4. MAGICZNE ŚWIATŁO

Suchość. Jego usta były suche. Czuł w nich smak kurzu. Wargi pokrywał kurz.

Nie unosząc głowy z podłogi, obserwował grę cieni. Wielkie cienie poruszały się i zatrzymywały, wzdymały i kurczyły, a inne, mniej wyraźne, szybko przesuwały się po ścianach i suficie naśladując tamte. Zauważył również cień w kącie pokoju i cień na podłodze, ale żaden z nich nie poruszał się.

Poczuł, że zaczyna boleć go tył głowy. Równocześnie, w nagłym przebłysku powracającej świadomości, czując jak ścina mu to krew w żyłach, zrozumiał co widzi: skurczonego w kącie pokoju Zająca z głową na kolanach. Rozciągniętego na plecach Krogulca, klęczącego nad nim mężczyznę, innego wrzucającego kawałki złota do worka i jeszcze jednego stojącego na straży. Ten ostatni w jednej ręce trzymał lampę, a w drugiej sztylet — sztylet Arrena.

Jeśli mówili coś, nie słyszał ich. Słyszał tylko swoje myśli, które natychmiast bez wahania powiedziały mu, co ma robić. Posłuchał od razu. Bardzo wolno podczołgał się kilka stóp, błyskawicznym ruchem wyrzucił lewą rękę i porwał worek z łupem. Skoczywszy na równe nogi skoczył ku wyjściu z ochrypłym wrzaskiem. Nurkując w ślepej ciemności, zbiegł pewnie po schodach. Nie czuł nawet ich pod stopami — zdawało mu się, że frunie. Wyskoczył na ulicę i popędził w mrok.

Domy majaczyły czarnymi bryłami na tle gwiazd. Światło gwiazd odbijało się niewyraźnym migotaniem w rzece płynącej po jego prawej stronie. Chociaż nie wiedział dokąd prowadzą ulice, mógł rozróżnić skrzyżowania — i tak biegł, skręcając w nie i klucząc. Ścigali go — słyszał ich za sobą i to niezbyt daleko. Musieli być boso i ich zdyszane oddechy tłumiły odgłos kroków.

Roześmiałby się, gdyby miał na to czas: wreszcie dowiedział się, co znaczy być zwierzyną, a nie myśliwym; celem polowania, zdobyczą. Znaczyło to być samotnym i wolnym. Skręcił w prawo i pochylony przebiegł przez most, kryjąc się za jego wysokimi obrzeżami. Wślizgnął się w boczną uliczkę, tuż za rogiem zawrócił do rzeki i wzdłuż brzegu dotarł do innego mostu, po którym przedostał się na drugą stronę. Jego buty dudniły na bruku — jedyny dźwięk w całym mieście — zatrzymał się więc przy filarze mostu, aby je zrzucić. Rzemienie jednak splątały się, a pogoń była już blisko. Za rzeką błysnęła lampa. Ciężki odgłos biegnących stóp zbliżał się. Nie chciał im umknąć, lecz tylko ich zwodzić, wciąż uciekać, wciąż wyprzedzać i odciągnąć jak najdalej od zakurzonego pokoju… Zrabowali mu płaszcz razem ze sztyletem i został w lekkiej koszuli z rękawami. Kręciło mu się w głowie, ból w tyle czaszki wzmagał się za każdym krokiem, a on biegł i biegł… Worek zawadzał mu. Nagłym ruchem cisnął go za siebie, luźne kawałki złota zadźwięczały czysto na kamieniach.

— Macie wasze pieniądze! — krzyknął przerywanym z braku tchu, ochrypłym głosem.

Biegł dalej. I nagle ulica skończyła się. Żadnego skrzyżowania, żadnych gwiazd w górze przed nim. Ślepy zaułek. Bez wahania zawrócił i pobiegł ku swoim prześladowcom. Lampa zakołysała się w jego oczach, kiedy z dzikim okrzykiem wyzwania podbiegł do nich.

Gdzieś przed nim kołysała się lampa, tam i z powrotem, niewyraźna plamka światła w ogromnej, ruchomej szarości. Patrzył na nią przez długą chwilę. Bladła coraz bardziej, aż w końcu jakiś cień przesunął się przed nią, a kiedy zniknął, światła już nie było. Zmartwiło go to trochę, a być może zasmucił się nad samym sobą, ponieważ wiedział już, że się obudził.

Zgaszona lampa wciąż kołysała się razem z masztem, do którego była przymocowana. Morze, i wszystko dookoła, jaśniało we wschodzącym słońcu. Bęben dudnił. Wiosła skrzypiały ociężale, miarowo; wiązania statku zawodziły i skrzypiały setką cichych głosów. Człowiek w górze na dziobie zawołał coś do żeglarzy. Ludzie związani razem z Arrenem w ładowni, milczeli. Każdy z nich przywiązany był w pasie żelazną obręczą; nadgarstki zakute mieli w kajdany. Jedno i drugie połączone było krótkimi, ciężkimi łańcuchami z okowami następnego więźnia. Żelazny pas skuty był dodatkowo z ryglem umocowanym w pokładzie, tak, że ludzie mogli siedzieć lub kucać, ale nie mogli stać. Cisnąc się razem w małej ładowni byli zbyt stłoczeni, aby móc się położyć. Arren znajdował się w rogu przedniej ładowni. Kiedy unosił wysoko głowę, jego oczy znajdowały się na poziomie pokładu. Widział wtedy przestrzeń szerokości kilku stóp ograniczoną z jednej strony nadburciem, a z drugiej krawędzią ładowni.

Niewiele pamiętał z tego, co się zdarzyło ubiegłej nocy po pogoni w ślepym zaułku. Walczył, ogłuszono go, skrępowano i gdzieś zaniesiono. Pamiętał mężczyznę mówiącego dziwnym, ściszonym głosem, jakieś miejsce podobne do kuźni, palenisko strzelające czerwonymi iskrami… więcej nie mógł sobie przypomnieć. A jednak wiedział, że ten statek jest statkiem niewolniczym, i że zabrali go aby sprzedać.

Niewiele go to obchodziło. Był spragniony. Dokuczała mu zraniona głowa. Całe ciało miał obolałe. Kiedy słońce wzniosło się nad morzem, światło przeszyło jego oczy lancami bólu.

Późnym rankiem każdy z więźniów dostał kawał chleba i haust wody ze skórzanego bukłaka, który podał mi do ust człowiek o uważnej twardej twarzy. Szyję opinał mu podobny do psiej obroży, szeroki skórzany pas nabijany złotymi ćwiekami. Kiedy Arren usłyszał jak mówi, rozpoznał ów, dziwny, świszczący głos.

Łyk wody i kawałek chleba uśmierzyły na chwilę głód i pragnienie, rozjaśniły mu umysł. Po raz pierwszy spojrzał na twarze swoich towarzyszy niedoli — trzech w jego szeregu i czterech z tyłu. Niektórzy siedzieli z głowami opartymi na podciągniętych kolanach. Jeden leżał bezwładnie, chory lub odurzony narkotykiem. Siedzący obok Arrena współwięzień o szerokiej, płaskiej twarzy mógł mieć około dwudziestu lat.

— Dokąd nas zabierają? — Zwrócił się do niego Arren.

Młody człowiek spojrzał na niego — ich twarze były od siebie nie dalej niż od stopę — i wyszczerzył zęby wzruszając ramionami. Arren pomyślał, iż daje mu do zrozumienia, że sam nie wie. Wówczas jego towarzysz szarpnął skutymi rękoma tak, jakby chciał tam coś wyrazić i otworzył swoje, wciąż rozciągnięte w uśmiechu, usta, ukazując czarną jamę w miejscu, gdzie powinien być język.

— Na Showl — powiedział ktoś zza Arrena, a inny głos dorzucił: — lub na Targ na Amrunie — a wtedy mężczyzna z obrożą, którego wydawało się być pełno na całym statku, pochylił się nad ładownią sycząc. — Cicho tam, jeśli nie chcecie zostać karmą rekinów! Wszyscy zamilkli.

Arren usiłował wyobrazić sobie wymienione przed chwilą miejsca: Showl i Targ na Amrunie. Tam sprzedawali niewolników. Na pewno wystawią ich przed kupującymi jak woły czy barany spędzone na sprzedaż na plac targowy w Berili. Będzie tam stał spętany łańcuchami. Ktoś kupi go i zaprowadzi do domu, będzie wydawał mu polecenia, a on będzie odmawiał ich wykonania. Lub będzie posłuszny, lecz spróbuje uciec. Tak czy inaczej zostanie zabity. Jego dusza nie buntowała się na myśl o niewoli, był na to zbyt chory i oszołomiony, ale po prostu wiedział, że nie musi tego robić, że w ciągu tygodnia lub dwóch umrze, albo zostanie zabity. Jakkolwiek rozumiał i godził się z tym, to jednak przerażało go to tak, że przestał wybiegać myślą naprzód. Utkwił wzrok w czarnych, cuchnących deskach ładowni. Czuł żar słońca na swoich nagich ramionach i pragnienie, które znowu wysuszało mu usta i ściskało przełyk.

Słońce pogrążyło się w morzu. Noc nadeszła bezchmurna i chłodna. Wzeszły jaskrawe gwiazdy. Bęben wybijał takt jak uderzenia pulsu wyznaczając rytm dla pociągnięć wioseł. W powietrzu nie czuć było najlżejszego tchnienia wiatru. Teraz z kolei zimno stało się największą udręką.

Plecy Arrena zyskiwały trochę ciepła od stłoczonych nóg ludzi znajdujących się za nim, a lewy bok ogrzewał mu niemowa, który siedział skurczony, zawodząc jakiś monotonny rytm. Wioślarze zmienili się przy wiosłach; bęben znów wybijał takt. Arren tęsknił za ciemnością, jednak nie mógł zasnąć; bolały go kości, gdyż nie mógł zmienić pozycji. Siedział obolały, drżący, palony przez słońce. Wpatrywał się w gwiazdy, które przesuwały się po niebie za każdym pociągnięciem wioseł, a potem wracały na swoje miejsca, nieruchomiały, przesuwały się znowu, wracały, nieruchomiały…

Mężczyzna w obroży stał z kimś jeszcze pomiędzy tylną ładownią, a masztem. Mała kołysząca się na maszcie lampa rzucała na nich jasne błyski światła, wyłaniając z mroku sylwetki głów i ramion.

— Mgła, ty świński pomiocie — odezwał się cichy, nienawistny głos człowieka w obroży.

— Skąd mgła w Południowej Cieśninie o tej porze roku?

Przeklęte szczęście!

Bęben wybijał rytm. Gwiazdy kołysały się, przesuwały, nieruchomiały. Niemowa obok Arrena wzdrygnął się nagle, uniósł głowę i wydał okropny, nieartykułowany krzyk nocnego koszmaru.

— Spokój tam! — ryknął drugi z mężczyzn stojących przy maszcie.

Niemowa wzdrygnął się znowu i zamilkł zgrzytając zębami.

Gwiazdy niepostrzeżenie zapadły w nicość.

Maszt zafalował i zniknął. Zimna szarość mgielnej zasłony zdawała się spływać po plecach Arrena. Uderzenia bębna straciły rytm, by po chwili znowu go podjąć. Ale już wolniej.

— Gęsta jak zsiadłe mleko — odezwał się ochrypły głos gdzieś ponad Arrenem. — Hej tam, wiosłować! Najbliższa mielizna jest odległa stąd o dwadzieścia mil? — Zrogowaciała, pokryta bliznami stopa wynurzyła się z mgły, zatrzymała na chwilę tuż przy twarzy Arrena i czyniąc jeden krok, zniknęła.

We mgle nie czuło się ruchu w przód, lecz tylko przechyły i szarpnięcia wioseł. Bicie bębna dobiegało stłumione przez mgłę — powietrze było zimne i wilgotne. Mgła skraplała się na włosach Arrena i spływała na oczy; próbował łapać językiem krople i głęboko oddychał ociekającym wilgocią powietrzem, usiłując w ten sposób zaspokoić dręczące go pragnienie. Szczękał zębami. Zimny metal łańcucha kołysał się na jego udzie, a w miejscach, gdzie dotykał ciała, palił jak ogień. Bęben nagle umilkł.

Zapadła cisza.

— Trzymać rytm? Co się stało? — wykrzyknął ochrypły, świszczący głos z dziobu. Ale odpowiedź nie nadeszła.

Statek kołysał się lekko na spokojnym morzu. Za zamglonymi nadburciami nie było nic widać: pustka. Coś nagle otarło się o burtę. Dźwięk rozległ się wyraźnie i głośno w martwej, niesamowitej ciszy i ciemności.

— Jesteśmy na mieliźnie — wyszeptał jeden z więźniów, ale jego głos pochłonęła cisza.

Mgła pojaśniała, jakby rozgorzał w niej ogień. Arren coraz wyraźniej widział głowy spętanych wraz z nim ludzi — maleńkie krople wilgoci lśniły na ich włosach. Statek zakołysał się znowu. Arren przesunął się na tyle, na ile mu pozwoliły łańcuchy i wyciągnął głowę, aby zobaczyć, co się dzieje przed nim. Mgła jaśniała nad pokładem, jak księżyc za cienką chmurą — zimna i promieniująca. Wioślarze siedzieli jak wyciosane w kamieniu posągi. Załoga stała na śródpokładziu, a ich oczy błyszczały nieznacznie. Przy lewej burcie stał samotny mężczyzna. Z niego wydobywało się owo światło — z twarzy, z rąk i z laski, płonącej jak roztopione srebro.

U stóp promieniującego światłem mężczyzny kulił się ciemny kształt.

Arren próbował przemówić, ale nie mógł. Odziany w majestat światła, Arcymag podszedł do niego i uklęknął. Arren poczuł dotknięcie ręki i usłyszał jego głos. Czuł jak więzy na nadgarstkach i tułowiu opadają; w całej ładowni rozległ się grzechot łańcuchów. Lecz nikt się nie poruszył. Jedynie Arren próbował wstać, lecz nie mógł, gdyż całe ciało miał zdrętwiałe po długim bezruchu. Jego dłoń znalazła się w pełnym siły uścisku Arcymaga. Z jego pomocą wyczołgał się z ładowni i zwalił na pokład. Arcymag odszedł od niego, a zamglony przepych światła jarzył się na znieruchomiałych twarzach wioślarzy. Zatrzymał się przy człowieku, który kulił się przy balustradzie lewej burty.

— Nie karzę — odezwał się surowy czysty głos, zimny, jak zimne było to magiczne światło we mgle. — Lecz aby zadość stało się sprawiedliwości, Egre, wezmę na siebie aż tyle: rozkazuję, by twój głos zamilkł aż do dnia, kiedy znajdziesz słowo warte wypowiedzenia.

Wrócił do Arrena i pomógł mu stanąć na nogi.

— Chodź, chłopcze — powiedział i z jego pomocą Arren, utykając, ruszył z miejsca. Na wpół gramoląc się, na wpół spadając, zsunął się do łódki, która kołysała się przy burcie statku. Była to Dalekopatrząca; jej żagiel wyglądał we mgle jak skrzydło ćmy.

W niezmiennej ciszy i zupełnym spokoju światło zamarło, a łódka zawróciła i oddaliła się od burty statku. I niemal natychmiast wszystko inne zniknęło: i galera, i przyćmiona lampa na maszcie, nieruchomi wioślarze i czarne burty. Arrenowi wydawało się, że słyszy głosy wybuchając krzykami, jednak dźwięk był nikły i wkrótce przepadł. Trochę dalej mgła zaczęła rzednąć i rwać się, rozpływając w ciemności. Wypłynęli pod gwiazdy i Dalekopatrząca, cicha jak ćma, pomknęła po morzu wśród jasnej nocy.

Krogulec przykrył Arrena derkami i dał mu wody. Potem Arcymag nic nie mówiąc położył rękę na jego ramieniu, kiedy chłopiec niespodziewanie załkał. Dotknięcie jego dłoni dawało poczucie pewności i bezpieczeństwa. Ciepło, łagodne kołysanie łódki i napełniająca go otucha spowodowały, że Arren poczuł się lepiej.

Uniósł wzrok ku swemu towarzyszowi. Na jego ciemnej twarzy nie było śladu nieziemskiego blasku. Zaledwie go widział na tle gwiazd.

Łódka mknęła po morzu, kierowana zaklęciem. Fale, jakby w zadziwieniu, szeptały wzdłuż burt.

— Kim jest ten człowiek w obroży?

— Nieustanne kłamstwo. Morski rozbójnik, Egre. Nosi obrożę, aby ukryć bliznę na gardle, które mu kiedyś rozpłatano. Wydaje się, że porzucił piractwo dla handlu niewolnikami. Tym razem wyświadczył sobie jednak niedźwiedzią przysługę. — W suchym, spokojnym głosie zabrzmiał cień satysfakcji.

— Jak mnie odnalazłeś?

— Czary, przekupstwo… Zmarnowałem wiele czasu. Nie chciałem, aby się dowiedziano, że Arcymag i Strażnik Roke myszkował po slumsach Miasta Hort. Chciałem zachować moje przebranie tak długo, jak to możliwe. Jednak gdy przepytałem paru ludzi i kiedy w końcu okazało się, że statek niewolniczy odpłynął przed świtem, straciłem cierpliwość. Wsiadłem do Dalekopatrzącej i przywołałem wiatr w jej żagiel — a tego dnia w powietrzu panował zupełny spokój. Unieruchomiłem w tym czasie wiosła w dulkach na wszystkich statkach w zatoce — jak oni to sobie wyjaśnią, skoro całe czary to kłamstwa i powietrze, to już ich sprawa. Ale w pośpiechu i gniewie pomyliłem się i przepłynąłem obok statku Egre'a, który popłynął bardziej na południowy-wschód, aby uniknąć mielizn. Wszystko co czyniłem tego dnia, czyniłem źle. Miasto Hort nie przynosi szczęścia. W końcu utkałem czar odnajdujący i w ten sposób trafiłem w ciemnościach do statku. Czy nie powinieneś się teraz przespać?

— Nic mi nie jest, czuję się dużo lepiej. — Dreszcze ustąpiły miejsca lekkiej gorączce i Arren poczuł się rzeczywiście dobrze. Ciało miał słabe i omdlałe, ale myśli w zawrotnym tempie goniły jedna drugą. — Kiedy się obudziłeś? Co się stało z Zającem?

— Ocknąłem się w świetle dnia. Na szczęście mam twardą głowę; za uchem jest rozcięcie i guz jak mały ogórek. Zająca pozostawiłem pogrążonego w narkotycznym śnie.

— Zawiodłem na straży.

— Lecz nie dlatego, że zasnąłeś.

— Nie — Arren zawahał się. — To było… Ja byłem…

— Wyprzedziłeś mnie, widziałem cię — głos Krogulca zabrzmiał dziwnie. — Podkradli się do nas, ogłuszyli jak jagnięta w jatce, zabrali złoto, i tego, którego opłacało się sprzedać w niewolę, i odeszli. To po ciebie przyszli, chłopcze. Osiągnąłbyś cenę dobrej farmy na Targu w Amrunie.

— Nie uderzyli mnie wystarczająco mocno. Ocknąłem się i uciekłem im. Rozrzuciłem ich łup po całej ulicy, zanim mnie osaczyli. — Oczy Arrena błyszczały.

— Ocknąłeś się, kiedy tam byli — i uciekłeś? Dlaczego?

— Aby odciągnąć ich od ciebie. — Zdziwienie brzmiące w głosie Krogulca nagle uraziło dumę Arrena, więc dodał gwałtownie: — Myślałem, że przyszli po ciebie, że mogą cię zabić. Porwałem ich worek, aby mnie gonili, krzyknąłem i uciekłem. A oni pobiegli za mną.

— Tak, mogliby! — Tylko tyle powiedział Krogulec, bez słowa pochwały, chociaż przez chwilę siedział pogrążony w myślach. Potem zapytał:

— Czy nie przyszło ci do głowy, że mogę być już martwy?

— Nie.

— Najpierw morderstwo, później rabunek — to najpewniejszy sposób.

— Nie myślałem o tym. Chciałem ich tylko odciągnąć od ciebie.

— Dlaczego?

— Ponieważ ty mogłeś nas obronić, wydobyć nas z tego, jeśli miałbyś dość czasu, aby się obudzić. Lub w każdym razie wydostać się z tego sam. Stałem na straży i zawiodłem. Chciałem to naprawić. Jesteś tym, którego strzegłem. To ty się liczysz. Dalej będę cię strzegł i robił wszystko, co mi każesz, bo to ty nas prowadzisz. Tylko ty możesz dotrzeć tam, gdziekolwiek to jest, dokąd musimy pójść, by odegnać zło.

— Czyżby? — powiedział mag. — Sam tak myślałem, do ostatniej nocy. Sądziłem, że ja jestem przewodnikiem, a jednak to ty mnie prowadziłeś, chłopcze. — Jego głos był chłodny, i jak się wydawało, odrobinę ironiczny. Arren nie wiedział, co powiedzieć. Był zupełnie zdezorientowany. Cały czas myślał, że odciągnięciem rozbójników od Krogulca ledwo odpokutował swój sen, czy też trans, w trakcie pełnienia straży. Teraz okazywało się, że jego czyn był niemądry — podczas gdy ów trans, który ogarnął go w niewłaściwym momencie, wydawał się być w jakiś zadziwiający sposób pożyteczny.

— Przykro mi, mój panie, że cię zawiodłem — powiedział w końcu. Wargi miał jak z drewna i z trudnością powstrzymywał się od łkania. — A ty uratowałeś mi życie.

— A ty, być może, uratowałeś mnie — odparł ochryple mag. — Kto wie? Po rabunku mogli podciąć mi gardło. Ale nie mówmy o tym więcej, Arrenie. Cieszę się, że jesteśmy razem.

Potem podszedł do skrzynki z zapasami i rozpalił mały piecyk na węgiel drzewny. Zdawał się być czymś pochłonięty. Arren leżał obserwując gwiazdy. Wzburzenie opuściło go, myśli przestały wirować. Poniewczasie zrozumiał, że Krogulec nie osądzał tego, co uczynił, lub czego nie uczynił. Zrobił tak, i Krogulec to zaakceptował. „Nie karzę”, wspomniał ów zimny głos, jakim mag odezwał się do Egre'a. Ale też nie nagradzał. A jednak w największym pośpiechu, rozpętując moc swoich czarów, przybył do niego przez morze. Uczyniłby to jeszcze raz. Można było na nim polegać.

Godzien był całej miłości, jaką Arren do niego czuł, i pełnego zaufania. I dlatego właśnie Krogulec ufał Arrenowi. Wszystko, co Arren uczynił, było właściwie.

Wrócił teraz do chłopca, podając mu kubek parującego wina.

— Może to pozwoli ci zasnąć. Uważaj, możesz sparzyć sobie język.

— Skąd wziąłeś wino? Nie widziałem bukłaka na pokładzie.

— Na Dalekopatrzącej jest wiele rzeczy, których oczy nie dostrzegą — odparł Krogulec, siadając obok niego. Arren usłyszał w ciemności jego śmiech, krótki i prawie bezdźwięczny.

Usiadł, aby napić się wina. Było bardzo dobre, krzepiło ciało i duszę.

— Dokąd teraz płyniemy? — zapytał.

— Na zachód.

— Dokąd zaprowadził cię Zając?

— W ciemność. Nie zgubiłem go, lecz on się zgubił. Wędrował po zewnętrznych kresach, nieskończonych pustkowiach majaków i sennych koszmarów. Jego dusza kwiliła jak ptak w tych ponurych miejscach, jak mewa krzycząca daleko od morza. Nie może być przewodnikiem. Zawsze był zagubiony. Przy całej swej biegłości w sztuce czarodziejskiej, nigdy nie dostrzegł drogi przed sobą, widział tylko siebie.

Arren nie rozumiał tego wszystkiego, ani też nie chciał zrozumieć. Został wciągnięty za próg „ciemności”, o której mówili czarodzieje, i chciał o tym zapomnieć. Nie miał z tym nic wspólnego. W rzeczywistości bał się zasnąć, żeby nie ujrzeć znowu we śnie tej ciemnej postaci, cienia wyciągającego do niego perłę i szepczącego „chodź”.

— Panie mój — odezwał się, raptownie zmieniając temat — dlaczego…

— Śpij — powiedział Krogulec z lekkim naciskiem.

— Nie mogę spać, mój panie. Zastanawiam się, dlaczego nie uwolniłeś pozostałych więźniów?

— Uwolniłem. Nie pozostawiłem na statku żadnych więzów.

— Lecz ludzie Egre'a byli uzbrojeni. Gdybyś ich skrępował…

— Cóż, gdybym ich skrępował? Było ich zaledwie sześciu.

Wioślarze byli też niewolnikami, takimi jak ty. Do tej pory Egre i jego ludzie mogą być martwi, lub pojmani przez pozostałych w celu wystawienia na targu niewolników. Lecz ja pozostawiłem im wybór między walką, a targiem. Nie jestem łowcą niewolników.

— Wiedziałeś jednak, że to źli ludzie…

— Czyż zatem miałem stać się podobny do nich? Pozwolić, aby ich czyny określały moje? Nie chciałem dokonywać wyboru za nich. Ani pozwolić im, aby uczynili to za mnie!

Arren milczał, zastanawiając się nad tym. Po chwili mag odezwał się cicho:

— Młodzi ludzie myślą, że jeśli ktoś podniesie kamień i rzuci nim, a on trafi lub chybi celu, to ów czyn na tym się kończy. Ale tak nie jest, czy to rozumiesz, Arrenie? Gdy ten kamień zostanie podniesiony, ziemia stanie się lżejsza, a ręką, która go unosi cięższa. Kiedy się go rzuci, jego ruch wpłynie na obroty gwiazd, a tam gdzie uderzy lub spadnie, zmieni się wszechświat. Od każdego czynu zależy równowaga całości. Wiatry i morza, wszystkie przejawy działania sił wody, ziemi i światła, wszystko to, co czynią zwierzęta i rośliny, jest słuszne i właściwe. Wszystkie te czyny stanowią część równowagi. Od huraganów, przez głosy wielkich wielorybów pluskających w morzu, do upadku suchego liścia i lotu komara, wszystko to zawiera się w harmonii całości. Lecz my, z tego powodu, że posiadamy władzę nad światem i sobą musimy uczyć się tego, co liść, wieloryb i wiatr czynią z własnej swej natury. Musimy uczyć się utrzymywać równowagę. Posiadając rozum, nie możemy działać w nieświadomości. Mając możliwość wyboru, nie możemy działać lekkomyślnie. Kim jestem — chociaż mam moc, żeby to czynić — aby karać i nagradzać igrając z ludzkim przeznaczeniem?

— Ale z drugiej strony — powiedział Arren, wpatrując się w gwiazdy spod zmarszczonych brwi — czy bezczynność sprzyja utrzymaniu równowagi? Chyba jednak człowiek musi działać, nawet jeśli nie zna wszystkich skutków swego czynu. Jeśli w ogóle ma coś do zrobienia.

— Nie bój się. Ludziom o wiele łatwiej przychodzi działać, niż powstrzymać się od działania. Dalej będziemy czynić dobrze i źle… Gdyby jednak znowu zapanował nad nami król i tak jak dawnymi czasy szukał rady u maga, i gdybym to ja był tym magiem, powiedziałbym mu: — Panie mój, nie czyń nic, ponieważ właśnie to jest sprawiedliwe, godne pochwały i szlachetne. Nie czyń nic, ponieważ wydaje się właściwym tak postępować; czyń tylko to, co musisz, i czego nie możesz zrobić w żaden inny sposób.

W jego głosie było coś, co spowodowało, że Arren nie odrywał od niego oczu. Wydało mu się, że twarz maga znowu lśni blaskiem światła ukazując jastrzębi nos, pokryty bliznami policzek i ciemne, żywe oczy. Arren patrzył na niego z miłością, ale też i strachem, myśląc: „o tyle mnie przewyższa”. Przyglądając się czarodziejowi, uświadomił sobie w końcu, iż ów blask nie był magicznym światłem, zimną aureolą nie pozostawiającą na twarzy miejsca na cienie, lecz rzeczywistym światłem — zwyczajnym światłem poranka. Były jednak moce przewyższające jego moc. A minione lata nie obeszły się z Krogulcem lepiej niż z innymi ludźmi. Wiek pobruździł mu twarz zmarszczkami. Wyglądał na zmęczonego w coraz silniejszym świetle poranka. Ziewnął…

I tak patrząc, dziwiąc się i zastanawiając, Arren w końcu zasnął. A Krogulec siedział obok niego, obserwując nadchodzący świt i wschód słońca, jak ktoś kto pilnie przypatruje się swemu największemu skarbowi, z którym stało się coś złego — porysowanemu klejnotowi lub choremu dziecku.

Загрузка...