10. SMOCZY SZLAK

Zimnym jasnym porankiem, na najdalszych wodach Zachodnich Rubieży, Pan Wyspy Mądrości obudził się zdrętwiały i zesztywniały w małej łodzi. Po chwili, wskazując na północ, powiedział do swojego ziewającego towarzysza: — Tam! Dwie wyspy, czy widzisz je? Najdalej na południe wysunięte wyspy Smoczego Szlaku.

— Masz sokole oczy, panie — stwierdził Arren, spoglądając przez resztki snu na morze i nic nie widząc.

— Dlatego właśnie jestem Krogulcem — odparł Mag. Wciąż był pogodny, zdając się zbywać wzruszeniem ramion przezorność i złe przeczucia. — Nie widzisz ich?

— Widzę mewy — powiedział chłopiec, gdy przetarł oczy i przyjrzał się dokładnie błękitnoszaremu widnokręgowi, roztaczającemu się przed łodzią.

Mag roześmiał się. — Nawet sokół nie dojrzy mew z odległości dwudziestu mil.

Gdy słońce zajaśniało, wynurzając się zza wschodnich mgieł, maleńkie plamki krążące w powietrzu — które Arren śledził wzrokiem — zaczęły skrzyć się jak złoty piasek w wodzie czy drobiny pyłu w promieniach słońca. I wtedy Arren zrozumiał, że to były smoki.

Kiedy Dalekopatrząca zbliżyła się do wysp, Arren zobaczył smoki szybujące i krążące w porannym świetle. Serce na ich widok zabiło mu z radości — radości spełnienia, która była jak ból. Ten zachwycający lot wyrażał całą chwalę nieśmiertelności. Piękno smoków tkwiło w straszliwej sile, pierwotnej dzikości i rozumnym wdzięku. Były to myślące stworzenia, obdarzone mową i prastarą wiedzą.

Wzory, które kreśliły latające smoki wyrażały niepohamowaną gwałtowność, ujętą jednak w karby harmonii.

Arren nie mógł dobyć z siebie głosu, lecz myślał: — widziałem smoki na wietrze poranka i nieważne już, co będzie potem.

Niekiedy w podniebne wzory wkradała się dysharmonia i koła się załamywały. To jeden to drugi potwór wypuszczał z nozdrzy długą smugę ognia, która zakrzywiała się i zawisała w powietrzu, odtwarzając przez chwilę kontury i blask długiego, wygiętego w łuk ciała smoka. Widząc to, mag powiedział:

— Są złe, tańczą swój gniew na wietrze. I zaraz dodał:

— To my ściągnęliśmy na siebie ich gniew. Smoki dostrzegły na falach maleńki żagiel i kolejno wyrwały się z powietrznego wiru tańca. Uderzając wielkimi skrzydłami nadciągały długim równym szykiem prosto ku łodzi.

Mag spojrzał na Arrena, który siedział przy rumplu, płynęli bowiem na wzburzonej i przeciwnej fali. Chłopiec trzymał rumpel mocną, pewną ręką, chociaż jego oczy utkwione były w powolnym ruchu ogromnych skrzydeł. Zadowolony Krogulec odwrócił się od niego i stając przy maszcie, pozwolił, by magiczny wiatr opadł z żagla. Uniósł swoją laskę i głośno przemówił.

Na dźwięk jego głosu i słów Starej Mowy, niektóre ze smoków zawróciły w pół drogi, rozpraszając się i kierując z powrotem ku wyspom. Inne zatrzymały się, zawisając w powietrzu, jak gdyby ich wyciągnięte, podobne do mieczów szpony napotkały niewidzialną barierę. Jeden z nich, opuszczając się nisko nad wodę, leciał powoli w ich kierunku — wystarczyły dwa uderzenia skrzydeł, aby znalazł się nad łodzią. Pokryty kolczugą łusek brzuch o mało nie zawadził o maszt. Arren zobaczył pomarszczone, nieopancerzone ciało pomiędzy wewnętrzną nasadą ramienia a piersią. Miejsce to — oprócz oczu — jest jedynym podatnym na ciosy miejscem na ciele smoka, chyba że ciśnięta włócznia kierowana jest potężnym czarem. Dym, który wydobywał się kłębami z długiej, uzębionej paszczy, dławił, a dochodzący wraz z nim zgniły odór wykrzywiał twarz chłopca i przyprawiał go o mdłości.

Cień przesunął się. Smok zawrócił, lecąc tak nisko jak przedtem. W tym momencie Arren poczuł zza kłębów dymu, gorący żar jego oddechu. Usłyszał głos Krogulca, czysty i żywy. Smok odleciał. Potem odleciały wszystkie pozostałe, ciągnąc z powrotem ku wyspom, jak porwane wiatrem rozżarzone węgle.

Arren z trudem złapał oddech i otarł pokryte zimnym potem czoło. Spoglądając na swego towarzysza spostrzegł, że jego głowa pobielała — oddech smoka spalił końce włosów tak, że stały się białe i kruche. A gruby materiał żagla był z jednej strony spalony na brąz.

— Twoja głowa jest nieco osmalona, chłopcze.

— Tak i jak twoja, panie.

Krogulec, zaskoczony, przesunął ręką po włosach.

— Rzeczywiście! To było zuchwalstwo, lecz nie chciałem się sprzeczać z tymi stworzeniami. Wydają się być oszalałe bądź oszołomione. Nie odezwały się. Nigdy nie spotkałem smoka, który by nie przemówił przed atakiem choćby tylko po to, aby udręczyć swoją zdobycz… Musimy płynąć dalej. Nie patrz im w oczy, Arrenie. Jeśli będziesz musiał, odwróć głowę. Popłyniemy z ziemskim wiatrem, wieje teraz pomyślnie z południa, a ja może będę potrzebował mej sztuki do czego innego. Trzymaj taki kurs jak teraz.

Dalekopatrząca płynęła przed siebie i wkrótce z jej lewej strony pojawiła się odległa wyspa, a z prawej dwie inne, bliźniacze, które ujrzeli najpierw. Wznosiły się niskimi urwiskami, a ich nagie skały pobielały od oddechów smoków i czarnogłowych mew, które gnieździły się między smokami, nie zwracając na nie uwagi.

Smoki wzleciały wyżej i krążyły teraz wysoko w powietrzu, jak stado wypatrujących zdobyczy sępów. Żaden nie zniżył się ponownie do łodzi. Czasem krzyczały do siebie cienko i ochryple przez wiry powietrza. Lecz jeśli w ich krzyku były słowa, to Arren nie umiał ich odróżnić.

Łódź okrążyła krótki przylądek i Arren zobaczył na brzegu coś, co przez chwilę wziął za zburzoną twierdzę.

Był to smok. Jedno czarne skrzydło było podwinięte i przygniecione cielskiem. Drugie rozciągało się ogromną płaszczyzną na piasku i zanurzało w wodzie tak, że przypływy i odpływy fal poruszały je nieznacznie tam i z powrotem, jak gdyby w parodii lotu. Długie wężowe cielsko leżało na piasku i skale. Brakowało mu jednej z przednich łap. Łuski i ciało były zdarte z wielkiego łuku żeber, a brzuch został tak rozpruty, że na wiele stóp wokół piasek poczerniał od trującej, smoczej krwi… Jednak stworzenie wciąż żyło. Wielka jest siła witalna smoków. Tak wielka, że tylko równie potężna moc czarów potrafi szybko je zabić. Zielonozłote oczy były otwarte, a gdy łódź przepływała obok, wielka głowa poruszyła się z trudem, i para zmieszana z fontanną krwi wystrzeliła rzężącym sykiem z jego nozdrzy. Plaża pomiędzy umierającym smokiem, a brzegiem morza pokryta była śladami stóp i ciężkich ciał jego współplemieńców. Piasek zmieszał się z wdeptanymi weń szczątkami wnętrzności.

Żaden z żeglarzy nie odezwał się, dopóki nie pozostawili za sobą tej wyspy. Przez niespokojny i wzburzony kanał Smoczego Szlaku, pełen raf i podwodnych skał ze sterczącymi na powierzchni szczytami płynęli ku północnym wyspom podwójnego, rozciągniętego jak łańcuch archipelagu. Dopiero teraz Krogulec powiedział:

— To był straszny widok — a jego głos brzmiał posępnie i zimno.

— Czy… czy one pożerają się nawzajem?

— Nie. Nie bardziej, niż my to czynimy. Sprowadzono na nie szaleństwo. Pozbawiono je mowy. I to nimi, które mówiły zanim przemówił człowiek, nimi, które są starsze od jakiejkolwiek żyjącej istoty — Dziećmi Segoy'a — właśnie nimi owładnęło nieme przerażenie. Och! Kalessin! Gdzie zaniosły cię twoje skrzydła? Czy dożyłeś tego, aby zobaczyć jak twoja rasa uczy się wstydu?

Głos maga dźwięczał, jak uderzenie w żelazo. Spoglądał w górę, przeszukując wzrokiem niebo, lecz smoki pozostały z tyłu. Krążyły teraz niżej nad skalistą wyspą i splamioną krwią plażą. Ponad ich głowami nie było nic, oprócz błękitnego nieba i południowego słońca.

Nikt z żyjących wówczas ludzi nie przepłynął Smoczego Szlaku, ani nawet nie widział go — z wyjątkiem Arcymaga. Z górą dwadzieścia lat temu przepłynął go wzdłuż, ze wschodu na zachód i z powrotem. Dla żeglarza był to koszmar, a zarazem coś zdumiewającego. Woda okazywała się labiryntem błękitnych kanałów i zielonych mielizn. Wśród nich, wspomagając się nawzajem, z napiętą do granic uwagą, Krogulec i Arren przemykali łodzią pomiędzy skałami i rafami. Niektóre z nich były niskie, zanurzone pod grzywami fal, pokryte anemonami, pąklami i wstęgami morskich paproci, podobne do morskich potworów, falujących i obrośniętych muszlami. Inne strzelały z morza pionowymi urwiskami i pinaklami ujętymi w arkady i sklepienia, z rzeźbionymi wieżami, fantastycznymi kształtami zwierząt, grzbietami dzików i wężowymi głowami. Wszystkie były ogromne i zdeformowane. Jak gdyby samo życie, w na pół świadomym spazmie zamarło w skale. Fale uderzały w nie z odgłosem podobnym do westchnień i wkrótce byli zupełnie przemoczeni jasnym, gorzkim pyłem wodnym.

W jednej z tych skał, od strony południowej, widać było wyraźnie zgarbione ramiona i posępną szlachetną twarz mężczyzny, pochyloną w zadumie nad morzem. Gdy łódź przepłynęła, postać znikła. Gdyby spojrzeć w tył, masywne skały odsłoniłyby pieczarę, w której morze wznosiło się i opadało z głuchym, mlaszczącym grzmotem, w którym dosłuchać można by się było jakiegoś słowa czy sylaby. Kiedy odpłynęli dalej, echa zniekształcające dźwięk ucichły i odgłos stał się wyraźniejszy.

Arren zapytał:

— Czy słyszałeś coś w tej pieczarze?

— Tak, głos morza.

— Lecz słychać w nim słowo.

Krogulec nadsłuchiwał przez chwilę, spoglądając to na Arrena, to znów na pieczarę.

— Co słyszysz?

— Wydaje mi się, że brzmi to jak ahm.

— W Starej Mowie oznacza to „początek” lub „Dawno temu”. Lecz ja słyszę to jako ohb, to oznacza koniec…

Patrz przed siebie! — zakończył ostro, właśnie gdy Arren ostrzegł go: — Mielizna! — I chociaż Dalekopatrząca płynęła ostrożnie, jak skradający się kot, przez jakiś czas zajęci byli sterowaniem. Z wolna pozostawili za sobą grzmiącą tajemniczym słowem pieczarę.

Opuszczając fantasmagoryczne skały, wpłynęli na głębszą wodę. Przed nimi wyłoniła się wyspa podobna do wieży. Jej urwiska były czarne, utworzone z wielu walców czy też wielkich filarów — ustawionych ciasno obok siebie, o prostych krawędziach i równych powierzchniach — wznoszących się pionowo trzysta stóp ponad wodę.

— To Wieża Kalessina — powiedział mag — Tak nazwały ją smoki, kiedy byłem tu dawno temu.

— Któż to jest Kalessin?

— Najstarszy…

— Czy on to zbudował?

— Nie wiem. Nie wiem, czy to w ogóle zostało zbudowane. Ani jak stary jest Kalessin. Mówię „on”, lecz nie wiem nawet tego… W porównaniu z Kalessinem, Orm Embar jest jak jednoroczne dziecko. A ty i ja jak jętki.

Bacznie śledził wzrokiem straszliwą palisadę. Chłopiec również przyglądał się jej z niepokojem, myśląc o tym, że smok mógłby zeskoczyć z tej dalekiej, czarnej krawędzi i znaleźć się niemal nad nimi, ukryty w jej cieniu. Lecz żaden smok nie pojawił się. Płynęli powoli przez spokojną wodę po zawietrznej stronie skały. Nie słyszeli niczego o-prócz szeptu i plusku fal pokrytych cieniem bazaltowych kolumn. Woda była głęboka, bez skał i raf. Arren sterował łodzią, a Krogulec stał na dziobie, badając urwiska i jasne niebo przed dziobem łodzi.

Dalekopatrząca wypłynęła w końcu z cienia Wieży Kalessina w słoneczny blask późnego popołudnia. Znaleźli się po drugiej stronie Smoczego Szlaku. Mag uniósł głowę jak ktoś, kto ujrzał to, co spodziewał się zobaczyć. Przez ów ogromny, złoty przestwór, rozciągający się przed nimi, leciał na złotych skrzydłach smok Orm Embar.

Arren usłyszał Krogulca jak krzyczy do niego: Aro Kalessin? Arren domyślał się, co to znaczy, lecz nie odgadł, co oznaczała odpowiedź smoka. A jednak słysząc Starą Mowę, wciąż czuł, że jest bliski zrozumienia, jak gdyby to nie był język obcy, lecz tylko zapomniany. Gdy mag się nim posługiwał, jego głos stawał się znacznie wyraźniejszy niż wówczas, gdy mówił językiem Hardu. Zdawało się, że otacza go wtedy cisza, jak przy najdelikatniejszym dotknięciu wielkiego dzwonu. Lecz głos smoka był jak gong, głęboki i przenikliwy a zarazem syczący jak brzęk czyneli.

Arren obserwował swego towarzysza, stojącego na wąskim dziobie i rozmawiającego z potwornym stworzeniem, które zawisło nad nimi zakrywając pół nieba. Coś w rodzaju radosnej dumy wezbrało w sercu chłopca, gdy ujrzał jak małą, słabą, lecz zarazem straszliwą istotą jest człowiek. Smok mógł zerwać ludzką głowę z ramion jednym uderzeniem uzbrojonej w pazury łapy. Mógł zmiażdżyć i zatopić łódź — tak jak kamień zatapia unoszący się na wodzie liść — gdy samą tylko siłę brać pod uwagę. Lecz Krogulec był tak niebezpieczny, jak Orm Embar — i smok wiedział o tym.

Mag odwrócił głowę.

— Lebannen — rzekł cicho. Chłopiec wstał i podszedł do niego, choć z całego serca pragnął pozostać na swoim miejscu. Nie miał ochoty zbliżyć się nie tylko o całą długość łodzi, lecz bodaj o krok do tych piętnastostopowych szczęk i przenikliwych, przeciętych wąską źrenicą, żółtozielonych oczu, płonących nad nimi.

Krogulec nie odezwał się do Arrena, tylko położył rękę na jego ramieniu i znowu krótko przemówił do smoka.

— Lebannen — odezwał się przepastny głos. — Agni Lebannen!

Chłopiec uniósł oczy. Uścisk ręki maga przypomniał mu o czymś i… umknął wzrokiem przed spojrzeniem zielonozłotych źrenic.

Nie umiał mówić w Starej Mowie, lecz przecież nie stracił głosu.

— Witam cię, Ormie Embar, Panie Smoku — wymówił wyraźnie, jak książę pozdrawiający innego księcia.

Zapadła cisza. Serce Arrena biło ciężko i z obawą. Ale Krogulec stojący obok niego uśmiechał się.

Po chwili odezwał się smok, a Krogulec mu odpowiedział. Arrenowi zdawało się, że trwa to całą wieczność. Wreszcie niespodziewanie, wszystko się skończyło. Smok skoczył w górę tylko raz uderzywszy skrzydłami — podmuch przechylił łódź — i zniknął w oddali. Młody książę spojrzał na słońce i znalazł je niewiele niżej niż przedtem. W rzeczywistości spotkanie ze smokiem nie mogło trwać długo. Lecz twarz maga miała kolor mokrego popiołu, a jego oczy błyszczały, gdy odwrócił się do Arrena.

— Wspaniale, chłopcze — powiedział ochryple. — To nie jest łatwe — rozmawiać ze smokami.

Arren przygotował im posiłek, gdyż cały dzień nic nie jedli. Mag nie odezwał się słowem, dopóki nie najadł się i nie napił. Do tego czasu słońce opadło nisko nad horyzont, chociaż na tych północnych szerokościach — krótko po pełni lata — noc nadciągała powoli i późno.

— No cóż — odezwał się w końcu Krogulec — Orm Embar, jak na niego, powiedział mi niemało. Mówił, iż ten, którego szukamy, i jest, i nie ma go, na Selidorze… Smokowi z trudnością przychodzi mówić jasno. Nie mają prostych umysłów. A jeśli nawet któryś z nich chciałby człowiekowi powiedzieć prawdę, co zdarza się rzadko — nie wie jak człowiek ją zrozumie.

Zapytałem go: Czy jest na Selidorze w ten sam sposób, w jaki był twój przodek Orm? Jak wiesz, tam właśnie Orm i Erreth-Akbe polegli w walce. Smok odpowiedział: Tak i nie. Znajdziesz go na Selidorze, lecz nie tam. — Krogulec przerwał i zastanowił się przez chwilę, żując kromkę suchego chleba. — Może miał na myśli to, że chociaż tego człowieka nie ma na Selidorze, to jednak muszę się tam dostać, aby dotrzeć do niego. Może… Zapytałem go wówczas o inne smoki. Powiedział, że ten człowiek przebywa wśród nich nie czując strachu, gdyż, chociaż zabity, powstaje z martwych; żywy, we własnym ciele. Dlatego boją się go, jako istoty przeciwnej naturze i ten strach pozwala jego czarom zdobyć nad nimi przewagę. Odebrał im Język Tworzenia, pozostawiając je na łup ich własnej dzikiej natury. Pożerają się więc nawzajem lub odbierają sobie życie rzucając się do morza — a to jest okropna śmierć dla ognistych potworów, stworzeń wiatru i ognia. Wtedy zapytałem, gdzie jest ich władca, Kalessin. Wszystko co zechciał powiedzieć brzmiało: Na Zachodzie. Może to znaczyć, że Kalessin odleciał do innych lądów, o których smoki mówią, iż leżą tak daleko, że żaden statek nigdy tam nie dopłynął. A może wcale nie należy tego tak rozumieć? Wówczas skończyłem z pytaniami. I wtedy on przemówił: Leciałem nad Kaltuel i nad Rafami Torin. Na Kaltuel widziałem wieśniaków zabijających dziecko na kamiennym ołtarzyku. Na Ingat widziałem czarodzieja zabitego przez mieszczan, rzucających w niego kamieniami. Czy oni zjedzą to dziecko, jak myślisz, Ged? Czy czarodziej powstanie z martwych i odrzuci kamienie na swych katów?

Myślałem, że szydzi ze mnie i już chciałem wybuchnąć gniewem, gdy znów się odezwał: Wszystko traci sens. W świecie jest dziura i morze wycieka przez nią. Wycieka światło. Pozostaniemy w suchej krainie. Skończą się słowa i śmierć. I tak w końcu zrozumiałem, co chciał mi powiedzieć.

Lecz Arren nie rozumiał tego, a ponadto był bardzo zmieszany, ponieważ Krogulec, powtarzając słowa smoka, nazwał siebie niewątpliwie swoim własnym, prawdziwym imieniem. To przywołało w pamięci Arrena — choć wcale tego nie pragnął — obraz udręczonej kobiety z Lorbanery wykrzykującej: „Mam na imię Akaren!”. Jeśli siła czarów, muzyki, mowy i wiary słabnie i zamiera wśród ludzi, jeśli szaleństwo strachu ogarnia ich do tego stopnia, by — jak smoki pozbawione rozumu — niszczyć się nawzajem, to czy jego pan tego uniknie? Czy jest na tyle silny?

Krogulec wcale nie wyglądał na silnego, gdy tak siedział pochylony nad swą kolacją, złożoną z chleba i wędzonej ryby. Ot, zwykły mężczyzna z posiwiałymi, osmalonymi ogniem włosami, z drobnymi rękami i ze zmęczoną twarzą.

Jednak smok bał się go.

— Czy stało się coś złego, chłopcze?

Jedyna droga, którą można dotrzeć do niego, to droga prawdy — pomyślał Arren.

— Mój panie, powiedziałeś swoje imię.

— Och, tak. Zaniedbałem uczynić tego wcześniej. Będziesz musiał znać moje prawdziwe imię, jeśli dotrzemy tam, dokąd musimy pójść. — Żując, spojrzał na Arrena. — Czy naprawdę myślałeś, że już zupełnie zgrzybiałem i powtarzam moje imię, jak stary otępiały człowiek, pozbawiony rozsądku i wstydu? Jeszcze nie, chłopcze!

— Nie — odparł Arren tak zmieszany, że nie umiał powiedzieć nic więcej. Był bardzo znużony. Dzień był długi i pełen smoków, a droga przed nimi pogrążała się w ciemności.

— Arren — powiedział mag. — Nie: Lebannen. Tam, dokąd idziemy, niczego nie można ukryć. Tam wszyscy noszą swoje prawdziwe imiona.

— Zmarłym nie można zaszkodzić — rzekł posępnie Arren.

— Lecz nie tylko tam, nie tylko po śmierci ludzie noszą swe prawdziwe imiona. Ci, którym można najbardziej zaszkodzić, ci najbardziej narażeni na ciosy, to ludzie dający innym miłość i nie oczekujący niczego w zamian. Ludzie o gorących sercach dający życie. Obdarzający się nawzajem swymi imionami… Jesteś zmęczony, chłopcze. Połóż się i prześpij! Przez całą noc nie ma nic do roboty, trzeba tylko trzymać kurs. A rano powinniśmy zobaczyć ostatnią wyspę świata.

W jego głosie brzmiała łagodność, której nie można było nie ulec. Arren ułożył się na dziobie i natychmiast zaczął ogarniać go sen. Słyszał, jak mag cicho, prawie szeptem śpiewał, lecz nie w języku Hardu. Gdy zaczął w końcu rozumieć, czy przypominać sobie, co znaczą te słowa Tworzenia — właśnie, gdy był bliski zrozumienia — zapadł głęboko w sen.

W milczeniu mag schował chleb i rybę, zajął się linami, uporządkował całą łódź, ujął w rękę szot i, usiadłszy na tylnej ławce, przywołał w żagiel silny, magiczny wiatr. Niestrudzona Dalekopatrząca, jak strzała prująca morze pomknęła na północ.

Krogulec spojrzał na Arrena. Twarz śpiącego chłopca oświetlona była czerwonozłotymi, poziomymi promieniami zachodzącego słońca. Potargane włosy muskał wiatr. Delikatny, dobrze ułożony, beztroski chłopiec, który siedział przy fontannie Wielkiego Domu kilka miesięcy temu, zniknął bez śladu. Teraz twarz Arrena była szczuplejsza, twardsza i o wiele silniejsza, choć nie mniej piękna.

— Nie znalazłem nikogo, kto by towarzyszył mi w tej drodze — rzekł głośno Arcymag Ged do śpiącego chłopca… a może do wiejącego znikąd wiatru. — Nikogo, prócz ciebie. A ty musisz pójść swoją drogą, nie moją. Jednak twoje królestwo będzie, po części i moim. To ja rozpoznałem cię pierwszy. Ja pierwszy cię poznałem! I, być może, w przyszłości sławić za to bardziej mnie będą, niż za cokolwiek innego, co uczyniłem dla magii… Jeśli będzie przyszłość. Najpierw my dwaj musimy stanąć w miejscu, gdzie waży się równowaga całego świata. Jeśli ja zginę, ty zginiesz również, i cała reszta… Nie na długo, nie na długo. Żadna ciemność nie trwa wiecznie. Nawet tam, nawet tam są gwiazdy… Och, jakże chciałbym zobaczyć ciebie koronowanego w Havnor. Jakże chciałbym zobaczyć blask słońca na Wieży Miecza i na Pierścieniu, który sprowadziliśmy dla ciebie — Tenar i ja — z Atuanu, z ciemnych grobowców, zanim się narodziłeś.

Roześmiał się i zwracając twarz ku północy, powiedział do siebie w zwykłym języku: — Pastuch kóz osadzający spadkobiercę Morreda na jego tronie! Czyż nigdy nie nauczę się pokory?

Wkrótce po tym, gdy usiadł z szotem w dłoni, obserwując napięty żagiel czerwieniejący w ostatnim blasku zachodu, cicho odezwał się znowu: — Nie pozostanę w Havnor, ani na Roke. Już czas skończyć z władzą. Skończyć z głupstwami i odejść. Już czas, żeby wrócić do domu. Chcę zobaczyć Tenar. Chcę zobaczyć Ogiona i porozmawiać z nim zanim umrze. W domu na urwiskach Re Albi. Pragnę wędrować po lasach góry Gont, jesienią, kiedy liście okrywają się złotem. Żadnego królestwa nie można porównać do tych lasów. Już czas, abym odszedł tam — sam, w ciszy. Może tam w końcu nauczę się tego, czego ani czyn, ani moc nie mogły mnie nauczyć.

Cały zachód płonął w blasku i czerwieni, aż morze stało się purpurowe, a sunący po nim żagiel jaśniał jak krew. Potem w ciszy nadciągnęła noc. Przez cały ten czas chłopiec spał, a mężczyzna czuwał, wpatrując się nieustannie w ciemność. Nie było tam gwiazd.

Загрузка...