24

Podczas trwania ewakuacji Algol zabrał Sol i Kira do domu swoich krewnych.

Niestety, dzieci się nie zjawiły, powiedziała z płaczem matka. Nie było ich już bardzo długo i niemożliwe, by jeszcze żyły. Chyba że zostały porwane przez złe moce przyrody…

Algol błagalnie popatrzył na Sol.

– Wskaż mi drogę do tej polany w lesie! – poprosiła natychmiast kobietę.

– Ale to przecież niebezpieczne miejsce! Czy ona, taka delikatna młoda dziewczyna, jest w stanie coś zrobić? – spytała matka dzieci swego brata Algola.

– Jeśli ktokolwiek jest w stanie zaradzić coś w tej sytuacji, to tylko ona – odparł spokojnie.

– No tak, ma przecież u swego boku takiego silnego mężczyznę – stwierdziła kobieta, zerkając na Kira.

Algol uśmiechnął się krzywo.


Dotarli na polanę z czarcim kręgiem. Sol przyjrzała się kręgowi, a potem wstąpiła weń i uniosła ręce nad głowę. Wypowiedziała głośno kilka słów, których kobieta nie zrozumiała, i zaraz na własne oczy ujrzeli, jak Sol błyskawicznie zapada się pod ziemię i znika.

– Ach, teraz ona już także nie wróci! – zawołała siostra Algola.

– Możesz się nie martwić – uspokajał ją Kiro. – Sol dobrze wie, co robi.

Bez cienia niepokoju usiadł, by na nią czekać. Algol poszedł za jego przykładem, lecz matka dzieci stała w bezpiecznej odległości, bliska szaleństwa ze strachu.


Sol dotarła do podziemnych siedzib. Zamieszkujący je ludek miał w świecie wiele imion. Nazywano go duszkami, małym ludkiem, podziemnymi stworami. Jak mówiono o nim na tej planecie, tego Sol nie wiedziała, zresztą nie miało to większego znaczenia.

Rozejrzała się dokoła. Błędne ogniki oświetlały coś w rodzaju wielkiego hallu, stąd na wszystkie strony rozchodziły się korytarze. Trudno było stwierdzić, który należy wybrać.

– Halo! – zawołała, a korytarzami poniosło się echo. – Hop, hop! Przybywam w pokojowych zamiarach, jestem jedną z was!

Zewsząd rozległy się szepty i pomruki. Z wielu stron dobiegły odgłosy kroków, zza załomów ukazywały się jakieś twarze i zaraz znów znikały.

Sol czekała. Zaczęła nucić czarodziejską piosenkę, którą, jak wiedziała, duszki zrozumieją, bo miała przecież aparaciki Madragów.

Zbliżały się. Najodważniejsze ośmieliły się podejść aż do niej, nieduże, mające ledwie metr wzrostu stworzenia o ogorzałej skórze, ciemnych włosach i w ciemnych, lecz ozdobionych kolorowymi wstążkami ubraniach.

– Kim ty jesteś? – spytał surowo jakiś mały człowieczek. – Nie znamy cię, ty tu nie mieszkasz.

– Przybywam z innej ziemi – odparła Sol. – I przychodzę, żeby was ostrzec i pomóc wam uciec przed wielkim niebezpieczeństwem. Waszej ziemi grozi unicestwienie, i to już wkrótce. Olbrzymie ciało niebieskie zmierza ku waszej planecie i może ją rozbić na kawałki. Pójdźcie ze mną, pomogę wam przedostać się na bezpieczniejszą ziemię.

Co ja wygaduję? pomyślała ogarnięta lekką paniką. Czy właśnie te stworki miał na myśli Faron, mówiąc o wszystkim, co żyje?

Nie przypuszczam, żeby o nich wiedział.

Ale to przecież ważne, je również trzeba ratować! Nie mogą unosić się w przestrzeni kosmicznej, być może rozdzielone od siebie.

Czy przypadkiem ci, których w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego stulecia odwiedziły podziemne stworki w pewnej norweskiej górskiej dolinie, nie otrzymali podobnej wiadomości? Nie był to żaden wymysł, po prostu bliskie spotkanie trzeciego stopnia. Osiem niewielkich stworzeń z wysoką kobietą na czele prosiło, abyśmy my, ludzie, zaopiekowali się naszą Ziemią, gdyż ona należy również do nich.

A ja się jeszcze waham! Oczywiście, że zabierzemy ich na Ziemię.

– Przybędziecie do świata we wnętrzu innej ziemi, do baśniowo pięknego świata, w którym wielu waszego rodzaju żyje już w przecudnych wielkich lasach w małych okrągłych domkach na ukwieconych łąkach, gdzie nikt nie będzie was ścigał ani nie odwróci się do was plecami. Macie na to moje słowo.

Przyglądali jej się, szeroko otwierając oczy. W hallu pojawiało się ich coraz więcej.

– Zabierzcie ze sobą wszystko, czego wam potrzeba – mówiła Sol. – Wszystkie wasze zwierzęta i… – chciała już powiedzieć „jeńców”, lecz prędko zdecydowała się na słowo „gości”. Lepiej uważać.

– Gości? My nie mamy żadnych gości.

– Ach, tak? A ja zrozumiałam, że chciało was odwiedzić dwoje ludzkich dzieci.

Popatrzyli na siebie pytająco, poszeptali, wreszcie pokiwali głowami.

– Sprowadźcie bagiennego dziadka – nakazał mały człowieczek.

Sol zadrżała, zdjęta grozą. Bagno? Czyżby dzieci się potopiły?

Tak jednak nie było. Istota, którą Dolg nazwałby Latarnikiem, pojawiła się wreszcie i powiedziała, że dzieci zabłądziły i utknęły na czymś w rodzaju wyspy pośrodku strumienia lawy. Ziemia bowiem rozpadła się na dwie szczeliny, którymi popłynęła lawa, a dzieci znalazły się między nimi. Przypominało to trochę rzekę, dzielącą się na dwie odnogi, które później na powrót się zbiegają.

– Ale czy one się nie poparzyły?

– Nie, nie są aż tak blisko strumienia lawy.

– Gdzie jest to miejsce?

– Daleko stąd. Muszą być głodne i wystraszone.

– Och, byle tylko to!

Sol otrzymała zapewnienie od podziemnego ludku, że na pewno przyjdą wszyscy wraz ze zwierzętarni i pozwolą się zabrać na tę drugą ziemię. Bagienny dziadek zgodził się wyjść z Sol na powierzchnię. Siostra Algola przeraziła się na jego widok, lecz i Algol, i Kiro przyjęli go z wielkim spokojem. Mieli już przecież okazję spotkać dziwniejsze stwory.

Kiro działał szybko. Sprowadził Maszynę Śmierci i za jej pomocą przeszukali wielkie lasy, dzikie pustkowia, nieubłaganie zbliżając się do zapachu siarki, buchającego z okolic wulkanicznych. Bagienny dziadek, który przez cały czas starał się udawać, że nic nie robi na nim wrażenia ani nie wzbudza strachu, siedział dumny z przodu i wskazywał kierunek.

Znaleźli wreszcie dzieci, które żyły wyłącznie dzięki leśnym jagodom i bagiennej wodzie, cały czas w obawie, że czeka je straszna bura.

Zamiast tego jednak zobaczyły nieznajomą piękną damę, która przedstawiła im się jako Sol, i powiedziała, że właśnie dzięki nim uratowany zostanie także cały podziemny ludek. W innym przypadku być może w ogóle by o nim nie pomyślano.

Dzieci nie bardzo rozumiały, o co jej w tym wszystkim chodzi, ale najważniejsze, że wcale się nie gniewała.


Mieszkańcy planety wraz ze Strażnikami pracowali z całych sił, by zgromadzić wszystkich ludzi, Lemuryjczyków i Obcych mieszkających na Bliźniaczej Planecie. Największa grupa ratowników miała najtrudniejsze zadanie: odnaleźć wszystkie zwierzęta, które przecież różniły się bardzo od tych na Ziemi. Przydały się tu bardzo aparaciki Madragów i ich eliksir. Strażnicy używali urządzeń termolokacyjnych, inni chwytali motyle i pozostałe owady, wykorzystywano wielkie pojemniki do przewozu ryb, wabiono też ptaki, by siadły na ziemi i dały się pojmać.

– Noemu było łatwiej – jęknęła Berengaria. – On potrzebował jedynie po parze każdego gatunku. – Zastanowiła się. – Ale to musiały być straszne krzyżówki!


W tym czasie Marco siedział w rakiecie zmierzającej ku Ziemi. Zdawało mu się, że dni strasznie się wloką. Ile czasu spędził z dala od Królestwa Światła?

Stanowczo zbyt dużo.

Gia wyrosła wszak na niezwykle śliczną, pociągającą dziewczynę, musi mieć całe mnóstwo wielbicieli. Osiągnęła już wiek, pozwalający jej na małżeństwo, i być może ambitni rodzice już zdołali znaleźć dla niej jakiegoś odpowiedniego kandydata. A co mogła zrobić Gia? Nie wiedziała wszak nic o uczuciach, jakie żywi dla niej Marco, i niemożliwe, by traktowała go jako wybranego dla niej. W dodatku nie wiedziała przecież, czy on kiedykolwiek wróci.

Zorientował się, że popełnił dokładnie takie samo głupstwo jak Faron, gdy nie pozwolił Berengarii wziąć udziału w wyprawie w Góry Czarne. Czyżby oni, potężni mężczyźni, tak mało mieli wiary w siebie?

Gdy tylko rakieta osiągnęła odległość, z której można już było nawiązać łączność z Ziemią, natychmiast skontaktowali się z Erionem. Wprowadzili go w sytuację i przekazali rozkaz, by przygotowano wszystkie rakiety zdolne do wykonywania lotów na długie dystanse.

Erion odparł, że jedna z takich rakiet może zostać wysłana natychmiast, resztę zaś przygotują najszybciej jak się da. Spytał też, czy przypadkiem na powierzchni Ziemi nie ma promów kosmicznych.

Natychmiast skontaktowali się z Ramem, który już tam przebywał, i rzeczywiście, promy kosmiczne, owszem, były, lecz większości z nich od dawna nie używano.

– No, to bierzcie się do roboty! – przykazał Zinnabar. – Przygotujcie je i ruszajcie w drogę!

Ram obiecał, że natychmiast przystąpią do pracy, i to na najwyższych obrotach.

W wyniku tych rozmów rakieta, zbliżając się do Ziemi, napotkała całą armadę pomocniczych pojazdów: promów kosmicznych, rakiet ekspresowych, a nawet niewielki statek kosmiczny, który dzięki ich akcji znów powrócił do łask.

Na długo jednak, zanim się to stało, Marco nalegał na rozmowę z Erionem.

Wyjaśnił mu dokładnie, że zmierza teraz ku Ziemi i Królestwu Światła, mówił mu, kto powinien jechać, a kto nie.

A wszystko robił po to, by Gia nie wybrała się w podróż już pierwszą rakietą. Dziewczyna z natury była niezwykle impulsywna i bardzo możliwe, że tak właśnie chciałaby zrobić.

Żywił nadzieję, że jego powrót będzie miał dla niej jakiekolwiek znaczenie.

Ale o swoich myślach nie wspominał nikomu.

Загрузка...