HISTORIA DRUGA. SWÓJ POŚRÓD SWOICH

Prolog

Nazwano go Maksym.

Imię niezbyt rzadkie, ale i nie pospolite, jak na przykład Siergiej, Andriej czy Dymitr. Brzmi zupełnie ładnie. Dobre, rosyjskie imię, mimo że ma korzenie sięgające czasów pobytu w Rosji Greków, Waregów i innych Scytów.

Ze swojego wyglądu też był zadowolony. Nie była to przesłodzona uroda aktora z seriali, ale również nie przeciętna, nijaka twarz. Piękny mężczyzna, wyróżniający się w tłumie. Muskularny, ale bez przesady; nie musiał, jak fanatyk, codziennie uczęszczać do siłowni.

I miał zawód-był audytorem w dużej, zagranicznej firmie. Dosyć zamożny – wystarczało mu na wszystkie zachcianki, ale mafii nie musiał się obawiać.

Tak jakby kiedyś tam jego anioł stróż zadecydował raz na zawsze: „Będziesz miał zawsze trochę lepiej od innych". Trochę – ale lepiej. Najważniejsze jednak było to, że Maksymowi całkowicie to odpowiadało. Wdrapywać się na szczyty, trwoniąc życie dla bardziej szpanerskiego samochodu, zaproszenia. Przyjęcia w wielkim świecie, czy też dodatkowego pokoju w mieszkaniu… Po co? Zycie jest przyjemne samo w sobie, a nie dzięki tym luksusom, które da się osiągnąć. I pod tym względem życie jest całkowitym przeciwieństwem Między, które same w sobie są niczym.

Oczywiście, Maksym nigdy nie myślał o tym tak bezpośrednio. Jedną z specyficznych cech ludzi, umiejących zająć w życiu dokładnie swoje miejsce, jest to, że przyjmują wszystko jako należne. Wszystko dzieje się tak, jak powinno się dziad. A jeśli ktoś nie otrzymał należnego – sam jest winny. Widocznie wykazał się lenistwem i głupotą. Albo miał zawyżony poziom roszczeń.

Maksymowi bardzo podobało się to wyrażenie: „zawyżony poziom roszczeń”. Stawiało wszystko na swoje miejsce. Wyjaśniało, na przykład, dlaczego jego mądra i piękna siostra wegetuje z mężem alkoholikiem w Tammowie. Sama sobie wyszukała, przebierała… no i znalazła. Albo dlaczego stary szkolny kolega spędza już drugi miesiąc na oddziale urazowym. Zachciało mu się powiększyć biznes? Powiększył. Dobrze, że chociaż z życiem uszedł. Kulturalni ludzie okazali się konkurentami na dawno już podzielonym rynku metali kolorowych…

Tylko raz Maksym użył wyrażenia „zawyżony poziom roszczeń" w stosunku do samego siebie. Ale to była tak skomplikowana i dziwna sprawa, że nawet myśleć o tym się nie chciało. Prościej jest nie myśleć, lepiej pogodzić się z tym wszystkim, co przydarzało mu się: czasami wiosną, a niekiedy jesienią i bardzo, bardzo rzadko – w pełni lata, kiedy upał stawał się już całkiem nieznośny, pozbawiając umysł i rozsądku, i ostrożności; z tym, co budziło pewne wątpliwości co do sprawności psychicznej Maksyma… Zresztą Maksym nigdy nie uważał siebie za schizofrenika. Przeczytał na ten temat wiele książek, konsultował się z doświadczonymi lekarzami… no, oczywiście, bez zagłębiania się w szczegóły.

Nie, był normalny. Widać mimo wszystko istniały takie zjawiska, których rozum zupełnie nie był w stanie ogarnąć, a zwykłe ludzkie normy były nie do przyjęcia. Zawyżone roszczenia… nieprzyjemne. Czy tak naprawdę, są zawyżone…?

Maksym siedział w samochodzie, w swojej zadbanej, wypieszczonej toyocie, nie najdroższej i wykończonej luksusowo, ale znacznie lepszej niż większość samochodów na moskiewskich ulicach. Silnik nie pracował i nawet z odległości kilku kroków w porannym półzmroku nie można by dostrzec go za kierownicą. Spędził tak całą noc, słuchając lekkich trzasków stygnącego silnika. Zmarzł, ale nie pozwolił sobie na włączenie silnika. Spać mu się nie chciało, jak to zazwyczaj bywało w takiej sytuacji. Palić także mu się nie chciało. Nic mu się nie chciało, tak dobrze było po prostu siedzieć, nieruchomo jak cień, w zaparkowanym na poboczu samochodzie. I czekać. Tylko z jednego powodu było mu przykro – żona znowu będzie uważała, że był u kochanki. Ale jak jej udowodnić, że nie ma żadnej kochanki. Stałej. A wszystkie swoje grzeszki ogranicza do zwykłych wczasowych romansików, drobnych podrywów w pracy i przypadkowych zawodowych prostytutek podczas delegacji… a i to przecież nie za rodzinne pieniądze. Dziewczyny opłacali i podsuwali klienci można przecież odmówić, obrażą się. Albo uznają za geja i następnym i przyprowadzą chłopców… Migające zielenią cyfry na zegarku zmieniły się – jest piąta rano. Zaraz rusza sprzątać stróże, to stara dzielnica, prestiżowa, tutaj poważnie przestrzega się czystości. Dobrze, że nie było ani deszczu, ani śniegu, zima się skończyła, zdechło bydlę, ustąpiło miejsca wiośnie – z wszystkimi jej problemami i zawyżonymi roszczeniami…

Trzasnęły drzwi. Na ulicę wyszła dziewczyna, zatrzymała się, poprawiając g ramieniu torebkę – stała gdzieś o dziesięć metrów od samochodów, na chodniku. Głupie tu te ich domy – bez podwórek. Pracować niewygodnie i mieszkać pewnie też. Co z ich renomy, jeśli rury przerdzewiałe, metrowe ściany pokrywa grzyb i duchy pewnie grasują…

Maksym uśmiechnął się przelotnie, wysiadając z samochodu. Uniósł się lekko, mięśnie przez noc nie zastygły, nawet jakby przybyło mu sił. I to był pewien symptom.

Swoją drogą, to naprawdę ciekawe – czy na świecie są duchy?

– Galina! – krzyknął.

Dziewczyna odwróciła się do niego. I to też był wyraźny symptom. Gdyby Inferno inaczej, zaczęłaby uciekać, przecież jest coś podejrzanego i niebezpiecznego w człowieku, czekającym na ciebie o świcie na ulicy…

– Nie znam pana – powiedziała. Spokojnie, z zaciekawieniem.

– Tak – potwierdził Maksym. – Ale ja znam panią.

– Kim pan jest?

– Sędzią.

Podobała mu się właśnie ta nazwa – archaiczna, napuszona, uroczysta. Ten, który ma prawo sądzić.

– Kogo pan ma zamiar sądzić?

– Panią, Galino – Maksym był rzeczowy i zwięzły. Zaczynało mu ciemnieć przed oczami, i to znowu był kolejny, wyraźny znak.

– Naprawdę? – obrzuciła go pewnym siebie wzrokiem i Maksym dostrzegł w źrenicach żółtawy ognik. – A uda się?

– Uda się – odpowiedział Maksym, podnosząc rękę. Kindżał już był w dłoni, wąska cienka klinga z drewna, niegdyś jasnego, ale w ciągu ostatnich trzech lat pociemniałego, nasiąkniętego…

Dziewczyna nie wydała żadnego głosu, kiedy drewniane ostrze weszło w serce.

Jak zawsze Maksym przeżył chwilę strachu, krótkotrwały i paraliżujący przypływ trwogi – a może jednakże, bez względu na wszystko, doszło do pomyłki? A może?

Lewą ręką dotknął krzyżyka, zwykłego drewnianego krzyżyka, który zawsze nosił na piersi. I stał tak, z drewnianym kindżałem w jednej ręce, z zaciśniętym w dłoni krzyżem w drugiej. Stał, dopóki dziewczyna nie zaczęła się zmieniać…

To działo się szybko. To zawsze działo się szybko – transformacja w zwierzę i ponownie w człowieka. Przez kilka sekund na chodniku leżało zwierzę – czarna pantera z zastygłym wzrokiem, obnażonymi kłami, ofiara polowania, odziana w skromną garsonkę, rajstopy, pantofelki… Potem proces przebiegał w drugą stronę -jakby wahadło ostatni raz wykonało swój ruch.

Maksymowi wydawało się zadziwiające nawet nie to – krótkie i zazwyczaj opóźnione przekształcenie – lecz to, że martwa dziewczyna nie miała żadnej rany. Krótka chwila transformacji oczyszczała ją, ozdrawiała. Tylko przecięcie na bluzce i marynarce.

– Bogu niech będzie chwała – wyszeptał Maksym, patrząc na martwego wilkołaka. – Chwała Tobie, Boże.

Nie miał nic przeciw tej roli, przypisanej mu w życiu.

Ale mimo wszystko była zbyt ciężka dla niego, chociaż nie miał zawyżonego poziomu roszczeń.

Rozdział 1

Tego ranka zrozumiałem, że wiosna rzeczywiście już nastąpiła.

Jeszcze wieczorem niebo było zupełnie inne. Nad miastem płynęły chmury, pachniało wilgotnym przemarzniętym wiatrem i nie narodzonym śniegiem. Chciało się głębiej wcisnąć w fotel, wepchnąć do wideo kasetę z czymkolwiek bajecznym i debilnie głupim, czyli amerykańskim, wypić łyczek koniaku i tak usnąć.

Rankiem wszystko się zmieniło.

Ruchem doświadczonego magika na miasto narzucono błękitną chusteczkę, przeciągnięto nią po ulicach i placach -jakby wycierając ostatnie ślady zimy. I nawet pozostałe w rogach i rynsztokach grudy brudnego śniegu wydawały się nie być niedopatrzeniem triumfującej wiosny, ale nieodłącznym elementem wnętrza. Przypomnieniem…


Szedłem do metra i uśmiechałem się. Czasami bardzo dobrze być człowiekiem. Cały ostatni tydzień wiodłem takie właśnie życie – przychodząc do pracy nie wchodziłem wyżej niż na tutejsze piętro, walczyłem z serwerem, który nieoczekiwanie nabrał wiele przyjętych nawyków. Uruchamiałem dziewczętom z księgowości nowe programy biurowe, których potrzeby używania wcale nie odczuwały. Wieczorami chodziłem do teatrów, na mecze piłki nożnej, do jakichś małych barów i restauracyjek. Dokądkolwiek, byle było hałaśliwie i tłoczno. Być człowiekiem – czepią tłumu jest znacznie ciekawiej, niż być po prostu człowiekiem. Rzecz jasna w biurze Nocnego Patrolu, starym trzypiętrowym budynku, wynajmowanym przez nas od naszej firmy-córki, nawet nie wspominano o ludziach. Nawet trzy staruszki-sprzątaczki były Innymi. Nawet zuchwali młodzi Ochroniarze przy wejściu, których cała praca polegała na odstraszaniu drobnych łobuzów i akwizytorów, mieli niewielkie zdolności magiczne. Nawet hydraulik, klasyczny moskiewski hydraulik-alkoholik, był magiem… i w dodatku, byłby zupełnie niezłym magiem, gdyby nie sięgał zbyt często po butelkę. Tak się złożyło, że parter i pierwsze piętro wyglądały zupełnie zwyczajnie. Tu mogła zjawiać się policja podatkowa, ludzie – partnerzy biznesowi, bandyci z naszej osłony… nieważne, że naszą osłonę ostatecznie nadzorował osobiście szef, ale czy o tym mogli wiedzieć zwykli raketierzy? I rozmowy prowadzono tutaj zupełnie zwyczajne. O polityce, podatkach, zakupach, pogodzie, cudzych przygodach erotycznych i własnych perypetiach miłosnych. Dziewczyny obgadywały facetów, a my nie pozostawaliśmy im dłużni. Nawiązywano romanse, prowadzono intrygi przeciwko bezpośrednim zwierzchnikom, rozważano możliwości otrzymania premii… Po półgodzinie dojechałem do stacji metra „Sokół”, wyszedłem na górę. Dokoła panował hałas, w powietrzu było aż gęsto od spalin samochodowych. A mimo to – wiosna.

Nasze biuro mieści się w nienajgorszej moskiewskiej dzielnicy. Naprawdę nienajgorszej, jeśli, oczywiście, nie będziemy jej porównywać z rezydencją Dziennego Patrolu. Ale przecież Kreml nie nadaje się dla nas – zbyt silne piętno odcisnęła historia na Placu Czerwonym i otaczających go starych, ceglanych murach. Może kiedyś te plamy zanikną. Ale na razie na to się nie zanosi… niestety.

Z metra ruszyłem pieszo, nie było daleko. Twarze otaczających mnie ludzi dobre, ogrzane słońcem i wiosną. Lubię wiosnę – wtedy słabnie poczucie poniżającej bezsilności. I maleje liczba ciężkich prób…


Jeden z chłopaków-ochroniarzy palił przed wejściem. Skinął przyjaźnie głową – do jego zadań nie należała wnikliwa kontrola. Ode mnie natomiast zależało, czy ich komputer w dyżurce będzie miał dostęp do Internetu i czy pojawi się na nim kilka świeżych gier, czy też wyłącznie służbowe informacje i dossier współpracowników.

– Spóźniasz się, Antoni – rzucił.

Z powątpiewaniem spojrzałem na zegarek.

– Szef wezwał wszystkich do sali konferencyjnej, już ciebie szukali.

To dziwne, zazwyczaj mnie na poranne narady nie wzywano. Coś się zdarzyło w moim informatycznym gospodarstwie? Wątpliwe, wtedy wyciągnęliby mnie w nocy z łóżka, i koniec. Nie raz już tak było…

Kiwnąłem głową i przyspieszyłem kroku.

Mamy w budynku windę, starą i archaiczną, wolałem więc z niej nie korzystać i wbiegłem na trzecie piętro na własnych nogach. Na trzecim piętrze, na klatce schodowej, znajdował się jeszcze jeden posterunek, już poważniejszy. Dyżurował Garik. Gdy zbliżałem się, zmrużył oczy, popatrzył przez Zmrok, skanując aurę i wszystkie te znaczki, które my, członkowie Patrolu, nosiliśmy na swoim ciele. Dopiero potem życzliwie się uśmiechnął:

– Pośpiesz się.

Drzwi do sali konferencyjnej były uchylone. Zajrzałem do środka – zebrało się ze trzydzieści osób, najwięcej było agentów operacyjnych i analityków. Szef przechadzając się przed mapą Moskwy, kiwał głową, a Witalij Markowicz, jego zastępca do spraw handlowych, bardzo kiepski mag, ale za to urodzony biznesmen, mówił:

– W ten sposób całkowicie pokryliśmy wydatki bieżące, nie musimy sięgać do… e… specjalnych metod finansowania naszej działalności. Jeżeli zebranie podtrzyma moje propozycje, będziemy mogli trochę podnieść uposażenie współpracowników, przede wszystkim pracownikom operacyjnym, rozumie się.

Wypłaty związane z czasową niezdolnością do pracy, renty dla rodzin poległych też powinny… e… ulec pewnemu podwyższeniu. I możemy sobie teraz na to pozwolić…

To śmieszne, że magowie, zdolni do przekształcania ołowiu w złoto, węgla w diamenty, a pociętego papieru w karty kredytowe, zajmują się działalnością handlową. Ale, tak naprawdę, przynosi to podwójne korzyści. Po pierwsze, daje zajęcie tym Innym, których zdolności są zbyt małe, żeby mogli z nich się utrzymać. Po drugie, maleje ryzyko naruszenia równowagi sił.

Na mój widok Borys Ignatjewicz skinął głową i powiedział:

– Dziękuję, Witalij. Myślę, że sytuacja jest jasna, żadnych narzekań na działalność nie ma. Będziemy głosować? Dziękuję. Teraz, kiedy wszyscy są obecni…

Przekradłem się do wolnego krzesła pod uważnym wzrokiem szefa i usiadłem

– Możemy przejść do głównego tematu.

Siemion, który -jak się okazało – siedział obok mnie, nachylił głowę i wyszeptał:

– Główny temat to uiszczenie składek partyjnych za marzec…

Nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Czasami w Borysie Ignatjewiczu rzeczywiście budził się stary partyjny funkcjonariusz. Jednak niepokoiło mnie to znacznie mniej niż wówczas – na przykład – gdy zachowywał się jak średniowieczny inkwizytor albo jak emerytowany generał; ale możliwe nie mam racji

– Główny temat to protest Dziennego Patrolu, który otrzymałem dwie godziny temu – powiedział szef.

Nie od razu zrozumiałem wagę problemu. Dzienny i Nocny Patrol ciągle chodziły sobie w drogę. Protesty były zjawiskiem cotygodniowym, czasami widziano je na poziomie oddziałów regionalnych, czasami dopiero w trybuje w Brnie… Później jednak zrozumiałem, że protest, z powodu którego zwołano rozszerzone zebranie Patrolu, nie może należeć do zwyczajnych. -Sens protestu – szef potarł nos – sens protestu jest następujący… Dzisiejszego ranka, w rejonie zaułku Stolesznikowa zabito kobietę, sługę Ciemności-Oto krótki opis zdarzenia.

Na moje kolana rzucono parę kartek wydruku komputerowego. Wszyscy stali także otrzymali takie same podarki. Przebiegłem oczami tekst: „GalinaRogowa, lat dwadzieścia cztery… Inicjowana w wieku lat siedmiu, rodzina nie należy do Innych. Wychowana pod patronatem Ciemności… opiekun -Anna Czernogorowa, mag czwartego stopnia… W wieku ośmiu lat

Galina Rogowa została zidentyfikowana jako wilkołak-pantera. Zdolności średnie…”

Krzywiąc się przeglądałem, jej dossier. Chociaż, w zasadzie, nie było na co krzywić. Rogowa była po stronie Ciemności, ale w Dziennym Patrolu nie pracowała. Warunków Traktatu przestrzegała, na ludzi nie polowała. Ani Nawet tych dwóch licencji, które jej oferowano po osiągnięciu pełnoletniości i po zawarciu małżeństwa, nie wykorzystała. Z pomocą magii osiągnęła wysokie stanowisko w korporacji budowlanej Ciepły Dom, wyszła za mąż za zastępcę dyrektora. Jedno dziecko, chłopczyk… zdolności Innego nie zauważono. Kilkukrotnie wykorzystała zdolności Innej dla samoobrony, raz zabiła napastnika. Ale nawet w tym wypadku nie zniżyła się do kanibalizmu…

– Oby jak najwięcej było takich wilkołaków, no nie? – rzekł Siemion.

Przekartkował stroniczki i chrząknął. Zaintrygowany spojrzałem na koniec dokumentu.

Tak. Protokół oględzin. Rozcięcie na bluzce i na marynarce – prawdopodobnie uderzenie cienkim kindżałem. Zamówionym, oczywiście, zwykłym żelastwem wilkołaka się nie zabije… Ale co zdziwiło Siemiona?

Aaa, to!

Na ciele nie stwierdzono żadnych widocznych obrażeń. Żadnych. Przyczyna śmierci – kompletna utrata energii życiowej.

– Nieźle – powiedział Siemion. – Pamiętam, podczas wojny domowej polecono mi złapać wilkołaka-tygrysa. A ten drań pracował w Czeka i w dodatku nie był tam osamotniony…

– Czy wszyscy zapoznali się z danymi? – spytał szef.

– Można zadać pytanie? – na drugim końcu sali uniosła się chuda ręka. Prawie wszyscy się uśmiechnęli.

– Pytaj, Julio – szef kiwnął głową.

Najmłodsza współpracowniczka Patrolu wstała, niepewnie poprawiła włosy. Ładniutka dziewczyna, choć trochę infantylna. Ale nie bez powodu wzięli ją do działu analitycznego.

– Borysie Ignatjewiczu, jeśli dobrze rozumiem, doszło do magicznego oddziaływania drugiego stopnia. Czy też pierwszego?

– Możliwe, że tylko drugiego – potwierdził szef.

– A to oznacza, że mogli to uczynić tylko… pan – Julia na chwilkę zamilkła, zawstydzona. – I jeszcze Siemion… Ilja… albo Garik. Prawda?

– Garik nie potrafiłby – rzekł szef. – Ilja i Siemion – tak.

Siemion coś mruknął, jakby ten komplement nie był mu miły.

– Istnieje jeszcze możliwość, że tego zabójstwa dokonał ktoś z naszych, przebywający w Moskwie przejazdem – rozmyślała na głos Julia. – Ale przecież mag o takiej mocy nie mógł pojawić się w mieście niezauważenie, wszyscy są obserwowani przez Dzienny Patrol. Tak więc wystarczy sprawdzić tylko alibi trzech osób i jeśli okaże się, że mają – nie można do nas mieć żadnych pretensji?

– Juleczko – szef pokiwał głową. – Do nas nikt nie ma żadnych pretensji. Chodzi o to, że w Moskwie działa mag Światła, nie zarejestrowany i nie poznany z Traktatem. A to bardzo poważna sprawa…

– W takim razie – oj – powiedziała Julia. – Proszę wybaczyć, Borysie Ignatjewiczu.

– Wszystko w porządku – szef skinął. – Od razu przeszliśmy do sedna sprawy. Kogoś przegapiliśmy. Ktoś nam prześliznął się między palcami. Po Moskwie włóczy się mag Światła o dużej mocy. Nic nie rozumie – i zabija sługi Ciemności.

– Zabija? – spytał ktoś z sali.

– Tak. Przejrzano archiwum, podobne przypadki stwierdzono trzy lata temu – wiosną i jesienią, i dwa lata temu -jesienią. W każdym przypadku nie stwierdzono obrażeń zewnętrznych, ale odzież ofiar była przecięta. Dzienny Patrol prowadził śledztwa, ale bezskutecznie. Wydaje się, że zrzucili przyczynę śmierci na współczynnik przypadkowości… teraz któryś z nich poniesie karę.

– A z naszych?

– Także. Siemion kaszlnął i niezbyt głośno powiedział:

– Dziwna okresowość zdarzeń, Borysie…

– Przypuszczam, że jeszcze nie wiemy o wszystkich przypadkach. Kimkolwiek jest ten mag, zawsze zabijał tylko Innych o niezbyt dużych zdolnościach. Widocznie dopuszczali się błędów w maskowaniu. Jest wysoce prawdopodobne, że obok tych ofiar znajdowali się nie inicjowani albo nieznani Ciemności Inni. Dlatego proponuję…

Szef ogarnął salę spojrzeniem:

– Oddział analityczny zbierze dane kryminalne, wyszuka analogiczne przypadki. Weźcie pod uwagę, że mogą nie być zakwalifikowane jako zabójstwa, a raczej jako przypadki śmierci w niewyjaśnionych okolicznościach.

Sprawdźcie wyniki sekcji, przepytajcie pracowników kostnic… pomyślcie sami, gdzie jeszcze można znaleźć takie informacje. Grupa naukowa… skierujcie do Dziennego Patrolu dwóch lub trzech pracowników, zbadajcie ciało ostatniej ofiary. Powinniście odkryć sposób zabójstwa. Przy okazji nadajemy mu kryptonim Dzikus. Grupa operacyjna… wzmocnijcie patrole uliczne. Szukajcie go.

– Cały czas nic innego nie robimy, jak tylko szukamy „kogoś tam" – z niezadowoleniem rzekł Igor. – Borysie Ignatjewiczu, przecież nie mogliśmy nie zauważyć maga o dużej mocy! To niemożliwe!

– Możliwe, że on jest nie inicjowany – uciął szef. – Zdolności ujawniają się okresowo…

– Wiosną i jesienią, jak u większości psychicznie chorych…

– Tak, Igor, masz rację. Wiosną i jesienią. I właśnie teraz, zaraz po dokonaniu zabójstwa, powinien mieć jakieś znamię magii. Jest szansa, niewielka – ale jest. Do roboty.

– Borysie, jaki jest nasz cel? – z ciekawością spytał Siemion.

Niektórzy już zaczęli wstawać, ale teraz pozostali na miejscach.

– Nasz cel – znaleźć Dzikusa wcześniej, niż zdołają to ci z Ciemności. Ochronić, nauczyć, przeciągnąć na naszą stronę. Jak zazwyczaj.

– Wszystko jasne – Siemion podniósł się.

– Antoni i Olga, wy zostańcie – rzucił szef i podszedł do okna.

Wychodzący z ciekawością spoglądali na mnie. Nawet z pewną zawiścią.

Zadanie specjalne zawsze jest ciekawe. Spojrzałem przez salę, zobaczyłem Olgę, uśmiechnąłem się do niej – Olga odpowiedziała mi takim samym uśmiechem.

W niczym teraz nie przypominała tej dziewczyny, którą w środku zimy poiłem koniakiem w mojej kuchni. Piękna fryzura, zdrowa cera, w oczach… nie, pewność siebie była tam wcześniej, ale teraz pojawiła się pewna zalotność, duma.

Cofnięto jej karę. Chociaż tylko częściowo.

– Antoni, nie podobają mi się te zdarzenia – nie odwracając się powiedział szef.

Olga wzruszyła ramionami, kiwnęła w moją stronę – ty mów.

– Borysie Ignatjewiczu, nie rozumiem?

– Nie podoba mi się protest, złożony przez Dzienny Patrol.

– Mnie także.

– Nie rozumiesz. Boję się, że wszystko pozostałe – też… Olga, czy choć ty domyślasz się, o co tu naprawdę chodzi?

– To bardzo dziwne, że Dzienny Patrol w ciągu kilku lat nie był w stanie wyśledzić zabójcy.

– Tak. Pamiętasz Kraków?

– Niestety, tak. Sądzisz, że nas wrabiają?

– Niewykluczone… – Borys Ignatjewicz odszedł od okna. – Antoni, czy dopuszczasz podobny rozwój zdarzeń?

– Nie całkiem rozumiem – wydukałem.

– Antoni, przypuśćmy, że po mieście rzeczywiście włóczy się Dzikus, zabójca działający w pojedynkę. Jest nie inicjowany. Od czasu do czasu następuje nagły wzrost zdolności… wykrywa kogoś z Ciemności i likwiduje. Czy aby Patrol jest zdolny do jego wykrycia? Niestety… jest. W takim razie na. się pytanie, dlaczego nie namierzyli go i nie ujawnili? Przecież giną stronnicy!

– Ginie drobnica – założyłem.

– Prawidłowo. Poświęcanie pionków jest tradycją… – szef zająknął się, gając mój wzrok – jest tradycją Patrolu.

– Patroli – mściwie poprawiłem.

– Patroli – ze zmęczeniem powtórzył szef. – Przypomniałeś… Pomyśl- do czego może prowadzić podobna kombinacja. Oskarżenie całego Nocnego Patrolu o niedbalstwo? Bzdura. Naszym zadaniem jest kontrola zachowania Ciemności i przestrzegania Traktatu przez znanych stronników Światła, a wyszukiwanie skrytych maniaków. To wyłącznie wina Dziennego Patrolu

– A to oznacza, że celem tej prowokacji jest konkretny człowiek.

– Brawo, Antoni. Pamiętasz, co powiedziała Julia? Tego typu działalność wśród nas mogą przeprowadzić tylko jednostki. To da się udowodnić. Przypuśćmy, że Dzienny Patrol zdecydował się na oskarżenie któregoś z nas o naradę Traktatu. O to, że nasz etatowy współpracownik, znający Traktat, sam osadza i wykonuje wyroki.

– Ale to łatwo obalić. Trzeba znaleźć Dzikusa…

– A jeśli Ciemność znajdzie go wcześniej? I nie będą tego ogłaszać.

– Alibi?

– A jeśli do zabójstw dochodzi właśnie wtedy, kiedy nie ma alibi?

– Trybunał i pełne przesłuchanie – powiedziałem zmartwiony. Rzecz a nie ma niczego przyjemnego w wywracaniu do góry nogami świadomości.

– Silny mag, a tych zabójstw dokonał mag o znacznej mocy, może zająć się nawet przed trybunałem. Nie może kłamać, ale może się zamknąć. o tego, Antoni, przed trybunałem, w którego składzie znajdują się stronni-

Ciemności, nawet trzeba tak postąpić. Zbyt dużo wiedzy wpadłoby w łapy maga. A jeśli mag zamknie się, gdy będzie go przesłuchiwał Trybunał, automatycznie zostaje uznany za winnego. Ze wszystkimi wynikającymi z tego konsekwencjami. I dla niego, i dla Patrolu.

– Ponury obraz, Borysie Ignatjewiczu – przyznałem. – Bardzo. Prawie taki, jaki przedstawił mi pan zimą, we śnie. Chłopak-Inny o nadzwyczajnej sile, wybuch inferna, który zniszczy całą Moskwę…

– Rozumiem. Ale ja nie okłamuję ciebie, Antoni.

– Czego pan ode mnie oczekuje? – spytałem wprost. – Przecież to nie moja specjalność. Pomóc analitykom – i tak przetworzę wszystko, co przyniosą.

– Antoni, chcę, żebyś wytypował, kogo mają na muszce. Kto z nas ma alibi na wszystkie przypadki, a kto nie.

Szef wsunął rękę w kieszeń marynarki i wyciągnął płytę DVD:

– Weź… to pełne dossier z ostatnich trzech lat. Na czterech, łącznie ze mną.

Przełknąłem ślinę, przyjmując płytę.

– Hasło usunięto. Ale sam rozumiesz – nikt nie powinien tego zobaczyć. Nie możesz kopiować tych informacji. Obliczenia i schematy szyfruj… i nie oszczędzaj na długości klucza.

– Przydałby mi się pomocnik – niepewnie poprosiłem. Spojrzałem na Olgę. Jaki z niej byłby pomocnik -jej znajomość komputera ogranicza się do pojedynków z „Heretykiem", „Hexen" i innymi grami tego typu.

– Moją bazę danych sprawdzaj osobiście – z pewnym opóźnieniem powiedział szef. – Do pozostałych możesz zaprząc Anatola. Dobrze?

– W takim razie na czym polega moje zadanie? – zainteresowała się Olga.

– Będziesz robić to samo, tylko metodą bezpośrednich pytań. Przesłuchań, jeśli już być do końca szczerym. I rozpoczniesz ode mnie. Potem pozostałych trzech.

– Dobrze, Borysie.

– Przystępuj do pracy, Antoni – szef skinął. – Przystępuj do pracy natychmiast. A do innych zadań posadź swoje dziewczyny, poradzą sobie.

– Może trochę pogrzebać w danych? – spytałem. – Jeśli nagle okaże się, że ktoś nie ma alibi… zorganizować?

Szef pokiwał przecząco głową:

– Nie. Nie zrozumiałeś. Ja nie chcę tworzyć fałszywych alibi. Chcę się upewnić, że nikt z naszych nie brał udziału w tych zabójstwach.

– Aż tak?

– Tak. Dlatego, że w tym świecie nie ma niczego całkowicie niemożliwego. Antoni, cały urok naszej pracy polega na tym, że ja mogę tobie powierzać takie zadania. A ty je wykonasz. Nie zważając na nazwisko i rangę.

Coś mnie jeszcze gryzło, ale skinąłem głową i poszedłem do drzwi, ściskając drogocenną płytę. Dopiero w ostatniej chwili uzmysłowiłem sobie moją wątpliwość i spytałem:

– Borysie Ignatjewiczu…

Szef i Olga natychmiast odsunęli się od siebie.

– Borysie Ignatjewiczu, tu są dane czterech osób?

– Tak.

– Pana, Ilji, Siemiona?…

– I twoje, Antoni.

– Dlaczego? – głupio spytałem.

– Podczas walki na dachu wytrzymałeś w drugiej warstwie Zmroku trzy minuty. Antoni… to trzecia ranga.

– Niemożliwe – tyle potrafiłem powiedzieć.

– Tak było.

– Borysie Ignatjewiczu, zawsze mówił pan, że mam ledwo średnie zdolności magiczne!

– Powiedzmy, że bardziej mi jest potrzebny świetny programista niż jeszcze jeden dobry agent operacyjny.

W każdej innej chwili czułbym się dumny. Może nieco urażony, ale dumny. Zawsze sądziłem, że czwarta ranga to górna granica moich możliwości i że niezbyt prędko ją osiągnę. Ale teraz wszystko tłumił strach – nieprzyjemny, lepki, obrzydliwy strach. Pięć lat pracy w Patrolu na spokojnym, sztabowym stanowisku oduczyło mnie strachu przed czymkolwiek – władzami, bandytami, chorobami…

– To była ingerencja drugiego poziomu…

– Tu jest bardzo wąska granica, Antoni. Możliwe, że twoje zdolności są jeszcze większe.

– Ale magów trzeciej rangi mamy ponad dziesięciu. Dlaczego pośród podejrzanych znajduję się właśnie ja?

– Dlatego że to ty osobiście zadarłeś z Zawulonem. Przytrzasnąłeś ogon szefowi Dziennego Patrolu Moskwy. A on jest zdolny do zorganizowania pułapki na Antoniego Gorodeckiego. Dokładniej mówiąc, uruchomić ponownie starą, zapomnianą pułapkę.

Przełknąłem ślinę i wyszedłem, o nic więcej już nie pytając.

Nasze laboratorium znajduje się też na trzecim piętrze, ale nie w tym samym skrzydle co sala konferencyjna. Szybko przeszedłem korytarz, kiwając reką na powitanie znajomym, ale nie zatrzymywałem się. Płytę ściskałem mocniej jak silnie zakochany młodzieniec rękę ukochanej.

Przecież szef nie kłamał?

Czy to może być cios we mnie?

Z pewnością nie kłamał. Zadałem jednoznaczne pytanie i otrzymałem jednoznaczną odpowiedź. Rzecz jasna, wraz z upływem lat nawet najbardziej kryształowi z magów nabywają pewnej dozy cynizmu i uczą się słownej ekwilibrystyki. Ale następstwa jawnego kłamstwa byłyby zbyt ciężkie nawet dla samego Borysa Ignatjewicza.

Przedsionek z elektronicznymi systemami kontroli. Wiedziałem, że wszyscy magowie mają sceptyczny stosunek do techniki, a Siemion kiedyś zademonstrował mi, jak łatwo oszukać analizator głosu i skaner siatkówki. Ale mimo i to dopiąłem zakupu tych drogich zabawek. A niech tam, nawet jeśli nie chronią; przed Innymi. Ale ja w pełni byłem przygotowany na to, że kiedyś zdecydują się nas przewentylować chłopaki z FSB (Federacyjnej Służby Bezpieczeństwa). Albo mafii.

– Raz, dwa, trzy, cztery, pięć… – mruknąłem w mikrofon, zajrzałem w obiektyw kamery. Kilka sekund komputer rozmyślał, potem nad drzwiami za paliło się zielone światełko dostępu.

W pierwszym pokoju nikogo nie było. Serwer brzęczał wentylatorami, j krztusiły się wmurowane w ścianę klimatyzatory. Mimo to i tak było gorąco. A przecież wiosna dopiero się rozpoczęła…

Nie poszedłem do laboratorium systemowców, od razu ruszyłem do swojego gabinetu. No, nie całkiem do swojego, Tola, mój zastępca, też tam pracował. W dodatku dosyć często zostawał na noc na starej skórzanej kanapie.

Teraz siedział przy stole i w zamyśleniu oglądał jakąś starą płytę główną.

– Cześć – powiedziałem, siadając na kanapę. Płyta DVD paliła mnie w palce.

– Padła – ze smutkiem rzekł Tola.

– Wyrzuć.

– Zaraz, tylko wyjmę procesor… – Tola był skrzętny, nauczyły go tego długie lata pracy w budżetówce. My nie mamy kłopotów z finansowaniem, ale Tola troskliwie odkładał wszystkie stare i już nikomu niepotrzebne elementy hardware. – Cholera, wiesz, pół godziny z nią się woziłem, a i tak nie wstała…

– Przecież to staroć, po co na nią czas tracisz? Nawet w księgowości mają nowsze maszyny.

– Dałbym komuś… Może cache jeszcze zdejmę…

– Tola, mamy pilną robotę – powiedziałem.

– No?

– Mhm. Masz… – podniosłem płytę. – Tu są akta osobowe… pełne dossier czterech pracowników Patrolu. Łącznie z szefem.

Tola wysunął szufladę ze stołu, zepchnął tam płytę główną i spojrzał na DVD

– Naprawdę. Ja będę sprawdzać trzech. A ty – czwartego… mnie. I- A co sprawdzać?

– To – wyciągnąłem wydruk. – Możliwe, że któryś z podejrzanych od czasu do czasu dokonuje zabójstw stronników Ciemności. Nie sankcjonowanych. Tu znajdują się wszystkie znane przypadki. Musimy wykluczyć ich prawdopodobieństwo albo…

– A jak ich zabijasz? – zainteresował się Tola. – Wybacz mi tę dociekliwość

– Nie zabijam. Ale mi nie wierz. Bierzemy się za robotę. Na swoje dane nawet nie spojrzałem. Zrzuciłem całe osiemset megabajtów danych na komputer Toli i zabrałem płytę. -Jeśli znajdę coś ciekawego, mam ci opowiedzieć? – spytał Tola. Spojrzałem na niego zezem- na razie przeglądał zapisy tekstowe, szarpiąc swoje ucho i równomiernie klikając myszką.

– Jak chcesz.

– Dobra.

Studiowanie materiałów rozpocząłem od danych zebranych na szefa. Na początku były dane wstępne – ogólna informacja o nim. Z każdą przeczytaną linijką coraz bardziej pokrywałem się potem.

Oczywiście, prawdziwego nazwiska i pochodzenia szefa nawet w tym dossier nie było, na Innych jego rangi w ogóle nie zbierano takich dokumentów. Mimo to z każdą sekundą dowiadywałem się czegoś nowego. Począwszy, że wiek szefa znacznie przekraczał moje przypuszczenia. Miał półtora wieku więcej. Z tego wynikało, że osobiście brał udział w zawarciu Traktatu Światłem i Ciemnością. Zastanawiające było to, że wszyscy magowie, żyli w tych czasach, zajmują stanowiska w Zarządzie Głównym, a nie na meczącej i nieciekawej posadzie dyrektora regionalnego. Oprócz tego poznałem kilka nazwisk, pod którymi szef figurował w historii patrolu. Skąd pochodzi. O tym niejednokrotnie dyskutowaliśmy, zawieraliśmy zakłady, przytaczano „niepodważalne" świadectwa. Ale, z jakiejś przyczyny, nikt nie zakładał, że Borys Ignatjewicz pochodzi z Tybetu.

I w najśmielszych snach też nie wyobraziłbym sobie listy jego uczniów!

W Europie szef pracował od piętnastego wieku. Opierając się na dowodach pośrednich, zrozumiałem, że przyczyną tak radykalnej zmiany miejsca zamieszkania była kobieta. I nawet domyśliłem się, o kogo chodziło.


…Zamykając okienko z informacjami ogólnymi spojrzałem na Tolę. Przeglądał jakiś fragment filmu wideo, widocznie moja biografia nie okazała się tak intrygująca jak opis życia szefa. Spojrzałem na maleńki, poruszający się obrazek i zaczerwieniłem się.

– W pierwszym przypadku masz niepodważalne alibi – nie odwracając się rzekł Tola.

– Słuchaj… – żałośnie zacząłem.

– A co tam. Zdarza się. Przejrzę teraz na przyspieszonym, żeby całą noc przejrzeć…

Wyobraziłem sobie, jak film będzie wyglądał w przyspieszonym tempie, i odwróciłem się. Przypuszczałem, że kierownictwo kontroluje swoich pracowników, szczególnie tych o krótkim stażu. Ale nie sądziłem, że jest aż tak cyniczne!

– Niepodważalnego alibi nie będzie – powiedziałem. – Zaraz ubiorę się i wyjdę.

– Widzę – potwierdził Tola.

– I nie będzie mnie prawie półtorej godziny. Szukałem szampana… i zanim znalazłem, trochę otrzeźwiałem na świeżym powietrzu. Zastanawiałem się, czy warto wracać.

– Nie przejmuj się – powiedział Tola. – Lepiej przejrzyj życie prywatne szefa.

Po pół godzinie pracy zrozumiałem, że Tola miał rację. Może mam powód, aby obrażać się na bezceremonialność obserwatorów. Ale nie mniejsze ma i Borys Ignatjewicz.

– Szef ma alibi – rzekłem. – Niepodważalne. W dwóch przypadkach czterech świadków. A w jeszcze jednym – prawie cały Patrol.

– To było polowanie na wariata?

– Tak.

– A ty nawet w tym wypadku nie masz alibi. Ciebie wezwano dopiero rankiem, dokumentacja czasowa jest tylko przybliżona. Mamy fotografię, jak wchodzisz do biura, i to wszystko.

– To znaczy…

– Teoretycznie mogłeś zabijać tych z Ciemności. Bez problemów. W dodatku… wybacz, Antoni, ale gdy dochodziło do tych zabójstw, miałeś podwyższony stan pobudzenia emocjonalnego. Tak jak byś nie całkiem siebie kontrolował…

– Nie zrobiłem tego.

– Wierzę. Co mam zrobić z tym zapisem?

– Wymaż.

Tola jakiś czas się zastanawiał.

– Nie mam tu nic cennego. Uruchomię formatowanie na najgłębszym poziomie. Już dawno trzeba było dysk wyczyścić.

– Dzięki – zamknąłem dossier szefa. – To wszystko, z resztą poradzę sobie sam.

– Zrozumiałem – Tola poradził się ze słusznym niezadowoleniem komputera i ten zaczął się sam formatować.

– Zajdź do dziewczyn – zaproponowałem. – Przybierz surowy wyraz twarzy. Jestem pewien, że tylko układają pasjanse.

– To też praca -odpowiedział Tola. – Kiedy skończysz?

– Za dwie godziny.

– Zajrzę.

Poszedł do naszych „dziewczyn", dwóch młodych programistek, które zajmowały się, z grubsza mówiąc, oficjalną działalnością Patrolu. A ja kontynuowałem pracę. W kolejce teraz czekał Siemion.

Po dwóch i pół godzinie oderwałem się od maszyny, rozmasowałem dłoń i potylicę – zawsze pobolewa, kiedy za długo siedzę z nosem w monitorze, włączyłem ekspres do kawy.

Ani szef, ani Ilja, ani Siemion nie pasowali do roli oszalałego zabójcy, wszyscy mieli alibi – w dodatku najczęściej z żelazobetonu. Oto na przykład Siemion spędził całą noc, kiedy popełniono jedno z zabójstw, na negocjacjach z kierownictwem Dziennego Patrolu. Ilja był w delegacji na Sachalinie – tam było tak gorąco, że konieczna była pomoc z centrum…

Tylko ja pozostawałem w polu podejrzenia.

Swoje dane przejrzałem powtórnie – nie dlatego, żebym nie wierzył Toli. Wszystko zgadzało się, nie miałem ani jednego alibi. Kawa była niesmaczna, kwaśna, widać dawno nie zmieniano filtru. Łykałem gorący płyn, patrząc w ekran, potem wyjąłem komórkę i wybrałem numer szefa.

– Mów, Antoni.

Zawsze wiedział, kto do niego dzwoni.

– Borysie Ignatjewiczu, podejrzany został tylko jeden.

– Kto?

Glos był suchy i oficjalny. Nie wiem dlaczego, ale wydawało mi się, że siedzi teraz na skórzanej kanapie na pół goły, z kieliszkiem szampana w jednej ręce, dłonią Olgi w drugiej, a słuchawkę przytrzymuje barkiem. Albo słuchawka lewituje obok jego ucha…

– No-no… – obudził mnie szef. – Chrzaniony jasnowidzu. Kto jest podejrzanym?

– Ja.

– Jasne.

– Pan o tym wiedział – powiedziałem.

– Dlaczego tak sądzisz?

– Nie było potrzeby wciągać mnie w sprawdzanie dossier. Sam by pan sobie z tym poradził. Widać chciał pan, abym sam przekonał się o niebezpieczeństwie.

– Przypuśćmy – szef westchnął. – Co będziesz robił, Antoni?

– Suszył sucharki.

– Przyjdź do mnie do gabinetu. Za… e… za dziesięć minut.

– Jasne – wyłączyłem telefon.

Najpierw poszedłem do dziewczyn. Tola siedział tam dalej, ciężko pracowali.

Tak naprawdę Patrol nie musiał zatrudniać dwóch kiepskich programistek. Dostęp do tajnych danych miały ograniczony do minimum i prawie wszystko musiałem robić z Tolą. Ale gdzie można jeszcze znaleźć pracę dla dwóch bardzo słabych czarodziejek? Gdyby jeszcze choć zgodziły się prowadzić zwykłe życie… nie, zachciało im się romantyki, służby w Patrolu… Dlatego wymyślono dla nich zatrudnienie.

W zasadzie zabijały czas łażąc po sieci lub pogrążając się w grach – największym wzięciem cieszyły się wszelkie rodzaje pasjansów.

Tola siedział przy jednym z wolnych komputerów – nie mieliśmy problemów ze sprzętem. Na jego kolanach usadowiła się Julia, gwałtownie szarpiąc myszą na podkładce.

– Nauka podstaw wiedzy o komputerze? – spytałem, patrząc na miotające się po ekranie potwory.

– Nic tak dobrze nie uczy posługiwania się myszą, jak gry komputerowe-niewinnym głosem odpowiedział Tola.

– No… – nie znalazłem w głowie właściwej repliki.

Mnie już od dawna nie pasjonują takie gry. Tak jak i większość pracowników Patrolu. Zabijanie narysowanego monstrum jest zajęciem ciekawym tylko dopóty, dopóki nie spotka się z potworem w cztery oczy. Albo kiedy przeżyje się już pierwszą setkę lat, czy też kolejną, i nabędzie się wielki zapas cynizmu-tak jak Olga…

– Tola, ja pewnie dzisiaj już nie wrócę – powiedziałem.

– Mhm-kiwnął głową bez zdziwienia. Zdolności przewidywania mamy wszyscy niewielkie, ale takie drobiazgi wyczuwamy od razu.

– Gala, Lena, na razie – machnąłem ręką dziewczynom.

Gala wyszczebiotała coś grzecznego, całą swoją postacią demonstrując zajęcie pracą. Lena spytała:

– Czy będę mogła wcześniej wyjść z pracy?

– Oczywiście.

Nie okłamujemy się. Jeśli Lena prosi o zgodę, to znaczy, że naprawdę musi wyjść. Nie kłamiemy. Tylko czasami kręcimy i nie mówimy wszystkiego…

Na biurku u szefa panował kompletny nieporządek. Wszędzie leżały długopisy, ołówki, arkusiki papieru, wydrukowane zestawienia, wygasłe zużyte kryształy magiczne.

Wieńczył ten bałagan płonący palnik spirytusowy, na którym w tyglu prażył się biały proszek. Szef w zamyśleniu mieszał go końcówką drogiego parkera, wyraźnie oczekując jakiegoś efektu. Proszek ignorował zarówno podgrzewanie, jak i mieszanie.

– Proszę – położyłem przed szefem płytę.

– Co będziemy robić? – nie podnosząc wzroku spytał Borys Ignatjewicz. Nie miał marynarki, koszula była zmięta, a krawat przekrzywiony.

Z ukosa spojrzałem na kanapę. Olgi nie było w gabinecie, ale pusta butelka po szampanie i dwa kieliszki stały na podłodze.

– Nie wiem. Ja nie zabijałem tych z Ciemności… Pan przecież wie.

– Wiem.

– Ale udowodnić tego nie mogę.

– Według moich obliczeń mamy jeszcze dwa lub trzy dni – powiedział szef. – Potem Dzienny Patrol przedstawi tobie oskarżenie.

– Zorganizowanie fałszywego alibi nie jest zbyt skomplikowane.

– I zgodziłbyś się na to? – zainteresował się Borys Ignatjewicz.

– Nie, oczywiście. Czy mogę zadać jedno pytanie?

– Możesz.

– Skąd są te wszystkie dane? Zdjęcia i filmy wideo?

Szef chwilę pomilczał:

– Tak sądziłem… Przecież przeglądałeś i moje dossier, Antoni. Czy jest mniej bezceremonialne?

– Nie. Dlatego właśnie pytam. Dlaczego pan pozwala zbierać podobne informacje?

– Nie mogę tego zakazać. Kontrolę prowadzi Inkwizycja.

Od głupiego pytania „czy ona rzeczywiście istnieje?" zdążyłem się w ostatniej chwili powstrzymać. Ale chyba miałem je wypisane na twarzy.

Szef jeszcze przez chwile popatrzył na mnie, jakby czekając na pytania, potem kontynuował:

– Tak, Antoni. Od tej chwili nie powinieneś być nigdy sam. Najwyżej do toalety możesz iść sam, ale przez cały pozostały czas musisz mieć obok siebie dwóch lub trzech świadków. Mam nadzieję, że dojdzie do jeszcze jednego zabójstwa.

– Jeśli rzeczywiście chcą mnie wrobić, to do zabójstwa nie dojdzie, dopóki będę miał alibi.

– A ty będziesz bez alibi – szef uśmiechnął się. – Nie uważaj mnie za starego durnia.

Skinąłem głową, jeszcze niepewnie, nie rozumiejąc do końca.

– Olga…

Drzwi w ścianie, które zawsze uważałem za drzwi szafy, otworzyły się. Weszła Olga, poprawiając włosy i uśmiechając się. Dżinsy i bluzka były szczególnie obcisłe, tak jak to bywa tylko po gorącym prysznicu. Za jej plecami dostrzegłem wielką łazienkę z jakuzi i panoramicznym oknem na całą szerokość ściany – z pewnością półprzepuszczalnym.

– Ola, poradzisz sobie? – zapytał szef. Mowa była o czymś, o czym już rozmawiali.

– Sama? Nie.

– Mówię o tym drugim.

– Poradzę sobie, oczywiście.

– Stańcie plecami do siebie – polecił szef.

Nie chciałem oponować. Serce jednak mi zabiło – czułem, że stanie się coś poważnego.

– I otwórzcie się oboje – zażądał Borys Ignatjewicz.

Zmrużyłem oczy, odprężyłem się. Plecy Olgi były gorące i wilgotne, nawet przez bluzkę. Dziwne uczucie, stać dotykając dziewczyny, która przed chwilą zajmowała się miłością… miłością – nie z tobą.

Nie, nie byłem w niej ani trochę zakochany. Może dlatego, że pamiętałem ją w nieludzkiej postaci, a może dlatego, że bardzo szybko wytworzyły się między nami stosunki przyjacielskie i partnerskie. Może i z powodu stuleci, dzielących nasze urodziny – mimo jej młodego ciała widziałem w jej oczach pył wieków. Zostaliśmy przyjaciółmi, i nic więcej.

Ale stać razem z kobietą, której ciało jeszcze przeżywa cudze pieszczoty, przyciskać się do niej – to specyficzne wrażenia…

– Zaczynamy… – powiedział szef, może nazbyt ostro. Wymówił kilka niezrozumiałych słów w jakimś dawnym języku, który może rozbrzmiewał na Ziemi przed tysiącami lat…

Lot.

To był rzeczywisty lot -jakby ziemia usunęła się spod nóg, jakby ciało straciło swoją wagę. Ogarnęła mnie fala tak szaleńczej i czystej radości, niczym nie uzasadnionej, że aż mi w oczach pociemniało. Upadłbym, ale moc, bijąca z podniesionych rąk szefa podtrzymywała mnie i Olgę na niewidocznych nitkach, zmuszała do wyginania się, przyciskaniu się do siebie.

A potem nitki się poplątały.

– Wybacz, Antoni – rzekł Borys Ignatjewicz – Nie mieliśmy czasu na wyjaśnienia i dyskusję. Milczałem. Siedziałem ogłuszony na podłodze i patrzyłem tępo na swoje ręce – na cienkie palce z dwoma srebrnymi obrączkami, na nogi – zgrabne długie nogi, wilgotne po kąpieli i oblepione zbyt obcisłymi dżinsami, w jaskrawych biało-niebieskich adidasach na maleńkich stopach.

– To nie na długo – powiedział szef.

– Do jasnej… – chciałem przekląć, skoczyłem, usiłując podnieść się z podłogi, ale zamilkłem, gdy usłyszałem swój głos. Piersiowy, miękki, kobiecy głos.

– Antoni, spokojnie – młody mężczyzna stojący obok mnie wyciągnął rękę i pomógł mi się podnieść. Gdyby nie jego pomoc, upadłbym. Mój środek ciężkości całkowicie się przemieścił. Stałem się niższy, a świat wyglądał zupełnie inaczej…

– Olga? – spytałem, patrząc na swoje byłe ciało.

Moja partnerka, która teraz zamieszkała w moim ciele, machnęła ręką. W roztargnieniu patrzyłem na jej… na swoją… twarz, zauważyłem, że rano niedokładnie się ogoliłem. I że na moim czole dojrzewa niewielki czerwony pryszczyk, jak u podrostka w wieku dojrzewania.

– Antoni, spokojnie. Ja też po raz pierwszy zmieniłam płeć.

Nie wiem czemu, ale jej uwierzyłem. Bez względu na swój wiek, Olga mogła nigdy nie znaleźć się w takiej dwuznacznej sytuacji.

– Przyzwyczaiłeś się? – spytał szef.

Ciągle przyglądałem się sobie, to podnosząc ku twarzy ręce, to wpatrując się w swoje odbicie w szybach gablotek.

– Idziemy – Olga pociągnęła mnie za rękę. – Borysie, chwileczkę… – Jej ruchy były tak samo niepewne jak i moje. Nawet bardziej. – Światło i Ciemność, jak wy, mężczyźni, możecie chodzić? – nagle krzyknęła.

Wtedy i ja zaśmiałem się, w pełni pojąwszy ironię losu. Mnie, cel prowokacji stronników Ciemności, schowano ukrywając w ciele kobiety! W ciele kochanki szefa, tak wiekowej jak katedra Notre Damę!

Olga dosłownie wepchnęła mnie do łazienki – mimo woli z satysfakcją doznałem własnej siły – i nachyliła nad jakuzi. Puściła mi w twarz strugę zimnej wody z prysznica, wcześniej już zapobiegliwie przygotowanego, leżącego na subtelnie różowym fajansie.

Prychając wyrwałem się z jej rąk. Ledwie powstrzymałem się przed wlepieniem Oldze – czyli jednak sobie? – kilku policzków. Widocznie zaczynały się budzić nawyki motoryczne cudzego ciała.

– Ja nie histeryzuję-powiedziałem ze złością. – To jest po prostu śmieszne.

– Naprawdę? – Olga patrzyła na mnie zmrużywszy oczy. Czy taki naprawdę jest mój wzrok, kiedy wyraża życzliwość zmieszaną ze powątpiewaniem?

– Na sto procent.

– W takim razie spójrz na siebie.

Podszedłem do lustra – także wielkiego i luksusowego, jak wszystko w tej ukrytej łazience, i spojrzałem na siebie.

Rezultat był dziwaczny. Przyglądając się swojej nowej postaci, całkowicie się uspokoiłem. Pewnie gdybym znalazł się w innym, ale męskim ciele – szok byłby większy. A tak wszystko było normalne, oprócz stale odczuwanego wrażenia, że rozpoczął się bal przebierańców.

– Nie oddziałujesz na mnie? – spytałem. – Ty albo szef?

– Nie.

– A więc mam żelazne nerwy.

– Szminka ci się rozmazała – zauważyła Olga. I zachichotała. – Umiesz malować sobie usta?

– A skądże? Oczywiście, że nie.

– Nauczę. To nietrudne. I tak się tobie jeszcze nieźle udało, Antoni.

– Niby co?

– Tydzień później – i musiałabym cię nauczyć korzystać z podpasek.

– Jak każdy normalny mężczyzna oglądający telewizję, potrafię robić to doskonale. Podpaskę należy oblać jaskrawo niebieskim płynem, a potem silnie ścisnąć w dłoni.

Rozdział 2

Wyszedłem z gabinetu i zatrzymałem się na chwilę, walcząc z pokusą powrotu.

W każdej chwili mogłem odmówić udziału w tym zaproponowanym przez szefa planie. Wystarczy tylko wrócić, powiedzieć parę słów i my z Olgą znajdziemy się ponownie w naszych prawdziwych ciałach. Ale w tej półgodzinnej rozmowie usłyszałem dostatecznie wiele, by zaakceptować zamianę ciał jako jedyną dobrą odpowiedź na prowokację Ciemności.

W końcu nie można rezygnować z leczenia, dlatego że bolą zastrzyki…

Klucze do mieszkania Olgi leżały w mojej torebce. Tam były też pieniądze i karta kredytowa w maleńkiej portmonetce, kosmetyczka, chusteczka, podpaska – tylko po co ona, przecież to mi się nie powinno przydać, napoczęte opakowanie tik-taków, grzebień, garść drobnych na dnie, lusterko, miniaturowy telefon komórkowy…

Ale puste kieszenie dżinsów zaniepokoiły mnie, miałem wrażenie, że coś zgubiłem. Przez chwilę grzebałem w nich, próbując znaleźć chociażby zapomnianą monetę, ale tylko upewniłem się, że podobnie jak większość kobiet Olga wszystko nosiła w torebce.

Wydawałoby się, że puste kieszenie to z pewnością nie największa strata, jaką dzisiaj poniosłem. Mimo to ten drobiazg wywoływał u mnie rozdrażnienie. Przełożyłem z torebki do kieszeni kilka banknotów i poczułem się pewniej.

Szkoda tylko, że Olga nie nosi odtwarzacza…

– Cześć – podszedł do mnie Garik. – szef wolny?

– U niego… u niego jest Antoni… – odpowiedziałem.

– Coś się stało, Ola? – Garik uważnie patrzył na mnie. Nie wiem, co on wyczuł – obcą intonację, niezgrabne ruchy, nową aurę. Ale jeżeli nawet agent operacyjny, z którym ani ja, ani Olga nigdy specjalnie nie utrzymywaliśmy kontaktów, wyczuwa zmianę – na niewiele się to przydało.

W tym czasie Garik niepewnie, nieśmiało, uśmiechał się. To mnie całkowicie zaskoczyło – nigdy nie zauważyłem, żeby Garik próbował flirtować z pracownicami Patrolu. Miał problemy z zawarciem znajomości nawet ze zwykłymi kobietami i miał kosmicznego pecha w sprawach sercowych.

– Nic wielkiego. Trochę pokłóciliśmy się – odwróciłem się i bez pożegnania ruszyłem w stronę schodów.

Taką przyjęliśmy wersję dla Nocnego Patrolu, na ten mało prawdopodobny przypadek, gdyby wśród nas był ich agent. O ile się orientuję, coś takiego zdarzyło się tylko raz lub dwa w całej historii Patrolu, ale nigdy nie wiadomo… Niech wszyscy uważają, że Borys Ignatjewicz pokłócił się ze swojej starą przyjaciółką.

Przecież są poważne powody. Stuletnie uwięzienie w jego gabinecie, niemożność powrotu do ludzkiej postaci, częściowa rehabilitacja połączona z utratą większości magicznych zdolności. To dostatecznie zrozumiałe powody do obrazy… Jakkolwiek na to patrzeć, nie muszę chociaż udawać koleżanki szefa, byłoby to już całkowitą przesadą.

Rozmyślając o tym, zszedłem na drugie piętro. Trzeba przyznać, że Olga maksymalnie ułatwiła mi życie. Dzisiaj założyła dżinsy, nie garsonkę czy sukienkę, na nogach miałem adidasy, a nie pantofle na wysokim obcasie. Nawet lekki zapach perfum nie był duszący.

Niech żyje moda typu unisex, nawet jeżeli wymyślili ją homoseksualiści…

Wiedziałem, co teraz powinienem robić, wiedziałem, jak mam się zachowywać. A mimo to było trudno. Skręcić nie do wyjścia, ale w boczny korytarz, mało widoczny i cichy.

I znaleźć się w przeszłości.

Mówią, że szpital ma swój, niemożliwy do zapomnienia, zapach. Oczywiście. I nic w tym dziwnego, dziwne by było, gdyby chlorek i ból, autoklawy i rany, szpitalna pościel i jadło bez smaku pozbawione były zapachu.

Ale skąd, powiedzcie, na miłość boską, biorą swój zapach szkoły i uczelnie?

W pomieszczeniach Patrolu uczą tylko kilku przedmiotów. Niektórych rzeczy łatwiej nauczać nocą w kostnicy, – mamy tam swoich ludzi. Inne łatwiej wykładać w terenie. A niektóre za granicą, w trakcie wyjazdów turystycznych, których koszty pokrywa Patrol. Kiedy się uczyłem, odwiedziłem Haiti, Angolę, USA i Hiszpanię.

Mimo wszystko dla niektórych zajęć najlepszym miejscem jest terytorium Patrolu, budynek, który od fundamentów po dach jest chroniony przez magię i zaklęcia ochronne. Przed trzydziestu laty, kiedy Patrol przeniósł się tutaj, przygotowano trzy audytoria, każde na piętnastu słuchaczy. Do dzisiaj nie rozumiem, czego było więcej w tym rozmachu – optymizmu pracowników czy nadmiaru przestrzeni. Nawet wtedy, kiedy ja się kształciłem, a był to bardzo liczny rocznik, wystarczało nam jedno audytorium, a i ono w połowie było puste.

Teraz Patrol kształcił czterech Innych. I tylko co do Swietłany mieliśmy pewność, że zasili nasze szeregi, nie wybierze zwykłego, ludzkiego życia.

Jest tutaj pusto, pusto i cicho. Powoli szedłem korytarzem, zaglądając do pustych audytoriów, których mogłyby zazdrościć nawet najzamożniejsze i najbardziej renomowane uniwersytety. Na każdym stole – notebook, w każdym pokoju ogromny projekcyjny telewizor, szafy pękające od nadmiaru książek… a gdyby te książki zobaczyli historycy, normalni historycy… przeżyliby szok.

Nigdy ich nie zobaczą.

W niektórych znajduje się zbyt dużo prawdy. W innych za mało kłamstw. Ludzie nie powinni tego czytać, dla własnego spokoju. Niech żyją w tej historii, do której przywykli.

Koniec korytarza zamykało olbrzymie zwierciadło, zasłaniające całą szczytową ścianę. Spojrzałem w nie mimochodem – po korytarzu szła, kręcąc biodrami, młoda, piękna kobieta…

Potknąłem się i o mało nie upadłem na podłogę, chociaż Olga zrobiła wszystko, aby ułatwić mi życie, ale punktu ciężkości ciała nie mogła przemieścić. Kiedy zapominałem o mojej obecnej postaci, wszystko szło mniej więcej poprawnie, działały nawyki motoryczne. Ale gdy tylko popatrzyłem na siebie z boku, zaczynały się błędy. Nawet oddech stawał się inny, do płuc nie chciało dotrzeć powietrze…

Podszedłem do ostatnich drzwi. Ostrożnie zajrzałem poprzez szklane drzwi.

Właśnie kończyły się zajęcia.

Dziś tematem była magia gospodarcza, przy stanowisku demonstracyjnym stała przecież Paulina Wasiljewna. Wygląda jak jedna z najstarszych pracownic Patrolu, ale tak nie jest. Odkryto ją i zainicjowano, kiedy miała sześćdziesiąt trzy lata. Kto mógł przewidzieć, że emerytka, dorabiająca sobie w kiepskich, powojennych latach wróżeniem z kart, rzeczywiście ma jakieś zdolności? W dodatku wcale nie słabe, chociaż wąsko wyspecjalizowane.

– Teraz, jeśli wam potrzebne będzie szybkie doprowadzenie swojej odzieży do porządku – przekonywająco mówiła Paulina Wasiljewna – możecie tego dokonać w zaledwie kilka minut. Tylko nie zapomnijcie wcześniej sprawdzić, czy wystarczy mocy. Bo może dojść do sytuacji… wstydliwej.

– Kiedy zegar wybije północ, twoja kareta zamieni się w dynię – głośno powiedział młody chłopak, siedzący obok Swietłany. Nie znałem go, dopiero był drugi lub trzeci dzień na kursie, ale nie podobał mi się od samego początku.

– Właśnie! – z zachwytem powiedziała Paulina, która spotykała się z podobną błyskotliwością praktycznie przy wprowadzaniu każdej nowej grupy uczniów. – Baśnie kłamią w nie mniejszym stopniu niż statystyka! Ale, czasami, można znaleźć w nich ziarenko prawdy.

Podniosła ze stołu doskonale odprasowany, elegancki, choć trochę staromodny smoking. W takim z pewnością pojawiał się w towarzystwie James Bond…

– Kiedy on ponownie stanie się szmatą? – rzeczowo spytała Swietłana.

– Za dwie godziny – odpowiedziała Paulina. Powiesiła smoking na wieszaku i zawiesiła na standzie. – Nie wysilałam się specjalnie.

– A jak długo może pani utrzymać go w formie? Maksymalnie?

– Około doby.

Swietłana kiwnęła i nieoczekiwanie spojrzała w moją stronę. Wyczuła mnie. Uśmiechnęła się, machnęła do mnie ręką. Teraz zauważyli mnie wszyscy.

– Prosimy panią – Paulina skłoniła głowę. – To dla nas wielki honor.

Tak, wiedziała coś o Oldze, czego ja nie wiedziałem. Wszyscy znaliśmy o niej tylko część prawdy, jedynie szef zapewne wiedział wszystko.

Wszedłem, rozpaczliwie próbując mniej kołysać biodrami. Nie pomogło. I chłopak, sąsiad Świetlany, i piętnastoletni wyrostek, który już od pół roku uczęszczał na podstawowy kurs magii, i wysoki, chudy Koreańczyk, który mógł mieć zarówno trzydzieści jak i czterdzieści lat – wszyscy oni wlepiali wzrok we mnie. Ich zainteresowanie było jednoznaczne. Cała atmosfera tajemnicy, która otaczała Olgę, wszystkie plotki i niedomówienia, i to, że była kochanicą szefa- wszystko razem wywoływało wśród męskiej części Patrolu jednoznaczną reakcję.

– Dzień dobry – powiedziałem. – Nie chciałabym przeszkadzać?

Skupiwszy uwagę na prawidłowym użyciu rodzaju żeńskiego, nie kontrolowałem tonu głosu. I w rezultacie banalny, retoryczny zwrot zabrzmiał zagadkowo i niejasno, jakbym zwracał się do każdego z obecnych oddzielnie. Pryszczaty wyrostek wlepił we mnie swój wzrok, chłopak przełknął ślinę, tylko Koreańczyk był w miarę opanowany.

– Olgo, chce pani coś ogłosić studentom? – zainteresowała się Paulina.

– Muszę porozmawiać ze Swietą…

– Wszyscy są już wolni – oznajmiła Paulina. – Olgo, niech pani zajrzy do nas przy okazji podczas lekcji? Moje lekcje nie zastąpią pani doświadczenia.

– Ależ oczywiście – solennie obiecałem. – Za trzy dni.

Niech potem Olga wykręca się z moich obietnic. Ja przecież muszę cierpieć z powodu jej zalotności i sexappealu…

Razem ze Swietłana poszliśmy do wyjścia. Trzy pary oczu pełnych pożądania wpatrywały się w moje plecy… no, może niezupełnie plecy…


Wiedziałem, że Olga i Swietłana są ze sobą blisko. Ich przyjaźń zawiązała się tej nocy, kiedy razem wyjaśnialiśmy jej prawdę o świecie, o Innych, Świetle i Ciemności, Patrolu, Zmroku, kiedy w godzinie świtu, trzymając się z nami za ręce, przeniknęła przez zamknięte drzwi do pomieszczenia polowego sztabu Nocnego Patrolu. Tak, mnie ze Swietłana wiązała mistyczna nić, nasze losy byty splecione. Aleja wiedziałem, zbyt dobrze wiedziałem, że to nie na długo. Swietłana odejdzie daleko, tam, gdzie ja dojść nie mogę, choćbym nawet był magiem pierwszej rangi. Los nas połączył, trzymał silnie, ale tylko do czasu. Za to z Olgą Swietłana po prostu przyjaźniła się, jakkolwiek sceptycznie bym oceniał kobiece przyjaźnie. Nie były razem dzięki Przeznaczeniu. Były wolne.

– Ola, muszę poczekać na Antoniego… – Swietłana wzięła mnie za rękę. To nie był odruch młodszej siostry, szukającej u starszej wsparcia i aprobaty. Zwracała się do niej jak do przyjaciółki. I jeśli Olga toleruje to i traktuje Świetlane jak równą sobie – to znaczy, że przed nią rzeczywiście roztacza się wielka przyszłość…

– Nie warto – powiedziałem. – Swieta, nie warto.

Znowu coś było nie tak – albo w konstrukcji zdania, albo w tonie. Teraz na mnie z zdziwieniem patrzyła Swietłana, ale jej wzrok przypominał zupełnie spojrzenie Garika.

– Wszystko ci wyjaśnię – powiedziałem. – Ale nie teraz i nie tutaj. U ciebie w domu.

Jej mieszkanie dostało silną ochronę, zbyt wiele wysiłku kosztowało Patrol pozyskanie nowej pracowniczki. Szef nawet nie próbował sprzeciwiać się mojej decyzji, że wszystko wyjawię Swietłanie, nastawa! tylko na jedno – tylko u niej w mieszkaniu.

– Dobrze – zdziwienie w oczach Swietłany nie znikło, ale potaknęła głową. – Jesteś pewna, że nie warto czekać na Antoniego?

– Absolutnie – powiedziałem, nie kłamiąc ani trochę. – Weźmiemy samochód?

– Jesteś dzisiaj bez samochodu?

Dureń!

Zupełnie zapomniałem, że Olga nad wszystkie środki transportu przedkłada podarowany jej przez szefa sportowy wóz.

– Mój, oczywiście – powiedziałem, rozumiejąc, że odezwałem się jak idiota. Nie, gorzej, jak idiotka…

Swietłana skinęła głową. Zdziwienie w jej oczach rosło z każdą chwilą.


Dobrze chociaż, że umiem prowadzić samochód. Nigdy nie zaznawałem wątpliwej radości posiadania własnego samochodu w megalopolis o beznadziejnych ulicach, ale kursy nasze obejmowały wiele rzeczy. Niektórych przedmiotów uczono zwykłymi metodami, innych z wykorzystaniem magii. Prowadzić samochód uczono mnie jak każdego, ale jeśli pojawiłaby się potrzeba i los rzuciłby mnie do kabiny helikoptera albo samolotu, to wtedy zadziałają nawyki, o których w zwykłych sytuacjach nawet nie pamiętam. W każdym razie, teoretycznie, powinny zadziałać…

Kluczyki do samochodu znalazłem w torebce. Pomarańczowy samochód czekał na parkingu przed budynkiem, pod uważnym okiem ochroniarzy. Drzwiczki były zamknięte, co, biorąc pod uwagę opuszczony dach samochodu, wyglądało trochę śmiesznie.

– Będziesz prowadzić? – spytała Swietłana.

Milcząc skinąłem głową. Usiadłem za kierownicą, uruchomiłem silnik. Olga, jak pamiętam, rusza błyskawicznie, gwałtownie przyspieszając, ale ja tak nie potrafię.

– Olga, z tobą coś nie tak – Swietłana w końcu zdecydowała się wypowiedzieć swoje myśli.

Wyjeżdżając na ulicę, uciąłem:

– Swieta, pogadamy, kiedy dojedziemy do ciebie.

Zamilkła.

Jestem kiepskim kierowcą. Jechaliśmy długo, znacznie dłużej niż należało. Ale Swietłana więcej o nic nie pytała, siedziała, odrzuciwszy głowę do tyłu, patrząc prosto przed siebie. Ni to medytowała, ni to próbowała patrzeć poprzez Zmrok. W korkach kilkakrotnie próbowano zagadnąć do mnie z sąsiednich samochodów, zawsze, bez wyjątków, tylko z najdroższych. Widocznie i nasz wygląd, i nasz samochód tworzyły niewidoczny dystans, który nie każdy zdecydował się przekroczyć. Opuszczano szyby, wysuwały się krótko ostrzyżone głowy, niekiedy, jak niezmienny atrybut, pojawiała się dodatkowo ręka z komórką… Z początku było mi tylko nieprzyjemnie. Potem zaczęło mnie to śmieszyć. A pod koniec przestałem w ogóle na to reagować zjawisko, zachowywałem się tak samo jak Swietłana.

Ciekawe, czy podobne próby zawierania znajomości bawiły Olgę?

Pewnie tak. Po dziesięcioleciach spędzonych w ciele ptaka… po uwięzieniu w szklanej gablocie…

– Ola, dlaczego mnie zabrałaś? Dlaczego nie chciałaś poczekać na Antoniego?

Wzruszyłem ramionami. Pokusa, by odpowiedzieć: „Dlatego, że on jest tutaj, obok ciebie", była silna. A szansa, że nas śledzą, właściwie była minimalna. Samochód też jest otoczony zaklęciami ochronnymi, część z nich odczuwałem, część przekraczała moje zdolności.

Ale wytrzymałem.

Swietłana jeszcze nie przeszła kursu ochrony informacji, który zaczyna się dopiero po trzech miesiącach edukacji. Moim zdaniem należałoby go urządzać wcześniej, ale dla każdego Innego trzeba opracować indywidualny program, a na to trzeba czasu.

Kiedy Swietłana przejdzie tę próbę ognia, nauczy się i milczeć, i mówić. To równocześnie najlżejszy i najtrudniejszy etap nauki. Dają tobie informację – uważnie dawkując, w określonej kolejności. Część usłyszanego jest prawdą, część – kłamstwem. Coś ci przekażą jawnie i bez przymusu, coś powierzą zastrzegając tajemnicę, a co nieco dowiesz się „przypadkowo", podsłuchując, podglądając…

I wszystko, wszystko czego się dowiesz, będzie krążyć w twojej głowie, oddając swój ból i strach, wyrywać się na zewnątrz, rozrywając serce, żądać reakcji – natychmiastowej i intuicyjnej. A na lekcjach opowiedzą wszelkie bzdury, które właściwie są niepotrzebne w życiu Innego. Albowiem najważniejszy test i naukę przeprowadza się w twojej duszy.

Tak naprawdę, rzadko kto odpada po tym etapie – złamany. Jednak to tylko nauka, a nie egzamin. I każdy otrzyma tylko problem o takim poziomie trudności, które może pokonać – przy pełnym wykorzystaniu sił, pozostawiając kawałeczki skóry i plamy krwi na barierze splecionej z drutu kolczastego.

Kiedy kurs przechodzą ci, którzy są tobie bliscy lub chociaż tylko sympatyczni, zaczynasz się męczyć i denerwować. Nagle zauważasz dziwne spojrzenie skierowane w twoją stronę i zaczynasz zgadywać, czego się o tobie dowiedział w ramach swojego kursu twój przyjaciel? Jaką prawdę? Jakie kłamstwa?

I czego dowie się kursant o sobie samym, o otaczającym go świecie, o swoich rodzicach i przyjaciołach?

I pojawi się potrzeba – straszna, nieznośna. Potrzeba udzielenia pomocy. Wyjaśnić, rzucić jakąś aluzję, podpowiedzieć.

Tylko że nikt z tych, którzy przeszli takie szkolenie, nie pozwoli sobie na realizację tej potrzeby. Ponieważ płacąc własnym bólem, nauczysz się właśnie tego: co i kiedy można i należy powiedzieć.

Generalnie, powiedzieć można i trzeba wszystko. Należy tylko prawidłowo wybrać czas, inaczej prawda staje się gorsza od kłamstwa.

– Ola?

– Zrozumiesz – powiedziałem. – Tylko poczekaj.

Spojrzawszy przez Zmrok, dodałem gazu, wciskając się między niezgrabnego jeepa i wielką wojskową ciężarówkę. Chrupnęło, zdarte burtą ciężarówki boczne lusterko – było mi wszystko jedno. Pierwszy przeskoczyłem skrzyżowanie, zapiszczałem oponami na zakręcie, wyskoczyłem na Szosę Entuzjastów.

– On mnie kocha? – nagle spytała Świetlana. – Powiedz, tak czy nie?

Przecież na pewno wiesz…

Wstrząsnęło mną, samochód zachwiał się, ale Swietłana nie zwróciła na to żadnej uwagi. Zadała pytanie nie pierwszy raz, czuję to. Już widać rozmawiały na ten temat, a rozmowa z pewnością była trudna i niedokończona…

– A może kocha się w tobie?

Dosyć. Teraz nie mogę milczeć.

– Antoni bardzo życzliwie odnosi się… do Olgi – mówiłem i o sobie, i o właścicielce tego ciała, w trzeciej osobie, celowo, żeby to wyglądało jak oschła obiektywna grzeczność. – Frontowa przyjaźń. Nic więcej.

Jeśli zada Oldze pytanie, jak ta odnosi się do mnie, to obejść się bez kłamstwa będzie znacznie trudniej.

Ale Swietłana milczała. A po minucie dotknęła mojej ręki na moment… jakby prosząc o wybaczenie.

Teraz ja nie wytrzymałem i spytałem:

– Dlaczego pytasz?

Odpowiedziała szybko, bez wahania:

– Nic nie rozumiem. Antoni bardzo dziwnie się zachowuje. Czasami wydaje mi się, że szaleje za mną, a czasami – że jestem dla niego jedną z setek znanych mu Innych. Frontowy przyjaciel.

– Splot okoliczności – krótko odpowiedziałem.

– Co?

– Jeszcze tego nie przerabialiście, Swieta.

– W takim razie wyjaśnij!

– Rozumiesz… -prowadziłem samochód coraz szybciej i szybciej, to z pewnością zaczęły działać motoryczne nawyki cudzego ciała. – Rozumiesz, kiedy szedł do ciebie do domu, po raz pierwszy…

– Wiem, że uległam ingerencji. Mówił mi o tym – ucięła Swietłana.

– Nie o to chodzi. Ingerencja została zlikwidowana, kiedy opowiedziano ci prawdę. Ale kiedy nauczysz się odczytywać przeznaczenie… a z pewnością się tego nauczysz, i to znacznie lepiej ode mnie… zrozumiesz.

– Mówiono nam, ze Przeznaczenie jest niepewne.

– Przeznaczenie jest wielowariantowe. Idąc do ciebie, Antoni wiedział, że jeśli odniesie sukces, pokocha ciebie.

Świetlana milczała. Wydawało mi się, że jej policzki z lekka się zaróżowiły, ale możliwe, że wywołał to wdzierający się do samochodu wiatr.

– I co z tego?

– Czy ty wiesz co to jest? Być skazanym na miłość?

– A czy nie jest tak zawsze? – Świetlana zadrżała z niezadowolenia. – Kiedy ludzie się kochają, kiedy znajdują się pośród tysięcy, milionów… Przecież to zawsze – Przeznaczenie!

I znowu wyczułem w niej tę, już zaczynającą znikać, bezgranicznie naiwną dziewczynę, która nienawidzić potrafiła – tylko siebie samą…

– Nie. Swieta, słyszałaś o takiej analogii… miłość – to kwiatek?

– Tak.

– Kwiatek można wyhodować, Swieta. Albo kupić. Albo go nam podarują-

– Antoni – kupił?

– Nie – powiedziałem, chyba zbyt ostro… – Otrzymał w prezencie. Od losu.

– I co z tego? Jeśli to miłość?

– Swieta, cięte kwiaty są piękne. Ale krótko żyją. One już umierają, kiedy je nawet pieczołowicie wstawiamy w kryształowy wazon ze świeżą wodą.

– On boi się mnie kochać – w zamyśleniu powiedziała Swietłana. – Tak? A ja się nie bałam – ponieważ nie wiedziałam o tym…

Podjechałem już do domu, lawirując między zaparkowanymi samochodami. Były to w większości żiguli i moskwicze. To nie jest luksusowa dzielnica.

– Po co ja ci to wszystko powiedziałam? – spytała Swietłana. – Dlaczego domagałam się odpowiedzi? I skąd znasz odpowiedzi, Olgo? Tylko dlatego, że masz czterysta czterdzieści trzy lata?

Zadrżałem, usłyszawszy liczbę. Tak, bogate doświadczenie życiowe. Bardzo bogate.

W następnym roku Olga będzie obchodziła szczególny jubileusz.

Chciałbym mieć nadzieję, że moje ciało, choćby tylko w jednej czwartej tek pięknego wieku, zachowa tak świetną formę.

– Chodźmy.

Samochód zostawiłem bez żadnej opieki. Wszystko jedno, żadnemu człowiekowi do głowy nie przyjdzie go ukraść – zaklęcia ochronne są pewniejsze od jakiejkolwiek sygnalizacji. Milcząc weszliśmy ze Świetlaną do jej mieszkania.

Coś tu się zmieniło. Świetlana odeszła z pracy, ale jej stypendium i „dodatek za przenosiny", wypłacane każdemu Innemu przy inicjacji, wielokrotnie przekraczały jej lekarskie pobory. Zmieniła telewizor… nie wiem tylko, kiedy znajduje czas, aby go oglądać. Wspaniały, szerokoekranowy, zbyt duży jak na jej mieszkanie. Zabawnie było patrzeć na tę nieoczekiwanie obudzoną skłonność do wygodnego życia. Na początku zjawia się u wszystkich, pewnie jako reakcja obronna. Kiedy świat dookoła się rozpada, kiedy dawne lęki i strachy znikają, na ich miejsce pojawiają się inne, jeszcze bardziej niezrozumiale i żałosne. Każdy zaczyna realizować jakieś marzenia z poprzedniego życia, jeszcze niedawno zupełnie nierealne. Jeden hula po restauracjach, drugi kupuje drogi samochód, inny nosi odzież tylko „haute-couture". Trwa to zazwyczaj niezbyt długo. Nawet nie dlatego, że w Patrolu nie zostanie się milionerem. Same potrzeby, jeszcze wczoraj będące tak nieodzownymi, zaczynają obumierać, odchodzić w przeszłość. Na zawsze.

– Olga?

Świetlana patrzyła mi w oczy. Westchnąłem, zbierając siły w sobie:

– Nie jestem Olgą.

Milczenie.

– Nie… mogłem powiedzieć ci wcześniej. Tylko tutaj. Twoje mieszkanie jest zabezpieczone przed obserwacją tych z Ciemności.

– „Nie mogłem"? Przejrzała od razu.

– Nie mogłem – powtórzyłem. – To tylko ciało Olgi.

– Antoni? Skinąłem.

Jak my głupio teraz wyglądamy!

Dobrze jednak, że Świetlana przywykła już do różnych niespodzianek. Od razu uwierzyła. -Łobuz!

Powiedziała to z taką intonacją, która lepiej pasowałaby do arystokratki Olgi. I policzek, który otrzymałem, nie odbiegał od zwyczajów tej sfery. Nie bolało, ale było mi wstyd.

– Za co? – spytałem.

– Za to, że podsłuchiwałeś cudzą rozmowę! – wypaliła Świetlana.

Odpowiedziała w pośpiechu, ale zrozumiałem. Uniosła raz jeszcze rękę, a ja, łamiąc chrześcijańskie przykazanie, uchyliłem się od drugiego policzka.

– Swieta, obiecałem uważać na to ciało!

– Aleja nie!

Świetlana głęboko oddychała, zagryzła wargi, oczy jej płonęły. W takiej złości jej jeszcze nie widziałem, i nawet nie podejrzewałem, że taka jest w ogóle możliwa. Ale co ją tak rozłościło?

– A więc boisz się kochać cięte kwiaty? – Swietłana powoli napierała na mnie. -To dlatego?

W końcu zrozumiałem. Nie od razu, co prawda.

– Wynoś się! Wynoś się stąd!

Cofałem się i już oparłem się plecami o drzwi. Ale nie zdążyłem się zatrzymać, kiedy zatrzymała się Swietłana. Kiwając głową, wypaliła:

– I zostań w tym ciele! Lepiej do ciebie pasuje… żaden z ciebie facet, szmata!

Milczałem. Milczałem, ponieważ widziałem już, jak wszystko dalej się potoczy, jak będzie wyglądała cała przyszłość. Widziałem, jak rozplątują się przed nami linie prawdopodobieństw, jak tka swoje drogi kpiący los.

I kiedy Swietłana zapłakała, w jednej chwili tracąc swój bojowy nastrój, i zasłoniła twarz rękoma, i kiedy objąłem ją, a ona od razu rozełkała się na moim ramieniu, wewnątrz mnie było pusto i zimno. Przenikliwie zimno, jakbym znowu stał na zaśnieżonym dachu, w porywach mroźnego wiatru.

Swietłana jest jeszcze człowiekiem. Jeszcze wielu rzeczy nie rozumie, nie pojmuje dokąd prowadzi droga, po której sądzone nam pójść. I tym bardziej nie widzi, że ta droga rozwidla się i rozchodzi w różnych kierunkach.

Miłość to szczęście, ale tylko wtedy, kiedy wierzysz, że będzie wieczna. I nawet jeśli za każdym razem okaże się to kłamstwem, jedynie taka wiara daje miłości siłę i radość.

A Swietłana chlipała na moim ramieniu.

Wiele wiedzy – wiele smutków. Chciałbym nie znać nadchodzącej przyszłości! Nie znać – i kochać, nie patrząc w przyszłość, jak zwykły, śmiertelny człowiek.

…Ale mimo wszystko szkoda, że nie jestem teraz w swoim ciele.

Gdyby ktoś nas obserwował, mogłoby mu się wydawać, że dwie nierozłączne przyjaciółki zdecydowały się spędzić spokojny wieczór przed telewizorem, nad herbatą z konfiturami, z butelką wytrawnego wina i rozmowami o trzech wiecznych tematach: chłopy – bydlęta, nosić – nie mam co, a najważniejsze -jak się odchudzić.

– Ty naprawdę lubisz bułki? – ze zdziwieniem spytała Świetlana.

– Lubię. Z masłem i konfiturami – rzekłem pochmurnie.

– Wydaje mi się, że ktoś obiecał dbać o to ciało.

– A co złego robię? Możesz mi wierzyć, cały organizm się zachwyca.

– No-no – odezwała się Swietłana. – Dowiedz się też od Olgi, jak ona dba o figurę.

Zawahałem się, ale mimo to rozciąłem kolejną bułkę na połówki i posmarowałem je, nie żałując sobie, konfiturami.

– A komu przyszła do głowy ta genialna idea schowania ciebie w ciele kobiety?

– Wydaje się, że szefowi.

– Nie wątpię.

– Olga to podtrzymała.

– No, pewnie… Borys Ignatjewicz to dla niej pan i władca.

Co do tego to miałem pewne wątpliwości, jednak zmilczałem. Swietłana wstała, poszła do szafy. Otworzyła ją, w zamyśleniu spojrzała na wieszaki.

– Szlafroczek nałożysz?

– Co? – zakrztusiłem się bułką.

– A co? Będziesz tak chodził po mieszkaniu? Te dżinsy na tobie pękają. Przecież to niewygodne.


– A żadnego dresu nie znajdziesz? – żałośnie spytałem. Swietłana spojrzała na mnie szyderczo, ale potem zmiłowała się:

– Znajdzie się.

Prawdę mówiąc, coś podobnego wolałbym zobaczyć na kimś innym. Na Swietłanie, na przykład. Króciutkie białe szorty i bluzka. Ni to w tenisa pograć, ni to zacząć drobić truchcikiem.

– Przebieraj się.

– Swieta… Nie sądziłem, że cały wieczór spędzimy w mieszkaniu.

– Nieważne. I tak się przyda, a więc trzeba sprawdzić, czy pasuje ten rozmiar. Przebieraj się, a ja pójdę nastawić wodę na herbatę.

Swietłana wyszła, a ja powoli ściągnąłem dżinsy. Zacząłem rozpinać bluzkę, mając kłopoty ze znalezieniem, nieznanych, bardzo drobnych guziczków, potem z nienawiścią spojrzałem na siebie w lustro.

Sympatyczna dziewczyna, nie ma co mówić. Od razu można fotografować do magazynu softcore.

Cierpliwie przebrałem się i usiadłem na kanapie. W telewizji leciała jakaś opera mydlana – straszne, że Świetlana włączyła ten kanał. Zresztą, na pozostałych zapewne było to samo…

– Świetnie wyglądasz. – Swieta, proszę, nie trzeba – poprosiłem. – I bez tego mi duszno.

– Dobrze, wybacz – szybko zgodziła się, siadając obok. – Co powinniśmy teraz robić?

– My? – z lekkim naciskiem powtórzyłem.

– Tak, Antoni. Przecież nie przyszedłeś tu tak sobie.

– Muszę powiedzieć, w jakie kłopoty się wpakowałem.

– Przypuśćmy. Ale skoro szef… – słowo „szef” Świetłana potrafiła wymówić jakoś z nadzwyczajnym smaczkiem, z szacunkiem i ironią jednocześnie – pozwolił tobie ujawnić mi… Widać, mam tobie pomóc. Chociażby tylko dlatego, że tak zdecydowało Przeznaczenie… – nie wytrzymała. Poddałem się.

– Nie wolno mi pozostawać samemu. Ani na minutę. Ciemność celowo poświęca swoje pionki albo je zabijając, albo pozwalając im zginąć. A za mordercę mam być uznany ja.

– Wrabiają?

– Tak. Dokładnie. Jeśli ta prowokacja jest skierowana przeciw mnie, to teraz dojdzie do jeszcze jednego zabójstwa. I to wtedy, kiedy ja… no, ich zdaniem, oczywiście… nie będę miał alibi.

Swietłana patrzyła na mnie, podpierając podbródek rękoma. Powoli pokiwała głową:

– I wtedy ty wyskoczysz z tego ciała jak diabełek z pudełka. Okaże się, że W żaden sposób nie mogłeś dokonać tych seryjnych zabójstw… Wróg zostanie skompromitowany.

– Mhm…

– Wybacz… jestem dopiero od niedawna w Patrolu, może czegoś nie rozumiem…

Zaniepokoiłem się. Swietłana, zamilkłszy chwilkę, kontynuowała:

– Wtedy… kiedy to wszystko zdarzyło się ze mną… Jak to wtedy było? Ciemność próbowała mnie inicjować. Wiedzieli, że Nocny Patrol to zaobserwuje, i nawet doszli do tego, że ty możesz interweniować i pomóc.

– Tak.

– Dlatego rozegrano kombinację, poświęcono kilka figur, stworzono kilka fałszywych ośrodków siły. I Nocny Patrol początkowo chwycił przynętę.

Gdyby szef nie zaplanował swojej kontrkombinacji, gdybyś ty nie zaczął atakować, na nic nie zwracając uwagi…

– Byłabyś teraz moim wrogiem – powiedziałem. – Studiowałabyś dzisiaj w Dziennym Patrolu.

– Nie o tym chciałam mówić, Antoni. Jestem wdzięczna i tobie, i całemu Patrolowi, tobie przede wszystkim… Tylko teraz nie o tym chciałam… Zrozum, to, co teraz opowiedziałeś, jest tak samo prawdopodobne jak tamta historia. Jak wszystko dokładnie tam pasowało? Parka wampirów-kłusowników. Chłopiec o dużych zdolnościach Innego. Dziewczyna z ogromnym czarnym wirem. Globalna klęska wisząca nad miastem.

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Patrzyłem na nią i czułem, jak policzki mi czerwienieją. Dziewczyna, która jeszcze nie przeszła nawet jednej trzeciej kursu podstawowego, nowicjusz w naszych sprawach, analizuje w mojej obecności sytuację tak, jak ja to powinienem był zrobić…

– Co teraz się dzieje? – Świetlana nie zauważyła, że coś mnie dręczy. – Seryjny zabójca likwiduje tych z Ciemności. Ty znajdujesz się na liście podejrzanych. Szef natychmiast wykonuje podstępny i sekretny ruch: ty z Olgą zamieniacie się ciałami. Tak, tylko czy ten ruch jest rzeczywiście taki? Sądzę, że praktyka zamieniania ciała jest dosyć popularna. Borys Ignatjewicz przecież niedawno po nią sięgnął, prawda? Czy on kiedykolwiek stosował ten sam podstęp dwa razy z rzędu? Przeciw temu samemu przeciwnikowi?

– Nie wiem. Swieta, nikt mnie nie wtajemnicza w detale operacyjne.

– W takim razie rusz głową. I jeszcze jedno. Czy naprawdę Zawulon jest takim prymitywnym, mściwym histerykiem? Przecież ma już setki lat, prawda? Od dawna jest dowódcą Dziennego Patrolu. Jeśli temu maniakowi…

– Dzikusowi.

– Jeśli Dzikusowi od kilku lat jawnie pozwalają buszować po ulicach Moskwy, przygotowując prowokację, to rzeczywiście szef Dziennego Patrolu będzie tracił taki skarb, na taki drobiazg? Wybacz Antoni, ale powiedzmy sobie szczerze – nie jesteś zbyt ważnym celem.

– Rozumiem. Jestem magiem piątej rangi… oficjalnie. Ale szef powiedział, że tak naprawdę mogę pretendować do trzeciej rangi.

– Biorąc nawet to pod uwagę.

Spojrzeliśmy sobie w oczy i rozłożyłem ręce:

– Poddaję się. Na pewno masz rację. Ale opowiedziałem tylko to, co wiem.

I żadnych innych wariantów nie widzę.

– To znaczy, że będziesz wypełniał polecenia? Chodzić w spódniczce ani na minutę nie pozostając sam?

– Wstępując do Patrolu wiedziałem, że tracę część wolności.

– Część – Świetlana parsknęła. – Dobrze powiedziane. W porządku, ty wiesz lepiej… Rozumiem, że noc spędzimy razem?

Skinąłem głową:

– Tak. Ale nie tutaj. Dla mnie lepiej, jeżeli będę przebywał wśród ludzi.

– A sen?

– Nie spać kilka nocy to nie problem – wzruszyłem ramionami. – Sądzę, że ciało Olgi jest wytrenowane nie gorzej od mojego. Przez ostatnie kilka miesięcy prowadziła wielkoświatowe życie.

– Antoni, mnie nie nauczono jeszcze tych sztuczek. Kiedy mam spać?

– Za dnia. Na zajęciach.

Skrzywiła się. Wiedziałem, że Świetlana zgodzi się, to było nie do uniknięcia. Jej charakter nie pozwoliłby na to – nie odmówiłaby pomocy nawet przygodnie poznanemu człowiekowi. Ja, mimo wszystko, nie byłem takim.

– Pójdziemy do „Maharadży" – zaproponowałem.

– Co to?

– Hinduska restauracja, bardzo porządna.

– Czynna do rana?

– Nie, niestety. Ale pomyślimy, dokąd pójść potem.

Świetlana patrzyła na mnie tak długo, że przeniknęła moją wrodzoną grubą skórę. Co ja znowu zrobiłem nie tak?

– Antoni, dziękuję ci – z uczuciem powiedziała Swietłana. – Ogromnie. Zaprosiłeś mnie do restauracji. Czekałam na to już dwa miesiące.

Podniosła się, podeszła do szafy, otwarła ją, z zamyśleniem spojrzała na rozwieszoną odzież.

– Ale dla ciebie nic porządnego nie znajdę – zauważyła. – Będziesz musiał znowu wbić się w dżinsy. Wpuszczą ciebie do restauracji?

– Powinni-niezbyt pewnie powiedziałem. W skrajnym przypadku można będzie wywrzeć lekki „nacisk" na personel…

– Jeśli trzeba, poćwiczę oddziaływania – jakby odczytawszy moje myśli- Powiedziała Swietłana. – Zmuszę, żeby przepuścili. Przecież to będzie dobry uczynek?

– Oczywiście.

– Wiesz, Antoni – Swietłana zdjęła z wieszaka sukienkę, przymierzyła, wyciągnęła beżową garsonkę. – Zawsze mnie zadziwiała umiejętność pracowników Patrolu wyjaśniania jakiegokolwiek oddziaływania na rzeczywistość interesem Dobra i Światła.

– Wcale nie każdego! – oburzyłem się.

– Każdego, każdego. Jak trzeba będzie i napad na bank stanie się dobrym uczynkiem, a nawet zabójstwo.

– Nie.

– Taki jesteś pewny? A ile razy musiałeś oddziaływać na świadomość ludzi? A nawet nasze spotkanie -zmusiłeś mnie przecież do uznania ciebie za starego znajomego. Często wykorzystujesz możliwości Innego w życiu codziennym?

– Często. Ale…

– Wyobraź sobie, idziesz po ulicy. Na twoich oczach dorosły człowiek bije dziecko. Co zrobisz?

– Jeśli pozostał mi limit oddziaływania… – wzruszyłem ramionami. – Przeprowadzę reedukację To przecież jasne.

– I jesteś pewny, że tak powinno być? Nie analizując, nie wnikając w sprawę? A jeśli dziecko jest słusznie karane? Jeśli ta kara uchroni je w przyszłości od wielkich kłopotów, że nie wyrośnie z niego zabójca i bandyta? Ty zaś mówisz o reedukacji…

– Swieta, mylisz się.

– Co do czego?

– Jeśli nawet nie będę miał limitu na parapsychologiczne oddziaływanie – i tak nie pozostanę obojętny.

Świetlana parsknęła:

– I będziesz pewny swojej racji? Gdzie jest granica?

– Granicę każdy określa samodzielnie. Tego się nabywa. Spojrzała na mnie w zamyśleniu:

– Antoni, przecież takie pytania zadaje na pewno każdy nowicjusz. Prawda?

– Prawda – uśmiechnąłem się.

– I przywykłeś już do udzielania na nie odpowiedzi, masz zestaw gotowych odpowiedzi, sofizmatów, przykładów z historii, analogii…

– Nie, Swieta. Nie o to chodzi. Po prostu takich pytań ci z Ciemności wcale nie zadają.

– Skąd o tym wiesz?

– Mag Ciemności może leczyć, mag Światła może zabijać – powiedziałem. – To prawda. Wiesz, na czym polega cała różnica między Światłem i Ciemnością?

– Nie wiem. Tego nas nie uczą… z jakiegoś powodu. Pewnie trudno określić?

– Całkiem łatwo. Jeśli najpierw myślisz o sobie, o swojej pomyślności -twoja droga wiedzie w Ciemność. Jeśli myślisz o innych – ku Światłu.

– I długo trzeba tam iść? Ku Światłu?

– Cały czas.

– Przecież to tylko słowa, Antoni. Żonglerka słowami. Co mówi doświadczony stronnik Ciemności nowicjuszowi? Pewnie takie same piękne i stosowne słowa?

– Tak. O wolności. O tym, że każdy zajmuje w życiu to miejsce, na które zasługuje. O tym, że jakiekolwiek współczucie poniża, że prawdziwa miłość jest ślepa, że prawdziwe dobro nie wymaga wsparcia, że prawdziwa wolność – to wyzwolenie od wszystkich.

– To nieprawda?

– Nie – kiwnąłem przecząco głową. – To także tylko część prawdy. Swieta, nie możemy dokonać wyboru prawdy absolutnej. Prawda ma zawsze dwa oblicza. Mamy jedynie prawo do odrzucenia tego kłamstwa, które jest bardziej nieprzyjemne. Wiesz, co mówię za pierwszym razem nowicjuszom o Zmroku? Wchodzimy w niego, aby otrzymać siły. A zapłatą za wejście jest zrzeczenie się praw do części prawdy, której nie chcemy zaakceptować. Ludzie mają prostszy wybór. Milion razy prostszy, ze wszystkimi ich nieszczęściami, problemami, kłopotami, które dla Innych w ogóle nie istnieją. Przed ludźmi nie staje wybór – mogą być i dobrymi, i złymi, wszystko zależy od momentu, od środowiska, od przeczytanej poprzedniego dnia książki, od zjedzonego na obiad befsztyka. Oto dlaczego tak prosto nimi można kierować – nawet najgorszego łajdaka łatwo skierować ku Światłu, a najlepszego i szlachetnego człowieka – popchnąć ku Ciemności. My dokonaliśmy wyboru.

– Ja przecież też dokonałam, Antoni. Ja już wchodziłam w Zmrok.

– Tak.

– Dlaczego w takim razie nie rozumiem, gdzie jest granica, w czym leży różnica między mną i jakąkolwiek wiedźmą, chodzącą na czarne msze? Dlaczego ja zadaję takie pytania?

– Zawsze będziesz je zadawać. Z początku głośno. Potem – sama sobie. To nie minie nigdy. Gdybyś chciała się pozbyć tych męczących pytań – wybrałabyś nie tę stronę.

– Wybrałam to, co chciałam.

– Wiem. I dlatego cierp.

– Całe życie?

– Tak. Będzie długie, ale i tak nigdy nie przywykniesz. Nigdy nie unikniesz pytań, czy właściwy był każdy zrobiony krok.

Rozdział 3

Restauracji Maksym nie lubił. Nie odpowiadały mu. Znacznie lepiej i swobodniej czul się w barach i klubach – czasami nawet droższych, ale nie wymagających zachowywania zbędnych pozorów. Rzecz jasna, niektórzy i w najbardziej luksusowej restauracji zachowują się tak jak czerwoni komisarze na rozmowach z burżujami: ani manier, ani nawet próby ich pozoru. Ale po co upodobniać się do „nowych Rosjan" z anegdot?

Wczorajszą noc trzeba jednak żonie jakoś zrekompensować. Żona albo uwierzyła w „ważne spotkanie biznesowe", albo udawała tylko, że wierzy. Jednak lekkie wyrzuty sumienia pozostały. Rzecz jasna, gdyby ona wiedziała! Gdyby tylko mogła przypuścić, kim on jest tak naprawdę i czym się zajmuje! Maksym nie mógł niczego jej powiedzieć. I pozostawało mu tylko rekompensować te dziwaczne, nocne nieobecności tymi metodami, po które każdy przyzwoity mężczyzna sięga po kolejnej awanturce. Podarki, czułość, wspólne wyjście. Na przykład do dobrej i renomowanej restauracji, z wyszukaną egzotyczną kuchnią, zagranicznym personelem, wspaniałym wnętrzem, długą kartą win.

Ciekawe, czy Helena rzeczywiście uważa, że wczoraj ją zdradziłem? Pytanie zajmowało Maksyma, ale nie do tego stopnia, żeby zadać je wprost. Zawsze należy pozostawić coś niedomówionego. Możliwe, że kiedyś pozna prawdę. Pozna – i będzie dumna z niego.

Najprawdopodobniej są to tylko próżne nadzieje. Rozumiał to. W świecie pełnym tworów zła i ciemności był jedynym białym rycerzem, nieskończenie samotnym, niezdolnym do opowiedzenia komukolwiek o odsłaniającej mu się od czasu do czasu prawdzie. Początkowo Maksym miał jeszcze nadzieję, że spotka kogoś takiego jak on sam: widzącego w krainie ślepych, czujnego psa, zdolnego odróżnić w stadzie owiec wilki w owczych skórach…

Nie. Nie było takich jak on, nie było nikogo, zdolnego stanąć z nim w jednym szeregu.

Ale mimo to nie opuszczał rąk.

– Jak myślisz, czy warto to zamówić?


Maksym spojrzał w kartę. Nie, nie wiedział co to takiego „malay cofta". Ale nigdy mu to nie przeszkadzało w podjęciu decyzji. W końcu składniki dania są wypisane.

– Weź. Mięso w śliwkowym sosie.

– Wołowina?

Nie od razu zrozumiał, że Helena sobie żartuje. Potem odpowiedział na jej uśmiech.

– Oczywiście, że nie.

– A jeśli zamówić danie z wołowiny?

– Grzecznie odmówią – stwierdził Maksym.

Obowiązek zabawiania żony nie był tak ciężki. Nawet przyjemny. Ale mimo to z wielką przyjemnością wolałby teraz poobserwować salę. Coś tutaj mu nie pasowało. Czuł jakiś przeciąg w półmroku, zimno wiało po plecach, zmuszało do mrużenia oczu i rozglądania się, rozglądania się, rozglądania…

Czyżby?

Zazwyczaj pomiędzy misjami mijało kilka miesięcy, pół roku. Ale żeby tak od razu, następnego dnia…

Symptomy były jednak zbyt dobrze mu znane.

Maksym wsunął rękę do wewnętrznej kieszeni marynarki, jakby sprawdzał portfel. W rzeczywistości szukał czegoś zupełnie innego – małego drewnianego kindżału, starannie, chociaż niegustownie rzeźbionego. Sam strugał tę broń, jeszcze w dzieciństwie, nie rozumiejąc wtedy po co, ale wyczuwając, że to nie jest zwykła zabawka…

Kindżał czekał.

Kto to?

– Maks? – w głosie Helena zabrzmiał wyrzut. – Gdzie ty jesteś?

Stuknęli się kieliszkami. To nie przynosi szczęścia, jeśli mąż z żoną przepijają do siebie, rodzina pozostanie bez pieniędzy. Ale Maksym nie wierzył w przesądy.

Kto to?

Najpierw podejrzewał dwie dziewczyny. Obie były sympatyczne, nawet piękne, ale każda w innym typie. Ta niższa – ciemnowłosa, krzepka, z nieco kanciastymi, męskimi ruchami – dosłownie tryskała energią. Biły od niej silne fluidy seksualne. Druga, jasnowłosa, wyższa, była spokojniejsza, bardziej opanowana. I jej uroda była całkiem inna, uspokajająca.

Maksym dostrzegł uważny wzrok żony i odwrócił oczy.

– Lesbijki – złośliwie powiedziała żona.

– Co?

– Popatrz na nie! Ta ciemna, w dżinsach, jest całkiem jak facet.

Spojrzał wprost i potaknął, nadał twarzy stosowny wyraz.

Nie te. Jednak nie te. Kto to w takim razie… kto…

W rogu sali zaćwierkała komórka – w tym samym momencie bezwiednie z dziesięcioro ludzi sięgnęło do swoich telefonów. Maksym spojrzał w kierunku dźwięku – i zamarł.

Człowiek, krótko i cicho mówiący przez telefon, był nie tylko złem. Cały był otoczony ciemnym woalem, niewidocznym dla ludzi, ale widzianym przez Maksyma. Od niego wiało niebezpieczeństwem – w dodatku niebezpieczeństwem bliskim i strasznym.

Zabolało go w piersiach.

– Wiesz, Heleno, chciałbym mieszkać na wyspie bezludnej – nieoczekiwanie dla siebie samego powiedział Maksym.

– Sam?

– Z tobą, z dziećmi. Ale żeby nie było nikogo. Nikogo więcej. Haustem dopił wino, kelner natychmiast napełnił kieliszek.

– Ja bym nie chciała – powiedziała żona.

– Wiem.

Kindżał w kieszeni stał się ciężki i gorący. Napływało pobudzenie – ostre, prawie seksualne. Wymagające rozładowania.

– Pamiętasz Edgara Poego? – spytała Swietłana.

Wpuścili nas łatwo, nawet nie sądziłem, że tak łatwo pójdzie. Albo zasady stały się w restauracji bardziej demokratyczne niż dawniej, albo mają kłopoty z zapełnieniem sali.

– Nie. Umarł zbyt dawno temu. Ale Siemion opowiadał…

– Nie o samego Poego mi chodzi. O jego opowiadania.

– Człowiek tłumu – skojarzyłem.

Swietłana cicho się zaśmiała.

– Tak. Znajdujesz się teraz w jego położeniu. Jesteś zmuszony kręcić się po zatłoczonych miejscach.

– Dopóki te miejsca nie stały mi się nienawistne.

Wzięliśmy po kieliszku baileysa, zamówiliśmy coś do jedzenia. Pewnie to zostało odebrane przez kelnerów jako oznaki przyczyn naszej wizyty – dwie niedoświadczone prostytutki w poszukiwaniu klientów, ale mnie to zupełnie nie przeszkadzało.

– A czy on był Innym?

– Poe? Najprawdopodobniej nieinicjowanym. Są takie bezcielesne rzeczy, są zjawiska.

Co mają byt podwójny jak bliźnięca owa Moc, co razem z materii i ze świata tryska i razem tworzy bryłę, i cień w sobie chowa.

Cicho wygłosiła Swietłana.

Ze zdziwieniem spojrzałem na nią.

– Znasz?

– Jak ci to powiedzieć… – podniosłem oczy i uroczyście wyrecytowałem:


Tak dwulice Milczenie: razem brzeg i morze,

Ciało i duch. Pustynne kocha rumowiska,

Świeżą porosłe trawą. Są w nim jakieś zorze,

Jakieś ludzkie pamiątki, więc się go nie trwożę,

Choć łzy mi płyną. Nigdy – dźwięk jego nazwiska.

To Milczenie cielesne: żadna zła potęga

Nie tkwi w nim, więc spokojny bądź u jego progu,

Lecz jeśli kiedy z losów woli nieodmiennej

Stanie przed tobą jego cień – elf bezimienny,

Co nawiedza samotne miejsca, gdzie nie sięga

Ludzka stopa – natenczas duszę poleć Bogu!


Przez sekundę popatrzyliśmy na siebie, a potem razem zaśmialiśmy się.

– Malutki pojedynek literacki – złośliwie powiedziała Swietłana. – Wynik jeden do jednego. Aż żal, że nie ma widzów. A dlaczego Poe pozostał nieinicjowany?

– Wśród poetów w ogóle jest wielu potencjalnych Innych. Ale lepiej, by niektórzy kandydaci żyli jako ludzi. Poe miał zbyt mało stabilną psychikę, obdarzyć go specjalnymi zdolnościami, to tyle co podarować piromanowi kanister z napalmem. Nawet nie zaryzykuję przypuszczenia, na jaką stronę by przeszedł. Najprawdopodobniej odszedłby w Zmrok na zawsze, i to bardzo szybko.

– A jak oni tam żyją? Ci, którzy odeszli?

– Nie wiem. Chyba nikt nie wie. Czasami można ich spotkać w świecie Zmroku, ale do kontaktu, w naszym zwyczajowym pojęciu, nie dochodzi.

– Chciałabym dowiedzieć się – Swietłana zamyślona, rozejrzała się po sali- – A ty zauważyłeś tutaj Innego?

– Ten staruszek za moimi plecami, rozmawiający przez komórkę?

– Jaki z niego staruszek?

– Bardzo stary. Przecież nie patrzę na niego oczami.

Swietłana przygryzła wargi, skupiła się. Już w niej zaczęły budzić się małe ambicyjki.

– Na razie nie udaje mi się – przyznała. – Nawet nie mogę rozróżnić, czy on jest ze Światła czy z Ciemności.

– Z Ciemności. Ale nie z Dziennego Patrolu. Mag średniej rangi. Nawiasem mówiąc, on nas też zauważył.

– I co my zrobimy?

– My? Nic.

– Przecież on jest z Ciemności!

– Tak, a my ze Światła. Co z tego? Jako pracownicy Patrolu możemy sprawdzić mu dokumenty. Ale z pewnością maje w porządku.

– A kiedy mamy prawo ingerować?

– No… Jeśli on teraz wstanie, zamacha rękoma, przetransformuje się w demona i zacznie odgryzać wszystkim głowy…

– Antoni!

– Mówię poważnie. Nie mamy żadnego prawa przeszkadzać uczciwemu magowi Ciemności w odpoczynku.

Kelner przyniósł nasze zamówienie, zamilkłyśmy. Swietłana jadła, ale bez apetytu. W końcu, obrażona jak rozkapryszony dzieciak, rzuciła:

– Długo Patrol będzie się tak płaszczył?

– Przed tymi z Ciemności?

– Tak.

– Dopóki nie uzyskamy decydującej przewagi. Dopiero kiedy ludzie, zostający Innymi, nie będą mieli najmniejszych wahań przy wyborze między Światłem a Ciemnością. Dopiero kiedy ci z Ciemności nie powymierają ze starości. Dopiero wtedy, gdy nie będą mogli popychać ludzi ku złu z taką łatwością, z jaką im to przychodzi teraz.

– Przecież to kapitulacja, Antoni!

– Neutralność. Status quo. Obie strony są w niedoczasie, nie da się tego ukryć.

– Wiesz, Dzikus, który w pojedynkę przyprawia tych z Ciemności o strach, jest mi znacznie bardziej sympatyczny. Chociaż narusza Traktat i nawet nieświadomie wrabia nas! Przecież walczy z Ciemnością, rozumiesz, walczy! Jeden przeciw wszystkim!

– A nie myślałaś o tym, dlaczego zabija ich, ale nie próbuje nawiązać z nami kontaktu?

– Nie.

– Nie widzi nas, Świetlana. W ogóle nas nie widzi.

– To przecież samouk…

– Tak. Utalentowany samouk, Inny z chaotycznie ujawniającymi się zdolnościami- Zdolny dostrzec Zło. Ale niezdolny dostrzec Dobra. Nie budzi to w lobie lęku?

– Nie – z posępną miną powiedziała Swietłana. – Wybacz, ale nie rozumiem, dokąd ty prowadzisz, Ola… Przepraszam, Antoni. Zacząłeś mówić zupełnie jak ona.

– Nieważne.

– Nasz z Ciemności dokądś poszedł – patrząc przez moje ramię, powiedziała Swietłana. – Wysysać cudze siły, rzucać mściwe klątwy. A my nie będziemy się mieszać.

Odwróciłem się. Zobaczyłem tego z Ciemności – rzeczywiście, można było mu dać najwyżej trzydziestkę na wygląd. Gustownie ubrany, czarujący… Przy stole, gdzie siedział, pozostała młoda kobieta i dwoje dzieci – siedmioletni chłopczyk, dziewczynka trochę młodsza.

– Poszedł za potrzebą, Swieta. Wysikać. A jego rodzina, nawiasem mówiąc, jest zupełnie zwyczajna – żadnych zdolności paranormalnych. Proponujesz ich także sprzątnąć?

– Jabłko niedaleko pada od jabłonki…

– Powiedz o tym Garikowi. Jego ojciec jest magiem Ciemności. Do dziś żyje.

– Zdarzają się wyjątki…

– Całe życie składa się z wyjątków.

Swietłana zamilkła.

– Znam ten stan, Swieta. Tworzyć dobro, tępić zło. Raz i na zawsze. Ja też jestem taki. Ale jeśli nie zrozumiesz, że to ślepa uliczka – skończysz w Zmroku. I to ktoś z nas będzie zmuszony położyć kres twemu zwykłemu istnieniu.

– Ale za to zdążę…

– Wiesz, jak twoje działania będą oceniane przez patrzących z boku? Psychopatka, zabijająca na lewo i prawo normalnych, porządnych ludzi. Mrożące krew w żyłach opisy w gazetach. Otrzymasz jakieś dźwięczne przezwisko na przykład „moskiewska Borgia". Dzięki tobie w ludzkie serca napłynie tyle zła, że cała drużyna magów Ciemności w ciągu całego roku ciebie nie dogoni.

– Dlaczego macie na wszystko gotowe odpowiedzi? – z goryczą spytała Świetlana.

– A dlatego, że przeszliśmy przez okres terminowania. I większość goj przeżyła!

Zawołałem kelnera, poprosiłem o kartę. Powiedziałem:

– Weźmiemy po cocktailu? Czy pójdziemy stąd? Wybieraj. Świetlana skinęła, studiując kartę win. Kelner, smagły, wysoki, widać nie-Rosjanin, czekał. Wszystko już widział, i dwie dziewoje, z których jedna zachowywała się jak mężczyzna, też go nie wzruszały.

– Alter Ego – powiedziała Świetlana.

Pokiwałem głową ze zwątpieniem-cocktail należał do najmocniejszych. Ale nie sprzeciwiałem się.

– Dwa cocktaile i rachunek.

Dopóki barman przygotowywał cocktaile, a kelner był zajęty rachunkiem, siedzieliśmy w ciążącym nam milczeniu. W końcu Świetlana spytała:

– Dobrze, jeśli chodzi o poetów, wszystko jest zrozumiałe. Są potencjalnie Innymi. A jak ze zbrodniarzami? Kaligula, Hitler, maniacy, seryjni mordercy…

– Ludzie.

– Wszyscy?

– Zazwyczaj. My mamy swoich zbrodniarzy. Ich imiona nic nie mówią ludziom… a ty niedługo już będziesz miała zajęcia z historii.

Alter Ego był dobrze przyrządzony. Dwie ciężkie, nie mieszające się warstwy kołysały się w kieliszku – czarna i biała, słodki likier śliwkowy i gorzkie, ciemne piwo.

Zapłaciłem gotówką, nie lubię pozostawiać elektronicznych śladów, podniosłem kieliszek.

– Za Patrol.

– Za Patrol – zgodziła się Swieta – i twój sukces, żebyś wyszedł z tej historii cało…

Poczułem silną potrzebę, aby ją poprosić o odstukanie w drewno… Ale zamilkłem. Wypiłem cocktail dwoma łykami, najpierw przyjemna słodycz, potem lekka gorycz.

– Świetne – powiedziała Swieta. – Wiesz, zaczyna mi się tu podobać. Może jeszcze posiedzimy?

– W Moskwie jest wiele przyjemnych miejsc. Chodź, znajdziemy takie, i gdzie nie będzie odpoczywających magów Ciemności?

Swieta skinęła potakująco:

– No, a swoją drogą, to on się nie zjawia.

Spojrzałem na zegarek. Tak… w tym czasie można było napełnić parę wiader.

Najbardziej nieprzyjemne było to, że rodzina maga siedziała dalej za stołem. I kobieta już wyraźnie się denerwowała.

– Swieta… ja zaraz.

– Nie zapominaj, kim jesteś! – szepnęła do mnie.

Tak. Rzeczywiście, gdybym teraz weszła do męskiej toalety, byłoby to dość dziwne.

Mimo to przeszedłem przez salę, po drodze spojrzawszy przez Zmrok. Powinienem dostrzec aurę maga, ale dookoła rozciągała się szara pustka, rozświetlona zwykłymi aurami – zadowolonymi, stroskanymi, lubieżnymi, pijanymi, wesołymi.

Przecież przez kanalizację się nie przesączył!

Gdzieś tam, za ścianą budynku, już prawie przy białoruskiej ambasadzie mignął słaby płomyk – aura Innego. Ale nie był to mag Ciemności, aura była znacznie słabsza i innej barwy.

Gdzie on się podział…

W wąskim korytarzu, zakończonymi dwoma drzwiami, było pusto. Jeszcze chwilę się wahałem – w końcu mogliśmy go po prostu nie dostrzec, może odszedł przez Zmrok, a może ma taką moc, że jest zdolny do teleportacji… Potem otworzyłem drzwi męskiej toalety.

Było tu bardzo czysto, jasno, trochę ciasno i silnie pachniało kwiatowym odświeżaczem powietrza.

Mag Ciemności leżał przy samych drzwiach, jego rozrzucone ręce nie pozwalały otworzyć drzwi do końca. Na jego twarzy można było odczytać zdziwienie, niezrozumienie, w otwartej dłoni zobaczyłem błysk cieniutkiej, kryształowej rurki. Chwycił za broń, ale za późno.

Krwi nie było. Niczego nie było, a kiedy znowu spojrzałem przez Zmrok, nie znalazłem w przestrzeni najmniejszych śladów czarów.

Czyżby mag Ciemności zmarł na banalny zawał, atak serca… gdyby mógł na to umrzeć…

Ale był jeszcze jeden szczegół, od razu wykluczający tę wersję.

Malutkie przecięcie na kołnierzyku koszuli. Cieniutkie, jakby ślad cięcia brzytwą. Jakby w gardło wbito nóż, a przy okazji lekko draśnięto odzież. Ale na skórze nie było żadnych śladów ciosu.

– Łotry… – wyszeptałem, nie wiedząc, pod czyim adresem wymawiam to określenie. – Łotry!

Chyba trudno będzie sobie wyobrazić gorszą sytuację od tej, w którą się właśnie wpakowałem. Zmienić ciało i płeć, pójść „ze świadkiem" do uczęszczanej restauracji – wszystko po to, aby w stać tak samemu nad trupem maga Ciemności, zabitego przez Dzikusa.

– Chodźmy, Pawełku… – usłyszałem za sobą.

Odwróciłem się – kobieta, siedząca uprzednio przy stoliku z magiem, weszła w korytarzyk, trzymając za rączkę syna.

– Nie chcę, mamusiu! – kapryśnie sprzeciwiał się dzieciak.

– Wejdziesz, powiesz tacie, że czekamy… – cierpliwie powiedziała kobieta. W następnej sekundzie podniosła głowę i zobaczyła mnie.

– Wezwijcie kogoś! – rozpaczliwie krzyknąłem. – Wezwijcie! Tu ktoś się źle czuje! Zabierzcie dziecko i wezwijcie kogoś!

Usłyszano mnie aż na sali, Olga miała silny głos. Od razu zapanowała cisza, tylko muzyka ludowa dalej dźwięczała, ale niezrozumiały szum głosów zamilkł.

Oczywiście, że mnie nie posłuchała… Rzuciła się, odpychając mnie z drogi, upadła na kolana przy ciele męża, lamentowała – od razu podniosła lament pełnym głosem, już wiedząc, co się stało; chociaż jej ręce jeszcze coś tam starały się zrobić, rozpięły porwany kołnierzyk koszuli, próbowały podnieść nieruchome ciało. Potem kobieta zaczęła uderzać maga w policzki, jakby mając nadzieję, że tylko udaje albo zemdlał…

– Mama, dlaczego bijesz papę? – cienko zakrzyczał Pawełek. Nie ze strachu, ale ze zdziwienia, zapewne nigdy nie widział kłótni. To była spokojna rodzina.

Wziąłem chłopczyka za ramię i ostrożnie zacząłem go wyprowadzać. A w korytarz już wciskali się ludzie – zobaczyłem Swietę -jej oczy były rozszerzone, od razu wszystko zrozumiała.

– Wyprowadźcie dziecko – poprosiłem kelnera – Wygląda na to, że jakiś człowiek zmarł…

– Kto znalazł ciało? – bardzo spokojnie spytał kelner. Bez najmniejszego akcentu, zupełnie inaczej, gdy obsługiwał nas przy stoliku.

– Ja.

Kelner skinął głową, wprawnie przekazał dalej dziecko – chłopczyk już zaczął łkać, czując, że w jego małym i wygodnym świecie stało się coś strasznego – jakiejś kobiecie z obsługi restauracji.

– A co pani robiła w męskiej toalecie?

– Drzwi były otwarte, zobaczyłam, jak on leżał… – nie myśląc skłamałem

Kelner znowu skinął głową, jakby przyznając mi rację. Ale przy tym mocno schwycił mnie za łokieć.

– Musi pani poczekać na milicję, madame.

Świetlana dopchała się do nas, skupiła się usłyszawszy te słowa. Jeszcze tylko tego nam brakowało, żeby spróbowała pozbawić pamięci tu obecnych!

– Oczywiście, oczywiście… – zrobiłem krok i kelner bezwiednie musiał puścić moją rękę i pójść za mną. – Swietka, tam tak okropnie… tam jest trup!

– Ola… – Swieta zareagowała prawidłowo. Objęła mnie za ramiona, rzuciła na kelnera pełne oburzenia spojrzenie i zaprowadziła mnie do sali restauracyjnej.

W tym samym momencie, przeciskając się przez tłum ciekawskich, przeszedł obok nas chłopczyk. Z krzykiem rzucił się ku matce, którą właśnie próbowano odciągnąć od ciała. Wykorzystując zamieszanie, kobieta znowu przytuliła do ciała męża i zaczęła nim potrząsać: – Wstawaj! Gienek, wstawaj! Wstawaj! Poczułem, jak zadrżała Świetlana, patrząc na tę scenę. Wyszeptałem:

– No? Wytrzebimy Ciemnych ogniem i mieczem?

– Po co to zrobiłeś? I tak bym zrozumiała! – ze złością powiedziała Swietłana.

– Co? Spojrzeliśmy sobie w oczy.

– To nie ty? – z niewiarą spytała Swieta. – Wybacz… już ci wierzę. I wtedy zrozumiałem, że już totalnie wpadłem.

Śledczy mną się specjalnie nie interesował. W jego oczach można było już wyczytać sformułowaną diagnozę – śmierć naturalna. Słabe serce, nadużycia narkotyków… wszystko co chcesz. Nie miał i nie mógł mieć żadnego współczucia dla człowieka, którego stać na wizyty w drogich restauracjach.

– Trup już leżał?

– Leżał – potwierdziłem zmęczonym głosem. – Okropność!

Śledczy wzruszył ramionami. Niczego okropnego w zwłokach, zwłaszcza zakrwawionych, nie widział. Ale wielkodusznie potwierdził:

– Tak, to okropny widok. Czy ktoś znajdował się w pobliżu?

– Nie. Ale potem zjawiła się kobieta, żona trupa, z dzieckiem.

Krzywy uśmiech był moją nagrodą za tak niedorzeczną wypowiedź.

– Dziękuję, Olgo. Możliwe, że jeszcze z panią się skontaktują. Nie zamierza pani opuszczać miasta?

Energicznie zaprzeczyłem głową. Najmniej obawiałem się milicji.

Ale szefa, skromnie siedzącego za narożnym stolikiem – bardzo.

Pozostawiwszy mnie w spokoju, śledczy podszedł do „żony trupa". A Borys Ignatjewicz natychmiast skierował się do naszego stolika. Widać zasłaniało go jakieś niewielkie, odwracające uwagę zaklęcie, bo nikt się nim nie interesował.

– Doigraliście się? – zapytał tylko.

– My? – uściśliłem na wszelki wypadek.

– Tak. Wy. Dokładniej mówiąc – ty.

– Wypełniałem wszystkie otrzymane instrukcje – wyszeptałem wściekły. – I tego maga nie dotknąłem nawet jednym palcem!

Szef westchnął.

– Nie wątpię. Ale co ci odbiło, etatowy pracowniku Patrolu, że znając całą sytuację poszedłeś za nim sam?

– Kto to mógł przewidzieć? – zbuntowałem się. – Kto?

– Ty. Jeśli już sięgnęliśmy do takich metod… na bezprecedensowe zamaskowanie… Jak brzmiały instrukcje? Ani na minutę nie pozostawać samemu! Ani na minutę! Jeść, spać – zawsze z Swietłana. Prysznic brać – we dwie! I do toalety chodzić razem! Żebyś każdą chwilkę, każdą sekundę miał towarzystwo… – szef westchnął i zamilkł.

– Borysie Ignatjewiczu – nieoczekiwanie włączyła się do rozmowy Swietłana. – teraz to już nie ma znaczenia. Lepiej pomyślmy, co robić dalej.

Szef z lekkim zdziwieniem spojrzał na nią. Skinął głową:

– Masz rację, dziewczyno… Lepiej pomyślmy. Zacznijmy od tego, że sytuacja katastrofalnie się pogorszyła. Jeśli wcześniej Antoni był poszlakowym podejrzanym, to teraz został dosłownie schwytany na gorącym uczynku. Nie kiwaj głową! Widziano ciebie, stojącego nad jeszcze ciepłym trupem. Trupem maga z Ciemności, zabitego w ten sam sposób jak poprzednie ofiary. Ochronić ciebie przed oskarżeniem już nie możemy. Dzienny Patrol zwróci się do Trybunału i zażąda odczytania twojej pamięci.

– Przecież to bardzo niebezpieczne? – spytała Swietłana. – Tak? Ale przynajmniej wyjaśni się, że Antoni jest niewinny.

– Wyjaśni się. A przy okazji ci z Ciemności poznają wszystkie informacje, do których go dopuszczono. Swietłana, ty sobie chyba nie wyobrażasz, ile wie czołowy programista Patrolu? Nawet jeśli czegoś sam się nie domyśla, spoglądając mimowolnie na dane, które przetworzył i zapomniał. Ale wśród tych z Ciemności będzie wielu ich własnych specjalistów. Kiedy zaś uniewinniony Antoni wyjdzie z sali sądu – załóżmy, że przytrzyma maglowanie świadomości – Dzienny Patrol będzie wiedział o wszystkich naszych operacjach. Rozumiesz, do czego dojdzie? Metodyka nauczania i wyszukiwania nowych Innych, analiza operacji bojowych, siatki ludzi-współpracowników, statystyka strat, dane personalne agentów, plany finansowe…

Rozmawiali o mnie, a ja siedziałem, jakbym nie miał z tym nic wspólnego. I chodziło nie o cyniczną szczerość szefa, ale o fakt, że naradzał się ze Świetlaną, początkującym magiem, a nie ze mną, potencjalnym magiem trzeciej rangi…

Jeśli porównać tę sytuację do partii szachów, to pozycja do ostatniego momentu wyglądała dosyć prosto. Ja byłem figurą, przeciętną wprawdzie, ale figurą Patrolu. A Swietłana – pionkiem. Ale pionkiem, przygotowującym się do przemiany w hetmana.

I całe nieszczęście, które mogło na mnie spaść, było dla szefa mniej ważne niż praktyczna lekcja, którą mógł udzielić przy tej okazji Swietłanie.

– Borysie Ignatjewiczu, pan przecież wie, że nie pozwolę na przeglądanie mojej pamięci – powiedziałem.

– Wtedy zostaniesz skazany.

– Wiem. Ale mogę złożyć przysięgę, że nie mam nic wspólnego z śmiercią tego maga. Jednak dowodów na to nie mam.

– Borysie Ignatjewiczu, a jeżeli zaproponować… niech sprawdzą jego pamięć tylko z tego dnia! – radośnie wykrzyknęła Swietłana. – I to wystarczy, upewnią się…

– Pamięci nie da się sprawdzać partiami, Swieta. Odtwarza się ją całą. Zaczynając od pierwszych sekund życia. Od zapachu matczynego mleka, od smaku wód płodowych – szef teraz mówił specjalnie twardo. – Na tym polega problem. Nawet gdyby Antoni nie znał żadnych tajemnic… wyobraź sobie, czym jest przypomnienie sobie i przeżycie wszystkiego od nowa – wszystkiego! Kołysanie w ciemnej, gęstej cieczy, ściskające się ściany, błysk światła przed tobą, ból, duszenie się, konieczność oddychania… własne narodziny. I tek dalej, sekunda po sekundzie… słyszałaś, że przed śmiercią całe życie przepływa przed oczami? Tak samo jest przy odtwarzaniu pamięci. Przy czym gdzieś tom, bardzo głęboko, pozostaje świadomość, że wszystko to już się przechodziło. Rozumiesz? Trudno po tym zachować rozsądek.

– Tak pan mówi… – niepewnie rzekła Świetlana. -jakby…

– Przeszedłem przez to. Nie na przesłuchaniu. Ponad wiek temu, kiedy Patrol tylko badał efekty odtwarzania pamięci… potrzebny był ochotnik. Potem przywracano moją psychikę do normalnego stanu ponad rok.

– A jak? – z ciekawością spytała Świetlana.

– Nowymi wrażeniami. Takimi, których wcześniej nie znałem. Inne kraje, nieznane dania, niespodziewane spotkania, niecodzienne problemy. I mimo to – szef krzywo się uśmiechnął – niekiedy łapię się na pytaniu: co mnie otacza? Rzeczywistość czy wspomnienia? Czyja żyję, czy też leżę na kryształowej płycie w biurze Dziennego Patrolu, i moją pamięć rozplątują jak motek wełny…

Zamilkł.

Dookoła przy stolikach siedzieli ludzie, snuli się kelnerzy. Grupa śledcza już odeszła, zabrano ciało maga, po wdowę i dzieci przyjechał jakiś mężczyzna, widać krewniak. Nikt już nie zajmował się minionym zdarzeniem. Nawet wydawało się, że goście nabrali apetytu i chęci życia. Na nas nikt nie zwracał uwagi – mimochodem nałożone przez szefa zaklęcie skutecznie zmuszało wszystkich do odwrócenia wzroku.

A jeśli wszystko to już było?

Jeżeli ja, Antoni Gorodecki, administrator systemu handlowej firmy Nix, pracujący równocześnie jako mag Nocnego Patrolu, leżę na kryształowej płycie, pokrytej wyrytymi starożytnymi runami? I moją pamięć odsłaniają, przeglądają, preparują, wszystko jedno kto – magowie Ciemności, czy też Trybunał w mieszanym składzie…

Nie!

Tak nie może być. Nie czułem tego, o czym mówił szef. Nie mam deja vu. Nigdy nie byłem w kobiecym ciele, nigdy nie znajdowałem zwłok w publicznych toaletach…

– No dobrze – powiedział szef. Wyciągnął z kieszeni cieniutką, długą cygaretkę. – Cała sytuacja jest już jasna? Co będziemy robić?

– Jestem gotowy wypełnić swoje obowiązki – powiedziałem.

– Poczekaj, Antoni. Nie trzeba szarżować.

– Nie szarżuję. Dla mnie to nie jest już decyzja ochrony tajemnic Patrolu za wszelką cenę -ja po prostu nie wytrzymam takiego przesłuchania. Lepiej umrzeć.

– My przecież nie umieramy, jak zwykli ludzie…

– Tak, ale jestem gotowy.

Szef westchnął.

– Słuchajcie, dziewczyny… o… wybacz, Antoni… Lepiej pomyślmy nie o konsekwencjach, ale o przyczynach tego, co się zdarzyło. Czasami korzystniej zajrzeć w przeszłość.

– Pomyślmy – powiedziałem bez specjalnej nadziei.

– Dzikus kłusuje po mieście już od kilku lat. Według ostatnich danych analitycznego te dziwne zabójstwa rozpoczęły się trzy i pół roku temu. Większość ofiar to jawni stronnicy Ciemności. Część najprawdopodobniej potencjalni. Nikt z zabitych nie miał wyższej rangi niż czwarta. Nikt nie pracował w Dziennym Patrolu. Śmieszne, ale prawie wszyscy byli umiarkowanymi stronnikami Ciemności… jeżeli w ogóle można tak powiedzieć. Zabijali, ingerowali świadomość ludzi, ale znacznie rzadziej, niż mogli.

– Ich podsuwano – powiedziała Świetlana. – Prawda?

– Z pewnością. Dzienny Patrol nie łapał tego psychopaty i nawet podsumował mu swoich, tych, których nie było im żal. Po co? Oto główne pytanie – po co?

– Żeby oskarżyć nas o niedbalstwo… – rzuciłem.

– Cel nie uświęca środków.

– Żeby wrobić któregoś z nas.

– Antoni… ze wszystkich współpracowników Patrolu alibi na czas zabójstw masz tylko ty. Po co Dzienny Patrol miałby polować właśnie na ciebie?

Wzruszyłem ramionami.? – Zemsta Zawulona… – szef ze zwątpieniem pokiwał głową. – Nie. Ty nim starłeś się niedawno. A uderzenie przygotowywano już przed trzema Ciągle pozostaje pytanie – po co?

– A może Antoni potencjalnie jest bardzo silnym magiem? – cicho spytała Swietlana. – I ci z Ciemności już to wiedzą. Na swoją stronę już zbyt późno go przekabacić… zdecydowali się go zlikwidować.

– Antoni jest silniejszy, niż sam uważa – surowo odrzekł szef. – Ale najwyżej awansuje do drugiej rangi.

– A jeśli wrogowie widzą warianty przyszłości dalej niż my? – spojrzałem szefowi prosto w oczy.

– Co z tego?

– Mogę być słabym magiem, mogę być średnim albo silnym. Ale jeżeli… wystarczy, że ja zrobię coś, co samo zmieni równowagę sił? Zrobić coś prostego, nie związanego z magią? Borysie Ignatjewiczu, przecież ci z Ciemności próbowali odciągnąć mnie od Swietłany – a to znaczy, że widzieli pewien fragment rzeczywistości, w której ja będę mógł jej pomóc! A jeśli oni widzą coś jeszcze? Coś w przyszłości? I widzą to od dawna, i od dawna planują mnie zneutralizować? Przy czym, porównując to z walką o Swietłanę…

Na początku szef słuchał mnie uważnie. Potem jednak skrzywił się i pokiwał głową:

– Antoni… masz manię wielkości. Wybacz. Przeglądałem linie wszystkich pracowników Patrolu, od kluczowych postaci do hydraulika Szury. No, nie… wybacz mi – nie ma w twojej przyszłości wielkich osiągnięć. Na żadnej i z możliwych linii rzeczywistości.

– Borysie Ignatjewiczu, a jest pan absolutnie pewny, że nie popełnił pan pomyłki?

Mimo wszystko zezłościł mnie…

– Oczywiście, że nie. W nic nie wierzę absolutnie. Nawet sobie. Ale na to, że masz rację, jest minimalna szansa. Uwierz.

Uwierzyłem.

W porównaniu z szefem moje zdolności są bliskie zeru.

– A więc, nie znamy najważniejszego – przyczyny?

– Tak. Cios jest wymierzony w ciebie, teraz już nie ma wątpliwości. Kierują Dzikusem bardzo subtelnie i błyskotliwie. On uważa, że walczy ze złem, a już od dawna stał się marionetką w ich rękach. Dzisiaj skierowali go do tej samej restauracji, dokąd ty przyszedłeś. Podsunęli mu ofiarę. I wpadłeś.

– W takim razie – co robić?

– Szukać Dzikusa. To nasza ostatnia szansa, Antoni.

– Przecież my go faktycznie… zabijemy.

– Nie my. My go tylko znajdziemy.

– Wszystko jedno. Bez względu na to, że tworzy zło, że się myli -jest nasz! Walczy ze złem tak, jak umie. Jemu trzeba tylko po prostu wszystko wyjaśnić…

– Za późno, Antoni. Za późno. Przegapiliśmy jego pojawienie się i teraz za nim ciągnie się taki ślad… Pamiętasz, jak skończyła ta wampirzyca?

Skinąłem głową:

– Rozstanie z życiem na zawsze.

– A przecież dokonała wiele mniej przestępstw-z punktu widzenia Ciemności. I też nie rozumiała, co się właściwie dzieje. Ale Dzienny Patrol uznał jej winę.

– Czy naprawdę tak przypadkowo to zrobili? – spytała Świetlana. – Albo stworzyli precedens?

– Kto wie… Antoni, musisz znaleźć Dzikusa.

Wytrzeszczyłem oczy.

– Znaleźć i oddać Ciemności – surowo rzekł szef.

– Dlaczego ja?

– Ponieważ tylko ty możesz się zgodnie z etyką na to zgodzić. Jesteś na celowniku – właśnie ty. Tylko się bronisz. Dla każdego z nas oddanie kogoś je Światła, choćby nawet kogoś przypadkowego, kogoś oszukanego czy samouka, byłoby zbyt silnym szokiem. A ty wytrzymasz.

– Nie jestem pewny.

– Wytrzymasz. I weź pod uwagę, Antoni, że pozostała tobie tylko ta noc. Dzienny Patrol już dłużej nie będzie tego przeciągał, rano przedstawią tobie formalne oskarżenie.

– Borysie Ignatjewiczu…

– Przypomnij sobie! Kto był w restauracji? Kto poszedł tropem maga do toalety?

– Nikt. Jestem pewna, cały czas spoglądałam, czy on nie wyjdzie – wmieszała się Swietłana.

– W takim razie Dzikus czekał już na maga w toalecie. Ale musiał potem wyjść. Przypomnijcie sobie? Swieta, Antoni?

Milczeliśmy. Ja nie pamiętałem. Starałem się nie patrzeć na maga Ciemności.

– Wyszedł jeden… – powiedziała Swietłana. – taki., no…

Zamyśliła się.

– Nijaki, absolutnie nijaki. Przeciętny człowiek, dosłownie jakby wymieszano miliony twarzy i z tego ulepiono jedną, przeciętną. Spojrzałam tylko mimochodem, i od razu zapomniałam.

– Przypominaj sobie – zażądał szef.

– Borysie Ignatjewiczu… nie mogę. Przeciętny człowiek. Mężczyzna. W średnim wieku. Nawet nie wyczułam, że on jest Innym.

– Tylko bywa Innym. Nawet nie wchodzi w Zmrok, balansuje na samej krawędzi. Swieta, przypomnij sobie! Twarz… Albo jakieś cechy szczególne.

Swietłana potarła palcem czoło:

– Kiedy on wyszedł… siadł przy stoliku… tam była jeszcze kobieta. Piękna, rudowłosa. Poprawiała makijaż, zauważyłam jeszcze, że miała kosmetyki firmy „Lumen", sama ich czasem używam… niedroga, ale dobra firma…

Bez względu na całą sytuację, nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu.

– I była niezadowolona – dodała Swieta. – Uśmiechała się, ale krzywo. Jakby jeszcze chciała posiedzieć, a musiała wyjść…

Znowu zamyśliła się.

– Aura kobiety! – ostro krzyknął szef. – Pamiętasz ją! Rzuć mi wizerunek!

Podniósł głos i zmienił ton. Oczywiście w restauracji nikt go i tak nie usłyszał. Ale po twarzach ludzi przeleciały bezwiedne tiki, a kelner, niosący tacę, potknął się, upuszczając butelkę wina i parę kryształowych pucharów.

Swietłana wstrząsnęła głową – szef wprowadził ją w trans. Tak łatwo, jakby była zwykłym człowiekiem. Widziałem jak rozszerzyły się jej źrenice – i delikatny, tęczowy promyk połączył na mgnienie oka twarze szefa i dziewczyny.

– Dziękuję, Swieta – powiedział Borys Ignatjewicz.

– Udało mi się? – ze zdziwieniem spytała Swietłana.

– Tak. Możesz już uważać się za maga siódmej rangi. Oznajmię, że zaliczenie osobiście przyjmowałem. Antoni!

Teraz ja spojrzałem szefowi w oczy.

Pchnięcie.

Niewidoczna strużka energii połączyła nas.

Obraz.

Nie, ja nie widziałem twarzy towarzyszki Dzikusa. Widziałem aurę, a to znacznie więcej. Niebieskawo-zielone pasemka, zmieszane razem, jak lody w kieliszku, maleńka plamka brązu, biały pasek. Aura dostatecznie skomplikowana, łatwa do zapamiętania, w całości raczej sympatyczna. Zrobiło mi się niedobrze.

Ona go kocha…

Kocha, i z jakiegoś powodu jest obrażona, uważa, że przestał ją kochać, ale cierpi – i jest gotowa nadal cierpieć…

Po śladzie tej kobiety znajdę Dzikusa. I oddam go Trybunałowi – na pewną śmierć.

– Nie… – powiedziałem.

Szef patrzył na mnie ze współczuciem.

– Przecież ona nie jest niczemu winna! I kocha go, przecież widzicie!

W uszach szumiała nieciekawa muzyka i żaden z ludzi nie zareagował na mój krzyk. Choćbym rzucił się na podłogę, nurkował pod cudze stoliki – nogi podwiną i dalej będą jeść indyjskie dania…

Swietłana patrzyła na nas – zapamiętała aurę, ale rozszyfrować jej jeszcze nie umiała… to już szósta ranga…

– W takim razie sam zginiesz – powiedział szef.

– Wiem, co ryzykuję…

– A nie pomyślałeś o tych, którzy kochają ciebie, Antoni?

– Nie mam do tego prawa.

Borys Ignatjewicz krzywo się uśmiechnął:

– Bohater… Ach, jacy my wszyscy jesteśmy bohaterscy… Rączki mamy czyste, złote serca, nasze nogi po gównach nie chodzą… A kobietę, którą stąd zabrano, pamiętasz? Dzieci płaczące? Nie są z Ciemności. Zwykli ludzie… tacy, jakich obiecaliśmy chronić. Dlaczego tak długo rozważamy każdą planowaną operację? Dlaczego analitycy, chociaż ich przeklinam na każdym kroku, mając po pięćdziesiąt lat są już siwi?

Niedawno to samo mówiłem do Świetlany, mówiłem pełen pewności i przejmująco. Teraz szef tymi samymi słowami chłostał mnie po twarzy…

– Jesteś potrzebny Patrolowi, Antoni! Swieta też jest potrzebna! A psychopata, nawet dobry -nie jest nam potrzebny! Sztylecik wziąć do ręki, polować na tych z Ciemności w podwórzach i toaletach – to nietrudne. Nie myśleć o następstwach, nie rozważać winy… Gdzie jest nasz front, Antoni?

– Wśród ludzi – opuściłem wzrok.

– Kogo bronimy?

– Ludzi.

– Nie ma abstrakcyjnego zła, powinieneś to już rozumieć! Korzenie są j, dookoła nas… w tym stadzie, które żuje i bawi się w godzinę po zabójstwie! Oto o co powinieneś walczyć. O ludzi. Ciemność to hydra i im więcej głów odetniesz, tym więcej ich wyrośnie! Hydry zabija się głodem, rozumiesz? Zabijesz setkę tych z Ciemności – na ich miejsce pojawią się tysiące. Oto dla-go Dzikus jest winien! Oto dlaczego ty, właśnie ty, Antoni, znajdziesz go. I zmusisz do stawienia się przed sądem. Dobrowolnie… Albo pod przymusem.

Nagle szef zamilkł. Szybko podniósł się:

– Wychodzimy, dziewczęta…

Nawet nie zauważyłem tego zwrotu. Podniosłem się, złapałem torebkę, zwinnym, wyuczonym przez ciało ruchem. Szef bez powodu nie podniósłby alarmu.

– Szybko!

Nagle zrozumiałem, że muszę odwiedzić ten sam przybytek, gdzie spotkał śmierć pechowy mag. Ale nawet nie pisnąłem na ten temat słówka. Ruszyliśmy do wyjścia tak pośpiesznie, że ochraniarze z pewnością by nas zatrzymali gdyby mogli nas zobaczyć. – Późno – cicho powiedział szef tuż przy samych drzwiach. – Zagadaliśmy się…

Do restauracji weszło – jakby się przesączyli – troje. Dwóch krzepkich chłopaków i dziewczyna.

Dziewczynę znałem. Alicja Donnikowa. Młoda wiedźma z Dziennego Patrolu. Oczy jej się zaokrągliły, kiedy spostrzegła szefa.

A za nią pojawiły się dwie nieuchwytne, niewidoczne, przechodzące przez Zmrok sylwetki.

– Proszę zatrzymać się – ochryple, jakby jej w gardle zaschło, powiedziała Alicja.

– Precz – szef lekko przesunął dłoń i tych z Ciemności odrzuciło na boki, pod ściany. Alicja napięła się, próbując stawić opór niewidocznej ścianie, ale jej siły były zbyt słabe.

– Zawulonie, wzywam! – zapiszczała.

Oho. Wiedźma jest widać ulubienicą szefa Dziennego Patrolu, skoro otrzymała prawo wzywania go!

Ze Zmroku wynurzyło się jeszcze dwoje z Ciemności. Na pierwszy rzut oka wyglądali na bojowych magów trzeciej lub czwartej rangi. Oczywiście do Borysa Ignatjewicza jeszcze im daleko, ja też mogę wesprzeć szefa, ale odwlec czas potrafią…

Szef od razu to zrozumiał.

– Czego chcecie? – spytał władczo. – To czas Nocnego Patrolu.

– Popełniono przestępstwo – oczy Alicji płonęły. – Tutaj, i to niedawno. Zabito naszego brata, został zabity przez kogoś z… -jej wzrok przeskakiwał z szefa na mnie.

– Z…? – z nadzieją spytał szef.

Wiedźma nie dała się sprowokować. Gdyby zaryzykowała – przy tak niskiej własnej randze i w tak niewłaściwym czasie – rzucić na Borysa Ignatjewicza takie oskarżenie – rozmazałby ją na ścianie.

W dodatku ani sekundę nie zastanawiałby się nad sensem takiego posunięcia.

– Ze stronników Światła!

– Nocny Patrol nic nie wie o przestępstwie.

– Oficjalnie prosimy o współpracę.

Tak. Teraz nie było dokąd się wycofać. Odmowa współpracy z drugim Patrolem to prawie ogłoszenie wojny.

– Zawulonie, wzywam ciebie! – powtórnie krzyknęła wiedźma. Ożyła we mnie niewielka nadzieja, że dowódca sług Ciemności nie słyszy albo jest czymś zajęty.

– Jesteśmy gotowi do współpracy-rzekł szef. Jego głos brzmiał lodowato.

Spojrzałem na salę, ponad szerokimi ramionami magów – słudzy Ciemni już nas otoczyli, wyraźnie zamierzając nas zatrzymać przy samych drzwiach. Tak, w restauracji działo się coś niespotykanego.

Wszyscy przy stolikach żarli.

Dochodziło do nas takie mlaskanie, jakby za stolikami siedziały świnie.

Tępe, szkliste spojrzenia, ściśnięte palcami sztućce, ale jedzenie zgarniają łapami, dławią się, parskają, spluwają. Elegancko wyglądający starszy mężczyzna, spokojnie spożywający kolację w okrążeniu trzech ochroniarzy i młodej dzieli, chłeptał wino prosto z butelki. Sympatyczny młodzieniec, widać że yuppi, i jego miła koleżanka, wyrywają sobie talerz, oblewając się tłustym, pomarańczowym sosem. Kelnerzy biegają od stołu do stołu i rzucają, rzucają żarłokom talerze, kubki, butelki, kociołki, wazy…

Słudzy Ciemności mają swoje sposoby odwracania uwagi postronnych.

– Czy ktoś z was był obecny w restauracji wtedy, gdy dokonano zabójstwo? – uroczyście spytała wiedźma.

Szef chwilę milczał.

– Tak.

– Kto?

– Moi towarzysze.

– Olga… Świetlana… – wiedźma pożerała nas wzrokiem. – Czy nie był obecny Inny, pracownik Nocnego Patrolu, którego ludzkie nazwisko brzmi: Antoni Gorodecki?

Oprócz nas nie było tutaj innych pracowników Patrolu! – szybko powiedziała Świetlana. Mądrze, ale zbyt szybko. Alicja nachmurzyła się, rozumiejąc, że jej pytanie było sformułowane zbyt ogólnie.

– Piękna noc, nieprawdaż? – doleciało od drzwi.

Zawulon pojawił się na wezwanie…

Patrzyłem na niego, rozumiejąc, że maga o tak wysokiej randze nie zmyli i postać. Mógł nie rozpoznać w Ilji szefa, ale starego lisa dwukrotnie na tę sztuczkę się nie złapie.

– Nie tak już piękna, Zawulonie – powiedział szef. – Odgoń to swoje bydło albo ja zrobię to za ciebie.

Mag Ciemności wyglądał tak, jakby czas się zatrzymał, jakby po mroźnej zimie nie nastąpiła ciepła, choć spóźniona, wiosna. Garnitur, krawat, szara koszula, staromodne wąskie buciki. Wpadnięte policzki, mętne spojrzenie, krótko obcięte włosy.

– Wiedziałem, że się spotkamy – rzekł Zawulon. Mówiąc to patrzył na mnie. Tylko na mnie.

– Jak głupio… – Zawulon pokiwał głową. – Po co ci to było? Postąpił krok, Alicja odskoczyła z jego drogi.

– Ciekawa praca, dostatek, zaspokojona miłość własna… wszystkie radości świata – wszystko było w twoich rękach, trzeba było tylko wymyślić właściwe usprawiedliwienie, co będzie Dobrem w danym przypadku… a mimo to, czegoś ci brakowało. Nie rozumiem ciebie… Antoni…

– A ja nie rozumiem ciebie, Zawulonie – szef przegrodził mu drogę. Mag Ciemności niechętnie spojrzał na niego:

– Widać, starzejesz się… w ciele twojej starej kochanki… – Zawulon zachichotał – Antoni Gorodecki. Ten, którego podejrzewamy o dokonanie seryjnych zabójstw sług Ciemności. Długo tam się już chowa, Borysie? I ty nie zauważyłeś zamiany?

I znowu zachichotał.

Obrzuciłem spojrzeniem tych z Ciemności. Oni jeszcze nie zrozumieli. Potrzebują na to jeszcze sekundę, pół sekundy…

Potem zobaczyłem, że Swietłana podnosi ręce – i na jej dłoniach migocze czarodziejski, żółty ogień.

No, dostanie już piątą rangę… tylko że w tej drace my przegramy. Nas jest tylko troje. Ich – sześcioro. Jeżeli Swietłana uderzy – ratując nie siebie, ale mnie, już siedzącego w gównie po uszy, pozostanie tylko pobojowisko.

Wyskoczyłem do przodu.

Dobrze, że Olga ma tak wytrenowane, silne ciało. Dobrze, że my wszyscy -i słudzy Światła, i Ciemności – zupełnie odwykliśmy od korzystania z siły rąk i nóg, od zwykłego, tradycyjnego mordobicia. Świetnie, że Olga, pozbawiona większej części swoich magicznych zdolności, nie pogardzała tą sztuką.

Zawulon zgiął się wpół i wydał chrypliwy wrzask, kiedy moja – albo Olgi -pięść wbiła się w jego brzuch. Kopnięciem podciąłem mu nogi i rzuciłem się na ulicę.

– Stój! – zawyła Alicja. Z zachwytem, nienawiścią i miłością jednocześnie.

– Łapcie… łapcie go!

Biegłem po ulicy Pokrowskiej w kierunku Ziemnego Wału. Torebka biła mnie po plecach… dobrze, że nie mam wysokich obcasów. Oderwać się… zgubić pościg… kurs szkoły przeżycia w mieście zawsze mi się podobał, tylko był tak krótki, za krótki, kto mógł się spodziewać, że pracownik Patrolu będzie musiał ukrywać się i uciekać, a nie polować na ukrywających się i zbiegów…

Za mną rozległ się świszczące wycie. Moja ucieczka nie była przemyślana, nie wiedziałem, co się będzie działo. Purpurowy strumień ognia, wijąc się, popłynął w dół ulicy, próbując zatrzymać mój bieg i zawrócić, ale jego inercja była zbyt wielka – ładunek wpadł na ścianę budynku, na sekundę rozżarzając kamienie do białości. Przecież to…

Zatrzymałem się, upadłem, spojrzałem do tyłu. Zawulon znowu wycelował bojowy pastorał, ale poruszał się bardzo wolno, jakby coś go więziło, hamowało.

Przecież strzela, żeby mnie zabić!

Nie zostanie ze mnie garść popiołu, jeśli choć mnie potrąci Bicz Saaby!

A to znaczy, że szef nie miał racji. Dzienny Patrol nie potrzebuje tego, co w mojej pamięci. Chcą mnie zlikwidować.

Słudzy Ciemności biegli za mną, Zawulon wcelowywał broń, szef obejmował wyrywającą się Swietłanę… Podniosłem się i znowu rzuciłem się do ucieczki, rozumiejąc już, że uciec mi się nie uda. Jedyne szczęście, że na ulicy nikogo nie było, instynktowny, podświadomy strach odrzucił przechodniów na inne ulice, kiedy tylko rozpoczęła się nasza bijatyka. Nikt nie ucierpi.

Zapiszczały hamulce. Odwróciłem się i zobaczyłem, jak pracownicy Patrolu rozbiegają się, ustępując miejsca szaleńczo jadącemu samochodowi. Kierowca, wyraźnie uznawszy, że wpadł w samo centrum bandyckich porachunków, na sekundę zatrzymał się, a potem dodał gazu.

Zatrzymać go… nie, nie wolno.

Odskoczyłem na chodnik, przykucnąłem, chowając się przed Zawulonem starą, zaparkowaną wołgą, przepuszczając przypadkowego kierowcę. Srebrzysta toyota przejechała obok mnie – i z przenikliwym wizgiem płonących wałków hamulcowych zatrzymała się.

Drzwi po stronie kierowcy otworzyły się i ktoś skinął do mnie ręką.

Coś takiego nie może się zdarzyć!

Tylko w tanich filmach akcji bohatera zabiera przypadkowy samochód…

Myślałem o tym, już otwierając tylne drzwi i wskakując do środka.

– Szybciej, szybciej! – wykrzyknęła kobieta, obok której się znalazłem. poganiać kierowcy nie trzeba było -już gnaliśmy naprzód. Z tyłu błysnęli jeszcze jeden ładunek Bicza poleciał za nami… kierowca zahamował, przewężając przed maską samochodu strumień ognia. Kobieta zapiszczała.

Czym to jest dla nich? Serią z karabinów maszynowych? Czy salwą rakietową? Wystrzałem z miotacza ognia?

– Po co, po co wracałeś! – kobieta usiłowała rzucić się do przodu, chcąc uderzyć kierowcę w plecy. Już przygotowywałem się, aby przechwycić jej rękę, ale nagły skok samochodu wcześniej odrzucił kobietę do tyłu.

– Nie trzeba – powiedziałem. Dostrzegłem niezadowolone spojrzenie.

Nie mogło być inaczej. Jaką kobietę ucieszy pojawienie się w samochodzie sympatycznej, ale roztrzęsionej nieznajomej, za którą biegnie tłum uzbrojonych bandytów i dla której mąż nagle naraża się na śmiertelne niebezpieczeństwo.

Zresztą bezpośrednie niebezpieczeństwo już minęło. Wyjechaliśmy na Ziemny Wał i teraz znaleźliśmy się w gęstej kolumnie samochodów. Przyjaciele i wrogowie pozostali daleko poza nami.

– Dziękuję – powiedziałem krótko ostrzyżonej potylicy kierowcy.

– Nie zraniło pani? – nawet się nie odwrócił.

– Nie… Wielkie dzięki. Dlaczego państwo się zatrzymaliście?

– Dlatego, że jest durniem! – zapiszczała moja sąsiadka. Odsunęła się w drugi koniec samochodu, jakbym był zadżumiony.

– Dlatego, że nie jestem dupkiem – spokojnie odpowiedział mężczyzna. – Za co panią tak… nie ważne, nie moja sprawa.

– Próbowali zgwałcić – palnąłem bez namysłu. Też wymyśliłem, piękny pomysł. Tak… w restauracji, od razu na stole… jakby to nie była Moskwa, mimo wszystkich jej bandyckich wyczynów, a przynajmniej saloon na Bardzo Dzikim Zachodzie.

– Dokąd panią odwieźć?

– Tutaj – spojrzałem na świecącą się literę nad wejściem do metra. – Dojadę sama.

– Możemy odwieźć panią do domu.

– Nie trzeba. Wielkie dzięki, państwo i tak zrobiliście więcej, niż było trzeba.

– Dobrze.

Nie sprzeciwiał się i nie namawiał. Samochód zahamował, wysiadłem. Spojrzałem na kobietę i powiedziałem:

– Jeszcze raz bardzo dziękuję…

Parsknęła, rzuciła się i trzasnęła drzwiami.

No i wszystko.

Ale… – właśnie takie przypadki ukazują, że w naszej pracy jest jakiś sens…

Nieświadomie poprawiłem włosy, otrzepałem dżinsy. Przechodnie uważnie spoglądali na mnie, ale nie odsuwali się… a więc tak źle jeszcze nie wyglądam.

Ile zostało mi czasu? Pięć, dziesięć minut, zanim pogoń uchwyci ślad?

szefowi uda się ich opóźnić? Dobrze by było. Ponieważ zaczynam, wydaje mi się, rozumieć, o co idzie.

Mam jeszcze szansę, maleńką, ale zawsze…

Poszedłem do metra, idąc wyciągnąłem z torebki komórkę Olgi. Zacząłem wybierać jej numer, potem stuknąłem się w głowę, i wybrałem swój.

Pięć dzwonków… sześć… siedem…

Skasowałem numer i wybrałem nowy – mojej komórki. Tym razem Olga brała od razu:

– Halo? – ostro zabrzmiał nieznany, męski, zachrypnięty głos. Mój głos.

– To ja, Antoni – wykrzyknąłem. Przechodzący obok mnie chłopak ze zdziwieniem spojrzał w moim kierunku.

– Bałwan!

Niczego innego nie oczekiwałem od Olgi.

– Gdzie jesteś, Antoni?

– Przygotowuję się zejść pod ziemię.

– Zawsze zdążysz. Jak mogę ci pomóc?

– Już wiesz?

– Tak. Rozmawiam z Borysem… równolegle.

– Muszę odzyskać swoje ciało.

– Gdzie się spotkamy? Sekundę zastanawiałem się.

– Kiedy próbowałem zbić czarny wir z Swietłany… potem wysiadłem na

– Rozumiem. Borys wyjaśnił mi. Zróbmy tak – dodaj trzy stacje na obwodnicy, na wierzch i na lewo.

Aha… odlicza według schematu.

– Jasne.

– W środku sali. Będę tam za dwadzieścia minut.

– Dobrze.

– Przynieść coś tobie?

– Przynieś. Mnie. Resztę – co chcesz. Złożyłem telefon, jeszcze raz obejrzałem się i szybko poszedłem na stację

Rozdział 4

Stałem na środku stacji Nowosłobodzkiej. Zwykły obraz, jak na niezbyt jeszcze późną godzinę – dziewczyna czeka… może na chłopaka, może na przyjaciółkę.

W moim przypadku było to i jedno, i drugie.

Pod ziemią trudniej mnie namierzyć niż na powierzchni. Nawet najlepsi magowie Ciemności nie mogą uchwycić mojej aury przez warstwy gruntu, przez stare groby, na których zbudowano Moskwę, pośród tłumu, w gęstym potoku ludzi. Oczywiście przeczesywanie stacji też nie jest trudne – na każdą wystarczy skierować Innego z moim obrazem… i już.

Ale miałem nadzieję, że pół godziny albo nawet godzina mi pozostały, zanim Dzienny Patrol wykona takie posunięcie.

Jak wszystko okazało się proste. Jak pięknie złożyła się łamigłówka. Pokiwałem głową, uśmiechnąłem się – iw tym momencie złowiłem proszący wzrok młodego chłopaka, punka. Nie, przyjacielu, pomyliłeś się. To seksowne ciało uśmiecha się tylko do swoich myśli…

W ogóle wystarczyło skojarzyć sobie wszystko, kiedy tylko do mnie zaczęły schodzić się wszystkie nici intrygi. Szef miał rację, rzecz jasna. Nie jestem aż tak cenny, żeby planować wieloletnią, niebezpieczną i tak skomplikowaną kombinację dla zniszczenia mnie. Tu chodzi o coś zupełnie innego, zupełnie…

Próbują nas złapać na lep naszych własnych słabości. Na dobroci i miłości.

I łapią… Albo prawie nas mają.

Nagle zachciało mi się zapalić, strasznie silnie, usta napełniły się śliną. Dziwne, rzadko paliłem… pewnie to reakcja organizmu Olgi. Wyobraziłem ją sobie sto lat temu – elegancką damę z cieniutkim papierosem w cygarniczce… gdzieś tam, w literackim salonie… w towarzystwie Błoka albo Gumilewa. Uśmiechającą się, dyskutującą o problemach masonerii, uwłaszczenia, dążeniu do rozwoju ducha…

Ach!

– Nie ma pan może papierosa? – spytałem przechodzącego obok chłopaka, ubranego na tyle dobrze, żeby nie palił złotej jawy.

Spojrzał na mnie zdziwiony, ale wyciągnął paczkę parlamentów.

Wziąłem papierosa, podziękowałem uśmiechem – i rozwinąłem nad sobą niewielkie zaklęcie. Spojrzenia ludzi zaczęły mnie omijać.

No i dobrze.

Skoncentrowałem się, podniosłem temperaturę końca papierosa do dwustu stopni i zaciągnąłem się. Poczekamy. Będziemy naruszać maleńkie nienaruszalne prawa.

Ludzie przepływali obok mnie, omijając mnie w odległości metra. Ze zdziwieniem wąchali, nie rozumiejąc, skąd się bierze zapach papierosa. A ja paliłem, strzepując popiół pod nogi, popatrując na stojącego ode mnie o pięć metrów milicjanta, i próbowałem oszacować swoje szanse. Wychodziło nie tak już źle. Nawet na odwrót. I to mnie niepokoiło. Jeśli kombinację przygotowywano trzy lata, to wariant, w którym ja dowiem się prawdy, powinni byli wziąć pod uwagę. I przygotować ruch odwetowy, tylko jaki?

Zdziwiony wzrok zauważyłem nie od razu. A kiedy skojarzyłem, kto na mnie patrzy, zadrżałem.

Igor.

Chłopaczek, słabiutki Inny, który wpadł pół roku temu w sam środek wielkiej rozróby pomiędzy Patrolami. Oszukany przez obie strony. Odkryta karta, która do tej pory nie została rozegrana, zresztą, o takie karty nikt się nie bije.

Jego zdolności wystarczyły, żeby złamać moją niedbałą zasłonę. A samo spotkanie mnie nawet nie zdziwiło. W świecie dochodzi do wielu przypadków, a oprócz tego jest też i Przeznaczenie.

– Cześć, Igor – powiedziałem nie zastanawiając się. I rozwinąłem zasłonę, wciągając go w jej krąg.

Zadrżał, obejrzał się. Spojrzał na mnie. No jasne… Olgi w postaci kobiety gdy nie widział. Tylko jako białą sowę…

– Kim pani jest i skąd mnie pani zna?

Tak, już stał się bardziej dorosły. Nie z wyglądu, wewnętrznie. Nie rozumiałem, jak mu się udało tak długo nie stanąć po żadnej stronie, nie zadeklarować się ani po stronie Światła, ani Ciemności. Przecież już wchodził w Zmrok…

I dodatku wchodził w takich okolicznościach, że mógłby zostać kimkolwiek. Ale jego aura jak dawniej pozostała czysta, neutralna. Własny los. Jak dobrze mieć własny los.

– To ja Antoni Gorodecki, pracownik Nocnego Patrolu – powiedział- – Pamiętasz mnie?

Jasne, że pamiętał.

– No…

– Nie zwracaj uwagi. To kostium, umiemy zmieniać ciała.

Pomyślałem nawet przez chwilę, czy nie warto przypomnieć sobie zajęć z iluzji i choć na krótko przywrócić sobie własny wygląd. Ale nie było potrzeby – uwierzył. Może dlatego, że pamiętał, jak szef dokonał zamiany ciała.

– Czego pan chce ode mnie?

– Nic. Czekam tu na kolegę… dziewczynę, do której należy to ciało. Spotkaliśmy się zupełnie przypadkowo.

– Nienawidzę waszych Patroli! – wykrzyknął Igor.

– Jak sobie chcesz. Naprawdę nie śledzę ciebie. Chcesz, to sobie idź.

W to było mu trudniej uwierzyć niż w zamianę ciał. Chłopak podejrzliwie rozejrzał się, zasępił się.

Jasne, że ciężko było mu odejść. Otarł się o tajemnicę, poczuł siły, wznoszące się nad ludzkim światem. I wyrzekł się, choćby nawet tylko chwilowo.

Ale wyobrażam sobie, jak chciał się nauczyć – chociażby drobiazgów, chociażby prostych sztuczek z pirokinezą i telekinezą, oddziaływania, leczenia, klątw… nie wiem, czego konkretnie, na pewno chciał czegoś więcej niż tylko wiedzieć. Chciał umieć.

– Rzeczywiście mnie pan nie śledzi? – spytał mnie w końcu.

– Nie śledziłem. My nie umiemy kłamać – prosto w oczy.

– A skąd mam o tym wiedzieć… może to też kłamstwo… – odwracając oczy wymruczał chłopczyk.

Logiczne…

– Znikąd – zgodziłem się. – Jeśli chcesz – uwierz.

– Chciałbym… – rzekł ciągle patrząc na podłogę. – Ale pamiętam, co tam się zdarzyło, tam na dachu. Śni mi się to nocami…

– Możesz nie bać się już tej wampirzycy – powiedziałem. – Ona… spoczywa w pokoju. Z wyroku sądu.

– Wiem.

– Skąd? – zdziwiłem się.

– Dzwonił do mnie pana naczelnik. Ten, który także zmieniał ciało.

– Nie wiedziałem.

– Dzwonił… kiedyś, kiedy nikogo innego w domu nie było. Powiedział, że na wampirzycy wykonano wyrok. I jeszcze dodał, że ponieważ jestem potencjalnie Innym, choć jeszcze nie zdecydowany, zostałem skreślony ze spisu ludzi. I na mnie nigdy więcej los nie padnie, mogę się nie bać.

– Tak, to prawda – potwierdziłem. – Ty…

– A ja go spytałem, czy w spisach pozostali moi rodzice.

I teraz nie znalazłem żadnej odpowiedzi. Wiedziałem, jaka była odpowiedź szefa

– Dobrze, już sobie pójdę… – Igor odstąpił na krok. – Papieros się wypalił… Rzuciłem niedopałek, skinąłem głową.

– A skąd wracasz? Już późno…

– Z treningu, zajmuję się pływaniem. Nie… to naprawdę pan?

– A pamiętasz sztuczkę z rozbitym kubkiem? Igor słabo się uśmiechnął. Najtańsze tricki wywierają na ludziach największe wrażenie.

– Pamiętam. Ale… – zamilkł, patrząc obok mnie.

Odwróciłem się.

To dziwne uczucie widzieć siebie z boku. Chłopak z moją twarzą, idący moim krokiem, w moich dżinsach i swetrze, na pasku discman, w ręku mała torba. Uśmiech – lekki, ledwo zauważalny – też mój. Nawet oczy, fałszywe. zwierciadło, były moje.

– Cześć, Antoni – powiedziała Olga. – Dobry wieczór Igor.

To, że chłopak znajdował się tutaj, jej nie zdziwiło. W ogóle wyglądała na bardzo spokojną.

– Dzień dobry – Igor patrzył to na mnie, to na nią. – Antoni jest teraz w pani ciele?

– Dokładnie tak.

– Pani jest sympatyczna. Ale skąd mnie pani zna?

– Widziałam ciebie, kiedy znajdowałam się w mniej sympatycznym ciele. A teraz wybacz, ale Antoni ma duże kłopoty. Musimy je natychmiast rozważyć.

– Mam sobie pójść? – Igor jakby zapomniał, że przed chwilą sam chciał to zrobić.

– Tak. I nie obrażaj się, tutaj zaraz będzie gorąco… bardzo gorąco. Chłopiec spojrzał na mnie.

– Na mnie poluje Dzienny Patrol – wyjaśniłem. – Wszyscy słudzy Ciemności w Moskwie.

– Dlaczego?

– Długa historia. Leć do domu.

Nie było to zbyt grzeczne i Igor nachmurzył się, skinął na pożegnanie.

spojrzał na peron – akurat nadjeżdżał pociąg.

– Przecież was obronią? -ciągle trudno było mu się zorientować, kto jest w którym ciele. – Wasz Patrol?

– Spróbuje – miękko odpowiedziała Olga. – A teraz idź, proszę. Mamy mało czasu, i z każdą chwilą jest go coraz mniej.

– Do widzenia – Igor zawrócił i pobiegł do pociągu. Jego trzeci krok był już poza granicą ochronnego kręgu i o mało go nie przewrócono.

– Gdyby został, jestem pewna, że przeszedłby na naszą stronę… – patrząc za nim powiedziała Olga. – Dobrze byłoby zanalizować prawdopodobieństwa… dlaczego spotkaliście się w metrze.

– Przypadek.

– Nie ma przypadków. Ech… Antoni, kiedyś czytałam linie prawdopodobieństw zdarzeń tak łatwo, jak otwartą książkę…

– I ja nie odmówiłbym wiarygodnego proroctwa.

– Prawdziwych proroctw nie można zamówić. Dobra, do roboty. Chcesz powrócić do dawnego ciała?

– Tak. Najchętniej tu i teraz.

– Jak chcesz – Olga wyciągnęła ręce, moje ręce, i wzięła mnie za ramiona. Wrażenie było głupie, dwuznaczne. Ona widocznie odczuwała to samo, bo uśmiechnęła się:

– Ale się szybko wpakowałeś w tę kabałę, Antoni! Miałam takie nadzwyczajne plany na wieczór…


– Może powinienem podziękować Dzikusowi, że uniemożliwił twoje plany? Olga skupiła się, przestała się uśmiechać.

– Dobrze. Do dzieła.

Stanęliśmy do siebie tyłem, opierając się plecami. Wyprostowane ręce unieśliśmy na wysokość ramion. Schwyciłem palce Olgi… swoje palce…

– Wróć mi moje… – powiedziała Olga.

– Wróć mi moje – powtórzyłem za nią.

– Hesser, zwracamy ci twój dar.

Przebiegł mnie dreszcz, kiedy skojarzyłem, że wymówiła oryginalne imię szefa. I jakie imię!

– Hesser, zwracamy tobie twój dar! – szybko powtórzyła Olga.

– Hesser, zwracamy tobie twój dar!

Olga przeszła na jakiś dawny język -jej mowa brzmiała miękko i śpiewnie, wymowę miała taką, jakby to był jej rodzimy język. Ale z bólem zauważyłem, z jakim trudem zdobywa się na ten czarodziejski wysiłek, prawdę mówiąc niezbyt wielki, na poziomie mocy maga drugiej rangi.

Zmiana ciała to jak wyprostowanie sprężyny. Nasze świadomości pozostają w cudzych ciałach tylko dzięki energii, włożonej przez Borysa Ignatjewicza Hessera. Wystarczy odrzucić dar i wracamy do swoich pierwotnych postaci. Jeśli któreś z nas byłoby magiem pierwszej rangi, nie byłby potrzebny wet kontakt fizyczny, wszystko stałoby się na odległość.

Olga podniosła głos – wymówiła ostatnią formułę odmowy.

Przez chwilę nic się nie działo. Potem spazm skręcił mnie we dwoje, rzuciło mną, przed oczami wszystko popłynęło i poszarzało, jakbym pogrążał się w ku. Przez moment zobaczyłem całą stację, wszystko – zakurzone kolorowe witraże, brudną posadzkę, powolne ruchy ludzi, tęcze aur, dwa wijące się ciała, jakby rozpięte na sobie…

Potem mnie popchnęło, wcisnęło, wsunęło w cielesną powłokę.

– A… – wysyczałem, upadając na posadzkę, w ostatniej chwili wystawiając ręce. Mięśnie drżały, w uszach szumiało. Powrotne przemieszczenie okazało: znacznie mniej komfortowe, może dlatego, że nie kierował nim szef.

– Wszystko w porządku? – słabo spytała Olga. – Oj… no, ty draniu…

– Co? – spojrzałem na dziewczynę. Olga już wstawała, krzywiąc się:

– Mogłeś… pardon, zajść do toalety! -Tylko za zgodą Zawulona.

– Niech ci będzie… zapomnijmy. Antoni, mamy jeszcze z kwadrans. Opowiadaj.

– A co dokładnie?

– To, czego się domyśliłeś. Mów. Przecież nie bez powodu chciałeś wrócić do swojego ciała, masz na pewno jakiś plan.

Kiwnąłem, wyprostowałem się, wytarłem zabrudzone dłonie. Poklepałem i po kolanach, otrzepując dżinsy. Pod pachą uwierał mnie zbyt mocno ścięty rzemień, podtrzymujący kaburę… trzeba będzie poluźnić. Ludzi w metro było już niewielu, główne potoki spłynęły. Ale ci, którzy pozostali, już nie zajęci lawirowaniem w tłumie, znaleźli czas na myślenie – rozjarzały się tęcze, dobiegały nas odgłosy cudzych emocji.

Jak silnie ograniczono zdolności Olgi! W jej ciele musiałem się natężać, y zobaczyć sekretny świat ludzkich uczuć. A tymczasem to takie proste, zupełnie proste… Tym nawet nie można się chwalić.

– Nie jestem potrzebny Dziennemu Patrolowi, Ola. W ogóle. Jestem zwyczajnym magiem średniej rangi.

Potaknęła.

– Ale polowanie jest wycelowane we mnie. Nie ma już żadnych wątpliwości. A to oznacza… oznacza, że nie będę łupem, lecz wabikiem. Tak jak wabikiem był Igor, kiedy celem miała być Swieta.

– Dopiero teraz to zrozumiałeś? – Olga pokiwała głową. – Rzecz jasna. Jesteś tylko wabikiem.

– Dla Świetlany?

Czarodziejka skinęła potakująco.

– Zrozumiałem to dopiero dzisiaj – przyznałem się. – Godzinę temu, kiedy Swieta chciała stawiać opór Dziennemu Patrolowi, podniosła się do piątej rangi. Jednym zamachem. Gdyby zaczęła się bójka, zabiliby ją. Przecież nami można równie łatwo kierować jak ludźmi. Ludzi można popychać w różnych kierunkach, w stronę Dobra i w stronę Zła, tych z Ciemności – łapać na ich podłostki, na egoizm, na żądzę władzy i sławy, a nas – łowić na miłość. Tutaj jesteśmy bezbronni, jak dzieci.

– Tak.

– Szef już wie? – spytałem. – Ola?

– Tak.

Wyciskała z siebie słowa, jakby ją trzymano za gardło. Nie wierzę! Magowie Światła, którzy przeżyli tysiące lat, nie znają uczucia wstydu. Tak często ratowali świat, że znają na pamięć te wszystkie nieetyczne chwyty i pułapki. Nie znają wstydu Wielkie Czarodziejki – nawet te byłe. Zdradzano je dostatecznie często.

Zaśmiałem się.

– Ola, od razu zrozumiałaś? Kiedy tylko dotarł protest? Zaczyna się polowanie na mnie, ale jego celem jest Swietłana?

– Tak.

– Tak, tak, tak! Ale wcale nie uprzedziliście ani mnie, ani jej?

– Swietłana musi dojrzeć. Przeskakując po kilka stopni – w oczach Olgi zapłonął ogień. – Antoni… jesteś moim przyjacielem. I powiem ci uczciwie… Zrozum, nie mamy teraz czasu na powolne, dokładne wychowanie Wielkiej. Jest nam koniecznie potrzebna, tak bardzo, że nawet sobie tego nie możesz wyobrazić. Sił jej wystarczy. Zahartuje się, nauczy się koncentrować i używać mocy, a najważniejsze – nauczy się ją powstrzymywać.

– A jeśli zginę – to tylko doda jej siły woli i wzmoże nienawiść do Ciemności?

– Tak. Ale nie zginiesz, jestem pewna. Cały Patrol szuka Dzikusa, podniesiono wszystkich na nogi. Pokażemy go sługom Ciemności i oskarżenie zostanie z ciebie zdjęte…

– Zginie zaś nie zainicjowany na czas mag Światła. Nieszczęsny, samotny, zgorzkniały, pewny, że tylko on w pojedynkę walczy z Ciemnością.

– Tak.

– Dzisiaj ty ze mną we wszystkim się zgadzasz – powiedziałem bez żadnej złości. – Olga, a jeśli to co robicie, to podłość?

– Nie – w jej glosie nie było wątpliwości. Widać stawki są bardzo wysokie.

– Ile czasu muszę przetrzymać, Wasza Światłość?

Zadrżała.

Kiedyś, bardzo dawno temu, była to przyjęta forma zwracania się do siebie

Patrolu. Światłość… dlaczego to słowo utraciło swoje poprzednie znaczenie, dlaczego teraz brzmi tak głupio jak zwracanie się per „gentelman" do brudnych bezdomnych pod kioskiem z piwem?

– Chociaż do rana.

– Noc to już nie nasza pora. Dzisiaj wszyscy słudzy Ciemności wyjdą na ulice Moskwy. I będą mieli do tego prawo.

– Tylko dopóty, dopóki nie znajdziemy Dzikusa. Przetrzymaj.

– Olga… – zrobiłem krok ku niej, dotknąłem dłonią jej policzka, na moment zupełnie zapominając o różnicy wieku – co to tysiąc lat w porównaniu z niekończącą się nocą – o różnicy mocy, wiedzy.

– Olga, czy ty sama wierzysz, że dożyję do jutra?

Czarodziejka milczała.

Kiwnąłem głową. Nie było już o czym więcej mówić.

Ciekawe, ciekawe,

Zgubić się o świcie.

Stukać w przezroczyste drzwi

I wiedzieć, że nikt nie odpowie…

Pstryknąłem przycisk i włączyłem odtwarzacz w trybie przypadkowym. Nie to, że piosenka nie odpowiadała mojemu nastrojowi, wręcz przeciwnie.

Kocham metro nocą. Sam nie wiem dlaczego. Nie ma na co patrzeć, widać tylko obmierzłe reklamy i zmęczone, jednakowe ludzkie aury. Szum silnika, porywy wiatru w półotwartych oknach, wstrząsy na szynach. Tępe oczekiwane na swoją stację.

Ale i tak kocham.

Nas tak łatwo można złapać na wabik miłości…

Zadrżałem, wstałem, podszedłem do drzwi. W zasadzie zamierzałem pojechać do końca linii.

– Ryska, następna stacja – Aleksiejewska…

Znowu, napięci, milczą jak grób, Ciągle o jednym, uparcie, Bo dzisiaj – trędowatych klub Ogłasza sezonu otwarcie…

Może być…

Już kiedy wstąpiłem na ruchome schody, poczułem przed sobą lekkie falowanie mocy. Przebiegłem wzrokiem po schodach jadących w przeciwnym kierunku i prawie od razu dostrzegłem sługę Ciemności.

Nie, to nie był etatowy pracownik Dziennego Patrolu. Mag o niewielkiej mocy, czwartej albo piątej rangi, raczej nawet piątej – mocno się wytężał skanując otoczenie. Całkiem jeszcze młody, miał trochę więcej niż dwadzieścia lat, z długimi jasnymi włosami, w pomiętej, rozpiętej kurteczce. Miał miłą twarz, chociaż pełną napięcia.

A co ciebie ściągnęło do Ciemności? Co zdarzyło się nim po raz pierwszy wstąpiłeś w Zmrok? Pokłóciłeś z koleżanką? Pożarłeś się z rodzicami? Oblałeś sesję egzaminacyjną na uczelni albo dostałeś lufę w szkole? Przydeptali ci nogę w autobusie?

Ale najgorsze jest to, że zewnętrznie się wcale nie zmieniłeś. Możne nawet wyładniałeś. Twoi przyjaciele ze zdziwieniem zauważyli, jak wesoło i fajnie jest w twoim towarzystwie, jak łatwo odnosi się sukces, jeżeli zaczyna się cokolwiek robić razem z tobą. Twoja dziewczyna odkryła w tobie wiele nieznanych jej wcześniej zalet. Rodzice nie uskarżali się na to, że ich syn zmądrzał i wydoroślał. Wykładowcy byli zachwyceni utalentowanym studentem.

I nikt nie wie, jaką cenę zapłacisz, pobierając ją ze swojego otoczenia. Jak zacznie znikać twoja dobroć i współczucie.

Przymknąłem oczy i na wpół położyłem się na poręcz. Jestem zmęczony, trochę pijany, na nic nie zwracam uwagi, słucham muzyki…

Jego wzrok prześliznął się po mnie, popłynął niżej… zadrżał, zatrzymał się…

Nie miałem czasu na przygotowanie się, zmianę postaci, zamazanie aury. Nie spodziewałem się, że poszukiwania w metro już rozpoczęto.

Chłodne, przenikające jak poryw wiatru, muśnięcie. Chłopak porównywał mnie z otrzymanym portretem, rozesłanym najpewniej do wszystkich sług Ciemności w Moskwie. Czynił to nieporadnie, zapomniawszy o ochronie, nie zauważywszy, jak moja świadomość prześliznęła się po przebitej przez niego w Zmroku ścieżce i dotknęła jego myśli…

Radość. Zachwyt.Tryumf. Znalazłem. Zdobycz. Dadzą mi więcej mocy, docenią. Awansują. Sława. Rozwinąć się. Nie doceniali! Zrozumieją. Zapłacą.

Miałem nadzieję, że chociaż w jakimś kąciku świadomości znajdą się inne myśli. Na przykład, że jestem wrogiem, że walczę z Ciemnością, że zabiłem jego kolegów.

Nie ma. Nic nie ma. Myślał tylko o sobie.

Zanim młody mag wyciągnął swoje niezgrabnie poruszające się kleszcze, dobyłem swoje. Tak, wielkich zdolności to on nie ma, połączyć się z Dziennymi Patrolem z metra nie potrafi. I nie zechce. Jestem dla niego jak zaszczute zwierzę, niegroźne jak królik, a nie wilk.

No chodź, przyjacielu.

Wyszedłem z metra, śmignąłem w bok od drzwi i poszukałem swojego cienia. Szara sylwetka zakołysała się nad ziemią i wstąpiłem w nią.

Zmrok…

Przechodnie stali się przezroczystymi dymkami, samochody poruszały się jak żółwie, światło latarni ściemniało, stało się przygniatające, ciężkie. Cisza, dźwięki zlały się w jeden ledwie słyszalny głuchy łomot.

Zanadto się pospieszyłem, mój mag dopiero wjeżdża na górę idąc moim śladem… Ale czułem moc, byłem jej pełny aż po czubek głowy. To z pewnością i Olgi. W mojej postaci przywróciła sobie swoje poprzednie możliwości i napełniła ciało energią… nie zużywszy ani odrobinki. Nawet jej to do głowy nie przyszło, bez względu na cynizm…

„Gdzie jest granica, zrozumiesz sama" – powiedziałem Swietłanie. Olga zna granicę od wieków, o wiele lepiej niż ja.

Poszedłem wzdłuż muru, zajrzawszy przez beton na tunel eskalatorów, na ich taśmy. Ciemna plama wznosiła się na jednej z nich. Dosyć szybko, mag się śpieszył, przeskakiwał stopnie, ale jeszcze nie wyszedł z ludzkiego świata. Oszczędza siły. No chodź, chodź…

Zamarłem.

Naprzeciw mnie nad ziemią unosił się kłębiący się obłoczek, kawałek chmury w formie ludzkiej postaci.

Inny… Były Inny.

Możliwe, że był nasz. Ale też możliwe, że nie, ci z Ciemności też po śmierci odchodzą gdzieś tam. A teraz to był po prostu mglisty, rozmyty obłoczek, wieczny pielgrzym Zmroku.

– Pokój tobie, poległy – powiedziałem. – Kimkolwiek byłeś.

Kołysząca się sylwetka zatrzymała się przede mną. Pasemko mgły wysunęło się z obłoku i wyciągnęło się w moim kierunku.

Czego on chce? Przypadki, kiedy mieszkańcy Zmroku próbowali się skontaktować z żywymi, można było policzyć na palcach!

Ręka – jeśli to można uznać za rękę – drżała. Białawe mgliste niteczki obrywały się, rozpuszczając się w Zmroku, spadały na ziemię.

– Mam bardzo mało czasu – powiedziałem. – Poległy, kimkolwiek byłeś za życia, sługą Ciemności czy Światła, pokój tobie. Czego chcesz ode mnie?

Biały dym rozwiał się jakby od porywu wiatru. Widmo odwróciło się, wyciągnięta ręka, teraz już nie miałem wątpliwości, że rzeczywiście wyciągał ku mnie rękę, wskazywała poprzez Zmrok gdzieś na północny-wschód. Spojrzałem w tym kierunku – ujrzałem cienką, iglastą sylwetkę, wbijającą się w niebo.

– Tak… Wieża, zrozumiałem! I co to znaczy?

Chmura zaczęła się rozpływać. Jeszcze sekunda – i Zmrok dookoła był tak pusty, jak bywa zazwyczaj.

Dreszcz mną wstrząsnął. Martwy próbował skomunikować się ze mną. Czy to przyjaciel czy wróg? Doradzał, czy ostrzegał?

Nie rozumiem.

Spojrzałem poprzez ściany pawilonu, przez ziemię – ścigający był już prawie na samej górze, ale jeszcze na schodach. Tak, spróbujmy zrozumieć… czego chciał duch? Nie miałem zamiaru iść w kierunku wieży, miałem już gotową inną, ryzykowną, ale nieoczekiwaną przez nikogo marszrutę. A to znaczy, że przestrzegać mnie przed wieżą Ostankino nie miałoby sensu.

Wskazówka? Ale od kogo? Od wroga czy przyjaciela? To jest problem. Nie ma sensu łudzić się, że poza granicami życia przestają istnieć granice pomiędzy Dobrem i Złem… nasi martwi nie opuszczą nas w boju.

Muszę się zdecydować. Muszę – ale nie w tej chwili.

Pobiegłem do wyjścia z metra, w biegu wyciągając z umocowanej pod pachą kabury pistolet.

Zdążyłem. Mag wyszedł właśnie z drzwi i od razu wszedł w Zmrok. Dość łatwo, aleja wiedziałem, co mu to umożliwiło. Rozbłyski cudzych aur, ciemne iskry, rozlatujące się w różne strony.

Gdybym znajdował się w świecie ludzi, zobaczyłbym, jak wykrzywiają się twarze ludzi – od nagłego bólu serca albo kłopotów sercowych… co znacznie boleśniejsze.

Mag rozglądał się, szukając moich śladów. Wyciągać siły z otaczających go ludzi umiał, ale jego technika była kiepska.

– Cicho – powiedziałem, przyciskając lufę pistoletu do jego pleców -cicho. Już mnie znalazłeś. Tylko czy teraz z tego się cieszysz?

Drugą ręką złapałem go za nadgarstek, uniemożliwiając mu robienie passów. Wszyscy ci bezczelni młodzi magowie używają standardowego zestawu zaklęć, najprostszych i najsilniejszych. Dłoń maga stała się wilgotna.

– Idziemy – powiedziałem. – Pogadamy.

– Ty… ty… – ciągle nie mógł uwierzyć w to, co się stało. – To ty jesteś Antoni! Jesteś poza prawem!

– I co z tego. W czym ci to teraz pomoże?

Odwrócił głowę – w Zmroku jego twarz zbrzydła, straciła swoją atrakcyjność i dobroduszność. Nie, jeszcze nie przybrał swojej prawdziwej postaci w oku, nie upodobnił się do Zawulona. Ale już jego twarz nie była ludzka, nisko opadła dolna szczęka, usta szerokie jak u żaby, wąskie i mętne oczka.

– Ale masz gębę, przyjacielu – raz jeszcze pchnąłem lufą jego plecy. – pistolet. Naładowany srebrnymi kulami, chociaż to nie jest konieczne. W świecie Zmroku działa nie gorzej niż w ludzkim… wolniej, ale to i tak ciebie nie uratuje. Nawet na odwrót, poczujesz, jak kula rozrywa najpierw twoją skórę, potem włókna mięśni, rozbija kości, przerywa nerwy…

– Nie zrobisz tego!

– Niby dlaczego?

– Bo wtedy się już nigdy nie wykręcisz!

– Tak? To znaczy, że na razie jeszcze mam szansę? Wiesz, coraz bardziej chce mi się… nacisnąć na spust. Idziemy, gnido. Ponaglając maga kopniakami, zaciągnąłem go w wąskie przejście pomiędzy dwoma kioskami. Siny mech grubym dywanem pokrywający ściany, zatrząsł się. Flora Zmroku bardzo chciała posmakować naszych emocji… mojej wściekłości, jego strachu. Ale nawet tym bezmózgim roślinkom nie brakowało instynktu samozachowawczego. Mag wystarczał im z naddatkiem.

– Słuchaj, czego ode mnie chcesz? – wykrzyknął. – Dali nam twój portret, kazali ciebie szukać! Ja tylko wypełniam rozkazy! Przestrzegam Traktatu, z Patrolu!

– Ja już nie jestem w Patrolu… – jednym uderzeniem rzuciłem go w czułe objęcia mchu. Niech wyssie trochę strachu, bo inaczej nie da nawet pogadać. – Kto kieruje polowaniem?

– Dzienny Patrol.

– Konkretnie?

– Szef… nie wiem, jak się nazywa…

To bardzo prawdopodobne. Zresztą, ja wiem.

– Ciebie skierowali konkretnie na tę stację metra? Zawahał się.

– Gadaj – wycelowałem lufę w jego brzuch.

– Tak.

– Jednego?

– Tak.

– Kłamiesz. Zresztą to nie ważne. Co ci kazano zrobić po odnalezieniu mnie?

– Śledzić…

– Kłamiesz. A to jest ważne. Pomyśl dobrze i odpowiedz.

Mag milczał… wygląda na to, że siny mech spisał się zbyt dobrze.

Nacisnąłem spust, i kula z radosnym śpiewem pokonała dzielący nas metr. Mag nawet zdążył ją zobaczyć – wybałuszył oczy, nabierając bardziej ludzkiego wyglądu, odsunął się, ale zbyt późno.

– Na razie to tylko postrzał – powiedziałem. – Nawet nie śmiertelny.

Zwijał się na ziemi, ściskając ranę szarpaną brzucha. Krew w Zmroku wydawała się prawie przezroczysta. Może to tylko wrażenie, a może charakterystyczna cecha tego maga.

– Odpowiadaj na pytanie!

Machnąłem ręką podpalając siny mech dookoła. Wystarczy, teraz będę grał na jego strachu, bólu, przerażeniu. Dosyć miłosierdzia, wystarczy ustępliwości, dosyć gadek.

On – to Ciemność.

– Kazano… powiadomić i – w miarę możliwości – zlikwidować.

– A nie zatrzymać? Dokładnie – zlikwidować?

– Tak…

– Odpowiedź zaakceptowana. Środki łączności?

– Telefon… po prostu telefon…

– Daj.

– Jest w kieszeni…

– Rzuć.

Niezgrabnie sięgnął do kieszeni – rana nie jest śmiertelna, zasoby odporności maga były jeszcze dostatecznie duże, ale odczuwał piekielne bóle. Takie, jakie mu się należały.

– Numer? – spytałem złapawszy komórkę.

– Przycisk alarmowego wezwania…

Spojrzałem na ekranik.

Sądząc po pierwszych cyfrach, telefon może znajdować się gdziekolwiek, również komórkowy.

– To sztab polowy? Gdzie się znajduje?

– Nie… – zamilkł, spoglądając na pistolet.

– Przypomnij sobie – dodałem mu otuchy.

– Powiedzieli mi, że dojadą tutaj w pięć minut.

– Tak…

Spojrzałem za siebie, na płonącą na niebie iglicę. Pasuje to do niej, pasuje…! Mag poruszył się.

Nie, ja go nie sprowokowałem, odwracając wzrok. Ale kiedy wyciągnął z kieszeni buławę – grubą, krótką, wyraźnie nie własnej roboty, lecz kupną tandetną, ulżyło mi.

– No? – spytałem, kiedy zamarł, nie decydując się podnieść broni. -Działaj!

Milczał, nie poruszając się.

Gdyby spróbował mnie zaatakować, władowałbym w niego cały magazynek. A to byłoby fatalne posunięcie. Z pewnością uczono ich metodyki zachowań się podczas konfliktów ze sługami Światła. Wiedział, że bezbronnego i rannego będzie mi trudno zabić.

– Stawiaj opór – powiedziałem. – Walcz! Sukinsynu, nie krępowałeś.się, kiedy niszczyłeś cudze losy, kiedy napadałeś na bezbronnych! No? Chodź! Mag oblizał wargi -język miał długi i trochę rozdwojony. Nagle domyśliłem się, w jaką postać Zmroku się wcieli, wcześniej lub później, i poczułem Obrzydzenie.

– Liczę na twoją łaskę, ty, z Patrolu. Żądam sprawiedliwości i sądu.

– Wystarczy, że odejdę i od razu skontaktujesz się ze swoimi – powiedziałem. – Albo wyciągniesz z otoczenia tyle mocy, żeby reanimować się i dotrzeć do telefonu. Czyż nie? Wiemy to obaj.

Mag uśmiechnął się i powtórzył:

– Żądam sprawiedliwości i sądu, ty, z Patrolu!

Wymachiwałem pistoletem trzymanym w dłoni, patrząc w wyszczerzoną twarz. Oni zawsze są gotowi żądać. Nigdy – dawać.

– Zawsze trudno było mi pojąć naszą własną, dwoistą moralność – powiedziałem. – Tak ciężko i nieprzyjemnie. To przechodzi tylko z upływem czasu, a ja zawsze mam go tak mało… kiedy trzeba wymyślać sobie usprawiedliwienia. Kiedy nie wolno bronić wszystkich. Kiedy wiesz, że w Wydziale Specjalnym codziennie podpisuje się licencje… licencje na zabijanie ludzi, oddawanych Ciemności. To wstrętne, nie?

Uśmiech spełzł z jego twarzy. Powtórzył, jak zaklęcie:

– Żądam sprawiedliwości i sądu, ty, z Patrolu…

– Teraz nie jestem już w Patrolu – odpowiedziałem.

Pistolet odrzuciło, stuknął leniwie powracający na swoje miejsce zamek, wypluwając łuski. Kule pełzły poprzez powietrze jak malutki, wściekły rój os.

Krzyknął tylko raz, potem dwie kule rozerwały jego czaszkę. Kiedy pistolet szczęknął i zamilkł, ja powoli i machinalnie załadowałem nowy magazynek.

Poszarpane, pokaleczone ciało leżało przede mną. Już zaczęło wychodzić ze Zmroku, a makijaż Ciemności spływał z młodej twarzy.

Przesunąłem rękę w powietrzu, ściągając i ściskając to coś nieuchwytne, płynące poprzez przestrzeń. Zewnętrzną warstwę. Kalkę z oblicza maga Ciemności.

Jutro go znajdą. Dobrego, fajnego, lubianego przez wszystkich młodzieńca. Okrutnie zabitego. Ile teraz zła stworzyłem w świecie? Ile łez, chęci pomsty, ślepej nienawiści? Jaki łańcuch wydarzeń rozpocznie się od teraz – w przyszłość?

A ile zła zlikwidowałem? Ilu ludzi będzie żyło dłużej i szczęśliwiej? Ile łez nie zostanie przelanych, ile zła się nie nazbiera, ile nie zrodzi się nienawiści?

Możliwe, że przekroczyłem teraz tę barierę, której przekraczać nie wolno.

A może dotarłem do kolejnej granicy, którą koniecznie trzeba przekroczyć.

Wsunąłem pistolet do kabury i wyszedłem ze Zmroku.

Wieża Ostankino dziurawiła igłą niebo.

– Zagramy sobie zupełnie bez żadnych reguł – powiedziałem. – Zupełnie, zupełnie bez reguł.

Samochód udało mi się złapać natychmiast, nawet nie wywołując u kierowcy napływu altruizmu. Może dlatego, że miałem na sobie teraz nałożoną maskę martwego maga… Czarującą maskę?

– Podrzuć mnie do wieży telewizyjnej – poprosiłem, wsiadając do zajeżdżonego moskwicza, model numer sześć. – I jak najszybciej, dopóki nie zamknęli jeszcze wejścia.

– Jedziesz pobawić się? – uśmiechnął się siedzący za kierownicą mężczyzna – szczupły, w okularach, jakoś tak podobny do postarzałego Szurika ze starych komedii.

– Jeszcze jak – odpowiedziałem. – Jeszcze jak.

Rozdział 5

Na wieżę jeszcze wpuszczano. Kupiłem bilet, oddzielnie dopłaciłem za prawo odwiedzenia restauracji, przeszedłem przez zieloną trawę, okrążającą wieżę. Ostatnie pięćdziesiąt metrów ścieżki biegło pod wątłym daszkiem. Ciekawe, po co go zbudowano? Czyżby ze starej budowli czasami spadał zwietrzały beton?

Daszek kończył się maleńką budką punktu kontrolnego. Okazałem paszport, przeszedłem przez podkowę bramki wykrywającej metal – nawiasem mówiąc, nie działającej. To już były wszystkie formalności i cała ochrona strategicznego obiektu…

Teraz opadły mnie wątpliwości. Jakkolwiek patrzeć na to, pomysł, by przyjechać tutaj, był dziwaczny. Nie czułem w pobliżu koncentracji sił Ciemności. A jeżeli tutaj nawet są, to dobrze się osłonili – a więc spotkam się z magami drugiej lub trzeciej rangi. To praktycznie samobójstwo.

Sztab. Polowy sztab Dziennego Patrolu, powołany dla skoordynowania polowania… polowania na mnie. Dokąd miałby przekazywać informację niedoświadczony mag, jak nie tutaj?

Ale pchać się do ich sztabu… tam, gdzie jest nie mniej niż dziesięciu magów Ciemności, wliczając w to i doświadczonych ochraniarzy… Samemu wsuwać głowę w pętlę to głupota, nie bohaterstwo… chyba, że są jeszcze jakiekolwiek inne szanse ocalenia. A ciągle miałem nadzieję, że jakieś szanse jeszcze pozostały.

Z dołu, spod betonowych płatków podpór, wieża telewizyjna wywierała Znacznie większe wrażenie niż z daleka. A przecież, z pewnością, większość moskwian przez całe swoje życie nigdy nie wjechała na platformę widokową, traktując wieżę jedynie jako stały element krajobrazu, użyteczny i symboliczny, ale nigdy jako miejsce wypoczynku. Tutaj, jak w tunelu aerodynamicznym przemyślnej konstrukcji, hulał wiatr, i na samej granicy słuchu buczał, ledwie słyszalny, basowy dźwięk – głos wieży.

Postałem chwilę, patrząc na górę, na kraty i przepusty, nadżarty przez raka beton, na zadziwiająco wdzięczną, giętką sylwetkę. Przecież naprawdę jest giętka…- betonowe pierścienie na naciągniętych linach. Siła w giętkości. Tylko w niej.

Potem przeszedłem przez szklane drzwi.

Dziwna sprawa – wydawało mi się, że chętnych na obejrzenie nocnej panoramy Moskwy z wysokości trzystu trzydziestu siedmiu metrów powinno być aż za wielu. Nie. Nawet w windzie jechałem sam… dokładniej – z kobietą z personelu obsługi.

– Myślałem, że będzie tłum – powiedziałem, uśmiechając się przyjaźnie. – Macie zawsze takie pustki wieczorami?

– Nie, zazwyczaj jest tłoczno… – kobieta odpowiedziała bez szczególnego zdziwienia, ale w jej głosie uchwyciłem nutkę zaskoczenia. Dotknęła guziczków – zaczęły się zwierać podwójne drzwi śluzy. Momentalnie zatkało uszy i docisnęło nas do podłogi. Winda ruszyła do góry, szybko, ale bardzo delikatnie. – Jakieś dwie godziny temu tłum zaczął znikać.

Dwie godziny.

Zaraz po mojej ucieczce z restauracji.

Jeśli w tym momencie usadowili swój sztab polowy na wieży… nic dziwnego, że setki ludzi, zamierzających ten jasny, ciepły wiosenny wieczór spędzić w podniebnej restauracji, nagle zmieniło swoje plany. Choć ludzie nie widzą, ale czują.

Nawet im, nie mającym nic wspólnego z dziejącymi się zdarzeniami, wystarcza inteligencji, aby nie zbliżać się do Ciemności…

Ja mam na sobie maskę maga Ciemności, ale czy taka maskarada jest wystarczająca? Ochroniarz porówna moją maskę ze spisem tkwiącym w pamięci… będzie pasowało… odczuje obecność Mocy…

Czy będzie badał dokładniej? Czy będzie sprawdzał profil Mocy, wyjaśniał, czy jestem z Ciemności czy Światła, jaką mam rangę?

Pół na pół. Z jednej strony tak powinno być. Z drugiej – zawsze i wszędzie ochroniarze odnoszą się do tego zajęcia lekceważąco. Chyba, że się strasznie nudzą albo dopiero rozpoczęli pracę i są jeszcze pełni energii.

W końcu moja szansa to pięćdziesiąt na sto – to bardzo dużo w porównaniu z prawdopodobieństwem ukrycia się przed Dziennym Patrolem na ulicach miasta.

Winda zatrzymała się. Nawet dobrze nie zdążyłem się zastanowić, wjazd zajął ze dwadzieścia sekund. Ach, gdyby taką szybkość miały windy w zwykłych, wielopiętrowych domach…

– Przyjechaliśmy – prawie wesoło powiedziała kobieta. Prawdopodobnie byłem dzisiaj chyba ostatnim zwiedzającym wieżę Ostankino.

Wyszedłem na platformę widokową.

Zazwyczaj jest tutaj pełno ludzi. Od razu można odróżnić tych, co dopiero przybyli, od tych, którzy są tu już dostatecznie długo – po niepewności ruchów, śmiesznej ostrożności przy podchodzeniu do rozciągającego się dookoła okna, po tym, jak obchodzą wmontowane w podłogę okna z pancernego szkła – czubkiem buta bojaźliwie sprawdzając ich wytrzymałość…

Teraz oceniłbym liczbę odwiedzających na zbliżoną do dwudziestki. Zumie nie było dzieci – ja, z jakiejś przyczyny, doskonale potrafiłem sobie wyobrazić ich nagłe histerie, wybuchające już w trakcie podchodzenia do wież, oraz zezłoszczonych i zdenerwowanych rodziców… Dzieci są bardziej wrażliwe na obecność stworów Ciemności.

I ci którzy byli na platformie, wyglądali na rozkojarzonych, podłamanych. Nie interesowała ich ani rozłożona w dole Moskwa – rozświetlona różnobarwnymi ognikami, jaskrawa, świąteczno-codzienna… Jednak teraz nikogo nie cieszyło. Oddech Ciemności przytłaczał wszystkich, niewidzialny nawet dla mnie, ale odczuwalny, duszący jak czad, który pozbawiony jest smaku, barwy i zapachu.

Spojrzałem sobie pod nogi, złowiłem cień i wstąpiłem w niego. Ochroniarz stał obok, o parę kroków, na szklanym oknie, wbudowanym w podłogę. Patrzył na mnie po przyjacielsku, ale z lekkim zdziwieniem. Trzymał się w Zmroku niezbyt pewnie i zrozumiałem, że dla ochrony sztabu operacyjnego nie odkomenderowano najlepszej kadry. Silny, młody, w surowym szarym garniturze i białej koszuli, z ciemnym krawatem – pracownik banku, a także sługa Ciemności.

– Cześć, Antoni – powiedział mag.

Na moment serce w piersi mi zamarło.

Czy aż tak jestem głupi? Dziecięco, potwornie naiwny?

Czekali na mnie, zwabili, rzucili na szalę jeszcze jednego pionka, nawet wykorzystali – nie wiadomo jak, kogoś, kto dawno odszedł w Zmrok…

– Po co tu przyjechałeś?

Serce zabiło i wznowiło pracę. Wszystko było prostsze niż myślałem, znacznie prostsze.

Zabity mag był moim imiennikiem.

– Coś zauważyłem. Muszę się poradzić.

Ochroniarz zasępił się. Widać to nie ten sposób rozmowy. Ale ciągle jeszcze nie rozumiał.

– Antoni, pilnuj się. Bo ciebie nie przepuszczę, sam wiesz.

– Masz obowiązek mnie przepuścić – warknąłem w ciemno. W naszym Patrolu każdy, kto znał lokalizację sztabu operacyjnego, mógł tam wejść.

– Niby dlaczego? – uśmiechał się, ale jego prawa ręka zaczęła się osuszać w dół…

Buława na jego pasie była naładowana jak się patrzy. Kościana buława, starannie wycięta z piszczeli, z małym rubinowym kryształem na końcu. Jeśli nawet się uchylę, zasłonię – taki wyrzut mocy spłoszy wszystkich Innych dookoła.

Podniosłem z podłogi swój cień i przeszedłem w drugą warstwę Zmroku.

Zimno.

Kłębiąca się mgła… nie, nie mgła, obłoki. Płynące nad ziemią, wilgotne, ciężkie obłoki. Tutaj już nie było wieży Ostankino, świat utracił ostatnie podobieństwa do ludzkiego. Zrobiłem krok naprzód – po wacie obłoków, po pęczniejących kropelkach, po niewidzialnej ścieżce. Czas spowolnił swój bieg – tak naprawdę, to ja spadałem, ale tak powoli, że nie trzeba tego było brać pod uwagę. Wysoko, na niebie, przebijając zasłonę chmur mętnymi plamami, świeciły trzy księżyce – biały, żółty i krwawoczerwony. Przede mną narodziła się, rozrosła, pokryła szczeciną igieł ładunków błyskawica, przebiła w żółwim tempie obłoki, wypalając w nich rozwidlający się kanał…

Podszedłem do niewyraźnego cienia, straszliwie powoli sięgającego do pasa, do buławy. Chwyciłem jego rękę – ciężką, niepodatną, zimną jak lód. Nie utrzymam go. Muszę wrócić do pierwszej warstwy Zmroku i wstąpić w bój. Tam będę miał jakieś szanse na wygraną.

Światło i Ciemność, przecież nie jestem agentem operacyjnym! Nigdy nie rwałem się do pierwszego szeregu! Zostawcie mi tę pracę, którą lubię i umiem robić!

Ale i Światło, i Ciemność milczały, jak zawsze, gdy sieje przyzywa, i tylko szyderczy głos, który od czasu do czasu brzmi w każdej duszy, szepnął: „Nikt nie obiecywał ci czystej roboty".

Spojrzałem pod nogi. Moje stopy były już dziesięć centymetrów niżej niż ochroniarza. Spadałem, nie miałem żadnej opory w tej rzeczywistości, tutaj nie było wieży telewizyjnej i żadnych jej odpowiedników – nie istnieją tak cienkie skały i na tyle wysokie drzewa.

Dobrze byłoby mieć czyste ręce, gorące serce i chłodny umysł. Ale z jakiegoś powodu te trzy elementy nie chcą występować razem. Nigdy. Wilk, koza i kapusta – gdzie ten szalony przewoźnik, który przewiezie to wszystko jedną łódką?

I gdzie ten wilk, który przekąsiwszy kozą, nie zechce spróbować przewoźnika?

– Tylko Bóg wie… – powiedziałem. Głos uwiązł w obłokach. Opuściłem rękę, łapiąc za cień ochroniarza, oklapniętą szmatkę, rozmazaną w przestrzeni wciągnąłem cień w górę, narzuciłem na ciało – i wepchnąłem maga na drugi poziom Zmroku.

Krzyknął, kiedy świat dookoła gwałtownie się zmienił. Pewnie nigdy nie;usiał wchodzić głębiej w Zmrok. Za tę jego wycieczkę płaciłem swoją energią, ale same wrażenia były dla niego zupełnie nowe.

Oparłem się na ramionach ochroniarza i zepchnąłem go w dół. A sam wspiąłem się na górę, bezlitośnie depcząc jego zgięty grzbiet. „Wielcy magowie zawsze wspinają się po cudzych plecach…"

– Draniu! Antoni, ty draniu!

Ochroniarz nawet się nie domyślił, kim jestem. Dowiedział się, gdy już leżąc na plecach, będących oporą dla moich stóp, odwrócił się i spojrzał mi w twarz. Tu, w drugiej warstwie Zmroku, powierzchowne przebranie, oczywiście już mnie nie zasłaniało. Jego oczy rozszerzyły się, krótko zachrypiał, zaparł, chwytając mnie za nogę. Ale ciągle jeszcze nie pojmował, co ja robię… i po co. Uderzyłem go kilkakrotnie, miażdżąc obcasami palce i twarz. Nie było to szczególnie dotkliwe dla Innego, ale nie chciałem go niszczyć fizycznie. Niżej, niżej, spadaj, zmieszaj się ze wszystkimi warstwami rzeczywistości, ze światem ludzi i Zmroku, z grząską tkanką przestrzeni. Nie mam czasu, i zdolności też nie mam, żeby móc z tobą walczyć w uczciwym pojedynku, zgodnie z wszystkimi prawami Patroli, według praw wymyślonych dla młodziutkich sług Światła, tych tak silną wiarą w Dobro i Zło, w nienaruszalność dogmatów, w nieuniknione kary. A kiedy już uznałem, że ochroniarz jest dostatecznie głęboko wdeptany, oderwałem się od rozpłaszczonego ciała, podskoczyłem w zimną, mokrą mgłę I wydostałem się ze Zmroku. Od razu – w ludzki świat. Od razu – na platformę widokową.

Pojawiłem się na szklanej płycie, siedząc w kucki, dławiąc się w ataku duszącego kaszlu, mokry od stóp do głowy. Deszcz innego świata pachniał spalenizną i amoniakiem. Lekkie westchnienie rozległo się dookoła – ludzie odsuwali się z przestrachem ode mnie.

– Wszystko w porządku! – wychrypiałem. – Czy nie widzicie?

Ich oczy nijak nie chciały się z tym zgodzić. Stojący przy ścianie ochroniarz w mundurze, uczciwy pracownik wieży telewizyjnej, ze skamieniałą twarzą gał do kabury po pistolet. – To dla waszego dobra – powiedziałem, dławiąc się nowym atakiem kaszlu. – Zrozumieliście?

Pozwoliłem swojej Mocy wyrwać się i oddziałać na ich świadomość. Twarze zaczęły się wygładzać, uspokajać. Ludzie powoli odwracali się, przypadali do okien. Ochraniarz zastygł z rękę nad otwartą kaburą.

Dopiero wtedy pozwoliłem sobie spojrzeć pod nogi. I zamurowało mnie.

Mag był tutaj. Krzyczał -jego oczy stały się ogromne, rozszerzone bólem i przerażeniem. Wisiał pod szkłem, na końcach palców, które uwięzły w szkle, jego ciało kołysało się jak wahadło od uderzeń wiatru, rękaw białej koszuli był czerwony od krwi. Buława jak poprzednio wisiała na pasie – mag zapomniał o niej. Teraz jedynym ratunkiem dla niego byłem tylko ja – z tej strony potrójnie zbrojonego szkła, w suchej, ciepłej, jasnej muszli platformy widokowej, po tej stronie dobra i zła. Ja, mag Światła, siedzący nad nimi i patrzący w oszalałe oczy.

– A ty co, myślałeś, że zawsze się uczciwie walczymy? – spytałem. Nie wiem dlaczego, ale wydawało mi się, że mnie słyszy – nawet przez szkło i ryk wiatru. Wstałem i uderzyłem obcasem w szkło. Raz, drugi, trzeci – to nieważne, że cios nie dojdzie do wrosłych w szkło palców.

Mag szarpnął ręką, cofając ją przed zbliżającym się obcasem, nieświadomie, kierując się instynktem, a nie rozumem.

Ciało nie wytrzymało.

Na sekundę szkło pokryło się krwią, ale natychmiast oczyścił je z niej wiatr. Pozostała jedynie ciemna sylwetka maga, zmniejszająca się, obracająca się w potoku powietrza. Wiatr ściągał go w kierunku baru „Trzy Prosiaczki", modnej knajpki znajdującej się u podnóża wieży.

Niewidzialny zegar, tykający w mojej świadomości, cyknął, i za jednym zamachem skrócił pozostający mi czas o połowę.

Zszedłem ze szkła, przeszedłem się dookoła, popatrując nie na ludzi – ci rozstępowali się sami – ale w Zmrok. Nie, więcej ochroniarzy tutaj nie było. Muszę teraz tylko znaleźć miejsce, gdzie znajduje się sztab. Na górze, w pomieszczeniach służbowych wieży, wśród aparatury? Nie sądzę. Raczej w bardziej komfortowych warunkach.

Jeszcze jeden ochroniarz, ze służby wieży, stał przy schodach prowadzących na dół, do restauracji. Wystarczyło jedno spojrzenie, żeby zrozumieć: na niego już oddziaływano, i to całkiem niedawno. Dobrze tylko, że zrobiono to powierzchownie i pospiesznie.

I bardzo dobrze, że w ogóle uznano, iż ingerencja jest konieczna. To przecież pałka o dwóch końcach.

Ochroniarz otworzył usta, chcąc krzyknąć.

– Milczeć! Idziemy! – zwięźle rozkazałem.

Nie mówiąc ani. słowa, ochroniarz poszedł za mną.

Weszliśmy do toalety – maleńkiej i bezpłatnej atrakcji wieży, najwyżej położone pisuar i sedesy w Moskwie… Przesunąłem ręką w powietrzu – z jednej z kabinek, zapinając spodnie, wyskoczył pryszczaty wyrostek, mężczyzna przy pisuarze jęknął, ale przerwał i z szklistymi oczyma wyszedł.

– Rozbieraj się – rozkazałem ochroniarzowi i sam zacząłem ściągać mokry sweter.

Kabura pozostała na wpół rozpięta, „orzeł pustyni” jest o niebo lepszy od starego makarowa. Ale mnie to specjalnie nie wzruszało. Najważniejsze, że mundur znalazł się prawie na czas.

– Jeśli usłyszysz wystrzały – powiedziałem ochroniarzowi – to zejdziesz na dół i spełnisz swoje obowiązki. Rozumiesz?

Skinął.

– Kieruję ciebie ku Światłu – wymówiłem zaklęcie werbujące. – Odrzuć Ciemność, broń Światła. Daję ci wzrok, odróżniaj Dobro od Zła. Daję ci wiarę, idź za Światłem. Daję ci odwagę, walcz z Ciemnością.

Kiedyś sądziłem, że nigdy nie będę potrafił wykorzystać prawa do użycia wolontariuszy. Jaką, w tej prawdziwej Ciemności, mają wolność wyboru? Jak można wciągać człowieka w nasze intrygi, jeśli same Patrole powołano do istnienia jako zaprzeczenie tejże wolności wyboru?

Teraz zadziałałem bez wahań. Wykorzystałem tę furtkę, którą pozostawili magowie Ciemności, zleciwszy ochroniarzowi czuwać nad bezpieczeństwem ich sztabu… no, tak na wszelki wypadek, tak jak ludzie trzymają w mieszkaniach malutkiego pieska, który wprawdzie nie może kąsać, ale potrafi głośno szczekać. Ja też mam prawo skaptować ochroniarza, by stanął po mojej stronie. Przecież nie był ani dobrym, ani złym, był najzwyklejszym człowiekiem, z w miarę kochaną żoną, starymi rodzicami, którym nie zapominał pomagać, malutką córeczką i prawie dorosłym synem z pierwszego małżeństwa, słabiutką Wara w Boga, poplątanymi zasadami moralnymi, kilkoma standardowymi marzeniami… przeciętny, dobry człowiek.

Kąsek armatniego mięsa rzucony pomiędzy armie Światła i Ciemności.

– Światło z tobą – powiedziałem. I malutki, żałosny człowieczek skinął głową, z rozjaśnioną twarzą. W jego oczach pojawiło się uwielbienie. Takie jak parę godzin temu, gdy patrzył na maga Ciemności, dającego mu byle jak rozkaz i pokazującego mu moją fotografię.

Po chwili ochraniarz stał, w mojej mokrej i śmierdzącej odzieży, przy schodach. A ja schodziłem w dół, zastanawiając się, co zrobię, jeśli w sztabie będzie Zawulon? Albo inny mag takiej rangi?

Wtedy nie zdołam utrzymać maski choćby przez sekundę.

Sala Brązowa… Przeszedłem drzwi, rozejrzałem się po tym bezsensownym, okrągłym wagonie-restauracji. Koło, z ustawionymi na nim stołami, powoli się obracało.

Z niewiadomego powodu sądziłem, że Ciemności rozmieściły swój sztab w Złotej albo Srebrnej sali. Dlatego byłem trochę zdziwiony tym, co zobaczyłem.

Kelnerzy płynęli niczym śnięte ryby, roznosząc do stołów alkohole, które zresztą są tutaj zakazane. Bezpośrednio przede mną, na dwóch stołach rozłożono terminale komputerowe, podłączone do dwóch komórek. Ciągnąć kable do niezliczonych sieci łączności wieży nawet nie próbowano… zatem sztab został powołany nie na długo. Trzech młodych, długowłosych chłopaków w skupieniu pracowało – ich palce biegały po klawiaturach, na ekranach przewijają się linijki tekstów, w popielniczkach paliły się papierosy. Nigdy dotąd nie widziałem programistów Ciemności, ale tutaj, rzecz jasna byli tylko zwykli operatorzy, a nie administratorzy systemów. I niczym się nie różnili od któregokolwiek z naszych magów, siedzących w sztabie przy podłączonych do sieci notebookach. A może nawet byli nieco przystojniejsi od niejednego z nich…

– Sokolniki są już całkiem przykryte – powiedział jeden z chłopaków. Niezbyt głośno, ale jego głos niósł się po całej restauracji i kelnerzy zadrżeli, myląc krok.

– Linia Taganka-Krasnaja Priesnia – pod pełną kontrolą – odezwał się drugi. Chłopaki spojrzeli na siebie i zaśmiali się. Pewnie trochę rywalizowali ze sobą – kto pierwszy złoży raport z gotowości swoich rejonów.

Polujecie na mnie, polujecie…

Przeszedłem przez restaurację, kierując się do baru. Nie zwracajcie na mnie uwagi. Nieporadny człowiek, ochroniarz, jeden z tych, którzy miał pełnić rolę stróżującego psa. A teraz ochroniarzowi zachciało się napić piwa – zupełnie utracił poczucie obowiązku… Albo zdecydował się sprawdzić bezpieczeństwo nowych gospodarzy. Oddelegowano drużynę do Nocnego Patrolu rozkazem króla… Taram-pam-pam, tara-ra-ra…

Niemłoda kobieta przy dystrybutorze piwa mechanicznymi ruchami przecierała kufle. Kiedy zatrzymałem się przed nią, zaczęła w milczeniu nalewać mi piwo. W jej oczach było pusto i ciemno, przekształcono ją w marionetkę i krótki, ale oślepiający wybuch wściekłości udało mi się zdusić w sobie z wielkim trudem. Nie można. Nie mam prawa do ujawniania emocji. Jestem także automatem. Marionetki nie mają uczuć.

Później zobaczyłem dziewczynę, siedzącą na wysokim, obrotowym krześle naprzeciw baru, i znowu zamarło moje serce.

Jak mogłem o tym nie pomyśleć?

O powołaniu sztabu operacyjnego należy poinformować przeciwnika. Do każdego sztabu polowego jest wówczas kierowany obserwator przeciwnej strony. To część Traktatu, jedna z zasad gry, wygodna – nawet jeśli jest to tylko złudzenie – dla obu stron. I w naszym sztabie, jeśli go powołają, usiądzie ktoś reprezentujący Ciemność.

Tu siedziała Tygrysek.

Początkowo wzrok dziewczyny prześliznął się po mnie obojętnie i już sądziłem, że mnie nie zauważyła.

Jednak zaczęła mnie obserwować.

Widziała już człowieka-ochroniarza, którego wygląd przybrałem. I coś jej się nie zgadzało z obrazem zachowanym w pamięci. Wywołało alarm. Moment – i spojrzała na mnie przez Zmrok.

Stałem, nie ruszając się, nie próbując się ukryć.

Dziewczyna odwróciła wzrok, spojrzała na siedzącego naprzeciw maga. Nie był słaby – oceniłem jego wiek na zbliżony do setki, a poziom mocy na nie mniej niż trzecią rangę. Nie był słaby, był za to pełen samozadowolenia.

– Wszystko jedno. Wasze działania są formą prowokacji – spokojnie powiedziała. – Dzienny Patrol jest pewien, że Dzikus to nie Antoni.

– A kto, w takim razie?

– Nieznany nam, niepełnowartościowy mag Światła. Mag Światła, kontrolowany przez Ciemność.

– Po co, dziewczyno? – szczerze zdziwił się mag. – Wyjaśnij mi, proszę. Po co mamy tracić swoich – choćby nie byli nawet najcenniejsi…

– „Nie sami najcenniejsi” – to zdanie-klucz – melancholijnie stwierdziła Tygrysek.

– No, przypuśćmy. Gdyby u nas pojawiła się dzięki temu możliwość zniszczenia szefa moskiewskiego Oddziału Światła… no, ale on, jak zawsze, jest poza podejrzeniami. A stracić dwudziestu swoich dla jednego, jedynego stronnika Światła, i to o średniej mocy… Niepoważne. Albo masz nas za durni?

– Uważam, że jesteście niezwykle sprytni. Zapewne bardziej niż ja – Tygrysek uśmiechnęła się zjadliwie. – Ale ja jestem tylko agentem operacyjnym. Wnioski będą wyciągać inni i wyciągną je, możesz nie wątpić.

– My przecież nie żądamy natychmiastowej kaźni! – mag uśmiechnął się. – Nawet teraz nie wykluczamy możliwości pomyłki. Trybunał, kwalifikowane i bezstronne śledztwo… sprawiedliwość… to wszystko, czego chcemy!

– Nie uważasz, że to bardzo dziwne, że wasz szef, używając Bicza Saaby nie zdołał trafić Antoniego… – dziewczyna pokiwała na półpustym kuflem piwa. – Zadziwiające. Jego ukochana broń, którą mistrzowsko włada od setek lat… Wygląda na to, że pojmanie Antoniego Dziennego Patrolu nie interesuje…

– Miła dziewczyno – mag skłonił się przez stół. – Pani tok myśli nie jest konsekwentny! Nie można jednocześnie oskarżać nas o to, że prześladujemy niewinnego, posłusznego prawu sługę Światła, i o to, że nie próbujemy go złapać!

– A to dlaczego?

– Taki drobny sadyzm… – mag zachichotał. – Ta rozmowa sprawia mi prawdziwą przyjemność… czy naprawdę uważacie nas za bandę oszalałych, krwiożerczych psychopatów?

– Nie, my uważamy was za bandę chytrych łajdaków.

– W takim razie porównajmy nasze metody – mag prawdopodobnie, dosiadł swojego ulubionego konika. – Spróbujmy porównać, ilu zwykłych, szarych ludzi – naszej bazy pokarmowej – zginęło od działań obu Patroli.

– To tylko dla was ludzie są paszą.

– A dla was? Czy teraz słudzy Światła pochodzą od sług Światła, a nie są porywani z tłumu?

– Dla nas ludzie to korzenie. Nasze korzenie.

– A niech ci będzie. Korzenie. Po co się kłócić o słówka? W takim razie są i naszymi korzeniami, dziewczyno. I posyłają nam coraz więcej soków… nie będę tego ukrywał, to nie tajemnica.

– Nasza liczebność też nie maleje. To też nie jest tajemnica.

– Oczywiście. Burzliwe czasy, stresy, przeciążenia – ludzie są doprowadzeni do ostateczności, a tam łatwo o upadek. Choć do jednego wniosku dochodzimy wspólnie! – mag zaśmiał się.

– Dochodzimy – zgodziła się Tygrysek. W moją stronę już więcej nie patrzyła, rozmowa potoczyła się na nieśmiertelny temat, nierozwiązywalny dylemat, nad którym łamali sobie głowy filozofowie obu stron, a nie tylko dwoje nudzących się, zwykłych magów Światła i Ciemności. Zrozumiałem, że wszystko, co powinienem wiedzieć, Tygrysek już mi przekazała.

Albo to wszystko, co uważała za możliwe do powiedzenia…

Wziąłem kufel piwa, który postawiono przede mną. Wypiłem kilkoma równomiernymi, głębokimi łykami. Pić mi się naprawdę chciało.

Pozorują polowanie?

Tak. Już dawno o tym wiedziałem. Ale najważniejsze, co powinienem był się dowiedzieć – nasi też o tym wiedzą.

Dzikus nie złapany?

Rozumie się samo przez się. Inaczej już dawno by się ze mną skontaktowano. Telefonicznie albo mentalnie, szefowi to nie sprawia kłopotu. Zabójca zostałby oddany przed Trybunał, Swietłana nie byłaby rozdzierana przez chęć pomocy z jednej strony i konieczność nie mieszania się w awanturę z drugiej, a ja mógłbym śmiać się w twarz Zawulonowi…

Ale jak, jak można znaleźć w tak ogromnym mieście człowieka, którego zdolności pojawiają się spontanicznie? Wybuchają – i gasną. Od zabójstwa do zabójstwa, od jednego zbędnego zwycięstwa nad złem do następnego? A nawet jeśli ci z Ciemności dokładnie wiedzą, o kogo chodzi, to jest to tajemnica chroniona przez najwyższe ogniwa władzy. I nie znają jej ci, którzy zajmują się drobnymi sprawami.

Z przerażeniem się rozejrzałem dookoła.

Przecież to niepoważne!

Ochroniarz, którego tak łatwo zabiłem. Mag trzeciej rangi, który z takim zaangażowaniem dyskutuje z naszym obserwatorem, że nawet nie interesuje go to, co go otacza. Ci młodzieńcy przy terminalach, krzyczący na głos…

– Bulwar Kwiatowy sprawdzony!

– Poleżajewska pod kontrolą!

Tak, to sztab operacyjny. Tak samo niedoświadczony, jak są niedoświadczeni słudzy Ciemności, polujący na mnie w mieście. Tak, sieć została zarzucona, ale nikogo nie interesuje ilość dziur w niej. Im dłużej będę się wyrywał z obławy, im silniejszy będę stawiać opór – tym lepiej dla Ciemności. W rezultacie Swietłana, oczywiście, nie wytrzyma. Wybuchnie. Spróbuje mi pomóc – poczuje w sobie narodziny prawdziwej mocy. Nikt z naszych nie potrafi jej zatrzymać. I ją wykończą.

– Aleja Wołgogradzka…

Mogę ich wszystkich teraz powyrzynać i powystrzelać! Wszystkich co do jednego! To odpadki z Ciemności, nieudacznicy, dupki bez perspektyw, mający zbyt dużo wad. Ciemności ich nie żal – oni jej przeszkadzają, kręcąc się pod nogami. Dzienny Patrol to nie schronisko, do którego my chwilami jesteśmy podobni. Dzienny Patrol pozbywa się niepotrzebnych, w dodatku – najczęściej – naszymi rękoma. Przy okazji zbierając sobie punkty, prawo do działań odwetowych, dla osiągnięcia równowagi.

I nawet ta figura ze Zmroku, która pokazała mi wieżę Ostankino, to też wytwór Ciemności. Dodatkowe zabezpieczenie, a nuż nie domyśle się, dokąd mam pójść walczyć.

A prawdziwe działania koordynuje jeden, tylko jeden Inny.

Zawulon.

Oczywiście nie jest na mnie zły i o niczym takim nie pamięta. Po co komu takie szkodliwe i prostackie emocje podczas poważnej rozgrywki? Takich jak ja on garściami zjadał na śniadanie, zrzucał z szachownicy i wymieniał na swoje pionki.

Kiedy uzna, że partia dobiega końca i że czas rozegrać finał?

– Nie ma pani zapałek? – spytałem, odstawiając kufel i zwijając zostawioną przez kogoś paczkę papierosów. Ktoś ją zapomniał, możliwe że uciekający prawdziwy gość restauracji, a może jakiś z Ciemności…

Tygryskowi niebezpiecznie błysnęły oczy, sprężyła się. Zrozumiałem, że jeszcze sekundę i czarodziejka przejdzie bojową transformację. Też już, z pewnością, oceniła siły przeciwnika i miała poważne nadzieje na sukces.

Ale to było niepotrzebne.

Mag Ciemności, stary mag trzeciej rangi, niezgrabnie wyciągnął do mnie zapalniczkę. Ronson melodyjnie szczęknął, wypuszczając języczek płomienia, a mag kontynuował:

– Wszystkie te wasze stale oskarżenia Ciemności – o podwójną grę, o perfidię, prowokacje – mają tylko jeden cel. Zamaskować własne nieprzystosowanie do życia. Niezrozumienie świata, jego praw. A nawet – niezrozumie nie ludzi! Wystarczy tylko stwierdzić fakt, że prognozy Ciemności są zawsze znacznie bardziej dokładne, że nasze postępowanie jest zgodne z naturalnymi potrzebami ludzkiej duszy i przyciąga ludzkość na naszą stronę – i co zostaje z waszej moralności? Z waszej filozofii życiowej?

Przypaliłem, grzecznie skinąłem głową i poszedłem w stronę schodów. Tygrysek z roztargnieniem patrzyła za mną. Zrozum sama, domyśl się, dlaczego odchodzę…

Wszystko, czego mogłem się tutaj dowiedzieć, już się dowiedziałem.

Dokładniej rzecz biorąc – prawie wszystko. Schyliłem się nad krótko ostrzyżonym okularnikiem, wpatrzonym w swój notebook, i spytałem:

– Jakie dzielnice zamkniemy na końcu?

– Botaniczny, WDNCh – odpowiedział nie podnosząc oczu. Kursor przelatywał po ekranie, okularnik wydawał rozkazy, napawał się władzą, przemieszczał na mapie Moskwy purpurowe kropki. Oderwać go od tego procesu byłoby trudniej niż od ukochanej dziewczyny.

Oni przecież także potrafią kochać.

– Dziękuję – powiedziałem i opuściłem nieugaszonego papierosa w przepełnioną popielniczkę. – Bardzo mi pomogłeś.

– Drobiazg – nie oglądając odpowiedział na odczepnego operator. Z wysuniętym językiem doczepiał na mapie kolejną kropkę – szeregowego sługę Ciemności, który dołączył do obławy. Z czego ty się cieszysz, głupku… ci, którzy wyprawiają ten bal, na twojej mapie nigdy się nie pokażą. Lepiej byś sobie pograł w żołnierzyki i tak samo upiłbyś się władzą…

Poszedłem na spiralne schodki. Złość, z którą tutaj jechałem – zabijać i najprawdopodobniej zostać zabitym, zniknęła. Pewnie właśnie w taki moment żołnierza podczas przegranej bitwy ogarnia lodowaty spokój. A chirurgowi przestają drżeć ręce, kiedy chory zaczyna umierać na stole operacyjnym.

Jakie warianty rozważałeś, Zawulonie?

Że zacznę się trzepotać w sieci obławy i na te podrygi zlecą się wszyscy – i z Ciemności, i ze strony Światła… wszyscy, i szczególnie – Świetlana?

Przeliczyłeś się.

Że poddam się albo zostanę schwytany i rozpocznie się niespieszny, przeciągający się, wymykający się spod kontroli proces… który zakończy się wybuchem szalonego gniewu Świetlany w Trybunale?

Przeliczyłeś się.

Że rozpocznę bójkę z całym sztabem operacyjnym, złożonym z magów-nieudaczników, powybijam ich, ale potem znajdę się w pułapce na wysokości jednej trzeciej kilometra, a Swietłana rzuci się do wieży…

Przeliczyłeś się.

Że przejdę się po sztabie, dowiem się, że o Dzikusie tutaj nikt nic nie wie, i postaram się przeciągnąć czas?

Możliwe.

Pierścień się zaciska, wiem. Już zamknął się na przedmieściach, na Moskiewskiej Okrężnej Drodze, potem podzielono miasto na sektory, odcięto magistrale transportowe… Teraz jeszcze nie jest za późno zbiec w najbliższe, jeszcze nie przejrzane rejony, znaleźć ukrycie, spróbować się schować… przecież jedyną radę, jaką mógł mi dać mój szef było to, żebym się trzymał, przeciągał czas, dopóki Nocny Patrol miota się i szuka Dzikusa…

Przecież nieprzypadkowo kierujesz mnie w ten rejon, gdzie doszło do naszej małej, zimowej draki. Prawda? Nie mogę o niej nie wspomnieć… a to oznacza, że tak albo inaczej będę działał pod wpływem wspomnień.

…Platforma widokowa była już pusta. Całkowicie. Ostatni zwiedzający uciekli, a i personelu nie było – tylko zwerbowany przeze mnie człowiek stał przy schodach, ściskając w ręku pistolet, płonącymi oczyma wpatrując się w dół.

– Znowu się przebieramy – rozkazałem. – Przyjmij wyrazy wdzięczności od Światła. Później zapomnisz o wszystkim, o czym rozmawialiśmy. Pójdziesz do domu. Będziesz pamiętał tylko tyle, że dzień był zwyczajny, taki jak wczoraj. Żadnych zdarzeń.

– Żadnych zdarzeń! – z gotowością wypalił ochroniarz, wyskakując z mojej odzieży. Ludzi tak łatwo skierować ku Światłu albo ku Ciemności – ale są najbardziej szczęśliwi wtedy, kiedy im pozwala się być sobą samym.

Rozdział 6

Po wyjściu z wieży zatrzymałem się, wsunąłem ręce w kieszenie. Patrzyłem przez chwilę na bijące w niebo światła reflektorów, na oświetloną budkę punktu kontrolnego.

Tylko dwóch rzeczy nie rozumiałem w tej grze, którą prowadziły teraz Patrole… a dokładniej – kierownictwa Patroli.

Ten, który odszedł w Zmrok – kto to był, po której stronie? Uprzedzał mnie, czy może straszył?

Chłopak. Igor – nasze spotkanie było przypadkowe czy też nie? Jeśli nieprzypadkowe – to splot linii Przeznaczenia czy kolejna zagrywka Zawulona?

O mieszkańcach Zmroku właściwie niczego nie wiedziałem. Możliwe, że i sam Hesser nic nie wiedział.

A o Igorze można pomyśleć.

On jest nierozdaną kartą w tej grze. Nawet jeśli jest tylko szóstką, ale jednak atutową, jak i my wszyscy. A nawet najmniejsze atu czasami są niezbędne. Igor już przebywał w Zmroku – pierwszy raz, kiedy próbował mnie zobaczyć, drugi – ratując się przed wampirzycą. Niezbyt dobry układ kart, szczerze mówiąc. W obu sytuacjach kierował nim strach… i co tam mówić, jego przyszłość praktycznie jest już przesądzona. Może jeszcze kilka lat utrzymywać się i na granicy między człowiekiem a Innym, ale jego droga wiedzie ku Ciemności.

Prawdzie zawsze lepiej jest patrzeć prosto w oczy.

Najpewniej należy do Ciemności. I to nie ma znaczenia, że obecnie jest zwykłym, dobrym chłopcem. Jeśli przeżyje, będę musiał przy spotkaniach żądać, by pokazał dokumenty… Albo pokazywać swoje.

Prawdopodobnie Zawulon może na niego oddziaływać. Skierować w ten sam punkt, gdzie ja się znajduję. A to mi przypomina, że i moje miejsce pobytu doskonale wyczuwa – ale na to jestem przygotowany.

Ale jaki sens miało to „przypadkowe" spotkanie?

Według operatora dzielnicy WDNCh na razie nie przeczesują. A mnie mogła przyjść do głowy szalona myśl, by wykorzystać chłopaka – ukryć się u niego w domu albo posłać po pomoc. Mogłem pójść do niego do domu. Tak?

Zbyt skomplikowane. Nawet za bardzo… mnie i tak łatwo można złapać. Coś mi umyka… coś najważniejszego.

Szedłem w stronę ulicy, już nie spoglądając na wieżę, mieszczącą dzisiaj atrapę sztabu Ciemności, prawie już zapominając o okaleczonym ciele maga-ochroniarza, walającym się gdzieś tutaj, u stóp wieży. Czego oni ode mnie oczekują? Czego? Zacznijmy od tego.

Mam zostać wabikiem. Mam wpaść w łapy Dziennego Patrolu. W taki sposób, żeby nie było żadnych wątpliwości co do mojej winy… i to faktycznie się stało…

A Świetlana dłużej nie wytrzyma. Możemy ochronić ją samą i jej rodzinę. Ale nie możemy ingerować w jej własne decyzje. I jeśli zacznie mnie ratować, wyciągać z lochów Dziennego Patrolu, odbijać w Trybunale, zniszczą ją, szybko i bez wahania. Zawulon liczy na jej nerwowy odruch. Cała gra była przygotowana już bardzo dawno temu, kiedy mag Ciemności Zawulon zobaczył w Przyszłości zjawienie się Wielkiej Czarodziejki i tę rolę, którą przeznaczono dla mnie. Przygotowano pułapki. Pierwsza nie wypaliła. Druga już rozwarła swoją drapieżną paszczę. Możliwe, że przed nami jest jeszcze i trzecia.

Ale co tutaj robi ten dzieciak, jeszcze niezdolny do ujawnienia swoich magicznych zdolności?

Zatrzymałem się.

Przecież jest po stronie Ciemności, czyż nie?

Kto z naszych zabija sługi Ciemności? Słabe, nieporadne, nie zdradzające tendencji do rozwoju…

Jeszcze jeden przypisany mi trup… ale po co?

Nie wiem. Ale to, że chłopak jest już skazany i że spotkanie w metro nie było przypadkowe, wiedziałem już na sto procent. Albo znowu widzę przyszłość, albo kolejny fragment łamigłówki znalazł się na swoim, zaplanowanym miejscu.

Igor zginie.

Przypomniałem sobie, jak patrzył na mnie na peronie, zasępiony, ale równocześnie chciał mnie i spytać o coś, i obrazić. Kolejny raz wykrzyczeć mi w oczy tę prawdę o Patrolach, która dotarła do niego zbyt wcześnie. Jak odwrócił się i pobiegł do pociągu.

„Przecież was obroni? Wasz Patrol?"

„Spróbuje".

Oczywiście, że spróbuje. Będą wszyscy szukać Dzikusa.

I oto odpowiedź!

Zatrzymałem się, ściskając dłońmi głowę. Światło i Ciemność, jak jestem głupi! Jak niewyobrażalnie naiwny!

Dopóki Dzikus jest żywy – pułapka się nie zamknie. Zrobić ze mnie psychopatę-zabójcę, kłusownika Światła, to za mało. Trzeba jeszcze zniszczyć prawdziwego Dzikusa.

Ciemność albo przynajmniej Zawulon, wie kim on jest. Więcej – potrafią nim sterować. Podrzucać ofiary, tych, z których nie będzie żadnych korzyści. Teraz Dzikus nie jest na etapie kolejnej heroicznej walki z Ciemnością – już całkowicie pogrążył się w boju. Słudzy Ciemności spadają na niego z wszystkich stron, najpierw kobieta-wilkołak, potem mag Ciemności w restauracji… teraz chłopiec. Pewnie mu się wydaje, że świat zwariował, że zbliża się Apokalipsa, że siły Ciemności podbijają świat. Nie chciałbym być na jego miejscu.

Kobieta-wilkołak była konieczna, aby móc przedłożyć nam protest i zademonstrować, w kogo wymierzono uderzenie.

Mag z restauracji – żeby pogrążyć mnie całkowicie i mieć podstawę do formalnego oskarżenia i aresztowania.

Chłopiec – żeby w końcu zlikwidować Dzikusa, który już odegrał swoją rolę. Włączyć się w ostatniej chwili, złapać go nad trupem, zabić, uniemożliwiając próbę ucieczki i stawiania oporu – przecież nie wie, że my walczymy zgodnie z regułami, nigdy się nie podda, nie zareaguje na polecenie nieznanego mu „Dziennego Patrolu"…

Po śmierci Dzikusa nie będę miał już żadnego wyjścia. Albo się zgodzę na maglowanie pamięci, albo muszę odejść w Zmrok. W każdym z tych przypadków Swietłana wybuchnie.

Skuliłem się.

Zimno. Mimo wszystko zimno. Wydawało mi się, że zima już całkiem skapitulowała, ale tylko tak mi się wydawało.

Podniosłem rękę, zatrzymując pierwszy przejeżdżający samochód. Zajrzałem kierowcy w oczy i rozkazałem: – Jedziemy… Impuls był dostatecznie silny, nawet nie spytał, dokąd trzeba jechać.

Świat zbliża się do swojego końca.

Coś się stało… ruszyło… ożyły prastare cienie… zadźwięczały głuche słowa zapomnianych języków… dreszcz wstrząsnął ziemią.

Nad światem wschodziła Ciemność.

Maksym stał na balkonie, palił, jednym uchem słuchając narzekań Heleny. Trwały już kilka godzin, nieprzerwanie od tego momentu, kiedy uratowana dziewczyna wysiadła z samochodu przy stacji metra. Maksym usłyszał o sobie wszystko, co tylko mógł sobie wyobrazić, i nawet trochę tego, czego nie był sobie w stanie wyobrazić.

To, że jest durniem i babiarzem, gotowym narażać życie tylko dla miłej buźki i długich nóg, Maksym przyjął spokojnie. To, że jest chamskim łotrem, kokietującym w obecności żony zużytą i brzydką prostytutkę, było chociaż nieco bardziej oryginalne. Szczególnie, jeśli wziąć pod uwagę, że z przypadkową pasażerką zamienił ledwie parę słów…

A potem już poleciały same brednie. Wypomniała niespodziewane delegacje, te dwa przypadki, kiedy zjawił się w domu pijany… rzeczywiście pijany jak bela. Usłyszał od niej też, ile ma kochanek, o swojej beznadziejnej tępocie i miękkim charakterze, przeszkadzających mu w robieniu kariery i prowadzeniu w najmniejszym choćby stopniu życia na porządnym poziomie…

Maksym spojrzał przez ramię.

Helena przecież nawet się nie nakręcała… co dziwne. Siedziała na skórzanej kanapie przed wielkim ekranem panasonika i gadała, gadała… prawie szczerze.

Czy ona tak naprawdę myśli?

Ze ma stado kochanek? Że uratował nieznaną dziewczynę dla jej zgrabnej figurki, a nie dlatego, że w powietrzu świszczało od kul? Że źle i biednie żyją? Oni, którzy trzy lata temu kupili to przepiękne mieszkanie, urządzili je jak paląc, a na Boże Narodzenie jeżdżą do Francji.

Mówiła to z głębokim przekonaniem. Oskarżała go głosem przepełnionym cierpieniem.

Maksym pstryknął papierosa na dół. Spojrzał w noc.


Ciemność… ciemność nadciąga.

Zabił tam w toalecie maga Ciemności. Jedno z najbardziej obrzydliwych stworzeń, wcielenie kosmicznego zła. Człowieka siejącego zło i strach. Pozbawiającego ludzi energii, zniewalającego cudze dusze, przekształcającego białe w czarne, miłość w nienawiść. Jak zwykle… jeden przeciwko całemu światu.

Tylko że wcześniej nic takiego się nie zdarzało. Dwa dni z rzędu atakować te diabelskie stworzenia… albo one wypełzają ze swoich śmierdzących nor, albo jego wzrok staje się lepszy.

Nawet teraz…

Maksym patrzył z wysokości dziesiątego piętra i widział nie nocne miasto obsypane światłami. To – dla innych. Dla ludzi, ślepych i żałosnych… Widział kłębek ciemności, wiszący nad ziemią. Niewysoko… na poziomie dziesiątego, dwunastego piętra.

Maksym widział kolejne narodziny Ciemności.

Jak zawsze. Jak zazwyczaj. Ale dlaczego tak często, dlaczego trzeci raz z rzędu? Trzeci w ciągu doby!

Ciemność migotała, kołysała się, ruszała. Ciemność żyła.

A za jego plecami Helena zmęczonym, nieszczęśliwym, obrażonym głosem wyliczała jego grzechy. Wstała, podeszła do drzwi balkonowych, jakby nie była pewna, że Maksym słyszy. Dobrze, niech tak będzie. Chociaż dzieci nie pobudzi… jeśli, rzecz jasna, śpią. Z jakiegoś powodu Maksym wątpił w to.

Gdyby tak rzeczywiście wierzył w Boga. Tak naprawdę… Ale z tej słabiutkiej wiary, która podtrzymywała Maksyma po każdej akcji oczyszczania, już prawie nic nie pozostało. Nie może istnieć Bóg w świecie, gdzie rozkwita Zło.

Ale gdyby był… albo gdyby w duszy Maksyma pozostała prawdziwa wiara… upadłby teraz na kolana, na brudny, kruszący się beton, wyciągnął ręce do ciemniejącego, nocnego nieba, do nieba, gdzie nawet gwiazdy płonęły słabym i żałobnym ogniem. I krzyknąłby: „Za co? Za co, Panie? To ponad moje siły, ponad moje siły! Zdejmij ze mnie ten ciężar, proszę, zdejmij! Nie jestem tym, który jest potrzebny! Jestem słaby…”

Krzycz – nie krzycz. Nie włożył na siebie sam tego brzemienia. I nie będzie go sam zdejmował. Płonie, rozpala się tam czarny płomyczek. Nowe kleszcze Ciemności.

– Heleno, wybacz… – odsunął żonę, wszedł do pokoju. – Muszę wyjść.

Urwała w pół słowa i w jej oczach, gdzie do tej pory była tylko złość i uraza, pojawił się strach.

– Wrócę – szybko poszedł do drzwi, mając nadzieję uciec od pytań.

– Maksym! Maksym, poczekaj!

Przejście od kłótni do błagania było błyskawiczne. Helena rzuciła się za nim, chwyciła za rękę, zajrzała w twarz – błagalnie, prosząco.

– Wybacz, wybacz mi… tak się wystraszyłam… Wybacz, plotłam bzdury… Maksym!

Patrzył na żonę, która w jednej chwili porzuciła agresywność, skapitulowała, gotowa na wszystko, byle tylko on – głupi, rozpustny, podły- nie wyszedł z mieszkania. Czyżby w jego twarzy pojawiło się coś, co wystraszyło Helenę bardziej niż bandyckie porachunki, w które wtedy wpadli?

– Nie puszczę! Nie puszczę ciebie nigdzie! Noc już nadchodzi…

– Nic mi nie będzie – miękko powiedział Maksym. – I ciszej, ciszej, dzieci się obudzą. Szybko wrócę.

– Nie myślisz o sobie, to chociaż pomyśl o dzieciach! O mnie pomyśl! – Helena błyskawicznie zmieniła taktykę. – A jeżeli zapamiętali numer samochodu? A jeżeli teraz się zjawią, szukając tego ścierwa? Co mam zrobić?

– Nikt się nie zjawi – Maksym wiedział, że to prawda. – A jeśli nawet… drzwi są mocne. Dokąd dzwonić – dobrze wiesz. Helena… puść.

Żona zamarła zasłaniając drzwi, rozłożyła ręce, pochyliła głowę, zmrużyła oczy – jakby oczekiwała, że ją zaraz uderzy.

Maksym ostrożnie pocałował ją w policzek i odsunął na bok. Wyszedł do przedpokoju, odprowadzany jej zupełnie już ogłupiałym wzrokiem. Z pokoju córki dochodziła nieprzyjemna, ciężka muzyka – nie śpi i włączyła magnetofon tylko po to, aby zagłuszyć ich pełne złości głosy… głos Heleny…

– Nie trzeba! – błagająco szepnęła za nim żona.

Narzucił kurtkę, mimochodem sprawdzając, czy wszystko w wewnętrznej kieszeni jest na swoim miejscu.

– Zupełnie o nas nie myślisz! – już jakby siłą inercji, nie mając na nic nadziei, zduszonym głosem krzyknęła Helena. Muzyka w pokoju córki za brzmiała głośniej.

– To nieprawda – spokojnie powiedział Maksym. – Właśnie o was myślę. Strzegę was.

Zszedł o pół pietra, nie chciał czekać na windę, zanim go dogonił ostatni krzyk żony, nieoczekiwany -nie lubiła prać brudów poza mieszkaniem, i nigdy nie kłóciła się na klatce schodowej.

– Lepiej, byś kochał, niż strzegł!

Maksym wzruszył ramionami i przyspieszył kroku.

O, tutaj stałem zimą.

Wszystko pozostało takie same – głuche podwórze, szum samochodów za plecami, słabe światło latarń. Tylko było bardziej zimno. Wszystko wydawało mu się proste i jasne, jak młodziutkiemu, amerykańskiemu policjantowi, który wyszedł na pierwszy patrol.

Chronić prawo. Ścigać zło. Bronić niewinnych.

Jak byłoby fajnie, gdyby wszystko pozostało na zawsze proste i jasne, tak jak wtedy, kiedy miałem dwanaście albo dwadzieścia lat. Gdyby na świecie istniałyby tylko dwa kolory – czarny i biały. Ale nawet najbardziej uczciwy i prostoduszny policjant, wychowany na wzniosłych ideałach w paski i gwiazdki, wcześniej albo później zrozumie – na ulicach jest nie tylko dobro i zło. Są jeszcze uzgodnienia, ustępstwa, układy. Informatorzy, pułapki, prowokacje. Wcześniej albo później trzeba donieść na swoich, podrzucać w cudze kieszenie pakieciki z heroiną, kopać w nerki, ostrożnie, żeby nie pozostawić śladów.

I wszystko to dla przestrzegania właśnie tych prostych i jasnych reguł.

Chronić prawo. Ścigać zło. Bronić niewinnych.

Też musiałem to zrozumieć.

Poszedłem wąską, ceglaną ścieżką, kopnąłem nogą kawałek gazety, walający się pod ścianą. Tu właśnie spopielił się ten nieszczęsny wampir. Rzeczywiście był nieszczęśliwy, zawinił tylko tym, że zakochał się. Nie w wampirzycy, nie w człowieku – ale w ofierze… w swoim pożywieniu.

A tutaj chlapnąłem z małpki wódką… parząc twarz kobiety, którą my, Nocny Patrol, oddaliśmy na pożywienie wampirom.

Jak oni, słudzy Ciemności, kochają mówić: „Wolność"! Jak często tłumaczymy sobie samym, że wolność ma granice.

I wszystko to prawdopodobnie jest absolutnie słuszne. I dla sług Ciemności, i dla sług Światła, tych, którzy po prostu żyją wśród ludzi, przewyższając ich zdolnościami, ale mają takie same pragnienia i skłonności. Dla tych, którzy wybrali życie zgodne z regułami.

Ale wystarczy wkroczyć tylko na tę niewidzialną granicę, gdzie stoimy my, członkowie Patrolu, rozdzielając Ciemność i Światło…

To wojna. A wojna jest zawsze przestępstwem. Zawsze, we wszystkich czasach. W niej jest miejsce nie tylko na heroizm i poświęcenie, ale i na zdradę, podłość, ciosy w plecy. Inaczej po prostu nie da się walczyć. Inaczej – przegra się przed walką.

W końcu co to takiego! O co warto walczyć, kiedy stoję na granicy, pośrodku, między Światłem i Ciemnością? Moi sąsiedzi są wampirami! Oni nigdy, a w każdym razie Kostia- nigdy nie zabijał. To porządni ludzie… z naszego, ludzkiego punktu widzenia. Jeśli oceniać wedle ich działań – są znacznie bardziej uczciwi od szefa. Albo Olgi.

Gdzie ta granica? Gdzie usprawiedliwienie? Gdzie wybaczenie?

Nie znam odpowiedzi. Nie czuję się na siłach nic powiedzieć, nawet sobie samemu. Już płynę po najmniejszej linii oporu, opierając się na starych przekonaniach i dogmatach. Jak mogą ciągle walczyć, oni – moi towarzysze, agenci operacyjni Patrolu? Jakie wyjaśnienia znajdują dla swoich czynów? Też nie wiem. Ale i tak ich usprawiedliwienia w niczym mi nie pomogą. Tutaj każdy odpowiada sam za siebie… jak w szumnych hasłach Ciemności.

A najgorsze jest to, iż czułem, że jeśli nie zrozumiem, nie znajdę tej granicy -jestem skazany. I nie tylko ja jeden. Zginie Świetlana. I szef też się wplącze w beznadziejną próbę jej ratowania. Rozsypie się cała struktura moskiewskiego Patrolu.

„Szewc bez butów chodzi".

Stałem, opierając się ręką o brudną, ceglaną ścianę. Wspominałem, przygryzając wargi, próbując znaleźć odpowiedź. Nie było jej. Widać, taki już los.

Przechodząc przez cichy, miły dziedziniec, podszedłem do domu na kurzych łapkach. Radziecki drapacz chmur przygnębiał mnie, było to uczucie zupełnie nieuzasadnione, ale nadzwyczaj silne. Podobne przeżywałem od czasu do czasu, kiedy przejeżdżałem pociągiem obok opuszczonych wsi albo na pół rozwalonych elewatorów. Był nie na swoim miejscu… zbyt wielki rozmach, zakończony ciosem w powietrze.

– Zawulon – powiedziałem -jeśli mnie słyszysz…

Cisza, zwyczajna cisza późnego moskiewskiego wieczoru – ryk samochodów, gdzieniegdzie muzyka dobiegająca z okien, i pełne bezludzie.

– I tak nie mogłeś wszystkiego przewidzieć – powiedziałem w pustkę.

– To jest niemożliwe. Zawsze istnieją rozwidlenia prawdopodobieństwa rzeczywistości. Przyszłość jest nieokreślona. Wiesz o tym. I ja też o tym wiem.

Poszedłem przez ulicę, nie rozglądając się na boki, nie zwracając uwagi na samochody. Przecież mam misję, prawda?

Sfera odstraszania!

Zadźwięczał, zastygając na szynach, tramwaj. Samochody zwalniały, objeżdżając pustkę, w której środku ja się znajdowałem. Wszystko przestało istnieć – tylko budynek, na dachu którego trzy miesiące temu prowadziliśmy bój, i noc, i odblaski energii niewidocznej dla ludzkiego oka.

Moc, którą dano dostrzec nielicznym, narastała.

Tutaj jest oko tajfunu, nie pomyliłem się. Prowadzono mnie właśnie tutaj. Świetnie. Przyszedłem. Zawulonie, ty mimo wszystko pamiętasz tę maleńką, ale wstydliwą porażkę. Nie możesz nie pamiętać, jak otrzymałeś policzek na oczach swoich niewolników.

Oprócz szczytnych celów – rozumiem, że dla niego one są szczytne – ma jeszcze jedno wielkie pragnienie, kiedyś będące zwykłą ludzką słabostką, a teraz jeszcze spotęgowane przez Zmrok.

Zemsta. Wyrównanie rachunków.

Rozegrać walkę od nowa. To jak wygrażanie pięściami już po bójce.

Wy wszyscy, wielcy magowi, i ci Światła, i ci Ciemności, macie ten sam rys charakteru – przesycenie zwykłą walką, dążenie do błyskotliwego zwycięstwa. Poniżenia przeciwnika. Nudzą was prozaiczne zwycięstwa, odeszły już w przeszłość. Wielki bój wyrodził się w nieskończoną partię szachów. Tak jak dla Hessera, wielkiego maga Światła, który z taką przyjemnością naśmiewał się z Zawulona, przywdziawszy cudze oblicze.

Dla mnie jeszcze walka nie stała się grą.

Może dzięki temu mam ukrytą szansę.

Wyjąłem z kabury pistolet, odbezpieczyłem. Wciągnąłem w płuca powietrze, głęboko, bardzo głęboko, jakbym przygotowywał się do nurkowania. Czas już.

Maksym wyczuwał, że tym razem wszystko skończy się szybko.

Nie będzie nocnego czuwania w zasadzce. Długiego śledzenia także nie będzie. Oświecenie tym razem przyszło zbyt jasne i nie było tylko wyczuciem wroga, wrogiego istnienia, ale i dokładnym naprowadzeniem na cel.

Dojechał do skrzyżowania ulic Gałuszkina i Jarosławskiej, zatrzymał się na podwórzu wielopiętrowego budynku. Popatrzył na tlący się czarny płomyk, powoli przemieszczający się wewnątrz budynku.

Mag Ciemności jest tam. Maksym odczuwał go już realnie, jakby go widział. Mężczyzna. Niewielkie zdolności. Nie wilkołak, nie wampir, nie inkub. Właśnie mag Ciemności. Biorąc pod uwagę jego niewielką moc – nie będzie problemów. Problem jest w czymś innym.

Maksym mógł tylko mieć nadzieję i modlić się, żeby do tego nie dochodziło tak często. Dzień po dniu likwidować stwory Ciemności – to obciążenie nie tylko fizyczne. Jest jeszcze ta straszna chwila, kiedy kindżał przebija serce wroga. Moment, w którym wszystko dookoła zaczyna wibrować, chwiać się, barwy gasną, dźwięki cichną, ruch zwalnia. Co zrobi, jeśli kiedyś się pomyli? Jeśli zlikwiduje nie wroga rodzaju ludzkiego, lecz zabije zwykłego człowieka? Nie wiedział.

Ale przecież nie ma wyjścia, skoro tylko on na całym świecie jest zdolny odróżnić tych z Ciemności od zwykłych ludzi. Jeśli tylko jego rękom powierzono funkcję bycia Bogiem, losem, przypadkiem, bronią…

Maksym wyjął drewniany kindżał. Popatrzył na zabawkę z lekkim smutkiem i zmieszaniem. Nie on niegdyś wystrugał to ostrze, nie on nadał mu gromkie imię „mizerykordia".

Mieli wtedy po dwanaście lat, on, i Pietia, jego najlepszy i chyba jedyny w dzieciństwie… a zresztą, co tu ukrywać, jedyny w życiu przyjaciel. Bawili się w jakieś rycerskie walki. W ich dzieciństwie było wiele rozrywek, i to bez żadnych tam komputerów i dyskotek. Bawili się całym podwórkiem, przez jedno, jedyne krótkie lato, strugając sobie miecze i kindżały, walcząc właściwie z pełną siłą, ale ostrożnie. Starczało im rozumu, aby wiedzieć, że i listewką można wybić oko albo zranić się do krwi. Dziwna sprawa, z Pietią zawsze znajdowali się w przeciwnych obozach. Może dlatego, że tamten był trochę młodszy i Maksym trochę wstydził się młodego przyjaciela, wpatrzonego w niego jak w obraz, chodzącego ciągle za nim jak zakochany. I było mu całkiem wstyd, kiedy w kolejnej walce wybił z ręki Pieti drewniany miecz – ten przecież właściwie wcale się nie bronił przed nim – i krzyknął: „Jesteś jeńcem!”

Tylko później zdarzyło się coś dziwnego. Pietia milcząc podał mu ten kindżał… i powiedział, że szlachetny rycerz powinien skończyć jego życie tą „mizerykordia”, a nie poniżać go braniem w niewolę. To była zabawa… zabawa… ale to właśnie wtedy coś po raz pierwszy drgnęło w Maksymie, kiedy zadał cios… udawał, że zadaje cios drewnianym kindżałem. I była taka nieznośna, krótka chwila, kiedy Pietia patrzył to na jego rękę, zatrzymującą broń-zabawkę przed ubrudzoną białą koszulką, to jemu w oczy. A potem nagle powiedział: „Zostaw sobie, to dla ciebie… niech będzie zdobyczny".

Maksym przyjął drewniany kindżał z przyjemnością, bez wahania. I jako zdobycz, i jako podarek. Ale później nigdy nie brał go do zabawy. Trzymał w domu, starał się o nim zapomnieć, jakby się wstydził nieoczekiwanego podarku i własnej słabości. Ale pamiętał… zawsze pamiętał. I nawet kiedy już dorósł, ożenił się, kiedy zaczęło rosnąć jego własne dziecko – nie zapomniał. Broń-zabawka leżała razem z albumami zdjęć z dzieciństwa, kopercikami z pasemkami włosów i pozostałym sentymentalnym barachłem. Aż do tego dnia, kiedy Maksym pierwszy raz wyczuł obecność Ciemności w normalnym świecie.

Wtedy drewniany nożyk wezwał go. I stał się prawdziwą bronią, bezlitosną, niezwyciężoną.

A Pieti już nie ma. Ich rozdzieliła młodość – roczna różnica wieku jest znacząca dla dzieci, ale dla podrostków to już prawdziwa przepaść. Potem rozdzieliło ich życie. Uśmiechali się do siebie przy spotkaniach, ściskali ręce, parę razy nieźle sobie popili razem, wspominając dzieciństwo. Potem Maksym ożenił się, przeniósł się, kontakty prawie zamarły. A tej zimy, zupełnie przypadkowo, dotarła do niego wiadomość. Powiedziała mu o tym matka, do której regularnie, tak jak powinien syn, dzwonił wieczorami. „Pamiętasz Pietię? Byliście takimi przyjaciółmi w dzieciństwie, nie mogliście się rozstać…"

Pamiętał. I od razu zrozumiał, do czego taki wstęp…

Rozbił się. Spadł z dachu jakiegoś wysokiego budynku. Co go tam zaniosło w środku nocy? Może chciał popełnić samobójstwo… a może był pijany, ale lekarze mówią, że był trzeźwy. A może go zabili. Pracował w jakiejś handlowej firmie, zarabiał sporo, rodzicom pomagał, miał dobry samochód…

„Naćpał się prochów" – bez cienia litości powiedział wtedy Maksym. Tak nieżyczliwie, że matka nawet nie próbowała się sprzeczać. – „Naćpał się, zawsze był dziwny".

A jego serce nie załkało, nie ścisnęło się z żalu. Tylko że tego wieczoru sam się upił nie wiadomo czemu. A potem poszedł i zabił kobietę, której ciemna moc zmuszała do porzucania ukochanych i powrotu do ślubnych żon. Zabił niemłodą wiedźmę, swatkę, której bez powodzenia szukał już od dwóch tygodni.

Pietki nie ma, od wielu lat nawet ślad nie pozostał po tym chłopcu, z którym się przyjaźnił. A od trzech miesięcy nie ma Piotra Nesterowa, którego widywał raz do roku albo i rzadziej. Ale podarowany kindżał pozostał.

Z pewnością ich dziecinna, niezgrabna przyjaźń nie była bezowocna…

Maksym bawił się machinalnie drewnianym kindżałem. Dlaczego, dlaczego jest osamotniony? Dlaczego nie ma obok przyjaciela, zdolnego wziąć na swe barki choć część ciężaru, co go przygniata? Tak wiele jest sił Ciemności dookoła, a tak mało – Światła.

Nie wiedzieć czemu przypomniało mu się ostatnie, już za drzwiami rzucone zdanie Heleny: „Lepiej byś kochał, niż strzegł…"

Czy to nie jest jedno i to samo? – sparował w myślach Maksym.

No nie, na pewno nie to samo. Tylko co może zrobić człowiek, dla którego miłość – to walka przeciw, a nie dla?

Przeciw Ciemności, a nie dla Światła.

Nie dla Światła, ale przeciw Ciemności.

– Jestem strażą – powiedział Maksym. Sam do siebie, na wpół cicho, jakby wstydził się powiedzieć to na głos. To schizofrenicy sami ze sobą rozmawiają. A on nie jest schizofrenikiem, jest normalny, nawet bardziej niż normalny, widzi starożytne zło, wkradające się w świat…

Wkradające się albo już od dawna tu mieszkające?

To szaleństwo. Nie wolno, nie wolno w żadnym wypadku nie wolno wątpić. Jeśli straci choćby część swojej wiary i pozwoli sobie na rozluźnienie albo poszukiwanie nieistniejących sojuszników, to nastąpi jego koniec. Drewniany kindżał nie uderzy swoim światło niosącym ostrzem w sługę Ciemności. Kolejny mag spali go czarodziejskim ogniem, wiedźma zaczaruje go, wilkołak rozerwie na strzępki.

Straż i sędzia!

Nie powinien się wahać.

Kłębek ciemności, wiercący się na dziewiątym piętrze, nagle zaczął zjeżdżać w dół. Serce przyspieszyło bieg – mag szedł na spotkanie swojego przeznaczenia. Maksym wysiadł z samochodu, szybko się rozejrzał. Nikogo nie ma. Jak zazwyczaj… coś, ukryte w nim, wygania przypadkowych świadków, oczyszcza pole boju.

Pole boju? Raczej szafot?

Straż i sędzia?

Czy kat?

Co za różnica! Przecież służy Światłu!

Znana już mu siła wypełniała jego ciało, orzeźwiała. Trzymając rękę za połą marynarki, Maksym szedł w stronę klatki schodowej na spotkanie zjeżdżającego windą maga Ciemności.

Szybko, wszystko trzeba zrobić szybko. Przecież jeszcze nie jest noc. Mogą zobaczyć. A przecież nikt nigdy nie uwierzy w jego opowiadanie… w najlepszym przypadku wsadzą go do wariatkowa.

Zawołać… Przedstawić się… Wyjąć broń.

Mizerykordię. Miłosierdzie. On jest strażą i sędzią. Rycerzem Światła. Wcale nie jest katem!

To podwórze – to pole boju, a nie szafot!

Maksym zatrzymał się przed drzwiami. Usłyszał kroki. Szczęknął zamek.

I niemalże zakrzyknął z przerażenia i zgrozy, przeklinając niebiosa, los, i swój niezwykły dar.

Mag Ciemności to dziecko.

Chudy, ciemnowłosy chłopaczek. Z wyglądu całkiem przeciętny, tylko Maksym mógł dostrzec drżący wokół niego woal – aurę Ciemności.

Ale dlaczego? Dotąd jeszcze go to nie spotkało. Zabijał mężczyzn i kobiety, młodych i starych, ale nigdy jeszcze nie trafiały mu się dzieci, które sprzedały duszę Ciemności. Maksym nawet nie rozważał takiej ewentualności, nie chcąc dopuścić do siebie takiej myśli, czy też podejmować przed czasem decyzji. Może zostałby w domu, wiedząc, że jego przyszła ofiara to dwunastolatek.

Chłopak stał w drzwiach klatki schodowej, z zdziwieniem patrząc na Maksyma. Przez chwilę wydawało mu się, że wyrostek się odwróci i rzuci się z powrotem do domu, zatrzaskując ciężkie, zamykane na kodowy zamek drzwi… No, uciekaj, uciekaj!

Chłopiec zrobił krok naprzód, przytrzymał drzwi, żeby nie trzasnęły zbyt głośno. Spojrzał w oczy Maksymowi – trochę zaskoczony, ale zupełnie bez strachu. Nic nie rozumiem. Nie uważał Maksyma za przypadkowego przechodnia, zrozumiał, że na niego czekano. I sam idzie na spotkanie. Nie boi się? Taki jest pewien swojej ciemnej mocy?

– Jest pan ze Światła, jak widzę – powiedział chłopak. Cicho, ale z pewnością siebie.

– Tak… – słowo to wyszło z jego ust z trudem, niechętnie, opierając się. Odwrócił wzrok. Przeklinając swą słabość, Maksym wyciągnął rękę, wziął chłopca za ramię: – Jestem sędzią.

Chłopak wcale się nie wystraszył.

– Spotkałem dzisiaj Antoniego.

Jakiego Antoniego? Maksym milczał, ale zaskoczenie widać było w jego oczach.,

– Przyszedł pan do mnie w jego sprawie?

– Nie. W twojej.

– Po co?

Chłopak zachowywał się nieco wyzywająco, jakby kiedyś miał już z Maksymem długotrwały spór, jakby Maksym zawinił i powinien wyznać swą winę.

– Jestem sędzią-powtórzył Maksym. Najchętniej by się odwrócił i uciekł.

Wszystko przebiegało nie tak, jak powinno! Mag ciemności nie może być dzieckiem, rówieśnikiem jego córki. Mag powinien się bronić, napadać, uciekać – a nie stać z obrażoną miną… jakby miał do tego prawo.

Jakby to mogło go chronić.

– Jak się nazywasz? – spytał Maksym.

– Igor.

– Jest mi nadzwyczaj przykro, że tak się stało – Maksym mówił szczerze. I nie czuł żadnej sadystycznej radości z opóźniania chwili zabójstwa. -

Niech to diabli wezmą… Mam córkę w twoim wieku!

Z jakiegoś powodu bolało go to najbardziej.

– Ale jeśli nie ja, to kto?

– O czym pan mówi? – chłopiec próbował uwolnić się od jego ręki. To wzmogło stanowczość Maksyma.

Chłopczyk czy dziewczynka, dorosły czy dzieciak. Jaka różnica! Ciemność i Światło – to jedyna różnica.

– Muszę ciebie uratować – powiedział Maksym. Wolną ręką wyciągnął z kieszeni kindżał. – Muszę – i uratuję.

Rozdział 7

Najpierw rozpoznał samochód.

Potem – wysiadającego z niego Dzikusa.

Ogarnął go żal, ciężka i bezgraniczna żałość. To był mężczyzna, który mnie uratował, kiedy w postaci Olgi uciekałem z „Maharadży".

Czy powinienem się był domyśleć? Pewnie tak… gdybym miał trochę więcej doświadczenia, więcej czasu, więcej zimnej krwi. Kobieta, która jechała z nim… wystarczyło tylko spojrzeć na aurę, Świetlana przecież opisała ją bardzo szczegółowo. Mogłem rozpoznać. Mogłem zakończyć grę jeszcze w samochodzie.

Ale – jak ją zakończyć?

Zanurzyłem się w Zmroku, kiedy Dzikus spojrzał w moją stronę. Wydaje się, że to zadziałało, ruszył dalej, do klatki schodowej, w której kiedyś siedziałem przy zsypie i dyskutowałem z białą sową.

Dzikus szedł zabić Igora. Wszystko jest tak, jak myślałem. Wszystko jest tak, jak przewidział Zawulon. Pułapka była przede mną, silnie naciągnięta sprężyna zaczynała ściskać się. Wystarczyło zrobić krok i ucieszyć Dzienny Patrol zakończoną pomyślnie operacją.

A gdzie ty jesteś, Zawulonie?

Zmrok dał mi czas. Dzikus ciągle szedł w stronę domu, niespiesznie przestawiając nogi, a ja rozglądałem się, szukając dookoła sług Ciemności. Albo ich śladów, oddechów, cieni…

Ciśnienie magii wokół mnie było nadzwyczaj silne. Tutaj schodziły się warianty rzeczywistości, rwące się w przyszłość. Skrzyżowanie stu dróg, punkt, w którym świat decyduje się, dokąd dalej pójdzie. Nie z mojego powodu, Dzikusa czy chłopca. My wszyscy jesteśmy tylko częścią pułapki. Statystami, jednemu nakazano powiedzieć.Jedzenie podano”, drugiemu odegrać upadek, trzeciemu – z hardo podniesioną głową wstąpić na szafot. Ten punkt Moskwy stał się areną niewidzialnej bitwy. Aleja nie widziałem Innych – ani tych z Ciemności, ani tych ze Światła. Tylko Dzikusa, ale nawet teraz nie był odbierany jako Inny – jedynie na jego piersi iskrzył się skrzep Mocy. Z początku pomyślałem, że widzę serce. Potem zrozumiałem, że to broń, ta sama, którą zabija tych z Ciemności.

Co tu się dzieje, Zawulonie? Ogarnęła mną głupie uczucie obrazy. Przyszedłem! Wstępuję w twoją pułapkę… patrz, noga już wstawiona, zaraz wszystko się stanie… gdzie jesteś?

Albo Zawulon ukrył się tak doskonale, że nie wystarczało moich mocy, aby go odkryć… Albo go tutaj w ogóle nie było!

Przegrywałem. Przegrywałem jeszcze przed finałem, ponieważ nie mogłem zrozumieć taktyki wroga. Tu powinna być pułapka, przecież ci z Ciemności powinni zniszczyć Dzikusa, zaraz po tym, gdy zabije Igora…

Jak zabije?

Przecież już jestem tutaj. Wyjaśnię mu wszystko, co się dzieje, opowiem o Patrolach, które wzajemnie się obserwują, o Traktacie, który zmusza nas do zachowywania neutralności, o ludziach i Innych, o świecie i Zmroku. Opowiem mu wszystko, tak jak opowiadałem Swietłanie, i on zrozumie…

Zrozumie?

A jeśli on naprawdę nie umie dostrzec Światła!

Świat dla niego to szare, bezmózgie owcze stado. Ci z Ciemności – to wilki, które krążą dokoła, wyłapując co tłustsze owieczki. A on sam – pies-stróż. Niezdolny do dostrzeżenia pasterzy, oślepiony strachem i wściekłością, rzucający się we wszystkich kierunkach, jeden przeciw wszystkim.

Nie uwierzy, nie pozwoli sobie uwierzyć…

Rzuciłem się naprzód, ku Dzikusowi. Drzwi klatki były już otwarte i Dzikus rozmawiał z Igorem. Dlaczego wyszedł, o tej późnej porze, ten głupi chłopak, który dobrze już wie, jakie siły rządzą naszym światem? Czyżby Dzikus był zdolny zwabiać swoje ofiary?

Mówić do niego nie ma sensu. Muszę napaść na niego ze Zmroku. Obezwładnić. I dopiero potem objaśnić wszystko!

Zmrok zabrzmiał tysiącem piskliwych odgłosów, kiedy w biegu wyrżnąłem o niewidzialną barierę. O trzy kroki od Dzikusa, już podnoszącego rękę do ciosu. Uderzyłem o przezroczystą ścianę, rozpłaszczyłem się na niej i powoli osunąłem się na ziemię, trzęsąc głową, w której wszystko dzwoniło.

Źle. Och, jak źle! Nie rozumie sensu mocy. Jest magiem-samoukiem, psychopatą po stronie Dobra. Ale kiedy bierze się za robotę, otacza się magiczną barierą. Nieświadomie, ale mi od tego wcale nie jest lżej.

Dzikus coś powiedział Igorowi. I wyciągnął rękę spod poły marynarki.

Drewniany kindżał. Coś kiedyś słyszałem o tych czarach, jednocześnie naiwnych i mocarnych, ale teraz nie czas na wspominanie.

Wyśliznąłem się ze swojego cienia, wszedłem w ludzki świat i skoczyłem Dzikusowi na plecy.

Maksyma przewrócono, kiedy podniósł kindżał. Świat dookoła już zdążył zszarzeć, ruchy chłopca stały się powolne – widział, jak spokojnie zamykają się powieki, ostatni raz przed tym, zanim szeroko rozewrą się od bólu. Noc przekształciła się w zmierzch, w podium, na którym przywykł ogłaszać wyrok i wykonywać karę, na którym nic go nie mogło zatrzymać.

A jednak zatrzymali go. Przewrócili, rzucili na asfalt. W ostatniej sekundzie Maksym zdążył wyciągnąć rękę, wykonać przewrót, podnieść się.

Na scenie pojawiła się trzecia osoba. Jak Maksym go nie zauważył? Jak on się podkradł – do niego, zajętego ważną sprawą, zawsze odgrodzonego od widzów i zbędnych uczestników najczystszą w świecie mocą, tą, która wiodła go do walki?

Mężczyzna – młody, chyba trochę młodszy od Maksyma. W dżinsach, swetrze, z torbą przewieszoną przez ramię – to on go teraz niedelikatnie przewrócił, przez ramię. I ma pistolet w ręce!

Kiepsko…

– Zatrzymaj się – powiedział mężczyzna, jakby Maksym chciał uciekać. – Wysłuchaj mnie.

Przypadkowy przechodzień, który potraktował go jak banalnego maniaka? A pistolet, i jak zręcznie się podkradł, że pozostawał niewidoczny? Komandos w cywilu? Taki by strzelał albo dobił, nie pozwolił podnieść się z ziemi.

Maksym wpatrywał się w nieznajomego, umierając z ciekawości. Jeśli to jeszcze jeden z Ciemności… nigdy jeszcze nie napotkał dwu jednocześnie.

Ale Ciemności nie było. Nie było! Całkiem nie było!

– Kim jesteś? – spytał Maksym, prawie zapomniawszy o chłopaczku-magu. Ten powoli podszedł do nieoczekiwanego ratownika.

– Pracownik Patrolu. Antoni Gorodecki, Nocny Patrol. Posłuchaj mnie.

Wolną ręką Antoni złapał chłopca i schował za plecy. Aluzja była w pełni zrozumiała.

– Nocny Patrol? – Maksym ciągle jeszcze próbował znaleźć w nieznajomym jakiś ślad Ciemności. Ale nie znajdował – i to go wystraszyło jeszcze bardziej. – Jesteś z Ciemności?

On nic nie rozumiał. Próbował mnie sondować – czułem to przenikliwe, nie do powstrzymania, ale równocześnie nieumiejętne przeszukanie. Nawet nie wiem, czy dałoby się przed nim zamknąć. W tym człowieku albo Innym, w tym wypadku oba te określenia były niesprzeczne, czuło się jakąś pierwotną siłę, szaleńczy, fanatyczny nacisk. Nie zamykałem się.

– Nocny Patrol? Jesteś z Ciemności?

– Nie. Jak się nazywasz?

– Maksym – Dzikus powoli podchodził bliżej. Wpatrywał się w mnie, jakby wyczuwał, że już spotkaliśmy się, tylko miałem inny wygląd. – Kim jesteś?

– Pracownikiem Nocnego Patrolu. Wszystko ci wyjaśnię, wysłuchaj mnie. Ty jesteś magiem Światła.

Twarz Maksyma zadrżała, skamieniała.

– Zabijasz tych z Ciemności. Wiem o tym. Dzisiaj rano zabiłeś dziewczynę-wilkołaka. Wieczorem, w restauracji, wykończyłeś maga Ciemności.

– Ty… też?

Możliwe, że mi się wydawało. A może naprawdę w jego głosie naprawdę pojawiła się nadzieja. Demonstracyjnie wsunąłem pistolet do kabury.

– Jestem magiem Światła. Co prawda niezbyt silnym. Jednym z setek w Moskwie. Jest nas wielu, Maksymie.

Jego oczy się rozszerzyły i zrozumiałem, że trafiłem w cel. Nie był szaleńcem, który wyobraża sobie, że jest supermanem i jest dumny z tego. Pewnie niczego tak nie pragnął w życiu, jak spotkać towarzysza broni.

– Maksymie, nie dostrzegliśmy ciebie na czas – powiedziałem. Czyżby udało się wszystko załatwić pokojowo, bez przelewania krwi, bez bezsensownej bójki dwóch magów Światła? – To nasza wina. Podjąłeś walkę w pojedynkę, narobiłeś szkód. Maksymie, wszystko jeszcze można naprawić. Przecież nie słyszałeś o Traktacie…

Nie słuchał mnie, miał gdzieś jakiś tam nieznany Traktat. To, że nie jest sam, było dla niego najważniejsze.

– Walczycie z Ciemnością?

– Tak.

– Wielu was?

– Tak!

Maksym znowu spojrzał na mnie i znowu przenikliwy oddech Zmroku błysnął w jego oczach. Próbował dostrzec kłamstwo, zobaczyć Ciemność, Zło i nienawiść – tylko tyle przecież potrafił.

– Przecież nie jesteś z Ciemności – prawie żałośnie powiedział. – Widzę to. A nigdy się nie pomyliłem!

– Jestem z Patrolu – powtórzyłem. Rozejrzałem się – nikogo dookoła nie było. Coś odstraszało ludzi. Pewnie to była jakaś część zdolności Dzikusa.

– Ten chłopak…

– Też jest Innym – szybko odpowiedziałem. – Jeszcze się nie określił, czy stanie po stronie Światła czy…

Maksym zaprzeczył głową:

– On już jest w Ciemności.

Spojrzałem na Igora. Chłopak powoli podniósł oczy.

– Nie – powiedziałem.

Aura była dobrze widoczna -jaskrawa czysta tęcza, zmieniająca się, zwykła u bardzo malutkich dzieci, ale nie u prawie dorosłych podrostków. Własny los, nieokreślona przyszłość.

– Z Ciemności – Maksym pokiwał głową. – Nie widzisz? Ja się nie mylę, nigdy. Zatrzymałeś mnie i nie dałeś zlikwidować wysłannika Ciemności.

Na pewno nie kłamał. Dano mu niewiele – ale za to szczodrze. Maksym potrafi widzieć Ciemność, wyszukiwać najbardziej drobne jej piętna w cudzych duszach. Nawet więcej, właśnie taką powstającą iskierkę Ciemności widzi najwyraźniej.

– Nie zabijamy wszystkich z Ciemności, jak leci.

– Dlaczego?

– Mamy zawieszenie broni, Maksymie.

– Jak może istnieć zawieszenie broni z Ciemnością?

Przebiegł mnie zimny dreszcz – w jego głosie nie było cienia wątpliwości.

– Każda wojna gorsza jest od pokoju.

– Tylko nie ta – Maksym podniósł rękę z kindżałem. – Widzisz? To podarek… podarek od mojego przyjaciela. Zginął i możliwe, że przez kogoś takiego jak ten chłopak. Ciemność jest podstępna!

– Mnie o tym mówisz?

– Oczywiście. Może i jesteś po stronie Światła – jego twarz skrzywiła się w gorzkim uśmieszku. – Ale w takim razie wasze Światło dawno przygasło. Nie ma przebaczenia dla zła. Nie ma zawieszenia broni w walce z Ciemnością.

– Nie ma przebaczenia dla Zła? – Teraz i ja byłem zły. I to jeszcze jak. – Kiedy ty zakłułeś w toalecie maga Ciemności… dlaczego nie zostałeś tam jeszcze z dziesięć minut? Nie mogłeś patrzeć, jak będą krzyczały jego dzieci, jak będzie płakać jego żona? Oni nie są z Ciemności, Maksymie! To zwykli ludzie, którzy nie mają naszych sił! Wyciągnąłeś spod kul dziewczynę…

Zadrżał, ale jego twarz i tak nie utraciła kamiennego spokoju.

– Zachowałeś się jak bohater! Ale to, że ją chcieli zabić za ciebie, za twoje przestępstwo? O tym ty nie wiesz?

– To wojna!

– Ty sam ją wywołałeś – wyszeptałem. – Sam jesteś jak dziecko ze swoim dziecięcym kindżałem. Tam gdzie rąbią drwa, wióry lecą, tak? Wszystko dozwolone w wielkiej bitwie o Światło?

– Ja nie walczę o Światło – też zniżył głos – nie o Światło, lecz przeciw Ciemności. To wszystko, co mi dano. Rozumiesz? I nie myśl… dla mnie to nie drwa i nie wióry. Nie prosiłem o tę moc, nie marzyłem o niej. Ale jeśli już się pojawiła… nie mogę inaczej.

Kto, do cholery, jego nie wypatrzył?

Dlaczego nie wyszukaliśmy Maksyma od razu, jak tylko stał się Innym?

Z niego byłby świetny agent operacyjny. Po długich kłótniach i wyjaśnieniach. Po miesiącach nauki, po latach treningów, po upadkach, pomyłkach, pijaństwie, próbach samobójczych. W końcu -jeśli nie sercem, bo tej możliwości mu nie dano, lecz swoim chłodnym, bezkompromisowym rozumem-pojąłby zasady walki. Prawa, wedle których Światło i Ciemność wiodą swoją wojnę; prawa, dzięki którym pozbywamy się wilkołaków ścigających ofiary i zabijamy swoich, nie umiejących się powstrzymać przed zabijaniem sług Ciemności.

Teraz stoi przede mną mag Światła, który w ciągu kilku ostatnich lat zlikwidował więcej stronników Ciemności niż agent operacyjny ze stuletnim stażem pracy. Samotnik, zahartowany. Potrafiący nienawidzić i niezdolny do miłości.

Odwróciłem się, wziąłem Igora za ramiona – stał za mną cały czas, cicho, nie wysuwając się, z uwagą wysłuchując naszą rozmowę. Wypchnąłem go naprzód, przed siebie. Powiedziałem:

– On jest magiem Ciemności? Możliwe. Obawiam się, że możesz mieć rację. Minie kilka lat i ten chłopak poczuje swoje uzdolnienia. Będzie szedł przez życie, a wokół niego będzie pełzła Ciemność. Z każdym krokiem będzie mu się żyło lżej i łatwiej. Każdy jego krok ktoś opłaci swoim bólem. Pamiętasz bajkę o Syrence? Wiedźma dała jej nogi, ona chodziła, a w jej stopy wbijały się rozpalone noże. Ta bajka jest o nas, Maksymie! My zawsze chodzimy po nożach, i do tego nie można się przyzwyczaić. Tylko że Andersen nie powiedział wszystkiego. Wiedźma mogła w inny sposób rzucić swój czar. Syrenka idzie, a noże tną innych. To droga tych z Ciemności.

– Mój ból jest we mnie – powiedział Maksym. I ogarnęła mnie szaleńcza nadzieja, że jest jednak zdolny zrozumieć. – Ale to nie powinno… nie ma prawa niczego zmieniać.

– Jesteś gotowy go zabić? – skinąłem głową, wskazując na Igora. -Maksym, powiedz? Jestem pracownikiem Patrolu… znam granicę pomiędzy dobrem i złem. Nawet zabijając tych z Ciemności możesz mnożyć zło. Powiedz – jesteś gotowy zabić?

Nie wahał się. Skinął, spojrzał mi w oczy – spokojnie, radośnie.

– Tak. Nie tylko jestem gotowy… ja nigdy nie przepuszczałem stworom Ciemności. Nie przepuszczę i teraz.

Niewidoczna pułapka zatrzasnęła się.

Nie zdziwiłbym się, zobaczywszy teraz obok Zawulona. Wynurzającego się ze Zmroku i akceptująco klepiącego Maksyma po ramieniu. Albo ironicznie śmiejącego się ze mnie.

A w następnej minucie zrozumiałem, że Zawulona tutaj nie ma. Nie ma i nie było.

Nastawiona pułapka nie wymaga obserwacji. Zadziała sama. Wpadłem.

Albo pozwolę Maksymowi zabić chłopca, który stanie się kiedyś magiem Ciemności. I zostanę wspólnikiem, ze wszystkimi wypływającymi z tego konsekwencjami. Albo wdam się w bójkę. Zniszczę Dzikusa -jakkolwiek na to patrzeć, nasze siły są nieporównywalne. Sam zlikwiduję jedynego świadka i – mało tego – zabiję maga Światła…

Maksym przecież się nie cofnie. To jego wojna, jego mała Golgota, na którą wchodzi już od kilku lat. Albo zwycięży, albo zginie.

Po co Zawulon miałby wdawać się w bójkę?

Wszystko przygotował dokładnie. Oczyścił szeregi Ciemności z balastu, wrobił mnie, stworzył napięcie, stworzył wrażenie „posunięcia" strzelając obok mnie. Zmusił mnie do wyjścia naprzeciw Dzikusowi. A teraz Zawulon jest daleko. Może nawet nie w Moskwie. Możliwe, że obserwuje sytuację – istnieją przecież wystarczające środki techniczne, a nawet magiczne. Obserwuje i śmieje się.

Wpadłem.

Cokolwiek zrobię, czeka mnie Zmrok.

Zło nie musi likwidować dobra własnymi rękoma. Prościej jest tak działać, aby zwarły się ze sobą siły dobra.

A jedyna szansa, która mi jeszcze została, jest tak maleńka i wyjątkowo podła.

Nie zdążyć.

Pozwolić Maksymowi zabić chłopca… nie, nie pozwolić, po prostu nie potrafić przeszkodzić. Potem się uspokoi. Potem pójdzie ze mną do sztabu Nocnego Patrolu, wysłucha mnie i sto razy zaprotestuje, ucichnie przyduszony żelaznymi argumentami i bezlitosną logiką szefa, zrozumie, co zrobił – że naruszył tak delikatną równowagę. I sam odda się Trybunałowi, gdzie ma, niewielką, śladową, ale zawsze szansę na uniewinnienie.

Przecież nie jestem agentem operacyjnym. Zrobiłem wszystko, co mogłem. Nawet potrafiłem odgadnąć intrygę Ciemności, kombinację, wymyśloną przez kogoś znacznie mądrzejszego ode mnie. Po porostu nie starczyło mi sił, czasu, refleksu.

Maksym machnął ręką z kindżałem.

Czas nagle zgęstniał i zaczął się wolniej toczyć, jakbym znalazł się Zmroku. Jedynie barwy nie zszarzały, a nawet stały się bardziej jaskrawe, i ja sam poruszałem się w tym zgęstniałym środowisku. Drewniany kindżał zbliżał się ku piersi Igora, zmieniając się, to miotając metaliczne błyski, to pokrywając się szarym płomieniem, twarz Maksyma była skupiona, jedynie zagryziona warga ujawniała jego napięcie, a chłopiec jeszcze nie zdążył niczego zrozumieć, nawet nie próbował się odsunąć…

Odepchnąłem Igora na bok – mięśnie nie słuchały mnie, nie chciały wykonywać aż tak bezsensownego i samobójczego ruchu. Dla niego, malutkiego maga Ciemności, uderzenie kindżału było śmiercią. Dla mnie – życiem. Zawsze przecież tak było, jest i będzie: to, co dla Ciemności jest życiem, dla Światła – śmiercią. I na odwrót. Nie zmienię tego…

Zdążyłem.

Igor upadł, uderzając głową o drzwi wejściowe, wolno osuwając się na beton – popchnąłem go za silnie, chciałem go uratować, nie myślałem o ewentualnych obrażeniach. We wzroku Maksyma pojawiła się prawie dziecięca uraza. Ale jeszcze był zdolny do rozmowy:

– To wróg!

– Nic złego nie zrobił!

– Bronisz Ciemności.

Maksym nie kłócił się o to, czy jestem po stronie Ciemności czy Światła. To potrafił zobaczyć.

Sam był bielszy niż biel. I dla niego nigdy nie istniała alternatywa – kto powinien żyć, a kto – umrzeć.

Cios kindżałem -już nie w chłopca, lecz we mnie. Uchyliłem się, znalazłem wzrokiem cień, podciągnąłem – a on posłusznie rzucił się mi na spotkanie.

Świat zszarzał, ścichły dźwięki, ruch spowolnił się. Poruszający się Igor leżał zupełnie nieruchomo, samochody w ślimaczym tempie przesuwały się po jezdni, nagłymi skokami obracały się ich koła, gałęzie drzew zapomniały o wietrze. Tylko Maksym nie spowolnił.

Poszedł za mną, sam tego nie rozumiejąc. Wszedł w Zmrok z naturalną łatwością, tak jak człowiek schodzi z drogi na pobocze. Teraz było mu wszystko jedno – czerpał siły z pewności swojej racji, ze swojej nienawiści, świetlistej, najbardziej świetlistej na świecie nienawiści, z doprowadzonej do białego złości. Nawet nie jest katem tych z Ciemności. To inkwizytor… Znacznie bardziej groźny niż cała nasza Inkwizycja.

Wyrzuciłem w górę ręce, rozcapierzając palce w znaku Mocy, prostym i nigdy nie sprawiającym trudności, ach, jak muszą się śmiać młodzi Inni, kiedy im po raz pierwszy pokazują ten znak, „wachlarz palców"… Maksym nawet nie zatrzyma! się – trzepnęło go, ale on uparcie schylił głowę i znowu rzucił się na mnie. Odstąpiłem, zaczynając rozumieć… gorączkowo przeglądałem w myśli magiczny arsenał.

Agape – znak miłości – nie wierzy w miłość.

Potrójny klucz – rodzący wiarę i zrozumienie – nie wierzy mi.

Opium – symbol liliowy, droga snu – poczułem, jak ciążą moje powieki.

Oto jak zwycięża Ciemność. Jego głęboka wiara splątana z tajnymi zdolnościami Innego działa jak zwierciadło. Odbija zadane uderzenie. Podciąga go do poziomu przeciwnika. A wraz ze zdolnością dostrzegania Ciemności i głupawym czarodziejskim kindżałem gwarantuje mu prawie odporność na atak.

Nie, oczywiście, wszystkiego nie odbije. Uderzenia nie są odbijane natychmiast. Znak Thanatosa albo Biały miecz najprawdopodobniej osiągną cel.

Ale zabijając go, zabijam i siebie. Idę tą samą drogą, która jest nam sądzona – w Zmrok. W przygaszone sny, w bezbarwną powódź, w wieczny mglisty chłód. Nie starczy mi sił, aby uznać go za wroga, takiego wroga, za którego tak łatwo mnie uznał.

Krążyliśmy wokół siebie, czasami Maksym robił wypady – niezręczne, nie wiedział, jak się należy bić, przywykł zabijać swoje ofiary szybko i bez trudu. A z daleka dobiegał mnie śmiech Zawulona. Aksamitny, usłużny głos:

„Zdecydowałeś się wystąpić przeciw Ciemności? Graj. Dostałeś wszystko. Wrogów, przyjaciół, miłość i nienawiść. Wybierz sobie broń. Jakąkolwiek. Przecież i tak znasz rezultat. Teraz już znasz."

Może sam sobie wymyśliłem ten głos. A może naprawdę go usłyszałem.

– Przecież siebie też zabijasz! – krzyknąłem. Kabura tłukła mnie po boku, jakby zapraszając, by wyciągnąć pistolet i zaatakować Maksyma rojem maleńkich, srebrzystych os. Z taką łatwością, z jaką zrobiłem to w starciu ze swoim imiennikiem.

Nie słyszał -jemu tego nie dano.

Swieta, tak chciałaś się dowiedzieć, gdzie są nasze bariery, gdzie granica, na której powinniśmy się zatrzymać, walcząc z Ciemnością… dlaczego ciebie teraz tutaj nie ma – zobaczyłabyś i zrozumiała.

Ale nie ma nikogo dookoła, ani tych z Ciemności, którzy mogliby nacieszyć się tym pojedynkiem, ani tych ze Światła, którzy mogliby pomóc, obezwładnić Maksyma, przerwać nasz śmiertelny taniec w Zmroku. Tylko ten nieporadnie podnoszący się chłopak, przyszły mag Ciemności, i bezlitosny kat z kamienną twarzą – nieproszony paladyn Światła. Ten, który sam przyczynił tyle zła ile tuzin wilkołaków albo wampirów.

Zgarnąłem chłodną mgłę, przepływającą pomiędzy palcami. Pozwoliłem jej wessać się w palce. I przekazałem trochę więcej siły do prawej ręki.

Z mojej dłoni wyrosło białe, ogniste ostrze. Zmrok szumiał, płonąc we własnym tworze. Podniosłem biały miecz, proste i niezawodne ostrze. Maksym zamarł.

– Dobro, zło -jakiś nowy, krzywy uśmieszek pojawił się na mojej twarzy. – Chodź do mnie. Chodź, i ja zabiję ciebie. Możesz być światłością do trzeciej potęgi, ale nie w tym tkwi sedno.

Na kogoś innego to by podziałało. Na pewno. Wyobrażam sobie, co to takiego, po raz pierwszy zobaczyć pojawiające się znikąd ostrze z płomienia. Ale Maksym poszedł na mnie.

I tak przeszedł dzielące nas pięć kroków. Spokojnie, nie krzywiąc się nawet, nie patrząc na gorejący miecz. A ja stałem, wciąż mówiąc do siebie, że tak lekko i łatwo udało mi się go stworzyć.

A potem drewniany kindżał wbił się pod moje żebra.

Gdzieś tam daleko, w swoim legowisku, dowódca Dziennego Patrolu Zawulon skręcał się ze śmiechu.

Upadłem na kolana, potem na wznak. Przycisnąłem dłoń do piersi. Bardzo bolało, na razie tylko bolało. Zmrok ze wzburzeniem zaszumiał, poczuł świeżą krew i zaczął się rozstępować.

Jakoś tak przykro…

A może to jest moje jedyne wyjście? Umrzeć?

Swietłana nie będzie miała kogo ratować. Pójdzie swoją drogą, długą i zaszczytną… chociaż i ona kiedyś będzie musiała wstąpić w Zmrok na zawsze.

Hesser, może wiedziałeś o tym? Miałeś na to nadzieję?

Świat nabrał barw. Ciemnych, nocnych barw – Zmrok z niezadowoleniem wypluł mnie, odrzucił. Na pół siedziałem, na pół leżałem, ściskając krwawiącą ranę.

– Dlaczego ty jeszcze żyjesz? – spytał Maksym.

Znowu w jego głosie słychać było żal i urazę, o mało co nie wydął ust. Chciałem się uśmiechnąć, ale ból mi przeszkodził.

Spojrzał na kindżał i z niewiarą podniósł go jeszcze raz.

W tym momencie Igor znalazł się obok. Wstał, zasłaniając mnie przed Maksymem. Ale wtedy mimo bólu zaśmiałem się.

Przyszły mag Ciemności bronił sobą jednego ze sług Światła przed drugim!

– Żyję, ponieważ twoja broń działa tylko przeciw tym z Ciemności – powiedziałem. W mojej piersi coś bulgotało. Kindżał nie dosięgnął serca, ale rozerwał płuco. – Nie wiem, kto ci to dał. Ale to broń Ciemności. Użyta przeciw mnie jest tylko drzazgą… chociaż to boli.

– Ty jesteś sługą Światła – powiedział Maksym.

– Tak.

– On jest sługą Ciemności – kindżałem zamierzył się na Igora.

Skinąłem. Próbowałem odsunąć chłopca na bok, ale ten uparcie tkwił w miejscu, i tak pozostał.


– Dlaczego? – spytał Maksym. – No dlaczego? Ty ze Światła, on z Ciemności…

Po raz pierwszy i on się uśmiechnął, chociaż niewesoło:

– A kim w takim razie ja jestem? Powiedz?

– Przypuszczam, że przyszłym Inkwizytorem – rozległo się za moimi plecami. -jestem prawie tego pewny. Utalentowany, bezlitosny, nieprzekupny Inkwizytor.

Zezem spojrzałem za siebie i powiedziałem:

– Dobry wieczór, Hesser.

Szef ze współczuciem kiwnął do mnie głową. Świetlana stała za jego plecami, jej twarz była bledsza od kredy.

– Wytrzymasz jeszcze z pięć minut? – spytał szef. – Potem zajmę się twoim zadrapaniem.

– Jasne, że wytrzymam – zgodziłem się.

Maksym patrzył na szefa – martwym, na pół ogłupiałym spojrzeniem.

– Sądzę, że nie musisz się bać – zwrócił się do niego szef. – Tak, zwykłego kłusownika Trybunał by skazał. Już zbyt dużo na twoich rękach jest krwi, a Trybunał jest zobowiązany chronić równowagę. Ale ty jesteś wspaniały, Maksymie. Takich się nie wyrzuca. Staniesz nad nami, nad Światłem i Ciemnością. I nieważne będzie, z której strony przyszedłeś. Tylko nie rośnij w pychę… to nie władza. To katorga. Rzuć kindżał!

Maksym rzucił broń na ziemię, jakby paliła mu dłoń. Oto co może prawdziwy mag. Nie dla mnie ta ranga…

– Swietłano, wytrzymałaś – szef spojrzał na dziewczynę. – Co ja mogę dodać? Trzecia ranga, z samokontroli i opanowania. Bez żadnych wątpliwości.

Oparłem się o Igora i spróbowałem się podnieść. Bardzo chciałem uścisnąć szefowi dłoń. Znowu zagrał po swojemu. Wykorzystał wszystkich, którzy nawinęli się pod rękę. I w końcu ograł Zawulona… jaka szkoda, że nie ma go tutaj! Tak bym chciał spojrzeć mu w twarz… w twarz demona, który przekształcił mój pierwszy dzień wiosny w niekończący się koszmar.

– No… – Maksym chciał coś powiedzieć, ale zamilkł. Na niego też spadło zbyt dużo naraz. Doskonale rozumiałem jego uczucia.

– Byłem pewien, Antoni, absolutnie pewien, że i ty, i Świetlana poradzicie sobie – miękko powiedział szef. – Najstraszniejsze dla czarodziejki o takiej mocy, jaką jej dano, to utrata samokontroli. Zatracenie proporcji i kryteriów w walce z Ciemnością, zbytni pośpiech. Albo na odwrót, brak zdecydowania. I tego etapu nauki nigdy nie należy odkładać.

Swietłana w końcu zrobiła krok w moją stronę. Ostrożnie wzięła mnie pod rękę. Spojrzała na Hessera – i na sekundę jej twarz wykrzywiła się złością.

– Nie trzeba – powiedziałem. – Swieta, nie trzeba. Przecież on ma rację. Dzisiaj to zrozumiałem… po raz pierwszy zrozumiałem. Gdzie jest granica w naszej walce. Nie złość się. A to – odjąłem dłoń od piersi – tylko draśnięcie. Nie jesteśmy ludźmi, jesteśmy znacznie odporniejsi.

– Dziękuję, Antoni – rzekł szef. Przeniósł spojrzenie na Igora: – I tobie, młodzieńcze, dziękuję. To bardzo nieprzyjemne, że staniesz po drugiej stronie barykady. Ale byłem pewny, że będziesz bronił Antoniego.

Chłopak zrobił krok ku szefowi, a ja ścisnąłem jego ramię. Tylko nie trzeba, żeby teraz cokolwiek chlapnął! Przecież nie rozumie wszystkich komplikacji tej rozgrywki! Nie rozumie, że wszystko, co przedsięwziął Hesser – to tylko kontrposunięcia.

– Jednego żałuję, Hesser – powiedziałem. – Tylko jednego. Że nie ma tu Zawulona. Że nie zobaczyłem jego twarzy – kiedy cała jego intryga przepadła.

Szef odpowiedział nie od razu.

Pewnie trudno było mu do tego się przyznać. Nie bardzo chciałem to usłyszeć.

– Zawulon tu nie ma nic do roboty, Antoni. Wybacz. Ale on, rzeczywiście, nie ma z tym nic wspólnego. To w całości operacja Nocnego Patrolu.

Загрузка...