HISTORIA PIERWSZA. WŁASNY LOS

Prolog

Schody ruchome pełzły powoli, z trudem. Stacja metra ma już swoje lata i nic na to się nie poradzi. Za to wiatr hulał szaleńczo w tej betonowej rurze – rozwiewał jego włosy, zrzucał kaptur, wdzierał się pod szalik, spychał w dół.

Wiatr nie chciał, żeby Igor wyjeżdżał.

Wydawało się, że Igor nie czuje wiatru. Ludzi było mało – przed północą stacja pustoszała. Kilka osób przesuwało się w jego kierunku, a na schodach, którymi jechał, prawie nikogo nie było. Jedna osoba przed nim, dwie lub trzy – za nim. I to wszystko.

No, może jeszcze – wiatr. Igor wsunął ręce w kieszenie, obejrzał się za siebie. Od kilku minut, ledwie wyszedł z pociągu, nie opuszczało go wrażenie, że ktoś go śledzi. Nie odczuwał tego jako zagrożenia, raczej jako coś pobudzającego, ostrego jak ukłucie.

Na samym początku ruchomych schodów znajdował się mężczyzna w mundurze. Wojskowy. Dalej stała kobieta z sennym dzieckiem, trzymającym się jej ręki. I jeszcze jeden mężczyzna – młody, w jaskrawej pomarańczowej kurtce, z odtwarzaczem. Także senny.

Nic podejrzanego. Igor znowu spojrzał w górę – dostrzegł milicjanta, wspartego na błyszczących poręczach, ponuro wypatrującego wśród nielicznych pasażerów łatwej ofiary.

Nic strasznego.

Wiatr usiłował jeszcze wstrzymać Igora i nagle ucichł -jakby się poddał. Chłopiec raz jeszcze rozejrzał się i pobiegł po znikających pod nogami stopniach. Trzeba się spieszyć. Nie wiadomo dlaczego, ale trzeba. Znowu poczuł, że coś go ukłuło – po karku przebiegł dreszcz.

To wszystko przez wiatr.

Igor wybiegł z półotwartych drzwi. Przenikliwy mróz zaatakował go z nową siłą. Włosy, jeszcze mokre po basenie – suszarka znowu nie działała – natychmiast zaczęły zamarzać. Nasunął kaptur głębiej. Na powierzchni było więcej ludzi, ale strach nie mijał. Nawet obejrzał się nie zwalniając kroku. Nikt jednak za nim nie szedł. Kobieta z dzieckiem zmierzała do tramwaju, mężczyzna z odtwarzaczem zatrzymał się przy kiosku, przyglądając się butelkom, a wojskowy jeszcze nawet nie wyszedł z metra.

Igor ciągle przyspieszał kroku. Skądś płynęła muzyka – cicha, ledwie słyszalna, ale nadzwyczaj miła. Delikatny dźwięk fletu, brzmienie strun gitary, pogłos ksylofonu. Muzyka wzywała, muzyka ponaglała. Igor usunął się idącej z naprzeciwka grupie, ominął wlokącego się z trudem pijanego wesołego mężczyznę. Z głowy wywiało mu wszystkie myśli. Już prawie biegł.

Muzyka przyzywała.

W melodię wplatały się słowa niezrozumiałe, zbyt ciche, ale przyciągające. Igor wyskoczył z przejścia, na chwilę zatrzymał się, łykając zimne powietrze. Do przystanku akurat podjeżdżał trolejbus. Może podjechać jeden przystanek, prawie pod sam dom…

Powoli -jego nogi nagle skamieniały – chłopiec szedł w stronę trolejbusu. Kierowca kilka sekund czekał z otwartymi drzwiami, potem drzwi zamknęły się i pojazd odjechał. Igor apatycznie patrzył za nim – muzyka stawała się coraz głośniejsza, wypełniała całą okolicę, od półokrągłego hotelu do widocznego niedaleko „pudełka na kurzych łapach" -jego domu. Muzyka zachęcała do spaceru po jaskrawo oświetlonej alei, gdzie mimo późnej pory widać było wielu ludzi.

Igor zdążył przejść około stu metrów, kiedy hotel przestał osłaniać go od wiatru. Lodowaty strumień wichury uderzył go w twarz, prawie zagłuszył przyzywającą melodię. Chłopiec zachwiał się i stanął. Czar prysł, ale znowu powróciło wrażenie, że ktoś go śledzi. Tym razem poczuł strach. Obrócił się – do przystanku podjeżdżał jeszcze jeden trolejbus. W świetle latarni błysnęła jaskrawa pomarańczowa kurtka. Mężczyzna, który z nim jechał ruchomymi schodami, szedł jego śladem. Kroczył nadspodziewanie szybko i zdecydowanie.

Chłopiec znowu zaczął biec.

Muzyka przedarła się przez wiatr i zabrzmiała z nową siłą. Mógł już rozróżnić słowa…

Najrozsądniej byłoby iść aleją razem ze spóźnionymi przechodniami obok jasno oświetlonych sklepów. Ale Igor skręcił w podwórze, skąd przyzywała muzyka.

Tutaj było ciemno – tylko przy ścianie poruszały się dwa cienie. Igor widział je jak przez mgłę, niby podświetlone martwym niebieskawym płomykiem. Chłopak i dziewczyna, młodzi, lekko ubrani, jakby na dworze nie było dwudziestu stopni mrozu.

Muzyka zabrzmiała ostatni raz – przenikliwie i zwycięsko. Zamilkła. Chłopiec poczuł, że słabnie. Spocił się, nogi się pod nim ugięły, chciało mu się usiąść na śliskim, pokrytym zmarzniętym błotem chodniku.

– Ładniutki… – powiedziała cicho dziewczyna. Miała delikatną twarz, zapadnięte policzki, bladą cerę. Tylko oczy płonęły – czarne, ogromne, przyciągające.

– Zostaw ociupinkę – powiedział młodzieniec i uśmiechnął się.

– Tobie? – dziewczyna odwróciła na chwilę wzrok od Igora. Kontakt się z nią urwał i znowu napłynął strach. Igor chciał krzyknąć, ale napotkał spojrzenie młodzieńca – i nie mógł.

– Dobrze. Masz! – dziewczyna się roześmiała. Przeniosła wzrok na Igora, wyciągnęła usta w powietrznym pocałunku. Cicho wypowiedziała znane mu już słowa – te same, które słyszał w muzyce.

– Chodź tutaj… chodź do mnie…

Igor stał, nie miał już siły uciekać. Ogarnęło go przerażenie.

Obok zjawiła się kobieta z dwoma dużymi owczarkami na smyczy. Szła w zwolnionym tempie, jakby poruszała się pod wodą – jak w koszmarnym śnie. Błysnęła mu nagle ogromna nadzieja. Kątem oka dostrzegł, że psy rzuciły się i pociągnęły kobietę. Zatrzymała się jednak na chwilę i podejrzliwie popatrzyła. Igor złowił jej wzrok – nie widziała go, patrzyła przez niego jak przez pustkę.

– Idziemy! – szarpnęła smycze i psy powróciły do jej nóg.

Młodzieniec cicho się zaśmiał.

Kobieta znikła.

– Nie podchodzi! – kapryśnie zapiszczała dziewczyna. – Popatrz, on nie podchodzi!

– Silniej – dobitnie powiedział młodzieniec. Nachmurzył się. – Ucz się.

– Chodź! No chodź do mnie! – z naciskiem powiedziała dziewczyna.

Igora dzieliły od niej tylko dwa metry, ale ona chciała, żeby sam podszedł.

Poczuł, że dłużej już nie może się opierać. Spojrzenie dziewczyny trzymało go, obezwładniało, słowa przyzywały, już nie mógł dalej stawiać oporu. Wiedział, że iść nie należy, a mimo to zrobił krok. Dziewczyna uśmiechnęła się – błysnęły równe białe zęby. Powiedziała:

– Zdejmij szalik.

Nie sprzeciwiał się. Drżącymi rękoma zrzucił kaptur, ściągnął szalik. Podszedł ku przyzywającym czarnym oczom.

Twarz dziewczyny zmieniła się. Szczęka opadła, zęby poruszyły się, wykrzywiły. Błysnęły długie nieludzkie kły.

Igor zrobił jeszcze jeden krok.

Rozdział 1

Noc rozpoczęła się pechowo.

Obudziłem się, gdy ledwie ściemniało. Leżałem patrząc, jak gasną w szczelinach żaluzji ostatnie przebłyski światła i rozmyślałem. Piąta noc polowania – i wszystko bez sukcesu. Mało prawdopodobne, że dzisiaj się powiedzie.

W mieszkaniu było zimno, kaloryfery ledwie grzały. Zimę jedynie lubię za to, że szybko nadchodzi mrok i na ulicach jest niewielu ludzi. Gdyby nie to… dawno rzuciłbym wszystko i wyjechał z Moskwy. Choćby do Jałty czy do Soczi… Właśnie nad Czarne Morze, a nie na dalekie wyspy cudzych, ciepłych oceanów. Lubię, kiedy dookoła rozbrzmiewa ojczysta mowa…

Głupie marzenia, rzecz jasna.

Dla mnie jeszcze za wcześnie na odpoczynek w ciepłych krajach.

Nie zasłużyłem.

Telefon -jakby czekając na moje przebudzenie – zatrzeszczał przykro i natarczywie. Chwyciłem słuchawkę, przyłożyłem do ucha i nie odpowiadałem.

– To ty, Antoni?

Milczałem. Głos Larysy brzmiał rzeczowo, był skupiony, ale już zmęczony. Pewnie cały dzień nie spała.

– Połączyć cię z szefem, Antoni?

– Nie trzeba – burknąłem.

– Obudziłeś się?

– Tak.

– Jaki dzisiaj jesteś uprzejmy… jak zazwyczaj. Czy zdarzyło się coś nowego?

– Nie, nic.

– Masz co jeść na śniadanie?

– Znajdzie się.

– No to powodzenia.

Powiedziała to bez wiary czy przekonania… Larysa nie wierzyła we mnie. Szef, z pewnością, także.

– Dziękuję.

Odpowiedziałem do buczącej sygnałami zerwanego połączenia słuchawki. Wstałem, poszedłem do toalety, potem do łazienki. Zacząłem smarować pastą do mycia zębów szczoteczkę, ale przypomniałem sobie, że się spieszę, więc odłożyłem ją na brzeg urny walki.

W kuchni było całkiem ciemno, ale światła, oczywiście, nie włączałem. Otworzyłem lodówkę – wywrócona lampka marzła pośród żywności. Spojrzałem na garnek nakryty sitem, na którym leżał kawałek na wpół odmrożonego mięsa. Zdjąłem sito, podniosłem garnek do ust, przełknąłem łyk.

Jeśli ktoś myśli, że świńska krew jest smaczna, to się myli.

Wstawiłem garnek z resztkami spływającej krwi na miejsce i przeszedłem do łazienki. Słaba niebieska lampka ledwie rozjaśniała ciemność. Długo i zawzięcie czyściłem zęby, potem nie wytrzymałem, wróciłem raz jeszcze do kuchni i łyknąłem lodowatej wódki z zamrażalnika. Teraz w brzuchu było nie tyle ciepło, ile wręcz gorąco. Wspaniały bukiet wrażeń – chłód na zębach i żar w żołądku.

– Aby cię… – zacząłem posyłać wiązankę pod adresem szefa, ale w porę oprzytomniałem. Potrafi słyszeć nawet jeszcze niewypowiedziane przekleństwo. Poszedłem do pokoju i zacząłem zbierać porozrzucane wszędzie części garderoby. Spodnie znalazły się pod łóżkiem, skarpetki na parapecie, koszula nie wiadomo czemu wisiała na masce Dżo-Hena.

Dawny koreański władca patrzył na mnie nieprzyjaźnie.

– Lepiej pilnuj – burknąłem, i wtedy znowu zadzwonił telefon. Skacząc po pokoju na jednej nodze odnalazłem słuchawkę.

– Antoni, chciałeś mi coś powiedzieć? – zainteresował się niewidoczny rozmówca.

– Wcale nie… – powiedziałem ponurym głosem.

– No-no. Dodaj chociaż „dołożę wszelkich starań, wasza wysokość".

– Nie dołożę… Nic na to nie poradzę… wasza wysokość. Szef milczał przez chwilę:

– Antoni, mimo to proszę cię, abyś poważnie potraktował tę sprawę. Dobrze? Rano czekam na ciebie. Bez względu na to, co zajdzie – masz być z raportem. I życzę… powodzenia.

Nie zawstydziłem się, ale moje rozdrażnienie znikło. Włożyłem komórkę do kieszeni kurtki, otworzyłem szafę w przedpokoju i jakiś czas rozmyślałem, czym uzupełnić umundurowanie. Miałem kilka „nowości" z uzbrojenia, które podarowali mi ostatnio przyjaciele. Ale pozostałem przy standardowym zestawie – w miarę uniwersalnym i dostatecznie niewielkim.

I jeszcze – odtwarzacz mini dysków. Słuch mi nie będzie potrzebny, a nuda to wieczny, nieuchwytny wróg.

Przed wyjściem długo przyglądałem się przez judasza schodom. Nie było nikogo.

Tak rozpoczęła się kolejna noc.

Sześć godzin jeździłem metrem, bez jakiegokolwiek pomysłu przechodząc z linii na linię, chwilami podrzemując, pozwalając świadomości odpocząć, a intuicji – rozwinąć skrzydła. Wszystko na nic. No, może nie całkiem – co nieco widziałem – ale wszystkie przypadki były pospolite, dla nowicjuszy. Dopiero przed jedenastą, kiedy metro opustoszało, sytuacja się zmieniła.

Siedziałem z zamkniętymi oczami, już trzeci raz słuchając piątej symfonii Manfrediniego. Mini dysk w odtwarzaczu był kompletnie zwariowany – mój własny wybór. Sąsiadowała na nim muzyka włoskiego średniowiecza i Bach z – „Alisą", R. Blackmoreem i „Piknikiem". Zawsze mnie intrygowało, jaka melodia z jakim wydarzeniem się zbiegnie w czasie. Dzisiaj los wypadł na Manfrediniego.

Nagle mnie skręciło – dreszcz przeszedł mnie od pięt po czubek głowy. Aż coś wychrypiałem, otwierając oczy i rozglądając się po wagonie.

Od razu wyłowiłem dziewczynę.

Wyglądała bardzo powabnie, młodziutka, w eleganckim futerku, z torebką i książką w rękach.

I z takim czarnym wirem nad głową, jakiego nie widziałem już ze trzy lata!

Tak wlepiłem w nią wzrok, że aż to wyczuła i spojrzała na mnie. Odwróciła ku mnie głowę…

Lepiej spojrzyj w górę!

No nie, rzecz jasna, i tak by nie mogła dostrzec wiru. Jedyne, co jej dano – to możliwość odczuwania lekkiego niepokoju. Jeszcze – w najlepszym razie – mogłaby dostrzec kątem oka jakieś zawirowanie nad swoją głową… jakby krążyły muszki… jak drżenie powietrza w upalny dzień nad rozgrzanym asfaltem…

Nic nie zobaczy. Nic. Będzie żyła, jeszcze dzień lub dwa, dopóki nie pośliźnie się na lodzie, uderzy głową i umrze. Lub wpadnie pod samochód. Albo w bramie natknie się na nóż bandyty, który nie zrozumie, po co właściwie zabija tę dziewczynę. I wszyscy będą mówić – „taka młoda, mogła żyć jeszcze sto lat, wszyscy tak ją lubili…"

Tak. Oczywiście. Wierzę, twarz ma piękną i pełną dobroci, zmęczoną, ale bez złości. Nie. Przy takiej dziewczynie można się poczuć innym. Próbować być lepszym, podciągać się. Z taką dziewczyną wszyscy chcą się przyjaźnić, troszeczkę poflirtować, podzielić się zwierzeniami. W takich rzadko się zakochują, ale za to wszyscy je lubią.

Z wyjątkiem tego, który zapłacił magowi Ciemności.

Czarny wir właściwie jest całkiem zwyczajnym zjawiskiem. Gdybym się rozejrzał, mógłbym znaleźć jeszcze pięć lub sześć takich, wiszących nad pasażerami. Jednak tamte są niewyraźne, mętne, ledwie się obracają. To rezultaty najzwyklejszej, amatorskiej klątwy. Ktoś rzucił: „żebyś zdechł, bydlaku!". Inny wyraził się prościej i subtelniej: „ażeby cię pokręciło!". I z Ciemności przyleciało maleńkie tornado, miniaturowa trąba powietrzna, wsysająca w siebie powodzenie, wchłaniająca siły.

Ale taka zwykła klątwa, dyletancka, wystarcza na godzinę, dwie, maksymalnie na dobę. I jej następstwa, choć nieprzyjemne, nie są śmiertelne. A czarny wir nad dziewczyną był silny, ustabilizowany. Został stworzony przez wykwalifikowanego maga. Sama o tym nie wiedząc, dziewczyna była już martwa.

Machinalnie sięgnąłem do kieszeni, przypomniałem sobie jednak, gdzie się znajduję, i skrzywiłem się. Dlaczego komórki nie działają w metro? Czy ci, którzy je posiadają, nie jeżdżą pod ziemią?

Miałem dylemat: co jest ważniejsze – zadanie, które miałem wykonać, choćby bez nadziei na sukces, czy skazana dziewczyna. Nie wiem, czy jeszcze można jej pomóc, ale wytropić twórcę wiru jestem obowiązany…

W tym momencie po raz drugi poczułem uderzenie prądu. Teraz – inne. Bez dreszczy, bez bólu -jedynie wyschło mi gardło, zmartwiały dziąsła, krew zatętniła w skroniach, a koniuszki palców zaczęły mnie świerzbić.

Jesteś!

Ale dlaczego tak nie w porę?

Wstałem – pociąg hamował już przed stacją. Przeszedłem obok dziewczyny, poczułem jej spojrzenie. Patrzyła za mną. Bała się. Widać czarny wir, choćby i nieodczuwalny, wzbudzał w niej niepokój, zmuszał do przyglądania się otoczeniu.

Może tylko dlatego jeszcze żyje.

Starając się nie patrzeć w jej stronę, włożyłem rękę do kieszeni. Chwyciłem amulet – zimny walec, wytoczony z onyksu. Wahałem się jeszcze sekundę, próbując znaleźć inne rozwiązanie.

Nie, innego nie było.

Ścisnąłem walec w dłoni. Kłuło mnie w palce, potem kamień rozgrzał się, oddając nagromadzoną energię. Doznanie było rzeczywiste, ale tego ciepła nie można zmierzyć termometrem. Wydawało mi się, że ściskam węgielek z ogniska… Węgielek pokryty zimnym popiołem, ale rozpalony w środku.

Naładowałem amulet do końca i rzuciłem jedno spojrzenie na dziewczynę. Czarny wir drżał, z lekka przechylając się w moją stronę. Był na tyle silny, że posiadał już zalążki intelektu.

Uderzyłem.

Gdyby w wagonie, gdzie tam w wagonie – w całym pociągu – był jeszcze choć jeden Inny, dostrzegłby oślepiającą błyskawicę, taką, która równie łatwo przenika i metal, i beton…

Jeszcze nigdy dotąd nie uderzałem w czarny wir o tak złożonej strukturze. I nigdy nie używałem amuletu o tak silnym ładunku.

Efekt był zupełnie nieoczekiwany. Słabiutkie klątwy wiszące nad innymi ludźmi, wymiotło do czysta. Starsza kobieta, ze zmęczeniem przecierająca czoło, ze zdziwieniem popatrzyła na dłoń – nagle ustąpiła okrutna migrena. Młody chłopiec, tępo wpatrzony w szybę, zadrżał, jego twarz się wypogodziła – z oczu znikła głęboka rozpacz.

Czarny wir nad dziewczyną odrzuciło na pięć metrów, nawet na pół wyleciał z wagonu. Ale nie stracił swojej struktury i zygzakami popłynął z powrotem do ofiary.

Co za siła!

I jak dokładnie usytuowana!

Mówi się – co prawda ja sam tego nie widziałem – że wir zepchnięty choćby na dwa-trzy metry traci orientację i przykleja się do najbliższego człowieka. Też jest szkodliwy, ale „cudza" klątwa działa znacznie słabiej, a nową ofiarę jeszcze można uratować.

Ten wir zaś wracał, jak wierny pies do swojego zagrożonego nieszczęściem pana!

Pociąg zatrzymywał się. Rzuciłem ostatnie spojrzenie na wir – znów zawisł nad dziewczyną, nawet przyspieszył obroty… i nic, zupełnie nic już zrobić nie mogłem. Obok, na stacji, był cel moich tygodniowych poszukiwań w Moskwie. Pojechać dalej, śledzić dziewczynę – nie mogłem. Szef żywcem by mnie pożarł… i to zupełnie możliwe, że całkiem dosłownie…

Kiedy drzwi rozwarły się ze zgrzytem, rzuciłem na dziewczynę ostatnie spojrzenie – powoli zapamiętując jej aurę. Szansa odnalezienia jej ponownie w tak ogromnym mieście była bardzo niewielka. Mimo to powinienem spróbować.

Ale nie teraz.

Wyskakując z wagonu, rozejrzałem się. Rzeczywiście mam za mało doświadczenia w pracy w terenie, szef co do tego ma absolutną rację, ale system, który zastosował dla przyspieszenia mojej edukacji, zupełnie mi się nie podobał.

Jak, do diabła, znaleźć cel?

Spoglądając zwyczajnym wzrokiem widziałem ludzi, z których ani jeden nie wzbudzał moich podejrzeń. Na stacji – „Kurska-linia okrężna" – mimo późnej pory tłoczyło się wielu pasażerów, przyjezdni z dworca, kończący pracę handlarze i pasażerowie śpieszący do swoich dzielnic-sypialni… Zamknąwszy oczy mogłem obserwować obraz znacznie bardziej interesujący: blednące, jak zazwyczaj pod wieczór, aury. Pośród nich, jaskrawą, purpurową plamą płonęła czyjaś złość; przenikliwie pomarańczowo świeciła się jakaś parka, jawnie spiesząca się do łóżka, rozmytymi brązowo-szarymi pasami ciągnęły się rozpadające się aury pijanych.

I żadnego śladu. Tylko suchość w gardle, ćmienie dziąseł, szaleńczo bijące serce. Smak krwi w ustach. Narastające podniecenie. To tylko oznaki pośrednie, ale zbyt oczywiste, aby je zlekceważyć.

Kto to jest? Kto?

Za moimi plecami ruszył pociąg. Uczucie bliskości celu nie słabło… a więc na razie jesteśmy obok siebie… Pojawił się pociąg jadący w przeciwnym kierunku, poczułem, jak cel się posunął, ruszyłem za nim.

Naprzód!

Przeszedłem peron, lawirując pomiędzy wpatrzonymi w znaki i napisy przyjezdnymi, przemieściłem się ku końcowi zestawu – pocicie celu zaczęło słabnąć, pobiegłem do pierwszego wagonu… jesteś… bliżej…

Jak w dziecięcej zabawie w „ciepło-zimno".

Pasażerowie wsiadali do wagonów. Biegłem wzdłuż składu, czując, jak usta napełniają się lepką śliną, zaczynają boleć zęby, spazmatycznie ściskają się palce… w słuchawkach huczała muzyka.

In the shadow of the moon, She danced in the starlight Whispering a haunting tune To the night…

Piosenka jest na czasie. Nadzwyczaj na czasie…

Skoczyłem w zamykające się drzwi, zamarłem, wsłuchując się w siebie. Zgadłem, czy też nie? Tak jak poprzednio, nie widziałem celu…

Zgadłem.

Pociąg pędził po obwodnicy, a mój instynkt krzyczał: „Tu! Obok!"

Może udało mi się namierzyć też wagon?

Nieznacznie obejrzałem podróżnych i musiałem wyrzec się tej nadziei. Tutaj nie było nikogo, kto mógłby wzbudzić moje zainteresowanie.

No cóż, poczekamy…

Feel no sorrow, feel no pain,

Feel no hurt, theres nothing gained…

Only love will then remain,

She would say.

Na stacji Aleja Pokoju wyczułem, że cel się oddala. Wyskoczyłem z wagonu, przygotowując się na przesiadkę. Obok, gdzieś całkiem blisko…

Na stacji linii okrężnej metra wyczucie celu stało się prawie bolesne. Już wypatrzyłem kilka kandydatur – dwie dziewczyny, młody chłopiec, jeszcze jeden chłopiec. Byli potencjalnymi kandydatami, ale – kto?

Moja czwórka wsiadła do jednego wagonu. To było szczęście, poszedłem ich śladem, i czekałem.

Jedna z dziewczyn wysiadła na Ryskiej.

Wyczucie celu nie osłabło.

Chłopiec wysiadł na Aleksiejewskiej.

Świetnie. Dziewczyna czy chłopiec? Które z nich?

Pozwoliłem sobie ukradkiem spojrzeć na oboje. Dziewczyna była pełnawa, rumiana, uważnie czytała „Moskiewskiego Komsomolca". Nie okazywała żadnego podenerwowania. Chłopiec, w przeciwieństwie do niej, był szczupły. Stał u drzwi i wodził palcem po szkle.

Moim zdaniem dziewczyna była znacznie bardziej… apetyczna. Dwa do jednego, że to ona.

Ale, jak zawsze, o wszystkim decyduje kwestia płci.

Już usłyszałem Zew. Jeszcze niezwerbalizowany – delikatna, przyciągająca melodia. Dźwięk odtwarzacza od razu przestał być słyszalny, Zew z łatwością zagłuszył muzykę.

Ani dziewczyna, ani chłopiec nie okazywali niepokoju. Albo mają bardzo wysoki próg odporności, albo przeciwnie – od razu się poddali.

Kolejka podjechała do stacji WDNCh. Chłopiec zdjął rękę z szyby, wyszedł na peron, powoli zmierzając do starego wyjścia. Dziewczyna została.

Przekleństwo!

Byli jeszcze zbyt blisko siebie i nie mogłem odgadnąć, które to z nich!

I wtedy – radośnie i głośno – zabrzmiała melodia Zewu, a w nią zaczął się wplatać głos.

Dziewczyny!

Wyskoczyłem przez zamykające się drzwi i powoli poszedłem za chłopcem.

Świetnie. Polowanie zbliża się do końca.

Ale jak będę działał, mając rozładowany amulet? Nic mi nie przychodziło do głowy…

Wysiadło niewielu pasażerów, jechaliśmy schodami we czworo. Chłopiec z przodu, za nim kobieta z dzieckiem, potem ja, a za mną lekko zgarbiony, stary pułkownik. Aura wojskowego była piękna, wyrazista, cała składała się z błyszczących, stalowoszarych i błękitnych pasm. Nawet pomyślałem sobie, żartem, że można by go wezwać na pomoc. Tacy jak on do dziś wierzą w pojęcie „honor oficerski".

Tylko że korzyści i. pomocy starego pułkownika będzie mniej niż z packi na muchy przy polowaniu na słonie.

Przestałem myśleć o bzdurach i znowu spojrzałem na chłopca. Patrzyłem przez zamknięte oczy, skanując aurę.

Rezultat zbił mnie z tropu.

Okrążała go mieniąca się, półprzezroczysta poświata. Chwilami dominowała czerwień, a chwilami – intensywna zieleń. Od czasu do czasu wybuchał ciemnoniebieski.

Rzadki przypadek. Niezdeterminowane przeznaczenie. Płynny potencjał. Chłopiec może wyrosnąć na wielkiego łajdaka, a może zostać dobrym i porządnym człowiekiem. Może także okazać się nikim, „wydmuszką", taką jakich na świecie jest większość. Jak to się mówi: wszystko przed nim. Takie aury są normalne u dwu- i trzylatków, ale u starszych dzieci spotyka się rzadziej.

Teraz stało się jasne, dlaczego Zew skierowano właśnie do niego. Przysmak, nie ma co mówić!

Poczułem jak moje usta napełniają się śliną…

Zbyt długo wszystko się ciągnęło, zbyt długo… Patrzyłem na chłopca, na delikatną szyję pod szalikiem… i przeklinałem szefa, tradycje, rytuały, wszystko to, z czego składa się moja praca. Dziąsła znowu ćmiły, gardło wyschło zupełnie.

Krew ma gorzko-słonawy posmak… ale to pragnienie można zaspokoić tylko ona.

Przekleństwo!

Chłopiec zeskoczył z ruchomych schodów, przebiegł westybul, zniknął za szklanymi drzwiami. Na chwilę ulżyło mi. Zwalniając kroku poszedłem dalej za nim, kątem oka dostrzegłem ruch – chłopiec zagłębił się w podziemne przejście. Teraz biegł, Zew już go przyciągał, wchłaniał.

Szybciej!

Podbiegając do kiosku, rzuciłem sprzedawcy dwie monety. Powiedziałem, starając się nie pokazywać zębów:

– Za szóstkę, z obrączką.

Pryszczaty chłopiec powoli – widać „rozgrzewał się" w pracy – podał flaszeczkę. Uczciwie uprzedził:

– Wódka nie jest zbyt dobra, ale nie trucizna. Oczywiście to „dorochowska", ale jednak…

– Zdrowie ważniejsze – uciąłem. Wódka była jawną podróbką, ale mi to nawet pasowało. Jedną ręką zdarłem kapsel za przymocowane do niego druciane kółeczko, drugą wyciągnąłem komórkę i włączyłem automatyczne połączenie. Sprzedawca wytrzeszczył oczy. Wypiłem w biegu łyk – śmierdziała jak nafta, a smak miała jeszcze gorszy… ohydna podróba, widać za rogiem ją rozlewali… Pobiegłem do przejścia.

– Słucham.

To już nie Larysa. Zazwyczaj nocami dyżuruje Paweł.

– Mówi Antoni. Hotel „Kosmos", jestem gdzieś obok. Będę w jednym z podwórzy. Idę tropem.

– Wysłać grupę? – w jego głosie pojawiło się zainteresowanie.

– Tak. Już mam rozładowany amulet.

– Co się zdarzyło?

Bezdomny, przykucnięty na środku przejścia, wyciągnął rękę, jakby mając nadzieję, że oddam mu napoczętą buteleczkę. Przebiegiem obok.

– Nieważne… Szybciej, Paweł.

– Chłopaki są już w drodze.

Nagle poczułem, jak moje policzki przekłuto rozżarzoną igłą. Ach, ty bydlaku…

– Pasza, ja za siebie nie odpowiadam – szybko powiedziałem, przerywając połączenie…………… I zatrzymałem się przed milicyjnym patrolem.

Tak, przekleństwo, jest zawsze!

Dlaczego stróże porządku pojawiają się zawsze w najbardziej nieodpowiednim momencie?

– Sierżant Kamiński – szybko rzekł młody milicjant. – Pańskie dokumenty?…

Zainteresowało mnie, co spróbują mi zarzucić? Pijaństwo w miejscu publicznym? Pewnie tak.

Opuściwszy rękę w kieszeń dotknąłem amuletu. Ledwie ciepły. Ale teraz nie potrzeba wiele.

– Nie ma mnie – powiedziałem.

Dwie pary oczu, obszukujące mnie w przeczuciu łatwej zdobyczy, przygasły, opuściła je ostatnia iskierka myśli.

– Pana nie ma – powtórzyli obaj chórem.

Nie miałem czasu, aby ich zaprogramować. Rzuciłem pierwsze, co mi przyszło do głowy:

– Kupcie wódki i odpocznijcie. Natychmiast. Naprzód marsz!

Widać polecenie trafiło na podatną glebę. Chwyciwszy się za ręce, jak dzieci na spacerze, milicjanci ruszyli przejściem do kiosków. Trochę się zawstydziłem, wyobrażając sobie następstwa mojego rozkazu, ale nie miałem już czasu, aby naprawić swój postępek.

Wyskoczyłem z przejścia przekonany, że już się spóźniłem. Jednak, ku mojemu zaskoczeniu, chłopiec nie odszedł daleko. Stał, trochę chwiejąc się, w odległości stu metrów. Ten to ma odporność! Zew brzmiał z taką silą, że wydawało mi się dziwne, że nieliczni przechodnie nie puszczają się w pląsy, a trolejbusy nie skręcają z alei – aby wjechać w podwórze. Ku szczęściu…

Chłopiec obejrzał się. Wydawało mi się, że spojrzał na mnie. I szybko ruszył do przodu.

To już koniec, złamał się.

Poszedłem za nim, gorączkowo rozważając, co należy zrobić. Należałoby poczekać na ekipę – powinni dojechać nie później niż po dziesięciu minutach.

Ale to może źle się skończyć dla chłopca.

Litość to niebezpieczne uczucie. Dzisiaj uległem jej dwukrotnie. Pierwszy raz – w metro, tracąc ładunek amuletu na bezskuteczną próbę zbicia czarnego wiru. A teraz znowu, gdy ruszyłem tropem chłopca.

Dawno temu usłyszałem slogan, którego nie chciałbym nigdy zaakceptować. I do tej pory nie zgadzam się z nim, choć już tyle razy przekonywałem się o jego prawdziwości.

„Dobro społeczne i dobro jednostki rzadko się pokrywają…"

Tak, wiem. To prawda.

Ale taka prawda, która jest gorsza od kłamstwa.

Pobiegłem ku Zewowi. Słyszałem go, ale z pewnością nie tak, jak słyszał chłopiec. Dla niego Zew był wabiącą, czarodziejską melodią, pozbawiającą go woli i sił. Dla mnie – przeciwnie – bił na alarm.

Pobudzał moją krew…

Moje ciało, nad którym znęcałem się przez cały tydzień, buntowało się. Chciało mi się pić – nie wody -jestem zdolny bez żadnej szkody zaspokoić pragnienie brudnym miejskim śniegiem lub alkoholem, a małpka z podlą siwuchą była pod ręką…

Chciało mi się krwi.

I to nie świńskiej ani bydlęcej, lecz właśnie – ludzkiej.

Gdyby nie to przeklęte polowanie…

Powinieneś przejść przez to – powiedział szef. – Pięć lat siedzenia w wydziale analitycznym – to zbyt długo, nie uważasz?

Nie wiem, może i zbyt długo, ale mnie się podobało.

W końcu sam szef nie zajmuje się pracą operacyjną już ponad sto lat…

Przebiegłem obok rozświetlonych witryn, zastawionych tandetną cepelią, zapełnionych atrapami żywności. Obok, aleją, przejeżdżały samochody, szli nieliczni przechodnie. To także była atrapa, iluzja, tylko jedna z warstw świata. Jedyna dostępna ludziom.

Dobrze, że nie jestem człowiekiem.

Nie przerywając biegu, wezwałem Zmrok.

Świat westchnął, rozstąpił się, jakby uderzyły mnie w plecy swoim światłem lotnicze reflektory, krzeszące w ciemnościach długi, delikatny cień. Cień kłębił się i nabierał objętości, cień przyciągał ku sobie – w przestrzeń, gdzie w ogóle nie ma cieni. Odrywał się od brudnego asfaltu, podnosił się, odbijał – niby słup ciężkiego dymu. Cień uciekał przede mną…

Przyspieszając bieg wskoczyłem w szarą sylwetkę i wszedłem w Zmrok. Barwy świata zmętniały, a samochody jadące aleją – jakby zwolniły, grzęzły.

Zbliżałem się do miejsca przeznaczenia.

Zanurkowałem w podwórze, nie zdziwiłbym się, gdybym znalazł nieruchome, spustoszone, wyssane ciało chłopca i dostrzegł znikające wampiry.

Jednak zdążyłem.

Chłopiec stał przed wampirzycą, już wysunęła kły, a on rozplątywał powoli szalik. Chyba już się nie bał – Zew całkowicie stłumił jego świadomość. Raczej marzy o dotknięciu tych ostrych, błyszczących kłów.

Obok stał młody wampir. Od razu wyczułem, że w tej parze jest ważniejszy. To właśnie on inicjował dziewczynę, przymuszał ją do polowania na żywą krew. A najbardziej podłe było to, że miał moskiewską metkę rejestracyjną. Bydlak!

Jednak dzięki temu zwiększyły się moje szans na sukces…

Wampiry odwróciły się ku mnie – ale zdezorientowane, jeszcze nierozumiejące, co się dzieje. Chłopiec był w ich Zmroku, ja nie mogłem, nie powinienem go widzieć… ich również.

Potem twarz chłopaka-wampira zaczęła wygładzać się, nawet uśmiechnął się – przyjacielsko, spokojnie:

– Cześć…

Uznał mnie za swojego. I nie należy winić go za pomyłkę – teraz rzeczywiście byłem jednym z nich. Prawie tydzień przygotowań nie poszedł na marne. Zacząłem wczuwać się w ich świat… sam prawie przeszedłem na ich Ciemną stronę.

– Nocny Patrol – powiedziałem. Wyciągnąłem naprzód rękę z amuletem

– był rozładowany, ale nie łatwo to wyczuć na odległość. – Wyjdźcie ze

Zmroku!

Pewnie chłopiec-wampir posłuchałby, w nadziei, że nie wiem o ciągnącym się za nim krwawym śladzie. W nadziei, że problem uda się zaklasyfikować jako „niedopuszczalną prawem próbę oddziaływania na człowieka", ale dziewczyna nie miała jego cierpliwości, nie była już zdolna do trzeźwego myślenia.

– A-a-a-a!!! – rzuciła się na mnie z przeciągłym wyciem. Dobrze jeszcze, że nie wpiła się zębami w chłopca. Była w amoku, jak narkoman „na głodzie", z którego żyły wyciągnęli ledwie wkłuty zastrzyk; jak nimfomanka na chwilę przed orgazmem.

Dla człowieka jej skok był zbyt szybki, nikt nie zdążyłby go sparować.

Jednak ja byłem z wampirzycą w innej, wspólnej warstwie rzeczywistości. Wyprostowałem rękę i chlupnąłem z napoczętej małpki prosto w jej wykrzywioną transformacją twarz.

Dlaczego wampiry tak źle znoszą alkohol?

Groźny ryk przeszedł w wysoki pisk. Wampirzyca zakręciła się w miejscu, wycierając rękoma twarz, z której warstwami schodziła skóra i szarawe mięso. Wampir odwrócił się i rzucił do ucieczki.

Wszystko układało się zbyt łatwo. Rejestrowany wampir – to nie przelotny gość, z którym należałoby walczyć jak z równym sobie. Rzuciłem butelką w wampirzycę, wyciągnąłem rękę – i złapałem posłusznie rozwiniętą nić metki rejestracyjnej wampira. Zachrypiał, chwytając się za gardło.

– Wyjdź ze Zmroku! – krzyknąłem.

Wydawało się, że zrozumiał: to już koniec. Rzucił się na mnie, próbując osłabić nacisk rzemienia, w biegu wysuwając kły i transformując się.

Gdyby amulet był w pełni naładowany, po prostu bym go ogłuszył.

A tak – musiałem zabić.

Metka – słabo niebieskawo świecąca pieczęć na piersi wampira – trzasnęła, kiedy wysłałem jej niemy rozkaz. Energia, którą zgromadził tam ktoś o wiele zdolniejszy ode mnie, runęła w trupie ciało. Wampir jeszcze biegł – był najedzony, silny, a cudze życia jeszcze zasilały jego już dawno martwe ciało. Jednak oprzeć się uderzeniu o takiej mocy nie mógł – skóra zeschła się, jak pergamin obciągając kościec, z oczodołów popłynął śluz. Następnie przełamał się kręgosłup i drgające resztki runęły do moich nóg.

Obróciłem się – wampirzyca mogła zdążyć się już reanimować, ale niebezpieczeństwa nie było. Dziewczyna uciekała ogromnymi susami przez podwórze. Ze Zmroku nie wyszła i to wstrząsające widowisko mogłem obserwować tylko ja. No i psy, oczywiście. Gdzieś z boku ujadała histerycznie malutka psina, obezwładniona przerażeniem i nienawiścią – wszystkimi tymi uczuciami, które żywi psie plemię od wiek wieków do żywych trupów.

Nie miałem siły ścigać wampirzycę. Pochyliłem się, zdjąłem zlepek aury – zasuszonej, szarej, zatęchłej. Znajdziemy. Nigdzie teraz nie się ukryje.

A gdzie podział się chłopiec?

Po wyjściu ze Zmroku stworzonego przez wampiry mógł albo stracić przytomność, albo popaść w stupor. Ale na podwórzu już go nie było. Przebiec obok mnie nie mógł… wyskoczyłem z podwórza w bramę i rzeczywiście dostrzegłem chłopca. Zasuwał chyba szybciej niż wampirzyca. Zuch! Świetnie.

Pomoc nie jest mu potrzebna. Szkoda, że zapamiętał to, co się zdarzyło, ale kto uwierzy takiemu chłoptasiowi? A do rana wszystko już wyblaknie w pamięci, przekształci się w nierzeczywisty, senny koszmar. A może, mimo to, dogonić chłopaczka?

– Antoni!

Z alei nadbiegli Igor i Garik, nasz nierozłączny duet agentów operacyjnych..

– Jedna uciekła! – krzyknąłem.

Garik w biegu kopnął zeschnięty trup wampira, podnosząc w mroźne powietrze obłok pyłu. Odkrzyknął: – Gapa!

Wysłałem mu obraz uciekającej wampirzycy, Garik skrzywił się, przyspieszył bieg. Obaj znikli, Igor zdążył jeszcze rzucić:

– Zajmij się śmieciami!

Skinąłem głową, jakby oni oczekiwali na odpowiedź. Wyszedłem ze swojego Zmroku. Świat rozkwitł. Sylwetki agentów znikły, nawet śnieg, leżący w ludzkiej rzeczywistości, przestał uginać się pod niewidzialnymi stopami.

Westchnąwszy poszedłem do zaparkowanego na poboczu szarego volvo. Na tylnim siedzeniu leżały nieskomplikowane instrumenty – mocny plastykowy worek, łopatka i miotła. W ciągu pięciu minut zmiotłem do worka prawie nieważkie resztki wampira i schowałem worek do bagażnika. Z błotnistej zaspy, pozostawionej przez leniwego ciecia, nabrałem brudnego śniegu, rozrzuciłem po podwórzu, przydeptałem, wciskając resztki wampirzej zgnilizny w błoto. Nie będziesz miał ludzkiego pochówku, bo nie byłeś człowiekiem…

No, teraz to już wszystko.

Wróciłem do samochodu, usiadłem za kierownicą, rozpiąłem kurtkę. Dobrze poszło. Nawet bardzo. Wampir nie żyje, chłopaki złapią jego koleżankę, niedoszła ofiara ocalona.

Już widzę, jak szef się ucieszy!

Rozdział 2

– Partactwo!

Próbowałem coś powiedzieć, ale następne słowo, piekące jak policzek, zatkało mi usta.

– Tandeta!

– No…

– Czy chociaż rozumiesz swoje błędy?

Nacisk szefa troszkę osłabi i ośmieliłem się oderwać wzrok od podłogi. Ostrożnie powiedziałem:

– W zasadzie…

Lubię ten gabinet. Czuję się jak dziecko, gdy oglądam te wszystkie śmieszne gadżety, które znajdują się w witrynach z pancernego szkła, są rozwieszone na ścianach lub niedbale leżą na stole, zmieszane z dyskietkami komputerowymi i prasą. Każdy przedmiot – od starożytnego japońskiego wachlarza do kawałka metalu z przymocowanym na nim jeleniem – emblematem fabryki samochodów – ma swoją historię. Kiedy szef jest w humorze, można usłyszeć od niego bardzo, bardzo interesujące rzeczy.

Rzadko jednak zastaję go w takim nastroju.

– Dobrze…

Szef przestał przechadzać się po gabinecie, usiadł w skórzanym fotelu, zapalił.

– W takim razie złóż raport.

Głos jego stał się rzeczowy. Na pierwszy rzut oka wyglądał na biznesmena -czterdziestolatka, na kogoś z wąskiego kręgu klasy średniej, w której rząd lubi pokładać nadzieje.

– Co mam raportować? – spytałem ryzykując, że napotkam nową niezbyt przychylną ripostę.

– Błędy. Twoje błędy.

– A więc, tak… Dobrze. Moim pierwszym błędem, Borysie Ignatjewiczu – rozpocząłem z najbardziej niewinnym wyrazem twarzy – było niezrozumienie celu zadania.

– Czyżby? – zainteresował się szef.

– No, myślałem, że miałem wytropić wampira, który zaczął polowanie w Moskwie. Wytropić i… e… unieszkodliwić.

– Tak, tak… – podtrzymał szef.

– Jednakże rzeczywistym jego celem było sprawdzenie mojej gotowości do pracy operacyjnej, do działań w terenie. A ja, opierając się na nieprawidłowej ocenie zadania…

– No właśnie!

– Podporządkowując się dewizie „dzielić i chronić"…

Szef westchnął i kiwnął głową. Ktokolwiek inny, nieznający go tak dobrze, uznałby, że się zawstydził.

– A jak ją naruszyłeś?

– Nie naruszyłem. I dlatego nie wywiązałem się z zadania.

– W czym się nie wywiązałeś?

– Po pierwsze… – zerknąłem na wypchaną, białą polarną sowę, stojącą w oszklonej gablocie. Poruszyła głową, czy też nie?

– Od razu zużyłem ładunek amuletu na bezskuteczną próbę neutralizacji czarnego wiru…

Borys Ignatjewicz zmarszczył czoło, przygładził włosy.

– Dobrze, od tego zaczniemy. Zanalizowałem obraz i jeśli go nie upiększyłeś… – z oburzeniem pokręciłem głową.

– Wierzę. Tak więc, takiego wiru nie da się zbić amuletem. Pamiętasz klasyfikację?

– Do cholery! Dlaczego nie przejrzałem starych konspektów?

– Jestem pewny, że nie pamiętasz. Ale to nieważne. Taki wir jest poza klasyfikacją. W żadnym wypadku nie udałoby się ani tobie… – szef przechylił się przez stół i tajemniczym szeptem rzekł:

– Ani nawet mnie… Ja też bym sobie nie poradził, Antoni.

Wyznanie to tak mnie zaskoczyło, że nie wiedziałem, co odpowiedzieć.

Nikt nie mówił, że szef może absolutnie wszystko, ale tak uważali wszyscy pracownicy biura.

– Antoni, wir o takiej sile… zdjąć może jedynie jego twórca.

– Trzeba go znaleźć… – powiedziałem bez przekonania. – Żal dziewczyny…

– To nie tylko o nią chodzi.

– Dlaczego? -wyrwało mi się, ale od razu poprawiłem – trzeba zatrzymać maga Ciemności?

Szef westchnął.

– Możliwe, że ma licencję. Możliwe, że miał prawo rzucić klątwę… Jednak nie tylko o maga chodzi. Czarny wir o takiej mocy… pamiętasz, jak zimą spadł samolot?

Zadrżałem. To nie była nasze zaniedbanie, a nawet nie błąd, raczej luka Prawna. Pilot, na którego rzucono klątwę, nie poradził sobie ze sterami. Liniowy samolot runął na miejskie osiedle. Zginęła setka zupełnie niewinnych ludzi…

– Taki wir nie jest zdolny do precyzyjnego działania. Dziewczyna jest

Kazana, ale na nią nie spadnie cegła z dachu. Prędzej wybuchnie dom, rozpocznie się epidemia, na Moskwę przypadkowo zrzucą bombę atomową. To jest główny problem.

Szef nagle odwrócił się. Rzucił spopielające spojrzenie na sowę. Ta szybko złożyła skrzydła i zgasł blask w jej szklanych oczach.

– Borysie Ignatjewiczu… – ze przerażeniem powiedziałem. – To moja wina…

– Jasne, że twoja. Ratuje cię tylko jedno – szef odkaszlnął. – Ulegając litości, postąpiłeś słusznie. Amulet nie mógł unieszkodliwić wiru, ale dzięki temu zyskaliśmy na czasie. Mamy teraz dodatkową dobę… może nawet dwie. Gdybyś nie użył amuletu – pewnie teraz leżałoby już w gruzach z pół Moskwy.

– Co robić?

– Szukać dziewczyny. Chronić… w miarę sił. Jeszcze raz albo i dwa uda się zdestabilizować wir. A my tymczasem musimy znaleźć maga, który rzucił klątwę, i zmusić go, aby ją zdjął.

Pokiwałem głową.

– Szukać będą wszyscy – niedbale rzekł szef. – Wezwałem już chłopaków z urlopów. Do rana z Cejlonu wrócą Ilja i Siemion, do obiadu – pozostali. W Europie mamy nielotną pogodę, poprosiłem kolegów z biura europejskiego o pomoc, ale zanim rozpędzą chmury… -

– Do rana – spojrzałem na zegarek. – została jeszcze doba.

– Nie do tego rana – ignorując widniejące za oknem popołudniowe słońce, odpowiedział szef – ty także będziesz szukać. Może znowu ci się uda… Czy kontynuujemy analizę twoich błędów?

– Czy warto tracić czas? – spytałem bojaźliwie.

– Nie obawiaj się, nie stracimy – szef wstał, podszedł do gabloty, wyją! wypchaną sowę, postawił na stół. Z bliska od razu można było zobaczyć, że to rzeczywiście wypchany ptak, że nie ma w niej więcej życia niż w futrzanym kołnierzu…

– Przejdźmy do wampirów i ich ofiary.

– Pozwoliłem uciec wampirzycy. A chłopaki jej nie dogonili – pokajałem się.

– O to nie mam do ciebie żadnych pretensji. I tak sprawnie walczyłeś. Ale co z ofiarą…

– Tak, chłopiec zachował pamięć. Ale tak szybko wyrwał…

– Antoni! Ocknij się! Chłopca zaczepiono Zewem z odległości kilku kilometrów! Powinien był przyjść pod dom jako bezwolna marionetka! A kiedy Zmrok znikł, powinien był stracić przytomność! Jeśli on po tym wszystkim co zaszło, zachował zdolność poruszania się, to ma wielki potencjał ma-

Szef zamilkł.

– Ale jestem głupi…

– Nie. Ale rzeczywiście zasiedziałeś się w laboratorium. Antoni, ten chłopiec potencjalnie jest silniejszy ode mnie!

– No, nie…

– Bez pochlebstw…

Na stole zadzwonił telefon. Widać coś pilnego – mało kto zna bezpośredni numer szefa. Ja, na przykład, nie znam.

– Milczeć! – rzucił szef w stronę nic przecież winnego aparatu, i ten zamilkł. – Chłopaczka trzeba znaleźć. Zbiegła wampirzyca nie jest już niebezpieczna. Albo chłopcy ją znajdą, albo któryś ze zwyczajnych patroli ją złapie. Ale jeśli wyssie tego chłopczyka… albo, co gorsza, zainicjuje… Jeszcze nie wiesz, co to takiego pełnowartościowy wampir. Współczesne to komary w po-równaniu z takim, na przykład, Nosferatu. A on nie należał do najsilniejszych, mocno się przechwalał… Tak więc chłopca trzeba znaleźć, zbadać i – w miarę możliwości – przyjąć do Patrolu. Nie możemy mu pozwolić przejść na stronę Ciemności, wtedy równowaga w Moskwie całkowicie się zachwieje.

– Czy to rozkaz?

– Mam takie kompetencje – chmurnie powiedział szef. – Mam prawo wydawać podobne rozkazy, sam o tym wiesz.

– Wiem – powiedziałem cicho. – Od czego zacząć? A raczej od kogo…

– Jak chcesz. Chyba najlepiej od dziewczyny. Ale możesz od razu próbować znaleźć chłopca.

– Pójdę już…

– Najpierw się wyśpij.

– Wyspałem się już, Borysie Ignatjewiczu…

– Nie sądzę. Zalecam jeszcze choć z godzinkę.

Nic nie mogłem zrozumieć. Wstałem dzisiaj o jedenastej, od razu pobiegłem do biura, czułem się zupełnie rześko i pełen sił.

– Oto twój pomocnik. – szef pstryknął palcem w wypchaną sowę. Ptak rozłożył skrzydła i z niezadowoleniem zaskrzeczał.

Przełknąłem ślinę, zdecydowałem się na pytanie

– Kto to? Czy też co to jest? – zaglądając sowie w oczy, spytałem szefa.

– Po co patrzysz jej w oczy?

– Żeby się zdecydować, czy chcę z nią pracować!

Sowa spojrzała na mnie i parsknęła jak rozdrażniona kocica.

– Niewłaściwie kwestię stawiasz – szef pokręcił głową. – Ważne jest, czy ona zechce z tobą pracować…

Sowa znowu zaskrzeczała.

– Tak – zwracając się już nie do mnie, lecz do ptaka, powiedział szef. -Masz wiele racji. Ale kto błagał o nową apelację…?

Ptak zamarł.

– Obiecuję, że złożę wniosek. I tym razem jest szansa.

– Borysie Ignatjewiczu, moim zdaniem… – zacząłem.

– Wybacz, Antoni, ale twoje zdanie mnie nie interesuje… – szef wyciągnął rękę, sowa niezgrabnie przestąpiła opierzonymi nogami i weszła na jego dłoń. – Ty nie rozumiesz swojego Przeznaczenia.

Umilkłem. Szef podszedł do okna, otworzył je i wyciągnął rękę. Sowa machnęła skrzydłami i poleciała.

– Dokąd to… ona…?

– Do ciebie. Będziecie pracować razem, w duecie… – szef potarł nos. – Tak! To Olga.

– Sowa?

– Sowa. Jeśli będziesz ją karmił i troszczył się o nią, to wszystko będzie dobrze. A teraz… prześpij jeszcze troszeczkę. Do biura możesz nie przyjeżdżać, poczekaj na Olgę – i bierz się roboty. Sprawdź choćby linię okrężną metra…

– Jak to – jeszcze pospać…? – zacząłem, ale świat dookoła już ściemniał, znikał, rozpływał się. W mój policzek boleśnie wpił się róg poduszki.

Leżałem w swoim łóżku. Głowa mi ciążyła, w oczach czułem piasek. Gardło zaschło i bolało.

– A… – chrypliwie zajęczałem, przewracając się na plecy. Ciężkie zasłony nie pozwalały dostrzec, czy na dworze jest noc czy też już dawno dzień.

Zerknąłem na zegarek – świecące się cyfry wskazywały ósmą.

Pierwszy raz spotkał mnie taki zaszczyt – audiencja w czasie snu u szefa.

To nieprzyjemne, przede wszystkim dla szefa, który musiał zniżać się do mojej jaźni. Widać, mamy bardzo mało czasu, jeśli uznał za konieczne przeprowadzić instruktaż we śnie. Cholera… jaki realizm! Nigdy nie sądziłem… Analiza zadania, ta głupia sowa…

Zadrżałem – coś zastukało w okno. Delikatnie i szybko, jakby pazurami. Doleciał do mnie przygłuszone skrzeczenie.

Czego właściwie oczekiwałem?

Podskoczyłem i poprawiając szorty podbiegłem do okna. Całe to świństwo które łykałem, przygotowując się do polowania, wciąż działało i zarysy przedmiotów rozróżniałem jeszcze ostro. Rozsunąłem zasłony. Podniosłem żaluzje.

Sowa siedziała na parapecie. Mrużyła oczy – już świtało i dla niej było zbyt jasno. Z ulicy, oczywiście, trudno dostrzec, jaki to ptak usiadł na oknie dziesiątego piętra. Sąsiedzi, jeśli wyjrzą, będą mocno zdziwieni. Polarna sowa w centrum Moskwy!

– Coś takiego… – cicho powiedziałem.

Chciałoby się zakląć, ale tego oduczono mnie już na samym początku pracy w Patrolu. Dokładniej mówiąc – sam się oduczyłem. Kiedy zobaczyłem raz i drugi czarny wir nad człowiekiem, pod którego adresem rzuciłem „wiązankę"- od razu powściągnąłem język.

Sowa patrzyła na mnie. Czekała.

A dookoła złościły się ptaki. Stadko wróbli, które obsiadło drzewo – to najbardziej oddalone od mojego domu – aż dławiło się ćwierkaniem. Wrony były śmielsze. Usiadły na balkonie sąsiadów i na najbliższych drzewach, kracząc bez przerwy, co chwilę zeskakując z gałęzi i krążąc wokół mojego okna. Instynkt podpowiadał im, jakich mogą spodziewać się nieprzyjemności ze strony tak nieoczekiwanego sąsiada.

Ale sowa na to nie reagowała. Miała w nosie i wróble, i wrony.

– Ktoś ty? – burczałem pod nosem i bezlitośnie zrywałem izolacyjne taśmy, otwierając okno. – Znalazł mi szef przyjaciela, partnera… partnerkę…

Jednym machnięciem skrzydeł sowa wleciała do pokoju, usiadła na szafce i… przymknęła oczy. Jakby mieszkała tutaj od stu lat. Może zmarzła po drodze? Nie, przecież to polarna…

Zacząłem zamykać okno, rozmyślając, co teraz robić. Jak z nią obcować, karmić, i jak – zlitujcie się – to pierzaste stworzenie może mi pomóc?

– Masz na imię Olga? – spytałem, domykając okno. Ze szczelin ciągnęło, ale to zostawiłem na później.

– Hej, ptaszku! -

Sowa odsłoniła jedno oko. Ignorowała mnie prawie tak samo jak wiecznie wiercące się wróble.

Z każdą chwilą czułem się coraz bardziej głupio. Po pierwsze – partner, z którym nie można się dogadać. Po drugie – przecież to kobieta!

Chociaż sowa.

Może założyć spodnie? Przecież stoję w samych pomiętych gaciach, nieogolony i zaspany…

Czując się jak ostatni idiota, pozbierałem odzież i wyskoczyłem z pokoju. Moje ostatnie, rzucone sowie zdanie: „Proszę wybaczyć, tylko na minutkę", charakteryzowało najlepiej mój stan. Jeśli ta ptaszyna jest rzeczywiście tym, kim myślę, to ma o mnie teraz nienajlepsze mniemanie. Przede wszystkim chciałem wziąć prysznic, ale na taką stratę czasu nie mogłem sobie pozwolić. Poprzestałem na goleniu i polaniu bolącej głowy zimną wodą. Na półeczce, pośród szamponów i dezodorantów, znalazłem wodę kolońską, której zazwyczaj nie używam.

– Olga? – zawołałem, wyglądając na korytarz.

Sowa była w kuchni, na lodówce. Siedziała jak nieżywa, wypchana, postawiona ku ozdobie. Prawie jak u szefa w gablocie.

– Żyjesz? – spytałem.

Chmurnie spojrzało na mnie bursztynowo-żółte oko.

– Dobrze… – rozłożyłem ręce. – Rozpocznijmy od nowa, dobrze? Rozumiem, że wywarłem na tobie nie najlepsze wrażenie. I powiem ci uczciwie- ze mną tak jest stale.

Sowa słuchała ze skupieniem.

– Nie wiem, kim jesteś – sięgnąłem po taboret i usiadłem przed lodówką.

– Rozumiem, że nie możesz mi odpowiedzieć. Jednak sam się tobie przedstawię. Nazywam się Antoni. Pięć lat temu okazało się, że jestem Inny. Dźwięk, który wydała sowa, podobny był do zduszonego śmiechu.

– Tak – zgodziłem się. – Dopiero pięć lat temu. Tak się złożyło. Miałem bardzo wysoki próg odporności. Nie chciałem widzieć świata Zmroku. I nie widziałem. Dopóki na mnie nie natknął się szef.

Wydawało mi się, że wreszcie się mną zainteresowała.

– Prowadził zajęcia praktyczne. Uczył agentów operacyjnych, jak wyławiać ukrytych Innych. I natknął się na mnie… – uśmiechnąłem się wspominając. – Przebił moją osłonę, oczywiście. A dalej wszystko poszło jak zwykle…przeszedłem kurs adaptacyjny, rozpocząłem pracę w dziale analitycznym. I…bez żadnych specjalnych zmian trybu życia. Zostałem Innym, ale nie porzuciłem zwykłego ludzkiego życia. Szef nie był zadowolony, ale milczał. Pracowałem sumiennie… a do reszty szef nie miał prawa się wtrącać. Tydzień temu jednak w mieście pojawił się wampir-maniak. Polecono mi go unieszkodliwić. Niby dlatego, że wszyscy agenci operacyjni byli zajęci. A tak naprawdę, bym powąchał prochu. Może i słusznie, ale w ciągu tygodnia zginęło jeszcze troje ludzi. Zawodowiec wyłapałby tę parkę w dobę…

Strasznie chciałem wiedzieć, co na ten temat sądzi Olga. Ale sowa nie i ani jednego dźwięku. -Co w końcu jest ważniejsze dla zachowania równowagi? -spytałem ją.

– Podniesienie moich kwalifikacji operacyjnych, czy też życie trojga zupełnie niewinnych ludzi?

Sowa milczała.

– Zwykłe metody zawiodły, nie wyczułem wampirów – kontynuowałem-Należało wzbudzić w sobie rezonans. Nie piłem ludzkiej krwi. Wystarczyła świńska. I te wszystkie uzupełniające preparaty… na pewno je znasz…

Mówiąc o preparatach, wstałem, otworzyłem szafkę nad kuchenką i wyjąłem szklany słoiczek szczelnie zatkany korkiem. Na dnie zostały resztki zbrylonego szarego proszku, nie było już sensu zdawać go do działu gospodarczego. Wysypałem proszek do zlewu i spłukałem – po kuchni rozszedł się duszący, odurzający aromat. Przepłukałem słoiczek i wyrzuciłem do wiadra na śmieci.

– O mało co nie przekroczyłem granicy – dorzuciłem. – W najbardziej naturalny sposób. Wczoraj rankiem, kiedy wracałem z polowania… przed domem spotkałem dziewczynę, sąsiadkę. Nie zaryzykowałem nawet powitania, kły już się wyrżnęły. A tej nocy, kiedy wyczułem Zew, skierowany na chłopca… prawie przyłączyłem się do wampirów.

Sowa patrzyła mi w oczy.

– Sądzisz, że właśnie dlatego szef mnie wyznaczył?

Wypchany. Wypchany watą kłębek pierza.

– Żebym spojrzał ich oczami?

Z przedpokoju dobiegł dźwięk dzwonka. Westchnąłem, rozłożyłem ręce -już nic nie poradzę, sama sobie jest winna. Każdy byłby lepszym rozmówcą niż to nudne ptaszysko. Zapaliłem po drodze światło, podszedłem do drzwi, otworzyłem.

Na progu stał wampir.

– Właź – powiedziałem. – Właź, Kostia.

Nieśmiało zadreptał w miejscu, przy drzwiach, ale jednak wszedł. Przygładził włosy – zauważyłem, że dłonie miał spocone, a oczy – rozbiegane.

Kostia ma dopiero siedemnaście lat. Urodził się jako wampir. Zwyczajny, normalny miejski wampir. To naprawdę przykra sytuacja – mieć za rodziców wampiry. Takie dziecko prawie nie ma szans wyrosnąć na człowieka.

– Płyty odniosłem – burknął Kostia.


Odebrałem stertę kompaktów, nawet nie zdziwiłem się, że jest ich tak wiele. Zazwyczaj trzeba było go nękać parę tygodni, żeby oddał płytę -jest okropnie roztargniony.

– Wszystkie przesłuchałeś? – spytałem. – Skopiowałeś?

– Mm… to ja już sobie pójdę…

– Poczekaj – wziąłem go za ramię i wepchnąłem do pokoju. – No, co jest grane? Milczał.

– Już wiesz? – spytałem domyślając się nagle.

– Nas jest niewielu, Antoni – Kostia spojrzał mi w oczy. – Kiedy ktoś odchodzi, od razu to czujemy.

– Tak. Zdejmij buty i chodź do kuchni. Porozmawiajmy poważnie.

Kostia nie sprzeciwiał się. A ja gorączkowo myślałem, co mam teraz zrobić. Pięć lat temu, kiedy stawałem się Innym i świat otworzył przede mną swoją ciemną stronę, oczekiwało mnie wiele zadziwiających odkryć. Ale to, że tuż nade mną mieszka rodzina wampirów, było jednym z najbardziej szokujących.

Pamiętam jakby to było wczoraj. Wracałem z zajęć, najzwyklejszych zajęć, które nasunęły mi wspomnienia niedawno ukończonej uczelni. Trzy pary studentów, lektor i upał, od którego do ciała lepiły się białe fartuchy – wynajmowaliśmy audytorium w akademii medycznej. Szedłem do domu i po drodze zabawiałem się: to przechodziłem w Zmrok, na niezbyt długo – jeszcze nie miałem dostatecznego doświadczenia – to zaczynałem sondować przechodniów. Tuż przed drzwiami natknąłem się na sąsiadów.

Bardzo mili ludzie. Kiedyś chciałem pożyczyć od nich wiertarkę, a ojciec rodziny, Giennadij, budowlaniec, przyszedł do mnie i pomógł mi, jakby mimochodem, rozprawić się z betonowymi ścianami, udowadniając mi poglądowo, że inteligent nie da sobie rady…

I nagle zobaczyłem, że moi sąsiedzi nie są ludźmi.

To było straszne. Brązowo-szara aura, dławiący ciężar… zamarłem patrząc na nich ze strachem. Paulina, matka, z lekka zmieniła się na twarzy, chłopiec zbladł i odwrócił się. A Giennadij podszedł do mnie – coraz głębiej wchodząc w Zmrok – tym dziwnym lekkim krokiem, charakterystycznym jedynie dla wampirów, żyjących i martwych jednocześnie. Dla nich Zmrok to normalne środowisko egzystencji.

– Cześć, Antoni – powiedział.

Świat dookoła był szary i bez życia. Sam nie zauważyłem, jak zagłębiłem się w Zmrok, idąc ku niemu.

__ Wiedziałem, że kiedyś przekroczysz barierę – powiedział. – Wszystko jest w porządku.

Cofnąłem się o krok – i grymas pojawił się na twarzy Giennadija.

– Wszystko w porządku – powiedział. Rozpiął koszulę i dostrzegłem metkę rejestracyjną – niebieskawy odcisk na szarej skórze. – Wszyscy jesteśmy zarejestrowani. Paulina! Kostia!

Jego żona także przeszła w Zmrok, rozpięła bluzkę. Chłopak nie ruszył się, dopiero karcące spojrzenie ojca zmusiło go do ukazania pieczęci.

– Musiałem sprawdzić – wyszeptałem. Moje passy były niezgrabne, dwukrotnie myliłem się i rozpoczynałem od początku. Giennadij cierpliwie czekał.

W końcu pieczęć odpowiedziała trzaskiem. Stała rejestracja, nie stwierdziłem naruszenia warunków…

– Wszystko w porządku? – spytał Giennadij. – Możemy odejść?

– Ja…

– Nic się nie stało. Nie przejmuj się. Wiedzieliśmy, że pewnego dnia zostaniesz Innym.

– Idźcie – powiedziałem. Niezgodnie z regulaminem, ale byłem zupełnie rozkojarzony…

– Tak… – nim wyszedł ze Zmroku, Giennadij jeszcze powiedział. – Byłem w twoim domu… Antoni, dziękuję za zaproszenie, nie skorzystam z niego…

Wszystko było w porządku.

Odeszli, a ja usiadłem na ławce, obok wygrzewającej się babulinki. Zapaliłem, próbując uporządkować myśli. Babuleńka popatrzyła na mnie i zagadnęła:

– Porządni ludzie, prawda, Arkaszeńka?

Nigdy nie pamiętała mojego imienia. Zostało jej najwyżej dwa-trzy miesiące życia, teraz ujrzałem to wyraźnie.

– Nie całkiem… – powiedziałem. Wypaliłem trzy papierosy, potem powlokłem się do mieszkania. Stanąłem na progu, patrząc, jak gaśnie szara ścieżka tropu wampirów. Przy progu. Akurat właśnie tego dnia nauczono mnie, jak wypatrzyć taki ślad…

Do wieczora zabijałem czas. Aby przejrzeć konspekty, musiałem przechodzić w Zmrok – w zwyczajnym świecie moje zeszyty są dziewiczo czyste. Chciałem zadzwonić do opiekuna grupy albo nawet do samego szefa – przyjęto mnie przecież na jego polecenie. Czułem jednak, że sam powinienem podjąć decyzję.

Kiedy już całkiem ściemniało, nie wytrzymałem. Wszedłem piętro wyżej, zadzwoniłem. Otworzył mi Kostia, zarumienił się. W świecie rzeczywistym on i cała jego rodzina wydawali się zupełnie zwykłymi ludźmi.

– Poproś swoich starych – rzekłem.

– Po co? – burknął.

– Chcę was zaprosić na herbatę.

Giennadij wyrósł nagle za plecami syna, pojawił się znikąd, musiał być znacznie zdolniejszy ode mnie, świeżo upieczonego adepta Światła.

– Czy jesteś tego pewny, Antoni? – spytał z powątpiewaniem w głosie.

– To nie jest konieczne. Wszystko jest w porządku.

– Jestem pewny. Pomilczał. Wzruszył ramionami:

– Przyjdziemy jutro. Jeśli ponowisz zaproszenie. Nie spiesz się.

Do północy szaleńczo się cieszyłem, że odmówili. Około trzeciej nad ranem próbowałem usnąć, uspokojony wiedzą, że sami nie mogą wejść do mojego mieszkania. I nie będą mogli.

Jednak do rana nie zmrużyłem oczu, stałem przy oknie i patrzyłem na miasto. Wampiry są nieliczne. Jest ich niewielu. W promieniu dwóch-trzech kilometrów nie ma ani jednego więcej.

Jak to jest – być odrzuconym? Być karanym nie za przestępstwo, lecz możliwość jego popełnienia? I jak będą mogli żyć… no, właściwie żyć to nie jest odpowiednie słowo – potrzebne jest inne… – obok swojego nadzorcy?

Wracając z zajęć kupiłem torcik. Do herbaty.

A teraz Kostia, dobry, zdolny chłopiec, student wydziału fizyki uniwersytetu moskiewskiego, który miał pecha urodzić się w rodzinie żywych trupów, siedział razem ze mną i grzebał łyżką w cukiernicy, jakby wahając się, czy nabrać… Dlaczego jest taki skrępowany?

Na początku przychodził do mnie prawie codziennie. Byłem jego całkowitym przeciwieństwem – byłem stronnikiem Światła. Ale wpuszczałem go do mieszkania, przy mnie nie musiał się kryć. Mógł zwyczajnie pogadać, zanurzyć się w Zmrok i pochwalić się swoimi nowymi możliwościami. „Antoni, pierwszy raz transformowałem się!", „Zaczęły mi się wyrzynać kły, r-r-r!"

Najdziwniejsze w całej tej sytuacji było to, że życie dalej płynęło zwykłym nurtem. Śmiałem się, patrząc jak wampirzątko usiłuje przekształcić się w nietoperza. To było zadanie dla wampira o większej mocy, której Igor jeszcze nie posiadł i – jeśli Światło zechce – nigdy nie posiądzie. Tylko od czasu do czasu wtrącałem do naszych rozmów: „Kostia… tego nigdy nie powinieneś robić. Rozumiesz?" Stale też to powtarzałem w czasie naszych spotkań. – -Kostia, ja tylko wypełniłem swój obowiązek.

– Niepotrzebnie.

– Naruszyli prawo. Rozumiesz? To nie tylko nasze prawo, przecież wiesz.

Nie tylko Światło przyjęło Traktat, ale i wszyscy Inni. Ten chłopiec…

– Znałem go – niespodziewanie wtrącił Kostia. – Był dowcipny.

Do diabła…

– Męczył się?

– Nie – pokręciłem głową. – Pieczęć zabija natychmiast.

Kostia zadrżał, na chwilę zerknąłem na jego pierś. Jeśli przejdziemy w Zmrok, to mogę zobaczyć jego pieczęć nawet przez ubranie. Jeśli nie – nie można jej dostrzec wcale. Ale skąd mogę wiedzieć, jak odczuwają pieczęć same wampiry?

– Co mogłem zrobić? – spytałem. – On zabijał. Zabijał zupełnie nie winnych ludzi. Zupełnie bezbronnych. Inicjował dziewczynę… po chamsku, gwałtem, nie powinna była zostać wampirzycą. Wczoraj o mało nie uśmiercili chłopca. Ot, tak dla sportu. Nie z głodu.

– A wiesz, czym jest nasz głód? – spytał Kostia. Szybko staje się dorosły. Rośnie jak na drożdżach…

– Tak. Wczoraj… sam poczułem się prawie jak wampir. Zamilkł na chwilę.

– Wiem. Czułem… miałem nadzieję.

Piekło i szatani! Prowadziłem własne polowanie. I na mnie też polowano. Właściwie zaś – czaili się w zasadzce, czekając, aż myśliwy stanie się zwierzyną.

– Nie – powiedziałem. – Wybacz.

– Tak, był winny – uparcie ciągnął Kostia. – Ale czy trzeba było go owić? Prawo każe sądzić. Trybunał, adwokat, oskarżenie, wszystko zgodnie z Prawem…

– Prawo wyraźnie nie pozwala wciągać ludzi w nasze sprawy! – rzuciłem ostro. Po raz pierwszy Kostia nie zareagował na taki ton.

Zbyt długo byłeś człowiekiem!

– Wcale tego nie żałuję!

– Dlaczego go zabiłeś?

– Bo inaczej on zabiłby mnie!

– Inicjował!

– To jeszcze gorzej!

Kostia zamilkł. Odstawił herbatę, wstał. Zupełnie zwyczajny, bezkompromisowy, a przy tym przesadnie dobrze wychowany młodzieniec. Jednak jest tylko wampirem.

– Pójdę już…

– Poczekaj – podszedłem do lodówki. – Weź, dali mi wtedy, ale nie przydało się. Wyjąłem stojące pośród butelek z borżomi dwustugramowe pojemniki z krwią dawców.

– Nie trzeba.

– Kostia, wiem, jaki jest wasz odwieczny problem. A mnie to niepotrzebne. Bierz.

– Chcesz mnie podkupić?

Zacząłem się złościć.

– A po co mam ciebie przekupywać! Po prostu głupio wyrzucić to wszystko! To krew. Ludzie ją oddali, żeby komuś pomóc!

Wtedy Kostia uśmiechnął się nagle. Wziął ode mnie jeden z pojemników i otworzył, zdzierając metalowy kapsel szybko i fachowo. Podniósł buteleczkę do ust. Znowu uśmiechnął się, łyknął.

Nigdy nie widziałem, jak oni się odżywiają. I nie starałem się dowiedzieć.

– Przestań – powiedziałem. – Nie popisuj się.

Na wargach miał krew, cieniutka strużka ciekła po brodzie. Właściwie nie ciekła, lecz wchłaniała się w skórę.

– Brzydzisz się, widząc jak się odżywiamy?

– Tak.

– To znaczy, że i ja budzę w tobie wstręt? My wszyscy?

Pokręciłem głową. Nigdy dotąd nie poruszaliśmy tej kwestii. Tak było łatwiej.

– Kostia… abyś mógł żyć, potrzebujesz krwi. I choćby od czasu do czasu ludzkiej.

– My w ogóle nie żyjemy.

– Mam na myśli coś innego: żeby poruszać się, myśleć, mówić, marzyć…

– Co ciebie obchodzą marzenia wampira?

– Chłopcze, na świecie żyje wielu ludzi, którym stale trzeba przetaczać krew. Jest ich nie mniej niż was. I są jeszcze przypadki nadzwyczajne. Dlatego istnieje krwiodawstwo, dlatego jest honorowe i godne szacunku… Nie uśmiechaj się. Znam wasze zasługi w rozwoju medycyny i w propagowaniu krwiodawstwa. Kostia, jeśli komuś jest niezbędna do życia… – to jeszcze nie jest nieszczęście. A to, w jaki sposób zostanie przyswojona, czy przez żyły lub żołądek – jest w ogóle nieważne. Jedynie ważne jest, w jaki sposób ją zdobędziesz.

– Słowa – parsknął Kostia. Przez chwilę wydawało mi się, że na moment nadszedł w Zmrok, ale zaraz wynurzył się ponownie. Rośnie, dorośleje chłopiec Pojawia się już prawdziwa moc. – Wczoraj pokazałeś nam swój prawdziwy stosunek do nas.

– Nie masz racji…

Nie zalewaj… – odstawił buteleczkę, potem zmienił zdanie i przechylił ją nad zlewem. – Nie potrzebujemy twojej…

. Za plecami rozległ się szum. Odwróciłem się – sowa, o której zdążyłem już zupełnie zapomnieć, zwróciła głowę w kierunku Kosti i rozwinęła skrzydła. s, Nigdy jeszcze nie widziałem u niego takiego wyrazu twarzy.

– A… – powiedział. – A…

Sowa złożyła skrzydła i zamknęła oczy.

– Olga, my rozmawiamy! – warknąłem. – Daj nam minutkę…

Ptak nie zareagował. Kostia wodził po nas wzrokiem. Potem usiadł, złożywszy ręce na kolanach.

– Co z tobą? – spytałem.

– Mogę wyjść?

Nie był zdziwiony czy wystraszony – był w szoku.

– Idź. Tylko nie zapomnij wziąć wszystkiego…

Kostia powoli zebrał buteleczki, upychał je w kieszenie.

– Weź siatkę, palancie! Może kogoś spotkasz na korytarzu?

Wampir posłusznie włożył flakoniki w siatkę z napisem „Odrodzimy rosyjską kulturę!". Zezując na sowę wyszedł do przedpokoju i zaczął powoli Wkładać buty.

– Przychodź – powiedziałem. – Nie jestem wrogiem. Dopóki nie przemoczysz granicy, nie będę wrogiem.

Kiwnął głową i z ogromnym pośpiechem wybiegł z mieszkania. Wzruszyłem ramionami i zamknąłem drzwi. Wróciłem do kuchni, spojrzałem na sowę:

– No? Co to było?

W bursztynowo-żółtym spojrzeniu nic nie można było wyczytać. Klasnąłem w dłonie:

– No, jak możemy razem pracować? No? Jak będziemy współpracować? Ty w ogóle możesz się jakoś ze mną kontaktować? Jestem otwarty, słyszysz? Rozmowa w cztery oczy!

Nie przeszedłem całkowicie w Zmrok, sięgnąłem tam jedynie myślą. Nie należy tak ufać nieznajomym, ale mało prawdopodobne, aby szef dał mi niegodną zaufania partnerkę.

Żadnej odpowiedzi. Nawet jeśli Olga mogła komunikować się telepatycznie, to wcale nie miała zamiaru tego czynić.

– Co teraz powinniśmy zrobić? Chyba musimy szukać tej dziewczyny.

Przyjmiesz obraz?

Znowu żadnej odpowiedzi. Westchnąłem i na chybił-trafił rzuciłem w ptaszydło obrazem z mojej pamięci.

Sowa rozpostarła skrzydła i przeskoczyła mi na ramię.

– A… to tak? Jednak słyszysz? Ale nie chce się odpowiadać? Dobrze. Co mam robić?

Znowu milczy.

Zresztą, co mam robić, sam wiem. Że nie mam nadziei na sukces to inna kwestia.

– Jak ja będę wałęsać się po ulicach z tobą na ramieniu? To po prostu śmieszne – właśnie śmieszne! Spojrzałem, a ptak na moim ramieniu uciekł w Zmrok.

Ach, tak sobie to wymyśliłaś! Niewidoczny obserwator. Obserwator, ale nie zwyczajny. Reakcja wampira na sowę była bardziej niż symptomatyczna. Wydaje mi się, że dali mi partnerkę, która zna siły Ciemności znacznie lepiej niż przeciętni urzędnicy Światła.

– A więc dogadaliśmy się – stwierdziłem z nadzieją. – Tylko jeszcze coś przegryzę, dobrze?

Wziąłem jogurt i nalałem szklankę soku pomarańczowego. Już nie mogłem patrzeć na to, czym żywiłem się przez ostatni tydzień – półsurowe befsztyki i krew z mięsa.

– A tobie pewnie mięsko?

Sowa odwróciła się.

– No, jak chcesz – powiedziałem. – Jestem pewny, że jak tylko zechcesz, od razu zdołasz się skontaktować ze mną.

Rozdział 3

Lubię chodzić w Zmroku po mieście. Nie staję się przy tym niewidoczny, bo wtedy co chwilę ktoś by na mnie wpadał – ludzie patrzyliby na mnie i nie dostrzegali. Ale teraz trzeba było pracować jawnie.

Dzień to nie nasza pora. To trochę śmieszne, ale urzędnicy Światła działają kiedy aktywizują się Ciemni. A w dzień Ciemni niewiele mogą zrobić upiory, wilkołaki, magowie Ciemności za dnia muszą żyć jak zwykli ludzie. Większość z nich, oczywiście. Przechadzałem się wokół stacji „Tulska". Tak jak doradził mi szef, obchodziłem wszystkie stacje na linii okrężnej, tam gdzie mogła wyjść dziewczyna z wirem inferna. Powinien po niej pozostać ślad, choćby słabiutki, ale wyczuwalny. Zdecydowałem się teraz przejść po liniach bocznych, i Beznadziejna stacja, beznadziejna dzielnica. Dwa wyjścia, dość odległe od siebie. Targowisko, pompatyczny wieżowiec inspekcji podatkowej, ogromny blok mieszkalny. Emanacji Ciemnych dookoła było tyle, że możliwość odnalezienia śladu czarnego wiru była bardziej niż problematyczna.

Obszedłem wszystko, wyszukując ślady aury dziewczyny, popatrując od pasu do czasu przez Zmrok na niewidocznego ptaka na moim ramieniu. Sowa drzemała. Także nic nie wyczuła. Dlaczego jestem taki pewny, że jej zdolności tropienia są większe od moich?

Raz sprawdził mi dokumenty milicjant. Dwukrotnie zaczepiali mnie zwariowani młodzi ludzie, którzy prawie darmo, bo jedynie za pięćdziesiąt dolarów, oferowali mi chińską suszarkę, dziecinną zabawkę i groszowy koreański telefon.

Wtedy nie wytrzymałem. Opędziłem się od kolejnego namolnego komiwojażera i uruchomiłem proces sanacji moralnej. Leciutko, nie przekraczając dopuszczalnej granicy. Może zacznie szukać siebie innej roboty. A może i nie…

I wtedy właśnie schwytano mnie pod ręce. Jeszcze przed sekundą nikogo za mną nie było, teraz zaś za plecami pojawiła się parka. Sympatyczna rudawa dziewczyna i krzepki, z posępną twarzą chłopak.

– Cicho – powiedziała dziewczyna. To ona była ważniejsza, od razu to Wyczułem. – Dzienny Patrol.

Światło i Ciemność!

Wzruszyłem ramionami i patrzyłem na nich.

– Nazwisko? – zażądała dziewczyna.

Nie było sensu kłamać, moją aurę już dawno zanalizowali, poznali moją tożsamość – pytali dla formalności.

– Antoni Gorodecki.

Czekali.

– Inny – przyznałem się. – Pracownik Nocnego Patrolu.

Puścili mnie, nawet odstąpili na krok. Ale bynajmniej nie wyglądali na niezadowolonych.

– Przejdźmy w Zmrok- rzekł chłopak.

Wydaje się, że to nie wampiry. Chociaż tyle dobrego. Można mieć nadzieję na nieco obiektywizmu. Westchnąłem i przeszedłem z jednej rzeczywistości w drugą.

Pierwszym zaskoczeniem było to, że oboje okazali się być rzeczywiście młodzi. Dziewczyna-wiedźma miała dwadzieścia pięć lat, a wiedźmin – trzydzieści, mój rówieśnik. Pomyślałem, że nawet mogę – w razie konieczności – przypomnieć sobie ich imiona, w końcu lat siedemdziesiątych urodziło się niewiele wiedźm i wiedźminów.

Drugim zaskoczeniem była nieobecność na moim ramieniu sowy. W rzeczy samej była tam – czułem jej pazury, mogłem ją nawet zobaczyć, ale tylko przy pewnym wysiłku. Wydaje mi się, że ptaszyna jednocześnie ze mną zmieniła rzeczywistość, przenosząc się na bardziej głęboki poziom Zmroku.

Wszystko staje się coraz bardziej ciekawe!

– Dzienny Patrol – powtórzyła dziewczyna. – Alicja Donnikowa, Inna.

– Piotr Niestierow, Inny – dodał chłopak.

– Macie jakiś problem?

Dziewczyna świdrowała mnie swoim „firmowym" spojrzeniem wiedźmy. Z każdą chwilą stawała się bardziej sympatyczna i urocza. Rzecz jasna, jestem chroniony przed bezpośrednim działaniem czarów, nie mogła więc rzucić na mnie uroku, ale wyglądała bardzo efektownie.

– To nie my mamy problem, Antoni Gorodecki. To nie my niedopuszczalnie ingerowaliśmy w człowieka.

– Tak? Ale cóż to za ingerencja…?

– Ingerencja na siódmym poziomie. Wykroczenie – niechętnie przyznała wiedźma. – Jednak fakt pozostaje faktem. W dodatku skłoniłeś go do dążenia ku Światłu.

– Będziemy pisać protokół? – nagle cała ta sytuacja rozbawiła mnie. Siódmy poziom to drobiazg. Działanie na samej granicy magii i zwyczajnej rozmowy.

– Będziemy.

– I co napiszemy? Pracownik Nocnego Patrolu lekko wzmocnił w człowieku niechęć do oszustwa?

– Tym samym naruszył ustanowioną równowagę – odbębnił wiedźmin.

– Czyżby? Jakaż to strata dla Ciemności? Jeśli chłopak nagle rzuci zajęcie drobnego szalbierza, to poziom jego życie niewątpliwie się pogorszy. Będzie bardziej etyczny, ale i bardziej nieszczęśliwy. Zgodnie z aneksami do traktatu o równowadze sił tego nie uważa się za naruszenie równowagi.

– To sofistyka – rzuciła dziewczyna. – Jesteś pracownikiem Nocnego Patrolu. To, co można wybaczyć zwykłemu Innemu, tobie wybaczyć nie można.

Miała rację. Małe naruszenie, ale jednak…

– On mi przeszkadzał. Przy pełnieniu śledztwa mam prawo do użycia sił magicznych.

– Jesteś na służbie, Antoni?

– Tak.

– A dlaczego w ciągu dnia?

– Mam zadanie specjalne. Możecie żądać potwierdzenia od moich zwierzchników. Dokładniej mówiąc, mogą to zrobić wasi zwierzchnicy. Wiedźma i wiedźmin spojrzeli na siebie. Jakkolwiek nasze cele i zadania były całkowicie antagonistyczne, nasze urzędy były skazane na współpracę. " Poza tym nikt nie lubi wciągać w swoje sprawy przełożonych.

– Przypuśćmy – niechętnie zgodziła się wiedźma. – Antoni, możemy zaprzestać na ustnym upomnieniu.

Rozejrzałem się. Dookoła, w szarej mgle, powoli poruszali się ludzie. Zwykli, niezdolni do wyjścia ze swojego świata. My jesteśmy Innymi. I chociaż ja stoję po stronie Światła, a moi rozmówcy są stronnikami Ciemności, to mamy ze sobą więcej wspólnego niż z kimkolwiek ze zwykłych ludzi.

– Na jakich warunkach?

Nie należy ustępować Ciemności. Nie należy iść na kompromisy. A jeszcze bardziej niebezpieczne jest przyjmować od niej podarki. Ale przecież reguły są tylko po to, aby je łamać.

– Żadnych.

Coś takiego!

Patrzyłem na Alicję, usiłując dociec, gdzie kryje się pułapka. Piotr manifestował niezadowolenie z zachowania partnerki, był zły, chciał złapać adepta Światła na przestępstwie więc na niego nie trzeba zwracać uwagi. W czym kryje się pułapka?

– Nie mogę się na to zgodzić-powiedziałem, z ulgą dostrzegając wreszcie kruczek. – Alicjo, dziękuję za propozycję takiego rozwiązania. Mógłbym się nie zgodzić, ale obiecuję, że w analogicznej sytuacji wybaczę wam drobne naruszenie prawa, do siódmego stopnia.

– Dobrze – łatwo zgodziła się Alicja. Wyciągnęła rękę i ja mimochodem uścisnąłem ją. – Osobista umowa została zawarta.

Sowa na moim ramieniu machnęła skrzydłami. Prosto w moje ucho uderzy) wściekły skrzek. Przez sekundę ptak zmaterializował się w świecie Zmroku.

Alicja odstąpiła na krok, jej źrenice gwałtownie przybrały kształt pionowych szczelinek. Chłopak-wiedźmin przyjął pozycję obronną.

– Umowa została zawarta! – ponuro powtórzyła wiedźma.

Co się dzieje?

Teraz dopiero zrozumiałem, że nie należało zawierać ugody w obecności Olgi. Chociaż… co takiego strasznego w tym, co się stało? Czy przy mnie nie zawierano takich aliansów, czy nie dochodziło do ustępstw lub umów o współpracy z Ciemnymi? Czyniło tak wielu pracowników Patrolu, nawet i sam szef! Tak, robiliśmy to niechętnie! Ale czasami trzeba!

Naszym celem nie jest zniszczenie Ciemnych. Naszym celem jest utrzymanie równowagi. Ciemni znikną dopiero wtedy, kiedy ludzie zwyciężą w sobie zło. Albo my znikniemy, jeśli ludzie wybiorą Ciemność zamiast Światła.

– Umowa została zawarta – ze złością powiedziałem sowie. – Wybacz.

To drobiazg. Zwyczajna współpraca.

Alicja uśmiechnęła się, pomachała ręką. Wzięła pod ramię wiedźmina i zaczęli się oddalać. Po krótkiej chwili wyszli ze Zmroku i odeszli po chodniku. Zwyczajna para.

– Co tak się rzucasz? – spytałem – No? Praca operacyjna opiera się na kompromisach!

– Zrobiłeś błąd.

Głos Olgi był dziwny, nie odpowiadał jej wyglądowi. Miękki, aksamitny, śpiewny. Tak mówią kocice, nie ptaki.

– A jednak umiesz mówić?

– Tak.

– Czemu wcześniej milczałaś?

– Wcześniej wszystko było w porządku.

Przypomniałem sobie stary dowcip i uśmiechnąłem się.

– Wyjdę ze Zmroku, dobrze? A ty spróbuj wyjaśnić, na czym polega mój błąd. Niewielkie kompromisy z Ciemnymi to nieunikniona konieczność w naszej pracy.

– Nie masz dostatecznych kwalifikacji, aby pozwolić sobie na kompromisy.

Świat dookoła nabrał kolorów. Przypominało to zmianę trybu pracy w kamerze wideo po przełączeniu się z opcji „sepia" („stare kino") na zwyczajne zdjęcia. Analogia ta, wbrew pozorom, jest całkiem trafna: Zmrok to „stare kino".Stare, pomyślnie zapomniane przez ludzkość. Tak ludziom żyje się łatwiej.

Skierowałem się do wejścia do metra, po drodze odciąłem się niewidocznej rozmówczyni:

– A jakie są do tego potrzebne kwalifikacje?

– Mam dostatecznie wysoką rangę, aby być zdolna do przewidzenia następstw takiego kompromisu. Będą to niewielkie, obustronne ustępstwa, które wzajemnie się zneutralizują, lub pułapka, w której stracisz więcej, niż zyskałeś. Nie sądzę, żeby jakiekolwiek naruszenie prawa na siódmym poziomie mogło doprowadzić do nieszczęścia!

Idący obok mężczyzna spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Chciałem już mu powiedzieć coś w stylu: „Jestem spokojnym, zupełnie nieszkodliwym wariatem". Zazwyczaj to bardzo szybko skutkuje – oducza zbędnego wścibstwa – ale mężczyzna już przyspieszył kroku. Widać sam doszedł do podobnego wniosku.

– Antoni, nie jesteś w stanie przewidzieć wszystkich konsekwencji. Zawarłeś nieadekwatnie na drobną przykrość. Twoja niewielka ingerencja wadziła do interwencji Ciemnych. I poszedłeś z nimi na kompromis. Najgorsze zaś w tym wszystkim, że w ogóle nie musiałeś sięgać po magię.

– No tak, masz rację, przyznaję. Co teraz? Głos ptaka stawał się coraz bardziej naturalny, pojawiła się intonacja. Pewnie bardzo długo nie rozmawiał.

– Teraz już nic. Miejmy nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze.

– Powiesz o tym szefowi?

– Nie. Na razie nie. Przecież jesteśmy partnerami.

Zrobiło mi się cieplej na duszy. Błędy błędami, ale niespodziane nawiązanie ludzkich stosunków z partnerem było tego warte.

– Dziękuję. Co radzisz?

,-Postępujesz prawidłowo. Szukaj śladu.

Wolałbym otrzymać bardziej konkretną radę…

– Bierzemy się za robotę.


Do godziny drugiej, oprócz linii obwodowej, przeszukałem także linię szarą. Może nie jestem najlepszym agentem operacyjnym, ale przegapić wczorajszego śladu, którego część sam zachowałem, nie mogłem. Dziewczyny, nad którą unosił się czarny wir inferno, tutaj nie było. Widać należy rozpocząć od tego miejsca gdzie ją spotkałem.

Na Kurskiej wyszedłem z metra i bezpośrednio na ulicy, w barze-furgonetce, kupiłem talerzyk sałatki i kubek kawy. Gdy patrzę na hamburgery i parówki, mam odruch wymiotny, bez względu na zupełnie symboliczną zawartość w nich mięsa.

– Zjesz coś? – spytałem niewidzialną towarzyszkę.

– Nie. Dziękuję.

Sypał miałki śnieg, grzebałem lilipucim widelcem wśród oliwek, siorbiąc gorącą kawę. Bezdomny, który liczył na to, że zamówię piwo i jemu dostanie się potem pusta butelka, pokręcił się chwilę i odszedł ogrzać się w metro. Nikt inny nie zwracał na mnie uwagi. Dziewczyna obsługiwała zgłodniałych przechodniów, niezliczony potok pieszych płynął ze stacji i do dworca. Przy stoisku z książkami sprzedawca opieszale, bez entuzjazmu, wciskał komuś jakąś książkę. Kupujący wahał się.

– Pewnie mam zły nastrój… – burknąłem.

– Dlaczego?

– Wszystko widzę w ciemnych kolorach. Ludzie – bydlęta i głupcy, sałatka przemarznięta, buty mnie cisną.

Ptak na moim ramieniu wydał klekot podobny do chichotu.

– Nie, Antoni. To nie kwestia nastroju. Czujesz zbliżanie się inferna.

– Nigdy nie wyróżniałem się wrażliwością.

– Właśnie.

Spojrzałem w stronę dworca. Próbowałem wpatrywać się w twarze.

Część ludzi też to odczuwała. Ci, którzy są na pograniczu między człowiekiem i Innym, byli napięci, przygnębieni. Nie rozumieli przyczyny i dlatego starali się wyglądać wesoło.

– Ciemność i Światło… Co się stanie, Olgo?

– Wszystko, co możliwe. Odsunąłeś kryzys, ale za to kiedy wir uderzy, następstwa będą katastroficzne. To efekt opóźnienia.

– Szef o tym nie wspominał.

– Po co? Postąpiłeś słusznie. Teraz mamy jeszcze cień szansy.

– Olga, ile masz lat? – spytałem. Dla ludzi takie pytanie mogłoby wydawać się niegrzeczne. Dla nas wiek nie ma jakiegoś specjalnego znaczenia.

– Wiele, Antoni. Na przykład pamiętam powstanie.

– Rewolucję?

– Powstanie na Senackiej, w 1825 – sowa zaśmiała się. Milczałem. Możliwe, że Olga jest starsza od samego szefa.

– A jaką masz rangę, partnerko?

– Żadnej. Pozbawiono mnie wszystkich praw.

– Przepraszam.

– Nieważne. Dawno się z tym pogodziłam.

Głos miała spokojny, a nawet usiłowała nadać mu żartobliwy ton. Jednak coś podpowiadało mi – nie, Olga z niczym się nie pogodziła.

– Jeśli nie jestem zbyt wścibski… Dlaczego wsadzili ciebie w to ciało?

– Nie było innego wyboru. Egzystencja w ciele wilka jest jeszcze gorsza.

– Poczekaj… – wyrzuciłem niedojedzoną sałatkę do kosza. Spojrzałem na ramię. Sowy nie było widać. Aby ją zobaczyć, należałoby przejść w Zmrok. – Kim jesteś? Jeśli wilkołakiem, to dlaczego jesteś z nami? Jeśli magiem – dlaczego taka dziwna kara?

– To już nie dotyczy naszej współpracy, Antoni – na chwilę w głosie zadźwięczały ostre, metaliczne nutki. – Ale… zaczęło się to wszystko od kompromisu z Ciemnymi. Maleńkiego kompromisu. Wydawało mi się, że przewidziałam następstwa, myliłam się jednak.

– I dlatego przemówiłaś? Zdecydowałaś się mnie ostrzec, ale spóźniłaś się?

Milczenie.

Jakby Olga już żałowała swojej szczerości.

– Bierzmy się za robotę… – powiedziałem. Właśnie wtedy w kieszeni zapiszczał telefon.

To była Larysa. Dlaczego pracuje dwie kolejne zmiany?

– Antoni, uwaga… trafiono na ślad tej dziewczyny. Stacja Pierowo.

– Cholera -jedynie tyle zdołałem wykrztusić. Praca w dzielnicach-sypialniach to męka.

– Tak – zgodziła się Larysa. – Nie nadaje się na agenta operacyjnego… dlatego pewnie siedzi przy telefonie. Ale to zdolna dziewczyna. – Antoni, gnaj do Pierowa. Już tam ściągają wszystkich naszych, na razie idą śladem. I jeszcze jedno… zauważono tam Dzienny Patrol.

– Jasne – złożyłem słuchawkę.

Nic nie było dla mnie jasne. Czyżby Ciemni już wszystko wiedzieli? 1 czekają na wybuch inferna? A mnie zatrzymali zupełnie nieprzypadkowo…

Bzdura. Ciemni nie są zainteresowani katastrofą w Moskwie. Co prawda, zdejmować wiru także nie będą – to niezgodne z ich zasadami.

Już nie wsiadałem do metra. Złapałem okazję, to pozwoli mi zyskać na czasie, choćby niezbyt wiele. Usiadłem obok kierowcy, smagłego, garbatonosego inteligenta około czterdziestki. Samochód był nowiutki, a kierowca stwarzał wrażenie człowieka sukcesu. Nawet dziwne, że dorabia sobie podwożeniem

…Pierowo. Wielka dzielnica. Tłumy ludzi. Światło i Ciemność – wszystko splątane w węzeł. Jest tam też jeszcze kilka pracujących do późna instytucji, emitujących światło i mrok na wszystkie strony. Tropić tam – to tyle co szukać przy włączonych stroboskopach ziarenka piasku na podłodze zatłoczonej dyskoteki…

Niewiele będzie ze mnie korzyści, właściwie żadnej. Ale skoro kazali jechać, to znaczy trzeba. Może chcą dokonać identyfikacji.

– Ale, choć nie wiem dlaczego, na pewno nam się powiedzie – wyszeptałem, patrząc na ścielącą się przed nami drogę. Przejechaliśmy przez Wyspę Łosi. To też nieprzyjemne miejsce – tu się zbierają na czarne msze. I nie zawsze przy tym przestrzega się praw zwykłych ludzi. Przez pięć nocy w roku musimy tolerować wszystko. No – prawie wszystko.

– Ja też tak myślałam… – szepnęła Olga.

– Po co mam się ciągnąć za agentami – pokręciłem głową.

Kierowca zerknął na mnie. O cenę się nie targowałem, a trasa widocznie mu pasowała. Ale człowiek, który rozmawia ze sobą, zawsze budzi niezdrowe skojarzenia.

– Problem w tym, że dzisiaj schrzaniłem jedną sprawę… – z westchnieniem oznajmiłem kierowcy. – A właściwie źle wypełniłem polecenie. Miałem nadzieję, że dzisiaj to odrobię, ale poradzili sobie bez mnie.

– Dlatego tak się pan spieszy? – zainteresował się kierowca. Nie wyglądał na specjalnie gadatliwego, ale zainteresowało go moje wyjaśnienie.

– Kazali przyjechać – skinąłem głową. Ciekawe, za kogo on mnie bierze?

– A czym się pan zajmuje?

– Jestem programistą – odpowiedziałem. Nawiasem mówiąc odpowiedziałem mu uczciwie.

– Świetnie – mruknął kierowca. Co on widzi w tym świetnego?

– Na życie wystarcza?

Pytanie było zbędne, już choćby z tego powodu, że nie jechałem metrem. Ale odpowiedziałem mu:

– Wystarcza. Spokojnie.

– Nie pytam tak sobie – niespodziewanie oznajmił kierowca. – U mnie z pracy odchodzi administrator systemu…

„U mnie…" Tylko tego mi brakowało!

– Widzę w tym zrządzenie losu. Zabrałem łebka, a on okazuje się -jest programistą. Wydaje mi się, że jestem pana przeznaczeniem.

Zaśmiał się, jakby chciał osłabić zbyt pewny ton wypowiedzi.

– Zna się pan na sieciach lokalnych?

– Tak.

– Sieć na pięćdziesiąt komputerów. Trzeba utrzymywać ją w porządku. Płacimy dobrze.

Mimochodem uśmiechnąłem się. Wielki mi problem. Sieć lokalna. Spore pieniądze. Nie trzeba po nocach łapać wampirów, pić krwi i tropić śladów na mroźnych ulicach…

– Może dać wizytówkę? -jedną ręką mężczyzna szybko sięgnął do kieszeni marynarki. – Niech się pan zastanowi…

– Nie, dziękuję. Niestety, z mojej pracy samemu się nie odchodzi.

– KGB czy co? – kierowca nachmurzył się.

– Poważniej – odpowiedziałem. – Znacznie poważniej. Ale podobnie.

– No taak… – kierowca zamilkł. – Szkoda. A już pomyślałem, że to znak z góry. Wierzysz w fatum? Przeszedł na „ty" lekko i naturalnie. Podobało mi się to.

– Nie.

– Dlaczego? – szczerze zdziwił się kierowca, jakby wcześniej stykał się wyłącznie z fatalistami.

– Fatum nie ma. To już udowodniono.

– Kto to udowodnił?

– U mnie w pracy to udowodnili…

Zachichotał. – Dobre. To znaczy, że fatum nie ma! Gdzie ciebie wysadzić?

Jechaliśmy już po Zielonej Alei. Wpatrywałem się, przechodząc przez warstwę powszedniej rzeczywistości w Zmrok, ale nic nie mogłem zobaczyć. Mam za mało zdolności. Szybciej wyczuwam. W szarej mgle migała grupka matowych światełek. Prawie całe biuro się zjechało…

– O, tam…

Teraz, znajdując się w zwyczajnej rzeczywistości, nie mogłem już dostrzec kolegów. Szedłem po szarym, miejskim śniegu w kierunku zawalonego zaspami skweru pomiędzy domami a aleją. Nieliczne, przemarznięte drzewa, kilka nitek śladów – może to dzieciaki się bawiły, a może jakiś pijak przeszedł przez środek…

– Machnij ręką, zauważyli już ciebie – poradziła Olga.

Zastanowiłem się i skorzystałem z tej rady. Niech sobie pomyślą, że świetnie potrafię widzieć w innej rzeczywistości.

– Narada – zażartowała Olga. – Pięciominutówka…

Rozejrzałem się i raczej dla porządku wezwałem Zmrok i wstąpiłem w niego.

Rzeczywiście – całe biuro. Wszyscy z oddziału moskiewskiego.

Pośrodku stał Borys Ignatjewicz. Lekko ubrany, tylko w garniturze, w cienkiej futrzanej czapce, ale – z jakiegoś to powodu – z szalikiem. Już wyobrażam sobie, jak wyglądał wychodząc ze swojego bmw, otoczony przez ochronę.

Obok stali agenci operacyjni – Igor i Garik – ci rzeczywiście wyglądają na mięśniaków. Kamienne mordy, kwadratowe ramiona, twarze nieprzeniknione i tępe. Od razu widać – skończone osiem klas, zawodówka i służby specjalne. Jeżeli chodzi o Igora, to tak jest rzeczywiście. Za to Garik ukończył dwa fakultety na uniwersytecie. Mimo prawie takiego samego wyglądu i manier zawartość jest diametralnie różna. Ilja w porównaniu z nimi wydawał się wyrafinowanym intelektualistą, ale chyba już nikt nie da się oszukać okularami w cienkich oprawkach, wysokim czołem i naiwnym spojrzeniem. Siemion – jeszcze jedna mocno przeszarżowana postać – niewysoki, przysadzisty, z cwaniackim spojrzeniem, w jakiejś tandetnej nylonowej kurtce. Prowincjusz przybyły do stołecznej Moskwy. W dodatku pojawił się chyba w latach sześćdziesiątych, z przodującego kołchozu „Krok Iljicza". Kompletne przeciwieństwa. Ale za to obu – Ilję i Siemiona – upodabniały piękna opalenizna i przygnębienie widniejące na ich twarzach. Wyciągnęli ich ze Sri-Lanki w samym środku urlopu i z pewnością nie sprawiła im przyjemności niespodziewana wizyta w zimowej Moskwie. Ignacego, Daniiły i Farida już tu nie ma, chociaż wyczuwam ich świeże ślady. Natomiast tuż za plecami szefa stoją, w zasadzie zupełnie się nie maskując, ale z jakiegoś powodu początkowo całkiem niezauważalni, Niedźwiedź i Tygrysek. Kiedy dostrzegłem tę parę, od razu domyśliłem się, że jest kiepsko. To nie ochroniarze. To bardzo dobrzy ochroniarze. Do drobnych spraw ich nie ściągają.

W dodatku pracowników biurowych też było zbyt wielu. Oddział analityczny, cała piątka. Grupa naukowa – wszyscy z wyjątkiem Julii, ale to nic dziwnego, przecież ma dopiero trzynaście lat. Chyba tylko archiwum nie przyjechało.

– Cześć! – powiedziałem.

Ktoś kiwnął głową, ktoś się uśmiechnął. Wiedziałem, że teraz mają ważniejsze sprawy na głowie. Borys Ignatjewicz gestem przywołał mnie bliżej, a potem kontynuował przerwaną moim pojawieniem się mowę:

– To nie w ich interesie. I to nas pociesza. Żadnej pomocy nam nie okażą… dobrze, świetnie…

Jasne. Mowa o Dziennym Patrolu.

– Możemy szukać dziewczyny bez żadnych przeszkód, a Daniła z Faridem są już bliscy sukcesu. Przypuszczam, że zostało jeszcze z pięć-sześć minut… ale jestem pewny, że przedstawią nam swoje ultimatum.

Dostrzegłem spojrzenie Tygryska. Jej uśmiech nie wróży im nic dobrego. Tak, Tygrysek to dziewczyna, ale przezwisko Tygrysica do niej kompletnie nie pasowało. Nasi agenci nie lubią słowa „ultimatum"!

– Mag Ciemności nie jest nasz. – szef obrzucił wszystkich zebranych znudzonym spojrzeniem. – Jasne? Sami musimy go znaleźć, żeby unieszkodliwić wir. Ale potem, przekażemy maga Ciemnym.

– Przekażemy? – z ciekawością uściślił Ilja.

Szef sekundę pomyślał.

– Tak, słusznie podkreśliłeś. My go nie zniszczymy i nie będziemy uniemożliwiać kontaktu z Ciemnością. O ile zrozumiałem, oni także go nie znają.

Twarze agentów błyskawicznie sposępniały. Jakikolwiek nowy Mag Ciemności na kontrolowanym terytorium to same problemy. Nawet jeśli jest zarejestrowany i dotrzymuje Traktatu. A już mag o takiej mocy…

– Wolałabym inny wariant rozwiązania – dyplomatycznie powiedziała Tygrysek.

– Borysie Ignatjewiczu, w trakcie naszej pracy mogą pojawić się niezależne od nas okoliczności…

– Obawiam się, że nie możemy dopuścić do podobnych okoliczności – uciął szef. Stwierdził to mimochodem i bez nacisku – zawsze żywił sympatię do Tygryska. Jednak dziewczyna od razu zamilkła.

Też bym zamilkł.

– Generalnie rzecz biorąc, tak to wszystko wygląda… – szef spojrzał na mnie. – Dobrze, że dotarłeś, Antoni. Chciałem powiedzieć to właśnie w twojej obecności…

Mimo woli napiąłem mięśnie.

– Wczoraj wykonałeś kawałek dobrej roboty. Tak, rzeczywiście, zleciłem tobie poszukiwanie wampira jedynie, by sprawdzić ciebie. I to nie tylko zdolności do pracy w terenie… już od dawna twoja sytuacja nie jest prosta.

Dla ciebie zabicie wampira jest znacznie trudniejsze niż dla kogokolwiek z nas.

– Myli się pan, szefie – powiedziałem.

– Cieszę się, że się myliłem. Przyjmij podziękowania od całego Nocnego Patrolu. Zlikwidowałeś jednego wampira, zdjąłeś ślad z wampirzycy, i to bardzo dokładny ślad. Nadal masz za mało doświadczenia w pracy śledczej, ale potrafisz właściwie przetworzyć złożone informacje. Także i w przypadku tej dziewczyny sytuacja była skrajnie nietypowa, ale podjąłeś humanitarną decyzję… i dzięki temu zyskaliśmy na czasie. W dodatku odcisk aury jest wyraźny. Gdzie trzeba jej szukać, zrozumiałem od razu.

To mnie zabolało. Nikt się nie śmiał, nie spoglądał na mnie z ironicznym uśmieszkiem, ale mimo to poczułem się zlekceważony. Biała sowa, której nikt nie widział, poruszyła się na moim ramieniu. Wciągnąłem powietrze Zmroku – chłodne, bez smaku, nijakie. Spytałem:

– Borysie Ignatjewiczu, dlaczego skierowano mnie na obwodnicę? Jeśli już pan wiedział, w jakiej była dzielnicy.

– Mogłem się mylić – z nutką zdziwienia odpowiedział szef. – Znowu… zrozum, w pracy śledczej nie należy wierzyć nawet największemu autorytetowi, przełożonemu.

– Aleja nie byłem sam – cicho powiedziałem. – I dla mojej partnerki to zadanie jest szalenie ważne, wie pan o tym lepiej ode mnie. Polecając nam sprawdzanie pustych dzielnic… pozbawiliście ją szansy rehabilitacji.

Szef ma twarz kamienną, nic nie da się z niej wyczytać, jeśli sam nie zachce. Ale wydawało mi się, że trafiłem w cel.

– Wasze zadanie na razie nie jest zakończone – odpowiedział. – Antoni, Olga… zostaje jeszcze wampirzyca, którą trzeba unieszkodliwić. W tej sprawie nikt nie ma prawa nam przeszkadzać – naruszyła Traktat. I został jeszcze chłopiec, który okazał nadzwyczajną odporność na magię. Trzeba go znaleźć i przeciągnąć na stronę Światła. Bierzcie się więc do pracy.

– A gdzie jest ta dziewczyna?

– Już została zlokalizowana. Teraz neutralizacją wiru zajmą się specjaliści. Jeśli się to nie powiedzie, to wyjaśnimy chociaż, kto rzucił zaklęcie. Ignacy, to twoja działka!

Obróciłem się – Ignacy już stał obok. Wysoki, postawny piękniś, blondyn, zbudowany jak Apollo, o twarzy gwiazdora filmowego. Poruszał się niepostrzeżenie, chociaż w zwyczajnej rzeczywistości i tak go to nie chroniło od nadmiernego zainteresowania przedstawicielek płci słabszej.

Od absolutnie zbędnego zainteresowania.

– To nie mój profil – chmurnie powiedział Ignacy. – Nie bardzo mi odpowiada taki typ!

– Partnerkę do łóżka będziesz sobie wybierać po pracy – zjechał go szef. – A w pracy ja decyduję za ciebie o wszystkim. Nawet o porze odwiedzenie toalety.

Ignacy wzruszył ramionami. Spojrzał na mnie, jakby szukał współczucia i burknął pod nosem:

– To dyskryminacja…

– Tak, to dyskryminacja powtórzył szef i dodał zjadliwie: – Powierzam najlepszemu pracownikowi zadanie, ale nie uwzględniam jego skłonności.

– A może ja się tego podejmę? – cichutko spytał Garik.

Atmosfera momentalnie się rozładowała. To, że Garik w sprawach miłosnych ma kolosalnego pecha, dla nikogo nie było sekretem. Ktoś głośno się zaśmiał.

– Igor, Garik, nadal poszukujcie wampirzycy – szef jakby poważnie odniósł się do jego propozycji. – Ona potrzebuje krwi. Powstrzymano ją w ostatniej chwili, teraz szaleje z głodu i podniecenia. W każdej chwili należy oczekiwać nowych ofiar! Antoni, ty i Olga odszukacie chłopca.

Jasne.

Znowu najmniej ważne i zbędne zadanie.

Miastu grozi zbliżający się wybuch inferna, po mieście krąży młoda, dzika i głodna wampirzyca… A ja mam szukać chłopaka, podobno obdarzonego wybitnymi zdolnościami magicznymi…

– Można odmeldować się do wykonania zadania? – spytałem.

– Tak. Oczywiście. – szef zignorował mój cichy protest. – Do dzieła.

Wykonałem zwrot, zaznaczając tym jeszcze raz swoją dezaprobatę i wyszedłem ze Zmroku. Świat zadrżał, wypełnił się barwami i dźwiękami. Teraz ja, jak ostatni idiota, sterczałem pośrodku skwerku. Dla postronnego obserwatora wyglądało to zupełnie nienormalnie. W dodatku zupełny brak śladów… – stałem w zaspie, a dookoła nietknięta śnieżna biel.

Oto jak rodzą się mity. Z naszej nieostrożności, napiętych nerwów, nieudanych żartów i zachowań na pokaz.

– Nic strasznego – powiedziałem i ruszyłem na przełaj do alei.

– Dziękuję… – cicho i delikatnie szepnięto mi do ucha.

– Za co, Olga?

– Że pomyślałeś o mnie.

– Czy to rzeczywiście aż tak ważne, by wzorowo wywiązać się z zadania?

– Bardzo – po chwili milczenia odpowiedział ptak.

– W takim razie będziemy się bardzo starać.

Skacząc przez zaspy i jakieś kamienie – czy tu, cholera, lodowiec przechodził, czy też ktoś bawił się w rzucanie kamyków do cudzego ogródka – dobrnąłem do alei.

– Masz koniak? – spytała Olga.

– Co? Koniak… Mam.

– Dobry?

– Nie ma złego. Jeśli to naprawdę koniak. Sowa syknęła.

– Zaproś damę na kawę z koniakiem.

Wyobraziłem sobie sowę, pijącą ze spodeczka koniak, i ledwie powstrzymałem się od śmiechu.

– Z przyjemnością. Weźmiemy taksówkę?

– Żartów się panu zachciało, młodzieńcze! – natychmiast odpowiedziała Olga. Ciekawe, kiedy ją zaklęli w ptaszydło? Czy to jej nie przeszkadza w czytaniu książek?

– Istnieje coś takiego jak telewizja – szepnął ptak.

Ciemność i Światło! Byłem pewny, że moje myśli są nie do odgadnięcia!

– Moje doświadczenie życiowe świetnie zastąpiło wulgarną telepatię… wieloletnie doświadczenie życiowe. – Złośliwie kontynuowała Olga. – Antoni, twoich myśli nie mogę odgadnąć. W dodatku jesteś moim partnerem.

– Ja nie chciałem… – machnąłem ręką. Głupio przeczyć oczywistym faktom. – A co z chłopcem? Odpuścimy sobie to zadanie? To byłoby nie fair…

– Skądże! – z oburzeniem odezwała się Olga. – Antoni… szef powiedział, że postąpiłeś nieprawidłowo. I potraktował nas pobłażliwie, co możemy wykorzystać. Wampirzyca napaliła się na chłopca, rozumiesz? On dla niej to jak napoczęty przysmak, wyrwany z ust. I w dodatku teraz jest na nią podatny. Może go zwabić w swoje ukrycie z dowolnego krańca miasta. A to jest dla nas korzystne. Nie trzeba szukać tygrysa w dżungli, jeśli można mu wystawić na polanie koźlątko.

– W Moskwie takich koźląt…

– Ten chłopiec jest już na uwięzi, a wampirzyca jest niedoświadczona. Nawiązywać kontakt z nową ofiarą jest znacznie trudniej, niż zwabić dawną. Uwierz mi.

Zadrżałem, odganiając od siebie głupie podejrzenia. Podniosłem rękę, zatrzymując przejeżdżający samochód, i chmurnie powiedziałem:

– Wierzę. Całkowicie wierzę.

Rozdział 4

Sowa wyszła ze Zmroku, ledwie przekroczyłem próg mieszkania. Podskoczyła-przez chwile poczułem lekkie ukłucie pazurów-i usadowiła się na lodówce.

– Może zrobić ci coś, na czym będzie się wygodniej siedzieć? – spytałem zamykając drzwi.

Pierwszy raz zobaczyłem, jak Olga mówi. Dziób drżał, słowa wydobywały się z widocznym wysiłkiem. Prawdę powiedziawszy i tak nie rozumiem, jak ptak może mówić. W dodatku ludzkim głosem.

– Nie trzeba, bo jeszcze zechcę wysiadywać jaja.

Pewnie to była próba żartu.

– Jeśli obraziłem, wybacz – na wszelki wypadek dodałem. – Ja też próbuję naprawić niezręczność.

– Rozumiem. Nie mam pretensji.

Zajrzawszy do lodówki, znalazłem tam jakieś przekąski. Ser, kiełbasę, marynaty… Ciekawe, czy się pogodzi czterdziestoletni koniak z małosolnym ogórkiem? Pewnie też odczują pewną niestosowność takiego związku. Jak mojego z Olgą.

Wyciągnąłem ser i kiełbasę.

– Cytryny nie mam, wybacz. – Rozumiałem całą absurdalność tych przygotowań, ale przecież… – za to koniak jest doskonały.

Sowa milczała.

Z szuflady biurka, pełniącej u mnie funkcję barku, wyciągnąłem butelkę kutuzowa.

– Miałaś okazję już próbować?

– Tę naszą odpowiedź na napoleona? – Sowa zaśmiała się. – Nie, nie próbowałam.

Absurdalność tej sytuacji stawała się groteskowa. Wypłukałem dwie koniakówki, postawiłem je na stole. Ze zwątpieniem spojrzałem na kłębek białego pierza. I na krzywy, krótki dziób.

– Pewnie nie będziesz mogła pic z kieliszka, mam przynieść spodek?

– Odwróć się.

Posłuchałem. Za plecami słychać było trzepot skrzydeł. Potem lekkie, nieprzyjemne syczenie, niby rozdrażnionej żmiji albo gazu ulatniającego się z butli.

– Olga, wybacz, ale…-odwróciłem się.

Sowy nie było.

Oczekiwałem czegoś podobnego. Miałem nadzieję, ze jej pozwolono, choć od czasu do czasu, przyjmować ludzką postać. Często w myślach rysowałem sobie portret Olgi przed jej zaklęciem w ptasie ciało. Kobiety, pamiętającej jeszcze powstanie dekabrystów. Nie wiem czemu przypominała mi księżną Łopuchinową uciekającą z balu. Tylko nieco starszą, poważniejszą, z mądrymi oczami, ledwo rozpoczynającą wiek dojrzały…

A na taborecie siedziała młoda, z wyglądu całkiem młoda kobieta. Na oko – dwadzieścia pięć lat. Ostrzyżona krótko, po męsku, o brudnych policzkach, jakby przed chwilą uciekła z pożaru. Piękna, o arystokratycznie delikatnych rysach twarzy. Ale ta spalenizna… i ordynarna, obrzydliwa fryzura…

Jej odzież zszokowała mnie jeszcze bardziej.

Brudne wojskowe spodnie, kroju z lat czterdziestych, rozpięty waciak, a pod nim szary od brudu podkoszulek. Nogi miała bose.

– Piękna? – spytała kobieta.

– Właściwie tak – odpowiedziałem. – Światło i Ciemność… dlaczego tak wyglądasz?

– Ostatni raz przybierałam ludzką postać przed pięćdziesięciu pięciu laty.

– Rozumiem. Brałaś udział w wojnie?

– We wszystkich wojnach – Olga miło uśmiechnęła się.- W poważnych wojnach. W innych sytuacjach nie wolno mi przybierać ludzkiej postaci.

– Ale teraz nie ma wojny.

– To znaczy, że będzie.

Tym razem nie uśmiechała się. Już chciałem przekląć, ale jedynie ręką zrobiłem znak odganiający nieszczęście.

– Chcesz wziąć prysznic?

– Z przyjemnością.

– Nie mam damskich ciuchów… dżinsy i koszula wystarczą?

Kiwnęła głową. Podniosła się – niezgrabnie, śmieszne poruszając rękoma. Ze zdziwieniem popatrzyła na swoje bose nogi i ruszyła do łazienki – tak jakby nie pierwszy raz z niej korzystała.

Rzuciłem się do sypialni. Nie miałem zbyt wiele czasu.

Dżinsy są stare, za to o numer mniejsze. I tak będą za wielkie… Koszula? Nie, lepiej cienki sweter. Bielizna… No tak. Ta-a-a-ak.

– Antoni!

Zgarnąłem odzież, dołożyłem czysty ręcznik i pobiegłem z powrotem. Drzwi do łazienki były otwarte.

– Co to masz za krany?

– Importowane, kulkowe… Już jestem.

Wszedłem. Olga stalą w wannie, plecami do mnie, naga, w zamyśleniu przekręcała zawór w lewo i w prawo.

– Do góry – powiedziałem. – Podnieś go do góry, do oporu. Teraz na lewo – zimna woda, na prawo – gorąca.

– Jasne. Dziękuję.

Zupełnie się mną nie krępowała. Zrozumiałe, jeśli się weźmie pod uwagę jej wiek i rangę… choćby nawet byłą rangę.

Ale ja zawstydziłem się i, aby to zatuszować, ironizowałem.

– Oto szmatki. Może wybierzesz coś sobie. Jeśli potrzebujesz, oczywiście.

– Dziękuję, Antoni… – Olga popatrzyła na mnie. – Nie zwracaj na mnie uwagi. Osiemdziesiąt lat przebywałam w ciele ptaka. Przeważnie w śpiączce, ale to też było przykre.

Oczy miała głębokie, pociągające. Niebezpieczne.

– Już nie czuję się ani człowiekiem, ani Innym, ani nawet kobietą. Sową zresztą także nie… Tak… zła, stara, bezpłciowa idiotka, która od czasu do czasu potrafi mówić.

Z prysznica poleciała woda. Olga powoli podniosła ręce, z przyjemnością podsunęła się pod silne strugi.

– Teraz dla mnie najważniejsze to zmyć ten… A nie zawstydzanie sympatycznego młodzieńca.

Przełknąłem młodzieńca bez sprzeciwu i wyszedłem z łazienki. Pokręciłem głową, wziąłem koniak, odkorkowałem butelkę.

Chociaż jedno jest pewne – nie jest wilkołakiem. Wilkołak nie zachowałby odzieży na ciele. Olga – to mag. Mag, kobieta, w wieku około dwustu lat, osiemdziesiąt lat temu ukarana pozbawieniem ciała, ma nadzieję na rehabilitację, specjalistka w dziedzinie oddziaływań z użyciem siły, ostatni raz zaprzęgnięto ją do pracy w przybliżeniu przed pięćdziesięciu pięciu laty…

Wystarczy tych danych, żeby przeszukać bazę komputerową. Nie mam dostępu do pełnych dossier, nie ta ranga. Ale, na szczęście, zwierzchnicy nawet nie podejrzewają, ile informacji może przynieść poszlakowa analiza.

Oczywiście, pod warunkiem, że rzeczywiście chcę poznać akta Olgi.

Rozlałem koniak do kieliszków i czekałem. Olga wyszła z łazienki po pięciu minutach, po drodze wycierając włosy ręcznikiem. Włożyła moje dżinsy i sweter. Nie można powiedzieć, by się całkowicie zmieniła… ale stała się bardziej sympatyczna. O jeden rząd wielkości.

– Dziękuję, Antoni. Nawet sobie nie wyobrażasz, jaka to przyjemność…

– Domyślam się.

– Niewiele możesz się domyśleć. Zapach, Antoni… swąd spalenizny. Już prawie przywykłam do niego przez pół wieku – Olga niezgrabnie usiadła na taborecie. Westchnęła: – To źle, ale mnie ten kryzys odpowiada. Nawet jeśli mnie nie ułaskawią, to przynajmniej się wykąpię…

– Możesz zostać w tej postaci, Olgo. Pójdę i kupię normalną odzież.

– Nie warto. Mogę być kobietą pół godziny w ciągu doby.

Zgniotła ręcznik i rzuciła go na parapet. Westchnęła:

– Następnej kąpieli mogłabym się nie doczekać. Tak samo, jak możliwości napicia się koniaku… Twoje zdrowie, Antoni.

– Twoje zdrowie.

Koniak był dobry. Wypiłem z przyjemnością, choć miałem kompletny chaos w głowie. A Olga wypiła jednym tchem, skrzywiła się, ale uprzejmie oznajmiła:

– Niezły.

– Dlaczego szef nie pozwala tobie przyjąć normalnego wyglądu?

– Nie jest władny.

Jasne. Zatem ukarało ją nie biuro regionalne, lecz wyższe władze.

– Życzę ci sukcesu. Bez względu na to, co zrobiłaś… jestem pewny, że swoją winę dawno już odkupiłaś.

Wzruszyła ramionami.

– Też chciałabym w to wierzyć. Rozumiem, że łatwo budzę współczucie, ale ukarano mnie słusznie. Zresztą… porozmawiajmy poważnie.

– Dobrze.

Olga pochyliła się ku mnie nad stołem i powiedziała tajemniczym szeptem:

– Powiem uczciwie – muszę mieć tę sprawę. Mam silne nerwy, ale tak żyć się nie da. Moja ostatnia szansa – spełnić tak ważną misję, że zwierzchnicy nie będą mieli innego wyjścia, jak tylko ułaskawić.

– Ale gdzie znaleźć takie zadanie?

– Już je mamy. Składa się z trzech etapów. Chłopak – obronimy go i przekonamy do przejścia na stronę Światła. Wampirzyca – zniszczymy ją. Mówiła to tak zdecydowanie, że nagle jej uwierzyłem. Obronimy i zniszczymy. Bez problemów.

– Ale to wszystko drobiazg, Antoni. Tobie taka akcja przyniesie awans, ale mnie nie uratuje. Najważniejsze to dziewczyna z czarnym wirem.

– Już nią się zajmują. Mnie… nas… odsunęli od tego zadania.

– Nieważne. Nie poradzą sobie.

– Czyżby? – zapytałem z ironią w głosie.

– Nie poradzą sobie. Borys Ignatjewicz jest silnym magiem, ale w innych dziedzinach. – Olga żartobliwie zmrużyła oko. – A ja zajmowałam się wybuchami inferna całe życie.

– Ach, to dlatego te wojny! – w końcu skojarzyłem sobie.

– Oczywiście. Do takich wybuchów nienawiści nie dochodzi w czasie pokoju. Padalec Adolf… miał wielu zwolenników, ale przegrałby w pierwszym roku wojny. A wraz z nim Niemcy. Ze Stalinem było inaczej, otaczało go nadzwyczaj silne uwielbienie… to mocna tarcza. Antoni, jestem zwykłą rosyjską kobietą… – mimowolny uśmiech ujawnił cały stosunek Olgi do słowa „zwykła". – Podczas ostatniej wojny zajmowałam się tylko tym, że osłaniałam swój kraj od zaklęć wrogów. Tylko za to jedno zasłużyłam na ułaskawienie. Rozumiesz?

– Rozumiem – wydawało mi się, że podchmieliła sobie.

– Parszywa robota… wszystkim nam zdarza się postępować wbrew ludzkiej naturze, ale dojść aż tak daleko… Tak więc, Antoni, oni sobie nie poradzą. Ja mogłabym spróbować. Choć całkowitej pewności też nie mam.

– Olga, jeśli to wszystko jest tak poważne, powinnaś złożyć raport…

Pokiwała głową, odgarnęła mokre włosy:

– Nie mogę. Zakazano mi kontaktować się z kimkolwiek oprócz Borysa Ignatjewicza i moich partnerów podczas akcji. Jemu powiedziałam wszystko. Teraz mogę jedynie czekać. I mieć nadzieję, że uda mi się załatwić to wszystko w ostatniej chwili.

– A szef tego nie rozumie?

– Myślę, że doskonale rozumie.

– No to nie… – wyszeptałem.

– Byliśmy kochankami. Bardzo długo. I w dodatku przyjaciółmi, co zdarza się znacznie rzadziej… Tak, Antoni, dzisiaj rozwiążemy problem chłopca i zwariowanej wampirzycy. A jutro czekamy. Czekamy, dopóki nie wybuchnie inferno. Zgadzasz się?

– Muszę się zastanowić.

– Dobrze. Myśl. A teraz na mnie pora.

– Odwróć się…

Nie zdążyłem. Pewnie Olga sama sobie była winna, źle wyliczyła czas, rzeczywiście przemiana wyglądała obrzydliwie.

Olga zadrżała, wygięła się, po jej ciele przeszła fala – kości wykrzywiały się, jakby były z gumy. Skóra pękała, obnażając okrwawione mięśnie. W mgnieniu oka stała się zgniecioną, bezkształtną masą ciała, która kurczyła się i kurczyła, obrastając drobnymi białymi piórami…

Polarna sowa wzleciała z taboretu z krzykiem – na pół ptasim, na pół ludzkim. Poleciała na swoje ulubione miejsce na lodówce.

– Do diabła! – krzyknąłem, zapominając o wszystkich regułach i zasadach. – Olga!

– Pięknie, co? – Jej głos był zdławiony, jeszcze skażony bólem transformacji.

– Dlaczego? Dlaczego właśnie tak?

– To część kary, Antoni.

Wyciągnąłem rękę, dotknąłem rozłożonego, trzepoczącego skrzydła.

– Olga, zgadzam się.

– W takim razie bierzemy się do roboty, Antoni.

Kiwnąłem głową, wyszedłem do przedpokoju. Rozsunąłem drzwi szafy z uzbrojeniem, przeszedłem w Zmrok – inaczej nic bym nie zobaczył oprócz odzieży i starych klamotów.

Maleńkie ciało siadło na moje ramię:

– Co masz?

– Onyksowy amulet już rozładowałem. Możesz go załadować?

– Nie. Pozbawiono mnie prawie wszystkich mocy. Pozostawiono jedynie to, co niezbędne dla neutralizacji inferna. I pamięć, Antoni… pozostawiono mi pamięć. Jak zamierzasz zabić wampirzycę?


– Jest bez rejestracji-powiedziałem.-Można tylko ludowymi sposobami. Sowa wydała śmiejący się klekot.

– Do tej pory jeszcze jest w użyciu osinowy kołek?

– Ja go nie używam.

– Jasne. Z powodu twoich przyjaciół?

– Tak. Nie chcę, żeby ogarniał ich niepokój, gdy przestępują próg.

– W takim razie co?

Z wydrążonego zagłębienia w cegłach wyjąłem pistolet. Obejrzałem się na sowę – Olga uważnie lustrowała broń.

– Srebro? Dla wampira to bardzo bolesne, ale nie śmiertelne.

– Mam w nim kule dum-dum – wyjąłem z desert eagle magazynek. – Srebrne kule rozpryskowe. Kaliber – zero czterdzieści cztery. Trzy trafienia wystarczą, aby nic mu już nie mogło pomóc.

– A potem?

– Ludowe sposoby.

– Nie wierzę w technikę – ze zwątpieniem odezwała się Olga. – Widziałam, jak odtworzył się wilkołak, rozerwany na strzępki pociskiem.

– Ile czasu mu to zajęło?

– Trzy doby.

– A o czym ja mówiłem?

– Dobrze, Antoni. Jeśli nie wierzysz własnym siłom…

Była niezadowolona, rozumiałem to. Jednak ja nie jestem agentem operacyjnym. Jestem sztabowcem, któremu polecono pracę w terenie.

– Wszystko będzie dobrze – uspokajałem ją. – Uwierz. Lepiej skoncentrujmy się na wyszukaniu przynęty.

– Idziemy.

– O, tutaj to wszystko się wydarzyło – oznajmiłem Oldze. Staliśmy w bramie. Oczywiście, byliśmy w Zmroku. Czasami obok nas przechodzili ludzie, śmiesznie omijając mnie, chociaż byłem dla nich niewidoczny.

– Tutaj zabiłeś wampira – ton głosu Olgi był niezwykle rzeczowy. – Tak… rozumiem, mój przyjacielu. Niedokładnie wyczyściłeś teren… zresztą, to nieistotne…

Moim zdaniem żadnych śladów po zlikwidowanym wampirze nie zostało. Ale nie sprzeczałem się.

– Była tutaj i wampirzyca… Tutaj ją czymś uderzyłeś… nie, chlapnąłeś na nią wódką…

– Olga cichutko zaśmiała się. – I ona uciekła… Nasi agenci już całkiem stracili zdolności tropienia. Siad jest wyraźny jeszcze teraz!

– Przetransformowała się – smętnie wyjaśniłem.

– W nietoperza?

– Tak. Garik powiedział, że zdążyła w ostatniej chwili.

– Źle. Wampirzyca jest mocniejsza, niż się spodziewałam.

– Przecież to dzika. Piła żywą krew i zabijała. Doświadczenie miała zerowe, ale mocy – ile tylko się da.

– Zlikwidujemy – twardo powiedziała Olga.

Milczałem.

– A oto i ślad chłopaczka. – W głosie Olgi słychać było zadowolenie. -Rzeczywiście… wielki potencjał. Idziemy, zobaczymy, gdzie mieszka.

Wyszliśmy z bramy, ruszyliśmy chodnikiem. Dziedziniec był wielki, otoczony domami ze wszystkich stron. Ja też wyczułem już aurę chłopaka, ale bardzo słabą i splątaną – musiał tutaj często chadzać.

– Naprzód – rozkazała Olga. – Skręć w lewo. Dalej. Na prawo. Stój…

Zatrzymałem się przed jakąś uliczką, po której powoli pełzł tramwaj. Ze Zmroku nie wychodziłem.

– W tym domu – oznajmiła Olga – Naprzód. Jest tam.

Dom był dziwaczny. Płaski, wysoki, i w dodatku wznosił się na jakichś nóżkach-słupach. Na pierwszy rzut oka robił wrażenie olbrzymiego pomnika pudełka zapałek. Gdy spojrzałem raz jeszcze, dojrzałem w nim ucieleśnienie chorobliwej gigantomanii.

– W takim domu chętnie popełnia się zabójstwa – powiedziałem. – Albo traci rozum.

– Zajmiemy się i jednym i drugim – zgodziła się Olga. – Ty o tym nie wiesz, ale mam w tym ogromne doświadczenie.

Igor nie chciał wychodzić z domu, a gdy rodzice poszli do pracy i trzasnęły drzwi, natychmiast poczuł strach. Cały czas wiedział, że gdy wyjdzie z mieszkania, jego strach przerodzi się w przerażenie.

Ratunku nie było. Nigdzie i w niczym. Tylko dom stwarzał jakąś namiastkę bezpieczeństwa.

Świat złamał się, rozpadł się wczorajszej nocy. Igor zawsze uczciwie przyznawał się, nie przy świadkach, ale przed sobą samym, że nie jest bohaterem. Tchórzem też nie jest. Są rzeczy, których można i należy się bać: chuliganów, maniaków, terrorystów, katastrof, pożarów, wojny, śmiertelnych chorób. Wszystkie te niebezpieczeństwa istnieją realnie, ale nie spotykał się z nimi w swoim życiu. Przestrzegał prostych reguł, zapewniających mu bezpieczeństwo – nie pętał się nocami, nie chodził po obcych dzielnicach, mył ręce przed jedzeniem, nie biegał po torach. Można obawiać się niebezpiecznych sytuacji, ale trzeba wiedzieć, że unikać ich – jeśli jest się ostrożnym – jest dość łatwo.

Teraz wszystko się zmieniło.

Istniały zjawiska, przed którymi nie można się ukryć. Zjawiska, których nie ma i nie mogą istnieć w naszym świecie.

Istniały wampiry.

Pamiętał wszystko wyraźnie, przerażenie nie pozbawiło go pamięci, choć miał na to nadzieję wczoraj, kiedy uciekał do domu i wbrew swoim zwyczajom, nie rozglądając się przebiegł ulicę. Potem do rana czekał, że to wszystko okaże się snem. Niestety.

To była rzeczywistość. Niemożliwa rzeczywistość. Ale…

To zdarzyło się wczoraj. I to przydarzyło się jemu.

Wracał późno, tak, ale zdarzało mu się wracać do domu jeszcze później. Nawet rodzice, którzy – był tego pewien – do tej pory nie rozumieli, że ma już prawie trzynaście lat, tolerowali te jego powroty.

Kiedy z kolegami wyszedł z basenu, już była dziesiąta. Potem wszyscy razem poszli do MacDonaldsa i spędzili tam ze dwadzieścia minut. To już był taki zwyczaj, wszyscy, którym pozwalał na to stan finansów, szli po treningu do Maca. Potem… potem razem poszli do stacji metra. Niedaleko. Po oświetlonej ulicy. W ośmiu.

Wtedy jeszcze wszystko było normalne.

Ale w metrze bez powodu zaczął się denerwować. Popatrywał na zegarek, rozglądał się dookoła. Przyglądał się ludziom. Ale nie zauważył niczego podejrzanego.

Jedynie usłyszał muzykę.

I zaczęło się to, co dziać się nie może.

Bez powodu skręcił w ciemną, śmierdzącą bramę. Podszedł do dziewczyny i chłopaka, którzy czekali na niego… którzy go zwabili. I sam podsunął pod cienkie, ostre, nieludzkie zęby dziewczyny swoją szyję.

Nawet teraz, w domu, w samotności, Igor poczuł zimny dreszczyk – słodki, wabiący, łaskoczący. Przecież sam chciał! Bał się, ale chciał poczuć błyszczące kły, krótki ból po którym… po którym coś zapewne nastąpi.

I nikt na całym świecie nie mógł mu pomóc. Igor pamiętał spojrzenie tej kobiety, która wyprowadzała psy. Spojrzenie uważne, ale wcale nie obojętne, które przeszło przez niego jak przez szybę. Nie bała się, po prostu nie widziała tego, co się działo… Igora uratowało jedynie pojawienie się trzeciego wampira. Tego bladego chłopaka z odtwarzaczem, który szedł za nim jeszcze w metro. Pobili się o niego, jak dzikie i głodne wilki gryzą się nad zagonionym, ale jeszcze żywym jeleniem.

Od tego momentu mu się pokręciło – wszystko działo się zbyt szybko. Krzyki o jakimś patrolu, o jakimś zmroku. Rozbłysk niebieskiego światła – i jeden z wampirów zaczął rozpadać się na oczach wszystkich, jak w kinie. Wycie wampirzycy, której coś chlapnięto w twarz.

Później jego paniczna ucieczka…

1 świadomość – straszna, jeszcze bardziej straszna niż to, co się zdarzyło – nikomu nic nie należy mówić. Nie uwierzą. Nie zrozumieją.

Wampirów nie ma!

Nie można patrzeć przez ludzi i nie widzieć ich!

Nikt nie pali się wirującym niebieskim płomieniem, zmieniając się w mumię, szkielet, garstkę popiołu!

– To nieprawda – powiedział Igor do samego siebie. – Prawda. Zdarzyło się!

Nawet sobie samemu trudno uwierzyć…

Nie poszedł do szkoły, ale posprzątał mieszkanie. Chciało mu się cokolwiek robić. Kilka razy podchodził do okna i smutnie patrzył na podwórze.

Nic podejrzanego.

Ale czy potrafi Ich zobaczyć?

Bo Oni przyjdą. Igor nie wątpił w to ani przez sekundę. Wiedzą, że pamięta. Teraz go zabiją jako świadka.

I nie zabiją go tak, po prostu! Wypiją krew i przerobią na wampira…

Chłopiec podszedł do biblioteczki, gdzie połowę półek wypełniały kasety wideo. Muszę poszukać jakiejś rady. „Dracula, martwy, ale zadowolony"… Nie, to komedia. „Kiedyś ukąszony". Całkowita bzdura… „Noc strachu"… Igor zadrżał. Ten film pamiętał. Teraz już nie zechce obejrzeć go raz jeszcze. Jak tam mówili… „Krzyż pomaga, jeśli w niego wierzysz".

A czy jemu krzyż pomoże? Przecież nawet nie jest ochrzczony. I w Boga nie wierzy. Przedtem nie wierzył.

Teraz pewnie by trzeba?

Jeśli są wampiry, to znaczy, że jest i diabeł. Jeśli jest diabeł, to jest i Bóg?

Jeśli są wampiry, to jest i Bóg?

Jeśli jest zło, to jest i dobro?

– Niczego nie ma – powiedział Igor. Wsunął ręce w kieszenie dżinsów, wyszedł do przedpokoju, spojrzał w lustro. Zupełnie zwyczajny chłopak, choć zbyt ponury. Na razie wszystko jest normalnie. Nie zdążyli go ukąsić.

Na wszelki wypadek okręcił się, usiłując obejrzeć tył głowy. Nie, nic. Żadnych śladów. Cienka i, niestety, nie całkiem czysta szyja…

Pomysł przyszedł nieoczekiwane. Igor rzucił się do kuchni, wystraszywszy kota, moszczącego się na pralce. Zaczął przekopywać się przez torby z ziemniakami, cebulą i marchwią.

Jest czosnek.

Powoli oczyścił jedną główkę. Potem zaczął żuć. Czosnek był niesmaczny, palił w usta. Nalał sobie szklankę herbaty, popijał nią każdy przeżuty ząbek. Niezbyt to pomagało, język piekł, bolały dziąsła. Ale przecież powinno pomóc.

Kot zajrzał do kuchni. Zdziwiony patrzył na chłopca, miauknął rozczarowany i poszedł sobie. Nie rozumiał, jak można jeść takie świństwo.

Ostatnie dwa ząbki Igor przeżuł, wypluł na dłoń i zaczął nacierać nimi szyję. Śmieszyło go to, co robił, ale już nie mógł się powstrzymać.

Szyja także szczypała. Dobry czosnek. Każdy wampir zdechnie od samego zapachu.

Kot z niezadowoleniem zamiauczał w przedpokoju. Igor zaniepokoił się i wyjrzał z kuchni. Nie, nic. Drzwi są zamknięte na trzy zamki i łańcuch.

– Nie wydzieraj się, Szaruś! – napomniał go ostro. – Bo jak nie, to i ciebie nakarmię czosnkiem.

Doceniając groźbę, kot umknął do sypialni rodziców.

Co tu by jeszcze zrobić? Chyba jeszcze pomaga srebro…

Powtórnie wystraszywszy kota, Igor przeszedł do sypialni, otworzył szafkę, spod prześcieradeł i ręczników wydobył szkatułkę, gdzie mama chowała biżuterię. Wyjął srebrny łańcuszek, nałożył. Będzie śmierdział czosnkiem, ale i tak musi go zdjąć przed wieczorem. Może opróżnić skarbonkę i kupić siebie łańcuszek? Z krzyżykiem. I nosić nie zdejmując. Powie, że uwierzył w Boga. Zdarza się przecież, że człowiek nie wierzył, nie wierzył, a potem, nagle, zaczął wierzyć!

Przeszedł pokój, usiadł na kanapie, obrzucił pokój zamyślonym spojrzeniem. Czy mamy w domu osinę? Chyba jednak nie. A jak w ogóle wygląda osina? Może pójść do ogrodu botanicznego i wyciąć sobie z gałęzi kindżał?

Byłoby dobrze, rzecz jasna. Tylko czy to mu pomoże? Jeśli znowu zabrzmi muzyka… cicha, wabiąca muzyka… nagle sam zrzuci łańcuszek, połamie osi-nowy kindżał i umyje natartą czosnkiem szyję?

Cicha, cicha muzyka… Niewidzialni wrogowie. Może są już obok. Po prostu ich nie widzi. Nie umie patrzeć. A wampir siedzi sobie obok i uśmiecha się, patrząc na naiwnego dzieciaka, przygotowującego się do obrony. Nie boją się osiny, nie boją się czosnku. Jak walczyć z niewidzialnym?

– Szaruś! – zawołał Igor. Na „kici-kici" kot nie reagował, miał trudny charakter. – Chodź tutaj, Szaruś!

Kot stał na progu sypialni. Sierść na nim sterczała, oczy płonęły. Patrzył obok Igora, w róg, na fotel stojący przy stoliku na gazety. Na pusty fotel…

Chłopiec poczuł, jak po ciele przebiegł już znany mu dreszcz. Zerwał się tak szybko, że spadł z tapczanu. Fotel był pusty. Mieszkanie było puste i zamknięte. Dookoła ściemniało, jakby słoneczne światło za oknem gasło…

Ktoś jednak tutaj był.

– Nie! – krzyknął Igor, odczołgując się. – Wiem! Ja wiem! Jesteście tu!

Kot wydał ochrypły pisk i skoczył pod łóżko. – Widzę! – krzyknął Igor.

– Nie dotykaj mnie!

Klatka schodowa była ciemna i brudna. A oglądana ze Zmroku wyglądała jak katakumby. Betonowe ściany były po prostu brudne, a w Zmroku okazało się, że porasta je ciemnosiny mech. Obrzydlistwo. Nie mieszka tutaj żaden Inny – oczyściłby przecież ten dom… Przeciągnąłem dłonią nad szczególnie gęsto porośniętym kawałkiem – mech poruszył się, próbując odpełznąć od ciepła.

– Płoń – rozkazałem.

Nie lubię pasożytów, nawet jeśli szczególnej szkody nie wyrządzają i żywią się tylko cudzymi emocjami. Hipoteza, że liczne kolonie sinego mchu mogą rozchwiać ludzką psychikę, wywołując na przemian depresję i szaleńczą radość, nigdy nie została dowiedziona. Jednak zawsze uważałem, że przezorności nigdy dosyć.

– Płoń! -powtórzyłem, przesyłając w swoją dłoń trochę mocy.

Płomień, przezroczysty i gorący, objął splątany niebieskawy filc. Po krótkiej chwili palił się mech na całej klatce. Poszedłem do windy, nacisnąłem przycisk, wszedłem do kabiny. Kabina była czystsza.

– Dziewiąte piętro – podpowiedziała Olga. – Po co tracisz moc?

– Grosiki…

– Przydać się może wszystko, czym dysponujesz. Niech sobie to rośnie.

Milczałem. Winda powoli pełzła w górę – winda Zmroku, bliźniak zwyczajnej, która pozostała na parterze.

– Już wiem -podsumowała Olga. – Młodość… bezkompromisowość…

Drzwi otwarły się. Na dziewiątym piętrze ogień już zniknął, niebieski mech pali się jak proch. Było ciepło, dużo cieplej niż zazwyczaj w Zmroku. Z lekka pachniało spalenizną.

– To te drzwi… – powiedziała Olga.

– Widzę.

Rzeczywiście wyczułem aurę chłopca pod drzwiami. Dzisiaj nie ryzykował, nawet nie wyszedł z domu. Świetnie. Koźlątko przywiązano mocnym sznurkiem, trzeba tylko poczekać na tygrysa.

– Wejdę, dla pewności – zdecydowałem. Popchnąłem drzwi.

Drzwi nie otworzyły się.

Coś takiego nie powinno się zdarzyć!

W świecie rzeczywistym drzwi mogły być zamknięte na wszystkie zamki. Ale Zmrok ma swoje prawa. Tylko wampiry muszą zostać zaproszone, nim wejdą do cudzego domu, to ich zapłata za nadmiar mocy i gastronomiczny stosunek do człowieka.

Żeby zamknąć drzwi w Zmroku, trzeba przynajmniej umieć w niego wejść.

– Strach – powiedziała Olga. – Wczoraj chłopiec był przerażony. I przebywał w świecie Zmroku. Zamknął za sobą drzwi… nie zauważył tego, że zrobił to od razu w dwóch światach.

– Co robić?

– Wejdź głębiej. Idź za mną.

Spojrzałem na ramię – nikogo tam nie było. Wezwać Zmrok znajdując się w Zmroku – niełatwa rzecz. Wchodziłem w cień kilka razy – nim zdążył nabrać objętości.

– Dalej, dalej, już ci się udaje – szepnęła Olga.

Wszedłem w cień i Zmrok zagęścił się. Przestrzeń wypełniła się gęstą mgłą. Barwy znikły całkowicie. Z dźwięków pozostało jedynie bicie mojego serca – ciężkie i powolne, dźwięczne, jakby ktoś walił w bęben na dnie wąwozu. Jeszcze słyszałem świszczący wiatr – to powietrze napływało do moich płuc, powoli je wypełniając. Na moim ramieniu pojawiła się biała sowa.

– Długo tak nie wytrzymam – szepnąłem otwierając drzwi. Na tym poziomie drzwi, oczywiście, nie były zamknięte.

Pod nogami przemknął ciemnoszary kot. Dla kotów nie istnieje świat zwyczajny i świat Zmroku, żyją we wszystkich światach jednocześnie. Jak to dobrze, że rozum mają tylko koci.

– Kici-kici-kici – wyszeptałem. – Nie bój się, kotku…

Raczej dla wypróbowania własnej mocy niż z potrzeby zamknąłem za sobą drzwi. O teraz, chłopcze, jesteś znacznie lepiej chroniony. Ale czy to ci pomoże, kiedy usłyszysz Zew?

– Wyjdź – powiedziała Olga. – Bardzo szybko tracisz siły. Na tym poziomie Zmroku niełatwo nawet doświadczonemu magowi.

Z ulgą wyrwałem się z tego poziomu. Tak, nie jestem agentem operacyjnym, mogącym swobodnie poruszać się po wszystkich trzech warstwach Zmroku. Właściwie takiej potrzeby nie odczuwałem.

Powoli zaczęło się rozjaśniać. Obejrzałem się – mieszkanie było wygodne i niezbyt zanieczyszczone przybyszami ze świata Zmroku. Kilka nitek sinego mchu przy drzwiach… nic strasznego, same nie przetrwają, kiedy już macierzysta kolonia została zniszczona. Rozległy się dźwięki – wydaje się z kuchni. Zajrzałem tam.

Chłopak stał przy stole i jadł czosnek, popijając go gorącą herbatą.

– Światło i Ciemność… – wyszeptałem.

Teraz wydawał się jeszcze młodszy i bardziej bezbronny niż wczoraj. Chudy, niezgrabny, chociaż nie można było go nazwać słabym. Widać było, że zajmuje się sportem. Ma na sobie wyblakłe błękitne dżinsy i niebieską koszulkę.

– Niebożę – powiedziałem.

– Bardzo wzruszające – zgodziła się Olga. – Takie propagowanie magicznych właściwości czosnku, to świetne posunięcie wampirów. Podobno sam Bram Stoker to wymyślił…

Chłopiec wypluł na rękę przeżutą bryję i zaczął nacierać szyją tym czosnkowym puree.

– Czosnek to bardzo skuteczny środek – powiedziałem.

– Tak. Świetnie chroni. Przed wirusami grypy – dorzuciła Olga. – Och, jak łatwo ginie prawda, a jak długo żyje kłamstwo… Ale chłopiec rzeczywiście ma dużo mocy. Nie zaszkodzi Nocnemu Patrolowi jeszcze jeden nowy agent operacyjny.

– Jest nasz?

– Na razie niczyj. Nie ukształtowane przeznaczenie, sam widzisz.

– A ku czemu się skłania?

– Na razie nie można określić. Dopóki nie zrozumie całej sytuacji. Teraz jest zbyt wystraszony. Jest gotów zrobić wszystko, by tylko się uratować. Może stanąć po stronie Ciemności albo też Światła.

– Nie mogę go osądzać za to.

– Oczywiście. Chodźmy.

Sowa zerwała się i przeleciała korytarz. Udałem się za nią. Poruszaliśmy się teraz trzykrotnie szybciej niż ludzie, to jedna z podstawowych cech Zmroku – zmiana tempa upływania czasu.

– Tutaj poczekamy – zdecydowała Olga, znalazłszy się w pokoju-Ciepło, jasno i wygodnie.

Usiadłem w miękkim fotelu przy stoliku. Spojrzałem na gazety, rozrzucone na stoliku.

Nie ma nic śmieszniejszego niż czytanie prasy w Zmroku.

„Maleją zyski z kredytów" – głosił tytuł.

W rzeczywistości to zdanie wygląda zupełnie inaczej. „Na Kaukazie rośnie napięcie". Można wziąć teraz gazetę i przeczytać prawdę. Rzeczywistą. To, o czym naprawdę myślał dziennikarz, klecący zamówiony artykuł. I te okruchy informacji, które otrzymał z nieoficjalnych źródeł. Prawdę o życiu i prawdę o śmierci.

Tylko po co?

Od samego początku nauczyłem się lekceważyć ten ludzki świat. Jest wprawdzie naszą podstawą. Naszą kolebką. Ale my jesteśmy Inni. My przechodzimy przez zamknięte drzwi i chronimy równowagę dobra i zła. Jest nas niewielu i nie potrafimy przekazywać naszych mocy potomnym… córka maga wcale nie musi być czarodziejką, a syn wilkołaka nie musi przemieniać się podczas księżycowych nocy.

Nie musimy kochać tego świata.

Chronimy go tylko dlatego, że na nim pasożytujemy.

Nienawidzę pasożytów!

– O czym myślisz? – spytała Olga.

W pokoju pojawił się chłopak. Rzucił się do sypialni – bardzo szybko, biorąc pod uwagę, że był w zwykłym świecie. Zaczął grzebać w szafie.

– Tak o niczym. Smutno.

– Zdarza się. Kilka pierwszych lat wszyscy to przechodzą – głos Olgi stał się już zupełnie ludzki. – Potem przywykasz.

– Dlatego właśnie się smucę.

– Powinieneś się cieszyć, że my jeszcze żyjemy. Na początku wieku populacja Innych spadła do krytycznego minimum. Wiesz, że omawiano już możliwość zjednoczenia Ciemności ze Światłem? Że nawet opracowywano programy eugeniczne?

– Tak, wiem.

– Nauka nas o mało nie wybiła. Nie wierzono w nas, nie chciano wierzyć. Uważano, że nauka zdolna jest zmieniać świat na lepsze.

Chłopiec wrócił do gościnnego pokoju. Usiadł na tapczanie, zaczął poprawiać na karku srebrny łańcuszek.

– A co, teraz jesteśmy lepsi? – spytałem. – Pochodzimy od ludzi. Nauczyliśmy się przechodzić w Zmrok, nauczyliśmy się przeobrażać naturę rzeczy i ludzi. Czy coś się zmieniło?

– Choćby to, że wampiry już nie polują bez licencji.

– Powiedz to człowiekowi, któremu wypijają krew…

Na progu pojawił się kot. Patrzył na nas. Zamiauczał, gniewnie patrząc na sowę.

– Reaguje tak na ciebie – powiedziałem. – Olga, wejdź głębiej w Zmrok.

– Już za późno – odpowiedziała Olga. – Wybacz… zagapiłam się…

Chłopiec zeskoczył z tapczanu. Znacznie szybciej, niż to jest możliwe w ludzkim świecie. Niezgrabnie – jeszcze nie rozumiał, co z nim się dzieje – wszedł w swój cień. Teraz, padając na podłogę, patrzył na mnie. Już ze Zmroku.

– Odchodzę… – szepnęła sowa, znikając.

Pazury boleśnie wpiły się w moje ramię.

– Nie! – zakrzyczał chłopiec. – Wiem! Ja wiem! Jesteście tutaj! Zacząłem wstawać, rozkładając ręce.

– Widzę ciebie! Nie dotykaj mnie!

Był w Zmroku. Jasne. Zdarzyło się. Bez czyjejkolwiek pomocy, bez kursów i stymulatorów, szkolenia przez maga-kuratora chłopiec przekroczył granicę między powszednim światem i Zmrokiem.

Od tego, jak po raz pierwszy wchodzimy w Zmrok, co zobaczymy i poczujemy – wiele zależy. Także i to, kim się staniemy.

Stajemy po stronie Ciemności lub Światła.

„Nie mamy prawa dopuścić, by przeszedł na stronę Ciemności, równowaga w Moskwie zostanie całkowicie zachwiana".

Chłopcze, jesteś na samej granicy.

I to jest groźniejsze niż niedoświadczona wampirzyca.

Borys Ignatjewicz miał pełnomocnictwa i mógł podjąć decyzję o likwidacji.

– Nie bój się – powiedziałem, nie ruszając się z miejsca. – Nie bój się.

Jestem przyjacielem. Nie zrobię ci żadnej krzywdy.

Chłopczyk poczołgał się w kąt i tam zamarł. Nie odrywał ode mnie wzroku, widać było, że nie zauważył, iż przeszedł w Zmrok. Dla niego wszystko wyglądało tak, jakby w pokoju nagle pociemniało, zapanowała cisza i znikąd pojawiłem się ja…

– Nie bój się – powtórzyłem. – Mam na imię Antoni. A ty?

Milczał. Często i szybko łykał ślinę. Potem przyłożył rękę do szyi, chwycił łańcuszek i, wydaje mi się, trochę się uspokoił.

– Nie jestem wampirem – powiedziałem.

– A kim jesteś? – krzyknął. Dobrze, że w zwykłym świecie tego przenikliwego krzyku nie da się usłyszeć.

– Antoni. Pracownik Nocnego Patrolu.

Oczy mu się rozszerzyły, raptownie, jak od bólu.

– Moja praca polega na tym, żeby chronić ludzi przed wampirami i podobnym draństwem.

– Nieprawda…

– Dlaczego?

Wzruszył ramionami. Dobrze. Próbuje oceniać swoje zachowania, wyrazić swoje poglądy. A zatem nie postradał ze strachu zdolności myślenia.

– Jak się nazywasz? – powtórzyłem. Można było wywrzeć nacisk na chłopca, zdjąć strach. Ale to byłaby ingerencja – w dodatku zakazana.

– Igor…

– Fajne imię. A ja nazywam się Antoni. Antoni Siergiejewicz Gorodecki. Pracownik Nocnego Patrolu. Wczoraj zabiłem wampira, który próbował napaść na ciebie.

– Jednego?

Świetnie. Nawiązuje się rozmowa.

– Tak. Wampirzyca uciekła. Teraz jej szukają. Nie bój się, jestem tutaj, żeby ciebie chronić… żeby zlikwidować wampirzycę.

– Dlaczego dookoła jest tak szaro? – zapytał nagle.

Dzielny chłopak.

– Zaraz ci wyjaśnię. Tylko dogadajmy się – nie jestem twoim wrogiem. Dobrze?

– Zobaczymy.

Trzymał się za swój bezsensowny łańcuszek, jakby mógł go od czegokolwiek chronić. Chłopcze, chłopcze, jeżeli wszystko byłoby takie proste na tym świecie… Nie uchroni ciebie ani srebro, ani osina, ani święty krzyżyk. Zycie przeciw śmierci, miłość przeciw nienawiści… i siła przeciw sile, ponieważ siła nie zna kategorii moralnych. Wszystko jest bardzo proste. Ja zrozumiałem to już po dwóch-trzech latach.

– Igorze – powoli podszedłem do niego. – Posłuchaj, co ci powiem…

– Stój!

Rozkazał tak ostro, jakby miał w ręku broń. Westchnąłem, zatrzymałem się.

– Dobrze. W takim razie słuchaj. Oprócz zwyczajnego, ludzkiego świata, który widać oczami, jest jeszcze świat Cienia, Zmroku.

Myślał. Mimo ogarniającego go lęku – a bał się panicznie: opływały mnie fale duszącej trwogi – chłopiec próbował zrozumieć. Są ludzie, których strach paraliżuje. Ale są i tacy, którym strach tylko dodaje mocy.

Sam chciałbym należeć do tej drugiej kategorii.

– Równoległy świat?

No, teraz pojawiła się fantastyka. Niech tak będzie, w końcu nie o nazwy chodzi – nazwy to nic prócz dźwięku.

– Tak. I w taki świat mogą wejść jedynie ci, którzy mają nadprzyrodzone zdolności.

– Wampiry?

– Nie tylko. Jeszcze wilkołaki, wiedźmy, magowie Ciemności… magowie Światła, uzdrowiciele, prorocy.

– A kim ty jesteś?

Był mokry jak mysz. Włosy mu się zlepiły, koszulka przykleiła do ciała, po policzkach spływały krople potu. Chłopiec nie odrywał od mnie wzroku, przygotowywał się do obrony. Jakby było go na to stać.

– Tak, Igor. Od czasu do czasu pośród ludzi pojawiają się ci, którzy umieją przechodzić w świat Zmroku. Stają albo po stronie dobra, albo – zła. Światła lub Ciemności. Ci ludzie to Inni. Tak my sami siebie nazywamy: Inni.

– Pan jest Inny?

– Tak. I ty także.

– Dlaczego?

– Znajdujesz się świecie Zmroku, chłopcze. Rozejrzyj się dookoła, wsłuchaj się. Barwy się starły. Dźwięki umarły. Sekundnik na twoim zegarku ledwie się porusza. Wszedłeś w świat Zmroku… chciałeś dostrzec niebezpieczeństwo i przeszedłeś granicę pomiędzy światami. Tutaj czas płynie wolniej, tutaj wszystko jest inne. To świat Innych.

– Nie wierzę – Igor szybko odwrócił się i znowu spojrzał na mnie. – A dlaczego Szaruś jest tutaj?

– Kot? – uśmiechnąłem się. – Zwierzęta mają własne prawa. Koty żyją we wszystkich przestrzeniach jednocześnie, dla nich nie ma żadnej różnicy.

– Nie wierzę – drżał mu głos. – To wszystko sen, wiem o tym! Kiedy światło miga… ja zasypiam. Już tak mi się zdarzało.

– Czy śniłeś, że włączasz światło, a lampka się nie zapala – znałem odpowiedź, mogłem ją wyczytać w oczach młodzieńca – lub zapala się, ale płonie słabiutko jak świeczka? A ty idziesz, dookoła zaś kołysze się Zmrok, a kiedy wyciągasz rękę, nie możesz rozróżnić palców?

Milczał.

– To zdarza się nam wszystkim, Igorze. Każdemu Innemu śnią się takie sny. To świat Zmroku wkrada się do nas, przyzywa nas, przypomina o sobie.

Ty jesteś Innym. Na razie jeszcze młodziutki, ale już Inny. I tylko od ciebie zależy…

Nie od razu zrozumiałem, dlaczego ma zamknięte oczy, a jego głowa opada na bok.

– Idioto – zaskrzypiała z ramienia Olga. – On pierwszy raz samodzielnie wszedł w Zmrok! Nie ma na to wystarczająco dużo siły! Wyciągaj go, szybko, albo zostanie tutaj na zawsze!

Śpiączka zmierzchowa to choroba nowicjuszy. Prawie zapomniałem o niej, nie miałem do czynienia z młodymi Innymi.

– Igor! – podskoczyłem do niego, potrząsnąłem, złapałem pod pachy.

Był leciutki, zupełnie nieważki, w świecie Zmroku zmienia się nie tylko bieg czasu.

– Obudź się!

Nie reagował. Chłopiec dokonał tego, co zazwyczaj wymaga miesięcy treningów – sam wszedł w Zmrok. A świat Zmroku uwielbia wypijać siły.

– Bierz go! – Olga objęła dowodzenie. – Chwyć go, jeszcze żyje! Nie przebudzi się sam!

To było najtrudniejsze z wszystkiego. Skończyłem kurs pierwszej pomocy, ale nie wydobywałem nikogo ze Zmroku.

– Igor, ocknij się! – Poklepałem go po policzkach. Z początku delikatnie, potem energiczniej. – No, chłopcze! Odchodzisz w świat Zmroku! Obudź się!

Stawał się coraz lżejszy i lżejszy, tajał w moich rękach. Zmrok pił jego życie, wchłaniał ostatnie siły. Zmrok zmieniał jego ciało, przekształcał w swojego mieszkańca. Co ja narobiłem!

– Izoluj się! – głos Olgi był zimny, trzeźwiący. – Izoluj się razem z nim…!

Zazwyczaj otaczałem się sferą około minuty. Teraz wystarczyło mi pięć sekund. Eksplozja bólu -jakby w głowie rozerwał się miniaturowy ładunek. Odchyliłem głowę do tyłu, kiedy sfera odrzucenia wyszła z mojego ciała i otoczyła mnie tęczową kulą. Kula rosła, rozszerzała się, niechętnie wchłaniając i mnie, i chłopaka.

– Tak trzymaj! Nie mogę ci pomóc, Antoni. Musisz sam utrzymać sferę!

Olga nie miała racji. Już pomogła swoimi radami. Pewnie sam wpadłbym na pomysł utworzenia sfery, ale mogłem stracić na to jeszcze kilka drogocennych sekund.

Dookoła zaczęło się rozjaśniać. Zmrok ciągle jeszcze pochłaniał nasze siły, moje z trudem, młodzieńca – ile chciał. Ale teraz dysponował jedynie kilku metrami sześciennymi przestrzeni. Tutaj nie działają zwykłe prawa fizyki, lecz ich analogie. Teraz w sferze dochodziło do równowagi między naszymi żywymi ciałami a Zmrokiem.

Albo Zmrok zaniknie i wypuści ofiarę, albo chłopiec stanie się mieszkańcem świata Zmroku. Na zawsze. Przydarza się to nawet magom, którzy wyczerpali wszystkie swoje siły. Z nieostrożności lub konieczności. Przytrafia się tez to czasem nowicjuszom, którzy nie umieją bronić się przed Zmrokiem i oddają mu więcej! niż należy.

Spojrzałem na Igora – szarzał w oczach. Odchodził w nieskończone przestrzenie świata Zmroku.

Uniosłem go prawą ręką, a lewą wyjąłem z kieszeni scyzoryk. Zębami otworzyłem ostrze.

– To niebezpieczne – uprzedziła Olga.

Nic nie odpowiedziałem. Po prostu przeciągnąłem ostrzem po nadgarstku.

Kiedy polała się krew, Zmrok zaszumiał jak rozżarzona patelnia. W oczach mi pociemniało. Nie z powodu utraty krwi – wraz z nią ulatywało ze mnie życie. Naruszyłem własną ochronę przed Zmrokiem.

Zmrok natomiast otrzymał taką porcję energii, której nie był w stanie przełknąć.

Świat rozjaśnił się, mój cień zeskoczył na podłogę, przestąpiłem przez niego. Tęczowa kula sfery izolacji pękła, wysuwając nas w zwyczajny świat.

Rozdział 5

Krew cienką strużką prysnęła na podłogę. Chłopiec przelewał się na moich rękach, jeszcze był nieprzytomny, ale twarz już zaczynała różowieć. Kot zawodził w drugim pokoju, jakby go zarzynali.

Położyłem Igora na tapczanie i usiadłem obok. Poprosiłem:

– Olga, podaj bandaż…

Sowa zerwała się z ramienia i niczym biała strzała poleciała do kuchni. Widać po drodze weszła w Zmrok, ponieważ wróciła już po paru sekundach, z bandażem w dziobie.

Igor otworzył oczy akurat w tym momencie, kiedy wziąłem od sowy bandaż i zacząłem opatrywać rękę. Zapytał:

– Kto to?

– Sowa. Nie widzisz czy co?

– Co się ze mną stało? – spytał. Jego głos prawie już nie drżał.

– Straciłeś przytomność.

– Dlaczego? – Ze strachem spoglądał na ślady krwi na podłodze i na moim ubraniu. Jego udało mi się nie poplamić.

– To moja krew-objaśniłem. -Przypadkowo zaciąłem się. Igorze, w Zmrok trzeba wchodzić ostrożnie. To obce środowisko, nawet dla nas, Innych. Kiedy znajdujemy się w świecie Zmroku musimy przekazywać mu swoje siły, karmić go życiową energią. Ale po trochu. Jeśli stracimy kontrolę nad tym procesem, Zmrok wchłonie całą naszą energię życiową. Nic na to nie można poradzić – to zapłata.

– Zapłaciłem więcej, niż powinienem?

– Więcej niż miałeś. I o mało nie zostałeś w świecie Zmroku na zawsze. To nie śmierć, ale być może gorsze od śmierci.

– Daj… pomogę panu… – chłopak usiadł, zachwiał się. Widać, zakręciło mu się w głowie. Wyciągnąłem rękę i zaczął opatrywać nadgarstek, nieumiejętnie, ale starannie. Jego aura się nie zmieniła, nadal była nieokreślona, neutralna. Już wchodził w Zmrok, ale ten jeszcze nie zdążył wycisnąć na nim swojego piętna.

– Wierzysz już, że jestem przyjacielem? – spytałem

– Nie wiem. Wrogiem pewnie nie. Albo nie możesz nic mi zrobić!

Wyciągnąłem rękę, dotknąłem szyi chłopca – zesztywniał. Rozpiąłem i zdjąłem z niego łańcuszek.

– Zrozumiałeś?

– A więc nie jesteś wampirem – wyszeptał cicho.

– Tak. Ale nie dlatego, że nie odpycha mnie czosnek i srebro. Igorze, to nie są przeszkody dla wampirów.

– We wszystkich filmach…

– We wszystkich filmach dobrzy ludzie zwyciężają złych. Chłopcze, przesądy są niebezpieczne, tworzą złudne nadzieje.

– A czy są jakieś niezwodnicze nadzieje?

– Nie. Z założenia. – Wstałem, sprawdziłem opatrunek. W porządku, dobrze przylegał i był dostatecznie mocno związany. Za pół godziny będę mógł zamówić ranę – teraz jestem zbyt słaby.

Chłopiec obserwował mnie. Tak, trochę się uspokoił, ale jeszcze mi nie ufał. Śmieszne, ale zupełnie nie zwracał uwagi na białą sowę, niewinnie drzemiącą na telewizorze. Wydaje mi się, że Olga trochę ingerowała w jego świadomość. To dobrze – wyjaśnić, kim jest biała, gadająca sowa, byłoby bardzo trudno.

– Masz coś do zjedzenia? – spytałem

– Ale co?

– Wszystko jedno. Herbata z cukrem. Kawałek chleba. Straciłem sporo sił.

– Znajdzie się. A jak się pan skaleczył? Nie wyjaśniłem, ale i nie skłamałem.

– Celowo, musiałem to zrobić, żeby wydostać ciebie ze Zmroku.

– Dziękuję. Jeśli to prawda.

Bezczelne to było, ale nawet mi się spodobało.

– Nie ma za co. Gdybyś zginął w Zmroku, moi szefowie nieźle daliby mi po głowie.

Chłopiec wstał. Mimo wszystko starał się trzymać jak najdalej ode mnie.

– Jacy szefowie?

– Surowi. No, dasz mi herbaty?

– Nie odmawia się poczęstunku dobrym ludziom…- Tak, bał się nadal, ale nadrabiał bezczelnością.

– Od razu uściślę – nie jestem człowiekiem. Jestem Innym. Ty też jesteś Innym.

– A jaka to różnica? – Igor demonstracyjnie obrzucił mnie spojrzeniem. – Na oko nic nie widać!

– Dopóki nie podasz herbaty, nie powinieneś pytać. Nie wiesz, jak się przyjmuje gości?

– Nieproszonych? A jak pan wszedł?

– Przez drzwi. Pokażę ci. Później.

– Idziemy…

Wydaje się, że mimo wszystko zdecydował się poczęstować mnie herbatą. Poszedłem za chłopcem i aż mnie wykrzywiło od zapachu. Nie wytrzymałem i poprosiłem:

– Tylko… wiesz, Igor… umyj najpierw szyję.

Nie odwracając się, chłopiec pokręcił głową.

– To niezbyt mądre, chronić jedynie szyję. Jest pięć miejsc ludzkiego ciała, gdzie może ukąsić wampir.

– Jakie?

– Rozumie się, że mówię o ciele mężczyzny.

Zarumienił się aż po potylicę.

Wsypałem do filiżanki pięć pełnych łyżek cukru. Mrugnąłem do Igora:

– Nalej mi szklankę herbaty z dwiema łyżeczkami cukru… chciałbym przed śmiercią spróbować. Nie uśmiechnął się, widać, nie znał tej anegdoty.

– A ile mam sobie nasypać?

– Ile ważysz?

– Nie pamiętam. Oceniłem tak na oko.

– Nasyp sobie cztery. Zlikwidujesz początek hipoglikemii.

Szyję jednak umył, choć nie uwolnił się całkowicie od zapachu czosnku. Poprosił, łapczywie przełykając herbatę:

– No, niech pan wyjaśnia!

Nie tak sobie to zaplanowałem. Całkiem nie tak. Chciałem wyśledzić chłopaka, kiedy dosięgnie go Zew. Zabić lub złapać wampirzycę. I odwieźć wdzięcznego chłopca do szefa, który mu wszystko wyjaśni.

– W dawnych czasach – zachłysnąłem się herbatą. – Brzmi to jak początek bajki, no nie? Tylko że to nie bajka.

– Słucham.

– Dobrze. Rozpocznę inaczej. Jest świat ludzi – wskazałem głową za okno, na maleńki dziedziniec, na przejeżdżające ulicą samochody. – Oto on. Dookoła nas. Większość nie może przekroczyć jego granic. Tak było zawsze. Ale od czasu do czasu zjawiamy się my, Inni.

– I wampiry?

– Wampiry to także Inni. Są innymi Innymi, ich możliwości są wcześniej zdeterminowane.

– Nie rozumiem – Igor pokręcił głową. No, tak, nie nadaję się na opiekuna. Nie umiem i nie lubię wyjaśniać starych legend…

– Kiedyś dwóch szamanów – powiedziałem – po najedzeniu się halucynogennych grzybów, zaczęło bić w bębny. Działo się to dawno, jeszcze w czasach przedhistorycznych. Jeden z szamanów zdrowo mącił w głowach myśliwym i ich wodzowi. Drugi zaś, gdy zobaczył jak jego cień, drżący na podłodze pieczary w świetle ogniska, nabiera objętości, staje się przestrzenny i podnosi się na całą swoją wysokość, zrobił krok i wszedł w cień. Wszedł w Zmrok. Wtedy zaczęło się to, co najciekawsze. Rozumiesz?

Igor milczał.

– Zmrok zmienia wchodzącego. To Inny świat i przemienia ludzi w Innych. A to, kim ty się staniesz, zależy jedynie od ciebie. Zmrok jest jak burzliwa rzeka, która płynie we wszystkie strony jednocześnie. Zdecyduj się, kim chcesz zostać w świecie Zmroku, decyduj się szybko, bo niewiele już czasu zostało.

Teraz zrozumiał. Zwęziły się jego źrenice i nieco zbladła skóra. Reakcja na stres wyśmienita, rzeczywiście nadaje się na agenta operacyjnego…

– Kim mógłbym zostać?

– Ty – kim tylko zechcesz. Jeszcze nie określiłeś się. Wiesz, czym tak naprawdę jest wybór? Dobro i Zło. Światło i Ciemność.

– A pan to Dobro?

– Przede wszystkim i nade wszystko jestem Innym. Rozróżnienie Dobra i Zła dotyczy tylko zwyczajnych ludzi. Jeśli wybierzesz Światło – nie będziesz wykorzystywać swoich zdolności dla własnej korzyści. Jeśli wybierzesz Ciemność – takie zachowanie będzie twoją normą. Ale nawet mag Ciemności jest zdolny do leczenia chorych i odnajdywania zaginionych bez wieści. A mag Światła może odmówić ludziom pomocy.

– W takim razie nie rozumiem, na czym polega różnica?!

– Zrozumiesz. Zrozumiesz, kiedy staniesz po jednej lub po drugiej stronie.

– A ja nie chcę opowiadać się za żadną stroną!

– Za późno. Byłeś w Zmroku i już się zmieniasz. Dzień, jeszcze jeden – i klamka sama zapadnie.

– Jeśli wybrałeś Światło… – Igor wstał, nalał sobie jeszcze herbaty. Zauważyłem, że po raz pierwszy odwrócił się ku mnie plecami, bez strachu.

– A pan kim jest? Magiem?

– Uczniem maga. Pracuję w Biurze Nocnego Patrolu. Taka praca też jest potrzebna.

– A co pan umie zrobić? Niech pan pokaże, chcę uwierzyć!

No, wreszcie – teraz już wszystko idzie tak, jak opisano w podręczniku. Był w Zmroku, ale to go nie przekonało. Drobne, cyrkowe sztuczki zawsze są bardziej przekonywające.

– Spójrz.

Wyciągnąłem do niego rękę. Igor zatrzymał się, próbując zrozumieć, co się dzieje. Potem spojrzał na kubek.

Herbata już nie parowała. Chrzęściła, przemieniona w cylinderek mętno-brązowego lodu z zamrożonymi listkami.

– Oj – powiedział chłopiec.

Termodynamika – to najprostsze ćwiczenie z władzy nad materią. Pozwoliłem wznowić cząsteczkom herbaty ruchy Browna, i lód zakipiał. Igor krzyknął, upuszczając kubek.

– Wybacz – podskoczyłem, chwytając ze zlewu szmatkę. Przykucnąłem, wycierając z linoleum kałużę.

– Magia sprawia same kłopoty – powiedział chłopiec. – Szkoda kubka.

– Zaraz.

Cień pojawił się jak na zawołanie, wszedłem w Zmrok i spojrzałem na skorupy. Jeszcze pamiętały siebie jako całość, a kubkowi nie było pisane tak szybko się rozbić. Pozostając w Zmroku zgarnąłem ręką garstkę odłamków. Kilka najmniejszych, które wpadły pod kuchenkę, ochoczo przyturlało się do mojej ręki. Wyszedłem ze Zmroku i postawiłem cały kubek na stole.

– Ale herbatę trzeba wlać raz jeszcze.

– Niezły numer – wydaje się, że ten maleńki hokus-pokus wywarł na chłopcu silne wrażenie. – A można tak z każdą rzeczą?

– Z prawie każdą rzeczą.

– Antoni… a jeśli coś rozbiło się przed tygodniem?

Mimowoli uśmiechnąłem się.

– Nie. Wybacz, już zbyt późno. Zmrok daje szansę, ale trzeba ją wyzyskać szybko, jak najszybciej.

Igor zachmurzył się. Ciekawe, co on rozbił przed tygodniem?

– Teraz wierzysz?

– To magia?

– Tak. Najbardziej prymitywna. Takiej prawie nie trzeba się uczyć.

Chyba powiedziałem to niepotrzebnie. W oczach chłopca pojawił się ogieniek. Już oceniał swoje przyszłe perspektywy. Korzyści. Światło i Ciemność…

– A doświadczony mag może robić jeszcze inne rzeczy?

– Nawet ja mogę.

– A kierować ludźmi? Światło i Ciemność…

– Tak – powiedziałem. – Tak, możemy.

– I robicie to? To dlaczego terroryści porywają zakładników? Przecież można by niedostrzegalnie przekraść się przez Zmrok i zastrzelić ich. Lub zmusić, żeby sami się zastrzelili! A dlaczego ludzie umierają z powodu chorób? Magowie przecież mogliby uzdrawiać, sam pan tak powiedział?

– To będzie Dobro – powiedziałem.

– Oczywiście! Przecież jesteście magami Światła!

– Jeśli my zrobimy cokolwiek bezwzględnie dobrego, magowie Ciemności uzyskują prawo do uczynienia czegoś złego.

Igor ze zdziwieniem patrzył na mnie. Spadło na niego zbyt wiele w ciągu ostatniej doby. I tak nieźle to wszystko wytrzymał.

– Niestety, Igorze, zło jest silniejsze – taka jest jego natura. Zło jest destrukcyjne. Zniszczyć coś jest znacznie łatwiej, niż uczynić coś nowego.

– A co w takim razie robicie? Ten wasz Nocny Patrol… Walczycie z magami Ciemności?

Nie należało odpowiadać na to pytanie. Stało się to dla mnie tak jasne jak i to, że w ogóle nie należy odkrywać całej prawdy chłopcu. Trzeba uśpić jego czujność. Uciec głębiej w Zmrok. W żadnym przypadku nie dawać żadnych wyjaśnień!

Niczego nie potrafię mu udowodnić!

– Wy z nimi walczycie?

– Nie całkiem – powiedziałem. Prawda była gorsza od kłamstwa, ale nie miałem prawa kłamać. – Śledzimy siebie wzajemnie.

– Przygotowujecie się do walki?

Patrzyłem na Igora i myślałem o tym, że to zupełnie niegłupi chłopiec. Ale jeszcze chłopiec. Jeśli powiem mu teraz, że zbliża się wielkie starcie między Dobrem i Złem, że może zostać nowym jedi świata Zmroku, to będzie nasz.

Co prawda nie na długo.

– Nie, Igor. Nas jest bardzo niewielu.

– Tych po stronie Światła? Mniej niż tych po stronie Ciemności?

Teraz był gotowy rzucić dom, mamę z tatą, założyć błyszczącą zbroję i pójść umierać za Dobro…

– W ogóle Innych. Igor… zmagania Dobra i Zła trwały tysiące lat ze zmiennym powodzeniem. Czasami Światło wygrywało, ale gdybyś wiedział, ilu ludzi, którym nawet na myśl nie przyszło, że istnieje świat Zmroku, przy tym ginęło… Innych jest niewielu, ale przecież każdy Inny jest zdolny porwać za sobą tysiące zwykłych ludzi… Jeśli teraz doszłoby do wojny Dobra i Zła -zginie połowa ludzkości. Dlatego już prawie pół wieku temu podpisano umowę. Wielki Traktat między Dobrem i Złem, Ciemnością i Światłem.

Oczy mu się zaokrągliły. Westchnąłem i ciągnąłem dalej:

– To bardzo krótki Traktat. Teraz odczytam ci go – w oficjalnym przekładzie. Już masz prawo go znać.

Zamknąwszy oczy, spojrzałem w Ciemność. Zmrok ożył, zakłębił się pod powiekami. Rozwinęło się szare płótno, pokryte świecącymi się czerwonymi literami. Traktatu nie wolno wygłaszać z pamięci, można go jedynie odczytywać:

My jesteśmy Inni.

Służymy różnym siłom,

Ale w Zmroku nie ma różnicy pomiędzy brakiem Ciemności a brakiem Światła.

Wojna między nami może zniszczyć świat.

Podpisujemy Wielki Traktat o rozejmie.

Każda z jego stron będzie żyła wedle swoich praw,

Każda ze stron będzie miała swoje możliwości

Ograniczamy swoje możliwości i prawa.

My – Inni

My stwarzamy Nocny Patrol

By siły Światła obserwowały siły Ciemności.

My – Inni.

My stwarzamy Dzienny Patrol.

By siły Ciemności obserwowały siły Światła.

Czas rozsądzi nas.

Oczy Igora zrobiły się okrągłe jak spodki.

– I Światło i Ciemność istnieją razem na świecie?

– Tak.

– A., wampiry… – nieustannie wracał do tego tematu. – Służą Ciemności?

– Tak. To ludzie, w pełni przemienieni przez świat Zmroku. Otrzymują ogromne zdolności, ale za to tracą samo życie. Podtrzymywać swoje istnienie mogą jedynie cudzą energią. Krew to najwygodniejsza forma jej przepływu.

– I zabijają ludzi!

– Mogą istnieć dzięki krwi oddawanej przez krwiodawców. To tak jakby wydestylowany produkt, chłopcze. Niesmaczny, ale jednak odżywczy. Jeśliby wampiry pozwalały sobie na polowanie…

– Ale na mnie napadły!

Teraz myślał jedynie o sobie… Źle.

– Niektóre wampiry łamią prawo. Po to istnieje Nocny Patrol – pilnuje przestrzegania warunków Traktatu.

– Czyli tak normalnie wampiry nie polują na ludzi?

Poczułem na policzku powiew wywołany ruchem niewidzialnych skrzydeł. Pazury wpiły się w moje ramię.

– I co mu odpowiesz, żołnierzu Patrolu? – szepnęła Olga z głębin Zmroku- – Zaryzykujesz powiedzieć prawdę?

– Polują – powiedziałem. I dodałem to, co pięć lat temu było dla mnie największym szokiem. – Na licencji. Czasami… od czasu do czasu muszą zażyć świeżej krwi.

Nie od razu zadał następne pytanie. Czytałem w jego oczach wszystko, o czym myślał, wszystko, o co chciał spytać. Wiedziałem, że muszę odpowiedzieć na wszystkie pytania.

– A wy?

– A my przeciwdziałamy kłusownictwu.

– A więc mogliby napaść na mnie… zgodnie z tym waszym traktatem? Mając licencję?

– Tak – odpowiedziałem.

– I wypiliby moją krew? A wy przeszlibyście obok i odwrócilibyście się?

Światło i Ciemność…

Zamknąłem oczy. Traktat żarzył się w szarej mgle. Wytłoczone wiersze, za treścią których stały tysiącletnie wojny i miliony istnień.

– Tak.

– Wyjdź…

Chłopczyk był teraz napięty jak struna. Na granicy histerii, na skraju szaleństwa.

– Przyszedłem ochronić ciebie.

– Nie trzeba!

– Wampirzyca jest na wolności. Będzie próbowała napaść…

– Wyjdź! Olga westchnęła:

– Doigrałeś się, żołnierzu Patrolu?

Wstałem. Igor zadrżał, odsuwając się jak najdalej ode mnie wraz z taboretem.

– Zrozumiesz – powiedziałem. – Nie mamy innego wyjścia…

Sam nie wierzyłem w swoje słowa. I dyskusja była już bezsensowna. A za oknami ciemniało i zaraz nastąpi czas polowań…

Chłopiec poszedł za mną, jakby starając się upewnić, że wyjdę z mieszkania, a nie schowam się do szafy. Nic więcej już nie mówiłem. Otworzyłem drzwi, wyszedłem na schody, drzwi trzasnęły za moimi plecami.

Wszedłem półpiętro wyżej, usiadłem w kucki przy oknie na klatce schodowej. Olga milczała, milczałem i ja.

Prawdy nie należy ujawniać tak szybko. Człowiek niełatwo akceptuje sam fakt naszego istnienia. A już pogodzić się z Traktatem…

Nie mogliśmy nic więcej zrobić – powiedziała Olga. – Nie doceniliśmy chłopaka, jego zdolności i siły jego strachu. Musieliśmy odpowiadać na jego pytanie i w dodatku udzielać prawdziwych odpowiedzi.

– Piszesz raport? – spytałem.

– Gdybyś wiedział, ile podobnych raportów już napisałam…

Ze zsypu śmierdziało zgnilizną. Za oknem szumiała ulica, powoli pogrążająca się w zmierzchu. Już zaczynały świecić latarnie. Siedziałem, obracając w rękach telefon komórkowy, i rozmyślałem, czy zadzwonić teraz do szefa, czy też poczekać na jego telefon. Z pewnością Borys Ignatjewicz mnie obserwuje.

Na pewno.

– Nie przeceniaj możliwości kierownictwa – powiedziała Olga. – Ma teraz powyżej uszu problemów z czarnym wirem.

Telefon w moich rękach zatrzeszczał.

– No, zgadnij kto to? – powiedziałem, otwierając słuchawkę.

– Królik Roger. Albo Whoopi Goldberg. Nie miałem nastroju do żartów.

– Tak?

– Gdzie jesteś, Antoni?

Głos szefa był zmęczony, śmiertelnie zmęczony. Takiego jeszcze nie słyszałem.

– Na klatce schodowej potwornego wieżowca. Obok zsypu. Jest tu wystarczająco ciepło i prawie wygodnie.

– Znalazłeś chłopaka? – dość obojętnym tonem spytał szef.

– Znalazłem…

– Dobrze. Poślę do ciebie Tygryska i Niedźwiedzia. Tutaj i tak nie mają co robić. A ty przyjeżdżaj do Pierowa. Natychmiast.

Ledwo sięgnąłem do kieszeni, by sprawdzić, czy mam pieniądze, gdy szef natychmiast dodał:

– Jeśli nie masz pieniędzy… zresztą, nawet jeśli masz, zatrzymaj jakiś policyjny samochód i dowiozą ciebie na sygnale.

– Jest aż tak źle? – spytałem.

– Tak. Wyjeżdżaj natychmiast.

Spojrzałem w ciemność za oknem.

– Borysie Ignatjewiczu, nie należy zostawiać chłopaka samego. Rzeczywiście ma niesamowicie silny potencjał…

– Tak, wiem… Dobrze. Ochrona już jedzie. Przy nich chłopcu nic nie grozi. Poczekaj na nich i natychmiast przyjeżdżaj tutaj.

Zadźwięczały sygnały. Złożyłem słuchawkę i spojrzałem na ramię:

– I co powiesz, Olgo?

– Dziwne.

– Dlaczego? Przecież sama powiedziałaś, że sobie nie poradzą.

– Dziwne, że wezwał ciebie, a nie mnie… – Olga zamyśliła się. – może – tak… nie. Nie wiem.

Spojrzałem przez Zmrok. Na skraju horyzontu zauważyłem dwie plamki. Agenci operacyjni pędzili z taką prędkością, że mogli dotrzeć na miejsce za Piętnaście minut.

– Nawet o adres nie zapytał – chmurnie dorzuciłem.

– Nie chciał tracić czasu. Nie czułeś, kiedy pobierał koordynaty?

– Nie.

– Ćwicz więcej, Antoni.

– Nie jestem agentem terenowym!

– Teraz jesteś. Chodźmy na dół. Zew i tak usłyszymy.

Wstałem – miejsce na schodach wydawało mi się już ciepłe i wygodne – i zacząłem schodzić na dół. W duszy pozostał osad – obrzydliwy, przygnębiający. Za moimi plecami otwarły się drzwi. Odwróciłem się.

– Boję się – powiedział Igor bez żadnych ceremonii.

– Wszystko w porządku – zacząłem z powrotem wchodzić na górę. – Chronimy ciebie.

Przygryzał wargi, patrzył to na mnie, to na pogrążone w półmroku schody. Wpuścić do mieszkania nie chciał, ale i siedzieć tam samemu już nie miał siły.

– Wydaje mi się, że mnie obserwują – powiedział. – To wy na mnie patrzycie?

– Nie. Raczej wampirzyca.

Chłopiec nawet nie zadrżał. Nie powiedziałem mu przecież nic nowego.

– Jak ona napada?

– Przejść przez drzwi bez zaproszenia nie może. To szczególna cecha wampirów, w tym rzeczywiście bajki się nie mylą. Ty sam zechcesz wyjść. Zresztą, ty już chcesz wyjść.

– Nie wyjdę!

– Kiedy ona użyje Zewu – wyjdziesz. Będziesz wiedział, co się dzieje, ale i tak wyjdziesz.

– A wy… możecie mi coś doradzić? Cokolwiek? Igor poddał się. Chciał pomocy, jakiejkolwiek pomocy.

– Mogę. Uwierz nam.

Jego wahanie trwało sekundę.

– Wejdźcie – Igor odstąpił od drzwi. – Tylko… zaraz mama przyjdzie z pracy.

– No, i co?

– Schowacie się? Albo co mam jej powiedzieć?

– To bzdura – odżegnałem się od pytania. – Ale ja…

Otworzyły się drzwi mieszkania naprzeciw, uchyliły się ostrożnie, na długość łańcucha. Wysunęła się pomarszczona twarz staruszki.

Dotknąłem jej świadomości – leciutko, na sekundę, jak tylko można najostrożniej, żeby nie osłabić i tak już poplątany rozum…

– Ach, to ty… – staruszka rozpłynęła się w uśmiechu. – Ty, ty…

– Antoni – grzecznie podpowiedziałem.

– A już myślałam, że ktoś obcy tutaj chodzi – zdejmując łańcuch i wychodząc na klatkę oznajmiła. – Czasy teraz takie, chuligaństwo, robią, co chcą…

– Nic – powiedziałem. – wszystko będzie dobrze. Lepiej niech pani poogląda telewizję, teraz zaczyna się nowy serial.

Staruszka pokiwała głową i, posławszy mi jeszcze jedno przyjacielskie spojrzenie, skryła się w mieszkaniu.

– Jaki serial? – spytał Igor. Wzruszyłem ramionami:

– Nie wiem. Jakikolwiek. Czy mało jest oper mydlanych?

– A skąd pan zna naszą sąsiadkę?

– Ja? W ogóle jej nie znam. Chłopiec milczał.

– No widzisz – wyjaśniłem. – My jesteśmy Inni. A wchodzić do ciebie nie będę, muszę teraz odjechać.

– Co?

– Ciebie będą chronić przyjaciele. I nie bój się – są zawodowcami znacznie lepszymi ode mnie.

Spojrzałem przez Zmrok – dwa jaskrawe pomarańczowe ogniki przybliżały się do domu.

– Ja… ja nie chcę – chłopak od razu spanikował. – Lepiej wy tu zostańcie!

– Nie mogę. Mam inne zadanie.

Na dole trzasnęły drzwi, zastukały kroki. Agenci zlekceważyli windę.

– Nie chcę! – Igor chwycił za drzwi, jakby chciał je zamknąć. – Ja im niewierze!

– Albo ufasz całemu Nocnemu Patrolowi, albo nie wierzysz nikomu z nas – twardo odrzekłem. – Nie jesteśmy samotnymi supermanami w czerwono-niebieskich płaszczach. Jesteśmy urzędnikami. Policją świata Zmroku. Moje Słowo to słowo Nocnego Patrolu.

– A kim oni są? – chłopiec już zaczynał mięknąć. – Magami?

– Tak. Wąsko wyspecjalizowanymi.

Na dole, na zakręcie schodów, pojawiła się Tygrysek.

– Cześć, chłopaki! – radośnie krzyknęła, jednym susem pokonując resztę schodów. Skok był niezwykły, Igor nawet wystraszył się i odsunął, niepewnie patrząc na Tygryska. Pokręciłem głową, dziewczyna jawnie balansowała na granicy transformacji. Lubiła to i nie można było mieć do niej pretensji, że chciała się trochę zabawić.

– Jak tam? – spytałem.

Głośno westchnęła, potem uśmiechnęła się:

– Oj… wesoło. Wszyscy panikują. Idź, czekają na ciebie, Tosiu… A to jest mój podopieczny, tak?

Chłopiec w milczeniu przyglądał się jej. Prawdę mówiąc, szef dokonał doskonałego wyboru, posyłając do ochrony właśnie Tygryska. Budziła zaufanie i sympatię u każdego, od dzieci począwszy, a na staruszkach skończywszy. Mówią, że nawet ci z Ciemności – od czasu do czasu – dawali się zwieść jej zachowaniu. I w tym się właśnie mylili…

– Nie jestem niczyim podopiecznym – odpowiedział w końcu chłopiec. – Jestem Igor.

– A ja Tygrysek – dziewczyna już weszła do mieszkania i serdecznie go uściskała.

– Chodź, pokaż mi pole walki! Zaczniemy przygotowywać obronę!

Zbiegłem na dół, uspokojony. Zapięć minut Tygrysek zademonstruje chłopcu, za co otrzymała swoje imię.

– Cześć – mruknął do mnie idący na górę Niedźwiedź.

– Cześć -szybko uścisnęliśmy dłonie. Spośród wszystkich pracowników Patrolu Niedźwiedź budził we mnie najbardziej dziwne i mieszane uczucia.

Był więcej niż średniego wzrostu, krzepki i miał zupełnie nieprzeniknioną twarz. Nie lubił dużo mówić. O tym, jak spędza czas poza pracą, gdzie mieszka, nie wiedział nikt, z wyjątkiem chyba Tygryska. Krążyły plotki, że nawet nie był magiem, lecz wilkołakiem. Podobno początkowo pracował w Dziennym Patrolu, ale potem, w trakcie jakiejś misji, nagle przeszedł na naszą stronę. Wszystko to oczywiście bzdura, Światło nie staje się Ciemnością, a Ciemność nie przemienia się w Światło. Ale było w nim coś niejasnego, stwarzającego dystans.

– Samochód czeka na ciebie – powiedział nie zatrzymując się. – Kierowca to as. Dojedziesz błyskawicznie.

Niedźwiedź trochę się jąkał i dlatego budował krótkie zdania. Nie spieszył się, Tygrysek już pełnił dyżur. Ale ja nie mogłem się spóźnić.

– Ciężko tam? – przyspieszając krok spytałem. Z góry doleciało:

– Beznadziejnie.

Przeskakując po kilka schodków, wybiegłem przed dom na podjazd. Samochód już stał – zatrzymałem się podziwiając go przez chwilę. Wspaniałe ciemnopurpurowe BMW najnowszy model, z niedbale przyczepionym na dachu kogutem. Drzwi były otwarte, a kierowca, u którego pod połą marynarki można było domyśleć się kabury, palił spokojnie, wysunąwszy nogi z samochodu. Pizy tylnych drzwiach stał zupełnie monumentalnej postaci niemłody mężczyzna a spod rozpiętego płaszcza widać było bardzo drogi garnitur, w którego klapie błyszczał znaczek poselski. Mężczyzna rozmawiał przez komórkę:

– Kto to taki? Kiedy będę mógł – przyjadę! Co? Jakie, do cholery, dziewuchy? Rusz mózgownicą? Kroku beze mnie zrobić nie możecie?

Spojrzawszy na mnie, poseł, nie żegnając się, przerwał rozmowę i wsiadł do samochodu. Kierowca łapczywie zaciągnął się, wyrzucił papierosa i chwycił za kierownicę. Silnik cicho zawył i ledwie zdążyłem usiąść, gdy samochód już ruszył. Po drzwiach z trzaskiem przesunęły się oblodzone gałęzie.

– Oślepłeś, czy co? – wrzasnął poseł na szofera, choć jedynie ja byłem temu winny. Ale gdy odwrócił się do mnie, ton jego głosu się zmienił: – Zawieźć ciebie do Pierowa?

Do tej pory jeszcze ani razu nie podwozili mnie przedstawiciele władzy. W dodatku ni to wysoka milicyjna szarża, nie to bandycki boss. Wiedziałem, że przy możliwościach Patrolu to wszystko jedno, ale nigdy nie próbowałem eksperymentować.

– Tak, tam, skąd ich przywieźliście. I jak najszybciej…

– Słyszysz, Wołodia? – poseł zwrócił się do kierowcy. – Gazu!

Wołodia docisnął gaz tak ostro, że zrobiło mi się niedobrze. Spojrzałem w Zmrok – czy my w ogóle dojedziemy cało?

Wyszło, że dojedziemy. Ale nie tylko dzięki mistrzowskim umiejętnościom kierowcy czy współczynnikowi sukcesu, który u mnie, jak i u każdego członka Patrolu, sztucznie podwyższono. Wyglądało na to, że ktoś zneutralizował pole prawdopodobieństw, usuwając stamtąd wszystkie możliwe wypadki, korki i zbyt łapczywych policjantów z drogówki.

W naszym wydziale coś takiego mógł zrobić jedynie sam szef. Tylko po co?

– Coś mi straszno… – szepnął z mojego ramienia niewidzialny ptak. -Kiedy my z hrabią…

Zamilkła, jakby zaskoczona własną nadmierną szczerością.

Samochód przejechał skrzyżowanie na czerwonym świetle, przemykając po niewyobrażalnej krzywej pomiędzy innymi samochodami i ciężarówkami. Z przystanku ktoś wyciągnął rękę w naszym kierunku.

– Łykniesz? – życzliwie zapytał poseł. Wyciągnął maleńką buteleczkę martini i plastykową jednorazową szklaneczkę. Wyglądało to tak śmiesznie, że bez wahania nalałem sobie trzydzieści gram. Nawet przy takiej prędkości i na tak kiepskiej jezdni samochód jechał zupełnie nie kołysząc się i koniak się nie rozchlapał.

Oddałem butelkę, kiwnąłem głową, wyciągnąłem z kieszeni słuchawki odtwarzacza, włożyłem je i włączyłem płytę. Wypadło na starą, bardzo starą piosenkę „Woskresenija", moją ulubioną.

To miasteczko był maleńkie jak dziecięca zabawka, od dawna nie wiedziało co to epidemie i najazdy. Na baszcie twierdzy milcząc rdzewiało działo i omijały je marszruty turystyczne… i tak upływał za rokiem rok, bez świąt i codzienności – całe miasto spało. We śnie widział ziemie bezludnych miast i martwych skał…

Wyjechaliśmy na trasę. Samochód ciągle przyspieszał, jeszcze nigdy nie jechałem przez Moskwę tak szybko. Zresztą nie tylko przez Moskwę… Gdyby niezneutralizowane pole prawdopodobieństw, zmusiłbym do zwolnienia jazdy, a tak pozostał tylko strach.

Pośród zimnych skał muzyka dźwięczała a miasto spało…

Kogo przyzywała? Kogo szukała? Sama nie wiedziała…

Mimochodem przypomniałem sobie, że Romanow też był Innym. Tylko niezainicjowanym. Zauważono go zbyt późno… złożono mu propozycję, ale odmówił.

To także wybór.

Ciekawe, jak często słuchał tej muzyki w nocy?

Ten, kto w nocnej duszności okna nie zamykał Tutaj nie ma go już. Już.

Odszedł szukać kraju, gdzie życie pełne jest życia A pieśń idzie za nim, tuż-tuż…

– Chcesz jeszcze? – poseł był samą uprzejmością. Zaintrygowało mnie, co mu zasugerowali Niedźwiedź i Tygrysek… Że jestem jego najlepszym przyjacielem- Że jest moim wiecznym dłużnikiem… Że jestem nieślubnym, ale ukochanym synem prezydenta?

Co za bzdury. Istnieją setki sposobów wzbudzania ludzkiego zaufania, sympatii i chęci pomocy. Światło ma swoje metody, szkoda tylko, że Ciemność ma leż ich niemało. Bzdury.

Najważniejsze zaś – po co, tak naprawdę, jestem potrzebny szefowi?

Rozdział 6

Przy ulicy czekał na mnie Ilja. Stał z rękami w kieszeniach i z obrzydzeniem spoglądał na niebo, z którego sypał drobny śnieg.

– Długo – tylko tyle powiedział, kiedy podałem rękę na pożegnanie posłowi wysiadłem z samochodu. – Szef już naczekał się.

– Co się dzieje? Ilja uśmiechnął się, ale nie był to, jak zwykle u niego, pogodny i promienny uśmiech

– Sam zobaczysz… chodźmy.

Poszliśmy wydeptaną ścieżką, mijając ciągnące z supermarketu kobiety z siatkami. To dziwne, supermarkety pojawiły się u nas już dawno. A chód ludzi pozostał taki, jak był poprzednio – jakby tylko co odstali godzinną kolejkę za sinymi kurzymi trupkami…

– Daleko? – spytałem.

– Gdyby byłoby daleko, wzięlibyśmy samochód.

– I co, nasz gigant seksu sobie nie poradził?

– Ignacy starał się – odpowiedział Ilja.

Nie wiem dlaczego, ale poczułem krótkie i mściwe zadowolenie, jakby przegrana Ignacego była moim sukcesem. Zwykle, jeśli zadanie tego wymagało, pójście z kimkolwiek do łóżka było dla niego kwestią godziny, najwyżej dwóch.

– Szef ogłosił gotowość do ewakuacji – nagle powiedział Ilja.

– Co?

– Pełną gotowość. Jeśli wir się nie ustabilizuje, to Inni opuszczą Moskwę. Szedł przodem i nie mogłem zajrzeć mu w oczy. Po co miałby kłamać…

– A wir jak był, tak jest… – zacząłem. I zamilkłem. Zobaczyłem.

Przed nami, nad ponurym dziewięciopiętrowcem, na tle ciemnego zaśnieżonego nieba, powoli obracała się czarna trąba powietrzna. Nie można jej było nazywać wirem lub szkwalikiem. Właśnie trąbą powietrzną. Wyrastała z następnego budynku, jeszcze niewidocznego. Biorąc pod uwagę kąt nachylenia ciemnego stożka, sięgała prawie do samej ziemi.

– Do diabła… – wyszeptałem.

– Nie prowokuj! – przerwał mi Ilja. – Cały dom się w niej zmieści.

– Ma ze trzydzieści metrów…

– Trzydzieści dwa. I ciągle rośnie.

Spojrzałem na swoje ramię i dostrzegłem Olgę. Wyszła ze Zmroku.

Czy kiedykolwiek widzieliście wystraszonego ptaka? Tak po ludzku wystraszonego?

Sowa nastroszyła wszystkie pióra. Czy pióra mogą stanąć dęba? Jej oczy płonęły żółtopomarańczowym, bursztynowym ogniem. Moja nieszczęsna kurtka była porwana na ramieniu na strzępy, a jej pazury nadal ją darły i darły, jakby miały zamiar dobrać się do ciała.

– Olga!

Ilja odwrócił się, kiwnął jej głową:

– Tak… Szef mówił, że w Hiroszimie wir był niższy.

Sowa machnęła skrzydłami, wzleciała w górę – bezdźwięcznie, płynnie. Za moimi plecami krzyknęła kobieta – odwróciłem się, dostrzegłem roztrzęsioną twarz, zdziwione oczy, śledzące ptaka.

– Wrona leci – niezbyt głośno, spojrzawszy z półobrotu na kobietę, oznajmił Ilja. Ma szybszy refleks niż ja. Po chwili kobieta już nas wyprzedziła, coś z niezadowoleniem zrzędząc o wąskiej ścieżynce i tych, co tarasują drogę.

– Szybko rośnie? – wskazując głową na trąbę, spytałem.

– Skokami. Ale teraz zaczyna się stabilizacja. Szef zdążył odwołać Ignacego w ostatniej chwili. Idziemy…

Sowa, szeroko okrążywszy trąbę powietrzną, zniżyła się i poleciała nad nami. Panowanie nad sobą Olga jeszcze zachowała, ale nieostrożne wyjście ze Zmroku wyraźnie świadczyło o jej zdenerwowaniu.

– A co nawyrabiał?

– Właściwie nic… był tylko zbyt pewny siebie. Nawiązał znajomość. Zaczął naciskać i osiągnął – rozrost wiru… i to do jakich rozmiarów.

– Nie rozumiem – z roztargnieniem powiedziałem. -Tak wielki może stać się tylko przy dzięki wydatnemu zasilaniu ze strony maga wzywającego inferno…

– O tym mowa. Ktoś wyśledził Ignacego… Tutaj…

Weszliśmy do tego budynku, który zasłania! nas przed wirem. Sowa w ostatniej chwili wleciała za nami. Ze zdziwieniem spojrzałem na Uje, ale już nie pytałem. Zresztą od razu wyjaśniło się, dlaczego tutaj weszliśmy.

Na parterze, w jednym z mieszkań, umieszczono sztab operacyjny. Potężne stalowe drzwi, w ludzkim świecie szczelnie zamknięte, w Zmroku były otwarte na oścież. Ilja nie zatrzymując się zagłębił się w Zmrok i przeszedł, ja straciwszy kilka sekund, podnosząc swój cień, wkroczyłem za nim.

Wielkie mieszkanie – cztery pokoje, wszystkie bardzo przytulne. Wszędzie hałas, duszno i pełno tytoniowego dymu.

Znajdowało się tutaj ponad dwudziestu Innych. I agenci operacyjni, i my, zwykli biuraliści. Na mnie nikt nie zwrócił uwagi, na Olgę przelotnie spoglądano. Jestem pewny, że starzy pracownicy Patrolu dobrzeją znają, ale nikt nawet nie usiłował się przywitać, czy też uśmiechnąć się do białej sowy.

Co takiego narobiłaś?

– Idź do sypialni, szef jest tam – rzucił Ilja, a sam skręcił do kuchni. W kuchni dźwięczały szklanice. Może pili herbatę, a może i coś mocniejszego.

Spojrzałem i upewniłem się, że mam rację. Poili Ignacego koniakiem. Nasz seksualny superman wyglądał kiepsko, był wykończony i przybity, już dawno nie poniósł takiej klęski.

Poszedłem dalej, pchnąłem pierwsze napotkane drzwi, zajrzałem.

To był pokój dziecinny. Na maleńkim łóżeczku spało pięcioletnie dziecko, na dywanie jego rodzice i nastolatka. Wszystko jasne. Gospodarzy mieszkania pogrążono w słodkim i zdrowym śnie, żeby nie przeszkadzali. Można było rozwinąć cały sztab w przestrzeni Zmroku, ale po co niepotrzebnie tracić moc?

Ktoś poklepał mnie po ramieniu. Obróciłem się – to był Siemion.

– Szef jest tam – krótko oznajmił. – Chodź…

Wydawało mi się, że już wiem, co mnie czeka. Wszedłem do innego pokoju i w pierwszej chwili zdębiałem.

Czy może być coś niedorzeczniejszego niż polowy sztab Nocnego Patrolu w zwykłym mieszkaniu.

Nad toaletką, całkowicie zastawioną kosmetykami i zawaloną biżuterią, wisiała średnich rozmiarów kula magiczna. Przekazywała widok z góry na trąbę powietrzną. Obok na pufie siedziała Lena, nasz najlepszy operator, milcząca i skoncentrowana. Oczy miała zamknięte, ale gdy pojawiłem się, uniosła lekko rękę w geście przywitania.

Normalne zjawisko – operator kuli widzi przestrzeń kompleksowo, przed nim nic się nie może ukryć.

Na łożu, obłożony poduszkami, półleżał szef. Był w jaskrawym szlafroku, miękkich orientalnych pantoflach i tiubitiejce. Słodkawy dymek przenośnej fajki wodnej wypełniał pomieszczenie. Biała sowa siedziała przed nim i, sądząc po wszystkim, już nawiązali kontakt pozazmysłowy.

To też nic niezwykłego. W chwilach szczególnego napięcia szef zawsze zaczynał się zachowywać tak, jakby był znowu w Azji Środkowej. Pracował tam na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku, maskując się z początku jako mufti, a potem jako przywódca basmaczy, jeszcze później jako komisarz Czerwonych. Ostatnio zaś przez dziesięć lat pracował jako sekretarz komitetu rejonowego.

Przy oknie stali Danił i Farid. Nawet moich zdolności wystarczało, żeby dostrzec purpurowe migotanie magicznych ostrzy, ukrytych w rękawach.

Wszystko zgodnie z zasadami. Sztab w takich momentach nie pozostaje bez ochrony. Wprawdzie Danił i Farid nie są najsilniejsi, ale mają wielkie doświadczenie, a to najczęściej jest znacznie ważniejsze od samej siły.

Ale kim jest jeszcze jeden Inny, który znajdował się w pokoju?

Siedział w kucki w kącie, skromnie i nie rzucał się w oczy. Chudy jak patyk, o zapadniętych policzkach, krótko ostrzyżonych – po wojskowemu – czarnych włosach i wielkich smutnych oczach. Jego wiek był całkiem nie do określenia, może miał trzydzieści lat, a może i trzysta. Nosi ubranie ciemnego koloru: luźny garnitur i szarą koszulę, dobrze zharmonizowane z jego wyglądem. Ktoś postronny wziąłby go zapewne za członka jakiejś niewielkiej sekty. I do pewnego stopnia miałby rację.

To był mag Ciemności. W dodatku mag najwyższej rangi. Kiedy prześliznął się po mnie spojrzeniem, poczułem, jak moja tarcza ochronna – na marginesie mówiąc, nie przeze mnie zbudowana – zatrzeszczała i zaczęła się uginać.

Mimowoli zrobiłem krok do tyłu. Ale mag już wbił wzrok w podłogę, jakby podkreślając – sondowanie było przypadkowe, mimowolne…

– Borysie Ignatjewiczu – usłyszałem własny ochrypły głos.

Szef szybko kiwnął głową, potem odwrócił się do maga Ciemności. Ten od razu spojrzał na szefa.

– Daj mu amulet – stanowczo rozkazał szef.

Mag odezwał się głosem tak smutnym i cichym, jakby zwaliły się na niego wszystkie nieszczęścia świata za jednym zamachem:

– Nie robię nic zakazanego przez Traktat…

– I ja nie robię nic takiego. Moi współpracownicy muszą być odporni na obserwatora.

Więc to tak! W naszym sztabie jest obserwator ze strony Ciemności. A to za, że równocześnie postawiono w stan gotowości sztab polowy Dzien-Patrolu i tam znajduje się ktoś z naszych. Mag włożył rękę w kieszeń marynarki, pogrzebał tam chwilę i wydobył rzeźbiony kościany medalionik na miedzianym łańcuszku. Wyciągnął go do mnie.

– Rzuć – powiedziałem.

Mag uśmiechnął się lekko, melancholijnie i ze współczuciem, machnął ręką, ja złapałem medalion. Szef z aprobatą skinął głową.

– Imię? – spytałem.

– Zawulon.

– Nie słyszałem wcześniej tego imienia. Albo nie jest zbyt znany, albo należy do najwyższych władz Dziennego Patrolu.

– Zawulon… – powtórzyłem patrząc na amulet. – Masz więcej mocy, niż potrzeba jej dla mnie.

Medalion rozgrzał się w dłoni. Nałożyłem go na wierzch koszuli, skinąłem głową magowi i podszedłem do szefa.

– Tak to wygląda, Antoni – powiedział szef, ledwo zrozumiale, nie wy suwając z ust cybucha wodnej fajki. – Tak to wygląda. Widzisz?

Spojrzawszy w okno kiwnąłem głową.

Czarny wir wyrastał z takiego samego dziewięciopiętrowca jak ten, w którym się znajdowaliśmy. Cienki i giętki lej wiru zaczynał się gdzieś na poziomie parteru i patrząc przez Zmrok, mogłem dokładnie zlokalizować mieszkanie.

– Jak to mogło się stać? – spytałem. – Borysie Ignatjewiczu, to już przecież nie cegła spadająca na głowę… i nawet nie wybuch gazu w bloku…

– Robimy wszystko, co możemy – szef jakby uznał za konieczne złożyć mi sprawozdanie. – Wszystkie silosy rakietowe są pod naszą kontrolą, to samo już zrobiono w Ameryce i we Francji, kończą się prace w Chinach. Trudniej jest z taktyczną bronią atomową. Nie możemy zlokalizować wszystkich zdolnych do pracy sputników z laserami. Zagrożenie bakteriologiczne w mieście jest duże… Nieledwie godzinę temu omal nie doszło do wycieku z Instytutu Wirusologii.

– Losu się nie oszuka – ostrożnie powiedziałem.

– Właśnie. Zatykamy dziury w burtach statku. A statek już pęka na połowy.

Nagle zauważyłem, że wszyscy – i mag, i Olga, i Lena, i ochroniarze -patrzą na mnie. Zrobiło mi się nieprzyjemnie.

– Borysie Ignatjewiczu?

– Jesteś jej pisany.

– Co?

Szef westchnął, wypuścił cybuch, zimny opiumowy dymek spłynął na podłogę.

– Ty, Antoni Gorodecki, programista, kawaler, średnio uzdolniony, jesteś pisany dziewczynie, nad którą wisi to czarne paskudztwo.

Mag Ciemności siedzący w kącie ledwie słyszalnie westchnął. Na nic lepszego niż spytać „dlaczego?" nie wpadłem.

– Nie wiem. Wysłaliśmy do niej Ignacego, pracował poprawnie. Wiesz przecież, że może każdej zawrócić w głowie.

– A z nią mu nie wyszło?

– Wyszło. Tylko wir zaczął rosnąć. Rozmawiali pół godziny, a wir z półtorametrowego stał się do dwudziestopięciometrowy. Musiałem go odwołać… natychmiast.

Obejrzałem się na maga. Zawulon niby patrzył w podłogę, ale od razu podniósł głowę. Tym razem tarcza nie zareagowała – amulet mnie osłaniał skutecznie.

– Nam nie jest to potrzebne – powiedział cicho. – Tylko dzikus zabija słonia, żeby zjeść na śniadanie kawałeczek mięsa.

To porównanie aż mnie skręciło, ale wydawało się, że nie kłamał.

– Rzadko kiedy potrzebujemy zniszczenia w takiej skali – dodał mag. – Teraz nie mamy żadnych projektów, wymagających emisji energii w takich ilościach.

– Mam taką nadzieję… – cudzym, skrzypiącym głosem rzekł szef. – Zawulon, powinieneś nas zrozumieć. Jeśli jednak dojdzie do katastrofy… my także wyzyskamy ją do maksimum.

Na twarzy Maga pojawił się cień uśmiechu:

– Tych, którzy przerazi ta katastrofa, którzy będą rozpaczać i współczuć nieszczęśliwym, będzie wielu. Ale więcej, niewyobrażalnie więcej chciwie przylgnie do ekranów telewizorów, dozna radości na widok cudzego nieszczęścia i będzie się pocieszać, że to właśnie ich miasto ominęło, i rozwodzić o przyczynie upadku trzeciego Rzymu, który dosięgła kara… kara niebios. Wiesz o tym, mój wrogu.

Nie okazywał złośliwej satysfakcji – wysocy rangą stronnicy Ciemności nie są tak prymitywni – po prostu informował.

– I mimo to jesteśmy gotowi – powiedział Borys Ignatjewicz. – Wiesz o tym.

– Wiem. Ale my znajdujemy się w korzystniejszym położeniu. Chyba, że chowasz parę asów w zanadrzu, Borysie.

– Wiesz, że zawsze mam przynajmniej cztery.

Szef odwrócił się nagle ku mnie, jakby mag przestał dla niego istnieć.

– Antoni, wir nie jest wspomagany przez Dzienny Patrol, lecz przez jego twórcę. To nieznany mag Ciemności, o ogromnej mocy. Wyczuł Ignacego i zaczął przyspieszać zdarzenia. Teraz cała nadzieja w tobie.

– We mnie?

– Przecież ci mówiłem – jesteście sobie pisani, Antoni. W przestrzeni prawdopodobieństw istnieją trzy możliwości zdarzeń.

Szef machnął ręką i w powietrzu rozwinął się biały płaski ekran. Zawulon skrzywił się – pewnie podrażnił go ten wyrzut energii.

– Oto pierwszy wariant rozwoju zdarzeń – powiedział szef.

Na białym płótnie, wiszącym na środku pokoju, pojawił się czarny pas, który stał się wkrótce bezkształtnym kleksem, wychodzącym za obszar ekranu.

– To najbardziej prawdopodobny wariant. Wir osiąga apogeum i następuje interno. Miliony ofiar. Globalny kataklizm -jądrowy, biologiczny, upadek asteroidu, trzęsienie ziemi o sile dwunastu stopni. Cokolwiek by to było.

– A bezpośredni wybuch inferna? – ostrożnie spytałem. Spojrzałem przelotnie na Zawulona -jego twarz pozostała obojętna.

– Nie. Mało prawdopodobne. Do tej granicy jeszcze jest daleko – szef pokręcił głową. – Gdyby to miało nastąpić, przypuszczam, oba Patrole już wybiłyby się nawzajem. Drugi wariant…

Cieniutka linia, odchodząca od czarnego pasa. Urwana.

– Zlikwidowanie celu. Jeśli cel zginie, wir rozpłynie się… samoistnie.

Zawulon poruszył się. I życzliwie dodał:

– Jestem gotowy pomóc wam w tej maleńkiej akcji. Nocny Patrol nie może dokonać jej samodzielnie, czyż nie tak? Jesteśmy do waszych usług. Zapanowała cisza. Potem szef zaśmiał się.

– Och, jak chcecie – Zawulon wzruszył ramionami. – Powtarzam -oferujemy naszą pomoc. Nam nie jest potrzebna globalna katastrofa, która w jednej chwili unicestwi miliony ludzi. Na razie jej nie potrzebujemy.

– Trzeci wariant – powiedział szef, patrząc na mnie. – Patrz uważnie. Jeszcze jedna linia, odgałęziająca się od wspólnego korzenia. Najcieńsza, najbardziej zbliżona do osi na poziomie zera.

– To wtedy, jeśli ty przystąpisz do gry, Antoni.

– Co mam zrobić? – spytałem.

– Nie wiem. Prognoza prawdopodobieństwa nigdy nie daje szczegółowych wskazań. Wiadomo tylko jedno: ty możesz zdjąć wir.

Przez moją głowę przeleciała bezsensowna myśl, że mój sprawdzian trwa. Próba w terenie… wampira zabiłem, A teraz… tak. Nie. To niemożliwe. Nie przy takich stawkach!

– Nigdy nie zdejmowałem czarnych wirów – mój głos z jakiegoś powodu brzmiał jak obcy, przebijał w nim nie strach, raczej zdziwienie. Mag Zawulon zachichotał, jakoś tak niesmacznie, po babsku.

Szef kiwnął głową:

– Wiem, Antoni.

Wstał, poprawił szlafrok, podszedł do mnie. Wyglądał głupio, przynajmniej w tym normalnym moskiewskim mieszkaniu. Jego orientalna odzież wyglądała na nieudolną karykaturę.

– Takich wirów jeszcze nikt nigdy nie zdejmował. Ty będziesz pierwszym, który spróbuje.

Milczałem.

– I weź pod uwagę, Antoni, że jeśli to zepsujesz… cokolwiek… spłoniesz pierwszy. Nawet nie zdążysz uciec w Zmrok. Wiesz, co zdarza się z sługami Światła, kiedy trafiają w epicentrum wybuchu inferna?

W gardle mi zaschło. Kiwnąłem głową.

– Wybacz, mój łaskawy wrogu – powiedział Zawulon. – Czy wasi pracownicy nie mają prawa wyboru? Nawet na wojnie w podobnych sytuacjach wzywano… chętnych.

– Wzywano ochotników- nie odwracając się rzucił szef. – My wszyscy jesteśmy ochotnikami, od początku. I żadnego wyboru nie mamy.

– A my możemy wybierać. Zawsze – mag znowu zachichotał.

– Kiedy przyznajemy prawo wyboru ludziom, odbieramy je sobie. Zawulonie – Borys Ignatjewicz zerknął ukosem na maga – występujesz przed obcym audytorium. Nie przeszkadzaj.

– Milczę – Zawulon spuścił głowę, skulił się.

– Spróbuj – powiedział szef. – Antoni, nie mogę nic ci doradzić. Spróbuj. Proszę ciebie, spróbuj. I… zapomnij wszystko, czego ciebie nauczono. Nie wierz temu, co mówiłem, nie wierz temu, co wyczytałeś w konspektach, nie wierz swoim oczom, nie wierz cudzym słowom.

– W co w takim razie mam wierzyć, Borysie Ignatjewiczu?

– Gdybym wiedział, Antoni, to wyszedłbym z siedziby sztabu… i sam poszedłbym do tamtego bloku.

Jednocześnie spojrzeliśmy za okno. Czarny wir obracał się, chwiejąc się z boku na bok. Jakiś człowiek, idący chodnikiem, nagle skręcił w śnieg i zaczął omijać lej wiru szerokim kołem. Zauważyłem, że na poboczu już wydeptano ścieżkę ludzie nie widzą rwących się na ziemię sił zła, ale wyczuwają ich bliską obecność.

– Ja będę osłaniała Antoniego – niespodziewanie odezwała się biała sowa. -Osłaniać i zabezpieczać łączność.

– Z zewnątrz – zgodził się szef. – Tylko z zewnątrz… Antoni… idź. Postaramy się maksymalnie zasłonić ciebie przed cudzą obserwacją. Olga wzleciała z łóżka, usiadła mi na ramię.

Spojrzawszy na przyjaciół, na maga – ten jakby wpadł w śpiączkę – wyszedłem z pokoju. Od razu usłyszałem, jak ucicha gwar w mieszkaniu.

Odprowadzali mnie wzrokiem, w pełnej ciszy, bez zbędnych słów, bez poklepywania po plecach i dobrych rad. Przecież właściwie nie czyniłem nic Specjalnego. Po prostu szedłem na śmierć.

Było cicho.

Jakoś niezwykle cicho, nawet jak na moskiewską dzielnicę-sypialnię i tak późną porę. Tak jakby wszyscy zamknęli się w domach, zgasili światło, nakryli głowy kołdrami i milczeli. Właśnie milczeli, a nie spali. Jedynie niebiesko-czerwona poświata migała w oknach – wszędzie pełną parą pracowały telewizory. To już nawyk, kiedy nam jest źle, kiedy jesteśmy przybici – włączamy telewizor i patrzymy na wszystko jak leci, od teleshopu do dzienników. Ludzie nie widzą świata Zmroku. Ale potrafią go wyczuwać, gdy się zbliża.

– Olga, co powiesz o tym wirze? – spytałem.

– Nie do zdjęcia.

Jej słowa cięły jak nóż.

Stałem przed klatką schodową, patrząc na giętki, jak trąba słonia, lej wiru. Jakoś nie chciało mi się wchodzić.

– Kiedy… przy jakim rozmiarze wiru potrafisz go zneutralizować?

Olga głośno pomyślała:

– Jak będzie miał z pięć metrów wysokości. Mam wtedy jakąś szansę. Jeśli będzie miał trzy metry – z pewnością.

– A dziewczyna uratuje się?

– Możliwe.

Coś nie dawało mi spokoju. W tej nienormalnej ciszy, kiedy nawet samowiły starały się ominąć skazaną na zgubę dzielnicę, jakieś dźwięk mimo wszystko było słychać…


Wkrótce zrozumiałem. Jęczały psy. We wszystkich mieszkaniach, we wszystkich domach dookoła cicho, żałośnie, bezradnie skarżyły się swoim panom nieszczęsne psy. One widziały zbliżające się inferno.

– Olga, daj mi informacje o dziewczynie. Wszystkie.

– Świetlana Nazarowa. Dwadzieścia pięć lat. Lekarz terapeuta, pracuje w poliklinice numer siedemnaście. Nigdy nie była pod obserwacją Nocnego Patrolu, Dziennego Patrolu także. Zdolności magicznych nie zauważono. Rodzice i młodszy brat mieszkają w Bratiejewie, kontaktuje się z nimi sporadycznie, zazwyczaj telefonicznie. Ma cztery koleżanki, sprawdzamy je, na razie wszystko jest czyste. Stosunki z otoczeniem zrównoważone, nie zaobserwowano żadnych wrogów.

– Lekarz – powiedziałem w zamyśleniu. – Olga, przecież to już punkt zaczepienia… jakiś staruszek lub staruszka… niezadowoleni z leczenia. W ostatnich latach życia zazwyczaj następuje wybuch utajonych zdolności magicznych…

– Sprawdza się – odpowiedziała Olga. – Jeszcze takich danych nie mamy.

Szkoda czasu na zgadywanki, już pół dnia nad dziewczyną pracują ludzie mądrzejsi ode mnie.

– Co jeszcze?

– Grupa krwi A. Poważnych chorób nie przechodziła, czasami lekkie zaburzenia kardiologiczne. Pierwszy kontakt seksualny w wieku lat siedemnastu, z rówieśnikiem, z ciekawości. Przez cztery miesiące była zamężna, od dwóch lat rozwiedziona, z byłym mężem jej stosunki nie są wrogie. Dzieci nie ma.

– Zdolności męża?

– Zerowe. Jego nowej żony takie same. Sprawdzono w pierwszej kolejności.

– Wrogowie?

– Dwie nieżyczliwe koleżanki z pracy. Dwaj odrzuceni adoratorzy, też z polikliniki. Szkolny kolega, który pół roku temu usiłował wyłudzić zwolnienie lekarskie.

– I?

– Odmówiła.

– A jakże. A jakie mają zdolności magiczne?

– Praktycznie żadne. Poziom nieżyczliwości średni. Zdolności magiczne u wszystkich słabe. Niezdolni do stworzenia takiego wiru.

– Śmierć pacjentów? W ostatnim czasie?

– Nie miała.

– To skądże wzięło się to zaklęcie? – zadałem retoryczne pytanie. Tak, teraz już jest jasne, dlaczego Patrol znalazł się w ślepej uliczce. Swietłana okazała się- najzwyczajniej w świecie – bez skazy. Pięciu wrogów w ciągu dwudziestu pięciu lat – można jedynie być dumnym.

Olga milczała.

– Trzeba iść – powiedziałem. Odwróciłem się i spojrzałem w okno, gdzie widać było sylwetki naszych. Ktoś z ochroniarzy pomachał do mnie ręką. – Olga, a jak pracował Ignacy?

– Standardowo. Znajomość zawarta na ulicy, według wariantu „roztargniony inteligent". Kawa w barze. Rozmowy. Poziom sympatii u obiektu szybko rósł, Ignacy przeszedł do przyspieszania stopnia znajomości. Kupił szampana i likier, przyszli tutaj.

– Dalej.

– Wir zaczął rosnąć.

– Przyczyna?

– Żadna. Ignacy jej się podobał, a nawet więcej, zaczęła odczuwać silny pociąg do niego. Ale w tej chwili nastąpił katastrofalnie szybki wzrost wiru. Ignacy zmienił trzykrotnie style zachowania, dała mu wyraźnie do zrozumienia, że może pozostać na noc, ale wir przeszedł w stadium burzliwego wzrostu. Ignacy został odwołany. Wir się ustabilizował.

– Jak go odwołano? – Już zmarzłem i w butach czułem nieprzyjemną wilgoć. Jednak nie byłem jeszcze gotowy do działania.

– „Chora matka". Telefon na komórkę, rozmowa, przeprosiny, obietnica telefonii jutro. Wszystko przeprowadzono czysto, u obiektu nie powstały żadne podejrzenia.

– A wir ustabilizował się?

Olga milczała. Widać łączyła się z analitykami.

– Nawet troszkę się zmniejszył. O trzy centymetry. Ale to może być zwyczajne osiadanie, po wyłączeniu zewnętrznego zasilania.

Coś w tym wszystkim nie grało. Ale nijak nie mogłem sprecyzować swojego niejasnego jeszcze podejrzenia.

– Gdzie jest jej rejon, Olga?

– Tutaj, dookoła. Wraz z domem, w którym mieszka. Chorzy często przywodzą do jej mieszkania.

– Świetnie. W takim razie pójdę jako pacjent.

– Potrzebujesz pomocy przy nałożeniu fałszywej pamięci?

– Poradzę sobie sam.

– Szef się zgadza – po dobrej chwili powiedziała Olga. – Pracuj. Twoja tożsamość – Antoni Gorodecki, programista, kawaler, od trzech lat na obserwacji, diagnoza – wrzody żołądka, mieszkasz w tym samym domu, mieszkanie numer sześćdziesiąt cztery. Mieszkanie teraz jest puste, jeśli będzie trzeba, zabezpieczymy je dla ciebie.

– Trzy lata to ja nie pociągnę – przyznałem się. – Rok. Najwyżej rok.

– Dobrze.

Spojrzałem na Olgę, a ona na mnie swoim niemrugającym ptasim spojrzeniem, w którym mimo wszystko pozostało coś ze spojrzenia tej brudnej arystokratki, pijącej koniak u mnie w kuchni.

– Powodzenia – życzyła mi Olga. – Spróbuj obniżyć wir. Choćby do dziesięciu metrów… wtedy ja zaryzykuję.

Ptak uniósł się i od razu uciekł w Zmrok, gdzieś tam, w najgłębsze jego warstwy.

Westchnąwszy poszedłem do drzwi. Ssawka wiru zachybotała, próbując dotknąć mnie. Wyciągnąłem ku niemu dłonie, ułożywszy je w Ksamadi, znak negacji.

Wir zadrżał i odsunął się. Bez strachu, raczej jakby przyjmował warunki gry. Przy takich rozmiarach inferno powinno już posiadać intelekt, nie być tępą samonaprowadzającą się rakietą, lecz raczej okrutnym i doświadczonym kamikadze. To śmieszne brzmi – doświadczony kamikadze, ale w przypadku dotyczącym Ciemności takie określenie jest adekwatne. Włamawszy się w ludzki świat wir inferno jest skazany na zgubę, ale to jak śmierć jednej osy z ogromnego roju.

– Twój czas jeszcze nie nadszedł – powiedziałem. Inferno i tak nie odpowie, ale chciałem to powiedzieć.

Przeszedłem obok leja. Wydawało się, że wir jest stworzony z czarnego szkła, o granatowym połysku i elastyczności gumy. Jego zewnętrzna powłoka była prawie nieruchoma, ale tam, w głębinach, gdzie ciemny granat przechodził w nieprzeniknioną ciemność, odgadywało się szaleńczo szybkie obroty.

Może nie mam racji. Może akurat jego czas właśnie nadszedł…

By dostać się do klatki, nie trzeba było znać kodu – zamek był zniszczony i wypatroszony. Normalka. Maleńkie pozdrowienie od Ciemności. Już nauczyłem się dostrzegać drobne oznaki jej działania, zauważać napisy i ślady brudnych butów na ścianach, zbite lampy i zaświnione windy. Ale teraz byłem w akcji.

Nie musiałem prosić o adres dziewczyny. Czułem ją – nie wolno odmówić jej prawa do nazywania siebie dziewczyną z powodu jej zamążpójścia, to jest kwestia wieku – wiedziałem dokąd iść. Już widziałem jej mieszkanie, właściwie nie widziałem, a odbierałem jako całość. Jedyne czego ciągle nie wiedziałem, to jak zdjąć ten przeklęty wir… Zatrzymałem się przed drzwiami, zwyczajnymi, a nie stalowymi. To bardzo dziwne jak na mieszkanie na parterze. W dodatku na parterze z wyłamanym zamkiem w drzwiach na klatkę schodową. Głęboko westchnąłem i zadzwoniłem. Jedenasta. Późno, rzecz jasna.

Usłyszałem kroki. Nie miała nawet izolacji dźwiękowej…

Rozdział 7

Otworzyła drzwi od razu.

Żadnego pytania, w judasza nie spojrzała, łańcucha nie nałożyła. I to w Moskwie! Nocą! Sama w mieszkaniu! Wir wyssał ostatki jej ostrożności, tej, która pozwoliła dziewczynie przetrwać kilka ostatnich dni. Zazwyczaj z tego powodu giną ci, na których rzucono zaklęcie…

– Na razie wygląd Świetlany nie uległ zmianie. Może pojawiło się trochę cieni pod oczami, ale niewiele, jak na noc, którą przeżyła. Ubrana… spódniczka, elegancka bluzeczka, pantofelki, jakby czekała na kogoś albo właśnie miała gdzieś wyjść.

– Dobry wieczór, Swietłano – powiedziałem, zauważając w jej oczach, że zaczyna mnie sobie przypominać. Przecież pamiętała mnie – niewyraźnie – z wczorajszego spotkania. I teraz skojarzyła sobie, że już się znamy, tylko jeszcze nie przypominała sobie skąd. Trzeba szybko to wykorzystać. Sięgnąłem przez Zmrok. Delikatnie, dlatego że wir wisiał jak przyklejony nad głową dziewczyny i jego reakcja mogła nastąpić w każdej chwili. Delikatnie, dlatego że nie chciałem jej oszukiwać. Nawet dla jej dobra.

Mogło to być intrygujące i zabawne, ale tylko pierwszy raz. Jeśli to się powtórzy, nie będzie już dla mnie miejsca w Nocnym Patrolu. Zmieniać normy etyczne to jedno, ale ingerowanie w cudzą pamięć to coś zupełnie innego. To nieuniknione, trzeba tak postępować, to część Traktatu, nawet sam proces naszego przechodzenia w Zmrok wywołuje chwilową amnezję.

Jeśli jednak kiedykolwiek ingerencja w cudzą pamięć sprawi nam przyjemność – musimy odejść.

– Dobry wieczór panu, Antoni -jej glos z lekka słabł, kiedy zmusiłem ją do przypomnienia tego, co się nigdy nie zdarzyło. – Czy coś się stało?

Ja, krzywo się uśmiechając, poklepałem się po brzuchu. W pamięci Świetlany teraz szalał huragan. Nie jestem tak dobrym fachowcem, żeby narzucić jej fałszywą pamięć. Na szczęście, wystarczyło zrobić jedynie dwie-trzy aluzje. Dalej już sama się oszukiwała. Tworzyła sobie mój wizerunek nadając mu cechy jakiegoś dawnego znajomego, do którego byłem podobny, innego, jeszcze bardziej dawnego i krótko znanego, ale o sympatycznym charakterze, dwóch dziesiątków pacjentów – moich rówieśników, jakichś sąsiadów z domu. Jedynie lekko sterowałem tym procesem, prowadząc Świetlane do stworzenia kompletnego portretu. Dobry człowiek… neurastenik… i rzeczywiście często choruje… trochę flirtuje, ale tylko troszkę – bardzo nieśmiały… mieszka po sąsiedzku.

– Boli? – Od razu skojarzyła. Rzeczywiście, dobry lekarz. Lekarz z powołania.

– Trochę. Wczoraj wypiłem… – całym swoim zachowaniem wyrażałem skruchę.

– Panie Antoni, przecież pana uprzedzałam… proszę wejść…

Wszedłem, zamknąłem drzwi – dziewczyna nawet o tym nie pomyślała.

Rozbierając się, szybko się rozejrzałem – i w zwyczajnym świecie, i w Zmroku.

Tanie tapety, wyświechtany chodnik pod nogami, stare buciki, lampa pod sufitem w zwykłym szklanym abażurze, tandetny chiński telefon na ścianie. Niezbyt bogato, czysto. I to nie dlatego, że jest lekarzem rejonowym, który zbyt wiele nie zarabia. Raczej dlatego, że sama nie czuje potrzeby komfortu. Niedobrze… bardzo źle.

W świecie Zmroku mieszkanie robiło znacznie lepsze wrażenie. Żadnej pasożytniczej flory, żadnych śladów Ciemności. Oprócz czarnego wiru, oczywiście. A ten się tutaj panoszył… widziałem go w całej okazałości, od leja, wirującego nad głową dziewczyny, do jego tuby, która osiągnęła trzydzieści metrów wysokości.

Przeszedłem za Swietłaną do jedynego pokoju. Tutaj było przytulniej. Ciepłą, pomarańczową plamą świecił tapczan, ale nie cały – tylko róg przy staromodnej lampie stojącej. Dwie ściany zastawione były regałami na książki, sięgającymi aż po sufit… Jasne.

Już zacząłem ją rozumieć. Nie jako obiekt pracy, nie jako możliwą ofiarę nieznanego maga Ciemności, nie jako nieświadomą przyczynę katastrofy, ale jako człowieka. Wielbicielka książek, zamknięta w sobie i pełna kompleksów, mająca mnóstwo śmiesznych ideałów i dziecinną wiarę w Srebrnego Księcia, który jej szuka i z pewnością znajdzie. Praca lekarza, kilku znajomych, kilku przyjaciół, i bardzo, bardzo dużo samotności. Uczciwa harówka, zgodna z kodeksem moralnym budowniczego komunizmu, nieliczne wyjścia do kawiarni i meliczni adoratorzy. I wieczory, jeden podobny do drugiego, na tapczanie z książką, z leżącym obok telefonem i uspokajająco mruczącym telewizorem.

Jak wielu z was pozostało do tej pory, dziewczyn i chłopaków w nieokreślonym wieku, wychowanych przez rodziców z pokolenia lat sześćdziesiątych. Jak wielu z was jeszcze pozostało, nieszczęśliwych i nieumiejących być szczęśliwymi. Jak chciałbym wam współczuć, jak chciałbym wam pomóc. Dotknąć przez Zmrok – odrobinkę, całkiem delikatnie. Dodać nieco pewności siebie, kropelkę optymizmu, gram woli, ziarenko autoironii. Pomóc wam – żebyście wy mogli pomóc innym.

Nie wolno.

Każde czynienie Dobra to zezwolenie na aktywną działalność Zła. Traktat! Patrole! Równowaga świata?

Cierp lub zwariuj, narusz prawo, idź przez tłum, rozdając ludziom nieproszone dary, łamiąc losy i oczekując aż zza którego rogu wyjdą do ciebie byli przyjaciele i wieczni wrogowie, żeby odesłać cię w Zmrok. Na zawsze…

– Panie Antoni, jak ma się pańska mama?

Ach, tak. Ja, pacjent Antoni Gorodecki, mam matkę staruszkę. Mama ma osteoporozę i pełen komplet chorób podeszłego wieku. Też jest pacjentką Świetlany.

– Nic, wszystko w porządku. To tylko ja coś…

– Proszę się położyć.

Zadarłem do góry koszulę i sweter, położyłem się na tapczanie, Swietłana przysiadła obok mnie. Przebiegła ciepłymi palcami po moim brzuchu, z jakiegoś powodu nacisnęła wątrobę.

– Boli?

– Nie… teraz nie.

– De pan wypił?

Odpowiadałem na pytania, wyszukując odpowiedzi w pamięci dziewczyny- Wcale nie należy wyglądać na umierającego. Tak… tępy ból, niezbyt silny… Po jedzeniu… O, teraz trochę zabolało…

– Na razie to tylko nieżyt… – Swietłana zaprzestała palpacji. – Ale cieszyć się nie ma z czego, rozumie pan. Teraz wypiszę receptę…


Podniosła się, podeszła do drzwi, zdjęła z wieszaka torebkę. Przez cały ten czas obserwowałem wir. Nic się nie działo, moje przyjście nie wywołało wzrostu inferna, ale i go nie osłabiło…

– Antoni… – głos płynął ze Zmroku, poznałem Olgę. – Antoni, wir zmniejszył się o trzy centymetry. W którymś momencie dokonałeś czegoś właściwego. Analizuj, Antoni.

Prawidłowe posunięcie? Kiedy? Przecież nic nie zrobiłem, znalazłem jedynie pretekst do wizyty!

– Panie Antoni, czy ma pan jeszcze ranigast? – Świetlana, siedząca za stołem, patrzyła na mnie. Poprawiając koszulę kiwnąłem głową:

– Tak, kilka tabletek.

– Kiedy wróci pan teraz do domu, niech pan weźmie jedną. A jutro trzeba kupić więcej. Niech pan je bierze przez dwa tygodnie, przed snem.

Świetlana widać należała do tych lekarzy, którzy wierzą w moc farmaceutyków. Mnie to nie przeszkadzało -ja także w nie wierzę. My, Inni, odczuwamy irracjonalny respekt przed nauką, nawet wtedy, kiedy wystarcza podstawowe działanie magiczne, sięgamy po analginę lub antybiotyki.

– Pani Swietłano… Proszę wybaczyć, że pytam – ze skruchą nie śmiejąc podnieść oczu. – Ma pani jakieś kłopoty?

– Dlaczego pan tak myśli, Antoni? – nie przestawała pisać i nawet nie spojrzała na mnie. Ale spięła się.

– Tak mi się wydaje. Ktoś panią obraził?

Dziewczyna odłożyła pióro, popatrzyła na mnie – z ciekawością i lekką sympatią.

– Nie, panie Antoni. No co pan. To pewnie zima. Zbyt długa zima.

Uśmiechnęła się z przymusem, a wir inferna zachybotał nad nią, drapieżnie przysunął lej…

– Niebo jest szare, cały świat jest szary. Nic nie chce się robić… wszystko nie ma sensu. Zmęczona jestem, panie Antoni. Ale rozpocznie się wiosna – i wszystko przejdzie.

– Ma pani depresję, Swietłano – strzeliłem nagle, zanim zdążyłem skojarzyć, że diagnozę zaczerpnąłem z jej pamięci. Ale dziewczyna nie zwróciła na to uwagi:

– Pewnie tak. Ale to nic, tylko słoneczko wyjrzy… Dziękuję, że pan się o mnie niepokoi, Antoni.

Tym razem jej uśmiech był bardziej szczery – chociaż i tak wymuszony.

Przez Zmrok dobiegł mnie szept Olgi: – Antoni, minus dziesięć centymetrów. Wir osiada! Antoni, analitycy pracują, kontynuuj rozmowę!

– Co ja takiego „dobrze" robię?

To pytanie jest trudniejsze niż „co robię źle?". Jeśli popełnię błąd, wystarczy diametralnie zmienić sposób zachowania. Ale jeśli trafiasz w cel, ale sam nie dostrzegasz, musisz wezwać pomoc. Ciężko jest być kiepskim strzelcem przypadkowo trafiającym w jabłuszko, próbującym przypomnieć sobie ten ruch rąk i przymrużenie oka, siłę palca naciskającego spust… i nie przyznawać się, że kulę skierował w cel nagły powiew wiatru.

Złapałem się na tym, że siedzę i patrzę na Swietlanę. A ona milcząc, z uwaga przygląda się mnie.

– Niech pani wybaczy – powiedziałem. – Proszę mi wybaczyć. Wtargnąłem tutaj wieczorem, wpycham nos w cudze sprawy…

– Nie szkodzi. Nawet mi miło, panie Antoni. Chce pan, zrobię herbatę?

– Minus dwadzieścia centymetrów, Antoni! Zgadzaj się!

Nawet te kilka centymetrów, o które zmniejszył się wir szalonego inferno – to dar losu. To ludzkie istnienia. Dziesiątki albo nawet setki istnień, odjętych nieuchronnej katastrofie. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje, ale podnoszę odporność Świetlany na inferno. I wir zaczyna maleć.

– Dziękuję, pani Swietłano. Z przyjemnością.

Dziewczyna wstała, poszła do kuchni. Ja za nią. W czym tkwi problem?

– Antoni, jest gotowa wstępna analiza…

Wydawało mi się, że w przysłoniętym zasłonami oknie mignęła biała sylwetka ptaka – poszedłem wzdłuż ściany, postępując za Świetlaną.

– Ignacy postępował zgodnie z ogólnym schematem. Komplementy, zainteresowanie, uwielbienie, zakochanie. To jej się podobało, ale spowodowało zwiększenie się wiru. Ty obrałeś inną metodę – współczucie. Bezinteresowne współczucie.

Nie dano mi żadnych zaleceń, a to oznacza, że analitycy jeszcze nie wyciągnęli żadnych konkretnych wniosków. Ale teraz, z grubsza, wiedziałem, jak Mam dalej postępować. Patrzeć ze smutkiem, uśmiechać się ze współczuciem, pić herbatę i mówić „masz zmęczone oczy…" Bo przecież przejdziemy na „ty", no nie? Na pewno przejdziemy. Nie

– Panie Antoni?

Zbyt długo na nią patrzyłem. Świetlana zamarła przy kuchence z ciężkim, od skroplonej pary czajnikiem. Nie tyle wystraszona, to uczucie już było dla niej niedostępne, zniszczone do końca przez czarny wir. Raczej zmieszana.

– Coś jest nie tak?

– Tak. Głupio się czuję, pani Swietłano. Zjawiłem się tutaj pośród nocy, wylałem przed panią swoje żale i w dodatku jeszcze zostałem na herbacie…

– Antoni, ależ to ja poprosiłam pana o to. Wie pan, dzisiaj był taki dziwny dzień, że nie chcę być sama… Potraktujmy jako moje honorarium za diagnozę? To, że pan posiedzi i porozmawia ze mną – powoli sprecyzowała Świetlana.

Kiwnąłem głową. Każde słowo może nieść złowrogie skutki.

– Wir obniżył się jeszcze o piętnaście centymetrów. Antoni, wybrałeś właściwą taktykę!

Nic nie wybierałem, czy oni tego nie rozumieją, analitycy z Koziej Wólki! Wykorzystałem tylko zdolności Innego, żeby wejść do cudzego domu, wdarłem się w cudzą pamięć, żeby przedłużyć tam swój pobyt… A teraz po prostu płynę z nurtem.

I mam nadzieję, że rzeka wyrzuci mnie tam, gdzie trzeba.

– Podać panu konfitury, Antoni?

– Tak…

Surrealistyczna herbatka. Gdzie do niej Carrollowi! Najbardziej zwariowana herbatka nie odbyła się w króliczej norze przy stole z szalonym Kapelusznikiem, Susłem i Zającem Szarakiem. Maleńka kuchnia w malutkim mieszkanku, poranna herbata, wrzątek, malinowe konfitury z trzylitrowego słoika – oto scena, na której nieznani aktorzy ogrywają prawdziwą zwariowaną herbatkę. Tutaj, i tylko tu, padają słowa, które w innych sytuacjach nigdy nie zostałyby wypowiedziane. Tutaj gestem magika wydobywa się z ciemności maleńkie nieprzyjemne tajemnice, wyciąga się z bufetu rodzinne szkielety, znajduje w cukiernicy garść lub dwie cyjanku. I nigdy nie znajduje się powodu, aby wstać i uciec – zawsze zdążą na czas dolać tobie herbaty, zaproponować konfiturę lub przysunąć bliżej otwartą cukiernicę…

– Antoni, znam pana już od roku…

Cień – krótkotrwały cień roztargnienia w oczach dziewczyny. Pamięć usłużnie wypełnia dziury, podsuwa wyjaśnienia, dlaczego ja, taki sympatyczny i dobry człowiek, pozostałem dla niej jedynie pacjentem.

– Chociaż tylko służbowo, ale teraz… mam ochotę z panem porozmawiać… jak z sąsiadem. Jak z przyjacielem. Mogę?

– Oczywiście, Swieta.

Uśmiech pełen wdzięczności. Moje imię trudno skrócić i zmiękczyć, Tosiek – to już przesada, zbyt wielka zażyłość.

– Dziękuję, Antoni. Wiesz… ja rzeczywiście jestem nie w sosie. Już od trzech dni.

Oczywiście. Trudno być w humorze, kiedy nad tobą wisi miecz Nemezis. Oślepłej, okrutnej Nemezis, która wyrwała się spod władzy martwych już bogów…

– Dziś na przykład… dobrze…

Chciała mi opowiedzieć o Ignacym. Nie rozumie, co z nią się stało, dlaczego przypadkowa znajomość omal nie zakończyła się w łóżku. Wydaje się jej, że zaczyna tracić rozum. Wszystkim ludziom, którzy znaleźli się w strefie działań Innych, przychodzi do głowy podobna myśl.

– Swietłana, może pani… może ty., z kimś się pokłóciłaś?

To posunięcie jest prymitywne, ale spieszę się, sam nie wiedząc dlaczego. Wir na razie jest stabilny, nawet ma tendencję zniżkową. Ale ja się spieszę.

– Dlaczego tak uważasz?

Swietłana nie dziwi się i nie uważa pytania za zbyt osobiste. Wzruszam ramionami i próbuję wyjaśnić:

– Ze mną tak często bywa.

– Nie, Antoni. Z nikim i o nic się nie pokłóciłam. Coś się dzieje we mnie…

Nie masz racji, dziewczyno. Nawet nie wyobrażasz sobie, jak bardzo się mylisz. Nad tobą wisi czarny wir o takich rozmiarach, jakie pojawiają się raz na stulecie. A to oznacza, że ktoś nienawidzi ciebie z taką mocą, jaką rzadko posiadają ludzie… lub Inni.

– Pewnie powinnaś odpocząć – zasugerowałem. – Wyjechać dokądkolwiek… na odludzie…

Powiedziałem to, i nagle pomyślałem, że to rozwiązałoby problem. Nie do końca, nadal śmiertelnie zagrożona byłaby sama Swietłana. Na odludzie. W mgC. w tundrę, na biegun północny. I tam wybuchnie wulkan, spadnie meteoryt albo skrzydlata rakieta z głowicami atomowymi. Inferno wybuchnie, ale ucierpi jedynie sama Swietłana.

Jak dobrze, że podobne rozwiązanie problemu jest dla nas tak samo niemożliwe, jak zaproponowane przez maga Ciemności zabójstwo.

– O czym myślisz, Antoni?

– Swieta, co się tobie przydarzyło?

– Antoni, zbyt ostro! Zwolnij tempo, Antoni!

– Czy to aż tak widać?

– Tak.

Świetlana spuściła oczy. Czekałem na krzyk Olgi, że czarny wir zaczął swój ostateczny, katastroficzny wzrost, że wszystko zepsułem i od teraz tysiące ludzkich istnień ciąży na moim sumieniu… Olga milczała.

– Zdradziłam…

– Co?

– Zdradziłam swoją matkę.

Patrzyła poważnie. Nie udawała człowieka, który uczynił podłość i tym się chełpi.

– Nie rozumiem, Swieta…

– Moja matka jest chora, Antoni. Nerki. Musi regularnie dializować się… ale to tylko półśrodek. Krótko mówiąc… zaproponowali mi… przeszczep.

– Dlaczego tobie? – ciągle jeszcze nie rozumiałem.

– Zaproponowali mi, żebym oddała jedną nerkę. Matce. Prawie na pewno się przyjmie, nawet robiłam analizy… potem odmówiłam. Ja… ja się boję.

Milczałem. Wszystko stało się jasne. W końcu coś zaczęło działać albo też we mnie znalazło się coś takiego, co skłoniło Świetlane do tak wielkiej szczerości. Matka.

Matka!

– Antoni, jesteś wspaniały. Chłopaki już wyjechali – głos Olgi brzmiał tryumfalnie. Gdybyśmy jeszcze mogli znaleźć maga Ciemności!Kto by po myślał… A przy pierwszym kontakcie nikt nic nie wyczuł, uznali ją za wydmuszkę… Świetnie się spisałeś. Uspokajaj ją, Antoni, mów, pocieszaj…

W Zmroku nie możesz zatkać uszu. Trzeba wysłuchać tego, co do nas mówią.

– Świetlana, nikt nie miał prawa tego od ciebie żądać…

– Tak. Oczywiście. Powiedziałam tak mamie… i ona powiedziała, abym zapomniała o tym. Powiedziała, że popełni samobójstwo, jeśli się na coś takiego zgodzę. Że… i tak umiera. I nie ma sensu mnie okaleczyć.

Nie trzeba było nic mówić. Trzeba było oddać nerkę. Dowiedziałaby się potem, po operacji. Nawet rodzić można z jedną nerką… były już takie precedensy.

Nerka. Jaka bzdura. Jaki drobiazg. Godzina pracy dla porządnego maga Światła. Ale nam nie wolno leczyć, każde prawdziwe ocalenie to indulgencja dla maga Ciemności na zaklęcie, na rzucenie uroku. I tak matka… rodzona matka, sama tego nie rozumiejąc, w chwilowym porywie emocji, mówiąc jedno, zakazując nawet myśleć córce o operacji – przeklęła ją.

I zjawił się niewiarygodnie silny czarny wir.

– Teraz nie wiem, co dalej robić, Antoni. Postępuję jak głupia. Dzisiaj ledwo nie poszłam do łóżka z nieznajomym człowiekiem – Swietłana jednak zdecydowała się to powiedzieć, chociaż pewnie potrzebowała na to nie mniej siły niż na opowieść o matce.

– Swieta. można znaleźć jakieś rozwiązanie – zacząłem. – Rozumiesz, najważniejsze, to nie opuszczać rąk, nie zadręczać się…

– Przecież specjalnie jej o tym powiedziałam, Antoni! Wiedziałam, co na to odpowie! Chciałam, żeby mi zakazała! Powinna mnie przekląć, głupią, posłać do diabła!

Swietłano, nawet nie wiesz, ile masz racji… nikt nie wie, jakie mechanizmy wtedy zadziałały, co się działo w Zmroku i jaka jest różnica pomiędzy przeklęciem nieznajomego człowieka a przeklęciem ukochanego, przeklęciem syna, przeklęciem matki. Tylko że matczyne wyklęcie jest straszniejsze od wszystkich.

Antoni, spokojnie. – Głos Olgi otrzeźwił mnie natychmiast.

– To byłoby zbyt proste, Antoni. Czy pracowałeś kiedyś z matczynym przeklęciem?

– Nie – odpowiedziałem. Powiedziałem to na głos, odpowiadając od razu i Swietłanie, i Oldze.

– Jestem winna – Swietłana pokiwała głową. – Dziękuję, Antoni, ale naprawdę to ja jestem winna.

Jaz nimi pracowałam – dobiegło mnie ze Zmroku. – Antoni, miły, to nie tak wygląda! Gniew matki to ostry, czarny wybuch i wielki wir. Ale momentalnie się rozpływa. Prawie zawsze.

Możliwe. Nie kłóciłem się. Olga jest specjalistą od klątw i zna chyba wszystkie. Tak, oczywiście, rodzonemu dziecku nie można długo życzyć zła… długo to nie trwa – i wybaczą. Jednak mogą być wyjątki.

– Wyjątki są możliwe – zgodziła się Olga. – Teraz kompleksowo sprawdzają jej matkę. Ale… nie liczyłabym na szybki sukces.

– Swietłana – spytałem. – A nie ma innego wyjścia? Nie można inaczej pomóc twojej mamie? Oprócz transplantacji?

– Nie. Jestem lekarzem, wiem. Medycyna nie jest wszechmocna.

– A gdyby nie medycyna? Zmieszała się:

– O czym ty mówisz, Antoni?

– O medycynie nietradycyjnej – powiedziałem. – Ludowej.

– Antoni…

– Rozumiem, Swietłano, w to trudno uwierzyć – powoli zacząłem. – Jest wielu szarlatanów, aferzystów, ludzi chorych umysłowo. Ale czy na pewno to wszystko jest mistyfikacją?

– Antoni, pokaż mi takiego, który potrafi wyleczyć z prawdziwie ciężkiej choroby – Świetlana z ironią popatrzyła na mnie. – Tylko nie opowiadaj, a pokaż mi go! Jego samego i pacjentów, najchętniej przed i po leczeniu. Wtedy uwierzę, we wszystko uwierzę. W uzdrowicieli, we wróżów, w mistrzów białej i czarnej magii…

Mimowolnie zezłościłem się. Nad dziewczyną wisiał idealny przykład i dowód istnienia „czarnej" magii, taki, który można nawet opisać w podręcznikach.

– Mogę pokazać – powiedziałem. Przypomniałem sobie, jak kiedyś do biura przytaszczyli Daniiła. To była zwyczajna walka… nie bijatyka, ale też i nawet nie potyczka. Po prostu miał pecha. Brali siedmiu wilkołaków, z powodu jakiegoś niewielkiego naruszenia warunków Traktatu. Wilkołaki mogły się poddać – i wszystko zakończyłoby się krótkimi obrachunkami pomiędzy Patrolami. Jednak stawiły opór. Pewnie miały coś grubszego na sumieniu… jakiś krwawy ślad, o którym Nocny Patrol nie wiedział. I teraz już nigdy się nie dowie. Daniił szedł pierwszy, został poważnie ranny. Lewe płuco, serce, głęboka rana wątroby, jedna nerka wyrwana całkowicie.

Naprawiał Daniiłę szef, a pomagał prawie cały personel Patrolu, każdy, kto w tej chwili miał jakieś siły. Ja stałem w trzecim rzędzie, naszym zadaniem było nie tyle wspierać swoją energią szefa, ile ochraniać go od wpływów zewnętrznych. Mimo to czasami popatrywałem na Daniiła. Pogrążał się w Zmrok, czasami sam, czasami razem z szefem. Po każdym pojawieniu się w normalnej rzeczywistości jego rany się zmniejszały. Nie było to zbyt trudne, ale bardzo efektowne, bo rany były jeszcze świeże i niezdeterminowane Losem. Jednak żadnych wątpliwości w to, że szef jest zdolny do wyleczenia matki Swietłany nie miałem. Nawet jeśli nie uniknie swego losu w najbliższej przyszłości, jeśli musi umrzeć, wyleczenie jest możliwe. Śmierć nastąpi z innych powodów…

– Antoni, jak możesz mówić takie rzeczy?

Wzruszyłem ramionami. Swietłana westchnęła:

– Dawać nadzieję to przecież odpowiedzialność. Antoni, nie wierzę w cuda. Ale teraz jestem gotowa uwierzyć. Nie obawiasz się tego?

Spojrzałem jej w oczy – nie, Swietłano. Boję się wielu rzeczy. Ale innych.

Antoni, wir oklapł na kolejne dwadzieścia centymetrów. Antoni, szef prosił, Żeby ci przekazać – Wspaniale się spisujesz.

Coś nie spodobało mi się w jej tonie. Rozmowa poprzez Zmrok nie jest podobna do zwyczajnej, ale mimo to emocje wyczuwa się.

Co się zdarzyło? – spytałem przez martwą, szarą zasłonę.

Pracuj dalej, Antoni.

Co się stało?

– Chciałabym mieć taką pewność – powiedziała Swietłana. Spojrzała w okno: – Nie słyszałeś? Jakieś drapanie

– To… na pewno wiatr – powiedziałem. – Albo ktoś przechodził.

Ołga, mów!

Antoni, z wirem wszystko jest OK. Powoli się zmniejsza. Ty w jakiś sposób wzmacniającej wewnętrzną odporność. Według szacunku do rana wir zmaleje do przypuszczalnie bezpiecznej wielkości. Wtedy będę mogła przystąpić do pracy.

– W takim razie – o co chodzi? Olga, wiem, że coś jest nie w porządku, wyczuwam to!

Milczała.

Olga, jesteśmy partnerami, czy nie?

To podziałało. Nie widziałem w tej chwili białej sowy, ale wiedziałem, że jej oczy rozjarzyły się i przez chwilę popatrzyła w okna polowego sztabu. Prosto w twarz szefowi i Zawulonowi.

– Antoni, mamy problem z chłopcem.

– Z Igorem?

– Antoni, o czym myślisz? – spytała Swietłana. Ciężko rozmawiać jednocześnie i w realnym świecie, i w świecie Zmroku…

– O tym, że dobrze by było czasem się rozdwoić.

– Antoni, masz znacznie ważniejszą misję.

– Mów, Olga.

– Nie rozumiem, Antoni – to znowu Swietłana.

– Widzisz, właśnie sobie uświadomiłem, że jeden z moich znajomych ma kłopoty. Wielkie kłopoty – spojrzałem jej w oczy.

– Wampirzyca. Porwała chłopaczka.

Nic nie poczułem. Żadnych emocji – ani litości, ani złości, ani smutku. Tylko wewnątrz zrobiło się zimno i pusto.

Pewnie tego oczekiwałem. Nie wiem dlaczego, ale oczekiwałem.

– Przecież tam byli Niedźwiedź i Tygrysek!

– Ale stało się

– Co z nim?

Żeby tylko go nie zainicjowała! Lepsza jest śmierć. Wieczna śmierć jest znacznie bardziej przerażająca.

– Żyje. Wzięła go jako zakładnika.

– Cooo?

Czegoś takiego jeszcze nie było. Nigdy dotąd się nie zdarzyło. Zakładnicy to ludzki wynalazek.

– Wampirzyca żąda negocjacji. Chce sądu… ma nadzieję, ze się wykręci.

Wampirzycy trzeba by postawić piątkę z plusem – za inteligencję. Nie miała i nie ma szansy ucieczki. A tak będzie mogła zwalić całą winę na już zlikwidowanego towarzysza, tego, który ją zainicjował… Nic nie wiem, nie jestem winna. Ukąsili mnie. Stałam się taka, jaka jestem. Prawa nie znałam, Traktatu nie czytałam. Byłabym normalną, posłuszną prawu wampirzycą…

Przecież taka obrona może być skuteczna! Szczególnie jeśli Nocny Patrol pójdzie na jakieś ustępstwa. A my na nie pójdziemy… Nie mamy wyjścia. Każde ludzkie życie musi być chronione.

Rozluźniłem się, poczułem ulgę. Właściwie, co dla mnie znaczy ten chłopak? Padnie na niego los – stanie się w legalną ofiarą wampirów i wilkołaków. Takie jest życie. I mnie to nie wzruszy. Nawet jeśli nie padnie – ileż to razy Nocny Patrol nie zdążył, ilu ludzi zginęło za sprawą Ciemności… Ale to dziwne, już wplątałem się w walkę w jego obronie, wstąpiłem w Zmrok i przelałem za niego krew. Teraz mi nie jest wszystko jedno. Nie jest mi to obojętne…

Przeżycia w Zmroku są intensywniejsze niż w świecie ludzi. Nie mogłem koncentrować uwagi i na Oldze, i na Swietłanie.

– Antoni, nie zaprzątaj sobie głowy moimi problemami.

Mimo wszystko chciało mi się śmiać. Jej problemami zajmowały się teraz setki głów, a Swietłana nawet tego się nie domyślała i nie mogła się o tym dowiedzieć. Ale dobrze byłoby wspomnieć o cudzych kłopotach – takich maleńkich w porównaniu z czarnym wirem inferna, aby przez chwilę ją zaabsorbowały.

– Wiesz, jest takie porzekadło – zacząłem. – Nieszczęścia chodzą parami. Ty masz kłopoty, ale ja mówiłem nie o nich. Mój inny znajomy ma także duże kłopoty. Osobiste, ale z tego powodu wcale mu nie jest lżej.

Zrozumiała. I – co mi się spodobało – nie zmieszała się. Tylko dodała:

– Moje problemy także są bardzo osobiste.

– Nie całkiem – powiedziałem. – Tak mi się wydaje.

– A jemu możesz pomóc?

– Jemu pomogą inni – powiedziałem.

– Jesteś pewny? Dziękuję, że mnie wysłuchałeś, ale mnie rzeczywiście nie możną pomóc. Taki już jest mój głupi los.

Ona mnie wygania? – spytałem przez Zmrok. Nie chciałem teraz penetrować jej świadomości.

Nie - odezwała się Olga. – Nie… Antoni, ona wyczuwa.

Czyżby miała jakieś zdolności Innych? Czy też jest to tylko przypadkowy rozbłysk, wywołany przez związane z nią inferno?

Co czuje?

– Ze jesteś tam potrzebny

– Dlaczego ja?

– To zwariowane krwiożercze ścierwo… żąda właśnie ciebie do negocjacji. Tego, który zabił jej partnera.

I wtedy poczułem, że jest kiepsko. Przeszedłem fakultatywny kurs antyterrorystyczny raczej po to, aby nie musieć korzystać ze zdolności Innego, gdybym się wdał w ludzką bójkę, a nie dla konkretnej potrzeby. Z punktu widzenia psychologii terroryzmu wampirzyca działała zupełnie logicznie. Byłem pierwszym pracownikiem Patrolu, który stanął na jej drodze. Zabiłem jej mentora, ją zraniłem. Dla niej stałem się upostaciowaniem wroga.

– Od dawna żąda?

– Od dziesięciu minut.

Spojrzałem w oczy Swietłanie. Suche, spokojne, ani łezki. Najciężej jest wtedy, kiedy ból tłumimy i skry warny.

– Swieta, jeśli teraz odejdę?

Ona wzruszyła ramionami.

– Wszystko wyszło tak głupio… – powiedziałem. – Wydaje mi się, że tobie teraz potrzebna jest pomoc. Ktokolwiek, kto umie słuchać. Albo zechce posiedzieć z tobą i pić wystudzoną herbatę.

Słaby uśmieszek i ledwie dostrzegalne skinięcie.

– Ale masz rację… ktoś inny też potrzebuje pomocy.

– Antoni, ty jesteś jakiś dziwny. Pokręciłem głową:

– Nie jestem dziwny. Jestem bardzo dziwny.

– Mam takie wrażenie… przecież znam ciebie od dawna, a wydaje mi się, ze pierwszy raz ciebie widzę. I jeszcze jedno, wydaje się jakbyś jednocześnie rozmawiał ze mną i jeszcze z kimś innym.

– Tak – powiedziałem. – Tak było.

– Może zwariowałam?

– Nie.

– Antoni… przecież nie przyszedłeś do mnie przypadkowo?

Nie odpowiedziałem. Olga coś szepnęła, ale zamilkła. Powoli obracał się nad głową gigantyczny wir.

– Nieprzypadkowo – powiedziałem. – Przyszedłem pomóc.

Jeśli mag Ciemności, który rzucił zaklęcie, nas śledzi… Jeśli to jednak nie jest przypadkowe „matczyne przekleństwo", lecz celowy profesjonalny atak…

Wystarczy dodać jeszcze jedną kropelkę nienawiści w ten obłok ciemności nad głową. Osłabić ociupinkę wolę życia Swietłany… i nastąpi wybuch. W centrum Moskwy obudzi się wulkan, zwariuje komputer bojowego satelity, zmutuje wirus grypy…

Milcząc patrzeliśmy na siebie.

Wydawało mi się, że już prawie rozumiem, co się tak naprawdę dzieje. Oto rozwiązanie tuż obok, a wszystkie nasze wersje to bzdury i banialuki, konsekwencje myślenia według starych reguł i schematów, które tak prosił odrzucić szef. Ale po to trzeba było pomyśleć, trzeba było choć na sekundę oderwać się od tego, co się dzieje, nie miotać się między chęcią niesienia pomocy jednemu człowiekowi a dziesiątkom, setkom tysięcy ludzi. Nie kołysać się jak wahadło w tej zabójczej gmatwaninie trudnych wyborów, gdzie każdy wybór i tak będzie zły, a jedyną dla mnie różnicą będzie – czy zginę szybko, przechodząc po wybuchu inferna w szare przestrzenie świata Zmroku, czy też powoli, męcząc się, rozpalając w własnym sercu płonący ogień nienawiści do samego siebie…

– Swieta, powinienem już wyjść – powiedziałem.

– Antoni! – tym razem odezwała się nie Olga, lecz szef. – Antoni…

Nic nie mógł mi nakazać, wpadł w etyczną ślepą uliczkę. Widać wampirzyca uparła się i z nikim innym nie chciała wieść rozmów. Rozkazując mi zostać, szef przyczyniał się do śmierci chłopca-zakładnika… i dlatego nie mógł mi wydać takiego rozkazu. Nawet nie mógł prosić.

– Zorganizujemy twoje odejście…

– Lepiej powiadomcie wampirzycę, że już jadę. Świetlana wyciągnęła rękę, lekko dotykając mojej dłoni.

– Odchodzisz na zawsze?

– Do jutra – powiedziałem.

– Nie chcę – dziewczyna powiedziała bezpośrednio. – Kim jesteś?


– Powiem ci jutro. Dobrze?

Zwariowałeś- doleciał do mnie głos szefa.

– Rzeczywiście musisz wyjść?

Tylko nic nie mów! – krzyknęła Olga. Wyczuła moje myśli.

Ale ja powiedziałem:

– Swieta, kiedy zaproponowano tobie, żebyś okaleczyła się, aby przedłużyć życie matce, a ty odmówiłaś… ta decyzja była słuszna i rozsądna, prawda? Ale teraz czujesz się źle. Tak źle, że lepiej chyba było postąpić niezgodnie z rozsądkiem.

– Też tak będziesz się czuł, jeśli teraz nie wyjdziesz?

– Tak.

– W takim razie idź. Tylko wróć, Antoni.

Wstałem zza stołu, na którym stała chłodna już herbata. Wir inferna kolebał się nad nami.

– Na pewno przyjdę – powiedziałem. – I… uwierz, jeszcze nie wszystko stracone.

I to były ostatnie nasze słowa. Wyszedłem, zacząłem schodzić po schodach, Swietłana zamknęła za mną drzwi. Jaka cisza… martwa cisza, nawet psy przestały jęczeć w tę noc.

Nierozsądnie. Postępuję nierozsądnie. Jeśli nie ma moralnie słusznego wyjścia z sytuacji, postępuj nierozsądnie. Czy mi ktoś to powiedział? Albo przypomniała się teza ze starych konspektów, fragment wykładu? Albo wyszukuję usprawiedliwienia dla siebie?

Wir… – wyszeptała Olga. Jej glos brzmiał obco, był załamany. Zgarbiłem się, wcisnąłem głowę między ramiona.

Popchnąłem drzwi, wyskoczyłem na oblodzony chodnik. Biała sowa jak kłębek puchu krążyła nad głową. Wir inferna zmniejszył się, osiadł. Niezbyt dużo w porównaniu z pierwotną wysokością, ale już zauważalnie dla oka, gdzieś na półtora do dwóch metrów.

Wiedziałeś, że tak się stanie? – spytał szef.

Pokiwałem przecząco głową i patrzyłem na wir. O co tu chodzi? Dlaczego na pojawienie się Ignacego, specjalisty od wprowadzaniu ludzi w stan błogości i radości, inferno zareagowało wzrostem, dlaczego moja mętna rozmowa i nieoczekiwane odejście obniżyły wir?

Czas przegonić grupę analityków – powiedział szef. Zrozumiałem, że powiedział to wszystkim, a nie tylko mnie jednemu. – Kiedy będziemy mieli roboczą wersję tego, co się zdarzyło?

Samochód wyłonił się z alei Zielonej, oświetlił mnie światłami reflektorów, zaszumiały opony, przejeżdżając przez dziury w rozwalonym asfalcie. Zatrzymał się przede mną. Nisko osadzony sportowy kabriolet w ciepłym, pomarańczowym kolorze raził na tle jednostajnych wielkopłytowych wysokościowców w mieście, gdzie najlepiej dostosowanym do warunków środkiem transportu po dawnemu pozostawał jeep.

Siemion wysunął się z miejsca kierowcy, skinął mi głową:

– Siadaj. Mam cię dowieźć piorunem. Spojrzałem na Olgę.

– Moje miejsce jest tutaj. A ty jedź. – powiedziała

Obiegłem samochód i usiadłem obok kierowcy. Z tyłu rozwalił się Ilja, widać szef uznał za konieczne wesprzeć parę Tygrysek-Niedźwiedź.

– Antoni – dotarł do mnie przez Zmrok głos Olgi. – Pamiętaj… jesteś dzisiaj dłużnikiem. Cały czas o tym pamiętaj – nie zapominaj ani na chwilę…

– Nie od razu zrozumiałem, o czym mówi. O wiedźmie z Dziennego Patrolu?

– A co ona ma do tego?

Samochód ruszył, szorując podwoziem o zlodowaciałe koleiny. Siemion soczyście zaklął, kręcąc kierownicą, z potężnym rykiem silnika samochód ruszył w kierunku alei.

– Jakiemu picusiowi zabraliście tę bryczkę? – spytałem. – W taką pogodę tym…

Ilja zachichotał:

– Tsss! Borys Ignatjewicz udostępnił ci własny samochód.

– To prawda? – spytałem, odwracając się ku Ilji.

Do pracy woziło szefa służbowe bmw. Czyżby był sybarytą…?

– Czy to prawda, Antoś, że to ty? – Ilja wskazał głową w stronę wznoszącego się nad domami wiru. – Nie zauważyłem u ciebie takich zdolności!

– Ja go nie ruszałem. Tylko gadałem z dziewczyną.

– Rozmawiałeś? A przelecieć – przeleciałeś?

To był zwykły sposób rozmowy Ilji, kiedy był czymś zdenerwowany. A powodów do zdenerwowania teraz nam nie brakowało. Mimo to zezłościłem się. Czy wyczułem w jego słowach jakąś intencję… czy też mnie zabolało…

– Nie. Ilja, nie wolno tak.

– Wybacz – łatwo zgodził się. – Tak więc co zrobiłeś? – zwyczajnie spytał.

– Tylko rozmawiałem.

Samochód wreszcie wyjechał na aleję.

– Trzymajcie się – rzucił Siemion. Aż mnie wcisnęło w fotel. Ilja z tyłu wiercił się, wyciągając i zapalając papierosa.

Po dwudziestu sekundach pojąłem, że poprzednia przejażdżka była tylko rozrywką.

– Siemion, czy usunięto prawdopodobieństwo wypadku? – krzyknąłem. Samochód niósł się przez noc, jakby próbował wyprzedzić światło własnych reflektorów.

– Już od siedemdziesięciu lat siedzę za kierownicą – pogardliwie rzucił Siemion. – Prowadziłem ciężarówki po drodze życia do Leningradu!

Nie wątpiłem w jego słowa, ale pomyślałem sobie, że tamte kursy były mniej niebezpieczne. Prędkości były nie takie, a przewidzieć miejsce upadku bomby dla Innego – to żadna trudność. O tej porze nie było już wielu samochodów, ale jednak jeździły, droga zaś była, delikatnie mówiąc, okropna, a nasz sportowy samochód do jazdy w podobnych warunkach z pewnością nie był przeznaczony…

– Ilja, co się tam stało? – spytałem próbując oderwać wzrok od zataczającej się przed nam ciężarówki. – Wiesz?

– Chodzi ci o wampirzycę i chłopaka?

– Tak.

– Nasza nierozwaga, oto co się stało – Ilja zaklął. – Choć i nierozwaga-względna… wszystko było przygotowane jak należy. Tygrysek i Niedźwiedź przedstawili się rodzicom chłopca jako dalecy, ale kochający krewni.

– „My z Uralu"? – spytałem, przypominając sobie kurs kontaktowania się z ludźmi i warianty zawierania znajomości.

– Tak. Wszystko szło normalnie. Gościna za stołem, wódeczka, wyżerka -uralskie delikatesy… z najbliższego supermarketu…

Przypomniałem sobie ciężką torbę Niedźwiedzia.

– Czas upływał im miło – w głosie Ilji słychać było nie zawiść, lecz raczej pełne zrozumienie dla kolegów. – Jasno, ciepło i muchy nie gryzą. Chłopak czasami siedział z nimi, a czasami w swoim pokoju… skąd mogli wiedzieć, że już potrafi wejść w Zmrok?

Owiało mnie chłodem.

Rzeczywiście – skąd?

Nic nie powiedziałem. Ani im, ani szefowi. Nikomu. Zadowoliłem się tym, ze wyciągnąłem chłopaka ze Zmroku, poświęcając trochę własnej krwi. Bohater. Superman.

Ilja ciągnął dalej, niczego nie podejrzewając:

– Wampirzyca zaczepiła go Zewem. Bardzo dokładnie, nasi nic nie wyczuli. I mocno… chłopak nawet nie pisnął. Wszedł w Zmrok i wyszedł na dach.

– Jak?

– Po balkonach, do dachu miał tylko trzy piętra. Wampirzyca już tam na niego czekała. W dodatku wiedziała, że chłopiec ma ochronę, ledwie go złapała – od razu się ujawniła. Teraz jego rodzice śpią głębokim, zdrowym snem, a wampirzyca stoi z chłopakiem w objęciach. A Tygrysek i Niedźwiedź tracą zmysły.

Milczałem. Nic nie miałem do powiedzenia.

– Nasze głupota – tak jednak zakończył Ilja. – i pechowy zbieg okoliczności. Chłopaka przecież nawet nikt nie zainicjował… Kto wiedział, że może wejść w Zmrok?

– Ja.

Może z powodu wspomnień, a może ze strachu przed szaleńczą jazdą samochodem, spojrzałem w Zmrok.

Jacy ludzie są szczęśliwi, że nigdy nie widzieli tego! I jacy są nieszczęśliwi, że im nigdy nie dano tego zobaczyć!

Głębokie, szare niebo, na którym nie ma gwiazd, niebo gęste jak kisiel, świecące się słabą, nierzeczywistą poświatą. Wszystkie kontury zamgliły się, znikły – i dom, po ścianach którego spływał dywan sinego mchu, i drzewa, gałęzie których w Zmroku kołyszą się zupełnie niezależnie od kierunku i siły wiatru, i lampy uliczne, nad którymi krążą, ledwie poruszając krótkimi skrzydłami, ptaki Zmroku. Samochody poruszają się bardzo powoli, ludzie idą ledwie przestawiając nogi. Wszystko widać jak przez szary filtr, słychać jak przez watę w uszach. Niemy, czarno-biały film, wynalazek przerafinowanego reżysera. Świat, z którego Inni czerpią swoją siłę. Świat, który wypija nasze życie. Zmrok. Wchodząc do niego się nie zmieniamy. Szara mgła rozpuści skorupę, która narastała wokół nas przez całe życie, wyciągnie z niej to ziarenko, które ludzie nazywają duszą, i spróbuje je na zębie. I wtedy, kiedy poczujemy, jak chrzęścimy między szczękami Zmroku, przeniknie nas zimny wiatr, jadowity jak ślina żmii… i wtedy stajemy się Innym.

I podejmujemy decyzję, po czyjej stronie stanąć.

– Chłopiec jeszcze jest w Zmroku? – spytałem.

– Oni wszyscy są w Zmroku… – Ilja wrócił do mojej odpowiedzi. – Antoni, dlaczego nikomu nie powiedziałeś?

– Nie pomyślałem o tym. Nie sądziłem, że to ma jakiekolwiek znaczenie. Nie jestem agentem operacyjnym, Ilja.

Pokręcił głową. My prawie nie umiemy czynić sobie wyrzutów. Szczególnie, jeśli ktoś jest naprawdę winny. Nie ma takiej potrzeby, nasza kara zawsze wisi nad nami. Zmrok daje nam siły niedostępne ludziom, daje życie wedle ludzkich pojęć prawie wieczne. I odbiera wszystko, kiedy nadejdzie pora.

W jakimś sensie żyjemy na kredyt. Nie tylko wampiry i wilkołaki, które muszą zabijać, żeby przedłużyć swoje dziwne istnienie. Ciemni nie mogą sobie pozwolić na dobro. My – przeciwnie.

– Jeśli sobie nie poradzę… – nie dokończyłem zdania. I tak wszystko było oczywiste.

Rozdział 8

Patrząc przez Zmrok wszystko wyglądałoby nawet pięknie. Na dachu, płaskim dachu niezgrabnego „domu na kurzych łapkach", płonęły różnobarwne światełka. Jedyne, co tutaj zachowuje kolor, to nasze emocje. A tych teraz było aż w nadmiarze.

Najbardziej jaskrawy był bijący w niebo słup purpurowego płomienia – strach i wściekłość wampirzycy.

– Silna jest – krótko powiedział Siemion, spojrzawszy na dach i kopniakiem zatrzaskując drzwi samochodu. Westchnął i zaczął się rozbierać.

– A ty co?

– Pójdę tam po ścianie… po balkonach. I tobie też tak radzę, Ilja. Tylko idź w Zmroku, tak będzie lżej.

– A ty jak zamierzasz?

– Tradycyjnie. Mniejsze prawdopodobieństwo, że mnie dostrzeże. Nie bój się… ja od sześćdziesięciu lat zajmuję się alpinizmem. To ja usuwałem flagę faszystów z Elbrusu.

Siemion rozebrał się do koszuli, rzucając odzież na maskę. Potem przelotnie rzucił zaklęcie ochronne, które zasłoniło i ciuchy, i sam junacki samochód.

– Jesteś pewny? – zapytałem. Siemion uśmiechnął się, skulił, zrobił parę przysiadów, wykonał młynka rękoma, niczym gimnastyk na rozgrzewce i niespiesznym truchcikiem pobiegł do budynku. Drobny śnieżek padał mu na plecy.

– Dojdzie? – spytałem Ilję. Teoretycznie wiedziałem, jak wdrapać się w Zmroku po ścianie budynku. Ale taka wspinaczka w zwyczajnym świecie, tak bez żadnego wyposażenia…

– Powinien – bez jakiejś specjalnej pewności potwierdził Ilja. – Kiedyś przez dziesięć minut płynął w podziemnym nurcie Jauzy… też myślałem, że nie wyjdzie.

– Trzydzieści lat praktyki nurkowania – chmurnie powiedziałem.

– Czterdzieści… Idę już, Antoni. A ty jak – windą?

– Tak.

– No to zasuwaj… nie odkładaj.

Przeszedł w Zmrok i pobiegł w ślad za Siemionem. Pewnie będą wspinać się po różnych ścianach, ale nawet nie chciałem dochodzić, kto po której. Na mnie czekała moja droga, i to wcale nie jest pewne, że będzie łatwiejsza.

– Po co mnie spotkałeś, szefie… – wyszeptałem, podbiegając do klatki schodowej. Śnieg chrzęścił pod nogami, w uszach tętniła krew. W biegu wyciągnąłem z kabury pistolet, odbezpieczyłem. Osiem srebrnych kul rozpryskowych. Powinno wystarczyć. Tylko żeby trafić. Tylko uchwycić ten moment, kiedy pojawi się szansa – trafić, uprzedzić wampirzycę i nie zranić chłopca.

Wcześniej czy później ktoś spotkałby się z tobą, Antoni. Jeśli nie my – to Dzienny Patrol. A oni mieli takie same szanse ciebie przygarnąć.

Nie zdziwiłem się, że śledził mnie. Po pierwsze, problem było poważny. Po drugie – on niejako był moim pierwszym nauczycielem.

– Borysie Ignatjewiczu, jeżeli coś… – rozpiąłem kurtkę, wsunąłem pistolet za plecy, wetknąłem broń za pasek. – Świetlana…

Jej matkę sprawdzono do końca, Antoni. Nie. Ona nie jest zdolna do zaklęcia. Nie posiada żadnych zdolności.

Nie, ja o czym innym, Borysie Ignatjewiczu… Zanalizowałem swoje uczucia. Ja jej nie współczułem.

– Co to oznacza?

– Nie wiem. Ale ja jej nie współczułem. Nie mówiłem komplementów. Nie usprawiedliwiałem.

– Jasne.

– A teraz… niech pan znika, proszę. To moja robota.

– Dobrze. Wybacz, że wygnałem ciebie w teren. Powodzenia, Antoni.

Jak sięgam pamięcią, szef nie przepraszał nigdy i nikogo. Ale teraz nie miałem czasu na zdziwienie, w końcu zjechała winda.

Naciskając przycisk ostatniego piętra zauważyłem obijające się na przewodzie guziczki słuchawek. Dziwne, grały. Kiedy włączyłem odtwarzacz?


I co podrzucił mi los?

Wszystko zdecyduje się potem,

Dla innych on jest nikim, dla mnie – Panem,

Stoję otoczony mrokiem,

Dla jednych jestem cieniem, dla innych – duchem.


Uwielbiam"Piknik". Zaciekawiło mnie, czy Szklarskiego sprawdzali na przynależność do Innych? Należałoby… A może nie trzeba. Lepiej niech śpiewa.


Tańczę nie w takt, wszystko robiłem nie tak,

Nie żałując tego.

Jestem dzisiaj jak nie spadły grad,

Nie zakwitły kwiat.

Ja, ja, ja – jestem niewidoczny.

Ja, ja, ja – jestem niewidoczny.

Nasze twarze jak dym, nasze twarze jak dym

I nikt nie dowie się, kiedy zwyciężymy…

Czy można uznać ostatnie zdanie za dobry znak?


Winda zatrzymała się.

Wyskakując na ostatnim piętrze spojrzałem na luk w suficie. Zamek był zerwany – kabłąk był rozpłaszczony i rozerwany. Wampirzycy na nic to by się nie przydało, ona najprawdopodobniej przyleciała na dach. Chłopak wszedł po balkonach.

A więc to robota Tygryska lub Niedźwiedzia. Najpewniej Niedźwiedzia, Tygrysek prędzej wybiłaby cały luk.

Zdjąłem kurtkę, rzuciłem na podłogę razem z mruczącym odtwarzaczem. Poruszyłem kilkukrotnie pistolet za plecami – tkwił mocno. Uważasz, że technika jest bzdurą? Zobaczymy, Olga, zobaczymy.

Swój cień cisnąłem w górę, rzutowałem go w powietrze. Podciągnąłem się i jednym rzutem wśliznąłem się w niego. Po wejściu w Zmrok wszedłem na drabinkę. Siny mech, gęsto oblepiający żelazne pręty, sprężynował pod palcami, próbował odpełznąć.

– Antoni!

Wyskoczyłem na dach i aż przysiadłem – tak silnie tu wiało. Szaleńczy, porywisty, lodowaty wiatr. Ni to echo wiatru z ludzkiego świata, ni to wytwór Zmroku. Na razie zasłaniało mnie betonowe pudełko szybu windy, wystające nad dachem, ale musiałem zrobić krok naprzód i przewiało mnie aż do kości.

– Antoni, jesteśmy tutaj!

Tygrysek stała z dziesięć metrów ode mnie. Spojrzałem na nią, i na chwilę jej pozazdrościłem – ona z pewnością chłodu nie czuła.

Skąd wilkołaki i magowie biorą moc do transformacji swojego ciała, nie miałem pojęcia. Niby w zasadzie nie ze Zmroku, ale i nie z ludzkiego świata. W swojej ludzkiej postaci dziewczyna miała pewnie z pięćdziesiąt kilogramów, może nieco więcej. A młoda tygrysica, stojąca w bojowej pozie na oblodzonym dachu ważyła z pewnością najmniej z półtora cetnara. Aura jej płonęła pomarańczowo, po sierści spływały powoli i niespiesznie iskierki. Ogonem równomiernie biła w prawo i w lewo, a prawa przednia łapa rozdrapywała bitum. W tym miejscu dach był wydrapany aż do betonu… kogoś na wiosnę na pewno zaleje…

– Podejdź bliżej, Antoni – warknęła tygrysica, nie obracając się. – Ona jest tam!

Niedźwiedź trzymał się bliżej wampirzycy niż Tygrysek. Wyglądał jeszcze groźniej. Tym razem po transformacji wybrał wygląd białego niedźwiedzia, jednak w odróżnieniu od mieszkańców Arktyki był całkowicie śnieżnobiały, jak z obrazków w książkach dla dzieci. Nie, na pewno jest magiem, a nie reedukowanym wilkołakiem. Wilkołaki mogą mieć jedną, maksimum dwie postaci, a ja już widziałem Niedźwiedzia w postaci krzywołapego burego misia, kiedy przygotowywaliśmy bal przebierańców dla amerykańskiej delegacji Patrolu, i w postaci niedźwiedzia grizzly na pokazowych zajęciach z transformacji cielesnej.

Wampirzyca stała przy samym skraju dachu.

Schudła, widocznie schudła od czasu naszego pierwszego spotkania. Jej twarz jeszcze bardziej się zaostrzyła, a policzki zapadły. W początkowym etapie przebudowy organizmu wampiry potrzebują prawie ciągłych dostaw świeżej krwi. Ale nie należy dać się zwieść pozorom -jej wycieńczenie jest tylko zewnętrzne, przynosi jej męki, ale mocy nie pozbawia. Oparzenie na twarzy prawie znikło, ślad po nim był prawie niewidoczny.

– To ty! – głos wampirzycy brzmiał zwycięsko. Nadzwyczaj radośnie – jakby nie na negocjacje mnie wzywała, ale na egzekucję.

– Ja.

Igor stał przed wampirzycą, zasłaniała się nim przed agentami. Chłopiec znajdował się w Zmroku, przyzwanym przez wampirzycę, i dlatego nie tracił przytomności. Stał milcząc, bez ruchu, patrzył to na mnie, to na Tygryska. Najwyraźniej najbardziej liczył na nas dwoje. Jedną ręką wampirzyca przytrzymywała chłopaka przed sobą, przyciskając do siebie, drugą – z wysuniętymi pazurami – trzymała przy jego gardle. Ocena sytuacji była łatwa. Pat.

Jeśli Tygrysek lub Niedźwiedź spróbują napaść na wampirzycę, to jednym uderzeniem zetnie chłopcu głowę. A tego nie da się uleczyć… nawet dysponując naszymi możliwościami. Z drugiej strony, jeśli spróbuje zabić chłopca, nic nas nie powstrzyma.

Nie należy zapędzać wroga w ciasny kąt. Szczególnie, jeśli chcesz go zabić.

– Chciałaś, żebym przyszedł. Przyszedłem – podniosłem ręce, demonstrując, że nic w nich nie mam. Poszedłem naprzód. Kiedy znalazłem się pomiędzy Tygryskiem i Niedźwiedziem, wampirzyca odsłoniła kły:

– Stój!

– Nie mam ani osiny, ani bojowych amuletów. Nie jestem magiem. Nic nie mogę tobie zrobić.

– Amulet! Masz na szyi amulet!

– A co on ci… – nie ma nic wspólnego z tobą. To ochrona od tego, kto ma znacznie wyższą rangę od ciebie.

– Zdejmij!

Oj, niedobrze… źle… Chwyciłem za łańcuszek, zerwałem amulet i rzuciłem pod nogi. Teraz, jeśli tylko zechce, Zawulon może wpływać na mnie.

– Zdjąłem. Teraz mów. Czego chcesz?

Wampirzyca zakręciła głową – obróciła nią o trzysta sześćdziesiąt stopni! O czymś takim nawet nie słyszałem… i nasi agenci widocznie też nie – Tygrysek zaryczała.

– \Ktoś się podkrada! – mówiła ludzkim, piskliwym, histerycznym głosem młodej, głupiej dziewczyny, przypadkowo obdarzonej mocą i władzą. – Kto? Kto to?

Lewą rękę, gdzie zapuściła sobie pazury, przycisnęła do szyi młodzika – Zadrżałem, wyobraziwszy sobie, co nastąpi, jeśli wypłynie choć kropelka krwi. Wampirzyca straci nad sobą kontrolę! Drugą ręką, głupim, obwiniającym gestem, bardzo podobnym do gestu Lenina na wozie pancernym, wampirzyca wskazała na brzeg dachu.

– Niech wyjdzie! Westchnąłem i zawołałem:

– Ilja, wyjdź…

Na krawędzi dachu ukazały się palce. Po chwili Ilja przeskoczył niskie ogrodzenie i stanął obok Tygryska. Gdzież on tam się chował? Na daszku balkonu? A może wisiał, wczepiony w splątany siny mech?

– Wiedziałam! – triumfująco powiedziała wampirzyca. – Oszustwo!

Siemiona, wydaje się, nie wyczuła. Może nasz flegmatyczny przyjaciel od stu lat zajmował się technikami ninji?

– Ty mówisz o oszustwie?

– Ja! – na chwilę w oczach wampirzycy błysnęło coś ludzkiego. – Ja umiem oszukiwać! A wy – nie!

Dobrze. Dobrze, ty umiesz, a my nie umiemy. Wierz w to i miej taką nadzieję.

– Czego chcesz? – spytałem.

Zamilkła na chwilę, jakby wcześniej o tym nie pomyślała.

– Żyć!

– Z tym to się spóźniłaś. Już jesteś martwa.

Wampirzyca znowu się wściekła:

– Tak? Ale martwi jeszcze potrafią uciąć głowę!

– Tak. Tylko to umieją.

Patrzyliśmy na siebie. Wszystko było takie nierealne, teatralno-pompatyczne, cała ta rozmowa była bezsensowna, przecież nigdy się nie zrozumiemy. Ona jest nieżywa. Jej życie to cudza śmierć. Ja żyję. Ale według niej wszystko wygląda inaczej.

– Jestem niewinna… -jej głos nagle uspokoił się, złagodniał. A ręka na szyi Igora nieco się rozluźniła. – Wy, którzy nazywacie siebie Nocnym Patrolem… Wy, którzy nie śpicie po nocach, którzy zdecydowaliście, że macie prawo bronić świat przed Ciemnością… Gdzie byliście, kiedy pito moją krew?

Niedźwiedź zrobił kroczek naprzód. Milimetrowy kroczek – tak niewielki, że nie wyglądało to nawet na przestąpienie z jednej mocarnej łapy na drugą, ale po prostu na poślizg pod naporem wiatru. Pomyślałem, że będzie musiał dreptać tak jeszcze dziesiątki minut, bo też i tak ślizgał się przez cały ten czas, kiedy na mnie oczekiwano. Tak długo, dopóki nie uzna, że ma dostatecznie dużą szansę na powodzenie. Wtedy skoczy… i jeśli się uda, chłopczyk zostanie wyrwany z rąk wampirzycy i zapłaci za to tylko kilkoma złamanymi żebrami.

– Nie jesteśmy w stanie upilnować wszystkich – powiedziałem. – Po prostu nie możemy.

To jest właśnie najgorsze… Zaczynałem jej współczuć. Nie chłopakowi, który wplątał się w rozgrywki między Światłem i Ciemnością, nie Swietłanie, nad którą zawisła klątwa, ani nawet temu niewinnemu miastu, w który uderzy klątwa… współczułem jej – wampirzycy. Bo rzeczywiście, gdzie byliśmy? y, nazywający siebie Nocnym Patrolem…

– Mogłaś jednak wybierać – powiedziałem. – I nie mów, że tak nie j było. Inicjacja następuje jedynie w przypadku dwustronnej zgody. Mogłaś umrzeć. Uczciwie umrzeć. Jak człowiek.

– Uczciwie? – wampirzyca odrzuciła głowę, jej włosy rozsypały się na ramionach.

Gdzie ten Siemion… czyżby tak trudno było się wspiąć na dach dwudziestopiętrowego domu? – Chciałabym… honorowo. Ale ten… który podpisywał licencję… który przeznaczył mnie na karmę? Czy postąpił honorowo? Światło i Ciemność…

Ona nie jest zwykłą ofiarą wampira-kłusownika. Była wyznaczoną zdobyczą, wybraną przez ślepy los. I nie miała żadnego wyboru, musiała oddać swoje życie, by odwlec czyjąś śmierć. A ten chłopiec, który rozsypał mi się wczoraj w garstkę prochu pod nogami, spalony pieczęcią… zakochał się. Naprawdę zakochał się… i nie wyssał cudzego życia, lecz przekształcił dziewczynę w równą sobie.

Nieżywi umieją nie tylko urywać głowy, ale i kochać. Ale na nieszczęście nawet ich miłość potrzebuje krwi.

Musiał ją ukrywać, przecież przemienił dziewczynę w wampira niezgodnie z prawem. Musiał ją karmić i potrzebował żywej krwi, a nie substytutu, Oddawanego przez naiwnych dawców.

I zaczął kłusować na ulicach Moskwy, a my, obrońcy Światła, szlachetny Nocny Patrol, który oddaje ludzi na ofiarę Ciemnym, oburzyliśmy się.

Najgorsze na wojnie to zrozumienie wroga. Zrozumieć – znaczy wybaczyć. A nie mamy prawa… od początku stworzenia świata nie mam prawa…

– Ale mimo wszystko miałaś wybór – powiedziałem. – Tak. Cudza zdrada nie jest usprawiedliwieniem własnej.

Cicho się zaśmiała. – Tak, tak… szlachetny sługo Światła… Oczywiście. Ty masz zawsze rację. I możesz tysiące razy powtarzać, że jestem martwa. Że moja dusza spaliła się, rozpuściła się w Zmroku. Tylko wyjaśnij tej podłej i złej, jaka jest między nami różnica? Wyjaśnij mi tak… żebym ci uwierzyła.

Wampirzyca opuściła głowę, popatrzyła w twarz Igorowi. Powiedziała, przekonująco, prawie po przyjacielsku:

– A ty… chłopcze… rozumiesz mnie? Odpowiedz. Odpowiedz uczciwie, nie zwracaj uwagi na pazury. Ja się nie obrażę.

Niedźwiedź przesunął się naprzód. O kolejny milimetr. Poczułem, jak naprężają się jego mięśnie, jak gotuje się do skoku.

A za plecami wampirzycy, bez szmeru, płynnie i równocześnie błyskawicznie szybko – jak tylko on potrafi tak poruszać się w ludzkim świecie – pojawił się Siemion.

– Chłopcze, obudź się! – wesoło powiedziała wampirzyca. – Odpowiedz! Tylko szczerze! Jeśli sądzisz, że on ma rację, a ja nie… Jeśli rzeczywiście w to wierzysz… ja ciebie wypuszczę.

Pochwyciłem spojrzenie Igora. I zrozumiałem, co odpowie.

– Ty także… masz rację.

Pusto. Zimno. Nie miał już siły na emocje.

– Czego w końcu chcesz? – spytałem. – Istnieć? Dobrze… poddaj się. Będzie sąd, wspólny, złożony z obu Patroli…

Wampirzyca popatrzyła na mnie. Pokiwała głową:

– Nie… ja nie wierzę w wasz sąd. Ani Nocnego Patrolu, ani Dziennego-

– W takim razie po co mnie przyzywałaś? – spytałem. Siemion przysuwał się do wampirzycy, był coraz bliżej i bliżej…

– Żeby pomścić – powiedziała wampirzyca. – Zabiłeś mojego przyjaciela. Ja zabiję twojego… na twoich oczach. Potem… spróbuję… zabić ciebie. Ale nawet jeśli mi się nie uda… – uśmiechnęła się. – Tobie wystarczy świadomość, że nie udało ci się uratować chłopca. Nieprawdaż? Żołnierzu Patrolu? Podpisujecie licencje, nie patrząc ludziom w twarz. Nie warto patrzeć… teraz ujawnia się cała wasza moralność… cała wasza zakłamana, tandetna, podła etyka…

Siemion skoczył.

Jednocześnie z nim Niedźwiedź.

Akcja była piękna i szybsza od każdej kuli, każdego zaklęcia. W końcu wiedza, którą nabywali przez dwadzieścia, czterdzieści, sto lat…została wykorzystana!

Na wszelki wypadek wyciągnąłem zza pleców pistolet i pociągnąłem za spust – wiedząc, że kula będzie poruszać się leniwie i powoli, jak na zwolnionych zdjęciach z taniego filmu sensacyjnego, pozostawiając wampirzycy szansę na uchylenie się i na zabicie…

Siemion rozpłaszczył się w powietrzu, jakby natknął się na szklaną ścianę, spłynął po niewidocznej przegrodzie, jednocześnie przechodząc w Zmrok. Niedźwiedzia odrzuciło – był znacznie masywniejszy. Kula, z gracją ważki pełznąca ku wampirzycy, wybuchła płomieniem i znikła.

Gdyby nie oczy wampirzycy – powoli rozszerzające się, nie rozumiejące, sądziłbym, że ochronną tarcze opuściła sama. Chociaż jest to przywilej jedynie najsilniejszych magów…

– Oni są pod moją opieką… – zabrzmiało zza moich pleców.

Odwróciłem się i ujrzałem Zawulona.

Zadziwiające, że wampirzyca nie wpadła w panikę. Zaskoczyło też mnie to, że nie zabiła Igora. Nieudany atak i pojawienie się maga były dla niej jeszcze większą niespodzianką niż dla nas, dlatego że ja cały czas czekałem na coś podobnego od chwili, kiedy zdjąłem amulet.

Nie zdziwiłem się, że przybył tak szybko. Ciemność ma swoje szlaki. Ale dlaczego Zawulon, obserwator ze strony Ciemności, wolał wziąć udział w tym małym starciu, niż przebywać w naszym sztabie? Stracił zainteresowanie Świetlaną i wiszącym nad nią wirem? Odgadł coś, czego my ciągle nie potrafimy dostrzec?

Przeklęty nawyk ciągłego rozważania! Agenci operacyjni są go pozbawieni, wynika to z samej natury ich profesji. Ich specjalność to natychmiastowa reakcja na niebezpieczeństwo, zwarcie, zwycięstwo lub klęska.

Ulja już wydobył magiczną buławę. Jej bladoliliowa poświata była zbyt jaskrawa jak na maga trzeciej rangi i zbyt już równomierna, aby uwierzyć w nieoczekiwany wybuch jego mocy. Raczej naładował ją sam szef.

Widać przewidział?

A więc oczekiwał zjawienia się kogoś równego mu siłą?

Ani Tygrysek, ani Niedźwiedź nie zaczęli transformacji swoich postaci. Ich magia nie potrzebowała dodatkowego wyposażenia, a już tym bardziej przybrania ludzkiej postaci. Niedźwiedź jak poprzednio wpatrywał się w wampirzycę, zupełnie ignorując Zawulona, Tygrysek stała obok mnie. Siemion, pocierając plecy, powoli obchodził wampirzycę, demonstracyjnie pokazując się w jej polu widzenia. On także pozostawił nam maga Ciemności.

– Oni? – zaryczał Tygrysek.

Nie od razu zrozumiałem, co ją tak zdenerwowało.

– Oni są pod moją ochroną – powtórzył Zawulon. Był otulony w bezkształtny, czarny płaszcz, jego głowę przykrywał pomięty beret z ciemnego futra. Ręce chował w kieszeniach, ale ja byłem z jakiegoś powodu pewny, że niczego tam nie ma, ani amuletów, ani pistoletów.

– Ktoś ty? – wrzasnęła wampirzyca. – Ktoś ty?

– Twój obrońca i opiekun – Zawulon patrzył na mnie, nawet nie na mnie, trochę prześlizgując się wzrokiem – gdzieś obok. – Twój pan.

Co on, zwariował? Wampirzyca zupełnie nic nie zrozumiała ze zmiany rozkładu sił. Jest pobudzona. Przygotowała się na śmierć… na przerwanie swojej egzystencji. Teraz pojawiła się szansa ocalenia… Ale taki ton…

– Nie mam żadnych panów! – dziewczyna, której życie rozpoczęło się od cudzej śmierci, zaśmiała się. – Kimkolwiek jesteś – czy ze Światła czy z Ciemności, zapamiętaj! Nie ma i nie będzie żadnych panów!

Zaczęła się cofać ku krawędzi dachu, ciągnąc za sobą Igora. Nie zmieniła chwytu – jedną ręką trzymała go, a drugą przyłożyła mu do gardła. Zakładnik… niezły ruch przeciw siłom Światła.

Ale możliwe, że i przeciw siłom Ciemności.

– Zawulon, zgadzamy się – powiedziałem kładąc rękę na naprężone plecy Tygryska – Ona jest twoja. Zabieraj ją na sąd. My szanujemy Traktat.

– Zabieram ich… – Zawulon patrzył przygasłym okiem przed siebie. Wiatr siekł go po twarzy, ale nieruchome oczy maga były szeroko otwarte, jakby odlane ze szkła. – Kobieta i chłopiec są nasi.

– Nie. Tylko wampirzyca.

W końcu zaszczycił mnie spojrzeniem:

– Adepcie Światła, biorę jedynie swoje. Szanuję Wielki Traktat. Kobieta i chłopiec są nasi.

– Jesteś silniejszy od każdego z nas – powiedziałem. – Ale jesteś tutaj sam, Zawulonie.

Mag pokręcił głową i uśmiechnął się – smutnie i wyrozumiale.

– Nie, Antoni Gorodecki.

Wyszli zza szybu windy, chłopak i dziewczyna. Już mi znani. Niestety, już znani.

Alicja i Piotr. Wiedźma i wiedźmin z Dziennego Patrolu.

– Igor! – cicho rzekł Zawulon. – Zrozumiałeś różnicę między nami?

Która ze stron wydaje się tobie bardziej interesująca?

Chłopiec milczał. Ale być może jedynie dlatego, że pazury wampirzycy ciągle spoczywały na jego gardle.

– Mamy problem? – mruczącym głosem spytała Tygrysek.

– Mhm – potwierdziłem.

– Wasza decyzja? – spytał Zawulon. Jego Patrol milczał, nie mieszając się.

Mnie się to nie podoba – powiedziała Tygrysek. Zwróciła się w stronę

Zawulona, a jej ogon bezlitośnie uderzał mnie w kolano. – Bardzo mi się nie podoba punkt widzenia Dziennego Patrolu… na to zdarzenie…

Widać było, że był to ich wspólny pogląd -jej i Niedźwiedzia. Zawsze, wtedy byli razem, w imieniu ich obojga wypowiadało się tylko jedno. Spojrzałem na Ilja, obracał buławę w palcach i uśmiechał się – niedobrze, marzycielsko. Jak dziecko, które zamiast plastykowego pistoletu przytaszczyło ze sobą naładowane uzi. Siemionowi wyraźnie było wszystko jedno. Kichał na szczegóły. Już od siedemdziesięciu lat zajmuje się bieganiem po dachach…

– Zawulon, czy mówisz w imieniu Dziennego Patrolu? – spytałem.

Przez sekundę cień wahania błysnął w oczach maga.

Co tu się dzieje… Dlaczego Zawulon opuścił nasz sztab, tracąc możliwość Wytropienia i ściągnięcia do Dziennego Patrolu nieznanego maga o olbrzymiej mocy? Z takiej możliwości się nie rezygnuje – nawet dla wampirzycy i chłopaczka z potencjalnie wybitnymi zdolnościami. Dlaczego Zawulon dąży do konfliktu?

I dlaczego, dlaczego nie chce – przecież wyraźnie to widzę, nie ma najmniejszej wątpliwości! – wystąpić w imieniu Dziennego Patrolu?

– Mówię jako osoba prywatna – powiedział Zawulon.

– W takim razie mamy niewielką prywatną różnicę poglądów – odpowiedziałem.

– Tak.

Nie chce mieszać w tę sprawę Patroli. To jest sprawa między nami, Innymi, chociaż jesteśmy na służbie, w trakcie akcji. Ale Zawulon nie chce, by konflikt nabrał oficjalnego charakteru. Dlaczego? Tak wierzy w swoje siły, czy też boi się przybycia szefa?

Nic nie rozumiem…

Ale dlaczego porzucił sztab i polowanie na czarodzieja, który rzucił klątwę na Swietłanę? Ciemność walczyła o to, żeby im oddać nieznanego maga. A teraz z łatwością się go wyrzeka?

O czym wie Zawulon? Coś, czego my jeszcze nie wiemy?

– Wasze nędzne… – zaczął mówić mag. Ale nie zdążył dokończyć – swój ruch wykonała ofiara.

Usłyszałem ryk Niedźwiedzia, w którym przebijało zaskoczenie i niepewność – odwróciłem się.

Igor, od pół godziny zakładnik wampirzycy, znikał, rozpuszczał się.

Chłopiec uciekał jeszcze głębiej w Zmrok.

Wampirzyca ścisnęła ręce – próbując ni to utrzymać go, ni to zabić. Ruch pazurzastej łapy był błyskawiczny, ale już nie natrafił na żywe ciało. Wampirzyca uderzyła sama w siebie – pod lewą pierś, w serce.

Jaka szkoda, że już jest martwa!

Niedźwiedź skoczył. Jak ożywiona zaspa przeniósł się przez pustkę, gdzie przed sekundą stal Igor, i przewrócił wampirzycę. Pod jego masą walczące ciało skryło się całkowicie – jedynie wysunęła się, nerwowo uderzająca w futrzasty bok, pazurzasta ręka.

W tej samej chwili Ilja podniósł buławę. Liliowe światło nieco zmatowiało, potem buława wybuchła, przekształcając się w kolumnę białego ognia. Wydawało się, że w rękach agenta pojawił się oderwany od latarni promień reflektora, oślepiający i prawie namacalnie gęsty. Z widocznym wysiłkiem Ilja machnął rękoma, przejechał po szarym niebie promieniem, niewidzianym w Moskwie od czasów wojny – i spuścił herkulesową maczugę na Zawulona.

Mag Ciemności wrzasnął.

Przewrócił się, przyciśnięty do dachu, a słup światła wyrwał się z rąk Ulji, nabierając ruchliwości i samodzielności. To już nie snop światła, nie słup płomieni, lecz biała żmija, wijąca się, pokryta srebrzystymi łuskami. Koniec gigantycznego ciała rozpłaszczył się, przekształcając się w kaptur, spod niego wysunął się ścięty pysk z rozwartymi oczami – każde o rozmiarach koła ciężarówki. Błysnął język – cieniutki, rozdwojony, płonący jak płomień spawarki.

Odskoczyłem – o mało nie dostałem ogonem. Ognista kobra zwinęła się w kłębek i rzuciła się na Zawulona, nagłymi rzutami wbijając swoją głowę w pętle własnego ciała. A za błyszczącymi pierścieniami wężowego ciała tłukły się trzy cienie, rozmazane szybkimi ruchami w niewyraźne pasma. Skoku Tygryska, wycelowanego w wiedźmę i wiedźmina z Dziennego Patrolu, w ogóle nie zauważyłem.

Ilja cicho zaśmiał się, wyciągając zza pasa jeszcze jedną buławę. Tym razem ciemniejszą, widać, naładowaną przez niego samego.

A więc miał broń, przygotowaną specjalnie na Zawulona? Szef wiedział, z kim będziemy walczyć?

Obrzuciłem spojrzeniem dach. Na pierwszy rzut oka wszystko wydawało się być pod kontrolą. Niedźwiedź, przycisnąwszy wampirzycę, z przejęciem tłukł ją łapami – chwilami spod niego dobiegały żałosne jęki. Tygrysek zajmował się Patrolem i wyglądało na to, że pomoc nie jest jej potrzebna. Biała kobra dusiła Zawulona.

A my staliśmy z boku wydarzeń. Ilja, trzymając przygotowaną buławę, obserwował starcia, wyraźnie rozważając, w które kłębowisko się rzucić. Siemion, który zupełnie stracił zainteresowanie wampirzycą, a Patrolem i Zawulonem nawet przez chwilę się nie zajmował, szedł po krawędzi dachu, patrząc w dół- Obawiał się przybycia nowych posiłków Ciemności?

A ja stałem, jak dureń, z niepotrzebnym pistoletem w ręku…

Cień upadł pod moje nogi za pierwszym razem. Wstąpiłem w niego, czując, jak mnie parzy chłód. Nie ten znany ludziom, nie ten, który zna każdy Inny, ale chłód głębokiego Zmroku. Tutaj już nie było wiatru. Tutaj zniknęły śnieg i lód pod nogami. Tutaj nie było sinego mchu. Wszystko wypełniała mgła, gęsta, lepka, kłaczkowata -jeśli już porównywać mgłę z mlekiem, to było to mleko zwarzone. Wrogowie i przyjaciele – wszyscy przekształcili się w żałosne, ledwie poruszające się cienie. Tylko ognista kobra, walcząca z Zawulonem, pozostała dalej ruchliwa jak błyskawica i oślepiająco jaskrawa – ten bój trwał we wszystkich warstwach Zmroku. Wyobraziłem sobie, ile energii zmagazynowano w czarodziejskiej buławie, i aż zakręciło mi się w głowie.

Po co, na Światło i Ciemność? Dlaczego? Przecież ani młoda wampirzyca, ani chłopczyk-Inny nie są warci takich wysiłków!

– Igor! – krzyknąłem.

Zaczynałem zamarzać. Na drugi poziom Zmroku schodziłem jedynie dwa razy – na zajęciach razem z instruktorem i wczoraj, w ciągu dnia, żeby przejść przez zamknięte drzwi. Tutaj nie miałem żadnej ochrony i z każdą chwilę traciłem siły.

– Igor! – przeszedłem przez mgłę. Za moimi plecami rozlegały się głuche uderzenia – żmija tłukła kimś o dach, trzymając ciało w paszczy… nawet domyślałem się, czyje to ciało…

Czas zaczął płynąć jeszcze wolniej, pozostawała już niewielka szansa, że chłopiec całkiem nie stracił przytomności. Poszedłem do tego miejsca, gdzie poprzednim razem znajdowałem się w drugiej warstwie Zmroku, próbując rozróżnić choć cokolwiek. Potknąłem się i upadłem, uniosłem się siadając w kucki i znalazłem się twarzą w twarz z Igorem.

– Z tobą wszystko w porządku? – głupio spytałem. Głupio, bo oczy miał otwarte i patrzył przytomnie na mnie.

– Tak.

Nasze głosy brzmiały głucho i dudniąco. Zupełnie blisko kołysały się dwa cienie – Niedźwiedź dalej tłukł wampirzycę. Jak ona długo wytrzymuje! I jak długo wytrzymał chłopiec…

– Chodźmy – powiedziałem, wyciągając rękę i dotykając jego ramienia. – Tutaj jest… ciężko. Ryzykujemy, że pozostaniemy tutaj na zawsze.

– A niech…

– Nie rozumiesz, Igor! To okropne męki! Wieczne cierpienia – rozpuścić się w Zmroku. Nawet nie możesz sobie tego wyobrazić, Igorze! Wyjdźmy!

– Po co?

– Żeby żyć.

– Po co?

Z trudem już zginałem palce. Pistolet zaczął ciążyć i wydawało się, że jest odlany z lodu. Może wytrzymam jeszcze z minutę lub dwie… Spojrzałem Igorowi w oczy.

– Każdy decyduje sam. Ja odchodzę. Ja mam po co żyć.

– Dlaczego chcesz mnie uratować? -spytał. – Jestem potrzebny waszemu Patrolowi?

– Nie sądzę, że znajdziesz się w naszym Patrolu… – powiedziałem, niespodziewanie dla samego siebie.

Uśmiechnął się. Po nas powoli przesunął się cień – Siemion. Czy coś zauważył? Stało się jakieś nieszczęście?

A ja siedzę tutaj, tracąc resztkę sił, i próbuję zapobiec subtelnemu samobójstwu małego Innego… który i tak jest skazany.

– Odchodzę – powiedziałem. – Wybacz.

Ciemność przykleiła się do mnie, przymarzała do palców i przyrastała do twarzy. Wydzierałem się z niej skokami, Zmrok szumiał z niezadowoleniem, rozczarowany takim obrotem rzeczy.

– Pomóż mi – powiedział Igor. Ledwie dosłyszałem jego głos, już prawie wyszedłem – przemówił w ostatniej chwili.

Wyciągnąłem rękę, chwytając jego dłoń. Zmrok już mnie wypychał, wyrzucał, mgła dookoła rozrzedzała się. Ale moja pomoc była czysto symboliczna, najważniejsze chłopiec musiał dokonać sam.

I zrobił to.

Wpadliśmy w górną warstwę Zmroku. W twarz uderzył zimny wiatr, ale teraz to było nawet przyjemne. Powolne ruchy dookoła nas zamieniły się od razu w gwałtowną bójkę. Szare rozmazane barwy wydawały się jaskrawe.

Czy sytuacja zmieniła się w ciągu tych kilku sekund naszej rozmowy? Wampirzyca jak poprzednio broniła się przed Niedźwiedziem… To nie to. Chłopiec-wiedźmin leżał na dachu, martwy albo nieprzytomny, obok turlały się Tygrysek i wiedźma… Też nie to.

Żmija!

Biała kobra rozrosła się, nadęła się, zapełniając sobą już ćwierć dachu. Jakby wpompowywano w nią powietrze i podnoszono w górę albo sama unosiła się w pobliskie niebo. Siemion stał przy splątanych kłębach ognistego ciała, przykucnięty w jakiejś prastarej postawie bojowej, a z jego dłoni uderzały w blasku białych płomieni maleńkie pomarańczowe kulki. Uderzał nie w kobrę, w kogoś, kto był pod nią, kto powinien był zginąć od razu, ale ciągle jeszcze kontynuował walkę…

Wybuch!

Wir światła, kłęby ciemności. Rzuciło mnie na plecy, padając przewróciłem się na Igora, ale zdążyłem chwycić go za rękę. Tygrysek i wiedźma rozdzieliły się i poleciały aż na skraj dachu, zatrzymując się na ogrodzeniu. Niedźwiedzia zrzuciło z wampirzycy – pokaleczonej, poranionej, ale ciągle jeszcze żywej. Siemion zachwiał się, ale utrzymał się na nogach – przykryła go mętna, świecąca się soczewka tarczy ochronnej. Spadł jedynie nieprzytomny wiedźmin – lecąc przełamał przerdzewiałe pręty ogrodzenia i jak szmaciana kula spadł na dół.

Ilja stał jak wryty. Żadnej ochrony dookoła niego nie widziałem, ale on jak dawniej z ciekawością popatrywał na wszystkich, ściskając swoją buławę.

A resztki ognistej kobry wzleciały ku górze, zawirowały świecącymi się obłoczkami, przygasając, i rozsypały się w iskierki, w maleńkie promyki światła". Spod tego fajerwerku powoli wstawał Zawulon, rozłożywszy ręce w skomplikowanym czarodziejskim geście. W zwarciu stracił odzież i teraz był całkowicie obnażony. Jego ciało zmieniło się, przybierając klasyczny wygląd demona – matowe łuski zamiast skóry, nieregularny kształt czaszki, porośniętej zamiast włosami jakąś skołtunioną sierścią, wąskie oczy z pionowymi źrenicami. Przerośnięty członek obwisł, a z kości ogonowej zwisał krótki, rozdwojony ogonek. -

– Precz! – krzyknął Zawulon. – Precz!

Co teraz musiało się dziać tam, w świecie ludzi… Wybuchy śmiertelnej rozpaczy i szalonej radości, zawały, występki, kłótnie najlepszych przyjaciół, zdrady wiernych zakochanych… Ludzie nie mogli zobaczyć tego, co się tu wydarzyło, ale dotknęło to ich dusze.

Poco?

Po co to wszystko Dziennemu Patrolowi?

I w tej samej chwili ogarnął mnie niespodziewany spokój. Lodowaty, zdroworozsądkowy, prawie już zapomniany. Załóżmy, że wszystko do czego do-o, zostało zaplanowane przez Dzienny Patrol. Od tego zacznę. A potem pouczę wszystkie przypadki, rozpocznę od mojego polowania w metro… Nie, rozpocznijmy od tego momentu, kiedy chłopakowi-wampirowi wyznaczono na pokarm dziewczynę, w której nie mógł się nie zakochać.

Myśli przelatywały tak szybko, jakbym stał się inicjatorem burzy mózgów, podłączył się do świadomości wielu innych ludzi -jak to czasami robią nasi analitycy. Nie, tego, oczywiście nie było… po prostu kawałki łamigłówki poruszyły się, zmieszane na stole puzzle ożyły i zaczęły układać się przede mną.

Dziennemu Patrolowi nie zależy na wampirzycy…

Dzienny Patrol nie doprowadziłby do konfliktu z powodu chłopca z potencjalnie dużymi zdolnościami.

Dzienny Patrol miałby tylko jeden powód, aby coś takiego zorganizować…

Mag Ciemności o nadzwyczaj wielkim potencjale.

Mag, zdolny wzmocnić ich pozycję… nie tylko w Moskwie, ale i na całym kontynencie…

Ale przecież i tak osiągnęli to, co chcieli, obiecaliśmy im oddać tego maga…

Ten nieznany mag to X. Jedyna niewiadoma w tym zadaniu. Igrek to pewnie Igor – jego odporność na magię jest zbyt wielka jak na początkującego Innego. Ale mimo to chłopiec to wartość już określona, choćby nawet z niezrozumiałym współczynnikiem…

Dodanym do treści zadania w sztuczny sposób. Dla utrudnienia.

– Zawulon! – krzyknąłem. Za moimi plecami wiercił się, próbując wstać i ślizgając się po lodzie, Igor. Od maga odsuwał się Siemion, dalej utrzymując tarczę ochronną. Obojętnie na wszystko spoglądał Ilja. Niedźwiedź ruszył na próbującą się podnieść wampirzycę. Tygrysek i wiedźma Alicja znowu zaczęły się do siebie zbliżać.

– Zawulon!

Demon spojrzał na mnie.

– Wiem, o kogo się bijecie!

Nie, jeszcze nie wiedziałem. Tylko zaczynałem rozumieć – dlatego że puzzle już się ułożyły i pokazały mi znajomą twarz…

Demon otworzył paszczę – szczęki rozeszły się na boki, jak u żuka. Coraz bardziej przypominał gigantycznego owada, łuski zrastały się tworząc jednolity pancerz, genitalia i ogon zniknęły, u jego boków zaczęły wyrastać nowe odnóża.

– W takim razie już jesteś trupem.

Jego głos się nie zmienił, nawet nabrał większej głębi i inteligencji. Zawulon wyciągnął ku mnie rękę – ta, nagłymi rzutami, wydłużała się, tworząc coraz to nowe stawy.

– Chodź do mnie… – wyszeptał Zawulon.

Wszyscy oprócz mnie zamarli. Zrobiłem krok ku niemu. Moja mentalna ochrona, którą budowałem w ciągu wielu lat, zniknęła bez śladu. Nie mogłem oprzeć się Zawulonowi.

– Stój! – ryknęła tygrysica, odwracając się od pobitej, ale wciąż jeszcze żywej wiedźmy. – Stój!

Bardzo chciałem spełnić jej żądanie. Ale nie mogłem.

– Antoni… – doleciało mnie zza pleców. – Odwróć się…

To jeszcze mogłem zrobić. Odwróciłem głowę, odrywając się od spojrzenia bursztynowych oczu z pionowymi źrenicami.

Igor siedział w kucki, nie miał sił, aby wstać. Zadziwiające, że w ogóle był przytomny… przecież zasilanie z zewnątrz jego energii przerwało się. To samo zasilanie, które tak wzbudziło zainteresowanie szefa, to, które pojawiło się na samym początku. Współczynnik przy Igreku. Wprowadzony dla skomplikowania zadania.

Z dłoni Igora zwisał maleńki kościany amulet na miedzianym łańcuszku.

– Łap! – krzyknął chłopak.

– Nie dotykaj tego! – rozkazał Zawulon. Rzeki to jednak zbyt późno, już nachyliłem się, chwytając amulet, lecący ku moim nogom. Dotknięcie rzeźbionego medalionika było parzące, jakbym złapał żarzący się węgielek.

Spojrzałem na demona i przecząco pokręciłem głową:

– Zawulon… masz za mało władzy, by narzucić mi swoją wolę.

Demon zawył, rzucając się na mnie. Władzy nade mną już nie miał, ale mocy miał aż za dużo.

– No-no-no… – powiedział Ilja jakby z naganą w głosie.

Płonąca biała ściana przecięła przestrzeń między nami. Zawulon zawył, wpadłszy na magiczną barierę, odrzuciło go do tyłu. Śmiesznie trząsł poparzonymi łapami, wyglądał już zupełnie niegroźnie, a nawet głupio, za ścianą czystego, białego światła.

– Wielochodówka – powiedziałem. – jakie to proste, no nie?

Na dachu wszystko się uspokoiło. Tygrysek i wiedźma Alicja stały obok siebie, nie próbując walczyć. Siemion patrzył to na mnie, to na Ilję i nie wiadomo, który z nas bardziej go zaskoczył. Wampirzyca cicho płakała, usiłując się Podnieść. Ucierpiała najbardziej z nas wszystkich, straciła wszystkie swoje siły, aby przetrzymać bój z Niedźwiedziem, a teraz z trudem próbowała je zregenerować. Z niesamowitym wysiłkiem wynurzyła się ze Zmroku i przekształcicie w żałosny cień.

Nawet wiatr jakby ucichł…

– Jak zrobić maga Ciemności z człowieka, który jest kryształowo czysty od swoich narodzin? – spytałem. – Jak przeciągnąć na stronę Ciemności człowieka, który nie umie nienawidzić? Trzeba otoczyć go z wszystkich stron problemami… stopniowo, w nadziei, że stanie się zły… ale to nie udało się. Trafił się człowiek już zbyt porządny… porządna.

Ilja zaśmiał się, cicho i aprobująco.

– Jedynie, kogo potrafi nienawidzić… – spojrzałem w oczy Zawulona, w których teraz pozostała jedynie bezsilna złość – to samą siebie. I wtedy następuje nieoczekiwane posunięcie. Niezwykłe. Niech zachoruje jej matka. Niech dziewczyna zamartwi się na śmierć, przeklinając swoją bezsilność, niemożliwość udzielenia pomocy. Zagonimy ją w taką ślepą uliczkę, gdzie może jedynie nienawidzić… samej siebie. Jednak pojawiło się – minimalnie małe -prawdopodobieństwo klęski. Niewielka szansa przegranej, bo samotny pracownik Nocnego Patrolu, nie znający się na pracy operacyjnej…

Nogi ugięły się pode mną – rzeczywiście nie przywykłem tak długo znajdować się w Zmroku. Upadłbym na kolana przed Zawulonem, a nie chciałbym tego za żadną cenę, gdyby nie Siemion – prześliznął się przez Zmrok i podtrzymał mnie. Zajmuje się tym przecież już od stu pięćdziesięciu lat.

– Nie znający się na pracy w terenie… – powtórzyłem – nie działał zgodnie z schematami. Nie współczuł i nie pocieszał dziewczyny, dla której litość – to śmierć. A to oznaczało, że trzeba go od niej odciągnąć. Stworzyć taką sytuację, żeby był zajęty po uszy. Żeby rzucono go do drugorzędnego zadania – w dodatku związać go z tym zadaniem osobistą odpowiedzialnością, sympatią, wszystkim, co się nawinie pod rękę. Dla tak wielkiego dzieła można poświęcić zwykłego wampira. Nieprawdaż?

Zawulon rozpoczął powrotną transformację swojej postaci. Błyskawicznie przybierał poprzednią, skromną postać inteligenta.

Śmieszne. Po co? Widziałem już go takim, jakim trafił do Zmroku, jakim wszedł tam i jakim pozostał na zawsze.

– Wielochodówka – powtórzyłem. – Ręczę, że matka Świetlany wcale nie cierpi na śmiertelną chorobę. Wasza strona dokonała małej ingerencji, dopuszczalnej… ale w takim razie i my mamy prawo do takiej ingerencji.

– Ona jest nasza! – powiedział Zawulon.

– Nie – pokręciłem głową. – Nie będzie żadnego wybuchu inferna. Jej matka wyzdrowieje. Teraz pojadę do Swietłany… i opowiem jej o wszystkim. Dziewczyna przejdzie do Nocnego Patrolu. Zawulonie, przegrałeś. Wszystko się skończyło. Przegraliście.

Porozrzucane po dachu strzępki jego ubrania podpełzły do maga Ciemności zrosły się, podskoczyły i okryły go: smutnego, czarującego, przepełnionego żalem do całego świata.

– Nikt z was stąd nie odejdzie – powiedział Zawulon. Za jego plecami, zaczął kłębić się mrok – jakby rozpostarły się dwa ogromne czarne skrzydła. Ilja zaśmiał się znowu. – Jestem silniejszy od was wszystkich – Zawulon obejrzał się na Ilję. – Użyczone tobie moce nie są nieograniczone. Zostaniecie tutaj na zawsze, w Zmroku, głębiej niż kiedykolwiek mogliście zajrzeć… Siemion westchnął i powiedział:

– Antoni, przecież on do tej pory nie rozumie.

Odwróciłem się i spytałem:

– Borysie Ignatjewiczu, przecież ta maskarada nie jest już konieczna?

Młody, chamski agent wzruszył ramionami:

– Oczywiście, Tosiu. Ale tak rzadko zdarza mi się obserwować szefa Dziennego Patrolu w akcji… wybacz staruszkowi. Mam nadzieję, że Ilja w mojej postaci miał tyle samo interesujących wrażeń, co ja w jego…

Borys Ignatjewicz przybrał swój zwykły wygląd. Od razu, bez tych wszystkich teatralnych przejściowych metamorfoz i świetlnych efektów. Rzeczywiście był w szlafroku i w tiubitiejce, tylko na nogach, na swoich miękkich kapciach miał kalosze.

Aż przyjemnie było popatrzeć na twarz Zawulona.

Ciemne skrzydła nie zniknęły, przestały rosnąć, i bez wiary poruszały się jakby mag próbował odlecieć, ale nie mógł się zdecydować.

– Zwijaj swoją operację, Zawulonie – powiedział szef. – Jeśli natychmiast znikniecie stąd i będziecie się trzymać z dala od domu Świetlany, nie złożymy oficjalnego protestu.

Mag Ciemności nie wahał się:

– Odchodzimy.

Szef kiwnął głową, jakby innej odpowiedzi się nie spodziewał. Można pomyśleć… ale opuścił buławę i bariera pomiędzy mną i Zawulonem zniknęła.

– Zapamiętam twoją rolę w tym przedstawieniu… – natychmiast wydeptał mag Ciemności. – Na zawsze.

– Pamiętaj – przytaknąłem. – To bardzo pożyteczne.

Zawulon złożył ręce – ciemne skrzydła załomotały w zgodnym rytmie i zniknął. Jednak przedtem mag spojrzał na wiedźmę, a ta skinęła głową.

Bardzo mi się to nie podobało. Splunięcie za kimś – to nie zabójcza klątwa, ale zawsze groźna.

Lekkim krokiem tancerki, zupełnie nie pasującym do okrwawionej, poranionej twarzy i wywichniętej, bezwładnie zwisającej lewej ręki, Alicja podeszła do mnie.

– Ty też powinnaś odejść – powiedział szef.

– Oczywiście, z największą przyjemnością! – odcięła mu się wiedźma.

– Ale przedtem mam tu jeszcze coś do załatwienia… całkiem maleńkiego, drobiazg. Mam prawo do czegoś, nieprawdaż, Antoni?

– Tak – wyszeptałem. – Ingerencja siódmego stopnia.

W kogo będzie skierowane uderzenie? W szefa – śmiechu warte. W Tygryska, Niedźwiedzia, Siemiona… bzdura. W Igora? Ale co jemu można narzucić na najniższym poziomie ingerencji?

– Otwórz się – powiedziała wiedźma. – Otwórz się przede mną, Antoni. Ingerencja na siódmym poziomie. Szef Nocnego Patrolu jest świadkiem, nie przekroczę tej granicy.

Siemion jęknął, do bólu ściskając moje ramię.

– Masz do tego prawo – powiedziałem. – Borysie Ignatjewiczu… – Rób, jak uważasz – cicho odpowiedział szef. – Ja będę pilnował.

Westchnąłem, otwierając się przed wiedźmą. Przecież i tak nic nie może zrobić! Nic! Ingerencja siódmego stopnia nigdy nie przyciągnie mnie do Ciemności! To po prostu śmieszne!

– Antoni – miękko powiedziała wiedźma. – Powiedz szefowi to, co chciałbyś mu powiedzieć. Powiedz prawdę. Postąp uczciwie i słusznie. Tak, jak powinieneś postąpić.

– Ingerencja minimalna… – potwierdził szef. Jeśli w jego głosie był ból, to tak głęboko ukryty, że nie dane mi było go usłyszeć.

– Wielochodówka – powiedziałem, patrząc na Borysa Ignatjewicza.

– Ale z obu stron. Dzienny Patrol oddaje w ofierze swoje pionki. Nocny Patrol – swoje. Dla wielkiego celu. Dla włączenia w swoje szeregi Wielkiej Czarodziejki o niebywałej sile. Mógł zginąć młody wampir, który tak chciał miłości. Mógł zginąć, zagubić się w Zmroku chłopiec z niewielkimi zdolnościami Innego. Mogli ucierpieć współpracownicy Nocnego Patrolu. Ale jest cel, który uświęca środki. Dwóch wielkich magów, od setek lat walczących ze sobą, wywołuje kolejną, niewielką wojnę. A mag Światła miał wtedy trudniejszą pozycję… i stawia wszystko na jedną kartę. Przegrana dla niego – to nie tylko problem, to krok w Zmrok. Na zawsze. Mimo to stawiana jedną kartę wszystkich. Swoich i cudzych. Nie tak, Borysie Ignatjewiczu?

– Tak – odpowiedział szef.

Alicja cichutko zaśmiała się i poszła do luku. Teraz już nie miała ochoty na loty, Tygrysek nieźle ją pobijała. Mimo to wiedźma miała dobry humor.

Spojrzałem na Siemiona – opuścił oczy. Tygrysek powoli transformowała się ponownie w dziewczynę… ale także starała się nie patrzeć mi w oczy. Niedźwiedź krótko ryknął i nie zmieniając swojego wyglądu poszedł do luku. Było mu trudniej niż pozostałym. Jest zbyt prostolinijny, Niedźwiedź, wspaniały wojownik i przeciwnik kompromisów…

– Wszyscy jesteście podli – powiedział Igor. Podniósł się po kilku próbach – nie tylko ze zmęczenia, teraz zasilał go szef, widziałem cieniutką niteczkę mocy, przecinającą powietrze – z początku zawsze jest trudno wyrwać się ze swojego cienia.

Wyszedłem za nim. To nie było trudne, w ciągu ostatniego kwadransa w Zmrok skierowano tyle energii, że utracił zwykłą agresywną lepkość.

Prawie równocześnie usłyszałem okropny miękki łomot – to spadający z dachu wiedźmin sięgnął bruku.

Zaraz za mną w rzeczywistości zaczęli się pojawiać pozostali. Sympatyczna czarnowłosa dziewczyna z siniakiem pod lewym okiem i rozbitym policzkiem, niewzruszony przysadzisty facet, imponujący wyglądem biznesmen w orientalnym szlafroku… Niedźwiedź już odszedł. Wiem, co będzie robił w swoim mieszkaniu, w „barłogu". Będzie pił nie rozcieńczony spirytus i czytał wiersze. Najprawdopodobniej na głos. Patrząc w wesoło gadający telewizor.

Wampirzyca także się pojawiła. Była w strasznym stanie, coś mamrotała, trzęsąc głową i próbując wylizać odgryzioną rękę. Ręka próbowała przyrosnąć z powrotem. Wszystko dookoła było ochlapane krwią – nie jej, oczywiście, ale krwią jej ostatniej ofiary…

– Odejdź – powiedziałem, podnosząc ciężki pistolet. Ręka zdradziecko zadrżała.

Kula mlasnęła, przelatując przez martwe ciało, w boku dziewczyny pojawiła się rana szarpana. Wampirzyca jęknęła, zacisnęła ją zdrową ręką. Druga zwisała na jakichś niteczkach ścięgien.

– Nie trzeba – miękko powiedział Siemion. – nie trzeba, Antoni…

Mimo to wycelowałem jej w głowę, ale w tej samej chwili z nieba spikował wielki czarny cień, nietoperz wielkości kondora. Rozłożył skrzydła, zasłaniając wampirzycę, wygiął się w spazmie transformacji.

– Ona ma prawo do sądu!

Do Kostii nie mogłem strzelać. Stałem, patrząc na młodego wampira, mojego sąsiada. Nie spuścił wzroku, patrzył uparcie i twardo. Od jak dawna śledziłeś mnie, przyjacielu i przeciwniku? I po co – uratować krewną, czy też nie dopuścić, bym zrobił krok, po którym stanę się śmiertelnym wrogiem?

Wzruszyłem ramionami i wsunąłem pistolet za pasek. Masz rację, Olga. Całe to techniczne wyposażenie to bzdury.

– Ma prawo – potwierdził szef. – Siemion, Tygrysek, konwojujcie ją.

– Dobrze – Powiedziała Tygrysek. Spojrzała na mnie, nie ze współczuciem – ze zrozumieniem. Ciężkim krokiem ruszyła ku wampirom.

– I tak jej grozi najwyższy wyrok – szepnął Siemion i poszedł za Tygryskiem.

Zeszli z dachu: Kostia, niosący na rękach jęczącą, nic nie rozumiejącą wampirzycę, i Siemion z Tygryskiem, milcząca asysta. Zostaliśmy we troje.

– Chłopcze, rzeczywiście masz zdolności – ciepło powiedział szef. – Niezbyt wielkie, ale przecież większość nie ma nawet takich. Cieszyłbym się, gdybyś zgodził się zostać moim uczniem…

– A niech was… – zaczął Igor. Kończące jego wypowiedź słowa nie były bynajmniej grzeczne. Chłopiec płakał bezdźwięcznie, krzywiąc się, próbując powstrzymać łzy, ale już nie potrafił…

Niewielka ingerencja na siódmym poziomie i będzie mu lżej. Zrozumie, że Światło nie może walczyć z Ciemnością, nie uzbrajając się we wszelkie dostępne środki…

Podniosłem głowę ku ciemnemu niebu, otworzyłem usta, łowiąc chłodne śnieżynki. Ostygnąć. Ostygnąć całkowicie. Ale nie tak, jak to jest w Zmroku. Zostać lodem, ale nie mgłą; śniegiem, ale nie błotem; skamienieć, ale nie rozpłynąć się…

– Igor, chodźmy, odprowadzę ciebie – zaproponowałem.

– Mam… blisko… – powiedział chłopak.

Jeszcze długo stałem, przełykając śnieg zmieszany z wiatrem; nie zauważyłem, kiedy odszedł. Usłyszałem tylko pytanie szefa: „Igor, potrafisz sam obudzić rodziców?", ale nie usłyszałem odpowiedzi.

– Antoni, jeśli to ciebie pocieszy… Aura chłopca pozostała taka, jaka była poprzednio – powiedział Borys Ignatjewicz. – Wcale… – objął mnie za ramiona, teraz był mały i niepozorny, niczym nie podobny na rzutkiego biznesmena lub maga pierwszego poziomu. Po prostu – odmładzający się staruszek, wygrał kolejną krótką walkę w nieskończonej wojnie.

– Jasne. Chciałbym mieć taką nijaką aurę. Swoje przeznaczenie.

– Antoni, mamy jeszcze coś do zrobienia.

– Pamiętam, Borysie Ignatjewiczu…

– Potrafisz wszystko wyjaśnić Swietłanie?

– Tak, pewnie… teraz potrafię.

– Wybacz mi. Posługuję się tylko tymi, których mam, którym mogę rozrywać. Ty jesteś jej pisany. Zwyczajna, mistyczna więź, której niczym nie da się wyjaśnić. Nie mam kim ciebie zastąpić.

– Rozumiem.

Śnieg padał na twarz, zastygał na rzęsach, paseczkami tajał na policzkach.

Wydawało mi się, że już prawie zamarzłem, ale przecież… nie wolno mi.

Pamiętasz, co tobie mówiłem? Być sługą Światła jest znacznie trudniej niż być sługą Ciemności…

– Pamiętam…

– Będzie ci jeszcze trudniej, Antoni. Pokochasz ją. Będziesz z nią mieszkał… jakiś czas. Potem Swietłana pójdzie dalej. A ty będziesz widział, jak się oddala, jak jej krąg znajomości rozrasta się i sięga tam… gdzie ty nie będziesz miał dostępu. Będziesz cierpiał. Ale będzie już za późno, Twoja rola – to tylko początek jej nowego życia. Tak się dzieje z każdymi wielkim magiem, z każdą Wielką czarodziejką. Idą po ciałach, po ciałach przyjaciół i ukochanych. Inaczej się nie da.

– Rozumiem… wszystko rozumiem…

– Idziemy, Antoni? -Milczałem.

– Idziemy?

– Nie jesteśmy spóźnieni?

– Na razie nie. Światło też ma swoje szlaki. Pójdziemy krótszą drogą, ale dalej – dalej musisz sobie radzić sam.

– W takim razie ja jeszcze sobie postoję – powiedziałem. Zamknąłem oczy, żeby poczuć, jak śnieżynki opadają na powieki – cierpliwie i delikatnie.

– Gdybyś wiedział, ile razy ja tak stałem – powiedział szef. – Patrząc w niebo i prosząc o coś… ni to o błogosławieństwo, ni to o przekleństwo.

Nie odpowiedziałem, wiedziałem, że się nie doczekam niczego.

– Antoni, ja już zmarzłem – powiedział szef. – Zimno mi. Jak człowiekowi – zimno. Napiłbym się wódki i wszedł pod kołdrę. I leżał tam, oczekując, aż pomożesz Swietłanie… aż Olga usunie wir. A potem wziąłbym urlop. Zostawił na swoim miejscu Ilję, już raz był w mojej skórze. Pojechałbym do Samarkandy. Byłeś kiedyś w Samarkandzie?

– Nie.

– Nie ma tam nic ciekawego, szczerze mówiąc. Szczególnie teraz. Nie ma tam nic ciekawego, prócz wspomnień… a te są tylko moje. Jak się czujesz?

– Chodźmy, Borysie Ignatjewiczu.

Starłem śnieg z twarzy.

Czekano na mnie.

To jedyne, co przeszkadza zamarznąć.

Загрузка...