Ingelgerius wściekał się na swoich pomagierów.
– Jak, do diabła, mogliście okazać się tacy niezdarni! Niedojdy! Mieliście przecież pojmać tych, co szli przodem, całą tę bandę Strażników, a nie stado durnych bab! Teraz Strażnicy będą się mogli swobodnie kręcić po statku. Skończcie przynajmniej z tymi kobietami!
Ze złością nakazał części swych ludzi rozprawić się ze Strażnikami.
Algola zainteresował kontener. Faron uwolnił się od Lenore i podszedł do niego, za nim ruszyła Indra, a po pewnym czasie również wszyscy pozostali.
Wszyscy, oprócz Lenore, która zaczęła pięściami walić w stalowe drzwi z żądaniem, by ją stąd wypuszczono. Gdy to na nic się nie zdało, znów przyłączyła się do Farona, kurczowo łapiąc się rękawa jego szaty.
Nie znaleźli żadnej szczeliny w kontenerze, gdy jednak badali jego ścianki w poszukiwaniu jakiegoś otworu, nagle poczuli coś nowego.
Faron uniósł głowę.
– Dolg jest tutaj – powiedział cicho.
– Tak – ucieszyła się Indra. – To właśnie było to.
Lenore uderzyła w krzyk, gdy nagle jakaś postać z wolna zaczęła nabierać kształtów.
Dolg znów był z nimi.
Wiele twarzy rozjaśnił radosny uśmiech, lecz Lisa widziała jedynie nadzwyczaj pięknego młodego człowieka o marzycielskim wyrazie twarzy. A instynkty Lenore rozbudziły się na nowo.
Przyjaciele bardzo serdecznie powitali Dolga.
– Algol ma rację – powiedział swoim miękkim głosem. – Mój ojciec i Berengaria są tam w środku. Ale nie możemy do nich dotrzeć, nawet ja nie jestem w stanie przeniknąć przez ten pancerz.
Faron popatrzył na niego i spytał cicho, starając się panować nad głosem:
– Zostało nam mało czasu? Mam na myśli nas, tutaj.
– Owszem – odparł Dolg tak samo cicho.
– A oni? Twój ojciec?
– Od dawna już nie mogę się z nim skomunikować.
– A… z Berengarią?
– Jeszcze dłużej.
Na twarzy Farona nie odmalował się żaden wyraz, była jak martwa.
Powiedział jednak na głos, próbując rozluźnić atmosferę:
– Przydałby nam się tu teraz czarnoksiężnik Móri z jego zaklęciami, otwierającymi wszystkie zamki.
Ale to właśnie Móriego musieli uwolnić z zamknięcia.
– „Rozmawiałem” z nim o tej sprawie. On już próbował, lecz tego pancerza nie imają się żadne zaklęcia.
Oddychanie zaczynało sprawiać trudności uwięzionym w korytarzu. Lenore, przerażona do szaleństwa, uczepiła się i tak już dość poirytowanego Farona.
Algol nie przestawał obmacywać trzech widocznych ścian kontenera.
– Są tu jakieś nierówności, Faronie. Gdybyśmy mogli się na to wspiąć…
– Ja mogę – ożywiła się Gia. – Jeśli mnie podsadzisz.
Algol z przyjemnością pomógł tej drobnej, zgrabnej istotce. Gia była taka leciutka, że kiedy stanęła mu na barkach, ledwie to poczuł.
– Nic tu nie ma – zawołała po chwili i ufnie zeskoczyła mu prosto w ramiona.
Algol ledwie zdążył ją złapać.
– Impulsywne stworzenie – powiedział cierpko.
– Nieodrodna córka swego ojca – skomentował Faron.
Wszyscy zauważali, że Gia z dnia na dzień staje się coraz dojrzalsza. Ich wyprawa trwała już długo i Gia wkrótce miała osiągnąć wiek, w którym wszyscy się zatrzymywali, mniej więcej trzydzieści lat. Rozwijała się w szalonym tempie, podobnie jak inne elfy, ale czy była teraz mniej dziecinna i mniej spontaniczna, to zupełnie inna sprawa. Te cechy odziedziczyła po swoim ojcu Tsi – Tsundze.
– Ale tam, w górze, bardzo trudno się oddycha – oznajmiła ożywiona.
No cóż, akurat z tego Faron doskonale zdawał sobie sprawę.
Znów ściszając głos, spytał Dolga:
– Czy mamy rację, mówiąc, że to komora śmierci?
– Obawiam się, że raczej tak.
– Ale jak oni się tu znaleźli, w tym kontenerze?
– Ojciec „opowiadał”, że Talornin i Ingelgerius dość prędko przekonali się, że z tą trójką, to znaczy z Mórim, Berengarią i Armasem, nie tak łatwo zdołają skończyć. Dlatego zamknięto ich tutaj. Pomocnicy Talornina mogli ich stąd wyrzucić, jak zresztą po pewnym czasie postąpili z Armasem, który był z nich trojga najsłabszy, a w dodatku uważali, że jest umierający. Ale pozostałą dwójkę postanowili potrzymać jeszcze przez jakiś czas jako zakładników.
– To znaczy, że Móri wiedział, że znajduje się na pokładzie statku kosmicznego?
– Nie, dopiero ja mu o tym powiedziałem. Banda Talornina przynosiła im trochę jedzenia i picia, bo przecież martwi zakładnicy nie są wiele warci. Ale przez ostatnie dni nie dostawali już absolutnie nic. Dlatego właśnie obawiam się, że jest z nimi źle.
– A dlaczego nic im nie dawano?
– Te łotry nie mogły się tu przedostać, wszystko przestało funkcjonować.
Faron popatrzył na niego, a potem gwałtownym ruchem przeczesał włosy.
– Ach, nie! To my zmieniliśmy ich kody i spowodowaliśmy całą tę straszną sytuację!
– Wydaje mi się, że jednak się mylisz. To znaczy rzeczywiście zakłóciliście system łączności i działanie innych urządzeń technicznych, ale nie tutaj. Tu za każdym razem otwierał Talornin, a on nie wracał.
Na twarzy Farona malowała się teraz rozpacz.
– Tymi słowami nie uwolnisz mnie od poczucia winy. To my zniszczyliśmy Talornina. Ach, cośmy uczynili Móriemu i Berengarii!
Lenore histerycznie chwytała ustami powietrze. Indra poprosiła ją o spokój, tłumaczyła, że w ten sposób tylko pogarsza całą sprawę.
– Ale przecież ja umieram! Ja mogę umrzeć! Czy nikt mnie nie uratuje? Przecież ja mogę umrzeć!
– Wszyscy możemy – oświadczyła Indra lodowatym tonem. – Ale żadne z nas nie histeryzuje tak okropnie jak ty.
Armas krążył po pomieszczeniu, usiłując znaleźć jakieś wyjście, lecz bez powodzenia. Lisa starała się dotrzymać mu kroku, lecz była bardzo osłabiona i chwiała się na nogach, nie przebywała wszak pod Świętym Słońcem tak jak inni.
Indra złapała Armasa za rękę.
– Słuchaj no, mój chłopcze! Zajmiesz się teraz tą nieszczęsną dziewczyną! – syknęła cicho. – Gdzie te twoje dżentelmeńskie maniery, które okazywałeś Kari? Gdzie twoja czułość, troskliwość i ciepło? Przecież jak zechcesz, to potrafisz!
Armasowi twarz się ściągnęła.
– Nie mogę. To nie byłoby fair wobec Berengarii, rozumiesz chyba? Jeszcze mogłaby mnie źle zrozumieć. Przecież ona mnie kocha.
Indra wpatrywała się w niego z niedowierzaniem.
– Berengaria? Kocha ciebie? Co ty, u diabła, sobie wymyślasz?
– Ach, nie masz pojęcia, jak bardzo ona mnie uwielbia!
– Bzdury! Minęła już cała wieczność od tamtego czasu, kiedy się w tobie podkochiwała, i to w dodatku przez krótką chwilę. Wierz mi, to bardzo prędko minęło.
Armas dumnie wyprostował głowę i popatrzył na Indrę z góry.
– Ty o niczym nie wiesz. Berengaria i ja się kochamy.
Indra zamknęła oczy i westchnęła.
– No cóż, skoro tak się upierasz. Ale mimo wszystko zmiłuj się nad tą dziewczyną, zanim ona zemdleje.
– Dobrze, już dobrze, ale pamiętaj, nigdy nie zdradzę Berengarii.
Indra nie odpowiedziała, po prostu od nich odeszła. Bo ona także oddychała z coraz większym wysiłkiem i powoli zaczynało jej się robić słabo. Armas zdążył jeszcze zobaczyć, że pod Lisą uginają się nogi, pochwycił ją, wziął na ręce i tak jak stał, usiadł z nią na podłodze, gdyż niżej było najwięcej powietrza.
Twarz Farona badającego kontener nagle się rozjaśniła, jakby odżyła w nim nadzieja.
– Dolgu, mówiłeś, że to Talornin od czasu do czasu otwierał to pudło?
– Zawsze. Ojciec mówił, że za każdym razem ukazywała się jego twarz. Ale tu w ogóle rzadko ktokolwiek zaglądał.
– Jeśli Talornin mógł otworzyć ten kontener, to i ja powinienem… – zaczął Faron zamyślony. – Nie mogli zastosować tu uniwersalnego kodu, bo on jest ważny jedynie w Królestwie Światła, to musi być coś zupełnie innego.
Pozostali czekali w napięciu. Zostało już tak mało powietrza, że z trudem trzymali się na nogach. Musieli opierać się o ściany. Faron cały czas tulił Gię do siebie, może chciał w ten sposób uniknąć nagabywań Lenore?
Rozmawiali jak najcichszym szeptem, urywanymi zdaniami, bo wypowiadanie słów kosztowało ich już wiele wysiłku.
– Wydaje mi się, że się domyślam, jakiego kodu on użył – powiedział z namysłem Faron. – Jednego ze specjalnych kodów Obcych. Niestety, pozwolono mu uczęszczać do naszych szkól, pomimo iż był jedynie pół – Obcym.
Faron przyłożył dłonie do przedniej ściany kontenera i zaczął w niego bębnić koniuszkami palców w atonalnym rytmie, którego nie dało się powtórzyć. Indrze wydawało się, że jest on podobny do z pozoru przypadkowej kolejności, z jaką Anglicy uderzają w swoje posiadające wiele różnych głosów kościelne dzwony, z tą tylko różnicą, że tutaj nie rozbrzmiewała żadna ogłuszająca kakofonia dźwięków i słychać było jedynie delikatne uderzenia koniuszków palców w martwy pancerz.
Może był to jakiś zawiły system, przypominający alfabet Morse'a albo stukanie na maszynie do pisania?
– Co on robi? Mamy czas na takie głupstwa? – wykrzyknęła Lenore, z trudem chwytając powietrze.
Faron opuścił ręce z grymasem rezygnacji na twarzy.
– Pomyliłem się w liczeniu. Zatkaj jej usta, Algolu!
Pomimo urażonych protestów Lenore, Algol zdołał jakoś nad nią zapanować. Zresztą pewnie i jej słabość zaczynała dawać się we znaki.
Faron zaczął od nowa i teraz wszyscy zachowali milczenie.
Algol mógł puścić Lenore, która nie chciała już więcej narażać się „na dotyk jego brudnych palców” na delikatnej skórze.
Kod był strasznie zawiły i Faron kilkakrotnie musiał robić przerwy, żeby przypomnieć sobie jego kolejne części. Zaraz jednak znów zaczynał stukać.
I wreszcie! Z westchnieniem ulgi opuścił swoje dziwne dłonie, piękne, delikatne dłonie z charakterystycznymi dla Obcych sześciokątnymi palcami.
– Skończyłem. Przekonamy się teraz, czy to było to, czy też zupełnie co innego, o czym nie mam najmniejszego pojęcia.
Pomieszczenie spowiła cisza. Słychać było jedynie ciężkie, niemal chrapliwe oddechy. Lisa wyglądała już bardzo źle, twarz miała szarą, spoconą, ręką ściskała się za udręczone gardło, a jej oddech był naprawdę straszny.
Nagle jednak w przedniej ścianie kontenera zrobiła się wąziutka szczelina, która powoli się rozszerzała. Ukazał się stosunkowo wysoki i szeroki właz.
– Ach! – ucieszył się Faron. – A więc się udało!