7. SZALENIEC

Szaleniec, Farbiarz Lorbanery, siedział skulony, ze zwieszoną głową, opierając się o maszt. Rękoma obejmował kolana. W świetle księżyca jego sztywne jak druty włosy zdawały się być czarne. Krogulec zawinął się w derkę i ułożył do snu na rufie. Żaden z nich nie poruszył się. Arren usiadł na dziobie. Przysiągł sobie czuwać całą noc. Jeśli mag chce wziąć na siebie odpowiedzialność za to, że ich szalony pasażer nie zaatakuje ani jego ani Arrena, to bardzo ładnie z jego strony; on jednakże wie swoje i przedsięweźmie własne środki ostrożności.

Noc była bardzo długa i spokojna. Światło księżyca niezmiennie spływało z nieba. Skulony przy maszcie Sopli, chrapał; Arren słyszał ciche posapywanie. Łódź powoli posuwała się naprzód. Arren z wolna zapadał w sen. Naraz zbudził go dziwny dreszcz. Spojrzał na niebo — księżyc przesunął się tylko trochę wyżej. Wtedy porzucił swe cnotliwe postanowienie czuwania, ułożył się wygodniej i zasnął.

Znowu śnił. Miał wrażenie, że zawsze się tak działo w tej podróży choć po raz pierwszy sny były fragmentaryczne, dziwnie słodkie i przynoszące ukojenie. W miejscu masztu Dalekopatrzącej wyrosło drzewo z olbrzymimi, wygiętymi w łuk liściastymi konarami. Łódź prowadziły łabędzie, pikując przed nią na mocarnych skrzydłach. Daleko w przodzie, ponad zielonym jak beryl morzem, jaśniało miasto białych wież. Nagle Arren znalazł się w jednej z nich, biegł do góry krętymi schodami lekko i ochoczo. Obrazy zmieniały się, powracały i przechodziły w inne, które mijały bez śladu. Naraz znalazł się w okropnym, przyćmionym brzasku na wrzosowiskach, i stopniowo zaczęła ogarniać go taka groza, aż zaparło mu dech w piersiach. Jednak dalej szedł przed siebie, ponieważ iść musiał. Po długim czasie uświadomił sobie, że iść naprzód oznacza tutaj kręcić się w kółko i powracać po własnych śladach. Lecz musiał się wyrwać, wydostać; stawało się to coraz bardziej i bardziej naglące. Zaczął biec. Wówczas koła, po których biegł, zaczęły się ścieśniać, a ziemia pochylać. Biegł w ciemniejącym mroku, szybciej i szybciej, wokół opadającej wewnętrznej krawędzi pułapki, ogromnego leja wsysającego wszystko w dół, w ciemność. Gdy to zrozumiał, poślizgnął się i upadł.

— Co się stało, Arrenie?

To Krogulec odezwał się do niego z rufy. Niebo i morze w szarzyźnie świtu były zupełnie nieruchome.

— Nic.

— Koszmar?

— Nic.

Było mu zimno i bolała go zdrętwiała prawa ręka, którą sobie przygniótł. Zamknął oczy przed narastającym światłem i pomyślał: Napomyka o tym i owym, ale nigdy nie powie jasno dokąd zdążamy, po co lub dlaczego ja powinienem tam pójść. A teraz wlecze z nami tego szaleńca. Kto jest bardziej szalony, ten obłąkany czy ja, który idę z nim? Tych dwóch może się zrozumie. To jest czarodziej, który oszalał — tak przecież powiedział. Mógłbym być teraz w domu, w Pałacu Berili, w moim pokoju z rzeźbionymi ścianami, czerwonymi dywanami na podłodze i ogniem w kominku. I mógłbym budzić się, aby razem ż ojcem pójść polować z sokołami. Dlaczego więc jestem z nim? Dlaczego zabrał mnie ze sobą? Ponieważ to moja droga, którą muszę pójść — tak mówi, ale to tylko gadanie czarodzieja, czyniące ze zwykłych rzeczy — wielkie. Sądzę, że prawdziwe znaczenie słów tkwi wciąż gdzie indziej. Jeśli jest jakakolwiek droga, którą muszę pójść — jest to droga do mojego domu, a nie bezsensowna wędrówka przez Rubieże. W domu czekają na mnie obowiązki, a ja się uchylam przed nimi. Jeśli Krogulec rzeczywiście myśli, że jest jakiś wróg, który niszczy działanie czarów, to dlaczego zdąża na spotkanie z nim niemalże sam? Mógł przecież zapewnić sobie pomoc setek innych magów. Mógł zebrać armię wojowników, flotę statków. Czy na spotkanie wielkiego niebezpieczeństwa wysyła się starego mężczyznę i chłopaka w łodzi? To zwykłe szaleństwo. On oszalał. I jak mówi — szuka śmierci. Szuka śmierci i chce zabrać mnie ze sobą. Ale ja nie jestem ani obłąkany ani stary. Nie chcę umierać, nie chcę iść z nim.

Uniósł się na łokciu i spojrzał przed siebie. Księżyc, który wschodził przed nim kiedy wypływali z Zatoki Sosary, pojawił się teraz znowu, zachodząc. Za nimi, na wschodzie, dzień wstawał blady i posępny. Nie było chmur, lecz nieboskłon zasnuwała ledwo widoczna mgiełka. Później, w ciągu dnia, słońce prażyło, choć przyćmione i bez blasku.

Przez cały dzień płynęli wzdłuż ciągnącej się po ich prawej ręce, Lorbanery, która ciągnęła się po niskiej i zielonej. Lekki wiatr dął od lądu i wypełniał żagiel. O zmierzchu minęli ostatni długi przylądek; bryza zamarła. Krogulec przywołał w żagiel magiczny wiatr i jak sokół wypuszczony z ręki Dalekopatrząca zerwała się ochoczo do przodu, pozostawiając za sobą Jedwabną Wyspę.

Farbiarz Sopli kulił się żałośnie w tym samym miejscu przez cały dzień, cierpiąc na morską chorobę. Widać było, że boi się morza i łodzi. Dopiero pod wieczór odezwał się ochrypłym głosem.

— Czy płyniemy na zachód?

Zachodzące słońce świeciło prosto w twarz. Krogulec zniósł z cierpliwością to głupie pytanie i skinął głową.

— Do Obehol?

— Obehol leży na zachód od Lorbanery.

— Daleko na zachód. Może to miejsce jest właśnie tam.

— Jakie ono jest, to miejsce?

— Skąd mam wiedzieć? Jak miałem je zobaczyć? Nie ma go na Lorbanery! Szukam tego miejsca od czterech, pięciu lat. Zamykam oczy w ciemności i zawsze widzę go, wołającego: „chodź, chodź”, a ja nie mogę przyjść. Nie jestem władcą czarodziei, który potrafi wskazać drogi w ciemności. A jednak istnieje to miejsce, przez które przechodzi się do światła, na ziemię obracającą się pod słońcem. Tego właśnie Mildi i moja matka nie mogli zrozumieć. Wciąż wpatrywali się w ciemność. Potem stary Mildi umarł, a moja matka straciła rozum. Zapomniała czarów, których używamy do farbowania, i to spowodowało, że oszalała. Pragnęła umrzeć, lecz ja mówiłem, aby czekała do czasu, aż znajdę miejsce. Bo ono musi być. Jeśli zmarli mogą powracać do życia, to musi być takie miejsce, przez które przechodzą.

— To zmarli powracają do życia?

— Myślałem, że wiesz o tym — odezwał się po chwili Sopli, spoglądając z ukosa na Krogulca.

— Właśnie usiłuję się dowiedzieć. Sopli nic nie odpowiedział. Nagle mag zniewolił go spojrzeniem, lecz ton jego głosu był łagodny.

— Szukałeś drogi do wiecznego życia, Sopli?

Pytany przez chwilę wytrzymał jego spojrzenie. Potem ukrył swoją zmierzwioną, brązowoczerwoną głowę w ramionach, splótł ręce w kostkach i zaczął się nieznacznie kołysać w przód i w tył. Wydawało się, że przybiera tę pozycję, gdyż jest przestraszony, i nie chce rozmawiać, lub też po prostu nie przyjmuje do wiadomości niczego, o czym się mówi. Arren odwrócił się od niego, z rozpaczą i odrazą. Co oni z nim zrobią, w ciągu tych dni lub tygodni, na osiemnastostopowej łodzi? Było to tak, jak dzielenie ciała z chorą duszą…

Krogulec wspiął się obok niego na dziób i ukląkł jednym kolanem na ławce, spoglądając na blady zmierzch.

— Łatwo zranić duszę człowieka — stwierdził. Chłopiec nic nie odpowiedział. Zapytał zimno:

— Co to jest Obehol? Nie słyszałem tej nazwy.

— Znam tę nazwę i miejsce jedynie z map, nic więcej… Spójrz tam — towarzysze Gobardon!

Wielka topazowa gwiazda zwisała teraz wyżej, nad południowym horyzontem, a pod nią, ledwo prześwitując nad zamglonym morzem-, świeciły. Tworzyły trójkąt — biała z lewej, a białobłękitna z prawej strony.

— Czy mają nazwy?

— Mistrz Dawca Imion nie zna ich. Może ludzie z Obehol i Wellogy mają dla nich nazwy. Nie wiem Arrenie, wpływamy teraz na Dziwne Morze pod Znakiem Słońca.

Chłopiec nie odpowiedział, spoglądając jakby z odrazą na błyszczące, bezimienne gwiazdy nad nieskończoną wodą.

Gdy tak dzień za dniem płynęli na zachód, ciepło wiosny Południa spływało na wody, a niebo pozostawało czyste. Jednak Arrenowi wydawało się, że światło jest matowe, tak jakby padało przez szkło. Kiedy się kąpał, woda była letnia i z ledwością go odświeżała. Ich solona żywność nie miała smaku. W niczym nie było świeżości i jasności, chyba że w nocy, gdy gwiazdy zapalały się tak wielkim blaskiem, jakiego nigdy nie widzieli. Arren kładł się i wpatrywał w nie dotąd, dopóki nie usnął. Śpiąc śnił ten sam sen o wrzosowiskach lub pułapce, albo dolinie otoczonej urwiskami, lub o długiej drodze prowadzącej w dół pod niskim niebem. Zawsze było tam przyćmione światło. Ogarniała go groza i beznadziejnie próbował ucieczki.

Nigdy nie mówił o tym Krogulcowi. Nie rozmawiał z nim o niczym, co było ważne, o niczym — z wyjątkiem nieistotnych, codziennych zdarzeń ich żeglugi. Krogulec, który dotąd umiał Arrena ożywić, pogrążył się teraz w zupełnym milczeniu.

Arren zrozumiał wreszcie, jakim był głupcem powierzając swoje ciało i duszę niespokojnemu i tajemniczemu człowiekowi, powodującemu się odruchami i nieczyniącemu żadnego wysiłku, aby pokierować swoim życiem, lub żeby je uratować. Teraz pragnął śmierci, czy to — myślał chłopiec — było przyczyną tego, że nie śmiał stawiać czoła swej porażce, klęsce czarów tej wielkiej siły rządzącej ludźmi.

Dla tych, którzy poznali tajemnice stało się jasne, iż niewiele było sekretów w sztuce magicznej, z której Krogulec i wszystkie pokolenia magów czerpały tyle sławy i władzy. Nie było w tym nic ponad wykorzystanie wiatru i pogody, ponad wiedzę o ziołach leczniczych i zręczność w pokazywaniu takich iluzji jak mgły, światła i zmiany kształtów — to istotnie mogło przestraszyć nieświadomych, lecz to tylko zwykłe oszustwa. Rzeczywistość była niezmienna. W magii nie było niczego, co dawałoby człowiekowi prawdziwą władzę nad ludźmi, ani niczego co można by było wykorzystać przeciwko śmierci. Magowie nie żyją wcale dłużej od zwykłych ludzi. Wszystkie te tajemnicze słowa nie mogą, nawet na chwilę, odwlec godziny ich śmierci. Nawet w drobiazgach nie można polegać na magii.

Krogulec był zawsze bardzo skąpy w posługiwaniu się swoimi umiejętnościami. Kiedy tylko mogli, płynęli z wiatrem naturalnym, łowili ryby, żeby zdobyć żywność i oszczędzali wodę jak inni żeglarze. Po czterech dniach niekończącego się halsowania w kapryśnym, przeciwnym wietrze Arren zapytał maga, czy nie mógłby przywołać w żagiel trochę sprzyjającego wiatru. Kiedy ten przecząco potrząsnął głową, zapytał znowu:

— Dlaczego nie?

— Nie proszę chorego, aby się ścigał — odparł Krogulec — ani nie kładę kamienia na przeładowany grzbiet. — Nie było jasne czy mówił o sobie, czy tak ogólnie o świecie. Jego odpowiedzi były skąpe, trudne do zrozumienia. W tym właśnie, myślał Arren, tkwi sedno czarów — napomykać o ukrytych, wielkich znaczeniach, kiedy się mówi o niczym, i nie robić nic w ogóle tak, aby sprawiało to wrażenie szczytu mądrości.

Arren próbował ignorować Sopliego, lecz było to niemożliwe, a w każdym innym przypadku szybko znalazłby jakiś sposób porozumienia z obłąkanym. Sopli nie był szalony, czy po prostu nie aż tak szalony, jak by na to wskazywały jego zmierzwione włosy i urywana mowa. W rzeczywistości wrażenie największego szaleństwa sprawiał, być może, jego paniczny strach przed wodą. Tylko rozpacz wskrzesić mogła w nim tę odrobinę odwagi, dzięki której wsiadł do łodzi. A tak naprawdę nigdy nie pozbył się swego strachu. Głowę trzymał nisko, żeby nie widzieć wody falującej i pluskającej wokół niego i wokół maleńkiej kruchej skorupki łodzi. Kiedy musiał wstać, przyprawiało go to o zawrót głowy, przywierał wtedy do masztu. A gdy Arren po raz pierwszy postanowił się wykąpać i skoczył z dziobu do wody, Sopli krzyknął z przerażenia, a kiedy Arren wdrapał się już z powrotem do łodzi, biedak był zielony ze strachu.

— Myślałem, że się utopiłeś — wykrztusił, a młodzieniec roześmiał się.

Po południu, kiedy Krogulec siedział pogrążony w medytacji, obojętny i nieobecny, Sopli przesunął się ostrożnie przez ławki do Arrena.

— Nie chcesz umrzeć, prawda?

— Oczywiście, że nie.

— On chce — oznajmił Sopli, wysuwając nieznacznie dolną szczękę w kierunku Krogulca.

— Dlaczego tak sądzisz?

Arren przybrał władczy ton, który zdawał się być czymś tak oczywistym, że Sopli uznał to za naturalne, chociaż był dziesięć lub piętnaście lat starszy od niego. Odpowiedział z chętną uniżonością, choć w swój zwykły, urywany sposób. — On chce się dostać do tego ukrytego miejsca. Lecz nie wiem dlaczego. Nie chce… Nie wierzy w… w obietnicę.

— Jaką obietnicę?

Mężczyzna spojrzał na niego ostro, w jego oczach błysnął ślad zaprzepaszczonego męstwa. Lecz wola Arrena była silniejsza, odpowiedział prawie szeptem.

— Wiesz jaką. Życie. Wieczne życie.

Przez ciało chłopca przeszedł gwałtowny dreszcz. Przypomniał sobie swoje sny, wrzosowisko, pułapkę, urwiska, przyćmione światło. To była śmierć, to była groza śmierci. To przed śmiercią musiał uciekać, musiał znaleźć drogę. A na jej progu stała okryta cieniem postać, wyciągająca maleńki ognik, nie większy od perły — błysk nieśmiertelnego życia. Arren po raz pierwszy spojrzał w jasnobrązowe, czyste oczy Sopli'ego: Ujrzał w nich to, co w końcu sam zrozumiał i to, że Sopli jest świadom jego wiedzy.

— On — powiedział Farbiarz, wysuwając szczękę w stronę Krogulca — on nie chce oddać swego imienia. A nikt nie może zabrać ze sobą imienia. Droga jest zbyt wąska.

— Widziałeś ją?

— W ciemności, oczyma duszy. Ale to nie wystarczy. Chcę się tam dostać, chcę ją zobaczyć. Na tym świecie i własnymi oczami. A jeśli… jeśli umrę i nie znajdę drogi, tego miejsca? Większość ludzi nie umie go znaleźć, nie wiedzą nawet, że ono istnieje — tylko niektórzy z nas mają moc. Ale to jest trudne, ponieważ, aby się tam dostać, trzeba pozbyć się mocy… Pozbyć się słów. Pozbyć się imion. To też trudno sobie wyobrazić. A kiedy umierasz — twoja dusza też umiera. Mężczyzna zatrzymywał się na każdym słowie. — Chcę wiedzieć, że mogę wrócić. Chcę tam być. Po stronie życia. Chcę żyć, być bezpiecznym. Nienawidzę, nienawidzę tej wody…

Farbiarz przyciągnął do siebie ręce i nogi tak, jak to robi pająk, gdy zsuwa się po swej nici. Ponownie schował głowę między ramiona, aby odciąć się od widoku morza.

Od tego czasu Arren nie unikał rozmowy z nim, wiedząc, że Sopli podzielił się nie tylko swoją wizją, lecz również swoim strachem. Zrozumiał też, że jeśli nie będzie już innego wyjścia, Sopli pomoże mu przeciwstawić się Krogulcowi.

Spokojne i kapryśne wiatry wciąż powoli pchały ich na zachód tam, dokąd — jak udawał Krogulec — prowadził ich Sopli. Lecz on, który nie wiedział nic o morzu, nigdy nie widział mapy, nigdy nie był w łodzi, on, w którym woda wzbudzała chorobliwe przerażenie nie mógł ich nigdzie prowadzić. To Krogulec był tym, który wskazywał drogę i z rozmysłem prowadził ich na manowce. Arren rozumiał to teraz i znał powód. Arcymag wiedział, że oni i im podobni, szukają wiecznego życia — i mając je przyrzeczone, lub będąc przyciągani przez nie — mogą je znaleźć. W swej dumie, dumie Arcymaga, bał się, że mogą je zdobyć. Zazdrościł im, bał się ich, i nie mógł znieść myśli, że ktoś inny mógłby być potężniejszy od niego. Chciał wypłynąć na Otwarte Morze, daleko poza wszelkie lądy, aż zupełnie się zgubią. Wtedy nigdy nie będą mogli powrócić do zamieszkałego świata. Umrą z pragnienia. Wolał sam umrzeć, niż pozwolić im na zdobycie wiecznego życia.

Kiedy Krogulec rozmawiał z Arrenem o drobiazgach dotyczących sterowania łodzią, proponował mu wspólną kąpiel w ciepłym morzu, czy życzył dobrej nocy pod wielkimi gwiazdami — wtedy nadchodziły takie momenty, w których wszystkie te przypuszczenia wydawały się chłopcu kompletnym nonsensem.

Wówczas, spoglądając na swego towarzysza, widział go takim jak zawsze — ta surowa, szorstka, cierpliwa twarz. To jest mój pan i przyjaciel — myślał wtedy. I niewiarygodnym wydawało się to, że wątpił. Lecz chwilę później znowu ogarniał go niepokój i razem z Soplim wymieniali spojrzenia, ostrzegając się nawzajem przed ich wspólnym wrogiem.

Każdego dnia słońce świeciło gorące, choć przyćmione. Jego światło kładło się złudnym blaskiem na leniwie rozkołysanym morzu. Otaczała ich błękitna woda i niezmienne, pozbawione cieni błękitne niebo. Wiatry wiały i cichły, a oni obracali żagiel, aby je pochwycić, i powoli pełzli gdzieś w bezkres.

Pewnego popołudnia złapali w końcu lekki, pomyślny wiatr i Krogulec wskazał coś w górze obok zachodzącego słońca, mówiąc:

— Patrz.

Wysoko ponad masztem chwiał się sznur morskich gęsi, podobny do szeregu czarnych runów kreślonych na niebie. Gęsi leciały na zachód. Podążająca ich śladem Daleko-patrząca, znalazła się następnego dnia w pobliżu wielkiej wyspy.

— To tam — oznajmił Sopli. — To ta wyspa. Musimy się na nią dostać.

— Czy jest tam miejsce, którego szukasz?

— Tak. Musimy tam wylądować. Dalej już nie możemy płynąć.

— To będzie Obehol. Za nią, na Rubieżach Południowych, jest jeszcze wyspa Wellogy. A na Rubieżach Zachodnich są i inne leżące daleko bardziej na zachód niż Wellogy. Czy jesteś pewien, Sopli?

Farbiarza z Lorbanery ogarnął gniew. W jego oczach znowu pojawiło się krzywe spojrzenie. Mimo to nie mówi już tak gorączkowo — pomyślał Arren — jak wówczas, gdy wiele dni temu rozmawiali z nim po raz pierwszy na Lorbanery.

— Tak. Musimy wylądować. Dotarliśmy wystarczająco daleko. Miejsce, którego szukam, jest właśnie tam. Czy chcesz, abym przysiągł, że wiem? Na moje imię?

— Nie możesz — stwierdził Krogulec swoim twardym głosem, spoglądając w górę na mężczyznę, który był o wiele wyższy od niego. Sopli wstał, trzymając się kurczowo masztu, by móc patrzeć na leżącą przed nimi wyspę.

— Nie próbuj, Sopli.

Tamten skrzywił się z gniewu czy bólu. Spojrzał na góry, które zdawały się być niebieskie z tej odległości, i powiedział:

— Wziąłeś mnie jako przewodnika. Tam właśnie jest to miejsce. Musimy tam wylądować.

— Wylądujemy tak czy inaczej. Potrzebujemy wody — odparł Krogulec i wrócił do rumpla.

Farbiarz mamrocząc, usiadł na swoim miejscu przy maszcie. Arren słyszał jak wielokrotnie powtarzał: Przysięgam na moje imię. I za każdym razem, gdy to mówił, znowu krzywił się jakby z bólu.

Zbliżyli się do wyspy pchani północnym wiatrem i zaczęli ją opływać, szukając zatoki lub dogodnego miejsca do lądowania. Lecz grzywacze załamywały się z hukiem przy brzegu. Zielone góry w głębi wyspy prażyły się w gorącym słońcu, aż po szczyty pokryte kobiercem drzew.

Opłynąwszy przylądek ujrzeli wreszcie, głęboko wcinającą się w ląd, półkolistą zatokę, otoczoną piaszczystymi plażami. Tutaj fale podchodziły do brzegu spokojnie. Ich gwałtowność łagodził przylądek i łódź mogła bezpiecznie cumować. Żaden znak nie świadczył o tym, że plaża lub las ponad nią są zamieszkałe. Nie dostrzegli łodzi, dachu, czy wstęgi dymu. Skoro tylko Dalekopatrząca wpłynęła do zatoki, lekki wiatr ucichł. Było gorąco, spokojnie, cicho. Arren zabrał się za wiosła. Krogulec sterował. Jedynym dźwiękiem był skrzyp wioseł w dulkach. Zielone szczyty wyłaniały się nad zatoką, otaczając ją. Słońce odbijało się w wodzie taflami, rozpalonego do białości, światła. Arren słyszał tętnienie krwi w uszach. Sopli opuścił swoje bezpieczne miejsce przy maszcie. Przykucnął na dziobie trzymając się burt i w napięciu wpatrywał się w ląd. Ciemna twarz Krogulca błyszczała od potu jak posmarowana oliwą. Mag nieustannie przenosił wzrok z niskich, przybrzeżnych fal na urwiska ponad nimi, zasłonięte kurtyną liści.

— Teraz — powiedział i do Arrena i do łodzi. Arren trzykrotnie silnie pociągnął wiosłami i Dalekopatrząca łagodnie osiadła na piasku. Krogulec wyskoczył z łodzi, aby z pomocą ostatniego impetu fal wypchnąć ją wyżej na brzeg. Gdy wyciągnął ręce, żeby pchnąć, potknął się i zgiął w pół, chwytając za rufę. Potężnym szarpnięciem wciągnął łódź z powrotem na wodę, poza przybój, i wczołgał się do środka przez burtę, która zawisła pomiędzy morzem a brzegiem.

— Wiosłuj! — wysapał i opadł na kolana, ociekając wodą i próbując złapać oddech.

Trzymał dziryt — używany do miotania, długi na dwie stopy dziryt z brązowym grotem. Skąd go wziął? Jeszcze jeden dziryt nadleciał, gdy Arren oszołomiony pochylił się nad wiosłami. Uderzył w krawędź ławki, odłupał kawałek drewna i odskoczył. Na niskich wzniesieniach nad plażą, między drzewami, poruszały się jakieś postacie, ciskając coś, i składając się do rzutu. Powietrze wokół nich cicho świstało i furkotało. Arren gwałtownie wtulił głowę między ramiona, zgiął grzbiet i zaczął wiosłować silnymi pociągnięciami: dwa, aby przeskoczyć płycizny, trzy aby zawrócić łódź i dalej…

Sopli stojący na dziobie, za plecami Arrena, zaczął krzyczeć. Raptem coś unieruchomiło ręce chłopca tak, że wiosła wyskoczyły z wody i koniec jednego z nich uderzył go w żołądek. Arren na chwilę oślepł i stracił oddech.

— Zawracaj! Zawracaj! — krzyczał Sopli.

Nagle łódź podskoczyła na wodzie i zakołysała się. Arren, rozjuszony, odwrócił się, gdy tylko znowu zdołał uchwycić wiosła. Farbiarza nie było w łodzi.

Wokół nich głęboka woda zatoki falowała oślepiająco w promieniach słońca.

Arren, osłupiały, spojrzał znowu za siebie, a potem na Krogulca skulonego na rufie.

— Tam — powiedział Krogulec wskazując za burtę, lecz tam nic nie było, tylko morze i oślepiające błyski słońca. Dziryt z dmuchawki spadł kilkanaście stóp od łodzi i zniknął, bezszelestnie zanurzając się w wodzie. Arren pociągnął jeszcze dziesięć, czy dwanaście razy wiosłami, potem znowu spojrzał na wodę i jeszcze raz na Krogulca.

Ręka i lewe ramię maga krwawiły. Krogulec przyciskał do ramienia tampon z płótna żaglowego. Dziryt z brązowym ostrzem leżał na dnie łodzi, choć przedtem Arren widział grot wystający z głębokiej rany w ramieniu swego towarzysza. Arcymag uważnie obserwował wodę pomiędzy nimi a białą plażą, gdzie jakieś maleńkie postacie podskakiwały i chwiały się w oślepiającej spiekocie. W końcu rozkazał:

— W drogę.

— A Sopli…

— On już doszedł do końca drogi.

— Utopił się? — spytał niedowierzająco Arren.

Krogulec skinął głową.

Chłopiec wiosłował, dopóki plaża nie stała się białą linią obrysowującą lasy i wielkie zielone szczyty. Krogulec siedział przy rumplu i przyciskał tampon z płótna do ramienia, nie zwracając uwagi na ranę.

— Trafili go?

— Wyskoczył.

— Przecież nie umiał pływać. Bał się wody!

— Tak. Śmiertelnie się bał. Chciał… chciał dostać się na ląd.

— Dlaczego nas zaatakowali? Kim oni są?

— Musieli uznać nas za wrogów. Czy możesz… pomóc mi przez chwilę? — Arren zobaczył, że tampon, który mag przyciskał był zupełnie przesiąknięty krwią. Dziryt trafił między nasadę ramienia a obojczyk, rozrywając jedną z większych żył tak, że rana krwawiła obficie. Według wskazówek Krogulca Arren podarł płócienną koszulę na pasy i zabandażował ranę. Mag poprosił o dziryt i gdy Arren położył mu go na kolanach, ten wyciągnął prawą rękę do ostrza, topornie wykutego w brązie, drugiego i wąskiego jak liść wierzby. Zdawało się że chce coś powiedzieć, jednak po chwili potrząsnął głową. — Brak mi siły na czary — stwierdził. — Później. Będzie dobrze. Czy możesz wyprowadzić nas z tej zatoki, Arrenie?

Chłopiec bez słowa powrócił do wioseł. Zgiął grzbiet w wysiłku i wkrótce wypłynął łodzią z głębokiej zatoki, gdyż jego smukłe, gibkie ciało pełne było siły. Długa południowa cisza Rubieży zawisła nad morzem. Żagiel opadł bezwładnie. Słońce błyszczało poprzez woal mgły, lecz zielone szczyty zdawały się drżeć i falować w niezmiernej spiekocie.

Mag wyciągnął się na dnie łodzi z głową wspartą o ławkę przy rumplu. Leżał nieruchomo z na wpół przymkniętymi ustami i powiekami. Arren spoglądał ponad rufą łodzi — nie miał ochoty patrzeć mu w twarz. Rozżarzone, mgliste powietrze drżało nad wodą, jak gdyby z nieba spływały woale pajęczyny. Ręce Arrena dygotały ze zmęczenia, lecz wiosłował dalej.

— Dokąd płyniesz? — zapytał ochryple Krogulec, unosząc się odrobinę. Arren odwrócił się i zobaczył półkolistą zatokę znowu wyginającą swoje zielone ramiona wokół łodzi. Z przodu widniała biała linia plaży, a nad nią góry tłoczyły się. Zawrócił łódź.

— Nie mogę już wiosłować — powiedział.

Złożył wiosła, zszedł z ławki i ukucnął na dziobie. Zdawało mu się, że Sopli wciąż był za jego plecami, przy maszcie. Wiele dni spędzili razem. Jego śmierć była zbyt nagła, zbyt bezsensowna, aby ją zrozumieć. Wszystko było niezrozumiałe.

Łódź bezwładnie kołysała się na wodzie, żagiel zwisał luźno z rei. Wzbierający w zatoce przypływ powoli odwrócił łódź bokiem do prądu i łagodnymi wahnięciami popychał ją w kierunku odległej, białej linii plaży.

— Dalekopatrząca — powiedział pieszczotliwie mag i dodał słowo lub dwa w Starej Mowie. Łódź łagodnie za-kołysała się i, kierując w stronę otwartego morza, wyślizgnęła się po błyszczącej wodzie z ramion zatoki. Lecz po jakimś czasie, tak samo powoli i łagodnie, zeszła z kursu i żagiel znowu zwisł bezwładnie.

Arren odwrócił się i zobaczył, że jego towarzysz leży tak jak przedtem, choć głowa opadła mu niżej, a oczy były zamknięte. Przez cały ten czas czuł głębokie, przyprawiające o mdłości przerażenie, które narastało i powstrzymywało go od jakiegokolwiek działania, oplatając jego ciało cienkimi nićmi i pogrążając w mroku jego umysł. Nie czuł w sobie śladu odwagi, którą mógłby przeciwstawić temu strachowi, a tylko coś w rodzaju tępego gniewu na swój los.

Nie powinien pozwolić, aby łódź dryfowała tak blisko skalistych brzegów wyspy, której mieszkańcy atakowali obcych. To było jasne, lecz niewiele znaczyło. Cóż innego mógłby uczynić? Wiosłować z powrotem na Roke? Nie wiedział gdzie jest, był zupełnie i beznadziejnie zagubiony w bezmiarze Rubieży. Nigdy nie zdoła z powrotem poprowadzić łodzi, do jakiegokolwiek przyjaznego lądu. Mógł tego dokonać tylko według wskazówek maga, a ten był ranny i bezradny. Sytuacja była tak samo niespodziewana i bezsensowna, jak śmierć Soli'ego. Twarz maga zmieniła się, zżółkła, a rysy straciły ostrość; jakby był umierający. Arren pomyślał, że powinien się ruszyć i przenieść go pod zasłonę, aby uchronić przed palącym słońcem i dać mu wody. Człowiek, który stracił dużo krwi, musi pić. Lecz od kilku dni wody im brakowało, beczka była prawie pusta. I co z tego? Wszystko było do niczego, bez sensu. Szczęście ich opuściło.

Mijały godziny, słońce prażyło, bezbarwny upał spowijał ich. Arren siedział nadal bez ruchu.

Chłodny powiew musnął mu czoło. Uniósł oczy. Słońce obniżyło się, barwiąc zachód ciemną czerwienią, zapadł zmierzch. Dalekopatrząca płynęła, powoli popychana łagodnym wschodnim wiatrem, wzdłuż urwistych zadrzewionych brzegów Obehol.

Arren przeszedł na drugi koniec łodzi i zajął się swoim towarzyszem. Ułożył mu posłanie pod zasłoną i dał wody do picia. Wszystko to robił pośpiesznie i starał się nie patrzeć na bandaż, który wymagał zmiany, gdyż rana wciąż jeszcze krwawiła. Krogulec, omdlały z braku sił, nie odezwał się. Pił chciwie. Jego oczy zamknęły się i znowu zapadł w sen, przynoszący jeszcze większe pragnienie. Leżał w milczeniu. Gdy w zapadłych ciemnościach wiatr ucichł, wiatr magiczny nie zastąpił go i łódź znowu kołysała się leniwie na gładkiej, falującej wodzie. Majaczące z prawej strony góry, odcinały się czernią od jaśniejącego przepychem gwiazd nieba i Arren przez długi czas w nie się wpatrywał. Kontury góry wydawały się znajome, jakby widział je już przedtem, jakby znał je całe życie.

Układając się do snu zwrócił twarz na południe. Tam wysoko na niebie, ponad pustym morzem, płonęła Gobardon. Poniżej znajdowały się dwie inne, tworząc wraz z nią trójkąt, a pod nimi wzeszły w prostej linii trzy kolejne, formując jeszcze większy trójkąt. Potem, gdy noc z wolna zdążała do świtu, wymykając się z płynnych płaszczyzn czerni i srebra, do tamtych gwiazd dołączyły dwie następne. Były żółte jak Gobardon, chociaż słabsze i układały się ukośnie na lewo, od prawej podstawy trójkąta. Było to więc osiem z dziewięciu gwiazd, o których przypuszczano, że tworzą postać człowieka lub Karycki run Agnen. Arren nie widział w tym wzorze postaci człowieka, chyba, że — jak to się dzieje z gwiazdozbiorami — byłaby dziwacznie zniekształcona. Lecz run był wyraźny, z zagiętym ramieniem i poprzeczną kreską: było wszystko oprócz podstawy, ostatniej kreski do całości, gwiazdy, która jeszcze nie wzeszła.

Oczekując na nią Arren zasnął.

Gdy się zbudził o świcie, prąd zniósł Dalekopatrzącą dalej od Obehol. Mgła zakrywała brzegi i wszystko z wyjątkiem szczytów gór, a nad fioletowymi wodami południa przerzedzała się w delikatną mgiełkę, zamazując ostatnie gwiazdy.

Spojrzał na swego towarzysza. Krogulec oddychał nierówno, jak wówczas, gdy ból gnieżdżący się pod powierzchnią snu, nie może jej całkowicie rozerwać. W tym zimnym, pozbawionym cieni świetle jego twarz wydawała się stara i poorana zmarszczkami. Patrząc na niego Arren, widział człowieka, w którym nie było mocy, czarów, siły, ani nawet młodości — zupełnie nic. Nie uratował Sopli'ego, nie odwrócił od siebie strzały. Sprowadził na nich niebezpieczeństwo i nie ocalił ich. Teraz Sopli nie żyje, a on umiera. — Arren też umrze. Z winy tego człowieka — na próżno — niepotrzebnie.

Arren spoglądał na niego z rozpaczą.

Nie poruszyło się w nim żadne wspomnienie o fontannie szepczącej pod jarzębiną, o białym, magicznym świetle, rozbłyskującym we mgle na statku handlarza niewolników, czy o zaniedbanych sadach Domu Farbiarzy. Nie zbudziły się w nim ani duma ani nieustępliwość woli. Przyglądał się, jak świt nadciąga przez morze spokojne, lecz pełne falowania bladoametystowych wybrzuszeń. Wszystko pozbawione mocy, nierzeczywiste, jak sen. A w głębinach snu i morza nie było nic — przepaść, pustka. Nie było dna.

Łódź posuwała się naprzód, nierówno i powoli, popychana kapryśnymi podmuchami wiatru. Z tyłu szczyty Obehol stawały się coraz mniejsze, odcinając się czernią od wstającego słońca. Od wschodu nadciągał wiatr, unosząc łódź coraz dalej od lądu, od świata na otwarte morze.

Загрузка...