Maszyna Śmierci, trzymając się w bezpiecznej odległości od gondoli Rama, czekała niewidoczna w ukryciu.
Pilotowali ją ludzie, którzy trafili do Królestwa Światła nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności. Ani trochę nie pasowali do tamtego wspaniałego świata, zachowywali się tak okropnie, że zesłano ich na Bliźniaczą Planetę, a oni poprzysięgli za to odwet. Dlatego też przyłączyli się do Talornina, gdy przygotowywał bunt i utworzył swą własną grupę.
Wybiła wreszcie godzina zemsty.
– Dlaczego tak zwlekamy? – wykrzyknął ze złością jeden z pilotów. – Bierzemy ich! Tak ich kopniemy w tyłek, że się rozerwą na strzępy!
Już kładł rękę na wyrzutni pocisków.
– Nie! Wstrzymaj się! – syknął drugi, o włos inteligentniejszy od tamtego. – Talornin bardzo wyraźnie nam przykazał, żebyśmy pozwolili się doprowadzić do właściwego miejsca. Potem będziemy mogli rozprawić się ze wszystkimi za jednym zamachem i zabierzemy wtedy jego i tę przeklętą Lenore. Wydaje się, że oni na dobre utknęli.
– No tak, ale przecież nie możemy ich znaleźć – zauważył jego towarzysz, niechętnie podporządkowując się poleceniu. Podjął też próbę nawiązania kontaktu z Talorninem. Bez rezultatu, linia wciąż była głucha.
– Żadne połączenie nie funkcjonuje – oświadczył z kwaśną miną, nic z tego nie rozumiejąc. – Uważaj, podlatujesz zbyt blisko!
Za późno. Ram i Indra już ich zauważyli.
– Co teraz zrobimy? – spytała Indra, omal nie łamiąc sobie karku podczas prób przyjrzenia się morderczemu samolotowi. – Zestrzelimy ich?
– Nie mamy takiej broni.
Wezwali przyjaciół z gondoli na ziemi. Od razu ich usłyszeli.
– Ściga nas ta śmiercionośna maszyna – meldował Ram. – Prawdopodobnie chcą, żebyśmy ujawnili im miejsce waszego pobytu. Nie schodzimy więc w dół, postaramy się ich zgubić.
Faron odpowiedział pytaniem:
– Gondolą? Drodzy przyjaciele, to się wam nie uda. Zresztą jest już na to za późno, widzę was… Waszych prześladowców także. Oni więc na pewno widzą i nas.
– Gondole muszą stać się niewidzialne – zawołał Armas przerażony. – Sol, pospiesz się!
Czarownica pokręciła głową.
– To specjalność Libuszy, a jej już tu nie ma, powróciła do własnego stulecia, spokojna, bo przekonana, że my zajmiemy się Lisą.
Armas prychnął ze złością, spoglądając na skuloną postać na siedzeniu tuż obok niego.
Nawet w tak rozpaczliwej sytuacji nie przestawał myśleć o sobie i własnych problemach. Ani przez chwilę nie czuł się dobrze. Jakoś się nie składało, żeby wreszcie wyruszyć na ratunek pięknej Berengarii, a na dodatek pojawiła się jeszcze Lenore, chyba tylko po to, by znów wrócił smak upokorzenia.
– Nie możemy zawracać głowy Libuszy – stwierdziła Sol. – A próby naśladowania przez nas jej magicznych zaklęć oznaczałyby brak szacunku dla niej. My, czarownice, także mamy swój kodeks honorowy – zakończyła dumnie.
Z mieszaniną zdziwienia, ulgi i zatroskania patrzyli, jak gondola Rama skręca, odciągając tym samym Maszynę Śmierci od okolicy. Piloci najwyraźniej byli do tego stopnia zajęci ściganiem Rama i Indry, że nie zwrócili uwagi na wszystkie inne gondole, parkujące nad leśnym jeziorem.
– Oby Święte Słońce nie opuszczało Rama i Indry! – mruknął Faron.
– Oby – kiwnął głową Kiro. – Ale my nie możemy tu zostać.
– Masz rację. Opuścimy teraz to miejsce. Podzielimy się na gondole, a potem znów skontaktujemy się z Ramem i Indrą, i jeśli to będzie możliwe, również z Markiem. Musimy działać, trudno, najwyżej mu przeszkodzimy, jemu i Dolgowi. Najważniejsze, byśmy odnaleźli tę dwójkę zaginionych.
Twarz miał napiętą i pobladłą ze strachu.
Nastała już noc, kiedy Talorninowi wróciła wreszcie przytomność.
Dookoła niego było tak pusto i cicho. Wiał lekki chłodny wiatr, a podłoże, na którym leżał, nagle okazało się nierówne i twarde.
Otworzył oczy.
Wokół panowała też ciemność. Gdzieś z bliska dochodził szum lasu. Z wolna wracała mu pamięć.
To musiał być zły sen, prawdziwy koszmar, pomyślał, cały drżąc.
– Lenore?
Nikt nie odpowiedział.
Jeszcze raz zawołał ją po imieniu, echo odbiło się od wysokich skalnych ścian.
Gdzie ja jestem? zastanawiał się. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętam – ale to oczywiście fragment tego koszmaru – to to, że krążyłem po jakiejś strasznej zaklętej twierdzy, wypiłem zawartość amfory…
Wciąż czuł w ustach gorzki, zgniły smak stojącej bagiennej wody i skrzywił się z obrzydzeniem. Cmoknął językiem, by się go pozbyć.
A potem znalazłem olbrzymi skarb.
Nie, na razie to wszystko jest rzeczywistością, dopiero od tego momentu zaczął się koszmar.
Bo skarb rozpłynął mi się w palcach.
A potem… potem znalazłem lustro.
Na wspomnienie ohydnej postaci, która ukazała się w zwierciadle, ogarnęły go mdłości.
Dobrze, że to był tylko zły sen!
Postanowił, że musi z powrotem wejść do twierdzy i odnaleźć skarb. To przecież bezcenne bogactwa.
Talornin podniósł się w ciemności.
To straszne, jak trudno mu iść. No a twierdza? Gdzie ona jest?
Powinna być tutaj, bo właśnie tu wysoka skała rysowała się czernią na tle rozgwieżdżonego nieba.
Co się dzieje z jego nogami? Pochylił się, chcąc rozetrzeć kolana.
Jęknął przeciągłe, zszokowany.
To wcale nie był żaden sen. W panice obmacywał dłońmi to, co kiedyś było jego ciałem. Znał historię tamtych dwojga, którzy napili się wody. Słyszał o pajęczycy, która miała wiele przypominających szpony odnóży. Przebywała wtedy w grocie z ziemi i kamieni i dlatego przeobraziła się w istotę podobną do skorpiona.
Słyszał też o wodnym potworze, którego skóra zmieniła się w rybią łuskę, płuca w skrzela, a twarz w rybi pysk. Stało się tak, ponieważ znalazł się w grocie częściowo wypełnionej wodą.
On natomiast, Talornin, znajdował się w twierdzy wybudowanej w epoce wędrówki ludów. Logiczne więc chyba, że taki właśnie, a nie inny obraz ujrzał w zwierciadle? Rozmyślał tak, ogarnięty rozpaczą, obmacując przy tym własne ciało. Czuł sztywną skórzaną zbroję, pochodzącą z prastarych czasów, pamiętał, jak zapatrzył się we własne puste oczy, widział strzępki skóry zwisające spod resztek rzadkich włosów. Zobaczył w lustrze upiora jakiegoś starożytnego rycerza.
Ohydny wizerunek, przerażający obraz. Oszalały ze strachu wzbraniał się przed dotknięciem własnej twarzy. Czuł ciężar skórzanej zbroi, utrudniającej mu chodzenie, poruszał się sztywno i ciężko. Wyczuwał kości ręki. Czy starczy mu odwagi, żeby dotknąć twarzy? W żadnym lustrze nie chciał się już więcej przeglądać, ale musiał przecież wiedzieć, co się z nim stało.
Palce zbliżyły się do twarzy, zadrżały.
Może najpierw powinien spróbować dotknąć włosów? Miał przecież kiedyś takie długie, piękne włosy, gęste i błyszczące.
Podniósł dłoń nad głowę. Gołą, to czuł. Nie miał pojęcia, jak wyglądali wojownicy z epoki wędrówki ludów, czy nosili jakieś kapelusze. On w każdym razie niczym jej nie nakrywał.
Ostrożnie przysunął dłoń jeszcze bliżej głowy, poczuł muśnięcie włosów. Całe szczęście, że przynajmniej one tam są! Przycisnął rękę.
Ach, nie!
Kosmyki. Tu i ówdzie jedynie rzadkie kosmyki, dokładnie tak, jak widział to w lustrze.
Nie miał teraz odwagi dotknąć swojej twarzy.
Oddychał ciężko, nie mając pojęcia, co ze sobą zrobić. Twierdza, po której błądził, zniknęła, okazała się jedynie ułudą, wytworem wyobraźni.
Ale o to, o swoją przemianę, o swą tragedię nie mógł obwiniać tej wiedźmy. Przecież sam z własnej nieprzymuszonej woli, z żądzy zysku, wypił zawartość amfory.
Uczynił to, by zyskać bogactwa.
Bogactwa, które nie istniały.
Studnia pragnień w grocie zła okazała się prawdziwym diabelstwem.
Talornin wiedział, że Shira z Ludzi Lodu w czasie swej wędrówki po grotach w poszukiwaniu jasnej wody oparła się pokusie. Podobnie było z Indianinem, Okiem Nocy, i tym pięknym diabłem z groty zła, który przyczynił się do tego, że amfora wpadła w ręce Talornina.
Wydał z siebie wrzask przerażenia i strachu, ale nikt go nie usłyszał.
Nagle obudziła się w nim nadzieja.
Czyż ten wodny potwór nie stał się na powrót zwykłym człowiekiem? Jak to z nim było?
Tego Talornin nie wiedział, dotarły do niego bowiem zaledwie urywki opowieści o niebezpiecznej wyprawie Dolga, Gorama i Lilji wzdłuż kręgu polarnego. Wyobrażał sobie jednak, że tamten mężczyzna napił się cudownego eliksiru Madragów.
Talornin stał nieruchomo, zatopiony w przynoszących otuchę myślach. Gdzie są jego rzeczy? Ubrania? Wyposażenie, które zabrał ze sobą do twierdzy? Miał przecież przy sobie flaszeczkę z wywarem, oczywiście, że tak było.
Oddychał prędko. Musi to znaleźć…
No nie, ubranie przecież wciąż miał na sobie, pod tą przeklętą sztywną skórzaną zbroją, której nie był w stanie sam z siebie ściągnąć. Co to będzie, jeśli przyjdzie mu…
O, nie, żadnych niemądrych i prozaicznych myśli! Gdzie może być jego sprzęt?
Dość dobrze widział po ciemku, przebywał przecież w ciemności już od jakiegoś czasu. Czy tam, na tamtym występie, coś nie leży? Coś, co wśród całego tego mroku jest jeszcze ciemniejsze?
O, tak, to jego rzeczy, całe szczęście! Jest też buteleczka z uzdrawiającymi kroplami Madragów.
Wyjął ją drżącymi dłońmi i wyrwał korek. Nareszcie znów będzie sobą!
W ostatniej chwili się powstrzymał.
Wielkie nieba, co też on chciał zrobić? Przecież razem z Lenore dodali do eliksiru ciecz, zawierającą śmiertelny wirus, żeby rozpylić go nad ziemią, jeśli okaże się to konieczne, a przynajmniej żeby móc tym grozić.
A gdyby tak się tego napił?
Na myśl o tym, co mogło się stać, pod Talorninem ugięły się kolana i osunął się na kamienistą ziemię. Niestety, nie zdołał uklęknąć, przeszkodziła mu w tym zbroja, i runął jak długi, mocno się tłukąc.
Z rozbitym solidnie łokciem i guzem na głowie zdołał jakoś z powrotem stanąć na nogi. Musi coś zrobić, nie może dłużej zostać na tym pustkowiu.
To wszystko przez Sol! To jej wina, że tak długo błąkał się po tej strasznej twierdzy, to jej czary stworzyły zaklęte zamczysko.
Mylił się, twierdza była dziełem Libuszy, lecz jej Talornin nigdy nie miał okazji zobaczyć.
Musiał jakoś dotrzeć do swojej gondoli, to znaczy do wspaniałego pojazdu Marca. Lenore na pewno już tam na niego czeka. Czy ona nie mogła mu jakoś pomóc? No, jeszcze dostanie za swoje!
Musiał zejść na brzeg jeziora, bo tam właśnie stała gondola.
Zajęło mu to sporo czasu. Kiedy Talornin z mozołem schodził w dół w tej przeklętej zbroi, odkrywał pewne zmiany, które się dokonały w tym jego nowym ja.
Zaczynał się dobrze czuć w nowej skórze. Zorientował się, że rycerz, w którego ciało wstąpił, był zły. Czy zresztą w szóstym wieku istniało już rycerstwo? Nie pamiętał, ale uznał, że będzie się nazywał rycerzem, to brzmi przecież imponująco.
Czuł, że w duszy żarzy mu się zło. Doskonale, będzie dzięki temu silniejszy w walce ze swymi współczesnymi wrogami.
Gdzie oni właściwie są? Razem z Lenore udało im się zabić jednego, jakiegoś Strażnika, lecz ilu wrogów mogło poza nim znajdować się tu, w pobliżu?
Dotarł już prawie na sam dół, lepiej się teraz skradać.
Dość prędko się zorientował, że nad jeziorem nie ma ani jednej gondoli. Absolutnie żadnej. Nie było także Lenore ani innej żywej duszy.
Czyżby przeniósł się w czasy rycerza?
Nie, twierdza wszak zniknęła, za to na ziemi dostrzegał ślady stojących tu wcześniej pojazdów.
Z wolna zaczynał sobie zdawać sprawę ze swego położenia. Został zupełnie sam w nowej – czy też bardzo starej – postaci, na kompletnie nieznanym mu pustkowiu, bez jedzenia, bez niczego.
Ale on przecież był silny! Poza tym miał wirusa. Grożąc nim, mógł zdobyć władzę nad całym światem.
Prędzej czy później na pewno znajdzie Lenore, albo jeszcze lepiej – Maszynę Śmierci.
Ona stanie się jego ciałem. Za jej pomocą zawojuje cały świat.
Na niebie ukazał się księżyc. Księżyc w pełni. Świetnie, od razu wszystko lepiej widać.
Krocząc ciężko i sztywno, Talornin rozpoczął wędrówkę ku zamieszkanym traktom.
Tkwiące w nim zło, które jeszcze się zwielokrotniło, gdy wstąpił weń duch złego rycerza, a także za sprawą katastrofalnej wody ze studni pragnień, przydawało mu niezłomnej mocy, której tak bardzo potrzebował. A poza tym miał przecież swój śmiercionośny gazowy pistolet.
Talornin stał się po dwakroć niebezpieczną osobą.
Prawdziwą chodzącą maszyną śmierci.