Siedem

Mniej więcej dziewięć godzin później Geary stanął na mostku „Nieulękłego”, by się osobiście upewnić, czy frachtowce „dotarły do domu”.

— Kilka z nich zamienili w pył, używając naprawdę potężnych rakiet — Desjani szybko zrelacjonowała przebieg wydarzeń. — Szkoda, że pan to przegapił, ale gdyby miał pan ochotę na powtórkę, dysponujemy nagraniem w bibliotekach taktycznych.

— Jakie pociski mogły spowodować tak wielkie zniszczenia? — zastanawiał się na głos Geary.

— Moi spece od uzbrojenia twierdzą, że musiała to być broń stosowana do bombardowań planetarnych. Nie nadaje się do atakowania okrętów wojennych, te transportowce leciały dość wolno, nie robiły uników, a i tak niemal połowa pocisków nie trafiła w cel.

Broń stosowana do bombardowań planetarnych? Po co Syndykatowi taka broń na głębokim zapleczu, jakim jest Corvus? Musieli ją przechowywać na bazach orbitalnych, skoro nie posiadali w systemie większych okrętów wojennych. A to oznacza, że nie umieścili jej tutaj przypadkowo. Geary gładził palcami brodę. Udawał, że sprawdza na mapie pozycję floty, ale tak naprawdę jego myśli cały czas błądziły wokół tej zagadki. Celem ataku dla tych pocisków mogła być wyłącznie zamieszkana planeta. Ale dlaczego mieliby…

Obudź się, John, przecież doskonale wiesz, w jaki sposób Syndycy wymuszają posłuch. Dla utrzymania dyscypliny zrobią wszystko, bez względu na to, jak bardzo godzi to w podstawowe ludzkie wartości. Przetrzymywanie na orbicie broni używanej do bombardowań to z pewnością kolejny sposób na zyskanie pewności, że lokalni mieszkańcy będą posłusznie wykonywać rozkazy.

Nigdy nie czułem szacunku dla przywódców Syndykatu, a teraz zaczynam naprawdę ich nie lubić.

Geary przyjrzał się informacjom o planecie. Nie wyglądała bynajmniej na raj — za mało wody, zbyt rzadka atmosfera. Ale nadawała się do utrzymania sporej populacji. Całe szczęście, że nie zaatakowaliśmy tych ludzi, i tak mają wystarczająco dużo zmartwień za sprawą własnych przywódców.

— Co z kapsułami ratunkowymi? — zapytał.

— Lecą tym samym torem, co statki handlowe. Obrona przeciwprzestrzenna zestrzeliła kilka z nich.

— Szlag!

— Założę się, że nie uwierzyli w pańskie zapewnienia. Wolą raczej zabić kilku swoich, niż dać się oszukać. Wie pan, jacy oni są.

— Wiem — Geary przytaknął. — Ale musiałem spróbować.

— Jeśli to pana pocieszy, to Syndycy musieli się skupić na frachtowcach. Dzięki temu przynajmniej połowa kapsuł powinna dotrzeć na powierzchnie planety w jednym kawałku.

— Dziękuję. Jeśli część z nich ocaleje, mieszkańcy będą mogli zobaczyć na własne oczy, że nie kłamałem.

— Może przez to poczują się winni zniszczenia pozostałych? — powiedziała Desjani, choć w jej głosie pobrzmiewało zwątpienie.

— Być może. — Pochylił się w stronę wyświetlacza, uważnie obserwując przekaz. — Zaraz dolecą.

— Tak. Stacje orbitalne zawsze stanowiły łatwy cel — dodała po chwili milczenia.

Pomimo parszywego humoru, w jaki wprawiły go informacje o losie niektórych „cywilów” z załóg frachtowców, Geary niemal się uśmiechnął. Desjani miała rację. Wojskowi wciąż udowadniali, że umieszczane na orbitach geostacjonarnych bazy są nie tylko łatwym, lecz w większości przypadków pewnym celem ataku. Mimo to cywilne władze z uporem godnym maniaka wciąż nakazywały ich budowę.

— Dzięki takim obiektom ludność zamieszkująca planetę czuje się bezpieczniej. Przynajmniej tak mi mówiono, kiedy ostatni raz przebywałem w sektorach Sojuszu. Czy to się zmieniło?

— Raczej nie, sir. Cywilów trudno czegokolwiek nauczyć. Może powinniśmy im przesłać nagranie z naszej akcji? — zaproponowała z uśmiechem Desjani.

Pomimo heroicznych wysiłków obrony Syndykatu kilka frachtowców wciąż leciało kursem kolizyjnym prosto na obie bazy. Geary w skupieniu obserwował wyświetlacz upstrzony dziesiątkami znaczników opisujących obecne w przestrzeni obiekty. Obawiał się, że niektóre z transportowców mogą minąć cel i spaść na powierzchnię zamieszkanego świata. Tor ich lotu pokrywał się jednak z tym, którym wcześniej przybyły na spotkanie floty, i teraz, by trafić w kompleksy, musiały się rozdzielić. Podchodziły pod tak płaskim kątem względem planety, że gdyby nawet minęły cel, powinny się odbić od górnych warstw atmosfery.

Geary sprawdził czas i wskaźniki odległości. Przekaz sprawiał wrażenie bezpośredniego i trudno było sobie uzmysłowić, że niosące go fale światła musiały pokonać nieprawdopodobnie długą drogę.

— Dziesięć minut do pierwszego trafienia — zakomunikował jeden z wachtowych.

Wokół jasnych punktów prezentujących frachtowce pojawiło się mrowie rozbłysków. Geary wybrał jedną z baz i powiększał obraz do momentu, w którym transportowiec znajdujący się najbliżej celu wyglądał jak okręt, a nie lśniąca kropka. Chwilę później jego wizerunek zaczął się gwałtownie powiększać. Geary rzucił szybkie spojrzenie na klawiaturę, sprawdzając, czy nadal nie naciska klawisza zbliżenia.

Ale nie naciskał.

— Pierwszy frachtowiec, zmierzający w kierunku bazy Alfa, został zniszczony — poinformował wachtowy.

Okręt zdawał się wciąż powiększać, ponieważ trafienie rozdęło jego kadłub. Chwilę później rozpadł się na miliony fragmentów, wyrzucając w przestrzeń tony załadunku. Nadany mu wcześniej pęd sprawił, że cały ten złom wciąż leciał na spotkanie stacji, chociaż potężne silniki już milczały.

Z bazy wystrzelono coś, co przypominało piekielne lance. Przy ich pomocy usiłowano rozdrobnić szczątki, ale bez specjalnych sukcesów. Skoncentrowana na tym zadaniu obrona przeoczyła drugi frachtowiec. Właśnie w tym momencie na pełnej prędkości przedarł się przez złomowisko. Geary zacisnął zęby, widząc, jak do nowego celu otwarto ogień z broni krótkiego zasięgu, chociaż w tej chwili nie miało to już najmniejszego sensu. Alfa była skazana na zagładę. Miał tylko nadzieję, że ostrzał prowadziły automatyczne systemy obronne i że w kompleksie nie pozostawiono załogi na pewną śmierć.

Chwilę później frachtowiec uderzył w boczną część stacji, odrywając od niej spory kawał konstrukcji i rozsiewając dookoła miliony odłamków. Sama jednostka, zmieniona w bezużyteczny złom, odbiła się i poszybowała dalej.

Tymczasem do celu dotarły pozostałości po zestrzelonym okręcie. Geary obserwował z niekłamanym zachwytem, do którego za nic by się nie przyznał, jak baza drży pod naporem uderzeń kolejnych odłamków. Deszcz wielotonowych fragmentów zniszczonego kadłuba dziurawił i rozrywał na strzępy kolosalną strukturę. Wyglądało to tak, jakby kawałek po kawałku była rozbierana na części pierwsze. Optyka „Nieulękłego” dostosowywała zbliżenie do ruchu obserwowanych obiektów, powiększając pole widzenia. Kolejne uderzenia szczątków frachtowca wypchnęły kompleks z orbity. Stalowy trup oddalał się od planety, której miał bronić i której jednocześnie zagrażał, trudno powiedzieć od jak dawna. Przekaz był coraz mniej wyraźny, chmura złomu zasłaniała widok miejsca zdarzenia.

Geary jeszcze bardziej oddalił obraz. Obserwował pozostałe okręty, które przelatywały teraz przez miejsce, gdzie miała nastąpić kolizja. Zgodnie z przypuszczeniami kąt natarcia transportowców na planetę sprawił, że żaden nie przebił się przez atmosferę. Pierwszy, przechodząc przez jej górne warstwy, rozpadł się na części, wyrzucając w przestrzeń całą zawartość ładowni. Trzy inne weszły w atmosferę nieco głębiej. Lecąc z ogromną prędkością, rozżarzyły się do czerwoności i pozostawiając na niebie blizny, pomknęły z powrotem w pustkę kosmosu, gdzie jeszcze długo promieniowały trawiącym je żarem.

— Tam z dołu musiało to wyglądać niesamowicie — powiedział Geary.

— Lepszy widok mieli mieszkańcy przeciwnej strony, gdzie jeszcze panowała noc — wtrąciła Desjani. — Chce pan zobaczyć nagranie?

— O tak.

Na drugiej transmisji trzy pierwsze frachtowce nie trafiły w cel, ale efekt końcowy wyglądał niemal tak samo. Czwarty uderzył dokładnie w środek bazy. Ogromny krater sięgał głęboko do jej wnętrza tak wielka była moc uderzenia. Po tej stronie planety tylko dwa statki weszły w atmosferę, by chwilę później odlecieć w przestrzeń. Ale Geary wiedział co Desjani miała na myśli. W mroku nocy trawiący je plazmowy ogień dawał tak jasne światło, że nawet monitory „Nieulękłego” musiały przyciemniać obraz, by uczynić go wyraźnym.

Ciekawe, co powiedzą o naszym małym przedstawieniu siły pościgowe? — zadał sobie pytanie Geary. Sprawdził aktualne położenie jednostek Syndykatu. Zobaczą je najwcześniej za dwie godziny, a my poznamy ich reakcję za następnych osiem. Ale co mogą zrobić? Chyba tylko obrzucić nas obelgami.

— Dlaczego flota pościgowa nie wystosowała kolejnej wiadomości z żądaniem kapitulacji? — zastanawiała się na głos Desjani, zupełnie jakby czytała przełożonemu w myślach. — Przecież mieli na to dość czasu.

— Dobre pytanie. Chyba że nasza kapitulacja już ich nie interesuje.

— Sir, nie sądzę, aby Syndycy kiedykolwiek traktowali wezwanie do kapitulacji poważnie. Jakiekolwiek warunki by zaproponowali i jakiekolwiek my byśmy przyjęli, koniec wyglądałby dokładnie tak samo.

— Biorąc pod uwagę, co zrobili z Blochem i pozostałymi admirałami, muszę się zgodzić.

— Miałam też na myśli zachowanie władz Syndykatu w tym systemie.

— Kolejny doskonały przykład, kapitanie. Ma pani całkowitą rację. — Geary podrapał się za uchem. — Zatem pytanie brzmi: co powstrzymało ich przed wysunięciem żądań, skoro i tak nie mieli zamiaru stosować się do warunków kapitulacji? Przecież nic by ich to nie kosztowało.

Odpowiedź padła z ust współprezydent Rione:

— Nie chcą wyglądać na słabych, wysuwając żądania, których spełnienia nie mogą wymusić siłą.

Geary odwrócił się. Rione siedziała w fotelu obserwatora.

— Proszę o wybaczenie, pani współprezydent. Nie wiedziałem, że przebywa pani na mostku.

— Weszłam w momencie, gdy frachtowce docierały do planety. — Twarz Rione przyjęła ponury wyraz. — Rozumiem, że warunki porozumienia zostały złamane?

— Można tak powiedzieć — odparła spokojnie Desjani.

— Ale nie z pani winy — dodał szybko Geary.

— Bez względu na okoliczności proszę o przyjęcie przeprosin. — Rione skłoniła głowę. — Jak już wspomniałam, Syndycy nie będą po raz kolejny żądać naszej kapitulacji. To kwestia polityki i wizerunku. Uciekliśmy z pułapki w systemie centralnym i bez większych przeszkód przedostaliśmy się przez Corvus. Rośnie przekonanie, że dowódcy Syndykatu nie potrafią nas zatrzymać. Aby odzyskać dobre imię i szacunek, muszą albo nas zniszczyć, albo zmusić do wywieszenia białej flagi przy pomocy brutalnej siły.

Geary gładził brodę, analizując słowa Rione.

— To całkiem prawdopodobne. — Desjani przytaknęła, gdy zerknął w jej stronę. — Ale istnieje inne wytłumaczenie. Idę o zakład, że dowódca floty pościgowej doskonale wie o gorącym powitaniu, jakie nas czeka na Yuonie. Planuje wyjść z punktu skoku tuż za nami i uderzyć na nas od tyłu, gdy będziemy zajęci walką. Nie interesują go jakiekolwiek negocjacje, skoro ma szansę zostać „bohaterem z Yuonu”.

— To również możliwe — zgodziła się Rione.

Geary raz jeszcze zwiększył pole widzenia wyświetlacza, by móc objąć wzrokiem cały system. Flota Sojuszu i siły pościgowe Syndykatu zmalały do rozmiaru niewielkich plam przemieszczających się w ślimaczym tempie po linii łączącej dwa punkty skoku. Okręty Sojuszu przebyły niemal cały ten dystans, dzieliła je około doba lotu od miejsca, z którego mogły dokonać skoku do bezpiecznego — na co liczył Geary — Kalibana.

Co mi przypomina, że mam jeszcze jedną sprawę do załatwienia, pomyślał i wstał.

— Będę w swojej kajucie.

Przechodząc obok Rione, dostrzegł malujące się na jej twarzy podejrzenie. Gdy tylko dotarł do kajuty, zaczął przeglądać przesłaną przez Duellosa listę nazwisk. Szukał następcy dla obecnego dowódcy „Hardego”. Już wcześniej postanowił, że usunie Vebosa z tego stanowiska, zanim flota opuści Corvus. Nadszedł czas, by spełnić dane sobie przyrzeczenie.

Mając do dyspozycji oficerów ze wszystkich jednostek, mógł przebierać w kandydatach. Duellos przeprowadził wstępną selekcję. Geary wyświetlał kolejne nazwiska i czytał powiązane z nimi akta osobowe. Kojarzył część z tych osób i zdawał sobie sprawę, że choć niewątpliwie doświadczone, nie należały do wyznawców kultu „Black Jacka”.

Jedno nazwisko przykuło jego uwagę. Komandor Hatherian, odpowiadający za uzbrojenie na ”Orionie”. Podkomendny Numosa, co nie stanowiło najlepszej rekomendacji. Z tego, co Geary zdążył zauważyć, ludzie pokroju Numosa zwykli sobie dobierać niezbyt utalentowanych podwładnych, za to cechujących się posłuszeństwem dobrze wytresowanego psa. Skoro jednak Duellos umieścił Hatheriana na liście… Na dodatek w ostatnim raporcie Numos określił go w sposób następujący: kompetentny, ale bez większych uzdolnień. Mogło to oznaczać, że Hatherian nie należał do grona jego faworytów.

Hmm, ma stopień komandora, podobnie jak Vebos, myślał Geary. Co mam zatem zrobić z tym drugim?

Z dużą starannością napisał dwie wiadomości. Wysłał je i wrócił na mostek. Rione i Desjani nadal tam były, choć każda z nich sprawiała wrażenie, że jest nieświadoma obecności tej drugiej.

— Wystosowałem rozkazy do „Hardego” i „Oriona”.

— Tak jest! — odpowiedziała natychmiast kapitan, zastanawiając się, dlaczego została o tym fakcie poinformowana. Przeczytała obydwie wiadomości i przez dłuższą chwilę walczyła z chęcią wyrażenia zaniepokojenia. — Czy przewiduje pan jakiekolwiek problemy z powodu tych rozkazów? — zapytała w końcu.

— Na pewno nie na „Orionie”. — Na temat Numosa Geary miał już wyrobioną opinię. Facet uważał się za wzbudzającego respekt przywódcę i nawet jeśli nie cenił specjalnie komandora Hatheriana, musiał go uważać za osobę lojalną. Ale Geary niejednokrotnie służył pod podobnymi do Numosa ludźmi i wiedział, że prawda wygląda nieco inaczej. Wyrwanie się spod nadzoru takiej osoby przynosiło ulgę i lojalność była ostatnią rzeczą, o jakiej myślał przeniesiony oficer. Jeśli w ogóle zdarzyło mu się o tym pomyśleć.

Geary usiadł. Czekał.

Po upływie niecałej godziny z lądowiska na „Orionie” wystartował prom w kierunku „Hardego”. Desjani sprawdziła odczyty.

— Wahadłowiec dotrze do celu za około dwie godziny — poinformowała.

— Niedługo wrócę. — Geary opuścił mostek. Zmusił się, by zjeść w najbliższej mesie posiłek w towarzystwie załogi i zapewnić ją raz jeszcze, że bezpiecznie doprowadzi flotę do sektorów Sojuszu. Potem bezskutecznie próbował się zdrzemnąć, aż w końcu postanowił wrócić na stanowisko.

— Wahadłowiec dotrze do „Hardego” za trzydzieści minut — zakomunikowała Desjani.

— Dziękuję, kapitanie. Czy „Hardy” próbował nawiązać z nim kontakt?

— Nie, sir! O ile mi wiadomo, do tej pory go nie zauważył.

Geary postukał palcami o oparcie fotela, zadając sobie pytanie, jakie kroki powinien podjąć, jeśli Vebos znów zachowa się jak idiota. Istniało kilka możliwości, ale przede wszystkim chodziło o to, by nie zaogniać sytuacji bardziej niż to konieczne. W końcu podjął decyzję i wybrał na panelu komunikatora jakże znajomą kombinację.

— Pani pułkownik, z „Oriona” leci wahadłowiec na „Hardego”.

— Tak, sir. — Carabali patrzyła na przełożonego podejrzliwie, nie rozumiejąc, dlaczego miałoby ją to interesować.

— Na jego pokładzie znajduje się komandor Hatherian. Ma on zastąpić aktualnego dowódcę „Hardego”, komandora Vebosa, przenoszonego na stanowisko zbrojmistrza „Oriona”.

— Tak jest!

— Czy pamięta pani jeszcze o takim starym zwyczaju floty, który zwykliśmy nazywać pożegnaniem druha?

— Tak, sir.

— Wydaje mi się, że byłoby niezwykle miło, gdyby pani oddziały na „Hardym” zechciały towarzyszyć byłemu dowódcy w drodze do śluzy promu.

Carabali w trakcie długiej służby z pewnością wykonywała niejeden dziwaczny rozkaz, dzięki czemu zdołała ukryć zaskoczenie.

— Sir?

— Tak? — Geary uśmiechnął się, mając nadzieję, że wejdzie mu to w nawyk. — Pożegnanie druha. Komandor Vebos z pewnością poczuje się doceniony, jeśli otrzyma specjalną eskortę w drodze na wahadłowiec.

Pułkownik powoli skinęła głową.

— Eskortę ze wszystkich komandosów służących na „Hardym”? Mają odszukać komandora Vebosa i poinformować go, że pełnią obowiązki… straży honorowej?

— Dokładnie o to proszę. O honorową eskortę, która wyprowadzi go z okrętu.

— A jeśli komandor Vebos odmówi przyjęcia tego zaszczytu? Co moi chłopcy mają wtedy zrobić?

— Jeśli do tego dojdzie, powinni otoczyć komandora i natychmiast skontaktować się z panią i ze mną. W zależności od sytuacji wspólnie podejmiemy decyzję, jak go nakłonić do współpracy.

— Tak jest! Natychmiast wydam rozkazy. Przypuszczam, że użycie broni nie będzie konieczne?

Geary z całych sił starał się nie wybuchnąć śmiechem. Jak widać, Carabali jeszcze nie zapomniała, kto odpowiadał za zbombardowanie pozycji jej żołnierzy.

— Żadnej broni, pułkowniku. Jeśli zajdzie taka potrzeba, możecie go wynieść z „Hardego” za ręce i nogi. Ale nawet taka miernota jak Vebos powinna zrozumieć, że nie ma zbyt wielkiego pola manewru, kiedy otoczy go oddział komandosów. A poza tym to tylko przeniesienie.

— Przyjęłam. — Na twarzy Carabali pojawiło się zrozumienie. — Będę pana na bieżąco informować o rozwoju sytuacji, sir! — Zasalutowała i przerwała połączenie.

Geary zauważył, że Desjani próbuje ukryć rozbawienie.

— Eskorta honorowa?

— Tak — odpowiedział, starając się zabrzmieć tak poważnie, jak to tylko możliwe.

— Dlaczego przenosi go pan na „Oriona”, jeśli wolno mi spytać?

Rozejrzał się, chcąc zyskać pewność, że nikt go nie podsłucha i wyszeptał:

— Chcę zmniejszyć do minimum liczbę okrętów, na które muszę uważać. Poza tym Numos zyska znakomitą okazję do współpracy z Vebosem. I vice versa.

— Rozumiem. Zasługują na siebie. Prom z „Oriona” już podchodzi do lądowania, ale „Hardy” nadal nie nawiązał z nim kontaktu.

„Hardy” był o wiele mniejszą jednostką niż „Orion”, nie miał nawet wydzielonego lądowiska dla wahadłowców. Dokujące promy musiały się ustawiać przy śluzie powietrznej i rozwijać rękaw cumujący, przez który pasażerowie przechodzili na pokład okrętu.

— Zgodnie z odczytami „Hardy” wciąż nie otworzył śluzy.

Geary sprawdził czas.

— Wciąż nie mamy meldunku od pułkownik. Dajmy jej jeszcze trochę czasu.

Pięć minut później na wyświetlaczu pojawiła się pozbawiona emocji twarz Carabali.

— Komandor Vebos w towarzystwie eskorty honorowej zmierza w stronę śluzy „Hardego”, sir! — zameldowała.

— Jakieś problemy? — zapytał.

— Nic, z czym tuzin komandosów w pełnym rynsztunku nie mógłby sobie poradzić. Aczkolwiek muszę przyznać, że pomogła nam przede wszystkim bierna postawa załogi wobec rozkazów komandora.

— To oczywiste. Ci ludzie zostali poinformowani o zmianie dowódcy. Komandor Vebos nie sprawował już nad nimi władzy.

— Tak, sir — Carabali przytaknęła. — Co więcej, nie zauważyłam, by ktoś po nim rozpaczał.

— Nie mogę powiedzieć, że jestem tym zaskoczony. — Geary spojrzał na Desjani, która chciała coś powiedzieć.

— Śluza „Hardego” została otwarta — zameldowała. — Komandor Hatherian wchodzi na pokład. Komandor Vebos jest wnoszony… Wybaczy pan, jest eskortowany do promu przez straż honorową. — Zamilkła na kilka sekund. — Eskorta opuszcza wahadłowiec. Śluza powietrzna została zamknięta.

— Dziękuję za wsparcie, pani pułkownik. — Geary ukłonił się w stronę hologramu.

— Cała przyjemność po naszej stronie, sir! — Carabali zasalutowała w odpowiedzi.

Wahadłowiec odcumował od „Hardego” i ruszył w drogę powrotną. Geary z całego serca współczuł załodze promu, która będzie musiała spędzić jakiś czas w towarzystwie wybitnie niezadowolonego komandora, zanim z ulgą wypuści go na pokład „Oriona”. Znów wyświetlił na ekranie widok całego systemu. Siły pościgowe Syndykatu odrobinę zmniejszyły dystans dzielący je od floty Sojuszu, ale punkt skoku na Kaliban był już niemal na wyciągnięcie ręki.

Żeby tylko wszystko, co muszę jeszcze zrobić, poszło tak gładko jak pozbycie się Vebosa, pomyślał Geary. Za około siedemnaście godzin flota powinna pożegnać Corvus. O ile w tym czasie nic się nie wydarzy. O ile napęd „Tytana” nie przejdzie na pełny wsteczny ciąg i nie oderwie się od ogromnego kadłuba, by wirując coraz szybciej, wytworzyć miniaturową czarną dziurę i zniknąć na zawsze. Geary dwukrotnie przeanalizował taki scenariusz, zanim sobie uświadomił, że zaczyna poważnie brać go pod uwagę. Dopiero wtedy dotarło do niego, jak bardzo jest zmęczony.

— Chyba pora się przespać — powiedział. Gdy ruszył w stronę wyjścia, ze zdziwieniem zauważył, że Rione wciąż siedzi na fotelu obserwatora. Współprezydent posłała mu szelmowski uśmiech.

— Dziękuję za pasjonujące przedstawienie, komodorze.

— Ma pani na myśli okiełznanie Vebosa?

— Tak. Jeśli dobrze zrozumiałam, zamierzał pan ostrzec pozostałych oficerów?

Zmarszczył brwi, bo miał nieodparte wrażenie, że kiedyś już usłyszał to samo zdanie.

— Niezupełnie. Vebos swoim zachowaniem udowodnił, że jest zbyt głupi na stanowisko kapitana okrętu. To nie miało nic wspólnego z prywatnymi sympatiami. Raczej z dbałością o załogę „Hardego”. Trzeba było znaleźć kogoś, kto właściwie pokieruje tą jednostką.

Po spojrzeniu Rione Geary mógł wnioskować, że nie do końca mu uwierzyła. Uśmiechnął się do niej naprawdę szeroko i opuścił mostek.

Wrócił na niego kilka godzin później. Chciał się upewnić, że zostanie obudzony, gdy flota Sojuszu dokona skoku z systemu Corvus, zostawiając daleko w tyle siły pościgowe.

Przez chwilę przypatrywał się dziwnym plamom światła w nadprzestrzeni, a potem ciężko opadł na fotel. Minie kilka tygodni, zanim się przekonają, co — jeśli cokolwiek — powita ich na Kalibanie.

Tak wiele jest do zrobienia, a zarazem tak mało mogę. Dopóki przebywamy w nadprzestrzeni, mam do dyspozycji jedynie prymitywny system komunikacji z resztą floty. Powinienem teraz odpoczywać, by odzyskać wreszcie siły, których tak bardzo mi brakuje od momentu przebudzenia się z hibernacji.

Lekarze deliberowali nad stanem fizycznym Geary’ego, przepisywali mu kolejne leki, nakazywali ćwiczenia i sen. Proszę unikać stresu, radzili wielokrotnie. A on spoglądał na nich z politowaniem, zastanawiając się, czy zdają sobie sprawę, jak śmiesznie brzmią te zalecenia w jego obecnej sytuacji.

Najgorsze było jednak to, że musiał ukrywać swoją słabość. Desjani wciąż wielbiła ślady jego stóp. Co się jednak stanie, gdy do niej dotrze, że nie był bohaterem przysłanym przez żywe światło gwiazd. Sprawa wyglądałaby prościej, gdyby współpracował z nią albo jakimkolwiek innym oficerem od dłuższego czasu. Ale ponieważ prawie dosłownie spadł flocie z nieba, tak naprawdę nikogo nie znał.

Rione nie należała do wyznawców kultu „Black Jacka” i zapewne rozterki Geary’ego wcale by jej nie zaskoczyły. Być może miałaby dla niego jakąś cenną radę, bo jak do tej pory mógł jedynie podziwiać współprezydent za niesamowitą klarowność myśli. Ale nadal do końca nie wiedział, czy i na ile może jej zaufać. Ostatnia rzecz, jakiej potrzebował, to polityk znający jego najgłębsze sekrety, mogący je przehandlować wrogowi za osobiste korzyści.

Nikogo, z kim mógłby szczerze porozmawiać. Nikogo, z kim mógłby dzielić ciężar dowodzenia.

Nie, to nieprawda. Poznał kogoś takiego, ale się spóźnił i teraz nie mógł zamienić z nim nawet kilku słów. A szkoda, bo był to wspaniały człowiek. Wciąż rozprawiam o honorowaniu naszych przodków, pomyślał ze złością, a od momentu przebudzenia nie znalazłem czasu, by złożyć im oficjalne wyrazy szacunku.

Przywołał wirtualny plan wschodniej części ”Nieulękłego”. Szukał miejsca, które pomimo wielu zmian, jakie zaszły przez ostatnie stulecie, wciąż powinno się znajdować na każdym okręcie. I znalazł. Sprawdził godzinę, nie chcąc trafić na tłum marynarzy, a potem wstał, poprawił mundur i zaczerpnąwszy głęboko powietrza, ruszył prosto do komnat przodków.

Znajdowały się dwa pokłady niżej, w najlepiej chronionej części okrętu. Geary stanął przed prowadzącym do ich wnętrza włazem, ucieszony, że nikogo nie ma w pobliżu. Gdy wszedł do środka zobaczył rząd znajomo wyglądających pomieszczeń. Wybrał jedno z nich i zamknął ostrożnie dźwiękoszczelne drzwi. Usiadł na drewnianej ławce ustawionej przed półką, na której stała świeca. Podniósł leżącą obok zapalniczkę i zapalił knot, a później przez chwilę przyglądał się płomieniowi.

W końcu głośno westchnął.

— Szacowni przodkowie. Wybaczcie, że tak długo zwlekałem — Geary przemawiał do duchów, które, jak wierzono, przyciągał płomień świecy. — Powinienem oddać wam cześć już dawno temu, ale jak zapewne wiecie, miałem ostatnio sporo roboty. Muszę się mierzyć z wyzwaniami, których nigdy bym się nie spodziewał. Wiem, że to żadna wymówka, ale mam nadzieję, iż przyjmiecie moje przeprosiny. — Na moment przerwał. — Zapewne próbujecie odgadnąć, gdzie się podziewałem przez tak długi czas. Może już wiecie. Może Michael Geary zdążył wam wszystko opowiedzieć, jeśli, czego się naprawdę obawiam, poległ podczas bitwy. Pozwólcie mi zatem oświadczyć, że możecie być z niego dumni. Bardzo żałuję, że nie miałem okazji lepiej go poznać. Minęło wiele lat od czasu, gdy rozmawiałem z wami po raz ostatni i wiele się zmieniło. Większość tych zmian, o ile nawet nie wszystkie, to zmiany na gorsze. Tak przynajmniej sądzę. Nie mogę udawać, że nie potrzebuję teraz waszego wsparcia. Będę wdzięczny za wszystko, co dla mnie uczynicie. I dziękuję za to, co już uczyniliście. — Znów przerwał, zastanawiając się, jak to jest, że przemawianie do przodków daje tyle pocieszenia. Nie nazwałby siebie religijnym człowiekiem, ale za każdym razem, gdy przebywał w tych komnatach, czuł, że ktoś naprawdę go słucha. A jeśli człowiek nie mógł zaufać własnym przodkom, to komu? — Jest mi ciężko. Staram się robić wszystko najlepiej jak potrafię, ale nie mam pewności, czy to wystarczy. Tak wielu ludzi na mnie liczy. Niektórzy z nich zginą. Nie mogę udawać, że do tego nie dojdzie. Nawet jeśli nie popełnię żadnego błędu, kilka jednostek nie wróci do domu. A jeśli jakieś popełnię… — zamilkł, myśląc o „Obrońcy”. — Jeśli jakieś popełnię, będę miał na sumieniu bardzo wielu ludzi. Czeka nas długa droga do domu. A ja nawet nie wiem, co zastaniemy na miejscu. Na szczęście podąża za nami spora część sił światów Syndykatu. Być może dzięki temu wróg nie zdoła wykorzystać przewagi, jaką dała mu porażka Sojuszu w systemie centralnym. Ale co do tego również nie mogę mieć pewności. A jeśli Syndycy rozpoczęli już ofensywę? Nie jestem w stanie tego sprawdzić, uwięziony tak daleko od strefy wpływów Sojuszu. Niczego się nie dowiem, dopóki nie dotrzemy do przyjaznych nam sektorów i nie uzyskamy rzetelnych informacji od wywiadu. — Kolejna przerwa. — Nie martwię się o to, co ze mną będzie. Powinienem być martwy od wielu lat. Ale nie mogę pozwolić, by to przekonanie zawładnęło moimi czynami i myślami. Muszę zadbać o ludzi, którzy pokładają we mnie wielkie nadzieje. Pomóżcie mi, proszę, podejmować właściwe decyzje, abym mógł zminimalizować ewentualne straty. Przysięgam, że uczynię wszystko, co w mojej mocy, dla dobra waszego i waszych potomków.

Geary siedział jeszcze przez chwilę w milczeniu, wpatrzony w płomień świecy, a potem wstał zdmuchnął go i wyszedł z komnaty.

Na zewnątrz spotkał kilku marynarzy. Pozdrowił ich skinieniem głowy, gdy wpatrywali się w niego z uwielbieniem.

Do diabła, przecież moje miejsce jest wśród przodków, do których właśnie przemawiałem, a nie na pokładzie tego okrętu, pomyślał. I oni o tym wiedzą.

Tyle że załoganci wcale nie zachowywali się tak, jakby zobaczyli kogoś, kto nie powinien już przebywać wśród żywych. Kilku oddało mu honory tak nieudolnie, jakby dopiero co nauczyli się salutować. Geary, uśmiechnięty pod nosem, odpowiadał przepisowo, ale gdy chwilę później zauważył zaniepokojenie w oczach dwóch marynarzy, natychmiast spoważniał. Załoga „Nieulękłego” nie powinna się go obawiać.

— Czy coś się stało? — zapytał.

Mężczyzna, do którego skierował te słowa, zbladł.

— N-nie, sir!

Geary mierzył go wzrokiem przez dłuższą chwilę.

— Na pewno? Wyglądacie na zmartwionego. Jeśli chcecie o tym porozmawiać, mam akurat wolną chwilę.

Zagadnięty marynarz nie potrafił wydobyć z siebie słowa. W końcu przemówił jego towarzysz:

— Sir, to nie nasza sprawa.

— Naprawdę? — Geary się rozejrzał. Pozostali załoganci również wyglądali na zaniepokojonych. — Tak czy inaczej, chciałbym wiedzieć, w czym problem.

Stojąca obok kobieta odchrząknęła i powiedziała nieśmiało:

— Chodzi o to, że pan tutaj przyszedł… Krąży ostatnio sporo plotek.

— Plotek? — Z trudem zachowywał kamienny wyraz twarzy. Nie lubił obnosić się ze swoją wiarą, ale podejrzewał, że chodzi o coś więcej. — Jakich plotek?

— Nikt pana nie widział w tym miejscu od czasu, gdy pana… podjęliśmy. A podczas ucieczki z systemu centralnego… Cóż, niektórzy uważają, że tamte wydarzenia mają coś wspólnego z pana wizytą.

Geary miał nadzieję, że nie wyglądał na aż tak poirytowanego, jak się czuł po tak mało precyzyjnej odpowiedzi.

— A w szczególności które z nich? — zapytał i nagle zrozumiał. — Chodzi wam o „Obrońcę”? — Nerwowość, która pojawiła się na twarzach marynarzy, wystarczyła za odpowiedź. — Myśleliście, że przyszedłem tutaj z powodu śmierci mojego krewniaka? — Wbił wzrok w pokład, nie chciał teraz patrzeć im w oczy. — Myśleliście, że zwlekałem z wizytą w komnatach, bo bałem się z nim spotkać? — Podniósł głowę. Znów wyczytał odpowiedź z ich twarzy. — Nie mam pojęcia, ile wiecie o tym wydarzeniu, ale kapitan Michael Geary zgłosił się na ochotnika i z własnej woli zawrócił okręt, by powstrzymać Syndyków. Gdyby tego nie zrobił, być może musiałbym mu wydać taki rozkaz, bo na moich barkach spoczywała odpowiedzialność za całą flotę. Ale nie wydałem tego rozkazu. Nie musiałem. On i jego załoga poświęcili się dobrowolnie za nas wszystkich.

Z reakcji marynarzy mógł wnioskować, że nie mieli o tym bladego pojęcia.

Wspaniale! — pomyślał. Byli przekonani, że wysłałem Michaela na pewną śmierć. A co najgorsze w innych okolicznościach właśnie tak musiałbym postąpić.

— Nie mam powodów, by obawiać się przodków. A na pewno nie więcej niż każdy z was. Przyszedłem tutaj dopiero teraz, bo dowodzenie flotą to czasochłonne zajęcie.

— Oczywiście, sir! — zareagował momentalnie jeden z marynarzy.

— Pan się niczego nie boi, prawda? — zapytał inny.

Jeden z moich wyznawców, pomyślał Geary. I co mam mu odpowiedzieć?

— Jak każdy człowiek boję się przede wszystkim tego, że nie dam z siebie stu procent. I to mnie trzyma na nogach. — Wyszczerzył się, chcąc dać do zrozumienia, że żartuje, i odetchnął z ulgą, gdy załoganci w jednej chwili wybuchli gromkim śmiechem. Teraz musiał już tylko szybko zakończyć tę rozmowę, jednocześnie nie dając im do zrozumienia, że chwilowo ma ich dość. — Wybaczcie, ale przeszkodziłem wam w waszych rytuałach.

Marynarze w odpowiedzi zaczęli go zapewniać, że wina leży po ich stronie, i usunęli się na bok, robiąc przejście. W ich oczach nie było już niepokoju, Geary z zaskoczeniem zauważył, że sam poczuł się pomiędzy nimi nieco swobodniej. Być może rzeczywiście uciekał od kwestii „Obrońcy” i głośne wyrażenie dręczących go myśli pomogło mu pogodzić się ze śmiercią Michaela.

Szedł w stronę kajuty uśmiechnięty. Ciężar odpowiedzialności spoczywającej na jego barkach przez chwilę wydawał się mniej nieznośny.

— Komodorze Geary, czy możemy porozmawiać na osobności?

Geary przeprowadzał właśnie symulację manewru, który chciał przećwiczyć z flotą, gdy tylko wyjdą z nadprzestrzeni. Pracował na nowej wersji programu, którego używano już za jego czasów, choć od dawna nikt jej nie aktualizował. Zależało mu, by parametry symulacji odpowiadały stanowi i osiągom współczesnych jednostek. Co prawda miał jeszcze wiele dni na dokończenie pracy, niemniej nie był zbytnio zadowolony z faktu, że Desjani przyszła ukraść mu część cennego czasu.

— Oczywiście. Słucham.

— Wiem, że to się wydarzyło ponad tydzień temu, ale… — kapitan zamilkła na moment, zbierając myśli. — Czy może mi pan powiedzieć, dlaczego zrobiliśmy wszystko, aby ocalić załogi frachtowców Syndykatu? Wiem, co pan myśli na temat złego traktowania jeńców, ale ci ludzie udawali cywilów. Sabotażystów nie chronią żadne prawa. — Zamilkła w oczekiwaniu na odpowiedź, lecz po chwili szybko dodała: — Oczywiście nie kwestionuję pańskich decyzji.

— Kapitanie, mam nadzieję, że będzie pani zadawać pytania za każdym razem, gdy nie zrozumie pani motywów mojego postępowania. Może pani posiadać wiedzę, której mi brakuje. — Geary przymknął oczy, masując skronie. Czuł, jakby ciśnienie miało mu za chwilę rozsadzić czaszkę. — Ma pani rację, nie musieliśmy ratować tych ludzi. Co więcej, gdybyśmy ich stracili, nikt by nam tego nie miał za złe. — Uśmiechnął się krzywo. — Nie zapytała pani wprost, ale i tak odpowiem. Sądzę, że zarówno pani, jak i moi przodkowie w tej samej sytuacji nie mieliby oporów, by potraktować tych sabotażystów zdecydowanie ostrzej.

Desjani wyglądała na zdezorientowaną.

— A więc dlaczego, sir? Zamierzali zabić wielu marynarzy i uszkodzić nasze okręty przy pomocy podstępu, w cywilnym przebraniu. Dlaczego okazaliśmy im łaskę?

— Dobre pytanie. — Geary westchnął, przenosząc wzrok na wyświetlony na grodzi obraz. — Czasami najlepszym lekarstwem dla naszych dusz jest okazanie łaski wrogowi wtedy, gdy na to najmniej zasługuje. Nie wiem, jak pani, ale moja dusza ostatnimi czasy potrzebuje wiele wsparcia. — Desjani najpierw wyglądała na zaskoczoną, a potem się uśmiechnęła, jak gdyby uznała, że Geary żartował. — Ale to nie jedyny powód. Miałem inny, o wiele ważniejszy.

— Ważniejszy powód?

— Tak. — Geary wskazał na gwiezdny pejzaż. — Plotki na temat tego, co się tutaj stało, prędzej czy później dotrą do wszystkich systemów Syndykatu. Oczywiście spreparowana zostanie wersja oficjalna — flota Sojuszu zamierzała zmieść z powierzchni ziemi każdy dom i zniszczyć każdy ślad życia, ale została odparta przez bohaterskich obrońców i tak dalej. Zresztą cokolwiek byśmy zrobili, tak będą o nas mówić dowódcy Syndykatu. Niemniej jednak mieszkańcy planet będą szeptać za ich plecami. A jakie informacje dotrą do nich pocztą pantoflową? Na przykład takie, że nie zbombardowaliśmy miast. Oczywiście mogą twierdzić, że nie mieliśmy na to czasu. Ale dowiedzą się też, jak potraktowaliśmy jeńców. Mogliśmy bez wyrzutów sumienia wpakować kulkę w łeb każdemu z nich, a okazaliśmy im szacunek.

— Syndycy będą to mieli gdzieś — powiedziała Desjani. — Uznają to za kolejny przejaw naszej słabości.

— Myśli pani? — Geary wzruszył ramionami. — Niewykluczone. Przecież można w ten sposób interpretować każdy czyn. Pamiętam jeszcze, jak mówiono, że zbyt ostre traktowanie jeńców dowodziłoby naszej słabości, bo oznaczałoby, że nie potrafimy przestrzegać zasad wojny.

— Naprawdę? — Desjani, wyraźnie zaskoczona, wpatrywała się w Geary’ego.

— Tak. — Zamilkł i pozwolił sobie na chwilę zadumy. Oczami wyobraźni zobaczył pewną sytuację z przeszłości — pokój i lektura, rzeczy niezwykle odległe w czasie i przestrzeni.

— Uczono mnie, że przestrzeganie zasad jest oznaką siły i wytrwałości. Wiem, to dyskusyjna kwestia. Ale proszę pomyśleć o praktycznych efektach naszego zachowania. Być może w przyszłości ktoś lepiej potraktuje żołnierzy Sojuszu. A co ważniejsze wróg nie będzie się obawiał kapitulacji. Usłyszy tu i tam, że nie zabijamy jeńców, nie atakujemy ludności cywilnej, nie niszczymy wszystkiego na drodze do domu. Nawet sprowokowani uderzyliśmy jedynie w tych, którzy chcieli nam zagrozić. Gdzieś po drodze ktoś, od kogo będziemy potrzebować pomocy, może o tym pamiętać.

Kapitan nadal nie wyglądała na przekonaną.

— Może coś to da, kiedy następnym razem będziemy przelatywali przez obcy system i zażądamy dostawy surowców. Ale wciąż mamy do czynienia z Syndykami. Nie zmienią zasad postępowania tylko dlatego, że my to zrobimy.

— Nie? Cóż, być może nie ich wodzowie. Między nami mówiąc, nienawidzę każdego z tych, których do tej pory spotkałem. — Desjani uśmiechnęła się, słysząc te słowa. — Jedno jest pewne. Jeśli ktoś usłyszy o tej flocie albo zobaczy ją w akcji, na pewno nie uwierzy w to, że jesteśmy słabi. I zrozumie, że pewnych rzeczy nie robimy tylko dlatego, że po prostu nie chcemy ich robić. — Geary poczuł ukłucie zimna wewnątrz ciała, kiedy pomyślał o dzielącym go od Desjani stuleciu. — O przodkowie, pomóżcie. Taniu, przecież Syndycy też są ludźmi. Ta wojna musi ich wyniszczać w podobnym stopniu, co nas. Oni tez nie chcą już posyłać swoich synów, córek, mężów i żon na pewną śmierć w wojnie, która nie ma końca. — Spojrzał jej prosto w oczy. — Zrozum, nic nie tracimy, pokazując Syndykom, że możemy ich godnie traktować.

— A co z fanatykami gotowymi umrzeć w imię wpajanych im kłamstw? Oni spróbują po raz kolejny.

— Być może — Geary przytaknął. — Ale ci, z którymi mieliśmy do czynienia, wrócili do domu pozbawieni przytomności, podczas gdy ich okręty uderzały w bazy orbitalne. Nie zyskali chwały, a wielu zginęło z ręki własnej armii. Może dzięki temu następny oddział samobójców nie będzie już tak ochoczo ruszał do akcji. Spełnię ich marzenie, jeśli zajdzie taka potrzeba, ale zrobię to na moich warunkach. Nie chcę, żeby stanowili dla kogokolwiek inspirację. Jeśli ktoś pragnie śmierci, zabijając go, pomagamy mu tylko w osiągnięciu celu.

— Zniweczył pan również plan ataku na flotę. — Desjani znów się uśmiechnęła. — Ani jedni, ani drudzy nie dopięli swego.

— To prawda.

Geary raz jeszcze spojrzał na obraz gwiazd.

Dokąd zmierzają teraz siły pościgowe Syndykatu? — zastanawiał się. Jeśli Syndycy tak bardzo pragną śmierci, będą musieli poczekać na następną okazję A jeśli się doczekają, stworzę im do umierania odpowiednie warunki.

Загрузка...