Na moment w sali konferencyjnej zapanowała kompletna cisza. Dopiero po chwili ponownie przemówiła kapitan Faresa. Jej głos nadal był szorstki, a twarz wyrażała zwątpienie, jednak zmusiła się do użycia odpowiedniego tytułu nowego przełożonego.
— Jak, komodorze? Jakiej magii zamierza pan użyć? Za niespełna godzinę upłynie termin wyznaczony przez Syndykat.
Geary spojrzał na nią twardo, ale obserwując kątem oka równe szeregi oficerów, zorientował się, że jego pozycja cały czas wisi na włosku. Dopiero teraz zauważył, że wielu z dowódców było młodych, zdecydowanie młodszych od tych, których znał przed stuleciem. Bez wątpienia brakowało im odpowiedniego wyszkolenia i doświadczenia. Ciągle nie byli pewni, po której stronie stanąć. Jeśli dojdzie do przepychanki, a flota przestanie stanowić jedność, będzie łatwym celem dla Syndyków.
— Sądzę, że powinniśmy wspólnie ustalić plan, zamiast skakać sobie do gardeł. — Geary wskazał na zawieszony nad stołem hologram przedstawiający rozmieszczenie sił obydwu stron. Pomiędzy chmarą jednostek Syndykatu a najciężej uszkodzonymi okrętami Sojuszu, które uformowały szyk sferyczny, znajdował się wygięty w łuk mur głównego zgrupowania. Prezentował się imponująco, ale tylko do momentu oceny liczebności floty wroga. Było jasne, że Sojusz zostanie rozbity w pył już podczas pierwszego starcia.
— Z przykrością muszę stwierdzić, że hologram nie kłamie — skwitował kapitan Duellos. — A realia prowadzenia wojny, podobnie jak prawa fizyki, nie uległy zmianie od czasu ostatniej bitwy, w której brał pan udział. Siły Syndykatu czekają o dwie i pół minuty świetlnej od przednich formacji floty, a wrota hipernetu są… — wskazał na punkt zlokalizowany na tyłach przeciwnika — tutaj. Trzydzieści minut świetlnych od naszej aktualnej pozycji, dokładnie za liniami wroga.
— Gdybyśmy zyskali choć kilka godzin na naprawę okrętów… — zasugerował któryś z dowódców.
— Kilka godzin? Nawet kilka dni nic tu nie pomoże — sprzeciwił się inny. — W tym czasie Syndycy również usuną uszkodzenia, a w dodatku mogą liczyć na zaopatrzenie i posiłki przybywające przez wrota hipernetu!
— To prawda — Duellos przytaknął. — Czas nie jest naszym sprzymierzeńcem, nawet w przypadku przesunięcia terminu ultimatum.
Geary skinął głową w jego stronę. Cały czas uważnie obserwował reakcje zgromadzonych.
— Nie powstrzymamy ich ataku, a jeśli sami uderzymy, tak czy inaczej przegramy.
— Niektóre jednostki mogłyby na własną rękę… — Numos, wciąż wyraźnie zirytowany i wciąż czerwony, nie dawał za wygraną.
— Co by mogły, kapitanie? Przedrzeć się do wrót? I co dalej? — Geary niemal usłyszał, jak wszyscy wstrzymują oddech. — Fakt, posiadamy klucz Syndykatu, ale, jak sądzę, jeśli chcemy go wykorzystać, musimy wszyscy jednocześnie przejść przez wrota, czyż nie? — Szmer aprobaty rozniósł się po sali. — Powtarzam raz jeszcze, żaden plan typu każdy-ratuje-się-na-własną-rękę nie zostanie zaakceptowany. Jeśli któryś z oficerów spróbuje go realizować, zostanie postawiony przed sądem wojennym. O ile dopadnę go jako pierwszy, bo, szczerze mówiąc, wydaje mi się, że Syndycy oszczędzą mi kłopotu.
Tym razem nikt nie oponował. Geary rozsiadł się wygodniej i potarł palcami podbródek.
— Dlatego ta opcja nie wchodzi w grę. Ale być może istnieje inna. Czy ktoś z was może mi wy tłumaczyć… — Zawahał się, szukając odpowiednich przycisków na klawiaturze konsoli. — Tutaj. — Wskazał na punkt położony na uboczu, tuż za flotą Sojuszu. — Dwadzieścia minut świetlnych od najbliższej jednostki. Dlaczego to miejsce nie jest strzeżone?
Wszyscy wyciągali szyje i mrużyli oczy, koncentrując wzrok na hologramie. Kapitan Faresa obdarzyła przełożonego spojrzeniem zdolnym topić metal na odległość.
— Może dlatego, że jest bezużyteczne? — sarknęła.
— Bezużyteczne… — Geary zamilkł, zastanawiając się, czy istnieje regulaminowy sposób na usunięcie jej z sali. — Przecież to punkt skoku systemowego. Dlaczego, do cholery, nie możemy wydostać się stąd starym sposobem?
Wzruszyła ramionami.
— Komodorze — wtrącił Duellos — ten punkt skoku prowadzi do jednego, góra dwóch systemów gwiezdnych.
— Jednego — sprecyzował Geary. Znalezienie tej informacji nie stanowiło problemu. — Na Corvus.
— Zatem widzi pan, w czym problem, sir. Skoki systemowe znacznie zawężają pole manewru. Corvus znajduje się zaledwie kilka lat świetlnych stąd, w dodatku w samym sercu terytorium Syndykatu.
— Wiem o tym, ale z Corvusa możemy wykonać kolejny skok do jednego z… — Sprawdził raz jeszcze wyliczenia. — Jednego z trzech innych systemów. A z nich do wielu następnych.
Oficerowie wymieniali spojrzenia, ale przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywał.
— Pan poważnie sugeruje powrót do sektorów Sojuszu, wykorzystując skoki systemowe? — odezwała się w końcu Faresa.
— Dlaczego nie? To wciąż szybkość nadświetlna.
— Ale nie dość nadświetlna. Czy zdaje pan sobie sprawę, jak głęboko wtargnęliśmy na teren wroga?
Geary skrzywił się.
— Tak, kapitanie. O ile kształt galaktyki nie uległ wielkim zmianom od czasu, gdy walczyłem po raz ostatni. Doskonale się orientuję, jak głęboko spenetrowaliśmy przestrzeń Syndykatu. Długa droga przed nami, ale to zarazem nasza jedyna szansa. Chyba że wolicie tutaj zginąć…
— Lepiej zginąć w walce niż z głodu! Nie mamy wystarczającej ilości zapasów. Podróż potrwa wiele miesięcy, może nawet lat, w zależności od obranej trasy. Nie mówiąc już o tym, że flota Syndykatu może przybyć na miejsce przed nami i zetrzeć nas w pył w momencie wychodzenia z nadprzestrzeni! Bezsensowne posunięcie…
Geary usiłował pohamować gniew. Chciał spokojnie udzielić odpowiedzi, ale zanim zdążył się odezwać, kapitan Desjani wybąkała kilka słów, jakby mówiła do siebie:
— System Corvus nie jest podłączony do hipernetu… Flota Syndykatu nie może nas tam zaskoczyć. — Rozejrzała się po sali. — Będą musieli skakać za nami z tego samego punktu. A to chwilę potrwa.
— Tak! — Kapitan Duellos wyglądał na rozentuzjazmowanego. — Mamy wolne okno do wykonania skoku. Niezbyt długie, ale powinno wystarczyć. A po ucieczce z Corvusa Syndycy będą musieli zgadywać, jaki obraliśmy cel podróży.
— Nie posiadamy wystarczającej ilości zapasów — zaprotestowała Faresa. Jedno spojrzenie Duellosa wystarczyło, aby zdać sobie sprawę, że nie była miłością jego życia. — Cholera wie co nas czeka po drugiej stronie.
— W tej chwili to mało istotne — zabrał głos któryś z zebranych. — Najważniejsze, że Corvus nie jest podłączony do hipernetu.
— Nawet nie wiemy, co się tam znajduje!
— Kapitanie Faresa! — Wywołana odwróciła się w stronę hologramu, na który wskazywał Geary. — Wiemy za to, co znajduje się tutaj, nieprawdaż? Cokolwiek się wydarzy na Corvusie, gorzej już nie będzie. Tylko w ten sposób możemy zwiększyć szansę na przetrwanie. A czas, jaki zajmie skok, wykorzystamy na dokonanie wewnętrznych napraw jednostek.
Kolejni oficerowie przytakiwali z aprobatą, pojawiły się pierwsze uśmiechy.
— Ale zapasy… — nie ustępowała Faresa.
— Prawdopodobnie będziemy je mogli uzupełnić na Corvusie. — Geary raz jeszcze rzucił okiem na wyświetlacz. — Mam informacje o zlokalizowanej tam bazie Syndykatu. Czy takie instalacje nie posiadają składów zaopatrzeniowych dla floty handlowej?
— Zazwyczaj…
— Tam musi coś być. Poza tym w systemie znajduje się zamieszkana planeta i kilka obiektów przemysłowych w przestrzeni. Z pewnością istnieją także wewnątrzsystemowe szlaki komunikacyjne. Mamy całe mnóstwo możliwości pozyskania prowiantu i innych potrzebnych surowców. — W skupieniu analizował dane i na chwilę zapomniał o zebranych dookoła ludziach. — Kiedy już dotrzemy na Corvus, splądrujemy pobliskie instalacje. Syndycy od razu ruszą za nami w pościg, dlatego będziemy się musieli spieszyć. Nie możemy pozwolić, aby dopadli najwolniejsze i najmocniej uszkodzone jednostki, zanim wykonamy kolejny skok. — Oderwał wzrok od ekranu i rozejrzał się po sali. Na twarzach wielu oficerów wciąż dostrzegał niepewność. — Możemy tego dokonać.
— Komodorze Geary — Tulev ponownie zabrał głos — muszę pana uprzedzić, że dotarcie do punktu skoku nie będzie łatwe.
— Jest niestrzeżony.
— Zgadza się, ale w skład floty Syndykatu wchodzi wiele szybkich jednostek. Jeżeli zarządzimy odwrót, wróg będzie mógł sobie pozwolić na pozostawienie w tyle tych wolniejszych. My nie mamy takiego komfortu.
— To prawda, panie i panowie. Postaram się grać na zwłokę tak długo, jak tylko zdołam. Ale gdy już wyruszymy…
— Komodorze — niska kobieta o dużych, okrągłych oczach wystąpiła przed szereg — możemy wykonać manewr sugerujący, że zmieniamy szyk, przygotowując się do odparcia ataku, i w ten sposób przegrupować uszkodzone okręty w pobliże punktu skoku.
Geary uśmiechnął się. Komandor Cresida z „Gniewnego”. Ją także powinien zapamiętać.
— Czy ma pani pomysł, jak to zrobić?
— Tak, sir.
— Znakomicie. Proszę dopracować szczegóły planu i jak najszybciej mi go przedstawić.
— Z największą przyjemnością, komodorze. — Powracając na miejsce, Cresida nie omieszkała rzucić pogardliwego spojrzenia w stronę Numosa i Faresy.
Geary raz jeszcze przyjrzał się zebranym. Nadal są zaniepokojeni, myślał. Ale przynajmniej pokazałem im rozwiązanie, którego sami nie dostrzegali. Bądźmy szczerzy, Geary, bez ciebie nigdy by na to nie wpadli. Za bardzo skupieni na cholernym hipernecie, oddali wrogowi całą inicjatywę.
— Skoro nie ma więcej uwag, bierzmy się do roboty.
Zamiast tradycyjnego potwierdzenia przyjęcia rozkazu oficerowie spoglądali po sobie zaskoczeni.
— O co chodzi? Czy ktoś mi to wyjaśni?
Desjani odezwała się niechętnie:
— Zazwyczaj procedura wygląda w ten sposób, że po zaproponowaniu planu następuje faza dyskusji, a następnie głosowanie dowódców w celu zatwierdzenia wybranego rozwiązania.
— Głosowanie? — Geary nie potrafił ukryć zdziwienia. Nic dziwnego, że admirał Bloch zachowywał się czasem jak polityk w trakcie kampanii. — Kiedy zamierzacie rozpocząć tę cholerną dyskusję?
— Nie zostałam zaznajomiona z… — Desjani skrzywiła się.
— Nie mamy czasu na wysłuchiwanie wykładów o rysie historycznym obecnych procedur floty. Nie mamy czasu na dywagowanie, co robić. Może nie posiadam wiedzy na temat nowych zwyczajów i bieżących wydarzeń, ale wiem jedno — siedzenie i czekanie z założonymi rękami to najgorsze z możliwych rozwiązań. Brak decyzji oznacza wyrok śmierci dla wielu, jeśli nie wszystkich okrętów. Musimy działać, i to szybko, bo zostało nam niewiele czasu. Nie będzie żadnych głosowań, póki ja tu dowodzę. Jestem otwarty na wszelkie sugestie i propozycje. Żądam od was zaangażowania, ale to ja wydaję rozkazy. Przecież tego właśnie chcieliście! Pragnęliście, żeby „Black Jack” Geary wydostał was z tego burdelu, czyż nie? I zrobię to, ale, na żywe światło gwiazd, w taki sposób, jaki uznam za najlepszy.
Zawiesił głos, patrząc na oficerów i zastanawiając się, czy aby nie przesadził. Dopiero po dłuższej chwili ponownie zabrała głos komandor Cresida:
— Otrzymałam rozkazy wydane przez głównodowodzącego floty. Nie mam zamiaru marnować czasu na pierdoły, zbyt wiele jest do zrobienia na pokładzie „Gniewnego”. Komodorze?
— Proszę działać, komandorze. — Geary uśmiechnął się do niej.
Hologram zniknął, gdy przerwała połączenie. Słowa Cresidy poruszyły lawinę — kolejni dowódcy pospiesznie wstawali z miejsc, kłaniając się na pożegnanie. Geary pojął, że, jak na ironię, dla wielu z nich dalsze dyskusje wydawały się o wiele trudniejszym rozwiązaniem niż natychmiastowe wykonanie poleceń.
Obserwując, jak kolejno znikają, niespodziewanie odczuł tęsknotę za dawnymi czasami. Doskonale pamiętał te uściski dłoni i rozmowy, kiedy wspólnie przechodzili przez włazy, chwile bezpośredniego kontaktu, gdy tak licznie maszerowali wąskim gardłem śluzy. Ale tutaj i teraz niczego podobnego nie mógł uświadczyć. Sylwetki podwładnych po prostu rozpływały się w powietrzu, a sala i stół kurczyły się systematycznie, wracając do rzeczywistych, wyjątkowo mało efektownych rozmiarów. Geary znów stał w niewielkim pomieszczeniu, przy blacie przeciętnej wielkości.
Oprócz kapitan Desjani w sali pozostały jednak dwie niewielkie grupy dowódców. Geary przyglądał się ze zdziwieniem mundurom, nieco innym od noszonych przez oficerów Sojuszu. Odczytał tabliczki identyfikacyjne. Federacja Szczeliny i, liczniej reprezentowana, Republika Callas. Pamiętał oba skupiska planetarne. Ale ani w skład Federacji, ani Republiki za jego czasów nie wchodziło zbyt wiele zamieszkanych światów. I oba związki zachowywały neutralność. Najwyraźniej w końcu włączyły się do konfliktu po stronie Sojuszu. Geary zadał sobie pytanie, jak wielką władzę może posiadać nad tymi ludźmi.
— Słucham? — zwrócił się w ich stronę.
Oficerowie Republiki zrobili przejście, przepuszczając kobietę w cywilnym stroju. Zmarszczył brwi na jej widok. Czy nie powiedziałem wyraźnie, że to spotkanie dotyczy wyłącznie dowódców okrętów? — pomyślał. Oczywiście, że tak. Za kogo ona się uważa?
Na tabliczce informacyjnej widniało: W-P Rione. Cóż to znaczy, do diabła?
Kobieta patrzyła na Geary’ego z kamienną twarzą.
— Komodorze, czy jest pan świadom, jak wyglądają warunki traktatu zawartego pomiędzy Republiką a Sojuszem? W sytuacji gdy kompetentny przedstawiciel władzy orzeknie, że działania floty nie są prowadzone w najlepszym interesie naszych systemów gwiezdnych, Republika ma prawo wycofać należące do niej okręty.
— Nie, nic mi o tym nie wiadomo. Ale przypuszczam, że właśnie pani jest kompetentnym przedstawicielem władz?
— Tak. — Pochyliła nieznacznie głowę. — Victoria Rione. Piastuję stanowisko współprezydenta Republiki Callas.
Geary rzucił ukradkowe spojrzenie na Desjani, która wzruszyła ramionami, uśmiechając się przepraszająco. Przeniósł wzrok na współprezydent.
— Jestem zaszczycony spotkaniem, ale mam teraz znacznie ważniejsze sprawy na głowie…
Rione uniosła rękę.
— Proszę, komodorze Geary. Nalegam, aby umożliwił mi pan przeprowadzenie prywatnej telekonferencji.
— Sądzę, że będzie na to wystarczająco dużo czasu, gdy…
— O ile zgodzę się oddać panu okręty. — Spojrzała wymownie w stronę oficerów Federacji. — Jednostki Szczeliny także pójdą za moją radą w tej sprawie.
Niech to szlag! — pomyślał Geary. Desjani jedynie potrząsnęła głową. Sam musi sobie poradzić.
— Dobrze, gdzie?
— Tutaj, komodorze — przerwała kapitan. — Opuszczę salę i otoczę pana oraz panią współprezydent tarczami wirtualnych osłon. Gdy zechce pan zakończyć rozmowę, proszę powiedzieć głośno „koniec prywatnej telekonferencji”. Ponownie uzyska pan możliwość kontaktu z pozostałymi oficerami, oczywiście jeśli zajdzie taka potrzeba. — Desjani ruszyła pospiesznie w stronę włazu, jakby cieszyła ją możliwość opuszczenia miejsca spotkania.
Geary odprowadził ją wzrokiem, aby zyskać chwilę na usunięcie z twarzy śladów jakichkolwiek emocji. Wprost marzył, by wreszcie móc powrócić do świata niezmąconego spokoju, w którym przebywał tuż po przebudzeniu. Odwrócił się w stronę rozmówczyni. Zauważył, że cały czas go obserwowała.
— Słucham, o co chodzi?
— O zaufanie. — Głos miała równie lodowaty, jak wzrok. — A zwłaszcza o to, dlaczego miałabym oddawać w pana ręce ocalałe okręty Republiki.
Geary przesunął dłonią po czole, a potem spojrzał jej prosto w oczy.
— A jakie ma pani wyjście? Zawierzyć jednostki i ludzi Syndykom? Wszyscy niedawno widzieliśmy, jak oni prowadzą interesy.
— Z nami mogą postąpić zupełnie inaczej, komodorze.
No to pędź, kobieto, niech chłopcy z oddziałów specjalnych Syndykatu odstrzelą ci ten cenny tyłek, zobaczysz, ile mnie to obejdzie, pomyślał. Zdawał sobie jednak sprawę, że będzie teraz potrzebował każdego okrętu. Poza tym instynktownie odrzucał myśl, że mógłby kogokolwiek pozostawić na pastwę losu — bez względu na to, czy ta osoba sama sobie tego życzyła czy nie.
— Nie sądzę, aby to był dobry pomysł — powiedział w końcu.
— Proszę mi to wyjaśnić, komodorze Geary.
Zaczerpnął tchu i spojrzał na nią równie zimno.
— Choćby dlatego, że dowództwo Syndykatu nie miało najmniejszych skrupułów, żeby zabić admirała Blocha i towarzyszących mu w misji negocjacyjnej oficerów, pomimo że stało za nim wiele okrętów. Pani może negocjować, dysponując zaledwie ułamkiem tej siły. Sądzi pani, że Syndykat spojrzy łagodniejszym okiem na kogoś o tak słabej pozycji?
— Rozumiem. — Odwróciła głowę i zaczęła nerwowo przechadzać się po pomieszczeniu. — Wątpi pan, że połączone siły Federacji i Republiki zdołają wywrzeć wrażenie na Syndykach.
— Pani współprezydent, śmiem wątpić, czy połączone siły Federacji, Republiki i Sojuszu miałyby jakiekolwiek szanse na przetrwanie uderzenia floty Syndykatu. Proszę sobie wyobrazić kawałek lodu w konfrontacji z ogniem piekielnym… Cóż, być może zadalibyśmy im straty. Być może nawet znaczne. Ale nie zdołalibyśmy przeżyć. Miałem z Syndykami do czynienia wiele lat temu. To nie są ci sami ludzie i na pewno nie zmienili się na lepsze, a wcześniej też nie grali fair. W tej grze silniejszy dyktuje warunki. Wszystkie warunki.
Rione zatrzymała się.
— Sądzę, że ma pan rację. Przemyślał pan sytuację z szerszej perspektywy, nie tylko z pozycji wojskowego.
Geary podszedł do najbliższego fotela i opadł na miękkie siedzisko. Od czasu gdy go uratowano, starał się nie przemęczać organizmu ani psychicznie, ani tym bardziej fizycznie. Lekarze floty trzymali go pod ścisłą obserwacją w pierwszym okresie po rozmrożeniu. Ostrzegali przed komplikacjami, ale nie określili jednoznacznie, jakie mogą być skutki tak długotrwałej hibernacji. Zdaje się, że nadszedł czas na przetestowanie odporności organizmu, pomyślał.
— Tak, pani współprezydent. W taki właśnie sposób staram się rozpatrywać problemy.
— Proszę mnie nie traktować protekcjonalnie. Te okręty stanowią o istnieniu Republiki. Jeśli zostaną zniszczone…
— Chcę doprowadzić do domu wszystkie jednostki.
— Czyżby? A czy przypadkiem nie kusi pana, żeby przegrupować siły i zarządzić oszałamiający kontratak, którego efektem będzie fenomenalne zwycięstwo? Czyż nie tego pan tak naprawdę pragnie, komodorze?
Geary spojrzał na nią, nie starając się nawet ukryć zmęczenia.
— Sądzi pani, że mnie rozgryzła, tak?
— Rozgryzłam pana, komodorze. Wiem o panu wszystko. Jest pan bohaterem. A ja nie lubię bohaterów. Bohaterowie mają przykry zwyczaj prowadzić armie i floty na zatracenie.
Oparł się wygodniej i przetarł oczy.
— Ale już raz zginąłem. To mi wystarczy — przypomniał jej.
— I to daje panu prawo do podejmowania decyzji? — Rione podeszła do wciąż widocznego nad stołem hologramu floty i wskazała na niego palcem. — Czy pan wie, dlaczego admirał Bloch podjął tak wielkie ryzyko, rozpoczynając tę operację? Dlaczego postawił los największych sił, jakie kiedykolwiek zgromadził Sojusz, na jedną kartę?
— Powiedział mi, że chciał w ten sposób wymusić na Syndykach kapitulację. Chciał zakończyć tę wojnę.
— Ach tak… — Rione ze wzrokiem wciąż utkwionym w hologramie skinęła głową. — Śmiały ruch o decydującym znaczeniu. Operacja godna samego „Black Jacka” Geary’ego — dodała wyjątkowo łagodnie. — To cytat, komodorze. Geary zesztywniał.
— Nigdy nie powiedział tego przy mnie.
— Oczywiście, że nie. Ale mówił przy innych. Czy pan sobie zdaje sprawę, że cud zmartwychwstania wielkiego „Black Jacka” Geary’ego pomógł w zatwierdzeniu planów tego, jak pan zapewne zdążył zauważyć, katastrofalnego w skutkach ataku?
— Proszę mnie o to nie obwiniać! Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by wydostać stąd niedobitki floty, ale to nie ja ją tutaj wysłałem!
Milczała, analizując każde słowo.
— Dlaczego zgodził się pan przejąć dowodzenie?
— Dlaczego? Dlatego że admirał Bloch osobiście mnie o to poprosił. Nie, on wydał mi taki rozkaz! A potem… potem oni… — Spuścił wzrok, nie mogąc wytrzymać jej spojrzenia. — Nie miałem wyboru.
— Ale walczył pan bezkompromisowo o utrzymanie władzy. Widziałam to wyraźnie, komodorze Geary.
— Musiałem. Ta flota potrzebuje kogoś, kto wyda odpowiednie rozkazy. Potrzebuje bezkompromisowego dowódcy. Inaczej utraci wartość bojową, a Syndycy przerobią ją na miazgę. To też powinno być dla pani oczywiste.
— Czy mogę zaufać „Black Jackowi” Geary’emu? Takiemu, jakim jest naprawdę? — zapytała, pochylając się.
— Jestem oficerem Sojuszu. Powierzono mi zadanie i mam nadzieję, że mu podołam. — Skarcił się w myślach za ostatnie zdanie. Nie chciał okazywać słabości. Nie był pewien, czy tym samym nie zaszkodzi i tak już nikłym szansom na ocalenie floty. — To tyle na mój temat.
— A gdzie w tym wszystkim bohater, gdzie legenda? Kim pan jest naprawdę?
— Czy przypadkiem nie powiedziała pani, że wie to doskonale?
— Znam legendę „Black Jacka” i mam poważne obawy, czy ów „Black Jack” nie zamierza przypadkiem zrobić czegoś głupiego, kierując się ślepą odwagą. Czegoś, co przypieczętuje losy floty, a może nawet całego Sojuszu — i przy okazji mojego ludu. Czy jest pan tym „Black Jackiem” Gearym?
Nie potrafił powstrzymać śmiechu.
— Taki człowiek nigdy nie istniał.
Przez dłuższą chwilę przypatrywała mu się w milczeniu, a potem odeszła na odległość kilku kroków.
— Gdzie jest klucz do hipernetu? — zapytała.
— Słucham?
Gdy znów spojrzała w jego stronę, jej oczy lśniły.
— Klucz Syndyków do hipernetu. Wiem, że nadal znajduje się w posiadaniu floty. Gdyby został zniszczony, nie omieszkałby pan wszystkich o tym poinformować, chcąc uzyskać poparcie dla przedstawionego na konferencji planu. Zatem klucz istnieje. Gdzie go ukryliście?
— Przykro mi…
— Przetrwał, prawda?
Zastanawiał się, co odpowiedzieć. Zdawał sobie sprawę z wagi tej informacji, ale nie potrafił skłamać.
— Tak.
— Gdzie się obecnie znajduje?
— Wolałbym nie ujawniać tej informacji.
— A gdybym uzależniła od niej zgodę na podporządkowanie okrętów pańskim rozkazom?
Usiłował przywołać na usta chytry uśmieszek.
— Mając na względzie wspólne dobro, powiedziałbym, choć z oporami.
— Zgadza się pan na ten układ? Wie pan, jakie znaczenie ma ta informacja?
— Tak. I zgadzam się na jej ujawnienie, pod warunkiem że wasze okręty zabiorą się stąd razem z resztą floty.
Współprezydent Rione zmrużyła oczy.
— Mogłabym ją przehandlować w zamian za otwarcie dla moich okrętów bezpiecznego przejścia.
Takie rozwiązanie nie przyszło mu do głowy. Spojrzał na nią zaskoczony.
— Po jaką cholerę mówi mi pani o tym?
— Chcę panu uświadomić, jakie konsekwencje pociągnie za sobą zaufanie niewłaściwej osobie. Ale mnie musi pan zaufać, komodorze. Będę brutalnie szczera — idę na ten układ, ponieważ nie mam innego wyjścia. Okręty Republiki pozostaną częścią floty, a zespół uderzeniowy Federacji postąpi zgodnie z moimi zaleceniami. Ale proszę pamiętać — w każdej chwili mogę wycofać nasze siły, jeśli uznam to za stosowne.
Geary wzruszył ramionami.
— Z tego, co widzę, nie pozostawia mi pani wyboru.
— Na to wygląda. — Na twarzy Rione pojawił się uśmiech.
— Dziękuję pani. — Wstał ostrożnie, przytrzymując się podłokietnika fotela. — A teraz ja poproszę panią o przysługę. Potrzebuję polityka, kogoś, kto będzie w stanie kłócić się do samego końca. Człowieka bez zobowiązań, który potrafi mówić to, czego ludzie nie chcą słuchać, w taki sposób, żeby im się to podobało.
— Dziękuję za uznanie, komodorze.
Geary z zaskoczeniem stwierdził, że współprezydent Rione posiada jednak poczucie humoru, choć skrzętnie ukrywane pod maską wiecznej powagi.
— Nie ma za co. — Wskazał na skupisko okrętów Syndykatu blokujące drogę flocie. — Termin ultimatum upływa za niespełna pół godziny. Będziemy potrzebowali każdej minuty na naprawy i przegrupowanie jednostek w pobliże punktu skoku. Czy podejmie się pani rozmów z Syndykami? Musimy zagrać na zwłokę.
— Mam wystąpić w imieniu sił Republiki i Federacji czy całego Sojuszu?
— Jak pani będzie wygodniej. Byle zadziałało. Byle zajęli się negocjacjami. Może w ten sposób kupi nam pani odrobinę czasu. Tyle, ile się da.
Skinęła głową.
— To bardzo rozsądna prośba, komodorze. Rozpocznę rozmowy, gdy tylko dostanę się na pokład wahadłowca.
Spojrzał na nią podejrzliwie.
— Wahadłowca? Nie zamierza pani chyba…
— Udać się na okręt flagowy Syndyków? Nie, komodorze Geary. Przylecę tutaj, na „Nieulękłego”. Chcę mieć na pana oko. I na pewien bardzo istotny element ładunku. Ach tak. Nic mi pan jeszcze nie powiedział. Ale wierzę, że przebywając na pokładzie pańskiego statku, zdołam w najlepszy sposób zabezpieczyć interesy ludu Republiki.
Geary najpierw odetchnął, a potem skinął głową.
— Powiadomię kapitan Desjani o pani wizycie.
— Dziękuję, komodorze. — Kolejny uśmiech, równie wyzywający co wyraz oczu. — Nie mamy czasu do stracenia. — Po tych słowach wizerunek Rione zniknął.
Może uda jej się wystraszyć Syndyków na tyle, by zyskać kilka dodatkowych minut, pomyślał Geary, wciąż wpatrzony w miejsce, które przed chwilą zajmował hologram współprezydent. Mnie przecież zdołała przerazić.
Kapitan Desjani nie przyjęła najlepiej wiadomości o wizycie współprezydent Rione na „Nieulękłym”. Dla niej był to kolejny element ciągu nieprzyjemnych zdarzeń, z jakich składał się ten dzień.
— Przynajmniej jej okręty pozostaną przy flocie — skomentowała.
— Tak. — Geary rozejrzał się po mostku. — Gdzie jest sztab admirała Blocha?
— Sztab?
— Tak. Oficerowie desygnowani do pomocy głównodowodzącemu. Gdzie oni są? Obawiam się, że będę ich potrzebował.
Desjani wyglądała na zakłopotaną.
— Och, rozumiem. Pan znowu myśli kategoriami przeszłości. Przepraszam — dodała prędko, widząc malujące się na twarzy przełożonego rozdrażnienie. — Wiele się zmieniło przez te sto lat. Od dawna brakuje nam doświadczonych oficerów do obsługi nowych okrętów. Sztab w kształcie, jaki pan znał, został zlikwidowany.
— Straty były aż tak duże? — Geary pokręcił głową z niedowierzaniem.
— Duże? Delikatnie mówiąc… Straciliśmy naprawdę wiele statków podczas tej wojny. Ale Syndykat znacznie więcej — dodała po chwili.
— Zaczynam rozumieć, dlaczego widziałem tylu młodych ludzi podczas konferencji.
— Nie stać nas na luksus przydzielania jednostek wyłącznie oficerom z długim stażem na froncie.
— Rozumiem — odparł Geary, choć na dobrą sprawę nie mieściło mu się to w głowie. Nieopierzeni oficerowie, okręty, które dopiero miał czekać prawdziwy chrzest bojowy… Znów poczuł ukłucie zimna w głębi ciała, gdy przypomniał sobie, jak wyglądały statystyki floty. Przeważały w nich informacje o jednostkach całkiem niedawno wprowadzonych do służby. Wcześniej przyjął założenie, że starsze pozostawiono w bazach ze względu na gorsze osiągi. Teraz zastanawiał się, ile z nich przetrwało do dzisiejszego dnia. Prawdopodobnie znikoma liczba, wnosząc po dramatycznym spadku długości służby marynarzy.
— Nie zawsze ponosiliśmy tak dotkliwe straty — Desjani kontynuowała wyjaśnienia, jakby czuła się odpowiedzialna za zaistniałą sytuację. — Ale czasami traciliśmy ogromne ilości sprzętu. Stulecie wojny odebrało Sojuszowi wielu wybitnych oficerów — mówiąc to, wyglądała na jednocześnie wściekłą i przygnębioną. — Naprawdę wielu. Admirał Bloch miał zaledwie dwóch ludzi do pomocy. Musiał ich pan przeoczyć. Wchodzili na pokład wahadłowca, którym delegacja udała się na okręt flagowy Syndykatu.
— Nie zwróciłem na nich uwagi. Ale wtedy nie miałem jeszcze pojęcia, że sytuacja Sojuszu wygląda tak dramatycznie.
— Niestety, obaj nie żyją. Ich zastępcy pełnią ważne funkcje na pokładzie „Nieulękłego”.
— Jak już mówiłem, są mi tutaj potrzebni.
— Problem w tym, że jeden z nich zginął podczas ataku, a drugi odniósł poważne rany i nie może opuszczać komory szpitalnej. Sugerowałabym zostawienie pozostałej dwójki na dotychczasowych stanowiskach…
Geary przerwał jej, unosząc rękę.
— Rozumiem. Spotkam się z nimi, jeśli czas pozwoli. Może mi pani powiedzieć, w jaki sposób admirał Bloch zarządzał flotą, posiadając tak skromny personel?
Desjani zrobiła dziwną minę.
— Robił tylko to, co konieczne. Część decyzji samodzielnie podejmowali dowódcy eskadr, jak sądzę. Systemy wspomagania operacyjnego, do których pan także ma dostęp, wystarczały mu w zupełności. — Zerknęła na zegarek i wyraźnie się zaniepokoiła. — Wybaczy pan, komodorze, ale muszę wracać na mostek.
— Odmaszerować! — Desjani oddaliła się pospiesznie, nie zważając nawet na gest, jakim Geary z przyzwyczajenia odpowiedział na salut, który nigdy nie nastąpił.
Albo ja zmienię nawyki, pomyślał, albo będę zmuszony nauczyć ich nowych sztuczek. Spojrzał na komandosa trzymającego straż przy wejściu do sali konferencyjnej.
— Dziękuję — rzucił, odpowiadając na absolutnie prawidłowy salut.
Ruszył za Desjani, chcąc także zająć miejsce na mostku, ale nagle poczuł, że mięśnie odmawiają mu posłuszeństwa. Oparł się o gródź, a gdy odzyskał równowagę, na miękkich nogach powlókł się do kajuty.
Dysząc ciężko, opadł na fotel. Nie mogę sobie na to pozwolić, nie teraz, pomyślał. Tak wiele jest do zrobienia.
Sięgnął do szuflady i wyjął medpakiet, który wedle zapewnień lekarzy zawierał wszystko, co było Geary’emu potrzebne do odzyskania sił.
Utrzymywali, że leki nie wpłyną na jasność umysłu. A jeśli konowały się pomyliły? — kontynuował rozważania. Z drugiej strony, jeśli tego nie zażyję, i tak nie będę w stanie pełnić służby. Zdecydowanie powinienem unikać sytuacji, w których mam do wyboru wyłącznie potencjalnie złe rozwiązania.
Przyłożył medpakiet do ramienia i poczuł lekkie swędzenie, znak, że leki zaczynają działać. Dopiero za chwilę dadzą pełny efekt, więc w międzyczasie skorzystał z systemów informacyjnych, o których wspominała Desjani.
Gdy tylko uzyskał połączenie, zauważył wiadomość od komandor Cresidy. Kapitan „Gniewnego” zgodnie z obietnicą przysłała plan przegrupowania floty pozwalający na dyskretne dotarcie do punktu skoku systemowego. Geary starał się przestudiować go bardzo dokładnie, jednocześnie czując presję upływającego czasu. Syndycy zaatakują najpóźniej za pół godziny, a może nawet wcześniej, jeśli okłamali Sojusz. Operacja nosiła kryptonim „Uwertura”. W momencie gdy wszystkie okręty zajmą wyznaczone pozycje lub jeśli Syndycy ruszą wcześniej, flota musi natychmiast rozpocząć lot w kierunku punktu skoku.
Gdy Geary przeglądał listę jednostek, ogarnęła go złość. Wiele bym dał, żeby znać ich osiągi i wartość bojową, myślał. Numos miał rację. Brak mi wiedzy o współczesności, ale, na krew przodków, już przed stu laty byłem dowódcą tak dobrym, że on nigdy nie dorośnie mi do pięt.
Ledwie wspomniał to nazwisko, a zdał sobie sprawę, że powinien działać, zamiast dumać o przeszłości. Wyszeptał krótką modlitwę i zaakceptował plan, rozsyłając dokumenty do wszystkich kapitanów.
Spróbował wstać, ale słabość w nogach jeszcze nie ustąpiła. Zmusił się do kilku dodatkowych minut odpoczynku. Ponownie otworzył na wyświetlaczu okno statystyk i przeglądając kolejne tabele, starał się zapamiętać jak najwięcej danych. Zgodnie z przypuszczeniami, w skład floty wchodziły okręty zupełnie nowe bądź takie, które wprowadzono do służby stosunkowo niedawno. Jeśli ich wiek oznaczał to, o czym Geary cały czas myślał, straty ponoszone przez Sojusz musiały być zatrważające. Raczej niewielkie pocieszenie stanowił fakt, że zniszczenie okrętu nie zawsze było równoznaczne ze śmiercią całej załogi.
Dopiero teraz Geary zrozumiał, co symbolizuje ostry kant stolika. W obecnych czasach okręty produkowano szybko, nie przykładając wagi do szczegółów. Straty ponoszone w bitwach musiały być natychmiast uzupełniane, w związku z czym marynarze i oficerowie przechodzili skrócone szkolenia.
Później awansowano ich w zastraszającym tempie, gdy ginęli bardziej doświadczeni żołnierze. Ostatecznie na polu walki stawali w pospiesznie budowanych statkach nieopierzeni chłopcy i dziewczęta. Czy zatem mogły dziwić wysokie statystyki strat? Jak długo Sojusz zdoła wytrwać w tej swoistej spirali śmierci?
Nic dziwnego, że zapomnieli, jak się salutuje, pomyślał. Nic dziwnego, że nie mają pojęcia o dowodzeniu. To amatorzy. Amatorzy, którzy trzymają w rękach los niezliczonych towarzyszy broni. Czyżbym był jedynym profesjonalistą w całej flocie? I co się stało z ludźmi, których niegdyś znałem? Czy wszyscy poginęli w bitwach, kiedy leżałem zamrożony w kapsule?
Nie chcąc wpadać w melancholijny nastrój, Geary powrócił do studiowania danych. Przeglądał je dość szybko, nie skupiając uwagi na szczegółach. Nagle zmarszczył czoło, gdy dotarło do niego, że pominął coś ważnego. Cofnął odczyty i tym razem przejrzał je znacznie wolniej. Tak, to ten wpis. Krążownik Sojuszu o nazwie „Obrońca”, oficer dowodzący Michael J. Geary. Imię i nazwisko mojego brata, pomyślał. Ale on zmarł dawno temu i z tego, co wiem, nie wstąpił do floty. A przynajmniej nie do momentu, w którym zostałem zahibernowany. Czy mam dość czasu, żeby sprawdzić tę zbieżność? Jeśli Syndycy uderzą, druga okazja może się już nie trafić.
Wahał się jeszcze przez chwilę, a potem wywołał połączenie z „Obrońcą”. Niebawem ujrzał pozbawioną emocji twarz o znajomych rysach.
— Tak, sir?
Ani ton głosu, ani wyraz oczu dowódcy „Obrońcy” nie były zbyt przyjazne, ale Geary nie mógł się powstrzymać przed zadaniem pytania. Nie teraz, kiedy już w te oczy spojrzał.
— Wybaczcie, komandorze Geary, ale ciekawi mnie, czy przypadkiem nie jesteśmy spokrewnieni.
— Jesteśmy. — Twarz oficera pozostawała niewzruszona.
— Ale… W jakim stopniu?
— Pański brat był moim dziadkiem.
Paraliżujący chłód znów rozlał się wewnątrz ciała Geary’ego. Jego brat. Kilka lat młodszy, przynajmniej wtedy, za dawnych czasów. Patrząc na twarz tak podobną do twarzy brata, Geary zrozumiał, że nie zdoła nadrobić utraconego czasu. I to nie tylko dlatego, że wyglądał o kilka lat młodziej od dowódcy „Obrońcy”. Michael przetrwał próbę czasu, dotrwał aż do tej chwili, ale nie wyglądało na to, żeby się z tego powodu cieszył.
— Co… — Geary musiał zaczerpnąć tchu. — Wybaczy pan. Nie wiem nic o panu, ani o… o… moim bracie. Co się z nim stało?
— Żył, a potem umarł — odparł Michael z wrogością, która szybko pomogła Geary’emu ochłonąć.
— Tego się sam domyśliłem, draniu. W końcu był moim bratem.
— Czy chce pan ode mnie jeszcze czegoś, sir?
Wiek i emocje odcisnęły na Michaelu trwałe piętno. Paradoksalnie był o kilka dziesięcioleci biologicznie starszy od brata własnego dziadka. Czas nie obszedł się z nim łaskawie, pomyślał Geary, obserwując pooraną zmarszczkami twarz.
— Tak, jeszcze jedno. Czy ja ci kiedykolwiek zrobiłem coś złego?
Mężczyzna uśmiechnął się, ale w grymasie tym próżno było szukać choćby cienia życzliwości.
— Pan? Nic. Ani mnie, ani mojemu ojcu, ani tym bardziej dziadkowi. On zwykł mawiać, że oddałby wszystkie honory, byle pana odzyskać, ale prawdę mówiąc, żył w blasku „Black Jacka”, bohatera Sojuszu, a nie w jego cieniu.
Geary uważnie wsłuchiwał się w każdą głoskę tej wypowiedzi. Próbował hamować narastający gniew, ale w końcu nie wytrzymał.
— To nie byłem ja! — krzyknął.
— Nie. Pan był zwykłym człowiekiem, w końcu do tego doszedłem. Ale dla wszystkich innych pozostawał pan istotą nadludzką. Wielkim bohaterem, wzorem do naśladowania dla całej młodzieży Sojuszu. — Komandor pochylił się w stronę monitora. — Każdego dnia musiałem się mierzyć z ideałem „Black Jacka”. Zdaje pan sobie sprawę, jak trudne to było?
Geary mógł tylko zgadywać, traktując jako wskazówkę widoczne na tak wielu twarzach wyrazy uwielbienia.
— Po jaką cholerę wstąpiłeś do marynarki?
— Bo musiałem. Tak jak mój ojciec. Nosiliśmy pańskie nazwisko, to wystarczyło.
Zacisnął powieki i objął rękami głowę. Ja przeżyłem w blasku własnej legendy zaledwie kilka tygodni, oni musieli w jej cieniu służyć i za nią umierać, pomyślał.
— Tak mi przykro.
— To nie pańska wina.
— Skąd więc tyle nienawiści?
— Niełatwo pozbyć się pielęgnowanych przez całe życie uprzedzeń.
Tak bardzo pragnąłem usłyszeć choć kilka słów o swoim bracie, o jego dzieciach. Dowiedzieć się czegoś o dawnych przyjaciołach i krewnych, myślał. Tylko że jak mam rozmawiać z człowiekiem, który nienawidzi mnie od momentu, gdy po raz pierwszy w jego obecności wymówiono moje imię, i nawet nie stara się tego ukryć, patrząc mi prosto w oczy?
— Niech cię szlag trafi!
— Już to zrobił. Dzięki panu.
Geary sięgnął do klawiatury. Chciał przerwać połączenie, ale raz jeszcze spojrzał na monitor, posyłając Michaelowi lodowate spojrzenie.
— Czy zdoła pan wykonać każdy mój rozkaz?
— O tak. Bez problemu.
— Jeśli będzie się pan uchylać od walki, jeśli w jakikolwiek sposób narazi na szwank pozostałe jednostki, w mgnieniu oka pozbawię pana dowództwa, zrozumiano? I mam gdzieś, czy będzie mnie pan za to jeszcze bardziej nienawidził — skłamał i co więcej, zdawał sobie sprawę, że jego rozmówca doskonale o tym wie, ale musiał to powiedzieć. — Nie będę tolerował żadnych zachowań, które mogą zagrozić flocie.
Kąciki ust Michaela uniosły się nieznacznie.
— Może pan być spokojny. Wykonam każdy rozkaz z taką gorliwością, jakby wydawał mi go „Black Jack” we własnej osobie.
— Proszę mi powiedzieć, że to nie wasz slogan.
— To jest nasz slogan.
— Sam już nie wiem, czy powinienem pana raz jeszcze przekląć, czy raczej strzelić sobie w łeb.
— Pan nienawidzi samego siebie, prawda? — Uśmiech na twarzy Michaela poszerzał.
— Prawda.
— Zatem przez wzgląd na pamięć dziadka życzę panu wszystkiego dobrego. Patrzenie na pańską twarz, która na domiar złego jest dzisiaj o wiele młodsza od mojej, wymaga naprawdę silnej woli. Pociesza mnie fakt, że teraz i pan będzie się musiał zmierzyć z legendą „Black Jacka”.
— I spodziewa się pan, że przegram?
— Przegrana to… bardzo nieprecyzyjne określenie. Stawałem w obliczu wielu wyzwań, ale pan stanie wobec czegoś o wiele gorszego.
— A pan będzie patrzył, jak się staczam — Geary odpowiedział bardziej sobie niż zgorzkniałemu krewniakowi. — Będzie się pan przyglądał, jak przegrywam w konfrontacji z wizerunkiem półboga. W porządku. Mam robotę do wykonania. Pan zresztą też.
— Czy mogę się odmeldować, sir? „Obrońca” został poważnie uszkodzony podczas bitwy. Z pewnością pan o tym wie.
Nie miałem bladego pojęcia… Zbyt dużo informacji do przyswojenia w tak krótkim czasie, pomyślał Geary.
— Oczywiście, komandorze. — Przerwał połączenie. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w pusty ekran, a potem raz jeszcze spróbował wstać. Prawa noga wciąż drżała, więc uderzył mocno pięścią w mięsień. Ruszył wolno w stronę mostka, zadowolony z faktu, że ból choć na chwilę odwrócił uwagę od większych problemów.
Większość marynarzy tłoczących się w korytarzach „Nieulękłego” zaraz po bitwie gdzieś zniknęła. Wielu z nich trafiło zapewne na stanowiska bojowe, by wykonywać przydzielone im obowiązki. Pozostali wciąż schodzili mu z drogi, ale coś się zmieniło na ich twarzach. Tym razem widział nie tylko bezpodstawną nadzieję i szacunek — widział także rosnące zaufanie. Zaufanie do niego, czy raczej powstałe dzięki niemu, co zresztą wychodziło na jedno. Teraz, jako oficjalny przełożony, starał się odwzajemniać ich optymizm.
Podkowiasty mostek był mniejszy, niż Geary się spodziewał, ale przestronne pomieszczenia nie stanowiły sensownego rozwiązania na okrętach wojennych. Fotel kapitana, zazwyczaj usytuowany w centrum i dominujący nad pozostałymi stanowiskami, tutaj został przesunięty na prawo. Na jego miejscu stał jeszcze większy, ozdobiony emblematem głównodowodzącego floty. Kapitan Desjani analizowała dane spływające na wirtualne wyświetlacze zawieszone na wysokości jej głowy. Od czasu do czasu wydawała krótką komendę albo zwracała się z pytaniem do jednego z oficerów zajmujących stanowiska wachtowe, usadowionych wzdłuż półkolistej ściany.
Geary obserwował tę scenę, czując przypływ zadowolenia na widok dobrze znanych rytuałów dowodzenia okrętem.
Po chwili jeden z wachtowych dostrzegł go i poinformował o tym kapitan. Desjani odwróciła się nieznacznie, tak aby mieć przełożonego w polu widzenia. Pozdrowiła go skinieniem głowy, po czym wróciła do nadzorowania napraw i przygotowań do nadchodzącej bitwy.
Wciąż nieco sztywnym krokiem Geary podszedł do stanowiska admiralskiego. Przesunął palcami po wyszytym na fotelu emblemacie. Zrozumiał, że kiedy usiądzie, nie będzie już odwrotu. Gdy to zrobi, zostanie czynnym dowódcą floty. Nie był to najwłaściwszy moment na przypominanie sobie, że poprzednio dowodził co najwyżej trzema małymi eskortowcami.
Zajął miejsce i powiódł wzrokiem po mostku, starając się wczuć w nową rolę.
— Kapitanie, czy współprezydent Rione już przybyła?
Desjani posłała mu przeciągłe spojrzenie.
— Z tego, co wiem, tak — poinformowała. — Jej wahadłowiec przed chwilą przycumował.
Spojrzał na zegar.
— Chyba kupiła nam nieco czasu. Termin ultimatum minął dziesięć minut temu.
— Może i tak. — Pochyliła się w jego stronę i ściszyła głos. — Ile ona wie? O „Nieulękłym”?
Nie miał zamiaru unikać odpowiedzi.
— Za dużo.
— Niewykluczone, że admirał Bloch udzielił jej jakichś informacji.
O tym nie pomyślał, choć wydawało się logiczne, że Rione zadała Blochowi dokładnie te same pytania, co jemu. Być może doskonale wiedziała, gdzie znajduje się klucz.
Ale jeśli tak, to po co całe to przesłuchanie? — dociekał. Może chciała sprawdzić, czy będę wobec niej szczery? Chyba pomyślnie przeszedłem ten test.
— Dlaczego nie pojawiła się jeszcze na mostku? — zapytał.
— Prawdopodobnie nadal negocjuje — odparła Desjani całkowicie obojętnym tonem.
Pomimo niewesołej sytuacji Geary zdobył się na wątły uśmiech. Spoważniał, gdy tylko aktywował wyświetlacze. Na umieszczonym przed nim sporym ekranie widział nieruchome formacje Syndyków. Tymczasem wskaźniki wektorowe wskazywały na sporą aktywność okrętów Sojuszu. Wolniejsze jednostki zmierzały w kierunku punktu skoku, a pozostałe wykonywały pozorowane manewry, by zmylić przeciwnika.
Dowodzę zbyt wieloma okrętami, pomyślał. Jeśli skupię uwagę na jednej z formacji, szybko mogę stracić ogląd całości.
Przeniósł wzrok z powrotem na zgrupowanie statków wroga. Syndykat dysponuje ogromną siłą, kontynuował rozważania, czując narastającą niepewność. Co będzie, jeśli okażą się szybsi albo my zbyt wolni? Ktoś może przecież popełnić fatalny w skutkach błąd. A jeśli tym kimś będę ja?
Skupił uwagę na konsoli sterującej. Chciał dotrzeć do listy jednostek wchodzących w skład floty. Gdy nacisnął klawisz, na ekranie pojawiły się akta personalne oficerów. Rozzłoszczony mruknął coś pod nosem i spróbował innej komendy. Tym razem wywołał tablice statystyk okrętów wszystkich klas. Wprawdzie szukał czegoś innego, ale te dane mogły się przynajmniej okazać użyteczne. Jeśli będzie miał wystarczająco dużo czasu, być może zdoła się dowiedzieć, czym współczesne niszczyciele i krążowniki różniły się od dawnych okrętów bojowych. Skinął w stronę Desjani.
— Przeglądam właśnie charakterystyki jednostek i rozpoznaję większość systemów uzbrojenia.
Kapitan wydała komendę jednemu z podwładnych i odwróciła się do Geary’ego.
— Nic dziwnego. Większość nie uległa znaczącym przemianom, poprawiono za to osiągi poszczególnych broni. Podstawą są nadal piekielne lance, chociaż ich ładunki cząsteczkowe mają dzisiaj o wiele większe przyspieszenie, zasięg i moc. Wyrzutnie także ładują się o wiele szybciej niż te, które pan pamięta.
— I wciąż używacie kartaczy.
— Oczywiście. To jedna z najprostszych i najbardziej morderczych broni. Działa szynowe strzelają dziś o wiele szybciej niż za pańskich czasów, a systemy celownicze są precyzyjniejsze i pozwalają na trafianie z dużo większej odległości. To jednak nadal najlepsza broń na krótki dystans. Zbytnio rozproszone ładunki nie są w stanie poważnie osłabić tarcz okrętu, nie mówiąc już o wyrządzeniu poważniejszych szkód.
— A czym są widma?
— To nowsze wersje pocisków, jakich używano w pańskich czasach.
— Mówi pani o zjawach?
— Tak. Widma to autonomiczne pociski, przypominające stare, dobre zjawy, ale udoskonalone o system nawigacyjny i manewrowy. Przenoszą też znacznie więcej głowic, co nie tylko podnosi szanse na przebicie tarcz i penetrację kadłuba, ale jednocześnie zwiększa możliwości neutralizacji systemów defensywnych okrętu. Poza tym w ciągu ostatniego stulecia znacznie ulepszono systemy obrony. Wzmocniono tarcze energetyczne, teraz odnawiają się szybciej, a fizyczne opancerzenie kadłubów ma o wiele lepsze charakterystyki przebicia.
Z wypowiedzi Desjani wynikało, że w kwestii uzbrojenia nie nastąpił istotny przełom. Wciąż używano rakiet do ataków na duże odległości, a podczas walki burta w burtę odpalano piekielne lance i kartacze. Wzmocniono siłę ognia, ale i odporność pancerzy.
— Rozumiem. Proszę mi powiedzieć…
— Kapitanie? — wtrącił się jeden z oficerów.
Geary dopiero po chwili zrozumiał, że to nie jego wywoływano. Wachtowy także nie był pewien, komu powinien się meldować.
— Syndycy nadali żądanie kapitulacji do wszystkich jednostek Sojuszu.
Geary z trudem ukrył grymas zdenerwowania. Nie mógł sobie pozwolić na okazywanie słabości, obserwowało go teraz zbyt wielu ludzi. Najwyraźniej negocjacje Rione właśnie dobiegły końca. Zastanawiał się, czy zachowując milczenie, uzyska dla floty jeszcze odrobinę czasu.
— Kapitanie Desjani, jak pani sądzi — co stanie się, jeśli nie zareagujemy?
Mimo zawahania odpowiedziała szybko:
— Nie jestem pewna, co zrobią Syndycy. Ale jeśli natychmiast nie podejmiemy decyzji i nie poinstruujemy pozostałych dowódców, istnieje duże prawdopodobieństwo, że niektórzy nadadzą komunikat na własną rękę. A jeśli zadeklarują bezwarunkową kapitulację…
— Niech to szlag! — Geary chciałby myśleć, że Desjani się myli, ale prawdopodobnie miała rację. Pamiętał przecież dokładnie przebieg konferencji. Nie mógł milczeć i ryzykować, że sprawy wymkną się spod kontroli.
— Chcę rozmawiać z Syndykatem.
— Na prywatnym kanale, sir?
— Nie. Chcę, żeby wszyscy nas widzieli i słyszeli.
— Wyślijmy zatem standardowe pozdrowienia na ich okręt flagowy. To chwilę potrwa, jest od nas oddalony o kilka minut świetlnych.
Desjani wydała rozkaz wachtowemu. Marynarz skinął głową i zaczął manipulować przy klawiaturze. Po upływie kilku minut przed Gearym otworzył się dodatkowy ekran. Na jego środku stała znajoma postać DON-a Syndykatu, który zarządził egzekucję Blocha i pozostałych admirałów.
— „Nieulękły”? — zapytał DON. — Jesteście okrętem flagowym, jeśli się nie mylę? Czy to znaczy, że ogłosicie kapitulację wszystkich sił?
Geary wyprostował się. Usiłował pohamować gniew, nie zamierzał jednak ukrywać innych uczuć.
— Nie rozmawiasz z kapitanem „Nieulękłego”, ale z głównodowodzącym floty Sojuszu.
Flagowiec Syndykatu znajdował się tuż za pierwszą linią jednostek przeciwnika, około trzech minut świetlnych od „Nieulękłego”. Geary celowo odpowiadał jak najkrócej, a potem czekał, aż wiadomość dotrze na statek wroga. Każda wymiana zdań kupowała Sojuszowi cenny czas.
Trzy długie minuty w jedną stronę, trzy równie długie z powrotem. Zanim upłynęła szósta, w oczach DON-a pojawiła się irytacja.
— Nie interesuje mnie, jaki sobie nadałeś tytuł. Okazałem wam, moim braciom, wielką łaskę z czysto humanitarnych pobudek, ale czas minął. Ogłoście natychmiastową kapitulację, wyłączcie systemy ofensywne i defensywne. Inaczej przystąpimy do ataku.
Geary pokręcił energicznie głową.
— Nie!
Sześć minut później irytację DON-a, rozwścieczonego tak lakoniczną odpowiedzią, zastąpiła jawna wrogość.
— Dobrze. „Nieulękły” zostanie zniszczony. A teraz, jeśli pozwolisz, przyjmiemy kapitulację pozostałych jednostek.
— Wszystkie jednostki tej floty znajdują się pod moim dowództwem i słuchają moich rozkazów. — Geary spróbował przelać na tę wypowiedź cały chłód, jaki do niedawna wypełniał jego ciało. Zdawał sobie sprawę, że zostanie usłyszany na własnych okrętach znacznie szybciej niż na oddalonym flagowcu wroga. Chciał w ten sposób dodać odwagi kapitanom, którzy w kapitulacji upatrywali jedyną szansę na ocalenie. — Flota Sojuszu nie została pokonana! — powiedział z niezachwianą pewnością w głosie, pewnością, której tak bardzo mu brakowało. Od jego postawy zależała teraz reakcja zarówno Syndyków, jak i jego ludzi. Nieważne, jakie słabości krył w duszy, dopóki ich nie uzewnętrzniał.
Ta długodystansowa wymiana zdań trwała już prawie dwadzieścia minut, kiedy Geary zauważył, że DON zerka w bok, zapewne na jeden z ekranów pomocniczych.
— Coś mi się zdaje, że muszę wysłać na reedukację speców od wywiadu. Nie mam danych na twój temat w bazie oficerów Sojuszu.
— Bo szukasz w niewłaściwym miejscu. Przejrzyj rejestry poległych. Najstarsze zapisy.
Minęło kolejne sześć minut.
— Zatem jesteś martwy? — DON pokręcił głową. — Głupi podstęp i marnowanie czasu. Nie ma cię na żadnej liście. Przeszukanie całej bazy danych, łącznie z kompletną listą oficerów, którzy kiedykolwiek służyli dla Sojuszu, nie przyniosło… — zamilkł ze wzrokiem wciąż skierowanym w bok. Geary uśmiechnął się.
— Odnalazłeś mnie, jak sądzę.
Kiedy nadeszła kolejna odpowiedź, twarz Syndyka płonęła gniewem.
— Marny trik. Jeśli uważacie, że zdołaliście mnie nabrać, grubo się mylicie. Gracie na czas, ale dość tego!
— Mam gdzieś, czy w to wierzysz — Geary mówił wolno, cedząc każde słowo. Nie zapominał ani na chwilę, że rozmowie przysłuchują się wszyscy oficerowie. — Nazywam się John Geary i jestem głównodowodzącym floty. Teraz będziesz miał do czynienia ze mną.
— Jeśli nawet jesteś tym, za kogo się podajesz, nie masz szans. Posiadamy miażdżącą przewagę w sprzęcie i ludziach, a poza tym odcięliśmy wam drogę odwrotu. Kapitulacja to jedyne rozsądne wyjście! Powtarzam, nie będzie żadnych przesunięć terminu, moja cierpliwość się skończyła.
Geary musiał się naprawdę starać, żeby zachować spokój.
— Raz już rozgromiłem Syndykat i zrobię to ponownie. — Wiedział doskonale, co ma powiedzieć. Nie tylko opóźniał działania wroga, ale przede wszystkim umacniał zaufanie podwładnych do nowego przełożonego. Musiał przyznać, że zaczynało mu się to podobać. Pozowanie na „Black Jacka” w obliczu marynarzy Sojuszu stanowiło nie lada wyzwanie, ale wykorzystywanie legendy do straszenia Syndyków sprawiało mu całkiem sporo uciechy. — Nie ma takiej sytuacji, z której dobry dowódca nie znajdzie wyjścia. Nie zostaliśmy jeszcze pokonani i jeśli okażesz się na tyle nierozsądny, by zaatakować, dostaniesz takiego kopa, że zatrzymasz się w połowie drogi do najbliższego systemu gwiezdnego. — Oczywiście sam w to nie wierzył, ale musiał blefować z przekonaniem, jeśli chciał cokolwiek osiągnąć.
Znów zyskał sześć minut. DON wyglądał teraz na zaniepokojonego, chociaż z jego słów wciąż przebijała buta.
— To nonsens, dobrze o tym wiesz. Jesteś w beznadziejnej sytuacji. Albo się poddasz, albo zginiesz. To koniec rozmów. Czekam na kapitulację.
— Przykro mi, ale cię rozczaruję. Syndycy już raz myśleli, że zdołali mnie zabić. Jak widzisz, mam się całkiem nieźle. Dlaczego sądzisz, że będziesz miał więcej szczęścia? Ty jeszcze nie umarłeś, nawet jeden raz. A po tym, co zrobiłeś admirałowi Blochowi, z największą przyjemnością wyślę cię do krainy przodków.
DON zachowywał się coraz bardziej nerwowo. Stawiało to flotę w nieco lepszym położeniu, ale od pozbawienia dowódcy wroga pewności siebie do zwycięstwa jeszcze daleka droga.
Z drugiej strony kapitan Desjani i pozostali marynarze, których Geary mógł teraz obserwować, byli targani sprzecznymi uczuciami. Dumni z faktu, że ich dowódca pomiata przeciwnikiem jak szmatą, zarazem bali się, że obelgami sprowokuje natychmiastowe uderzenie.
Geary kątem oka obserwował powolne manewry okrętów. Jak długo jeszcze musi grać na zwłokę, żeby wszystkie zdołały osiągnąć pełną gotowość do wykonania skoku?
— Nie mam czasu ani ochoty na dyskusje z szaleńcem — rzucił krótko DON po upływie kolejnych sześciu minut i przerwał połączenie.
Geary westchnął i rozsiadł się wygodniej.
— Kapitanie, ile czasu potrzebujemy na dokończenie manewru przegrupowania?
Desjani sprawdziła odczyty.
— Pańskie… negocjacje dały nam dodatkowe pół godziny, ale to o kolejne pół za mało. „Tytan” ma spore opóźnienie, sir. Został najpoważniej uszkodzony podczas bitwy.
— Tak. — Geary sprawdził status wspomnianej jednostki. Może powinien wydać jej załodze rozkaz ewakuacji… Nie. „Tytan” był jednostką pomocniczą. Statkiem remontowo-naprawczym. Czymś na kształt mobilnej stoczni zdolnej dokonywać napraw, które przekraczały możliwości inżynierów poszczególnych okrętów. Mógł także wytwarzać zapasowe części i amunicję ze zdobytych surowców. Pierwotnie we flocie znajdowały się dwa okręty tego typu, ale drugi został rozbity na atomy podczas niedawnej bitwy. Wprawdzie Geary dysponował jeszcze kilkoma mniejszymi jednostkami remontowymi, ale żadna z nich nie była tak dobrze zaopatrzona.
Będę potrzebował „Tytana”, jeśli mam doprowadzić flotę do sektorów Sojuszu, pomyślał Geary. Ale to naprawdę powolna jednostka, a jej szybkość manewrową dodatkowo ograniczają uszkodzenia w sektorze maszynowni. Miejmy nadzieję, że cholerne łotry wystraszyły się na tyle, że nie ruszą z miejsca przez następne pół godziny…
Z tego, co mógł zaobserwować, flota Syndykatu nie rozpoczęła jeszcze natarcia, tkwiąc nieruchomo na pierwotnej pozycji. W wyniku przeprowadzanych manewrów szyk okrętów Sojuszu przypominał teraz spłaszczony owal. Tarcza głównych sił osłaniała najpoważniej uszkodzone i najwolniejsze jednostki, które bez wzbudzania podejrzeń zbliżały się do punktu skoku. Obserwując na ekranie ruch symboli, Geary w myślach odmawiał modlitwę o dodatkowy czas.
— Zaobserwowaliśmy ruchy jednostek wroga. Przesunięcie w widmie niebieskim — zameldował wachtowy.
Przyspieszali. Zaczęło się. Geary zaklął pod nosem i spojrzał na wyświetlacz. Syndycy nie zmienili formacji, nadlatywali zwartym szykiem. Stawiali na siłę ognia, ale gdy obserwował ich ruchy poprzez sensory dalekiego zasięgu, widział wektory kolejnych jednostek wskazujące niedwuznacznie, że wrogowie kierują się prosto na jego flotę. Jak każdy dowódca okrętu wojennego, którego kiedykolwiek znał, Geary marzył o systemie wczesnego ostrzegania opartym na odbieraniu impulsów szybszych od światła. Niestety, podobnie jak komunikacja, także wszelkie nasłuchy działały jedynie w prędkościach nieprzekraczających tej granicy.
To znaczy, że ruszyli trzy minuty temu. Są gotowi, by nas rozszarpać na strzępy, pomyślał.
— Utrzymują szyk. Najwolniejsze jednostki wyznaczają tempo.
— Jeszcze nie odkryli pańskiego planu — powiedziała Desjani, zachowując kamienną twarz.
Mój plan. Mam nadzieję, że zadziała, próbował dodać sobie otuchy.
— Jak mogę się skontaktować z flotą? — zapytał.
Nacisnęła kilka klawiszy.
— Jest pan na wizji.
Odetchnął głęboko.
— Do wszystkich jednostek. Tutaj głównodowodzący floty komodor John Geary. Przystąpić do wykonania planu „Uwertura” natychmiast po odebraniu przekazu. Powtarzam. Przystąpić do wykonania planu „Uwertura” natychmiast po odebraniu przekazu.
Nie mieli dość czasu na staranne planowanie manewrów i koordynację ruchów z wyprzedzeniem. Nadał rozkaz do wszystkich okrętów, aby móc rozpocząć działania na własną rękę. Na szczęście flota nie była zbytnio rozproszona. Dowódcy powinni odebrać komunikat najpóźniej za minutę.
Obserwował wyświetlacz. Nazwy kolejnych jednostek, które potwierdzały przyjęcie rozkazu, zmieniały kolor na zielony. Niebawem wszystkie okręty, począwszy od stacjonujących w pobliżu flagowca Sojuszu, aż do tych najbardziej oddalonych, ruszyły w kierunku punktu skoku. Szybsze jednostki zwalniały, by eskortować powolne i uszkodzone. Silniki „Nieulękłego” kierowały go w sam środek formacji. Geary kątem oka sprawdzał, czy przednia straż Syndykatu reaguje na wykonywane manewry. Czy wróg już się zorientował, że przegrupowanie w głąb systemu stanowi przygotowanie do wejścia w nadprzestrzeń.
— „Tytan” wciąż ma opóźnienie — poinformowała Desjani.
Skinął głową. Poczuł skurcz w żołądku, gdy dostrzegł na wyświetlaczu symbol okrętu pomocniczego niemal stojący w miejscu.
— Szkoda, że nie zdołał dotrzeć bliżej punktu…
— Biorąc pod uwagę, jakie odniósł uszkodzenia, nie miał szans na rozwinięcie większej prędkości.
Zacisnął zęby. Nie ze złości na Desjani, robiła dokładnie to, co do niej należało — przekazywała informacje, nieważne, czy dobre czy złe. To on był winny, bo to on zatwierdził plan Cresidy. Już wcześniej poznał pozycję i stan techniczny „Tytana”, ale nie zorientował się, że ten okręt będzie piętą achillesową floty. Że nie jest w stanie poruszać się wystarczająco szybko. Że ma za mało czasu, by dotrzeć do punktu skoku. Wszyscy doskonale o tym wiedzieli, ale to on, komodor Geary, wydał rozkaz. I nie zdołał powstrzymać Syndyków na tyle długo, przez co „Tytan” znalazł się w niebezpieczeństwie.
Zapomniał o tym jednak już po chwili. Obserwując wirtualną mapę, zorientował się, że Syndycy rozgryźli jego plan. Opóźniony o całe minuty obraz nie pozostawiał wątpliwości. Najszybsze z jednostek wroga zaczynały łamać szyk, pozostawiając w tyle główne siły.
Potrzebowali trzech minut, pomyślał Geary, żeby zaobserwować nasze manewry na monitorach. Potem kilku następnych, żeby zrozumieć, co planujemy. A po kolejnych trzech my widzimy ich reakcję. Są coraz bliżej, a zatem informacje będą napływały szybciej, ale to w gruncie rzeczy zła wiadomość. Oznacza bowiem, że najwolniejsze jednostki wkrótce mogą być zagrożone. Geary wzbraniał się przed nazywaniem ich ariergardą, bo to konieczność sprawiła, że znalazły się na tyłach formacji.
Gdybym miał w zanadrzu ukryte eskadry, żeby uderzyć na Syndyków z zaskoczenia, myślał. Ale nie mam. Co gorsza, każda jednostka, którą wyślę do odparcia pościgu, zostanie zniszczona. Nie zdąży wykonać skoku, zanim dopadną ją główne siły nieprzyjaciela.
Obserwował w skupieniu przesuwające się po ekranie symbole i wektory ruchu. Nie musiał korzystać ze skomplikowanych wyliczeń, żeby przewidzieć rozwój wypadków. Doświadczenie pozwalało mu z kilkuminutowym wyprzedzeniem wyobrazić sobie sytuację na polu bitwy.
— Myśliwce przechwytujące wroga nadlatują zbyt szybko. Znajdą się w zasięgu strzału, zanim „Tytan” dotrze do punktu skoku — powiedział.
— Potwierdzam — Desjani przytaknęła.
— Czy eskorta „Tytana” zdoła odeprzeć atak?
Analizowała przez chwilę dane na wyświetlaczu, a gdy skończyła, pokręciła głową.
— Nie za pomocą rufowych systemów uzbrojenia. Muszą zawrócić i nawiązać walkę.
— Stracimy ich.
Kolejne potwierdzenie ze strony Desjani.
Powinienem wydać ten rozkaz, pomyślał Geary. Nie chcę skazywać na śmierć załóg okrętów eskorty, ale nie mam wyboru. „Tytan” umożliwi flocie powrót do domu. Potrzebuję go.
— Możemy wydać załodze rozkaz ewakuacji — zaproponowała.
— Ten okręt jest dla nas niezbędny.
Desjani zawahała się, ale przytaknęła po raz trzeci.
— Tak, sir.
— Zatem nie możemy go porzucić.
Na twarzy kapitan malowało się zakłopotanie.
Pewnie zadajesz sobie teraz pytanie, jak legendarny „Black Jack” zdoła wybrnąć z tej sytuacji, pomyślał. Jeśli na to wpadniesz, koniecznie daj mi znać. Jak mam zyskać potrzebny „Tytanowi” czas?
Przerzucał wzrok z ekranu na ekran, szukając rozwiązania. Jakkolwiek by jednak podchodził do problemu, wniosek był zawsze ten sam. Nie mógł uniknąć strat.
Wymiana, okręt za okręt. Albo eskadra mniejszych statków, albo jeden na tyle duży, żeby samotnie powstrzymać myśliwce Syndykatu.
„Nieulękły” odpada, doszedł do wniosku. Szkoda. Może kolejna samobójcza misja przyniosłaby upragnione wybawienie? Ostatnia linia obrony, tym razem naprawdę zwieńczona śmiercią. Koniec z ciężarem dowodzenia. Koniec z mierzeniem się z kultem „Black Jacka”. Koniec z dźwiganiem na barkach losu całego Sojuszu. Ale nie mogę tego zrobić. Mam na pokładzie klucz, obiecałem go chronić. Zresztą nawet gdyby go tu nie było, nie zostawiłbym tych wszystkich ludzi na pastwę losu. Który okręt wybrać? Kogo posłać na pewną śmierć? Nadszedł czas, by dokonać jednego z tych wyborów, których lepiej po prostu nie mieć.
Przeglądając nerwowo listę jednostek, zauważył jednak coś dziwnego.
— Co robi „Obrońca”? Dlaczego zostaje z tyłu?
— Otrzymaliśmy właśnie wiadomość z jego pokładu. Dowódca melduje, że zamierza opuścić szyk. Chce działać na własną rękę — zakomunikował wachtowy.
— Łączcie mnie z nim natychmiast!
„Obrońca” znajdował się o trzydzieści sekund świetlnych od „Nieulękłego”, w związku z czym pełny obieg informacji nie powinien trwać dłużej niż minutę. Po chwili na monitorze pojawiła się twarz Michaela.
— Co wy wyprawiacie?! — ryknął Geary, nie zaprzątając sobie głowy służbowymi uprzejmościami. — Jeśli natychmiast nie przyspieszycie, dopadną was myśliwce Syndykatu. Natychmiast wracajcie na wyznaczoną pozycję!
Minutę później komandor Michael J. Geary, szczerząc zęby w uśmiechu, odpowiedział:
— Spieprzyłeś sprawę, stryjeczny dziadku. Wiesz o tym, prawda, panie „Black Jack”? Cresida to dobry oficer, ale nie aż tak dobry, za jakiego sama się uważa. Jest w gorącej wodzie kąpana, zawsze wyrywa się przed szereg. Powinieneś uważniej przestudiować jej plan. „Tytan” ma przesrane. Nawet ja nie zorientowałem się od razu, że to kupa złomu, która nie potrafi latać. A to oznacza, że istnieje tylko jeden sposób na ocalenie tej krypy.
Geary usiłował rozmasować pulsujące bólem skronie.
— Wiem, że „Tytan” jest zagrożony. Zdaję sobie sprawę, że musimy coś zrobić. Ale istnieją inne rozwiązania.
Minęła kolejna długa minuta. Pościg Syndyków był coraz bliżej. Zbyt blisko. Geary przełknął ślinę. Nawet nie sądził, że współczesne okręty są w stanie rozwijać tak ogromne prędkości.
Dowódca „Obrońcy” pokręcił głową.
— Wszelkie kalkulacje prowadzą do tych samych wniosków. Doskonale wiesz jakich. Uczynię ci wielką przysługę, stryjeczny dziadku. Zaoszczędzę „Black Jackowi” wyboru, kto ma umierać. „Obrońca” znajduje się najbliżej pościgu. Ma najdogodniejszą pozycję do podjęcia takiej akcji i posiada odpowiednią siłę ognia. Co więcej, nasze silniki zostały uszkodzone w takim stopniu, że nawet wyciskając z nich maksimum mocy, nie będziemy w stanie dotrzymać kroku reszcie floty. Zadowolony?
Geary znów poczuł ukłucie zimna wewnątrz ciała. Do głowy przychodziła mu tylko jedna odpowiedź:
— Nie.
Michael uśmiechnął się jeszcze szerzej, nadając twarzy groteskowy wyraz.
— Dzięki twojemu błędowi zdołam wreszcie sprostać legendzie „Black Jacka”! Powstrzymam flotę Syndykatu, moi przodkowie… nasi przodkowie będą ze mnie dumni. Jak sądzisz, stryjeczny dziadku, ile czasu zdoła przetrwać mój okręt?
Geary z trudem utrzymywał nerwy na wodzy. To przez niego „Obrońca” zostanie zniszczony. A jeśli Michael nie powstrzyma pogoni Syndykatu wystarczająco długo, dopadną również „Tytana”. Desygnowanie większej liczby okrętów do jego ochrony mijało się z celem.
Odetchnął głęboko. Nie chciał okazywać gniewu. Nie w takiej sytuacji i nie w obliczu człowieka, który był jedynym łącznikiem z dawno zmarłym bratem.
— Powstrzymuj ich tak długo, jak tylko zdołasz. Pamiętaj jednak, że przynajmniej kilka jednostek może próbować ominąć twoją pozycję.
— Nie dadzą rady. Mam czyste pole ostrzału na wszystkie wektory obejścia. — Denerwujący uśmiech wreszcie zniknął z twarzy Michaela. — To nie będzie łatwe zadanie, prawda? Powoli zaczyna to do mnie docierać. Uwierz mi, nie chciałem działać w ten sposób. Rób, co do ciebie należy, i nie oglądaj się na mnie. Przodkowie zadecydują, jaki będzie rezultat tej bitwy. Musisz po prostu… Wiem, ze nie możesz zwolnić na tyle, aby móc przechwycić członków załogi „Obrońcy”, którzy przeżyją to starcie. Z pewnością trafią do niewoli. Obiecaj mi, że któregoś dnia wrócisz, żeby ich uwolnić. Nie zapomnij o moich ludziach.
Kolejna prośba. W dodatku tym razem ze strony kogoś, kto wiedział, że kieruje ją do zwykłego człowieka, i mimo to wierzył w jej spełnienie.
— Daję ci słowo, że o nich nie zapomnę i uczynię wszystko, co w mojej mocy, aby któregoś dnia wrócili do domów.
— Będę o tym pamiętał. Nasi przodkowie także. — Michael zaśmiał się nerwowo i spojrzał w bok, poza ekran. — Lada chwila zrobi się tutaj gorąco. Czas na mnie. Zabierz stąd tę flotę, cholerny dziadu… — zamilkł na moment. — Mam siostrę. Służy na „Pancernym” gdzieś w przestrzeni Sojuszu. Powiedz jej, że przestałem cię nienawidzić. — Połączenie zostało przerwane. Obraz zamigotał i zniknął, ale Geary wciąż miał przed oczami wspomnienie twarzy krewniaka.
W końcu zerknął na Desjani i zorientował się, że cały czas go obserwowała. Pewnie próbowała odgadnąć, na ile rozmowa z dowódcą „Obrońcy” miała prywatny charakter.
— „Obrońca” spróbuje powstrzymać szpicę sił Syndykatu wystarczająco długo, aby umożliwić „Tytanowi” dotarcie do punktu skoku — powiedział na tyle chłodno, na ile tylko potrafił.
Kapitan wyglądała na zmieszaną.
— Powinien pan wiedzieć, że oficerem dowodzącym „Obrońcą” jest…
— Wiem, kim on jest — burknął. Dotarło do niego, że przesadził, i zaczął się zastanawiać, jak odebrali tę reakcję przebywający na mostku oficerowie. Chociaż w tym momencie było mu wszystko jedno.
Desjani patrzyła na niego jeszcze przez chwilę, wyraźnie zaskoczona, a potem odwróciła głowę.
Kolejne minuty, które dla niego zdawały się trwać wiecznie, poświęcił na obserwację wyświetlacza. „Tytan” wciąż niemrawo zmierzał do celu, a okręty wroga z każdą chwilą zwiększały prędkość, jakby wyczuły ofiarę. Niektóre osiągnęły już 0,1 świetlnej i wciąż przyspieszały.
— Do jasnej cholery, czy naprawdę nie istnieje żaden pieprzony sposób, żeby „Tytan” poruszał się szybciej?!
Wszyscy oficerowie spojrzeli na przełożonego, ale nikt nie odpowiedział. Geary skupił uwagę na „Obrońcy”, mimo że obiecywał sobie nie tracić z oczu całościowego obrazu sytuacji Wiedział, że od losu tej jednostki zależy powodzenie planu. Pozostałe okręty wciąż przyspieszały, ograniczając jednak tempo, aby nie pozostawić z tyłu tych najmocniej uszkodzonych. Mimo to przepaść między „Obrońcą” a głównym zgrupowaniem powiększała się w zastraszającym tempie. Krążownik mocno zwalniał, wyłamując się z szyku, jakby został całkowicie pozbawiony napędu. W tej chwili od „Nieulękłego” dzieliło go już czterdzieści pięć sekund świetlnych. Geary dokonał w pamięci szybkich obliczeń. Jeśli się nie mylił, „Obrońca” wejdzie w kontakt z wrogiem, gdy ten dystans zwiększy się do minuty.
Flota nieprzyjaciela zmieniła formację ze zwartej ściany w poszarpany stożek, którego podstawę stanowiły najcięższe okręty. Lżejsze i szybsze wyrwały do przodu, jakby rywalizując o to, który pierwszy dopadnie „Tytana”. Geary nagle pojął, że tak wielkie rozproszenie sił wroga stwarzało okazję do wykonania skutecznego kontrataku. Okazję, której „Black Jack”, bohater Sojuszu, nie powinien przepuścić.
Muszę jednak pamiętać, myślał, że gdy już rozgromię przednią straż floty Syndykatu, wpadnę wprost na cięższe jednostki. A nie jestem tym „Black Jackiem”, za którego wszyscy mnie uważają. Nie jestem cudotwórcą.
Na jego oczach wszystkie jednostki Syndykatu zaczęły wykonywać synchroniczny zwrot w kierunku osamotnionego „Tytana”. Jak tancerze zbiegający się ku sobie tuż przed finałową sceną baletu, pomyślał Geary. Do akcji włączył się jednak „Obrońca”. Trzej Łowcy-Zabójcy lecący na czele pościgu usiłowali ominąć krążownik Sojuszu przy prędkości znacznie przekraczającej 0,1 świetlnej. Interesował ich tylko „Tytan” i jego eskorta. Geary miał świadomość, że obserwuje przekaz spóźniony o ponad minutę. Widział, jak „Obrońca” wolno wykonuje obrót w stronę przeciwnika. Zbyt wolno. Najwidoczniej uszkodzenia silników były tak duże, że okręt utracił zdolność swobodnego manewrowania.
Ostatnie raporty nie mówiły jednak o tak poważnej niesprawności. Dlaczego więc „Obrońca” rusza się jak mucha w smole? — zadał sobie pytanie Geary. Zrozumiał to, gdy zobaczył, że ŁZ-ety kierują się wprost na krążownik. Jego dowódca symulował uszkodzenie jednostki, by piloci Syndykatu zignorowali zagrożenie. To był jedyny as w rękawie Michaela i rozegrał go naprawdę znakomicie. Szkoda, że nie miałem okazji bliżej poznać tego człowieka, pomyślał Geary.
„Obrońca” powoli dokonał zwrotu wokół własnej osi, jednocześnie unosząc dziób. W ostatniej chwili wystrzelił wiązki kinetyczne kartaczy na przewidywane wektory przejścia wrogich myśliwców. Szybkość, z jaką poruszały się ŁZ-ety, była tak wielka, że efekt relatywistyczny utrudniał ich pilotom obserwację przestrzeni. Jeśli dodać do tego opóźnienia czasowe, związane z odległościami, z którymi mieli do czynienia, potrzebowali naprawdę sporo czasu na wykrycie i uniknięcie zagrożenia.
Albo kompletnie je zlekceważyli, albo w ogóle nie zdążyli zareagować i weszli wprost na strumienie kartaczy. Tarcze czołowe myśliwców zaiskrzyły, absorbując energię uderzeniową stalowych kul. Mimo to wszystkie jednostki przetrwały i kontynuowały lot w stronę „Tytana”.
— Brak trafień bezpośrednich — mruknął Geary.
Desjani pokręciła głową.
— Nie było zbyt dużej szansy na choćby jedno, ale tyle trafień z pewnością znacznie osłabiło ich osłony, zwłaszcza przy takiej prędkości zderzenia. Będą musieli zredukować energię tarcz burtowych i rufowych, żeby odbudować dziobowe.
— Widzę — powiedział Geary, choć tak naprawdę śledził wydarzenia, które należały już do przeszłości. ŁZ-ety minęły „Obrońcę”, nie obawiając się kolejnych ataków, ale zanim wyszły z jego zasięgu, krążownik dokonał niezwykle ciasnego i szybkiego zwrotu, kierując ogień najcięższych baterii na tor ich lotu. Syndycy prawdopodobnie nie zauważyli tego manewru, kontynuowali lot w kierunku „Tytana” po linii prostej. To pozwoliło kanonierom „Obrońcy” na oddanie precyzyjnego strzału.
Wiązka piekielnych lanc uderzyła w pierwszego ŁZ-eta. Okręt Sojuszu skorygował położenie i odpalił kolejną salwę w stronę drugiego punktu przechwycenia. I ta salwa dotarła do celu. Na tak krótkim dystansie zmasowane ładunki energetyczne bez trudu przebijały osłabione tarcze i cienkie pancerze, wdzierając się do wnętrza myśliwców, rozrywając ich kadłuby na strzępy dosłownie w okamgnieniu.
Oba ŁZ-ety wciąż leciały z prędkością ponad 0,1 świetlnej, ale przestały przyspieszać — zamienione w bryły złomu nie stanowiły najmniejszego zagrożenia. Geary zdążył jednak o nich zapomnieć. Obserwował teraz trzecią jednostkę w takim napięciu, jak gdyby oglądał starcie dziejące się w czasie rzeczywistym, a nie retransmisję z wydarzeń zakończonych przeszło sześćdziesiąt sekund temu. Na wyświetlaczu pojawiła się ogromna kula, która mknęła od „Obrońcy” w stronę wrogiego myśliwca. Na moment zwolniła, gdy zetknęła się z jego osłonami, a potem wniknęła w kadłub. W tym samym momencie ŁZ przestał istnieć. Jedna trzecia okrętu po prostu wyparowała, a resztę szczątków rozrywały na strzępy wtórne eksplozje.
— Co to… co to było, do cholery? — wybełkotał Geary.
— Pole zerowe. — Twarz Desjani zdobił szeroki uśmiech. — Zasada działania pokrywa się mniej więcej z nazwą. Czasowo wyzerowuje łączenia pomiędzy atomami.
— Żartuje pani…
— Nie. — Wskazała na szczątki ŁZ-eta. — Atomy w polu rażenia rozpadają się, a materia przestaje istnieć.
Geary spojrzał najpierw na nią, a potem na ekran. Materia. Z materii składają się okręty, z niej zbudowani są ludzie. A rozpad oznacza całkowite zniszczenie. Nie śmierć, ale odejście w niebyt.
— Czy wszystkie jednostki są wyposażone w generatory pola zerowego?
— Nie. Tylko największe, a i to nie wszystkie. — Uśmiech zniknął z ust Desjani. — To stosunkowo nowa broń. Ma niewielki zasięg i wymaga długiego czasu ładowania. „Obrońca” zdecydował się na jej użycie, ponieważ tylko w ten sposób mógł powstrzymać ostatnią jednostkę. Prawdopodobnie nie będzie miał okazji do kolejnego strzału, nie sądzę, by którykolwiek z okrętów Syndykatu odważył się teraz podejść dość blisko.
— Czy tarcze mogą zatrzymać takie pole?
— Tak. Pod warunkiem że są mocne. Piekielnie mocne — zamilkła na moment, a po chwili kontynuowała ze strapioną miną: — Pola zerowego nie można ładować w pobliżu silnego źródła grawitacji, a sam ładunek musi zostać wystrzelony zaraz po osiągnięciu pełnej mocy. Ze względu na to dotychczas nie udało nam się wykorzystać tej broni przeciw celom planetarnym.
— Przeciw planetom. Chodzi pani o zamieszkane planety.
Desjani wyglądała na zniecierpliwioną.
— Oczywiście.
Oczywiście. Uderzenie na zamieszkaną planetę bronią, która zamieni ją w masę wolnych elektronów, skwitowała zwykłym „oczywiście”.
Co się z wami stało? — zachodził w głowę Geary. Co sprawiło, że możecie tak beztrosko myśleć o zagładzie całych światów?
Powrócił do obserwacji przebiegu bitwy. Kolejny klucz ŁZ-etów zamierzał ominąć „Obrońcę”, który znów wykonał szybki zwrot, zaskakująco szybki, zważywszy na jego rozmiary oraz masę, i skierował większość wyrzutni piekielnych lanc w stronę pierwszego z nadlatujących myśliwców. Jednostka nieprzyjaciela nie miała dość czasu, by zareagować. Jej osłony zamigotały, poddając się zmasowanemu uderzeniu, i w jednej chwili smukły kadłub zamienił się w masę złomu.
Desjani zwróciła uwagę Geary’ego na fakt, że krążownik strzela z maksymalną szybkością, wypluwając raz za razem kolejne widma, ledwie znajdą się w wyrzutniach. Systemy obrony drugiego ŁZ-eta zdołały zneutralizować tylko część pocisków. Reszta dopadła celu, rozrywając osłony, i w jednej chwili kolejny myśliwiec przestał istnieć.
— Zużyli prawie wszystkie widma, komodorze — zameldowała Desjani. — Dowódca „Obrońcy” wykorzystał niemal całą dostępną broń, by powstrzymać najbardziej wysunięte jednostki nieprzyjaciela.
Geary powoli skinął głową. Starał się ukryć targające nim emocje.
Nie będą mieli czym powitać kolejnych jednostek wroga, pomyślał. Ale teraz nie ma to już znaczenia. Nie w globalnej skali planu ocalenia „Tytana”… Pieprzyć wszelkie plany i cholerny Syndykat!
Przestudiował wektory ruchu, odejmując te, które należały do zneutralizowanych jednostek.
— Powinno się udać.
— Jeszcze nie wygraliśmy — zauważyła Desjani.
Kolejna fala ŁZ-etów trafiła na ogień zaporowy z kartaczy i piekielnych lanc. Od czasu do czasu pojedyncze widma uderzały znienacka w tarcze jednostek nieprzyjaciela, ale cztery z pięciu myśliwców przedarły się przez ostrzał. Trzy z nich zwalniały jednak znacząco, być może kompensując efekt zderzeń z kartaczami, a być może na skutek odniesionych uszkodzeń. Czwarty zużył wiele amunicji, próbując przedrzeć się bezpiecznie przez pole zasięgu „Obrońcy”.
— Uda się! — Teraz Desjani nie potrafiła ukryć entuzjazmu. — Sugeruję, aby wydał pan eskorcie „Tytana” rozkaz uderzenia na pierwszego ŁZ-eta co najwyżej sześcioma widmami ze sterburty. Ten myśliwiec ma znacznie ograniczone możliwości obrony, zużył zbyt wiele mocy podczas omijania „Obrońcy”.
Nie przetrwa, chyba że zmieni kurs, ale wtedy „Tytan” zdąży wykonać skok.
— Dobrze, proszę przekazać rozkaz. — Nie słuchał dalej, skupił się na obserwacji wyświetlacza. Grupa ŁZ-etów, wspierana przez lekkie krążowniki, zmierzała wprost na „Obrońcę”. Wróg nie czekał, otworzył ogień z maksymalnego dystansu. Mimo że jednostki Syndykatu poruszały się zbyt szybko, by móc dokładnie mierzyć, krążownik Sojuszu otrzymał kilka krytycznych trafień i utracił zdolność manewrowania. Kolejne strzały, oddawane niemal na oślep, dziurawiły jego kadłub. „Obrońca” odpalił pole zerowe, ale namierzany okręt zszedł zręcznie z kursu kolizyjnego, tracąc jedynie tarcze burtowe.
Bitwa rozgrywała się w odległości siedemdziesięciu sekund świetlnych od „Nieulękłego”. Na ekranie Geary widział obraz sprzed minuty i dziesięciu sekund, ale doskonale wiedział, co się teraz dzieje na ostrzeliwanym okręcie. Kiedyś znalazł się w podobnej sytuacji. Za chwilę ulegną wyczerpaniu zapasy kartaczy i widm. Tarcze rozjarzą się, gdy kolejne salwy będą pożerały ich zewnętrzne warstwy. Wreszcie pojedyncze pociski zaczną przebijać kadłub, wprawiając okręt w drżenie — jak gdyby jakiś olbrzym uderzał w niego gigantycznym młotem. A potem w jednej chwili znikną wszelkie osłony. Wyrzutnie piekielnych lanc zamilkną, wysiądzie sieć energetyczna. Stalowe kule i ładunki plazmy zaczną przebijać pancerz na wylot, od rufy aż po dziób, zmiatając wszystko i wszystkich na swojej drodze.
— „Obrońca” odpalił pierwsze kapsuły ratunkowe.
Nawet najbardziej doświadczonemu obserwatorowi trudno czasem zorientować się w przebiegu walki. W czasie starcia powstaje wiele zniszczeń, a w przestrzeń ulatuje masa odłamków. Ale „Nieulękły” odbierał także sygnały radiolatarni kapsuł ratunkowych wystrzelonych z płonącego krążownika. Systemy namiarowe już proponowały rozwiązania umożliwiające przejęcie ocalonych. Geary widział na wyświetlaczu wektory kapsuł, ale zdawał sobie sprawę, że nie może podjąć żadnej akcji. Za to Syndycy z pewnością odnajdą rozbitków i ześlą ich do obozów pracy.
Ale nie zapomnę o złożonej przysiędze, Michaelu, pomyślał Geary. Jeśli to tylko w ludzkiej mocy, któregoś dnia ich uwolnię.
Kolejne okręty Syndykatu przelatywały obok „Obrońcy”, nie zwalniając ani nie angażując się w walkę. Tylko czasem któryś z nadgorliwych dowódców oddawał w jego stronę kilka strzałów. Cięższe pancerniki nawet nie próbowały omijać wraku, taranując go na pełnej prędkości.
— Siedemdziesiąt pięć sekund temu „Obrońca” zakończył prowadzenie ognia. Wszystkie systemy ofensywne zostały zniszczone.
Geary tylko skinął głową, wolał w tej chwili nic nie mówić. Próbował zliczyć dryfujące w przestrzeni kapsuły. Było ich cholernie mało…
— „Obrońca” uaktywnił procedury samozniszczenia.
— Ile czasu pozostało do eksplozji? — Geary, nieobecny myślami, dopiero po chwili zorientował się, że to on zadał pytanie.
— Brak danych. Nie mamy również informacji o stanie rdzenia. Nie wiemy, jak poważne uszkodzenia odniósł reaktor.
— Rozumiem. — Błysk oznaczający kres istnienia „Obrońcy” jeszcze nie dotarł do „Nieulękłego”, ale wkrótce dotrze. Geary na moment oderwał wzrok od wizualizacji bitwy. Chciał sprawdzić, ile okrętów Sojuszu weszło już w strefę oddziaływania studni grawitacyjnej, która pozwoli na wykonanie skoku w nadprzestrzeń. — Według wyliczeń komandor Cresidy, współczesne okręty mogą rozpoczynać procedury skoku nawet po przekroczeniu jednej dziesiątej prędkości światła.
— Zgadza się. Do tego stopnia udało nam się ulepszyć napęd nadprzestrzenny, zanim pierwsze informacje na temat hipernetu przerwały dalsze badania.
— Znakomicie — podsumował Geary bezbarwnym głosem. — To oznacza, że żadna z naszych jednostek nie musi zwalniać.
„Tytan” już niemal dotarł do wyznaczonego sektora, ale kilka jednostek Syndykatu zbliżyło się do jego pozycji. Najbliższy ŁZ, ten, który przetrwał ogień zaporowy „Obrońcy”, właśnie eksplodował po otrzymaniu trafienia widmami wystrzelonymi przez eskortę. Kolejny myśliwiec dosłownie o ułamek sekundy za późno odpalił pociski. Cel zniknął mu sprzed nosa po dokonaniu skoku. Coraz więcej lekkich statków przeciwnika znikało z ekranu, gdy natrafiały na ogień zaporowy okrętów zabezpieczających tyły floty. Te ŁZ-ety, które ocalały z pogromu, musiały gwałtownie zwalniać i zmieniać kurs, aby namierzyć choć jeden mniejszy cel, zanim wróg zdąży zniknąć w nadprzestrzeni. Nie było to łatwym zadaniem, biorąc pod uwagę fakt, że ich piloci walczyli teraz także o własne życie.
Geary przeniósł wzrok na tę część wizualizacji bitwy, gdzie jeszcze przed chwilą walczył „Obrońca”. Poprzecinana licznymi wektorami chmura szczątków i gazu znaczyła miejsce, w którym okręt dokonał żywota.
Niechaj prowadzi cię żywe światło gwiazd, a przodkowie gorąco powitają u celu podróży, Michaelu Geary. Żegnaj. Spotkamy się po tamtej stronie, oddał w myślach hołd krewniakowi.
— Do wszystkich jednostek, wejść w nadprzestrzeń! Powtarzam, wejść w nadprzestrzeń, gdy tylko będzie to możliwe. Teraz, teraz, teraz!