HISTORIA TRZECIA. WYŁĄCZNIE DLA SWOICH

Prolog

Był to maleńki, smagły, skośnooki człowieczek. Pożądana zdobycz dla każdego stołecznego milicjanta. Uśmiech – winnego, roztargniony; spojrzenie – naiwnego, rozbiegane; mimo upału ciemny garnitur, o starym kroju, ale widać, że prawie nie noszony; a na dobitkę znoszony z lat Breżniewa krawat. W jednej ręce trzyma pękatą zniszczoną teczkę, jakie kiedyś na starych filmach nosili agronomowie i przewodniczący przodujących kołchozów, a w drugiej – długi, azjatycki melon w siatce.

Wyszedł z wagonu z miejscówkami, stale się uśmiechając. Do konduktorki, współpasażerów, tragarza, który go popchnął, sprzedawcy oranżady i papierosów. Podniósł wzrok, z zachwytem spojrzał na dach, wieńczący Dworzec Kazański. Przeszedł peron, co chwilę zatrzymując się i przekładając wygodniej siatkę z melonem. Może miał trzydzieści, a może pięćdziesiąt lat, Europejczykowi trudno było to określić.

Chłopak, który minutę później wysiadł z innego wagonu tego samego pociągu, „Taszkient-Moskwa", chyba jednego z najbrudniejszych i najbardziej rozklekotanych pociągów świata, wyglądał na całkowite przeciwieństwo człowieczka. Też azjatycki typ urody, najbardziej zbliżony do uzbeckiego. Ale ubrany był jak moskwianin, szorty i koszulka, ciemne okulary, na pasku – skórzana torebka i komórka. Żadnego bagażu. Żadnego śladu prowincjonalności. Nie rozglądał się na boki, nie szukał symbolicznej litery „M". Szybko skinął głową konduktorowi, lekko odmownie pokiwał głową taksówkarzom. Krok, następny i wmieszał się w tłum, przecisnął się między plączącymi się przyjezdnymi, a na jego twarzy pojawiły się dezaprobata i lekka niechęć. Po chwili stał się częścią tłumu, organiczną i niezauważalną. Stał się jego jeszcze jedną komórką, zdrową i pełną radości życia, nie wzbudzającą wątpliwości ani u fagocytów-milicjantów, ani u pozostałych komórek.

A człowieczek z melonem i teczką przebijał się przez tłum, mrucząc niezliczone przeprosiny niezbyt poprawnym rosyjskim, chroniąc głowę w ramiona, wytrzeszczając oczy na otoczenie. Przeszedł obok podziemnego przejścia, pokręcił głową, skierował się do innego, zatrzymał się przy reklamowej tablicy, gdzie panował mniejszy ścisk, wyciągnął, niezgrabnie przyciskając pakunki do piersi, jakiś pognieciony papierek i zaczął go studiować. Na twarzy Azjaty nie widać było nawet cienia podejrzenia, że jest śledzony.

Trójka, stojąca pod ścianą dworca, była z tego całkowicie zadowolona. Śliczna, zwracająca na siebie uwagę, ruda dziewczyna w obcisłej jedwabnej sukience; młody chłopak o wyglądzie punka i zaskakująco znudzonych i starych oczach; mężczyzna, długowłosy, przylizany, o ruchach pieściwego.

– Nie jest podobny – ze zwątpieniem powiedział chłopak o oczach staruszka. – Mimo wszystko nie jest podobny. Widziałem go dawno i krótko, ale…

– Może każesz sprawdzić (na milicji) w Dżorze? – żartobliwie spytała dziewczyna. – Poznaję. To on.

– Na twoją odpowiedzialność? – chłopak nawet się nie zdziwił ani nie chciał się sprzeczać. Po prostu uściślił.

– Tak – dziewczyna nie spuszczała wzroku z Azjaty. – Idziemy. Bierzemy w przejściu.

Ich pierwsze kroki były niespieszne, ruszyli razem. Później rozdzielili się, dziewczyna szła dalej prosto, mężczyźni poszli na boki.

Człowieczek złożył papierek i niepewnie poszedł do przejścia.

Moskwianina albo częstego gościa stolicy zdziwiłby niespodziewany brak ludzi w przejściu podziemnym. Przecież to najwygodniejsza i najkrótsza droga z metra na peron dworca. Ale człowieczek nie zwrócił na to uwagi. Nie zauważył, że ludzie zatrzymują się za jego plecami, jakby napotykali niewidzialną przegrodę, i idą do innych przejść. A że to samo dzieje się z drugiej strony przejścia, wewnątrz dworca, w ogóle widzieć nie mógł.

Naprzeciw szedł uśmiechający się, o przesłodzonym wyglądzie mężczyzna. Doganiała go sympatyczna młoda dziewczyna i niedbale odziany chłopak z kolczykiem w uchu i w porwanych dżinsach.

Człowieczek szedł dalej.

– Poczekaj, tatusiu – pokojowo powiedział przesłodzony. Jego głos pasował do jego wyglądu, był wysoki i zmanierowany. – Nie spiesz się.

Azjata uśmiechając się pokiwał głową, ale się nie zatrzymał.

Pieściwy przeciągnął ręką w powietrzu, jakby kreśląc linię między sobą a człowieczkiem. Powietrze zadrżało, powiew zimnego wiatru przeleciał przez przejście. Gdzieś tam na peronie zapłakały dzieci, zawył pies.

Człowieczek zatrzymał się, patrząc z zamyśleniem przed siebie. Złożył usta w ciup, dmuchnął, chytrze uśmiechnął się do stojącego przed nim mężczyzny. Słychać było jękliwy brzęk, jakby tłukło się niewidoczne szkło. Pieściwy skrzywił się od bólu i cofnął się o krok.

– Stój, ifrycie, ty wapniaku! – powiedziała dziewczyna, zatrzymując się za plecami Azjaty. – Teraz naprawdę nie musisz się spieszyć.

– Muszę się spieszyć, muszę… – szybciutko powiedział człowieczek. Spojrzał przez ramię: – Chcesz melonik, pięknotko?

Dziewczyna uśmiechnęła się, przyglądając się Azjacie. Zaproponowała:

– Pójdziesz z nami, szanowny? Posiedzimy przy deserze. Zjemy twój melon, herbatki się napijemy. Długo na ciebie czekaliśmy, nieładnie od razu uciekać.

Na twarzy człowieczka widać było ogromny wysiłek umysłowy. Potem skinął głową:

– Chodźmy, chodźmy…

Jego pierwszy krok przewrócił pieściwego. Jakby przed Azjatą teraz przemieszczała się niewidzialna tarcza, niematerialna ściana z silnego wiatru – mężczyznę wlokło po posadzce, długie włosy rozwiewały się, oczy mrużyły, a z gardła wyrywał się bezdźwięczny krzyk.

Podobny do punka chłopak machnął ręką – i płomyki purpurowego światła uderzyły w człowieczka. Oślepiająco jasne, ale kiedy tylko oderwały się od dłoni, zaczynały ciemnieć i dolatywały do pleców Azjaty z gasnącym, ledwo widocznym migotaniem.

– Ajjjjajaj – nie zatrzymując się powiedział człowieczek. Poruszył łopatkami, jakby na jego plecach siadały uprzykrzone muchy.

– Alicja! – krzyknął chłopak, nie przerywając swojego bezcelowego działania. Jego palce poruszały się, chwytały powietrze, wyłapując z niego kąski purpurowego światła i rzucały nim w człowieczka. – Alicja!

Dziewczyna schyliła głowę, wpatrując się w odchodzącego Azjatę. Coś cicho szepnęła, przesunęła ręką po sukience – w dłoni nie wiadomo skąd pojawiła się delikatna, przezroczysta piramidka.

Człowieczek przyspieszył kroku, idąc zakosami, w lewo i w prawo, śmieszce pochylając głowę. Słodkawy typek dalej ślizgał się przed nim, ale krzyczeć iż nie próbował. Twarz miał zakrwawioną, kończyny połamane i obwisłe – jakby nie przesunął się trzy metry po równej posadzce, lecz wlókł go szaleńczy huragan przez trzy kilometry kamienistego stepu.

Dziewczyna popatrzyła na człowieczka przez piramidkę.

Na początku Azjata zwolnił kroku. Potem jęknął, rozrzucając ręce – melon z chrzęstem rozpadł się uderzając o marmurową posadzkę; miękko i ciężko rozpłaszczyła się teczka.

– Och – powiedział ten, którego dziewczyna nazwała ifrytem. – O- cho-cho…

Człowieczek opadał, kuląc się podczas upadku. Zapadły się jego policzki, wyostrzyły rysy, ręce starczo wychudły i pokryły się siatką żył. Czarne włosy nie posiwiały, ale pokryły się szarym pyłem i przerzedziły się. Powietrze otaczające go zadrżało – niewidoczne gorące strumyczki popłynęły do Alicji.

– Dane nie przeze mnie, będzie moim od teraz – wysyczała dziewczyna.

– Wszystko twoje jest moje.

Jej twarz pokrywała się rumieńcem tak szybko, jak szybko usychał człowieczek. Usta pomlaskiwały, szeptały głuche, dziwacznie brzmiące słowa. Punk skrzywił się, opuścił rękę – ostatni purpurowy promień uderzył w posadzkę, czerniąc kamień.

– Zupełnie łatwo – powiedział. – Zupełnie.

– Szef był bardzo niezadowolony – chowając piramidkę gdzieś pomiędzy fałdy sukienki powiedziała dziewczyna. Uśmiechnęła się. Jej twarz promieniowała tą siłą i energią, która czasami pojawia się u kobiet po burzliwym

– , akcie płciowym. – Łatwo… ale nasz Kolka nie miał szczęścia.

Punk skinął, patrząc na nieruchome ciało długowłosego. Specjalnego współczucia w jego przygasłych oczach nie było, ale także nie było i wrogości.

– Dokładnie – powiedział. Pewnym krokiem podszedł do wysuszonego trupa. Przesunął nad nim dłonią – ciało rozsypało się w drobny proch. Kolejnym ruchem chłopak przekształcił w lepką miazgę rozwalonego melona.

– Teczka – powiedziała dziewczyna. – Sprawdź teczkę.

Podniósł dłoń – przetarta derma pękła, teczka rozwarła się jak muszla perłopławu pod nożem doświadczonego nurka. Jedyna różnica, sądząc po wzroku chłopaka, polegała na tym, że oczekiwanej perły tam nie znaleziono. Dwie pary spranej bielizny, tanie bawełniane trykoty, biała koszula, pepegi w foliowym woreczku, styropianowa szklaneczka z suchym koreańskim makaronem, futeralik z okularami.

Chłopak wykonał jeszcze kilka passów, zmuszając szklaneczkę do pęknięcia, ubrania rozpruły się w szwach, futeralik otworzył się. Zaklął.

– Jest pusty, Alicja! Całkiem pusty.

Na twarzy wiedźmy na sekundę pojawiło się zdziwienie:

– Staszek, ale to przecież ifryt… Kurier nie mógł powierzyć towaru nikomu innemu!

– Widać mógł – powiedział chłopak rozcierając nogą prochy Azjaty. – Przecież uprzedzałem, Alicjo? Po tych ze Światła wszystkiego można się spodziewać. Przyjęłaś odpowiedzialność. Być może nie jestem zbyt silnym magiem. Ale doświadczenia mam więcej od ciebie, o pół wieku.

Alicja kiwnęła głową. Roztargnienie już zniknęło z jej oczu. Ręka znowu przesunęła się po sukience, szukając piramidki.

– Tak – zgodziła się bez sprzeciwu. – Masz rację, Stasiek. Ale za pół wieku nasze doświadczenia się zrównają.

Punk zaśmiał się, przykucnął przy trupie ciemnowłosego, zaczął szybko przeszukiwać jego kieszenie:

– Myślisz?

– Jestem pewna. Niepotrzebnie ty postawiłeś na swoim. Przecież ja proponowałam sprawdzić i pozostałych pasażerów.

Chłopak odwrócił się zbyt późno – kiedy życie dziesiątkami niewidocznych gorących nitek zaczęło opuszczać jego ciało.

Rozdział 1

Oldsmobile był stareńki i dlatego mi się spodobał.

Ale przed upałem, okropnym upałem na rozpalonej w ciągu dnia trasie, otwarte okna nie chroniły. Konieczna byłaby klimatyzacja.

Ilja najprawdopodobniej był tego samego zdania. Prowadził samochód trzymając kierownicę jedną ręką, co chwilę oglądając się i rozpoczynając rozmowę. Wiedziałem, że mag jego rangi dostrzega prawdopodobieństwa przynajmniej dziesięć minut wcześniej i do żadnego wypadku nie dojdzie, ale mimo wszystko czułem się nieswojo.

– Zabierałem się za montaż klimatyzacji – z poczuciem winy powiedział do Julii. Dziewczynie najbardziej dokuczał upał, jej twarz pokryła się niezdrowymi czerwonymi plamami, a oczy zmętniały. Żeby tylko nie wymiotowała.

– Ale klimatyzacja oznaczałoby przerobienie całego samochodu! Do niego nie pasują ani klimatyzacje, ani komórki, ani komputery pokładowe.

– Mhm – powiedziała Julia. Słabo się uśmiechnęła. Wczoraj mieliśmy gorący dzień, nikt nie poszedł spać, siedzieliśmy do piątej rano, potem zanocowaliśmy wprost w biurze. To świństwo, rzecz jasna, zmuszać trzynastoletnią dziewczynkę, by harowała razem z dorosłymi. Ale przecież sama chce, nikt jej nie zmusza…

Świetlana, siedząca z przodu, spojrzała z niepokojem na Julię. Potem, z wyraźnym niezadowoleniem, na Siemiona. Pod jej wzrokiem niewzruszony mag o mało co nie zadławił się swoją jawą. Jeden wdech i cały, krążący w samochodzie dym papierosowy wrócił w jego płuca. Wyrzucił niedopałek pstryczkiem. Jawy i tak były jego ustępstwem wobec otoczenia, jeszcze niedawno Siemion wolał poliot i inne dziwaczne marki papierosów.

– Zamknijcie okna – poprosił Siemion.

Po minucie w samochodzie zaczęło się szybko oziębiać. Zapachniało morzem – słonym, rozkołysanym. Nawet odgadłem, że to morze nocą, i niezbyt dalekie – zwykły brzeg na Krymie. Jod, wodorosty, delikatna nutka piołunu. Morze Czarne. Koktebele.

– Koktebele? – spytałem.

– Jałta – krótko odpowiedział Siemion. – Wrzesień, dziesiątego, tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego roku, noc, około trzeciej. Po niedużym sztormie.

Ilja z zawiścią cmoknął językiem:

– Nieźle! I takiego bukietu do tej pory nie wykorzystałeś?

Julia ze skruchą popatrzyła na Siemiona. Konserwacja klimatu nie była łatwa dla każdego maga, a jednorazowym bukietem wrażeń Siemion mógł ozdobić jakąkolwiek imprezkę.

– Dziękuję, Siemionie Pawłowiczu… – nie wiadomo dlaczego przy nim dziewczynka zawsze stawała się nieśmiała, jakby przed szefem, i zwracała się do niego bardzo oficjalnie.

– Drobiazg – spokojnie odpowiedział Siemion. – Mam w swojej kolekcji deszcz w tajdze z dziewięćset trzynastego roku, tajfun z czterdziestego, wiosenny poranek w Jurmale, pięćdziesiątego szóstego, chyba… zimowy wieczór w Gagrze…

Ilja zaśmiał się:

– Zimowy wieczór w Gagrze – nieważny. Ale deszcz w tajdze…

– Nie będę się wymieniał – od razu uprzedził Siemion. – Ja znam twoją kolekcję, nie masz niczego równie wartościowego.

– A jeżeli na dwa… nie, na trzy…

– Mogę podarować – zaproponował Siemion.

– Idź… – szarpiąc kierownicą obraził się Ilja. – Czym ja się tobie odwdzięczę?

– Wtedy wezwę ciebie na odpieczętowanie.

– Za to też dziękuję ci bardzo.

Widać obraził się. Moim zdaniem mieli prawie takie same zdolności, a możliwe, że Ilja nawet większe. Ale Siemion miał wyczucie chwili, która jest warta magicznego uwiecznienia. I potrafił nie trwonić kolekcji na byle jakie okazje.

Oczywiście, z pewnego punktu widzenia, to co przed chwilą uczynił było prawdziwym utracjuszostwem. Ozdobić ostatnie pół godziny przejazdu w upale takim wartościowym zestawem wrażeń…

– Taki nektar należałoby wdychać wieczorem, przy szaszłykach – powiedział Ilja. Czasami zaskakiwał porażającą gruboskórnością – Julia spięła się.

– Pamiętam, kiedyś byłem na Wschodzie – nagle powiedział Siemion. – Nasz helikopter… zresztą nieważne, szliśmy na piechotę. Techniczne środki łączności zginęły, użycie magicznych – byłoby tym samym, co spacerowanie po Haarlemie z plakatem „Bij czarnuchów!" Ruszyliśmy na piechotę, po pustyni Hadramaut. I pozostało nam jeszcze do miejscowego rezydenta najwyżej sto kilometrów, no może sto dwadzieścia. A sił, by iść, już nie mieliśmy. Wody też nie. I wtedy Aloszka, świetny chłopak, teraz na Dalekim Wschodzie pracuje, mówi: „No nie mogę, Siemionie Pawłowiczu, mam przecież w domu żonę i dwoje dzieci, chcę wrócić." Położył się na piasku i odpieczętował swoja konserwę. Jak się okazało, miał tam ulewę. Lało jak z wiadra, ze dwadzieścia minut, zakonserwował to z głupoty. I napiliśmy się, i manierki napełniliśmy, i w ogóle nabraliśmy sił. Chciałem go obić, za to że wcześniej nie powiedział, ale zlitowałem się.

Po takim długim przemówieniu, w samochodzie przez minutę panowała cisza. Siemion rzadko opowiadał fakty ze swojego burzliwego życia tak obrazowo.

Pierwszy ocknął się Ilja.

– A dlaczego nie użyłeś swojego deszczu w tajdze?

– Porównałem wartości – parsknął Siemion. – Kolekcjonerski deszcz ftiodel z trzynastego roku i seryjna, typowa ulewa, w dodatku z Moskwy… śmierdziała benzyną, czy uwierzysz?

– Wierzę.

– To właśnie jest to. Wszystko ma swój czas i swoje miejsce. Wieczór, który teraz sobie przypomniałem, był przyjemny. Ale nie wyjątkowy. W sam raz dla twojego krążownika.

Świetlana cicho się zaśmiała. Lekkie napięcie, panujące uprzednio w samochodzie, się rozładowało.

Przez tydzień gorączkował się cały Nocny Patrol. Właściwie nic szczególnego się w Moskwie nie działo, zwykła rutynowa robota. Nad miastem zawisł upał, niesłychanie silny jak na czerwiec, raporty zdarzeń skróciły się do minimum. Ani tym ze Światła, ani tym z Ciemności nie przypadło to do gustu.

Prawie dobę nasi analitycy rozpracowywali wariant, że niespodziewaną upalną pogodę spowodowała przygotowywana akcja Ciemności. Z pewnością Dzienny Patrol w tym samym czasie analizował, czy nad klimatem nie pracowali magowie Światła. Kiedy obie strony upewniły się co do naturalności przyczyn anomalii pogodowej, nie było zupełnie nic do roboty.

Słudzy Ciemności przycichli. W mieście, wbrew wszelkim prognozom lekarzy, spadła liczba nieszczęśliwych wypadków i naturalnych śmierci. Tym ze; Światła też nie chciało się pracować – magowie kłócili się o byle co, na najprostsze dokumenty z archiwum trzeba było czekać po pół dnia, analitycy na propozycje obliczenia prognozy pogody złośliwie odpowiadali: „Ciemno widzę w ciemnych chmurach". Borys Ignatjewicz chodził po biurze zupełnie jak oszalały – nawet on, z jego bogatą wschodnią przeszłością i pochodzeniem, nie wytrzymywał moskiewskiego upału. Wczoraj rano, w czwartek, wezwał wszystkich pracowników, wyznaczył do pomocy dwóch ochotników, a pozostałym kazał wynieść się z Moskwy. Dokądkolwiek – na Maledywy, do Grecji, do piekła, bo tam i tak jest przyjemniej, za miasto, na daczę. Rozkazał nie j pokazywać się w biurze wcześniej niż w poniedziałek po południu.

Odczekawszy dokładnie minutę, dopóki na wszystkich twarzach nie pojawiły się szczęśliwe uśmiechy, szef dorzucił, że takie nieoczekiwane szczęście dobrze by było odpracować. Zdwojonym wysiłkiem. Żeby potem nie trzeba było się wstydzić tak bezużytecznie straconych dni. Klasycy nie bez powodu twierdzili: „Poniedziałek zaczyna się w sobotę", i otrzymując trzy dni odpoczynku, jesteśmy zobowiązani całą rutynową pracę wykonać w czasie, który. jeszcze pozostał.

I tak ją właśnie wykonywaliśmy – niektórzy prawie do rana. Sprawdzono tych z Ciemności, którzy pozostali w mieście i znajdują się pod szczególną pieczą – wampirów, wilkołaków, inkubów i sukubów, aktywne wiedźmy i pozostałe niespokojne tałatajstwo niższych rang. Wszystko było w porządku. Wampiry teraz marzyły nie o gorącej krwi, lecz o zimnym piwie. Wiedźmy nie próbowały rzucać uroków na bliźniego, ale wyczarować mały deszczyk nad Moskwą.

Teraz więc jechaliśmy odpocząć. Nie na Malediwy, rzecz jasna, szef trochę przecenił szczodrość działu księgowości. Ale i dwa-trzy dni za miastem to też piękna sprawa. Biedni ochotnicy, którzy pozostali z szefem w stolicy – czuwać i chronić…

– Muszę zadzwonić do domu – powiedziała Julia. Od razu ożyła, kiedy Siemion zmienił panujący w samochodzie upał w morski chłodek. – Swieta, daj telefon.

Też cieszyłem się chłodem. Spoglądałem na samochody, które wyprzedzaliśmy – w większości szyby były opuszczone, a na nas patrzono z zawiścią, bezpodstawnie podejrzewając stary samochód o posiadanie wydajnej klimatyzacji.

– Zaraz trzeba skręcić – powiedziałem do Ilji.

– Pamiętam. Kiedyś tutaj jechałem…

– Cicho! – strasznym głosem syknęła Julia. I rzekła do słuchawki: – Mamusiu, to ja! Tak, już dojechaliśmy. Jasne, jest świetnie! Mamy tu jezioro… nie, niewielkie. Mamusiu, ja tylko na minutkę, papa Swiety dał mi swoją komórkę… Nie, więcej nikogo… Swietę? Już…

Świetlana westchnęła, wzięła słuchawkę od dziewczynki. Spojrzała na mnie ponuro, więc usiłowałem przybrać poważny wyraz twarzy.

– Dzień dobry, ciociu Nataszo – cieniutkim dziecięcym głosikiem powiedziała Świetlana. – Tak, bardzo się cieszymy. Tak. Nie, z dorosłymi. Mama jest teraz daleko, zawołać? Tak, przekażę. Obowiązkowo. Do zobaczenia.

Wyłączyła telefon i powiedziała w przestrzeń:

– Dziecko, a co się stanie, kiedy twoja mama spyta się koleżanki, tej prawdziwej Swiety, jak spędziłyście weekend?

– A, Swieta odpowie, że było świetnie.

Swietłana westchnęła, spojrzała na Siemiona, jakby szukając wsparcia.

– Wykorzystywanie zdolności magicznych do celów osobistych prowadzi do nieprzewidywalnych następstw – służbowym tonem oznajmił Siemion.

– Pamiętam, pewnego razu…

– Jakich to magicznych? – szczerze zdziwiła się Julia. – Powiedziałam jej, że pojechałam z chłopakami na biwak i poprosiłam, żeby mnie „kryła".

Swietka pozrzędziła, ale zgodziła się, oczywiście.

Ilja za kierownicą zaśmiał się.

– Potrzebny mi taki biwak – zupełnie nie rozumiejąc, co go rozweseliło, wzburzyła się Julia. – Niech tam się ludzkie dzieciaczki zabawiają. Z czego wy się wszyscy śmiejecie? No?

Każdemu z nas, pracowników Patrolu, praca zajmuje większą część życia. Nie dlatego, że jesteśmy zapalonymi pracoholikami – kto przy zdrowych zmysłach będzie bardziej wolał pracę niż wypoczynek? I nie dlatego, że nasza praca jest aż tak ciekawa, większa część naszej działalności to nudne patrolowanie albo wycieranie stołków w kancelariach. Nas jest po prostu niewielu. Dzienny Patrol łatwiej dobiera sobie personel, każdy z Ciemności aż rwie się do możliwości sprawowania władzy. My mamy całkiem inną sytuację.

Ale, oprócz pracy, każdy z nas ma swój własny mały kawałeczek życia, którego nie oddamy nikomu. Ani Światłu, ani Ciemności. To jest tylko nasze. Ten kawałeczek życia, którego nie skrywamy, ale i nie wystawiamy na pokaz, pozostał nam po uprzednim ludzkim bytowaniu.

Kilku z nas przy każdej nadarzającej się okazji podróżuje. Ilja, na przykład, przedkłada normalne wycieczki, a Siemion – banalny autostop. Kiedyś przejechał bez grosika z Moskwy do Władywostoku w jakimś rekordowym czasie, ale nie zarejestrował wyniku w Lidze Swobodnych Podróży, ponieważ po drodze dwukrotnie użył swoich zdolności magicznych.

Ignacy, zresztą nie tylko on, nie uważa odpoczynku za prawdziwy, jeżeli nie jest związany z przygodami seksualnymi. Przez ten etap przechodzą praktycznie prawie wszyscy – życie pozwala Innym na znacznie więcej niż zwykłym ludziom. To, że do Innych ludzie czują podświadomy, ale silny pociąg, jest faktem ogólnie znanym.

Wśród nas jest bardzo wielu kolekcjonerów. Od nieszkodliwych zbieraczy noży do papieru, breloczków, znaczków i zapalniczek do kolekcjonerów pogody, zapachów, aur i zaklęć. Ja kiedyś zbierałem modele samochodów, wydając dużo na rzadkie egzemplarze, mające wartość tylko dla kilku tysięcy idiotów. Teraz cała ta kolekcja leży wrzucona do dwóch kartonowych pudeł. Trzeba będzie wytaszczyć je kiedyś na podwórze i wyrzucić do piaskownicy, ku radości najmłodszych.

Myśliwych i wędkarzy też jest wielu. Igor i Garik zajmują się ekstremalnymi skokami ze spadochronem. Milutka dziewczyna Gala, nasza zbędna progra-mistka, zajmuje się pielęgnacją i tworzeniem bonsai. Generalnie – cała ogromny zasób rozrywek, gromadzonych przez stulecia, nie jest nam obcy.

Ale czym zajmuje się Tygrysek, do której właśnie jechaliśmy, nie mogłem sobie nawet wyobrazić. Interesowało mnie to tak bardzo, jak sama ucieczka z wielkomiejskiego piekła. Zazwyczaj, będąc u kogoś w domu, odgadujemy jego maleńką pasję.

– Długo jeszcze? – zaczęła wyrzekać Julia. Zjechaliśmy już z głównej drogi i przejechaliśmy z pięć kilometrów po drodze gruntowej, obok małego osiedla domków wczasowych i maleńkiej rzeczki.

– Prawie dojechaliśmy – odpowiedziałem po porównaniu przejechanej trasy z obrazem drogi, zostawionym nam przez Tygryska,.

– Tak, dojechaliśmy już na miejsce – powiedział Ilja i raptownie skręcił, wprost na drzewa. Julia jęknęła, zakrywając twarz rękoma. Świetlana zareagowała bardziej spokojnie – ale i tak wyciągnęła przed siebie ręce, chroniąc się przed spodziewanym uderzeniem.

Samochód przemknął przez gęsty zagajnik i nieprzejezdny wiatrołom, uderzył w rosnące gęstą ścianą drzewa. Uderzenia oczywiście nie było. Przeskoczyliśmy przez Zmrok i znaleźliśmy się na świetnej, wyasfaltowanej drodze. Przed nami błyszczało zwierciadło maleńkiego jeziorka, na brzegu którego stał jednopiętrowy murowany dom, otoczony wysokim płotem.

– Co mnie zaskakuje w wilkołakach – powiedziała Świetlana – to ich skłonność do ukrywania się. Mało tego, że przykryła się Zmrokiem, to jeszcze i płot…

– Tygrysek nie jest wilkołakiem! – oburzyła się dziewczynka. -Jest magiem-przemieńcem!

– To jedno i to samo – powiedziała Swieta.

Julia popatrzyła na Siemiona, widać oczekując jego wsparcia. Mag westchnął:

– Ogólnie rzecz biorąc, Swieta ma rację. Wąsko wyspecjalizowani bojowi magowie to też wilkołaki. Tylko z przeciwnym znakiem. Gdyby Tygrysek w trochę innym humorze po raz pierwszy weszła w Zmrok, przekształciłaby się w służkę Ciemności, w wilkołaka. Bardzo niewielu ludzi ma z góry określoną orientację. Zazwyczaj toczy się o to walka. Przygotowanie do inicjacji.

– A jak było ze mną? – spytała Julia.

– Opowiadałem już – odpowiedział Siemion. – Dosyć łatwo.

– Niewielka ingerencja u nauczycieli i rodziców -śmiejąc się powiedział Ilja, zatrzymawszy samochód przed bramą. – I małą dziewczynkę od razu przepełniła dobroć i miłość do otaczającego ją świata…

– Ilja! – osadził go Siemion. Był opiekunem Julii, opiekunem dosyć leniwym, praktycznie nie ingerującym w rozwój młodej czarodziejki. Ale teraz wyraźnie nie spodobała mu się gadanina Ilji.

Julia była utalentowaną dziewczynką i Patrol pokładał w niej poważne nadzieje. Ale nie aż takie, żeby przeganiać ją po labiryntach moralnych dylematów w takim tempie jak Swietłanę… przyszłą Wielką Czarodziejkę.

Pewnie ta myśl przyszła nam, mnie i Świecie, do głowy równocześnie, bo spojrzeliśmy na siebie porozumiewawczo. Spojrzeliśmy i od razy oczy nasze skierowały się każde w inną stronę.

Naciskała na nas niewidoczna ściana, naciskała, rozdzielając. Ja na zawsze pozostanę magiem trzeciej rangi. Swietłana już niedługo przerośnie mnie, a w krótkim czasie – bardzo krótkim, ponieważ nasze kierownictwo Patrolu uważa to za niezbędne – zostanie czarodziejką poza wszelkimi rangami.

I wtedy wszystko, co nam pozostanie, to przyjacielski uścisk dłoni przy spotkaniu i kartki na urodziny i Boże Narodzenie.

– Zasnęli tam, czy co? – oburzył się Ilja, który podobnymi problemami w ogóle się nie przejmował. Wysunął się przez okno – do samochodu od razu wdarło się gorące, choć czyste powietrze. Pomachał ręką, zaglądając w obiektyw kamery telewizyjnej, umocowanej nad wrotami. Zatrąbił.

Wrota zaczęły się powoli otwierać.

– Tak już lepiej… – skomentował mag, wprowadzając samochód na podwórze.

Działka okazała się wielka i gęsto obsadzona drzewami. Zadziwiające, jak wznosili dom, nie uszkadzając tych gigantycznych sosen i jodeł. Oprócz malutkiego kwietnika, otaczającego nieczynną fontannę, nie można było, oczywiście, dostrzec żadnych grządek. Na wybetonowanym placyku przed domem już stało pięć samochodów. Poznałem starą niwę, którą jeździł – z patriotyzmu – Daniił, sportowy samochód Olgi -jak ona nim dojechała po drodze gruntowej? Między nimi stała podniszczona furgonetka, którą jeździł Tola, i jeszcze dwa samochody, znane mi sprzed biura, ale nie wiedziałem, czyje.

– Nie czekali na nas – oburzał się Ilja. – Zabawa już się toczy, wszyscy się już weselą, a najlepsi ludzie Patrolu tłuką się po wiejskich wybojach…

Wyłączył silnik i w tej samej sekundzie Julia radośnie zapiszczała:

– Tygrysek!

Lekko przeskoczyła przeze mnie, otworzyła drzwi i wyskoczyła z samochodu.

Siemion krótko zaklął i błyskawicznie ruszył za nią. W porę.

Gdzie te psy się chowały wcześniej, nie wiem. W każdym razie nim Julia opuściła samochód, niczym nie dawały znać o sobie. Ale gdy tylko jej nogi dotknęły ziemi, ze wszystkich stron w milczeniu rzuciły się płowe cienie.

Dziewczynka zapiszczała. Miała dostatecznie dużo zdolności, żeby poradzić sobie z wilczym stadem, nie tylko z pięcioma-sześcioma psami. Ale do tej pory nigdy nie brała udziału w żadnej awanturze i straciła głowę. Prawdę mówiąc i ja nie spodziewałem się tutaj napaści. I tym bardziej takiej. Psy w ogóle nie atakują Innych. Tych z Ciemności się boją. A ze Światła – lubią. Trzeba bardzo dużo wysiłku włożyć w ich tresurę, żeby zdusić w nich wrodzony strach przed chodzącymi źródłami magii.

Świetlana, Ilja i ja – wszyscy rzuciliśmy się do wyjścia z samochodu. Ale Siemion nas już wyprzedził. Jedną ręką podniósł dziewczynkę, drugą nakreślił w powietrzu linie znaku. Sądziłem, że skorzysta z zaklęć odstraszających albo odejdzie w Zmrok, ewentualnie spali psy na popiół. Zazwyczaj z instynktowną reakcją łączą się najprostsze zaklęcia.

Siemion sięgnął po freezkriogenizację temporalną. Dwa psy dosięgła w locie – otoczone błękitnym światłem ciała zawisły nad ziemią, wyciągając do przodu wąskie pyski z wyszczerzonymi kłami. Krople śliny spadały błyszczącym błękitnym gradem z kłów.

Te trzy psy, które zlodowaciały na ziemi, wyglądały mniej efektownie.

Tygrysek już dobiegła do nas. Twarz jej pobladła, oczy się rozszerzyły. Przez sekundę patrzyła na Julię – dziewczynka nadal piszczała, ale już coraz ciszej, siłą inercji.

– Wszyscy cali? – w końcu powiedziała.

– A niech cię… – wymamrotał Ilja, opuszczając magiczną buławę. – Co ty za zwierzęta hodujesz?

– Nic by nie zrobiły! – ze skruchą powiedziała Tygrysek.

– Tak? – Siemion wyjął spod pachy Julię, postawił na ziemi. W zamyśleniu przesunął palcem po obnażonym kle wiszącego w powietrzu psa. Mocna pokrywa lodu sprężynowała pod jego palcem.

– Przysięgam! – Tygrysek przycisnęła ręce do piersi. – Chłopaki… Swieta, Juleczka… wybaczcie. Nie zdążyłam ich zatrzymać. Psy są wytrenowane – mogą tylko przewrócić i przytrzymać nieznajomych.

– Nawet Innych?

– Tak…

– Nawet ze Światła? – w głosie Siemiona pojawił się prawdziwy zachwyt.

Tygrysek spuściła oczy i skinęła.

Julia podeszła do niej, przytuliła się i powiedziała stosunkowo spokojnie:

– Nie wystraszyłam się. Tylko straciłam głowę.

– Dobrze, że ja nie straciłem głowy – chmurnie stwierdził Ilja, chowając broń. – Pieczone psie mięso to zbyt egzotyczne danie. Tygrysek, ale przecież mnie twoje psy znają!

– Ciebie by nie ruszyły…

Napięcie powoli opadało. Rozumie się, nic strasznego by się nie stało, leczyć się nawzajem umiemy… ale piknik nie zapowiadałby się wesoło.

– Wybaczcie – jeszcze raz powiedziała Tygrysek. Objęła nas przepraszającym spojrzeniem.

– Słuchaj, a właściwie po co ci to? – Swieta wzrokiem pokazała na psy.

– No, powiedz mi, po co ci psy? Przecież twoich zdolności wystarczy, żeby obronić się przed oddziałem zielonych beretów… po co ci rottweilery?

– To nie rottweilery, to bullteriery ze Staffordshire…

– Jaka różnica!

– Już raz złapały złodzieja. Bywam tu tylko dwa dni w tygodniu, codziennie z miasta tu nie dojeżdżam.

Wyjaśnienie nie było zbyt przekonujące. Proste zaklęcie odstraszające – a nikt z ludzi blisko tutaj by nie podszedł… Ale nikt nie zdążył o tym powiedzieć – Tygrysek wytrąciła nam broń z ręki:

– Mam taki charakter…

– Długo jeszcze psy będą tak wisiały? – przysuwając się do niej jak poprzednio, spytała Julia. – Chcę się z nimi zaprzyjaźnić. Inaczej nie uwolnię się od kompleksu, który nieuchronnie wywrze wpływ na mój charakter i na moje predylekcje seksualne.

Siemion parsknął. Swoją repliką, ciekawe tylko, na ile spontaniczną, a na ile rozmyślną, Julia ugasiła konflikt.

– Do wieczora ożyją. Gospodyni, zaprosisz nas do domu?

Pozostawiając psy wiszące i stojące dookoła samochodu ruszyliśmy do domu.

– Tygrysek, ale tutaj ślicznie! – powiedziała Julia. Już zupełnie nas ignorowała, przykleiła się do gospodyni. Prawdopodobnie czarodziejka była jej idolem, któremu wybacza się wszystko, nawet zbyt czujne psy.

Ciekawe, dlaczego zawsze fetyszem stają się niepospolite zdolności?

Julia – to wspaniała czarodziejka-analityk, zdolna rozplątywać nici rzeczywistości, znajdować ukryte magiczne przyczyny wydawałoby się zwykłych zdarzeń. Jest zdolna, w oddziale ją uwielbiają, i nie tylko dlatego, że jest maleńką dziewczynką, ale i walecznym kompanem, cenną, czasami nawet niezastąpioną współpracowniczkę. Ale jej idol to Tygrysek, czarodziejka-wilkołak, mag bojowy. Czy nie mogłaby naśladować dobrotliwej staruszki Pauliny Wasiljewny, dorabiającej sobie w oddziale analitycznym na pół etatu, albo zakochać się w naczelniku oddziału, imponującego wyglądu, podstarzałym lowelasie Edku.

Ale nie, jej idolem został Tygrysek.

Zacząłem coś sobie pogwizdywać idąc na końcu tej procesji. Złowiłem wzrok Świetlany, lekko skinąłem jej głową. Wszystko w porządku. Przed nami jeszcze całe doby próżnowania. Żadnych walk Ciemności i Światła, żadnych intryg, żadnych starć. Kąpiele w jeziorze, opalanie się, jedzenie szaszłyków, popijanie ich czerwonych winem. Wieczorem sauna. W takiej willi na pewno jest świetna sauna. Potem wezmę z Siemionem jedną lub dwie butelki wódki, słoik solonych grzybków, pójdziemy sobie gdzieś dalej od tego tłumu i upijemy się aż do nieprzytomności, patrząc na gwiazdy i wiodąc filozoficzne rozmowy na podniosłe tematy.

Świetnie.

Chcę trochę być człowiekiem. Choćby przez dobę.

Siemion zatrzymał się i skinął na mnie:

– Weźmiemy dwie butelki. Albo i trzy. Jeszcze może ktoś się dołączy.

Dziwić się nie było warto, oburzać – tym bardziej. Nie czytał moich myśli, po prostu jego doświadczenie życiowe było znacznie większe.

– Zgoda – kiwnąłem. Świetlana znowu podejrzliwie zerknęła na mnie, ale milczała.

– Tobie będzie łatwiej – dodał Siemion. – Mnie bardzo rzadko udaje się… być człowiekiem.

– A czy trzeba? – spytała Tygrysek, zatrzymując się już przy drzwiach. Siemion wzruszył ramionami:

– Nie, rzecz jasna. Ale chce się. I weszliśmy do willi.

Dwudziestu gości – chyba zbyt wielu nawet dla tego domu. Gdybyśmy byli ludźmi, byłoby inaczej. A tak robiliśmy zbyt wiele hałasu. Spróbujcie zebrać w jednym miejscu dwadzieścioro dzieci, które przedtem przez kilka miesięcy porządnie się uczyły, dajcie im do rąk pełny asortyment sklepu z zabawkami, pozwólcie robić, co chcą, jak chcą, i poobserwujcie rezultaty.

Chyba tylko ja ze Świetlaną zdystansowaliśmy się trochę od tego rozbrykanego towarzystwa. Wzięliśmy ze stolika z przekąskami po kieliszku wina i usiedliśmy na skórzanej kanapie w rogu pokoju.

Siemion i Ilja jednak starli się w pojedynku magów. Bardzo kulturalnym, pokojowym i dla świadków początkowo całkiem zabawnym. Pewnie jeszcze w samochodzie Siemion zadrasnął miłość własną przyjaciela – teraz po kolei zmieniali klimat w pokoju. Odczuliśmy już i zimę w podmoskiewskim lesie, i jesienną mgłę, i lato w Hiszpanii. Na deszcze i ulewy zdecydowanie nie zgodziła się Tygrysek, ale wywoływać szaleństw sił natury magowie nawet nie zamierzali. Widocznie porozumieli się, że nie będą zmieniali klimatu i prześcigali się nie w niezwykłości utrwalonego stanu natury, lecz w jego zgodności z nastrojem bieżącej chwili.

Garik, Farid i Daniił grali w karty. W najzwyklejsze, bez cudów… tylko powietrze nad stołami aż iskrzyło się od magii. Wykorzystywali wszelkie możliwe sposoby czarodziejskiej szulerki i ochrony przed nią. Nieważne tutaj było, jakie karty dostało się do ręki i jakie dokupiło.

Przy otwartych drzwiach stał Ignacy, w otoczeniu dziewcząt z oddziału naukowego, do których dołączyły też nasze, pożal się Boże, programistki. Widać nasz seksofil poniósł jakąś klęskę na froncie przygód miłosnych i teraz lizał rany w wąskim kręgu znajomych.

– Antoni – półgłosem spytała Swieta – jak uważasz, czy wszystko to jest rzeczywiste?

– Ale co masz na myśli?

– Zabawa. Pamiętasz, co powiedział Siemion?

Wzruszyłem ramionami:

– Kiedy będziemy mieli po sto lat, wrócimy do tego pytania? Ja się czuję świetnie. Po prostu dobrze mi. Nigdzie nie muszę uciekać, nie muszę niczego analizować. Patrole wywiesiły języki i wylegują się w cieniu.

– Mnie też jest dobrze – zgodziła się Swietłana. – Ale przecież tutaj jest nas tylko czworo młodych albo prawie młodych. Julia, Tygrysek, ty, ja… Co z nami będzie za sto lat? Za trzysta?

– Zobaczymy.

– Antoni, zrozum – Swieta lekko dotknęła mojej ręki. – Jestem bardzo dumna z tego, że jestem w Patrolu. Jestem szczęśliwa, że moja mama odzyskała zdrowie. Żyję teraz lepiej, nawet śmieszne byłoby zaprzeczać. Nawet jestem w stanie… zrozumieć, dlaczego szef poddał ciebie takiej próbie…

– Nie trzeba, Swieta – wziąłem ją za rękę. – Nawet ja go zrozumiałem, a moja rola była cięższa. Nie trzeba o tym mówić.

– Nie mam zamiaru… – Swieta łyknęła wina, odstawiła pusty kieliszek.

– Antoni, chciałam o czymś innym – nie widzę radości.

– Gdzie? – czasami bywam tępy jak kołek.

– Tutaj. W Nocnym Patrolu. W naszym przyjacielskim kręgu. Przecież każdego dnia toczymy jakąś walkę. Czasami wielką, czasami malutką. Ze zwariowanym wilkołakiem, z magiem Ciemności, ze wszystkimi siłami Ciemności zebranymi razem. Napięcie, wysunięte podbródki, wytrzeszczone oczy, gotowi zasłonić piersią ambrazurę albo usiąść gołą dupą najeża.

Parsknąłem śmiechem.

– Swieta, co w tym jest dziwnego? Tak, jesteśmy żołnierzami. Każde z nas, od Julii po Hessera. A na wojnie nie jest zbyt wesoło, rzecz jasna. Ale jeśli się cofniemy…

– Co wtedy? – odpowiedziała pytaniem Swieta. – Przyjdzie Apokalipsa? Od tysięcy lat siły Dobra i Zła toczą wojnę. Przegryzały sobie krtanie, szczuły na siebie armie ludzi, wszystko – dla wyższych celów. Ale powiedz, Antoni, czy w tym czasie ludzie stali się lepsi?

– Stali się…

– A od momentu, kiedy zaczęły działać Patrole? Antoni, kochany, tyle mi o tym mówiłeś, zresztą nie tylko ty… Że głównym celem walki są dusze ludzkie, że zapobiegamy masowym rzeziom. No tak, przeciwdziałamy. Ale ludzie sami siebie zabijają. Znacznie skuteczniej niż dwieście lat temu.

– Chcesz powiedzieć, że nasza praca przynosi tylko szkody?

– Nie – Swieta ze zmęczeniem zaprzeczyła głową. – Nie chcę. Nie jestem o tym przeświadczona. Chcę tylko jedno powiedzieć… może rzeczywiście jesteśmy Światłem. Ale… wiesz, w mieście w sprzedaży pojawiły się fałszywe ozdoby choinkowe. Wyglądają jak prawdziwe, ale nie cieszą ludzi.

Poinformowała mnie o tym całkiem poważnie, nie zmieniając tonu. Spojrzała mi w oczy.

– Rozumiesz?

– Rozumiem.

– Tak z pewnością siły Ciemności coraz mniej szkodzą – powiedziała.

– Te nasze wzajemne ustępstwa, dobro za zło, licencje na zabójstwa i ocalenia, można usprawiedliwiać, wierzę. Ciemność tworzy mniej zła niż wcześniej, my nie tworzymy zła z zasady. A ludzie?

– Co mają do tego ludzie?

– Przecież wszystko ich dotyczy! My ich bronimy. Stale i z samopoświęceniem. Ale w takim razie, dlaczego nie żyją lepiej? Przecież sami wykonują prace Ciemności. Dlaczego? Może dlatego, że coś utraciliśmy, Antoni? Tę wiarę, z którą magowie Światła posyłali armie na śmierć, ale i sami szli w pierwszych szeregach? Umiejętność nie tylko obrony, ale i przynoszenia radości? Co są warte mocne ściany, jeśli są to ściany więzienia? Ludzie zapomnieli o prawdziwej magii, ludzie nie wierzą w Ciemność, ale przecież nie wierzą i w Światło! Antoni, jesteśmy żołnierzami. Tak! Ale armię się lubi tylko wtedy, kiedy nadchodzi wojna.

– Wojna trwa.

– Kto o tym wie?

– Pewnie nie jesteśmy całkowicie żołnierzami – powiedziałem. Wycofać się ze swojej już niezłej pozycji zawsze jest niezbyt przyjemne, ale nie miałem innego wyjścia. – Prędzej… huzarzy. Tram-pam-pam…

– Huzarzy umieli się śmiać. A my -już prawie nie.

– W takim razie powiedz, co należy zrobić. – Nagle zrozumiałem, że dzień, który zapowiadał się tak wspaniale, błyskawicznie zmienia się w dzień sądu, rozpatrywania rzeczy przykrych. – Powiedz! Jesteś wielką czarodziejką albo raczej wkrótce się nią staniesz. Generałem naszej wojny. Ja jestem zwykłym porucznikiem. Wydaj mi rozkaz i niech będzie wyraźny. Powiedz, co zrobić?

Dopiero teraz zauważyłem, że w pokoju zapanowała cisza i wszyscy słuchają tylko nas. Ale było już mi wszystko jedno.

– Powiesz – wyjdź na ulicę i zabijaj tych z Ciemności? Pójdę. Nie umiem tego dobrze, ale będę bardzo, bardzo się starał! Powiesz – uśmiechać się i prowadzić ludzi do dobrego? Pójdę. Tylko kto odpowie za zło, któremu otworzę drogę? Dobro i Zło, Światło i Ciemność, tak, powtarzamy te słowa, zacieramy ich sens, wywieszamy je jak flagi, pozostawiamy je, aby marniały na deszczu i wietrze. W takim razie daj nam nowe słowo! Daj nam nowy sztandar! j Powiedz – dokąd iść i co robić!

Jej usta zadrżały. Powstrzymałem się, ale było już za późno.

Świetlana płakała, zakrywając twarz rękoma.

Co ja robię?

A może naprawdę nie potrafimy już uśmiechać się do siebie?

Nawet jeśli mam stuprocentową rację, to…

Czego jest warta moja prawda, jeżeli jestem gotowy chronić cały świat, ale nie najbliższych? Zmniejszam nienawiść, ale nie pozwalam na miłość?

Podniosłem się, objąłem Swietłanę i wyprowadziłem z pokoju. Magowie stali, odwracając wzrok. Możliwe, że widzieli takie sceny niejednokrotnie. Możliwe, że wszystko rozumieli.

– Antoni. – Tygrysek pojawiła się obok zupełnie bezgłośnie, poprowadziła i otworzyła jakieś drzwi. Spojrzała na mnie i z wymówką, i ze zrozumieniem. I zostawiła nas samych.

Przez minutę staliśmy nieruchomo, Świetlana cicho płakała, ukrywając twarz w moich ramionach, a ja czekałem. Teraz jest już za późno. Już wygadałem wszystko, co tylko mogłem.

– Spróbuję…

Tego się nie spodziewałem. Czegokolwiek – obrazy, repliki, żalu… tylko nie tego.

Swietłana odsunęła dłonie od zapłakanej twarzy. Potrząsnęła głową, uśmiechnęła się.

– Masz rację, Antosiu. Całkowitą rację. Na razie tylko skarżę się i protestuję. Marudzę jak dziecko, niczego nie rozumiem. A mnie podtykają pod nos, pozwalają dotykać ognia… i czekają, czekają, dopóki nie wydorośleję. Widać tak trzeba. Spróbuję… dam nowe sztandary.

– Swieta…

– Masz rację – ucięła. – Ale i ja mam troszkę racji. Tylko nie w tym, rzecz jasna, że dostałam ataku histerii przy ludziach. Oni bawią się, tak jak umieją. Tak jak umieją, tak walczą. Mamy dziś dzień wolny i nie należy go psuć innym. Dogadaliśmy się?

Znowu poczułem ścianę. Niewidzialną ścianę, która zawsze będzie stać między mną i Hesserem, między mną i moimi innym zwierzchnikami.

Tę ścianę, którą czas wznosi między nami. Dzisiaj własnoręcznie dołożyłem do niej kilka rzędów zimnych, kryształowych cegieł.

– Wybacz mi, Swieta – wyszeptałem. – Wybacz.

– Zapomnijmy – twardo powiedziała. – Lepiej zapomnijmy. Dopóki jeszcze możemy zapominać.

W końcu zobaczyliśmy, gdzie jesteśmy.

– Gabinet? – zasugerowała Swieta.

Półki na książki z bejcowanego dębu, tomy pod ciemnym szkłem. Olbrzymie biurko, na nim komputer.

– Tak.

– Tygrysek przecież mieszka sama?

– Nie wiem – pokiwałem głową. – Nie zwykliśmy wypytywać.

– Wydaje się, że sama. W każdym razie teraz – Świetlana wyciągnęła chusteczkę, zaczęła delikatnie wycierać łzy. – Piękny ma dom. Chodźmy, wszystkim zepsułam humor.

Pokiwałem głową:

– Na pewno wyczuwają, że się już nie kłócimy.

– Nie, nie mogą. Tu są bariery pomiędzy poszczególnymi pokojami, nie przepuszczają.

Spojrzawszy przez Zmrok, zauważyłem widoczne w murach migotania.

– Teraz widzę. Ty z każdym dniem stajesz się silniejsza. Swietłana uśmiechnęła się, trochę spięta, ale dumna. Powiedziała:

– Dziwne. Po co wznosić bariery, jeśli się mieszka samemu?

– A po co je wznosić, jeśli się nie mieszka samemu? – spytałem. Półgłosem, żeby nie oczekiwać odpowiedzi. Swietłana nie odpowiedziała.

Wyszliśmy z gabinetu ponownie do pokoju gościnnego.

Nastrój, który tu panował, nie był wprawdzie pogrzebowy, ale bardzo ponury.

Czy to za sprawą Siemiona czy też Ilji – w pokoju panowała pachnąca błotem wilgoć. Ignacy obejmując Lenę, ze smutkiem spoglądał na pozostałych. Lubił pogodny, radosny nastrój, jakiekolwiek kłótnie i starcia były dla niego jak cios nożem w serce. Gracze milcząc patrzyli na jedyną kartę leżącą na stole – pod ich wzrokiem karta poruszała się, zwijała, zmieniała kolor i wartość. Obrażona Julia o coś cicho pytała Olgę.

– Nalejecie coś do picia? – spytała Swieta, trzymając mnie za rękę. -

Czy nie wiecie, że dla histeryczek najlepszym lekarstwem jest pięćdziesiąt gram koniaku?

Tygrysek, z nieszczęśliwą miną stojąca przy oknie, powoli podeszła do baru. Czy winę za naszą kłótnię przypisywała sobie?

Wzięliśmy ze Swietłana po kieliszku koniaku, demonstracyjnie stuknęliśmy się kieliszkami i pocałowaliśmy się. Dostrzegłem spojrzenie Olgi: nie uradowane, nie smutne, ale pełne ciekawości. I troszkę zazdrosne. Przy czym nie o pocałunek tu chodziło.

Nagle poczułem się niedobrze.

Jakbym wyszedł z labiryntu, w którym błądziłem długie dni i miesiące. Wyszedłem, by zobaczyć wejście do kolejnych katakumb.

Rozdział 2

Mogłem porozmawiać z Olgą w cztery oczy dopiero po dwóch godzinach. Wszyscy wyszli z domu i bawili się w ogrodzie. Siemion stał przy palenisku, podając chętnym szaszłyki – przygotowywał je z szybkością jednoznacznie wskazującą na wykorzystywanie magii. Obok, w cieniu, stały dwie skrzynki wytrawnego wina.

Olga uśmiechnięta, rozmawiała o czymś z Ilją, oboje mieli w rękach po rożnie z szaszłykiem i po szklaneczce wina. Idylli nie chciało mi się przerywać, ale…

– Olga, musimy pogadać – powiedziałem, podchodząc do nich. Świetlana spierała się z Tygryskiem – dziewczyny gorąco dyskutowały o tradycyjnym noworocznym balu Patrolu, przeskoczywszy na ten temat z rozmowy o upalnej pogodzie z jakąś grymaśną kobiecą logiką. Najlepszy moment…

– Wybacz, Ilja – czarodziejka rozłożyła ręce. – Jeszcze o tym pogadamy, dobrze? Bardzo mnie ciekawi twoje zdanie o przyczynach rozpadu Związku. Choć nie masz racji.

Mag zwycięsko uśmiechnął się i odszedł.

– Pytaj, Antoni – tym samym tonem rzekła Olga.

– Wiesz o co spytam?

– Domyślam się.

Rozejrzałem się. Obok nas nikogo nie było. Jeszcze trwała ta krótka chwila pikniku na daczy, kiedy chce się jeść, chce się pić, żołądek nie jest jeszcze przepełniony i głowa trzeźwa.

– Co czeka Świetlane?

– Przyszłość trudno odczytać. A przyszłość wielkich magów i czarodziejek…

– Nie kręć, partnerko – spojrzałem jej w oczy. – Nie trzeba. Przecież pracowaliśmy kiedyś razem? W jednej parze? Jeszcze kiedy byłaś skazana, i pozbawiona wszystkiego… nawet tego ciała. I skazana sprawiedliwie.

Krew odbiegła z twarzy Olgi.

– Co wiesz o mojej winie?

– Wszystko.

– Skąd?

– Przecież pracuję z danymi.

– Masz zbyt niski poziom dostępu. Mój przypadek nigdy nie został wniesiony do archiwów elektronicznych.

– Dane poszlakowe, Ola. Widziałaś kiedyś kręgi na wodzie? Kamień może dawno już leżeć na dnie, zarosnąć iłem, a kręgi jeszcze będą płynąć. Odbijać się na boki, wyrzucać na brzeg śmieci i pianę, przewracać łódki… jeśli kamień był wielki. A ten był bardzo wielki. Możesz uważać, że długo stałem na cyplu, Ola. Stałem i patrzyłem na fale, które uderzają o brzeg.

– Blefujesz.

– Nie. Co teraz czeka Swietłanę? Jaki etap nauki?

Czarodziejka patrzyła na mnie, zapominając o stygnącym szaszłyku i na wpół pustej szklaneczce. I ja uderzyłem jeszcze raz:

– Przecież przechodziłaś ten etap?

– Tak – wydaje się, że postanowiła przerwać milczenie. – Przeszłam. Ale mnie przygotowywano dłużej.

– A skąd ten pośpiech ze Świetlaną?

– Nikt nie przypuszczał, że w tym stuleciu narodzi się jeszcze jedna wielka czarodziejka. Hesser musiał improwizować, przebudowywać wszystko w trakcie prac.

– Dlatego tobie przywrócono poprzednie ciało? Nie tylko za efekty pracy?

– Przecież sam wszystko rozumiesz! – w oczach Olgi dojrzałem błysk złości. – Po co mnie męczysz?

– Ty nadzorujesz jej przygotowanie? Opierając się na swoim doświadczeniu?

– Tak. Zadowolony?

– Olga, przecież jesteśmy po tej samej stronie barykady – wyszeptałem.

– W takim razie nie roztrącaj kolegów łokciami!

– Olga, jaki jest cel? Czego ty nie umiałaś zrobić? Co ma zrobić Swieta?

– Ty… – rzeczywiście straciła głowę. – Antoni… blefowałeś! Milczałem.

– Nic nie wiesz! Kręgi na wodzie… wiesz, gdzie patrzeć, żeby je dostrzec!

– Załóżmy. Ale najważniejsze odgadłem?

Olga patrzyła na mnie, przygryzając wargi. Potem pokiwała głową:

– Zgadłeś. Szczere pytanie, szczera odpowiedź. Ale nie będę niczego wyjaśniać. Nie powinieneś wiedzieć. To nie dotyczy ciebie.

– Mylisz się.

– Nikt z nas nie życzy zła Swietłanie – ostro powiedziała Olga. – Zrozumiałeś?

– My nie umiemy życzyć zła. Tylko że czasami nasze dobro niczym się od niego nie różni.

– Antoni, kończymy rozmowę. Nie mam prawa tobie odpowiadać. I nie należy psuć innym tego przypadkowego odpoczynku.

– Naprawdę przypadkowy? – spytałem. – Olga?

Już się opanowała i twarz jej się zmieniła, stała się nieprzenikniona. Zbyt kamienna jak na takie pytanie.

– I tak dowiedziałeś się za dużo – podniosła głos i ponownie zaczęła mówić władczym tonem.

– Olga, nigdy nie puszczano na urlop wszystkich razem. Nawet na dobę. Dlaczego Hesser wygnał pracowników Światła z miasta?

– Nie wszystkich.

– Paulina Wasiljewna i Andrzej się nie liczą. Dobrze wiesz, że to są pracownicy biurowi. Moskwa pozostała bez żadnego członka Patrolu!

– Ci z Ciemności także przycichli.

– Co z tego?

– Antoni, starczy.

Zrozumiałem, że więcej z niej nie wycisnę. Skinąłem:

– Dobrze, Olga. Pół roku temu byliśmy sobie równi… chociaż tylko przypadkiem. Teraz, jak widać, już nie. Wybacz. Nie moje problemy, nie moje kompetencje.

Potaknęła. To było tak niespodziewane, że nie wierzyłem własnym oczom.

– W końcu to zrozumiałeś…

Kpi sobie ze mnie? Albo uznała, że postanowiłem do niczego się nie wtrącać?

– Na ogół jestem dosyć rozgarnięty – powiedziałem. Spojrzałem na Swietłanę – o czymś wesoło rozmawiała z Tolą.

– Nie gniewasz się? – spytała Olga.

Dotknąłem jej dłoni i uśmiechnąłem się, potem wszedłem do domu.

Chciało mi się coś zrobić. Tak bardzo, jakbym był dżinem, wypuszczonym z butelki po tysiącletnim uwięzieniu. Cokolwiek – budować pałace, niszczyć miasta, programować w Basicu albo haftować krzyżykami.

Drzwi otworzyłem nie dotykając ich – pchnąłem poprzez Zmrok. Nie wiem, dlaczego. Rzadko mi się to zdarza, czasami – jeśli już bardzo dużo wypiję lub jestem bardzo zły.

W gościnnym nikogo nie było. Oczywiście, po co siedzieć w domu, kiedy na dworze – gorący szaszłyk, chłodne wino i dość dużo leżaków pod drzewami…

Rzuciłem się w fotel. Odszukałem na stoliku swój albo Swiety kieliszek, napełniłem koniakiem. Wypiłem jednym haustem, jakby to nie był piętnastoletni „świąteczny", lecz tania wódka. Nalałem sobie znowu.

W tej chwili weszła Tygrysek.

– Nie masz nic przeciw? – spytałem.

– Nie, oczywiście… – czarodziejka usiadła obok. – Antoni, zdenerwowałeś się?

– Nie zwracaj uwagi.

– Pokłóciliście się ze Swietą? Zaprzeczyłem głową:

– To nie to…

– Antoni, czy ja coś niewłaściwego zrobiłam? Chłopakom się nie podoba?

Spojrzałem na nią z nie udawanym zdziwieniem.

– Tygrysek, no coś ty! Wszystko jest świetne. Wszystkim się podoba.

– A tobie?

Nigdy wcześniej nie zauważyłem u czarodziejek-wilkołaków takiej wrażliwości. Spodobało się – nie spodobało… wszystkim przecież się nie dogodzi.

– Ciągle przygotowują Świetlane – powiedziałem.

– Do czego? – dziewczyna lekko się zachmurzyła.

– Nie wiem. Do czegoś, czego nie mogła zrobić Olga. Do czegoś bardzo niebezpiecznego i bardzo ważnego jednocześnie.

– To dobrze – sięgnęła po kieliszek. Nalała sobie sama, łyknęła koniak.

– Dobrze?

– No tak. Że nad czymś pracują, przygotowują – Tygrysek szukała czegoś wzrokiem, potem skupiła się i spojrzała na wieżę hi-fi stojącą pod ścianą. – Wiecznie gdzieś pilot się zapodziewa…

Wieża ożyła, zaświeciła się. Zagrał Queen -„Kind of Magie". Wysoko oceniłem naturalność jej gestu, kierowanie układami elektronicznymi na odległość – to nie takie łatwe jak wiercenie dziur w ścianie wzrokiem czy rozganianie komarów piorunami kulistymi.

– Jak długo przygotowywałaś się do pracy w Patrolu? – spytałem.

– Od siódmego roku życia. Mając szesnaście już brałam udział w operacjach.

– Dziewięć lat! A przecież miałaś prostsze zadanie, twoja magia jest wrodzona. A ze Świetlany chcą ulepić wielką czarodziejkę w ciągu pół roku!

– No… ciężko – zgodziła się dziewczyna. – Myślisz, że szef nie ma racji?

Wzruszyłem ramionami. Mówić, że szef nie ma racji to tyle, co zaprzeczać, że słońce wschodzi na wschodzie. On setki… jakie tam setki, tysiące lat uczył się nie robić błędów. Hesser może postępować twardo, a nawet okrutnie. Może prowokować tych z Ciemności i wystawiać na cios nas, ze Światła. Wszystko może. Tylko nie błądzić.

– Wydaje mi się, że on przecenia Swietłanę.

– Coś ty! Szef analizuje…

– Wszystko. Wiem. Bardzo dobrze gra w tę starą grę.

– I Swietłanie życzy dobra – uparcie powtórzyła czarodziejka. – Rozumiesz? Możliwe – po swojemu. Ty byś postąpił inaczej, i ja, i Siemion, i Olga… Wszyscy z nas postąpiliby inaczej. Ale to on kieruje Patrolem. I ma do tego pełne prawo.

– Lepiej wie? – złośliwie spytałem.

– Tak.

– A jak z wolnością? – znowu napełniłem kieliszek. Zdaje mi się, że był zbędny, w głowie już mi zaczynało szumieć. – Wolnością?

– Mówisz jak ci z Ciemności – parsknęła dziewczyna.

– Wolę myśleć, że to oni mówią jak ja.

– Przecież to wszystko takie proste, Antoni – Tygrysek nachyliła się do mnie, spojrzała w oczy. Pachniała koniakiem i czymś lekkim, kwiatowym, ale, wątpliwe, by to były perfumy – wilkołaki nie znoszą kosmetyków. – Ty ją kochasz.

– Kocham. Kto o tym nie wie…

– I wiesz, że niedługo poziom jej mocy przewyższy twój.

– Jeżeli już nie przewyższył… – nie zacząłem o tym mówić, ale przypomniałem sobie, jak łatwo Święta wyczuła magiczne ekrany w ścianach.

– O wiele ciebie przewyższy. Będziecie nieporównywalni. Jej problemy będą dla ciebie niezrozumiałe i nawet obce. Obok niej będziesz się czuł tępawym wsiunem, żigolakiem, zaczniesz tęsknić za przeszłością…

– Tak – skinąłem i ze zdziwieniem stwierdziłem, że kieliszek już jest pusty. Napełniłem go pod bacznym spojrzeniem gospodyni. – A więc nie zostanę. Mnie to nie jest potrzebne.

– A nic innego ci nie dano.

Nie podejrzewałem, że potrafi być tak okrutna. I tego, że będzie przeżywać to, czy wszyscy są zadowoleni z jej gościny i przyjęcia, też się nie spodziewałem. I tej nieprzyjemnej prawdy o sobie – także.

– Wiem.

– A skoro wiesz, to oburzasz się, że szef tak na siłę ciągnie Swietłanę na górę tylko z jednej jedynej przyczyny.

– Mój czas przemija – powiedziałem. – Przecieka jak piasek przez pal-,, jak deszcz z nieba.

– Twój czas? Wasz, Antoni.

– Nigdy nie był nasz, nigdy.

– Dlaczego? A właściwie dlaczego? Wzruszyłem ramionami.

– Wiesz, niektóre zwierzęta nie rozmnażają się w niewoli.

– Znowu! – zdenerwowała się dziewczyna. – Jaka niewola? Powinieneś się nią cieszyć. Swietłana będzie dumą Światła. Ty pierwszy ją odkryłeś, właśnie ty mogłeś ją uratować…

– Po co? Dla kolejnej bitwy z Ciemnością? Niepotrzebnej bitwy?

– Antoni, mimo wszystko cały czas teraz mówisz jak ci z Ciemności… Przecież ją kochasz! A więc nie żądaj i nie oczekuj nic w zamian! To droga Światła!

– Tam, gdzie zaczyna się miłość, kończy się i Światło, i Ciemność.

Ze zdenerwowania dziewczyna zamilkła. Ze smutkiem pokiwała głową. Niechętnie powiedziała:

– Możesz chociażby, obiecać…

– Zależy co.

– Że pozostaniesz rozsądny. Zaufasz starszym towarzyszom.

– Obiecuję. Trochę.

Tygrysek westchnęła. Niechętnie rzekła:

– Słuchaj, Antoni, pewnie sobie myślisz, że ciebie zupełnie nie rozumiem… To nieprawda. Ja przecież też nie chciałam być magiem-wilkołakiem. Miałam zdolności do uzdrawiania, i to dość duże.

– Naprawdę? – ze zdziwieniem spojrzałem na nią. Nigdy bym nie pomyślał…

– Były, były – szybko potwierdziła dziewczyna. – Ale kiedy stanął przede mną wybór, w którą stronę rozwijać się dalej, wezwał mnie szef. Siedzieliśmy, piliśmy herbatę, przegryzaliśmy herbatnikami. Pogadaliśmy bardzo poważnie, jak dorośli, chociaż ja wtedy byłam jeszcze zupełnie młodziutka, młodsza od Julii. O tym, co jest potrzebne Światłu, kto jest niezbędny dla Patrolu, co ja mogę osiągnąć. I zdecydowaliśmy, że zdolności do transformacji bojowej należy rozwijać, nawet kosztem wszystkich pozostałych. Z początku nie bardzo mi się to podobało. Wiesz, jak bolesna jest transformacja?

– W tygrysa?

– A nie, w tygrysa to nie, z powrotem jest trudno… Ale wytrzymałam. Dlatego, że uwierzyłam szefowi, dlatego, że rozumiałam, iż tak być powinno.

– A teraz?

– Teraz jestem szczęśliwa – gorąco zapewniła dziewczyna. – Jak sobie wyobrażę, co bym straciła… czym bym się zajmowała… ziółka, zaklęcia, walka z poplątanym psychopolem, zdejmowanie czarnych wirów i lubczyków…

– Krew, ból, strach, śmierć – powiedziałem w tej samej tonacji. – Walka w dwóch-trzech warstwach rzeczywistości jednocześnie. Uchylić się od ognia, łyknąć krwi, przecisnąć się przez miedziane rury.

– To wojna.

– Tak, z pewnością… Ale czy właśnie ty powinnaś być na pierwszej linii frontu?

– Ktoś przecież musi? I w końcu, takiego domu bym nie miała – Tygrysek machnęła ręką. – Sam wiesz, na leczeniu niewiele się wzbogacisz. Będziesz leczyć całą mocą, a ktoś zacznie zabijać bez przerwy…

– Pięknie masz tutaj – zgodziłem się. – Często tu bywasz?

– To zależy.

– Domyślam się, że nie bardzo. Bierzesz dyżur po dyżurze, wchodzisz do samego piekła…

– To moja droga.

Skinąłem. Co ja się czepiam… Powiedziałem:

– Tak, masz rację. Jestem zmęczony. Na pewno. I gadam bzdury.

Tygrysek podejrzliwie spojrzała na mnie, wyraźnie zdziwiona tak szybką kapitulacją.

– Muszę sobie posiedzieć nad kieliszkiem – dodałem. – Dobrze się upić w samotności, zasnąć pod stołem, obudzić się z bólem głowy. Wtedy od razu będzie lżej.

– Ruszaj – z nutką czujności w głosie powiedziała czarodziejka. – Przecież po to tutaj przyjechaliśmy… Bar jest otwarty, wybieraj, co ci podchodzi. Albo chodźmy do innych. A może chcesz, żebym z tobą dla towarzystwa posiedziała?

– Nie, lepiej samemu – powiedziałem klepiąc pękatą butelkę. – Zupełnie nieciekawie, bez zakąski i towarzystwa. Kiedy będziecie szli się kapać, zajrzyj. Może jeszcze będę mógł się poruszać?

– Umówiliśmy się.

Uśmiechnęła się i wyszła z pokoju. Zostałem sam, jeśli, oczywiście, nie uznać za towarzystwo butelki ormiańskiego koniaku, w co czasami chce się uwierzyć.

Bardzo fajna dziewczyna. Oni wszyscy są fajni i są w porządku, moi przyjaciele i koledzy z Patrolu. Słyszę teraz ich głosy przez muzykę „Queen" i jest mi przyjemnie. Z jednymi mam bliższe kontakty, z innymi – mniej. Ale wśród nich nigdy nie miałem, nie mam i nie będę miał wrogów. Idziemy i będziemy szli razem, tracąc przyjaciół tylko z jednego powodu…

Ale dlaczego w takim razie jestem niezadowolony z tego, co się dzieje? Tylko ja jeden – Olga zaś i Tygrysek aprobują działania szefa, a pozostali, gdyby ich o to spytać wprost, przyłączą się.

Czy rzeczywiście nie jestem obiektywny?

Pewnie tak.

Łyknąłem koniaku i spojrzałem przez Zmrok, śledząc przyciemnione płomyki cudzego, niezrozumiałego życia.

W pokoju znalazły się trzy komary, dwie muchy i w samym rogu, pod sufitem, pajączek.

Poruszyłem palcami i zlepiłem miniaturową, o dwumilimetrowej średnicy, ognistą kulkę. Wycelowałem w pająka – dla rozgrzewki lepiej wybrać nieruchomy cel – i wysłałem kulisty piorun w drogę.

W moim zachowaniu nie było nic nieetycznego. Nie jesteśmy buddystami, a w każdym razie większość z nas, Innych w Rosji. Jemy mięso, zabijamy muchy i komary, trujemy karaluchy – jeśli z lenistwa nie chcemy co miesiąc uczyć się nowego odstraszającego zaklęcia – owady szybko uodparniają się na magię.

Niczego nieetycznego. To ukochana zabawa dzieci w każdym wieku, uczęszczających na kursy w Patrolu. Myślę, że i ci z Ciemności bawią się tak samo, tylko że nie widzą różnicy pomiędzy muchą a wróblem, komarem a psem.

Pająka spaliłem od razu. Na pół śpiące komary też nie stanowiły problemu.

Każde zwycięstwo zaznaczałem kieliszkiem koniaku, uprzednio stukając kieliszkiem o usłużną butelkę. Potem zabrałem się za zabijanie much, ale albo miałem za dużo alkoholu we krwi, albo muchy wyczuwały zbliżanie się ognistego punktu znacznie lepiej od tamtych owadów… Na pierwszą straciłem cztery ładunki, chociaż – na szczęście – zdążałem je ugasić po kolejnym pudle. Drugą zestrzeliłem szóstym ładunkiem, a przy tym władowałem dwie miniaturowe pioruny kuliste w szklaną gablotę na ścianie.

– Jak kiepsko… – pokajałem się, dopijając koniak. Wstałem – pokój się zachwiał. Podszedłem do gabloty, w której na czarnym aksamicie wisiały miecze. Na pierwszy rzut oka – piętnasty-szesnasty wiek, Niemcy. Podświetlenie było wyłączone i dokładniej określić ich wiek nie mogłem. W szkle dostrzegłem małe dziurki, ale w same miecze nie trafiłem.

Jakiś czas rozmyślałem, jak naprawić skutki swoich wyczynów, i nie wymyśliłem niczego lepszego, jak odtworzyć wyparowane i rozsypane po całym pokoju szkło. Straciłem przy tym tyle mocy, że mógłbym rozpuścić całe szkło i stworzyć je od nowa.

Poszedłem potem do barku. Jakoś mi się już nie chciało koniaku. Za to butelka meksykańskiego likieru kawowego wydała mi się szczęśliwym kompromisem pomiędzy chęcią upicia się i otrzeźwienia. I kawa, i alkohol, dwa w jednym.

Odwróciłem się i zobaczyłem w swoim fotelu Siemiona.

– Wszyscy poszli nad jezioro – powiedział mag.

– Już – obiecałem, podchodząc – w tej chwili.

– Postaw butelkę – doradził Siemion.

– Po co? – zainteresowałem się. Ale butelkę postawiłem.

Siemion uważnie popatrzył mi w oczy. Bariery nie zaczęły działać, a podstępu domyśliłem się zbyt późno. Próbowałem odwrócić wzrok, ale już nie mogłem.

– Drań… – wydyszałem, zginając się w pół.

– Korytarzem i na prawo! – krzyknął za mną Siemion. Jego wzrok, ciągle przenikał mnie, tym razem przez plecy, wił się za mną niewidzialną nicią.

Dobiegłem do toalety na czas. Po pięciu minutach podszedł tam i mój oprawca.

– Lepiej?

– Tak… – ciężko dysząc odpowiedziałem. Powstałem z klęczek, wsunąłem głowę do umywalki. Siemion milcząc odkręcił kran, poklepał po plecach:

– Rozluźnij się. Rozpoczęliśmy od środków medycyny ludowej, ale…

Przez moje ciało przepłynęła fala gorąca. Jęknąłem, ale oburzać się już więcej nie miałem zamiaru. Otępienie już dawno minęło, a teraz ze mnie uciekały ostatki alkoholu.

– Co ty robisz? – tylko spytałem.

– Pomagam twojej wątrobie. Łyknij wódeczki, lżej ci będzie. Rzeczywiście, pomogło.

Po pięciu minutach wyszedłem z łazienki na własnych nogach, spocony, mokry, z czerwoną twarzą, ale absolutnie trzeźwy. I nawet próbowałem się bronić.

– Po co przeszkodziłeś? Chciałem się upić, i upiłem się…

– Młodzież… – Siemion z przyganą pokiwał głową. – Upić się chciał! Kto się upija koniakiem? I to jeszcze po winie! W dodatku w takim tempie, pół litra w pół godziny! Pewnego razu zdecydowaliśmy się z Saszką Kuprinem upić się…

– Jakim jeszcze Saszką?

– No, tym samym, pisarzem. Tylko wtedy jeszcze nie pisał. Ale upiliśmy się po ludzku, kulturalnie, wesoło i do końca, z tańcami na stołach, strzelaniną sufit i rozpustą.

– A on co, był Inny?

– Saszka? Nie, ale fajny człowiek. Ćwierć wypiliśmy, a licealistki spoiliśmy szampanem…

Ciężko rzuciłem się na kanapę. Przełknąłem, spojrzawszy na pustą butelkę o- znowu chciało mi się rzygać.

– I ćwiartką się upiliście?

– Ćwiartką wiadra-jak można się tym nie upić? – zdziwił się Siemion. – Upić się można, Antoni. Jeśli to jest bardzo potrzebne. Ale upijać się wolno tylko wódką. Koniak i wino – to tylko na serce.

– A wódka na co?

– Na duszę. Jeżeli już bardzo silnie boli.

Patrzył na mnie z lekkim wyrzutem, śmieszny maleńki mag z chytrą twarzą, ze swoimi śmiesznymi maleńkimi wspomnieniami o wielkich ludziach i wielkich bitwach.

– Nie miałem racji – przyznałem. – Dziękuję, że mi pomogłeś.

– Drobiazg, staruszku. Kiedyś twojego imiennika trzykrotnie w ciągu jednej nocy trzeźwiłem… ale tam trzeba było pić i nie upić się, dla sprawy…

– Imiennika? Czechowa? – zdumiałem się.

– Nie, no co ty. To był inny Antoni, jeden z naszych. Zginął na Dalekim Wschodzie, kiedy samurajowie… – Siemion machnął ręką i zamilkł. Później prawie pieszczotliwie powiedział:

– Nie spiesz się. Wieczorem wszystko zrobimy kulturalnie. A teraz trzeba kumpli dogonić. Idziemy, Antoni.

Wyszedłem posłusznie za Siemionem z domu. I zobaczyłem Swietę. Siedziała na leżaku, już przebrana, w stroju kąpielowym i pstrokatej spódniczce albo kawałku tkaniny owiniętym wokół bioder.

– W porządku? – z lekkim zdziwieniem spytała mnie.

– Zupełnie. Coś mi szaszłyk nie posłużył…

Świetlana uważnie spojrzała na mnie. Ale, widocznie, oprócz czerwonej twarzy i mokrych włosów, nic nie wskazywało, że się upiłem

– Musisz sobie zbadać trzustkę…

– Wszystko w porządku – szybko powiedział Siemion. – Możesz wierzyć, ja też zajmowałem się leczeniem. Upał, kwaśne wino, tłusty szaszłyk. Oto i wszystkie przyczyny. Teraz się wykąpie, a wieczorem, gdy już będzie chłodniej, opróżnimy sobie butelkę we dwóch. To jedyne potrzebne lekarstwo.

Swieta wstała, podeszła, ze współczuciem spojrzała mi w oczy.

– Może posiedzimy sobie tutaj? Zrobię silną herbatę…

Tak, z pewnością… Dobrze by było. Po prostu posiedzieć. We dwoje. Wypić herbatkę. Pogadać albo pomilczeć. Przecież to wszystko jedno. Popatrzeć od czasu do czasu na nią albo nawet i nie patrzeć. Słuchać oddechu albo zatkać jej uszy. Tylko wiedzieć, że jest obok. Że jesteśmy razem, a nie że jesteśmy koleżeńskim zespołem Nocnego Patrolu. I tylko dlatego, że właśnie tego chcemy, a nie że tak zaplanował Hesser.

Czy ja naprawdę oduczyłem się uśmiechać?

Pokiwałem głową. I okrasiłem twarz tchórzliwym, upartym uśmieszkiem.

– Chodźmy. Jeszcze nie jestem zasłużonym weteranem magicznych wojen. Chodźmy, Swieta.

Siemion już szedł przodem, ale nie wiem czemu, miałem wrażenie, że mrugnął do mnie. Z aprobatą.

Noc nie przyniosła chłodu, ale przynajmniej uśmierzyła upał. Już około szóstej-siódmej towarzystwo podzieliło się na małe grupki. Nad jeziorem pozostał niezmordowany Ignacy z Leną i, jakkolwiek to było dziwne, z Olgą. Na spacer do lasu poszły Tygrysek z Julka. Pozostali rozlokowali się po domu i przyległym terytorium.

My z Siemionem okupowaliśmy wielką loggię na pierwszym piętrze.

Tutaj było wygodnie, lepiej docierał wiaterek i stały zupełnie nieocenione w letni upał plecione meble.

– Numer jeden – rzekł Siemion, wyciągając z plastykowej siatki z reklamą jogurtu „Danone-Kids" butelkę wódki. – Smirnowka.

– Rekomendujesz? – spytałem ze zwątpieniem. Nie uważam się za specjalistę od wódek.

– Już ją dwieście lat piję. A przedtem była znacznie gorsza, możesz mi wierzyć.

Zaraz pojawiły się dwie szklanki z rżniętego szkła, dwulitrowy słoik, gdzie pod zaklepaną metalową pokrywką znajdowały się ściśnięte maleńkie ogóreczki, duża torba z kiszoną kapustą.

– A popitka? – spytałem.

– Wódki się nie popija, chłopcze – pokiwał głową Siemion. – Popija się podróbki.

– Żyj sto lat…

– Szybciej się nauczysz. A jeśli chodzi o wódkę, nie miej żadnych wątpliwości, sioło Czemogołowka – to terytorium pod moją kontrolą. Tam w zakładzie taki jeden drobny mag Ciemności pracuje, drobny, niespecjalnie szkodliwy. To on mi dostarcza właściwy towar.

– Rozmieniasz się na drobne – ośmieliłem się skomentować.

– Nie rozmieniam się. Po prostu mu płacę. Wszystko uczciwie, to nasze prywatne stosunki, a nie sprawy Patroli.

Siemion zgrabnym ruchem otworzył butelkę, nalał pół szklaneczki. Torba cały dzień stała na werandzie, ale wódka była chłodna.

– Za zdrowie? – zaproponowałem.

– Za wcześnie. Za nas.

W ciągu dnia otrzeźwił mnie kompletnie, pewnie usunął nie tylko alkohol z krwi, ale i wszystkie produkty metabolizmu. Wypiłem pół szklaneczki gładko, ze zdziwieniem stwierdzając, że wódka może być przyjemna nie tylko zmrożona zimą, ale i latem, po upale.

– No i… – Siemion z zadowoleniem chrząknął, rozwalając się jak najwygodniej w fotelu. – Trzeba wspomnieć Tygryskowi, że dobrze by było postawić tu fotele bujane…

Wyciągnął swoje okropne jawy, zapalił. Widząc moje niezadowolone spojrzenie rzekł:

– I tak będę je palić. Jestem patriotą.

– A ja jestem patriotą swojego zdrowia – burknąłem. Siemion zachichotał.

– Kiedyś zaprosił mnie w gości znajomy zagraniczniak… – rozpoczął.

– Dawno to było? – spytałem podświadomie wpadając w jego ton.

– Nie bardzo, w zeszłym roku. A zaprosił dlatego, żeby nauczyć się pić po rosyjsku. Mieszkał w hotelu Penta. Zabrałem ze sobą jedną przypadkową znajomą i jej brata – ten właśnie wyszedł z więzienia, nie miał gdzie się podziać, i poszliśmy…

Wyobraziłem sobie to towarzystwo i pokiwałem głową:

– I wpuścili was?

– Tak.

– Wykorzystałeś magię?

– Nie, zagraniczny przyjaciel wykorzystał pieniądze. Zaopatrzył się w wódkę i zakąski w dostatecznej ilości, zaczęliśmy pić trzydziestego kwietnia, a skończyliśmy drugiego maja Pokojowych nie wpuszczaliśmy, telewizora nie wyłączaliśmy.

Patrząc na Siemiona, w pomiętej koszuli w kratkę, rodzimej produkcji, wytartych tureckich dżinsach i zadeptanych czeskich sandałach, można było sobie bez trudu wyobrazić go sobie pijącego piwo z trzylitrowego słoika. Ale w Pencie trudno było go sobie wyobrazić.

– Potworne – powiedziałem.

– Nie, dlaczego? Koledze bardzo się spodobało. Powiedział, że zrozumiał, na czym polega prawdziwe rosyjskie pijaństwo.

– No, na czym?

– Kiedy budzisz się rano, a wszystko dookoła jest szare. Szare jest niebo, słońce jest szare, miasto jest szare, ludzie są szarzy, myśli są szare. I jedyne wyjście – to znowu wypić. Wtedy jest lżej. Wtedy wracają barwy.

– Ciekawy się trafił tobie zagraniczniak.

– Niemów…

Siemion znowu napełnił szklanki, teraz trochę mniej. Pomyślał chwilę i nagle dolał po brzegi.

– Chodź, wypijemy, staruszku. Wypijemy za to, żebyśmy nie musieli pić, żeby zobaczyć niebo – niebieskie, słońce – żółte, miasto – barwne. Wypij my za to. My z tobą chodzimy w Zmrok i widzimy, że z tej lewej strony świat zupełnie nie jest taki, jak wydaje się pozostałym. Ale przecież, z pewnością, jest nie tylko lewa strona świata. Za jaskrawe barwy!

W pełnym osłupieniu wypiłem pół szklanki.

– Nie podskakuj, chłopak – poprzednim tonem powiedział Siemion.

Dopiłem. Zagryzłem garścią chrzęszczącej, kwaśno-słodkiej kapusty. Spytałem:

– Siemion, dlaczego ty się tak zachowujesz? Po co ci ta maska, taki imidż?

– Słowa zbyt dla mnie mądre, nie rozumiem…

– Ajednak?

– Tak lżej, Antosiu. Każdy jak może, tak się chroni. Ja – tak.

– Co mam robić, Siemion? – spytałem. Bez żadnych objaśnień.

– Rób to, co powinieneś.

– A jeśli ja nie chcę robić tego, co powinienem? Jeśli nasza świetlana, najjaśniejsza prawda, nasze słowo honoru Patrolu i nasze wspaniałe dobre zamiary kością w gardle mi stają?

– Jedno zrozum, Antoni – mag schrupał ogóreczka. – Już dawno powinieneś by zrozumieć, ale zasiedziałeś się przy tym swoim złomie… Nasza prawda, jakkolwiek wielka i światła by była, składa się z wielu maleńkich prawd. I nawet jeśli Hesser ma pięć kilo rozumu we łbie i doświadczenie takie, że nie daj Boże, żeby się przyśniło. Ale ma także magicznie wyleczone hemoroidy, kompleks Edypa i nawyk nicowania starych zwycięskich schematów na nowe… To ja tylko tak, dla przykładu mówię, ja jego karaluchów nie łapałem, w końcu jednak to szef.

Wyciągnął nowego papierosa, ale tym razem nie ponowiłem sprzeciwu.

– Antoni, widzisz problem jest w tym… Jesteś jeszcze młodym facetem, przyszedłeś do Patrolu i ucieszyłeś się. W końcu to cały świat podzielił się na czarne i białe! Zrealizowało się marzenie ludzkości, stało się jasne, kto jest dobry, a kto zły. Tak więc zrozum. To nie tak. Zupełnie nie tak. Kiedyś wszyscy byliśmy tacy sami. I ci z Ciemności, i ci ze Światła. Siedzieliśmy przy ogniskach w jaskini, patrzyliśmy przez Zmrok, na którym pastwisku mamuty pasą się bliżej, przy śpiewach i pląsach z palców rzucaliśmy skry, a ognistymi kulami obce plemiona podpiekaliśmy. I byli, dla pełnej jasności przykładu, dwaj bracia – Inni. Ten, który pierwszy wszedł w Zmrok… może akurat wtedy był syty, a może po raz pierwszy zakochany… A drugi – na odwrót. Brzuch go bolał od niedojrzałego bambusa, kobieta odtrąciła, pod pretekstem bólu głowy i zmęczenia od skrobania skór. I tak poszło. Jeden wskaże mamuta i zadowolony. Drugi żąda kawałek trąby i córkę wodza na dokładkę. I tak rozdzieliliśmy się na Ciemność i Światło, na dobrych i złych… Proste jak tabliczka mnożenia, no nie? My tak małe dzieci Innych nauczamy… Tylko kto tobie powiedział… kto tobie powiedział, staruszku, że to wszystko się zatrzymało?

Siemion szybko, tak że aż zatrzeszczał fotel, pochylił się w moją stronę:

– Tak było, jest i będzie. Zawsze, Antosiu. Nie ma końca. Teraz my tego, kto złamie prawo i pójdzie przez tłum, tworząc dobro bez zezwolenia, rozpłaszczymy. W Zmrok go, naruszającego równowagę, psychopatę i histeryka… w Zmrok go. Ale co będzie jutro? Za sto lat, za tysiąc? Kto zobaczy? Ty, ja, Hesser?

– W takim razie…

– Masz swoją prawdę, Antoni? Powiedz, masz? Wierzysz w nią? W takim razie wierz w nią, a nie w moją, nie w Hessera. Wierz i walcz. Ile sił masz. Aż serce nie pęknie. Wolność tych z Ciemności nie dlatego jest przecież zła, że to wolność od innych. To znowu objaśnienie dla dzieci. Wolność dla Ciemnych – to przede wszystkim wolność od siebie, od swojego sumienia i duszy. Kiedy poczujesz, że nic w piersi nie boli – wtedy wołaj: Alarm!. Co prawda, już za późno będzie…

Zamilkł, zaczął grzebać w siatce, wyciągnął jeszcze jedną butelkę wódki. Westchnął:

– Druga. Widzę, że nie napijemy się dzisiaj. Nie uda się… A jeśli chodzi o Olgę i jej słowa…

Jak on to robi, że zawsze i wszędzie wszystko słyszy?

– Ona nie zazdrości Swietłanie tego, że ta zrobi to, co jej się nie udało. Nie tego, że u Świetlany jeszcze wszystko przed nią, a u Olgi, jeśli już szczerze mówić, wszystko z tyłu. Ona zazdrości, że ty jesteś obok Swiety i że chciałbyś ukochaną zatrzymać. Choćbyś i nic nie mógł zrobić. Hesser mógł, ale nie chciał. Ty nie możesz, ale chcesz. W sumie, być może, nie ma żadnej różnicy. Ale to i tak zawsze drażni. Rozrywa duszę, choćby nie wiem, ile ta dusza miała lat.

– Wiesz, do czego przygotowują Swietłanę?

– Tak – Siemion rozlał do szklanek wódkę.

– Do czego?

– Nie mogę powiedzieć. Podpisałem dokument o tajemnicy.

– Siemion…

– Mówię ci – podpisałem. Zdjąć koszulę, żebyś znak karzącego ognia na moich plecach zobaczył? Chlapnę coś – i spalę się razem z tym fotelem, a popiół zmieciesz do paczki po papierosach. Wybacz, Antoni. Nie męcz. Co mogłem – powiedziałem.

– Dziękuję – rzekłem. – Lepiej wypijmy. A nuż uda się upić. Mnie to jest potrzebne.

– Widzę – zgodził się Siemion. – Zaczynamy.

Rozdział 3

Obudziłem się bardzo wcześnie. Wokół panowała cisza, żywa cisza daczy, z szumem wiaterku, który w końcu, nad ranem, ochłodził się. Tylko że mnie to nie ucieszyło. Pościel była mokra od potu, a głowa bolała. Na sąsiednim łóżku – mieliśmy pokój trzyosobowy – monotonnie pochrapywał Siemion. Wprost na podłodze, owinięty w kołdrę, spał Tola – nie chciał spać na hamaku, bo rozbolały go uszkodzone w trakcie jakiejś bójki w siedemdziesiątym szóstym roku plecy i lepiej dla niego, gdy będzie spać na czymś twardym.

Objąłem potylicę dłońmi, żeby nie pękła przy raptownym ruchu, i usiadłem na łóżku. Spojrzałem na stolik nocny, ze zdziwieniem zauważyłem dwie tabletki aspiryny i butelkę borżomi. Kim jest ta dobra dusza…


Wypiliśmy wczoraj we dwóch trzy butelki… tak… Potem przyszedł do nas Tola. Potem jeszcze ktoś, przynieśli wino. Ale wina już nie piłem. Zachowałem jeszcze resztki rozumu.

Popiłem aspirynę połową butelki mineralnej i przez jakiś czas siedziałem tępo wpatrując się w podłogę, oczekując na działanie lekarstwa. Ból nie mijał. Chyba nie wytrzymam.

– Siemion… – zachrypiałem. – Siemion…

Mag otworzył jedno oko. Wyglądał zupełnie normalnie. Jakby nie wypił więcej ode mnie. Oto co znaczy sto lat więcej doświadczenia.

– Głowa… zdejmij…

– Nie mam pod ręką topora – burknął mag.

– A idź ty… – jęknąłem. – Ból zdejmij!

– Antoni, piliśmy dobrowolnie? Nikt nas nie zmuszał? Było nam przyjemnie?

Odwrócił się na drugi bok.

Zrozumiałem, że od Siemiona pomocy nie mam co oczekiwać. A zresztą, miał rację, ale nie mogłem już dłużej wytrzymać. Wymacałem stopami adidasy, przestąpiłem przez śpiącego Tolę i wyszedłem z pokoju.

Sypialnie dla gości były dwie, ale w drugiej drzwi były zamknięte. Natomiast w końcu korytarza, w sypialni gospodyni, drzwi były otwarte. Wspomniałem słowa Tygryska o zdolnościach uzdrowicielskich, bez wahania wszedłem tam.

Nie, wygląda na to, że dzisiaj wszystko obróciło się przeciw mnie… Nie i było jej tam. Ignacego z Leną, mimo moich podejrzeń, też tam nie było. Spała tam Tygrysek z Julka. Dziewczynka spała, po dziecięcemu zwieszając nogę i rękę z łóżka.

Mnie teraz było wszystko jedno, kto mi pomoże. Podszedłem ostrożnie, przysiadłem obok szerokiego łóżka i szeptem poprosiłem:

– Julia… Julcia… Dziewczyna otworzyła oczy, zamrugała. I ze współczuciem spytała:

– Kac?

– Tak – nie mogłem nawet kiwnąć głową, bo właśnie w mojej głowie ktoś odpalił granat.

– Uhu…

Zamknęła oczy i moim zdaniem nawet znowu się zdrzemnęła, objąwszy mnie przy tym za szyję. Przez kilka sekund nic się nie działo, potem ból zaczął błyskawicznie ustępować. Jakby w potylicy po cichu ktoś odkręcił kranik i zaczęto wypuszczać zebraną tam, bulgoczącą truciznę.

– Dziękuję… – wyszeptałem tylko – Julcia, dziękuję.

– Nie pij tak dużo, przecież nie potrafisz – wymamrotała dziewczynka i zachrapała równo, jakby momentalnie przełączyła swój tryb z pracy na sen. Potrafią to tylko dzieci i komputery.

Wstałem, z zachwytem odczuwając, że świat nabrał barw. Siemion, oczywiście, miał rację. Trzeba być odpowiedzialnym. Ale czasami na to po prostu nie starcza sil, zupełnie nie wystarcza… Rozejrzałem się po pokoju. Cała sypialnia była utrzymana w beżowej tonacji, nawet pochyłe okno – trochę przyciemnione, wieża stereo – złocista, dywan na podłodze – puszysty, jasnobrązowy.

Poczułem się nagle nieswojo. Tu mnie przecież nikt nie zapraszał.

Cicho podszedłem do drzwi i już kiedy wychodziłem, usłyszałem głos Julii:

– Snikersa mi kupisz, dobra?

– Dwa – zgodziłem się.

Mogłem pójść pospać, ale z łóżkiem były związane dostatecznie nieprzyjemne wspomnienia. Miałem wrażenie, że wystarczy położyć się, a ukryty w poduszce ból pojawi się znowu. Zajrzałem tylko do pokoju, wziąłem koszulę i dżinsy i stojąc na progu ubrałem się.

Czy naprawdę wszyscy śpią? Tygrysek gdzieś tam biega… ale ktoś, z pewnością, zasiedział się przy butelce i rozmowie do samego rana.

Na pierwszym piętrze był jeszcze malutki holi – tam znalazłem Daniiła i Nastię z działu naukowego, spokojnie siedzących na kanapce, i pospiesznie stamtąd zrejterowałem. Pokiwałem głową… Danii! miał bardzo miłą sympatyczną żonę, a Nastia miała starego i szaleńczo w niej zakochanego męża.

Co prawda, oni byli tylko ludźmi.

A my – Inni – jesteśmy wolontariuszami Światła. Nic nie można poradzić, moralność mamy inną. Jak na froncie, z wojenno-polowymi romansami i sanitariuszkami, pocieszającymi zarówno oficerów jaki szeregowców nie tylko na szpitalnym łóżku. Na wojnie zbyt ostro odczuwa się smak życia…

Tu gdzieś była biblioteka. Tam znalazłem Garika i Farida. Już ci z pewnością gadali przez całą noc, przy butelce, i to nie jednej. I zasnęli w fotelach, widać zupełnie niedawno – przed Faridem na stole jeszcze trochę dymiła się fajka. Na podłodze leżały sterty wyciągniętych z biblioteczek książek, widać o coś długo się kłócili, przyzywając jako sprzymierzeńców pisarzy i poetów, filozofów i historyków…

Zszedłem na dół po drewnianych, krętych schodach. No, czy nie znajdzie się ktoś, kto zachwyci się ze mną tym cichym, pięknym porankiem?

W gościnnym też spano. Zajrzałem do kuchni i nie znalazłem tam nikogo Oprócz wciśniętego w róg psa.

– Ożyłeś? – spytałem.

Terier odsłonił kły i żałośnie zaskamlał.

– No, a kto ciebie wczoraj prosił o atak? – przysiadłem przed psem.

Wziąłem ze stołu kawałek kiełbasy… dobrze ułożony pies, sam nie wziął… -Weź.

Kłapnął zębami nad dłonią, zmiatając kiełbasę.

– Będziesz grzeczny, to i dla ciebie będą grzeczni! – wyjaśniłem mu. -. I nie chowaj się po kątach.

No nie, może jednak ktoś rześki znajdzie się?

Wziąłem i sobie kawałek kiełbasy. Żując, przeszedłem przez gościnny i zajrzałem do gabinetu.

Tu też spano.

Narożna kanapka, nawet rozłożona, była bardzo wąska. Dlatego leżeli ciasno przytuleni. Ignacy pośrodku, rozkładając muskularne ręce i słodko uśmiechając się. Lena przycisnęła się do jego lewego boku, jedną rękę wsunąwszy w jego gęstą jasną fryzurę, dragą – przerzuciła przez jego pierś na drugą partnerkę naszego donżuana. Swietłana wtuliła swoją twarz pod wygoloną pachę Ignacego, ręce jej skrywały się pod na pół zrzuconą kołdrę. Ręka Leny leżała na jej piersi.

Bardzo dokładnie i cicho zamknąłem drzwi.

Restauracyjka była bardzo przytulna. „Morski Wilk", jak sugerowała nazwa, słynął z dań rybnych i sympatycznego „okrętowego" wnętrza. W dodatku znajdował się zaraz obok stacji metra A dla wątłej klasy średniej, gotowej od czasu do czasu zabawić się w restauracji, ale oszczędzającej na taksówkach, było to argument całkiem ważny.

Ten gość przyjechał samochodem, starym, ale zupełnie dobrze utrzymanym moskwiczem, szóstką. Kelnerzy uznali jednak, że jest znacznie bardziej wypłacalny niż sugerowałby to jego samochód. Spokój, z jakim mężczyzna opróżniał drugi kieliszek drogiej duńskiej wódki, nie interesując się ani ceną, ani ewentualnymi problemami z drogówką, tylko potwierdzał taką opinie.

Kiedy kelner przyniósł zamówionego jesiotra, mężczyzna na chwilę podniósł wzrok i spojrzał na niego. Wcześniej siedział, wodząc wykałaczką po obrusie, a czasami nieruchomiał, kontemplując płomień szklanej lampki olejowej, a teraz nagle wbił przenikliwe spojrzenie w jego twarz.


Kelner nikomu nie opowiedział o tym, co się z nim stało w jednej chwili. Wydawało mu się, że spojrzał w dwie błyszczące studnie. Tak oślepiające, że Światło nie można było odróżnić od Ciemności.

– Dziękuję – powiedział gość.

Kelner odszedł, z trudem powstrzymując się od przyspieszenia kroku. Powtarzał sobie – to przecież tylko odblask lamp w przytulnym półmroku restauracji. To tylko odblaski światła w ciemności tak dziwnie odbiły się w oczach…

Borys Ignatjewicz siedział dalej, łamiąc wykałaczki. Jesiotr ostygł, wódka w kryształowej karafce ogrzała się. Za przegródką z grubych lin, imitacji kół sterowych i żagli jakieś większe towarzystwo obchodziło czyjś dzień urodzin, sypały się życzenia, przeklinali upał, podatki i jakichś tam „dzikich" bandytów.

Hesser, szef moskiewskiego oddziału Nocnego Patrolu, czekał.

Psy, które zostały na podwórzu, rozbiegły się na mój widok. Ciężko przeżyły zamrożenie, ciężko. Ciało nie słucha, ani nie można wciągnąć powietrza, ani zaszczekać, ślina zastyga w pysku, powietrze ściska ciężką rozpaloną dłonią…

A dusza żyje.

Ciężko to przeżyły pieski.

Brama była na wpół otwarta, wyszedłem, chwilę postałem, nie całkiem rozumiejąc dokąd idę, po co idę i co zmierzam zrobić.

Czy to nie wszystko jedno?

Nie czułem krzywdy ani obrazy. Nawet bólu. Nigdy nie byliśmy ze sobą blisko. Co więcej, ja sam wytrwale stawiałem bariery. Nie potrafię żyć chwilą, pragnę wszystkiego, od razu i na zawsze…

Namacałem na pasku odtwarzacz i włączyłem, zdając się na przypadkowy wybór nagrania. Zawsze jest dobre. Może dlatego, że ja, podobnie jak Tygrysek, już od dawna kieruję nieskomplikowaną elektroniką, sam tego nie zauważając?

Kto winny, że jesteś zmęczony? Ze nie znalazłeś, a tak czekałeś? Wszystko straciłeś, a tak szukałeś, Wzleciałeś w niebo – i zleciałeś… I czyja wina, że dzień po dniu Zycie ucieka cudzą drogą, i samotny pozostał twój dom, I pusto za twoim oknem… Ciemnieje światło i milkną dźwięki, I twoje ręce szukają nowej męki, I jeśli twój ból już opada – To idzie nowa bieda…

Sam tego chciałem. Sam do tego doprowadziłem. I teraz nie mam na kogo się złościć. Zamiast cały wczorajszy wieczór rozważać z Siemionem złożoność światowej walki Dobra ze Złem, trzeba było zostać ze Swietą. Zamiast patrzeć wilkiem na Hessera i Olgę z ich przewrotną prawdą – bronić swojej. 1 nie myśleć, nigdy nie myśleć o tym, że zwycięstwo jest niemożliwe.


Wystarczy tak pomyśleć – i przegrana gotowa.

Kto winny, powiedz, braciszku,

Że jeden żonaty, drugi bogaty,

Że jeden śmieszny, drugi zakochany,

Że jeden głupi, drugi twój wróg.

I czyja wina, że tam i tu

Na siebie czekają i tym żyją,

Ale dzień jest nudny, a noc pusta

Nie ma ciepłego miejsca…

Ciemnieje światło i milkną dźwięki,

I twoje ręce szukają nowej męki,

I jeśli twój ból już opada -

To idzie nowa bieda…

Kto winny i w czym tkwi sekret,

Że goryczy nie ma i szczęścia nie ma,

Bez klęsk nie ma zwycięstw

I równy jest rachunek sukcesów i bied.

I czyja wina, że jesteś sam,

Życie jest jedno, i takie długie,

I takie nudne, a ty wciąż czekasz

Że w końcu kiedyś umrzesz…


– A właśnie nie – wyszeptałem, ściągając słuchawki. – Nie doczekacie się.

Nas tak długo uczono – dawać i nie brać nic w zamian. Składać z siebie ofiarę dla dobra innych. Każdy krok -jak na karabiny maszynowe, każde spojrzenie – mądre i szlachetne, żadnych pustych myśli, ani jednego grzesznego pomysłu. Przecież my jesteśmy Innymi. Staliśmy ponad tłumem, rozwijając swoje nieskalane sztandary, naciągaliśmy chromowane buty, nakładaliśmy białe rękawiczki. A tak, w swoim maleńkim światku pozwalamy sobie na wszystko. Każdy postępek znajduje uzasadnienie, głębokie i wzniosłe. Jedyny w swoim rodzaju pokaz: pierwszy raz na arenie… my – w białym, a wszyscy dookoła – zbrukani.

Bokiem mi to już wychodzi!

Gorące serce, czyste ręce, chłodna głowa… czy to nie był przypadek że podczas rewolucji i wojny domowej ci ze Światła prawie w pełnym składzie wstąpili do Czeka? A ci, którzy nie wstąpili… w większości wyginęli. Z rąk tych z Ciemności, a nawet jeszcze lepiej – z rąk tych, których bronili. Ludzie to zrobili – z głupoty, podłości, tchórzostwa, chciwości, zawiści. Gorące serce, czyste ręce… Głowa niech pozostaje chłodna. Inaczej nie wolno. Ale z wszystkim pozostałym się nie zgadzam. Niech serce będzie czyste, a ręce gorące. Mnie się tak bardziej podoba!

– Nie chcę was bronić – powiedziałem w ciszę letniego poranka. – Nie chcę! Dzieci i kobiet, staruszków i ułomnych… nikogo… żyjcie, jak wam się chce. Otrzymajcie to, na co zasługujecie! Uciekajcie od wampirów, bijcie pokłony magom Ciemności, całujcie kozła pod ogon! Jeśli zasłużyliście – otrzymujcie! Jeśli moja miłość mniej znaczy niż wasze szczęśliwe życie, nie chcę wam dawać szczęścia!

Oni mogą i powinni stać się lepsi, oni to nasze korzenie, nasza przyszłość, to nasi podopieczni. Mali i wielcy ludzie, stróże i prezydenci, złodzieje i policjanci. W nich jarzy się światło, które może rozgrzewać życiodajnym ciepłem albo rozbłysnąć śmiercionośnym płomieniem…

Nie wierzę!

Widziałem was wszystkich. Stróżów i prezydentów, bandytów i gliniarzy. Widziałem, jak matki biją swoich synów, a ojcowie gwałcą córki. Widziałem, jak synowie wyganiają matki z domów, a córki dosypują ojcom arszenik. Widziałem, jak ledwo za gośćmi zamykają się drzwi i nie przestający się uśmiechać mąż bije po twarzy brzemienną żonę. Widziałem, jak zamykając drzwi za pijaniutkim mężem, który wybiegł do sklepu po kolejną butelkę, żona obejmuje i namiętnie całuje jego najlepszego przyjaciela. To jest bardzo proste – widzieć. Trzeba tylko umieć patrzeć. Dlatego nas tego też uczą wcześniej niż patrzenia przez Zmrok – uczą nie patrzeć…

Ale my i tak patrzymy.

Oni są słabi, krótko żyją, wszystkiego się boją. Nie wolno nimi pogardzać i tym bardziej ich nienawidzić. Ich można tylko kochać, współczuć i chronić. To nasza praca i nasz obowiązek. My jesteśmy – Patrolem.

Nie wierzę!

Nikogo nie można zmusić do popełnienia podłości. W błoto nie można zepchnąć, w błoto wchodzi się samemu. Jakiekolwiek byłoby nasze życie, niczego nie usprawiedliwia i nie przewiduje się, że będzie cokolwiek usprawiedliwiać. Ale usprawiedliwienia zawsze są poszukiwane i zawsze są pod ręką. Wszystkich ludzi tak uczono i wszyscy okazali się wzorowymi uczniami.

A my, z pewnością, jedynie jesteśmy najlepszymi z najlepszych.

Tak, na pewno, ależ oczywiście, byli, są i będą ci, którzy nie stali się Innymi, ale jakoś potrafili zostać ludźmi. Tylko, że ich jest mało, tak mało… A może, po prostu boimy się przyjrzeć im uważniej? Boimy się zobaczyć to, co może się ukazać?

– Żyć dla was? – spytałem. Las milczał, już wcześniej zgadzał się z każdym moim słowem.

Dlaczego mamy składać wszystko w ofierze? Siebie i tych, których kochamy?

Dla tych, którzy nigdy o tym się nie dowiedzą i nigdy tego nie docenią?

A nawet jeśli się dowiedzą, to jedynie się doczekamy, że zdziwieni będą kiwać nad nami głową i podsumują nas jednym słowem: „Frajerzy!"

Może warto byłoby choć raz pokazać ludzkości, co to za jedni ci Inni? Co może jeden Inny, nie skrępowany Traktatem, i taki, co się wyrwał spod kontroli Patroli?

Nawet uśmiechnąłem się, wyobraziwszy to sobie. Tę sytuację w ogóle, a nie siebie w niej – mnie szybko by zatrzymali. Także jakiegokolwiek wielkiego maga albo wielką czarodziejkę, którzy zdecydowaliby się naruszyć Traktat i odsłoniliby przed światem ludzi świat Innych.

Ale byłoby hałasu…

Żadne ufoludki, desantujące równocześnie na Kremlu i w Białym Domu, takiej sensacji by nie wywołały.

Oczywiście, że nie.

To nie moja droga.

Przede wszystkim dlatego, że nie jest mi potrzebna władza nad światem ani totalne zamieszanie.

Chcę jednego; zęby kobietę, którą kocham, nie zmuszano, by składała siebie w ofierze. Dlatego, że droga Wielkich – to właśnie czyn ofiarny. Te przedziwne siły, których nabierają, zmieniają ich całkowicie.

My wszyscy nie jesteśmy całkiem ludźmi. Ale przynajmniej pamiętamy, że byliśmy ludźmi. I możemy jeszcze cieszyć się i smucić, kochać i nienawidzić. Wielcy magowie i czarodziejki przekraczają granice ludzkich emocji. Pewnie przeżywają własne, ale my ich nie możemy i tak zrozumieć. Nawet Hesser, mag ponad kategoriami, nie jest Wielkim. A Olga nie poradziła sobie i nie stała się Wielką.

Coś tam spartaczyli. Nie udała im się ogromna operacja w walce z Ciemnością.

I teraz są gotowi poświęcić nową kandydatkę.

Dla ludzi, którzy mają gdzieś i Światło, i Ciemność.

Przeganiają ją po wszystkich tych kręgach wiedzy, które powinien poznać każdy Inny. Już awansowała na trzecią rangę, teraz podciągają jej świadomość do tego poziomu. W bardzo, bardzo szybkim tempie.

Z pewnością w tym szaleńczym wyścigu do niewiadomego celu jest i dla mnie miejsce. Hesser wykorzysta wszystko, co tylko nawinie się pod rękę, włącznie ze mną. Cokolwiek robiłem – polowałem na wampiry, ścigałem Dzikusa, jako Olga przebywałem ze Swietą… wszystko to obracało się na jego korzyść.

I cokolwiek teraz bym zrobił – to także jest z pewnością przewidziane.

Jedyna nadzieja w tym, że nawet Hesser nie może przewidzieć wszystkiego.

Że wymyślę to jedyne posuniecie, które zburzy jego plan. Wielki plan mocy Światła.

I przy tym nie narobi ono zła. Ponieważ wtedy… wtedy czeka mnie Zmrok.

A Swietłanę, bez względu na wszystko – wielka służba.

Złapałem się na tym, że stoję, przyciskając twarz do pnia cieniutkiej sosen-ki. Stoję i walę pięścią w drzewo. Ze złości lub z żalu. Powstrzymałem rękę, już podrapaną do krwi. Ale dźwięk dochodził mnie nadal. Płynął z lasu, z samej granicy bariery magicznej. Takie same rytmiczne uderzenia, nerwowy werbel.

Pochyliwszy się jak pochłonięty grą w wojnę paintballista, pobiegłem kryjąc się między drzewami. Właściwie to domyślałem się, co zobaczę.

Na maleńkiej polance skakał tygrys. Tygrysica, mówiąc dokładniej. Czarno-pomarańczowe futro lśniło w promieniach wschodzącego słońca. Tygrysica nie widziała mnie – w tej chwili nie widziała nikogo i niczego. Rzucała się między drzewami, a jej ostre pazury zrywały korę. Białe rany pojawiały się na sosnach. Niekiedy tygrysica zamierała, stawała na tylnie łapy i zaczynała walić w pnie przednimi łapami.

Powoli ruszyłem do tylu.

Każdy z nas odpoczywa, jak umie. Każdy z nas prowadzi walkę nie tylko z Ciemnością, ale i ze Światłem. Dlatego że ono – od czasu do czasu – nas oślepia.

Tylko nie trzeba nam współczuć -jesteśmy bardzo, bardzo dumni. Żołnierze światowej wojny Dobra ze Złem, wieczni wolontariusze.

Rozdział 4

Chłopak wszedł do restauracji tak pewnym krokiem, jakby codziennie tu przychodził na śniadanie. Ale przecież tak nie było.

Od razu skierował się do stolika, przy którym siedział niewysoki smagły mężczyzna – wyglądało na to, jakby od dawna się znali. Nawiasem mówiąc, to też nie było prawdą. Robiąc ostatni krok, płynnie opadł na kolana. Nie upadł, nie rzucił się – spokojnie przyklęknął, nie tracąc godności i nie chyląc pleców.

Kelner, przechodzący obok, przełknął ślinę i odwrócił się. Wszystko widział, nie tylko takie drobiazgi, jak mafijnego bandziora, płaszczącego się niewolniczo przed szefem. Ale chłopak nie wyglądał na bandytę, a mężczyzna na bossa.

I kłopoty, które już wyczuwał, zapowiadały się na groźniejsze niż bandycka rozróba. Nie wiedział, ale wyczuł… ponieważ sam był Innym, chociaż nie inicjowanym.

Zresztą chwilę później już kompletnie zapomniał o widzianej scenie. Coś smętnie ściskało mu serce, ale co -już nie pamiętał.

– Wstań, Aliszer – cicho powiedział Hesser. -Wstań. U nas tego się niepraktykuje.

Chłopak podniósł się z kolan i usiadł naprzeciw szefa Nocnego Patrolu. Kiwnął głową:

– U nas też. Teraz nie. Ale mój ojciec prosił mnie, żebym padł przed tobą na kolana, Hesser. Był przywiązany do starych zasad. On też by padł na kolana. Ale już nie może.

– Wiesz, jak zginął?

– Tak. Widziałem jego oczami, słyszałem jego uszami, cierpiałem jego bólem.

– Daj i mnie jego ból, Alszirze synu ifryta i kobiety z ludzi.

– Przyjmij to, o co prosisz, Hesser, trzebicielu zła, równy bogom, których nie ma.

Popatrzyli sobie w oczy. Potem Hesser skinął.

– Znam zabójców. Twój ojciec zostanie pomszczony.

– To ja powinienem zrobić.

– Nie. Nie poradzisz sobie i nie masz prawa. Przyjechaliście do Moskwy nielegalnie.

– Weź mnie do swojego Patrolu, Hesser.

Szef Nocnego Patrolu zaprzeczył głową.

– Byłem najlepszy w Samarkandzie – chłopak z uwagą popatrzył na niego. – Nie uśmiechaj się, wiem, że tutaj będę ostatnim. Weź mnie do Patrolu. Uczyń uczniem uczniów, psem łańcuchowym. Zaklinam na pamięć ojca – przyjmij mnie do Patrolu.

– Prosisz o zbyt wiele, Aliszer. Prosisz, abym podarował tobie twoją śmierć.

– Już umierałem, Hesser. Kiedy ojcu wypili duszę – umarłem razem z nim. Szedłem, uśmiechając się, a on odciągał tych z Ciemności. Zszedłem do metro, gdy jego prochy deptano nogami. Hesser, mam prawo do prośby.

Hesser skinął.

– Niech tak się stanie. Jesteś w moim Patrolu, Aliszer.

Na twarzy chłopaka nie widać było żadnych emocji. Skinął i na moment przyłożył dłoń do piersi.

– Gdzie jest to, co wieźliście, Aliszer?

– Ze mną, panie.

Hesser milcząc wyciągnął przez stół rękę.

Aliszer rozpiął torebkę na pasie. Wyjął bardzo ostrożnie maleńki prostokątny zwitek z grubej tkaniny.

– Przyjmij ją, Hesser, zwolnij mnie z obowiązku.

Dłoń Hessera przykryła dłoń chłopaka, palce zamknęły się. Po sekundzie, kiedy cofnął rękę, w niej już niczego nie było.

– Twoja służba już się skończyła, Aliszer. Teraz my po prostu odpocznie my. Będziemy jeść, pić i wspominać twojego ojca. Opowiem ci wszystko, co będę mógł sobie przypomnieć.

Aliszer skinął głową. Nie wiadomo, czy słowa Hessera sprawiły mu przyjemność, czy też po prostu podporządkowuje się jego woli.

– Mamy pół godziny-mimochodem powiedział Hesser.-Potem tutaj przyjdą ci z Ciemności. Mimo wszystko odnaleźli twój trop. Za późno, ale znaleźli.

– Będzie bój, panie?

– Nie wiem – Hesser wzruszył ramionami. – Co za różnica? Zawulon jest daleko. Pozostałych się nie obawiam.

– Będzie bój – w zamyśleniu powiedział Aliszer. Rozejrzał się po sali.

– Usuń wszystkich z restauracji – doradził Hesser. – Grzecznie, powoli. Chcę zobaczyć twoją technikę. A potem odpoczniemy i poczekamy na gości.

Około jedenastej wszyscy zaczęli się budzić.

Czekałem na tarasie, leżąc w leżaku, wyciągnąłem nogi, od czasu do czasu pijąc przez słomkę dżin z tonikiem z wysokiej szklanki. Było mi dobrze – doświadczałem słodkiego bólu masochisty. Kiedy ktoś pojawiał się w drzwiach, witałem go przyjaźnie wymachując ręką i wypuszczając maleńką tęczę z rozpostartych palców. Zabawa to dziecięca i wszyscy się uśmiechali. Ziewająca Julia, zobaczywszy takie powitanie, pisnęła i wypuściła w odpowiedzi swoją tęczę. Przez parę minut rywalizowaliśmy, potem wyczarowaliśmy łuk dla dwojga, dosyć spory, idący do lasu. Julia powiedziała, że idzie szukać garnca ze złotem, i z dumą przeszła pod różnobarwnym łukiem. Jeden z terierów spokojnie biegł obok niej.

Czekałem.

Pierwsza z tych, na których czekałem, wyszła Lena. Wesoła, rześka, w samym kostiumie kąpielowym. Zobaczywszy mnie, na moment się zatrzymała, ale natychmiast mi skinęła i pobiegła do wrót. Przyjemnie było spojrzeć, jak się porusza – zgrabna, elastyczna, pełna życia. Teraz rzuci się w zimną wodę, by otrzeźwieć w samotności, i z zaostrzonym apetytem wróci na śniadanie…

Za nią pojawił się Ignacy. W kąpielówkach i klapkach.

– Cześć, Antoni! – wesoło krzyknął. Podszedł, podciągnął sąsiedni leżak, powalił się na niego. – Jak humor?

– Bojowy! – oznajmiłem podnosząc szklankę.

– Brawo – Ignacy poszukał wzrokiem butelki, nie znalazł, sięgnął do słomki i kumplowsko napił się z mojej szklanki. – Za słaby, zmieszałeś.

– Już wczoraj zakosztowałem dostatecznie.

– Rozumiem, no to teraz uważaj – doradził Ignacy. – A my wczoraj cały wieczór piliśmy szampana. A potem w nocy doprawiliśmy się koniakiem. Bałem się, że głowa mnie rozboli, ale nie. Obeszło się.

Na niego nawet obrazić się nie było można.

– Ignacy, w dzieciństwie kim chciałeś być? – spytałem.

– Sanitariuszem.

– Co?

– No, powiedziano mi, że jako pielęgniarka mężczyzna nie może pracować, a ja chciałem ludzi leczyć. I zdecydowałem się, że jak dorosnę – będę sanitariuszem.

– Nieźle – zachwyciłem się. – A dlaczego nie lekarzem?

– Zbyt duża odpowiedzialność – samokrytycznie przyznał się Ignacy. – I uczyć się trzeba zbyt długo.

– I co byłeś?

– Tak. Jeździłem w pogotowiu, w brygadzie psychiatrycznej. Ze mną wszyscy lekarze lubili pracować.

– Dlaczego?

– Po pierwsze, jestem strasznie sympatyczny – pochwalił się Ignacy z rozbrajająca naiwnością. – Umiem tak porozmawiać, zarówno z mężczyzną jak i kobietą, że oni się uspokajają i sami się godzą jechać do szpitala. A po drugie, wiedziałem, kiedy człowiek był naprawdę chory, a kiedy udawał. Czasami wystarczyło pogadać chwilkę, wyjaśnić, że wszystko jest w normie i żadnych zastrzyków nie trzeba.

– Medycyna poniosła wielką stratę.

– Tak – westchnął Ignacy. – Ale szef mnie przekonał, że w Patrolu przyniosę więcej korzyści. Czyż nie tak?

– Z pewnością.

– Nudno się stało – zamyślonym głosem powiedział Ignacy. – Ty się nie nudzisz? Mnie się już chce do pracy.

– Mnie też, chyba. Ignacy, czy ty masz jakieś hobby? Tak oprócz pracy.

– A dlaczego mnie tak wypytujesz? – zdziwił się mag.

– To ciekawe. Chyba, że to sekret?

– Jakie tam sekrety? – Ignacy wzruszył ramionami. – Motyle zbieram. Mam jedną z najlepszych kolekcji na świecie. Dwa pokoje zajmuje.

– Nieźle – zgodziłem się.

– Przyjdź kiedyś, zobaczysz – zaproponował Ignacy. – Przyjdźcie ze Swietą, ona mówi, że ją też motyle interesują.

Śmiałem się tak długo, że nawet on się zdziwił. Podniósł się i niepewnie się uśmiechając, wymamrotał:

– Pójdę już, pomogę śniadanie przygotować…

– Powodzenia – tyle tylko byłem w stanie wykrztusić. Ale mimo wszystko nie wytrzymałem i kiedy nasz światło niosący lowelas doszedł do drzwi, jeszcze raz do niego się zwróciłem: – Słuchaj, czy szef niepotrzebnie się niepokoi o Swietkę?

Ignacy gestem z portretów podparł podbródek. Pomyślał:

– Wiesz, słusznie się niepokoi. Ona rzeczywiście jest jakąś spięta, wcale nie może się odprężyć. A przecież przed nią stoją wielkie zadania, nie to co przed nami.

– Ale starałeś się?

– Głupie pytanie! – obraził się Ignacy. – Przyjdźcie, słowo honoru, bardzo się ucieszę!

Dżin był już ciepły, lód w szklance roztajał. Na słomce pozostał lekki ślad szminki. Pokiwałem głową i odstawiłem szklankę.

Hesser, wszystkiego nie możesz przewidzieć.

Ale, żeby zmierzyć się z tobą, oczywiście nie w pojedynku na magię, o tym nawet śmiesznie byłoby pomyśleć… zmierzyć się z tobą na jedynym dostępnym polu – słów i działań – muszę wiedzieć, do czego dążysz. Muszę znać ułożenie kart w talii. I jeszcze znać wszystkie twoje karty.

Kto bierze udział w grze?

Hesser – organizator i pomysłodawca. Olga – jego kochanka, zbankrutowana czarodziejka, konsultant. Świetlana-starannie piastowany wykonawca. Ja -jedno z narzędzi jej wychowania. Ignacego, Tygryska, Siemiona i wszystkich pozostałych z Światła można nie brać pod uwagę. To też narzędzia, i to jeszcze te z drugiego planu. I na nich liczyć nie mogę.

Ciemność?

Rozumie się, oni też biorą udział, ale niejawnie. I Zawulon, i wszyscy jego podręczni są zaniepokojeni pojawieniem się w naszym obozie Świetlany. Ale bezpośrednio nie mogą nic zdziałać. Mogą cichcem szkodzić albo przygotowywać cios ostateczny, który postawi Patrole na skraju wojny.

I co pozostało?

Inkwizycja?

Zabębniłem palcami w oparcie leżaka.

Inkwizycja. Struktura nad Patrolami. Rozsądza sporne problemy, karze przestępców – z obu stron. Czuwa. Zbiera dane o każdym z nas. Ale jej ingerencja to bardzo rzadki wypadek, a i siła jej bardziej polega na tajnym działaniu niż na jej bojowych mocach. Kiedy Inkwizycja rozpatruje sprawę dostatecznie silnego maga, korzysta z wojowników Patroli.

Ale mimo wszystko Inkwizycja jest w to wmieszana. Znam szefa. On ze wszystkiego wyciąga minimum po dwie-trzy korzyści. I niedawna historia z Maksymem, dzikim Innym, ze Światła, który przeszedł do pracy w Inkwizycji, jest tego najlepszym przykładem. Szef wymęczył w tym zadaniu Swietłanę, dał jej lekcje samokontroli i intryg, a przy okazji wyłowił nowego Inkwizytora.

Żeby się tylko dowiedzieć, do czego przygotowują Świetlane!


Na razie krążę w ciemnościach. I co najgorsze – oddalam się od Światła.

Nałożyłem słuchawki, zamknąłem oczy…

W tę noc dziwnym kolorem rozświetli się ksiąg parę,

W tę noc krasnoludki wrócą do domu…

Chmury z północy, wiatr z zachodu,

Widać niedługo wróżka skinie na mnie ręką…

Żyję w oczekiwaniu cudu, jak mauser w kaburze,

Jak pająk w pajęczynie,

Jak drzewo na pustyni,

Jak czarny lis w norze…

Ryzykuję. Bardzo ryzykuję. Wielcy magowie robią swoje, ale nawet oni nie ryzykują wystąpienia przeciw swoim. Samotnicy nie przeżywają.

Uciekałem przez lornetki od wystraszonych oczu dzieci

Chciałem przespać się z syrenką, ale nie wiedziałem, jak się zachować,

Chciałem zamienić się w tramwaj i wjechać w twoje okno,

Wiatr wieje z kresów, nam już wszystko jedno…

Wiatr wieje z kresów, nam już wszystko jedno…

Bądź moim cieniem, skrzypiącym schodkiem, kolorową niedzielą, deszczem.

Bądź moim bogiem, brzozowym sokiem, prądem elektrycznym, skrzywioną flintą.

Byłem świadkiem tego, że jesteś wiatrem, wiejesz mi w twarz, a ja się śmieję,

Nie chcę rozstawać się z tobą bez walki, dopóki tobie się śnię…

Bądź moim cieniem…

Na moim ramieniu spoczęła ręka.


– Dzień dobry, Swieta – powiedziałem i otworzyłem oczy.

Była w szortach i kostiumie kąpielowym. Włosy miała wilgotne i dokładnie uczesane. Pewnie wzięła prysznic. A ja, świniak, nawet o tym nie pomyślałem.

– Jak się czujesz po wczorajszym? – zaciekawiła się.

– Normalnie. A ty?

– Też – odwróciła się.

Czekałem. W słuchawkach leciał „Spleen".

– Czego ode mnie chcesz? – ostro powiedziała Swieta. – Jestem normalną, zdrową, młodą kobietą. Od zimy nie miałam faceta. Rozumiem, wbiłeś sobie do głowy, że Hesser nas zeswatał, jak dopuszcza się konie, i uparłeś się…

– Nic od ciebie nie chcę.

– W takim razie wybacz za zaskoczenie!

– Wyczułaś mój ślad w pokoju? Kiedy się obudziłaś?

– Tak – Swietłana z trudem wyciągnęła z wąskiej kieszeni paczkę papierosów, zapaliła. – Jestem zmęczona. Chociaż na razie się tylko uczę, a nie pracuję, ale jestem zmęczona. I przyjechałam tutaj odpocząć.

– Przecież to ty sama powiedziałaś o wymuszonej wesołości…

– A ty radośnie to podchwyciłeś!

– Prawda – zgodziłem się.

– A potem poszedłeś chlać wódkę i planować spiski.

– Jakie jeszcze spiski?

– Przeciw Hesserowi. I przeciw mnie, nawiasem mówiąc. Śmieszne! Nawet ja to wyczułam! Nie uważaj siebie za wielkiego maga, który…

Pohamowała się. Ale już za późno.

– Nie jestem wielkim magiem – powiedziałem. – Trzecia ranga. W najlepszym wypadku druga. I nigdy więcej. Każdy ma swoje granice, których nie przekroczy, nawet jeśli przeżyje tysiąc lat.

– Wybacz, nie chciałam ciebie obrazić… – z roztargnieniem powiedziała Swieta. Opuściła rękę z papierosem.

– Nie przejmuj się. Nie mam o co się obrażać. Wiesz, dlaczego ci z Ciemności tak często zakładają rodziny między sobą, a my wolimy wyszukiwać żony i mężów wśród ludźmi? Ci z Ciemności lżej znoszą nierówności i ciągłą konkurencję.

– Człowiek i Inny – to jeszcze większa nierówność.

– Taka się nie liczy. Jesteśmy różnymi gatunkami. Wtedy nic się nie liczy.

– Chcę, żebyś ty wiedział… – Swietłana głęboko zaciągnęła się. – Nie miałam zamiaru… pójść aż tak daleko. Czekałam, że zejdziesz, zobaczysz, będziesz zazdrościć.

– Wybacz, nie wiedziałem, że powinienem zazdrościć… – szczerze się pokajałem.

– A potem… potem jakoś się wszystko tak zaplątało. Nie mogłam się zatrzymać.

– Wszystko jest w porządku, Swieta. Wszystko normalnie. Ona z zakłopotaniem spojrzała na mnie:

– Normalnie?

– Jasne. Komu to się nie zdarza. Patrol – to jedna wielka i bliska rodzina. Ze wszystkimi wypływającymi z tego konsekwencjami.

– Jakie z ciebie bydlę – wyrzuciła z siebie Świetlana. – Antoni, gdybyś mógł teraz na siebie spojrzeć z boku! Jakim cudem jesteś jeszcze po naszej stronie!

– Swieta, przecież przyszłaś się pogodzić? – ze zdziwieniem spytałem. – Tak więc, ja się z tobą godzę. Wszystko jest normalnie. Nic się nie liczy. To życie, w nim wszystko się zdarza.

Podskoczyła, przez sekundę paliła mnie lodowatym wzrokiem. A ja z zakłopotaniem spuściłem oczy.

– Idiota… – wypaliła Swietłana i poszła do domu.

Czego oczekiwałaś? Że się obrażę, robił ci wyrzuty, pogrążę się w smutku?

Zresztą, to nie ważne. Czego oczekiwał Hesser? Co się zmieni, jeśli ja wyjdę z roli nieszczęsnego zakochanego Swiety? To miejsce zajmie ktoś inny? A może już nadszedł czas, by została sam na sam w pojedynku z wielkim losem?

Cel. Muszę poznać cel Hessera.

Zerwałem się z leżaka i wszedłem do domu. I od razu zobaczyłem Olgę. Była w gościnnym sama. Stała przed otwartą witryną z mieczami, trzymała w wyciągniętych rękach długie wąskie ostrze. Patrzyła na nie… nie, tak nie patrzy się na antykwaryczną zabawkę. Tygrysek z pewnością też patrzy na swoje miecze podobnym wzrokiem. Ale dla niej miłość do starożytnej broni jest czystą abstrakcją. Dla Olgi – nie.

Kiedy Hesser pojawił się w Rosji, takie miecze mogły być jeszcze w użyciu…

Osiemdziesiąt lat temu, kiedy Olgę pozbawiono wszystkich praw, walczono już inaczej…

Była Wielka Czarodziejka. Były Wielki cel. Osiemdziesiąt lat.

– Jak to zaplanowano… – powiedziałem.

Olga zadrżała i odwróciła się.

– Sami nie zwyciężymy Ciemności. Trzeba, trzeba ludzików oświecić. Żeby stali się dobrzy i miłosierni, pracowici i mądrzy. Żeby każdy Inny, oprócz Światła, niczego innego nie widział. Jaki cel… jak długo płynęły kręgi, kiedy ona utopiła się we krwi.

– Jednak doszedłeś do tego – rzekła Olga. – Czy też zgadłeś?

– Zgadłem.

– Dobrze. Co dalej?

– Co cię zgubiło, Olga?

– Poszłam na kompromis. Maleńki kompromis z Ciemnością. W rezultacie przegraliśmy.

– Czy na pewno my? My zawsze ocalejemy. Zgodzimy się, dopasujemy, ustąpimy. 1 będziemy kontynuować dalej walkę. Przegrywają tylko ludzie.

– Wycofywanie się jest nieuniknione – Olga lekko chwyciła dwuręczny miecz jedną ręką, machnęła nim nad głową. – Jestem podobna do helikoptera na jałowym biegu?

– Wyglądasz jak kobieta, wymachująca mieczem. Olga, czy my naprawdę się niczego nie nauczyliśmy?

– Uczymy się, i to szybko. Tym razem będzie inaczej, Antoni.

– Nowa rewolucja?

– Tamtej też nie chcieliśmy. Wszystko miało przebiec bezkrwawo… prawie. Przecież wiesz – my wygrywamy tylko poprzez ludzi. Przez ich oświecenie, przez ich uduchowienie. Komunizm był doskonale przemyślanym systemem, i… i to tylko moja wina, że nie został zrealizowany.

– Oho. To dlaczego nie jesteś jeszcze w Zmroku, jeśli to twoja wina?

– Dlatego, że wszystko było uzgodnione. Każdy krok. Nawet ten nieszczęsny kompromis… nawet on wydawał się dopuszczalny.

– I teraz ponownie będziemy próbować zmieniać ludzi?

– Po raz kolejny.

– Dlaczego – tutaj? – spytałem. – Dlaczego znowu u nas?

– Gdzie u nas?

– W Rosji! He ona ma jeszcze znieść?

– Tyle ile potrzeba.

– Dlatego znowu pytam, dlaczego u nas?

Olga westchnęła, płynnym ruchem wsunęła miecz do pochwy. Odłożyła do gabloty.

– Dlatego, mój miły chłopcze, że tutaj jeszcze można coś osiągnąć. Europa, Ameryka Północna – te kraje już wszystko przeszły. Co tylko było możliwe – wypróbowano. Co nieco jeszcze i teraz się próbuje. Ale oni już w drzemkę zapadają… już zasypiają. Krzepki emeryt w szortach i z kamerą wideo – oto czym są te zamożne kraje zachodnie. A eksperymentować trzeba na młodych. Rosja, Azja, kraje arabskie – to są dzisiejsze poligony. I nie rób takiej groźnej miny, ja kocham ojczyznę nie mniej niż ty! Wylałam za nią więcej krwi, niż u ciebie płynie w żyłach. Zrozum, polem tego boju jest cały świat. Wiesz o tym nie gorzej ode mnie.

– Walki z Ciemnością, a nie z ludźmi!

– Tak, z Ciemnością. Ale zwyciężyć możemy jedynie, stwarzając idealne społeczeństwo. Świat, w którym będą królować miłość, dobroć, sprawiedliwość. Praca Patroli nie polega przecież na polowaniu na magów-psychopatów na ulicach i wydawaniu licencji wampirom! Te wszystkie drobiazgi zajmują czas, siły, ale są tylko wtórne… jak ciepło z żarówki. Żarówki powinny świecić, a nie grzać. Powinniśmy zmieniać świat ludzi, a nie likwidować niewielkie gejzery Ciemności. Oto – cel. Oto droga do zwycięstwa!

– Olga, ja to rozumiem.

– Świetnie. W takim razie zrozum i to, o czym się wprost nie mówi. Walczymy już tysiące lat. Ale przez cały ten czas usiłowaliśmy zmienić bieg dziejów. Stworzyć nowy świat.

– Dosyć dziwny nowy świat.

– Nie ironizuj. Co nieco osiągnęliśmy, mimo wszystko. Przez krew, przez męki, świat mimo wszystko staje się bardziej humanitarny. Ale konieczna jest prawdziwa rewolucja.

– Komunizm był naszą ideą?

– Nie naszą, aleją poparliśmy. Wydawała się dostatecznie perspektywiczna.

– A co teraz?

– Zobaczysz – Olga uśmiechnęła się. Przyjacielsko, szczerze. – Antoni, wszystko będzie dobrze. Uwierz mi.

– Powinienem wiedzieć.

– Nie. Akurat to nie jest konieczne. Możesz się nie denerwować, żadnych rewolucji nie planujemy. Żadnych obozów, rozstrzeliwań, trybunałów. Nie powtórzymy starych błędów.

– Za to narobimy nowych.

– Antoni! – podniosła głos. – Właściwie, na co ty sobie pozwalasz? Mamy duże szanse wygrać. Dla naszego kraju uzyskać pokój, spokój, rozkwit! Stanąć na czele ludzkości. Pokonać Ciemność. Dwanaście lat przygotowań, Antoni. I nie tylko Hesser nad tym pracował… całe wyższe kierownictwo.

– Co?

– Tak. A ty co myślałeś? Byłem oszołomiony.

– Śledziliście Świetlane dwanaście lat?

– Oczywiście, że nie! Przygotowano nowy model społeczny. Przeprowadzono testy poszczególnych elementów planu. Nawet ja nie znam wszystkich szczegółów. I od tamtej pory Hesser czekał, aż wszyscy uczestnicy planu się spotkają razem… w przestrzeni i czasie.

– Ale kto personalnie? Swietłana i inkwizytor?

Na moment jej źrenice zapłonęły i zrozumiałem, że trafiłem. Częściowo.

– Kto jeszcze? Jaka jest w tym moja rola? I co ty będziesz robić?

– Dowiesz się w swoim czasie.

– Olga, nigdy dotąd ingerencja magii w życie ludzkie nie doprowadziła do niczego dobrego.

– Nie potrzebuję szkolnych aksjomatów – naprawdę się wkurzyła. – Nie uważaj się za mądrzejszego od wszystkich. Nie planujemy wykorzystywania magii. Uspokój się i odpoczywaj.

Skinąłem głową:

– Dobrze. Wyjaśniłaś swoje zdanie… ja się z nim nie zgadzam.

– Oficjalnie?

– Nie. Prywatnie. I jako osoba prywatna uważam, że mam prawo przeciwdziałać.

– Przeciw komu? Hesserowi? – oczy Olgi zrobiły się okrągłe, kąciki ust podniosły się w uśmiechu. – Antoni…

Odwróciłem się i wyszedłem.

Tak, to śmieszne.

Tak, to głupie.

To nie chaotyczna akcja, którą prowadzą Hesser i Olga. To nie próba powtórzenia nieudanego eksperymentu społecznego. Przygotowana, dawno zaplanowana operacja, w którą miałem pecha wdepnąć.

Zaakceptowana przez najwyższe kierownictwo…

Zaakceptowana przez Światło…

Po co ja się rzucam? Nawet nie mam do tego prawa. Żadnego. I żadnych szans. Absolutnie. Można pocieszać się porzekadłem o ziarenku piasku w mechanizmie zegara, ale teraz – ziarenko znajduje się między żarnami.

A co najbardziej mnie przygnębia, że te żarna są przyjacielskie i opiekuńcze. Nikt mnie nie będzie prześladował. Nikt nie będzie ze mną walczył. Po prostu przeszkodzą popełnić głupstwa, które i tak nie przyniosłyby żadnej korzyści.

Ale dlaczego w takim razie tak boli… tak nie do zniesienia boli w piersi.

Stałem na tarasie, ściskając w bezsilnej złości pięści, kiedy na moim ramieniu poczułem rękę.

– Wydaje się, że już do czegoś doszedłeś, Antoni?

Spojrzałem na Siemiona, potaknąłem.

– Ciężko?

– Tak – przyznałem.

– Pamiętaj tylko o jednym… proszę. Ty nie jesteś ziarnkiem piasku. Nikt z ludzi nie jest ziarenkiem piasku. A tym bardziej – żaden Inny.

– Jak długo trzeba żyć, żeby tak zgadywać myśli?

– Ze sto lat, Antoni.

– W takim razie Hesser może czytać w każdym z nas jak w otwartej książce.

– Oczywiście.

– W takim razie powinienem oduczyć się myśleć – powiedziałem.

– Na początku trzeba się tego uczyć. Wiesz już, że w mieście była awantura?

– Kiedy?

– Kwadrans temu. Już wszystko się zakończyło.

– A co się stało?

– Do szefa przyjechał kurier, skądś ze Wschodu. Ci z Ciemności usiłowali go śledzić i zniszczyć. Na oczach szefa – Siemion zaśmiał się.

– Przecież to wojna!

– Nie, oni mieli prawo. Kurier przyjechał nielegalnie.

Rozejrzałem się dookoła. Nikt nigdzie się nie spieszył. Nie uruchamiano samochodów, nie pakowano rzeczy. Ignacy i Ilja znowu rozpalali palenisko.

– Nie musimy wracać?

– Nie. Szef poradził sobie sam. Była niewielka bijatyka, bez ofiar. Kurier został przyjęty do naszego Patrolu i tamci musieli oddalić się z niczym. Tylko restauracja trochę ucierpiała.

– Jaka znowu restauracja?

– W której szef spotkał się z kurierem – cierpliwie wyjaśniał Siemion. – Pozwolono nam kontynuować odpoczynek.

Spojrzałem na niebo – oślepiająco błękitne, nabrzmiewające żarem upału.

– Wiesz, odechciało mi się już odpoczywać. Wrócę do Moskwy. Myślę, że nikt się nie obrazi.

– Oczywiście, że nie.

Siemion wyjął papierosy, zapalił. I otwarcie powiedział:

– Na twoim miejscu dowiedziałbym się, co takiego przywiózł kurier ze Wschodu. Możliwe, że to jest ta twoja szansa.

Gorzko zaśmiałem się.

– Ci z Ciemności nie mogli się tego dowiedzieć, a ty mi proponujesz, bym przeszukał sejf szefa?

– Oni nie mogli tego zabrać. Czymkolwiek to było. Zabierać ani nawet dotknąć ładunku, oczywiście, nie masz prawa. Ale dowiedzieć się…

– Dziękuję. Naprawdę, dziękuję.

Siemion skinął głową, bez zbytniej skromności przyjmując podziękowanie.

– Rozliczymy się w Zmroku… Tak, wiesz, ja też zmęczyłem się odpoczynkiem. Po obiedzie wezmę Tygryskowi motocykl i pojadę do miasta. Podrzucić ciebie?

– Mhm.

Było mi wstyd. Z pewnością taki wstyd w pełni mogą odczuwać tylko Inni. Zawsze rozumiemy, kiedy ktoś coś dla nas robi, kiedy dają nam niezasłużone podarki, których jednak nie mamy siły odmówić.

Nie mogłem pozostać tu dłużej. W żaden sposób nie mogłem. Patrzeć na Swietłanę, Olgę, Ignacego. Słuchać ich prawdy.

Moja prawda na zawsze pozostanie we mnie.

– A umiesz prowadzić motocykl? – spytałem, niezgrabnie zmieniając temat rozmowy.

– W pierwszym rajdzie Paryż-Dakar brałem udział. Chodź, pomożemy chłopakom.

Pochmurnie spojrzałem na Ignacego, rąbiącego drewno. Operował siekierą jak wirtuoz. A po każdym uderzeniu na sekundę zastygał, mimochodem obrzucając wzrokiem otoczenie, naprężając mięśnie.

Bardzo siebie kochał. Cały pozostały świat, zresztą, nie mniej. Ale siebie – przede wszystkim.

– Pomożemy – zgodziłem się. Wziąłem zamach i rzuciłem przez Zmrok znak potrójnego ostrza. Kilka pieńków rozpadło się na, jakby na wymiar przycięte, polana. Ignacy, który zamachnął się do kolejnego uderzenia, stracił równowagę i o mało nie upadł. Pokręcił głową.

Rzecz jasna, ślad mojego uderzenia pozostał w przestrzeni. Zmrok dźwięczał, chciwie wypijając energię.

– Antoś, po co?-z lekką urazą spytał Ignacy. – No po co? To niesportowo!

– Za to efektywnie – odpowiedziałem, schodząc z tarasu. – Jeszcze narąbać?

– A niech ciebie… – Ignacy nachylił się, zbierając polana. – W ten sposób dojdziemy do tego, że szaszłyk będziemy piec na piorunach kulistych…

Nie czułem się winny, ale zacząłem mimo wszystko pomagać. Drewno było porąbano równo, cięcia świeciły się soczyście bursztynową żółcią. Aż szkoda takiego piękna na ogień…

Potem spojrzałem w kierunku domu i zobaczyłem w oknie parteru Olgę. Obserwowała moją eskapadę bardzo poważnie. Zbyt poważnie. Pomachałem do niej ręką.

Rozdział 5

Tygrysek miała świetny motocykl… jeśli tak nieodpowiednie słowo w ogóle może określać harleya. Choćby najprostszy z jego modeli – wszystko jedno, są harley davidsony i – inne motocykle.

Po co on Tygryskowi, nie wiedziałem – sądząc po wyglądzie, używano go raz lub dwa w roku na jazdę do miasta. Pewnie podobnie jak ogromny dom, w którym czarodziejka mieszkała tylko w dni wolne od pracy. Ale dzięki temu dojechaliśmy do miasta jeszcze przed drugą po południu.

Siemion kierował ciężką dwukołową maszyną jak wirtuoz. Nigdy bym tak nie potrafił, nawet aktywując złożone w pamięci „ekstremalne nawyki" i podpatrując linie prawdopodobieństwa rzeczywistości. Mógłbym dojechać z taką samą prawie szybkością, ale straciłbym znaczną część swojej zapasowej energii. A Siemion po prostu prowadził i cała jego przewaga na człowiekiem-kierowcą polegała jedynie na większym doświadczeniu.

Nawet przy prędkości stu kilometrów powietrze nie chłodziło. Wiatr szorstkim gorącym ręcznikiem uderzał nas po policzkach. Jakbyśmy jechali po patelni – nieskończonej, asfaltowej, pełnej mozolnie pełznących, już podpieczonych na słońcu samochodów. Trzy razy wydawało mi się, że nie unikniemy zderzenia – z jakimś samochodem albo usłużnie nadstawiającym się słupem. Pewnie na śmierć się nie rozbijemy, chłopaki wyczują, przyjadą, zbiorą nas po kawałeczku… ale przyjemne to nie będzie.

Dojechaliśmy bez przygód. Po przejechaniu obwodnicy Siemion z pięć razy skorzystał z magii, ale tylko po to, żeby odwrócić uwagę drogówki.

O adres Siemion nie pytał, chociaż nie był u mnie nigdy. Zatrzymał się przy podjeździe, wyłączył silnik. Podrostki, ciągnące tanie piwo na placu zabaw dla dzieci, natychmiast ucichli, wpatrując się w motocykl. Pięknie jest mieć w życiu takie proste i jasne marzenia – piwo, extasy na dyskotece, przyjaciółkę i harleya pod tyłkiem.

– Dawno miałeś przeczucia? – spytał Siemion.

Zadrżałem. Na ogół nie rozgłaszałem wszem i wobec, że czasami miewam przewidzenia.

– Dosyć dawno.

Siemion skinął. Spojrzał w górę, na moje okna. Dlaczego nagle o to zapytał, nie wyjaśnił.

– Może pójść na górę z tobą?

– Słuchaj, chyba nie jestem dziewczyną, żeby odprowadzać mnie do drzwi. Mag uśmiechnął się:

– Nie myl mnie z Ignacym… Dobra, zostawmy to. Bądź ostrożny.

– W czym?

– We wszystkim, z pewnością. Motor zamruczał. Mag pokiwał głową:

– Coś… coś nadchodzi, Antoni. Zbliża się. Bądź ostrożny.

Skokiem ruszył z miejsca, wywołując kilka zachwyconych okrzyków młodzieży, z łatwością wjechał w wąski przejazd między zaparkowaną wołgą i powolnie jadącym żyguli. Popatrzyłem za nim, kiwając głową. Nie muszę być wizjonerem, by wiedzieć, że Siemion będzie cały dzień kręcić się po Moskwie, potem przyłączy się do jakiejś grupy rockersów, w ciągu piętnastu minut zaprzyjaźni się z nimi i przyczyni się do powstania paru nowych legend o zwariowanym starym motocykliście.

Bądź ostrożny…

W czym?

I po co, najważniejsze?

Wszedłem do klatki, automatycznie wystukałem kod na zamku, ściągnąłem windę. Jeszcze rankiem odpoczywałem, byli przyjaciele, było fajnie.

Wszystko to jest nadal, tylko mnie tam już nie ma.

Mówi się, że kiedy mag Światła ma upaść, zawsze przedtem pojawiają się „błyski", jak u chorych przed atakiem epilepsji. Bezmyślne używanie mocy… podobne do zabijania much piorunami kulistymi i rabanie drew zaklęciami bojowymi. Kłótnie z ukochanymi. Nieoczekiwane kłótnie z niektórymi z przyjaciół i równie nieoczekiwane ciepłe stosunki z innymi. Wszystko to jest znane i wszyscy wiemy, czym kończy się upadek tych ze Światła.

Bądź ostrożny…

Podszedłem do drzwi i zacząłem szukać kluczy.

Ale drzwi były otwarte.

Klucze mieli jeszcze moi rodzice. Ale oni nigdy nie przyjechaliby do mnie z Saratowa bez uprzedzenia. Zresztą i tak wyczułbym ich zbliżanie się.

Zwykły ludzki bandyta do mojego mieszkania nigdy się nie włamie, zatrzyma go prościutki znak na progu. A na Innych czekają inne przeszkody.

Rzecz jasna, są do pokonania – to tylko kwestia użytej Mocy. Ale systemy obronne powinny były zadziałać!

Stałem patrząc na wąską szczelinę pomiędzy drzwiami a futryną, na szczelinę, która nie mogła istnieć. Spojrzałem poprzez Zmrok, ale nie zobaczyłem niczego.

Broni ze sobą nie miałem. Pistolet był w mieszkaniu. Tuzin bojowych amuletów – także.

Można było postąpić według instrukcji. Pracownik Nocnego Patrolu, stwierdziwszy fakt wtargnięcia kogoś obcego do swojego mieszkania, znajdującego się pod ochroną magiczną, jest zobowiązany powiadomić operacyjnego dyżurnego i kuratora, potem…

Gdy sobie jednak wyobraziłem, że będę teraz wzywać Hessera, który przed kilkoma godzinami mimochodem rozgonił cały Dzienny Patrol, jakakolwiek chęć wypełnienia instrukcji znikła. Złożyłem palce, podwieszając na szybkie zaklęcie „zamrożenie". Pewnie przypomniał mi się efektowny gest Siemiona…

Bądź ostrożny?

Pchnąłem drzwi i wszedłem do własnego, a jednak w tej jednej sekundzie cudzego mieszkania.

Już wchodząc, uprzytomniłem sobie, kto mógł mieć dość mocy, pełnomocnictw i mieć tyle bezczelności, by przyjść do mnie bez zaproszenia.

– Dzień dobry, szefie! – powiedziałem, i zajrzałem do gabinetu.

W jakimś stopniu, rzecz jasna, się nie myliłem…

Zawulon, który siedział w fotelu przy oknie, ze zdziwieniem podniósł brwi. Odłożył „Argumenty i Fakty", które czytał. Powoli zdjął okulary w cienkiej złotej oprawie. I dopiero potem odpowiedział:

– Dzień dobry, Antoni. Wiesz, cieszyłbym się, mogąc być twoim szefem.

Uśmiechał się – mag Ciemności powyżej jakiejkolwiek kategorii, dowódca Dziennego Patrolu Moskwy. Jak zwykle, miał idealnie leżący na nim garnitur i jasnoszarą koszulę. Szczupły, krótko ostrzyżony Inny nieokreślonego wieku.

– Pomyliłem się – powiedziałem. – Co ty tu robisz? Zawulon wzruszył ramionami:

– Weź amulet. Jest gdzieś w biurku, czuję go.

Podszedłem do biurka i wysunąłem szufladę, wyjąłem kościany medalion na miedzianym łańcuszku. Ścisnąłem w garści – wyczułem, jak się ogrzewa.

– Zawulonie, nie masz władzy nade mną…

Mag Ciemności skinął:

– Dobrze. Nie chcę, żebyś miał jakiekolwiek wątpliwości co do własnego bezpieczeństwa.

– Co ty robisz w domu członka Nocnego Patrolu? Mogę zwrócić się do trybunału.

– Wiem – Zawulon rozłożył ręce. – Wszystko wiem. Nie mam prawa. Głupi jestem. Sam się narażam i narażam Dzienny Patrol. Ale przyszedłem do ciebie nie jak do wroga.

Zmilczałem.

– Tak, o urządzenia podsłuchowe i obserwacyjne możesz się nie niepokoić – niedbale rzucił Zawulon. – zarówno o te wasze, jak i o te, które instaluje Inkwizycja. Pozwoliłem sobie… powiedzmy tak- uśpić je. Wszystko, co sobie powiemy, na zawsze zostanie między nami.

– Człowiekowi wierz na pięćdziesiąt procent, tym ze Światła – na dwadzieścia pięć, tym z Ciemności – wcale… – wymamrotałem.

– Oczywiście. Nie możesz mi wierzyć. Nawet powinieneś! Ale proszę ciebie, byś mnie wysłuchał… – Zawulon nagle uśmiechnął się, zadziwiająco otwarcie i pokojowo. – Ty przecież jesteś ze Światła. Jesteś obowiązany pomagać. Wszystkim. Komukolwiek, kto poprosi o pomoc… nawet mnie. I ja proszę…

Wahałem się chwilę, podszedłem do kanapki, usiadłem. Nie zdejmując butów, nie zdejmując podwieszonego „zamrożenia", jakkolwiek trudno mi było wyobrazić siebie walczącego z Zawulonem.

Obcy w moim mieszkaniu. Mój dom – moją twierdzą… a ja prawie w to uwierzyłem przez te lata pracy w Patrolu.

– Na początku – jak wszedłeś? – spytałem.

– Na początku wziąłem najzwyklejszy wytrych, ale…

– Zawulon, wiesz o czym mówię. Bariery sygnalizacyjne można zniszczyć, ale nie oszukać. One musiały zadziałać, gdy ktokolwiek obcy przenikał.

Mag Ciemności westchnął.

– Pomógł mi wejść Kostia. Przecież dałeś mu zezwolenie na wejście.

– Sądziłem, że jest moim przyjacielem. Choć wampirem.

– On jest twoim przyjacielem – Zawulon uśmiechnął się. – I chce ci pomóc.

– Po swojemu.

– Po naszemu. Antoni, wszedłem do twojego domu, ale nie mam zamiaru zrobić ci jakiejkolwiek szkody. Nie przeglądałem dokumentów służbowych, które są przechowywane u ciebie. Nie zostawiłem śledzących znaków. Przyszedłem pomówić.

– Mów.

– Obaj mamy problem. Jeden i ten sam. I dzisiaj powiększył się on do gigantycznych rozmiarów.

Wiedziałem, jak tylko zobaczyłem Zawulona, na czym zakończy się rozmowa. Dlatego tylko skinąłem głową.

– Dobrze… rozumiesz… – mag Ciemności pochylił się, westchnął. – Antoni, nie mydlę ci oczu. Ty i ja patrzymy na świat inaczej. I swoje obowiązki pojmujemy nie tak samo. Ale nawet w takich sytuacjach dochodzi do przecięcia się interesów. Nas, z Ciemności, można o cokolwiek oskarżać – z waszego punktu widzenia. Czasami postępujemy całkiem niejednoznacznie. I w stosunku do ludzi… chociaż w sposób wymuszony, wynikający z naszej natury, odnosimy się mniej delikatnie… Tak, to prawda. Jednak nikt, zwróć uwagę, nikt i nigdy nie oskarżał nas o próbę totalnej ingerencji w los ludzkości! Po zawarciu Traktatu żyjemy swoim życiem… i chcielibyśmy oczekiwać tego samego od was.

– Nikt nie oskarżał – zgodziłem się. – Ponieważ, bądź co bądź, czas pracuje na was.

Zawulon potaknął:

– A co to oznacza? Może jesteśmy bliżej ludzi? Może to my mamy rację?

Zresztą, zostawmy te spory, nie mają końca. Powtarzam – szanujemy Traktat.

I naprawdę trzymamy się go bardziej literalnie niż siły Światła.

Zwykła praktyka w dyskusji. Na początku uznać swoją jakąkolwiek ogólną winę. Potem delikatnie zarzucić rozmówcy, że on też jest współwinny, potępić go i w tym samym momencie wycofać się… zapomnijmy.

I dopiero potem przejść do rzeczy najważniejszej.

– Zresztą, przejdźmy do sedna – Zawulon spoważniał. – Co my tak cały czas w kółko… i dookoła. W ostatnim stuleciu siły Światła trzykrotnie przeprowadzały globalne eksperymenty. Rewolucja w Rosji, druga wojna światowa. I teraz… znowu. Wedle tego samego scenariusza.

– Nie wiem, o czym mówisz – powiedziałem. W piersi coś mnie boleśnie zakłuło.

– Naprawdę? Wyjaśnię ci. Opracowuje się modele społeczne, których realizacja – choćby nawet miała spowodować nadzwyczajne wstrząsy, wylać rzeki krwi – doprowadzi jednak ludzkość albo dużą jej część do idealnego społeczeństwa. Do idealnego, z waszego punktu widzenia, ale ja nie spieram się! W końcu każdy ma prawo sobie pomarzyć. Ale to, że wasza droga jest bardzo okrutna… – i znowu smętny uśmiech. – Wy nam zarzucacie okrucieństwo… Tak, są do tego podstawy… no ale jak można porównać dziecko-ofiarę czarnej mszy z tym, co działo się z dziećmi w przeciętnym faszystowskim obozem koncentracyjnym? A przecież faszyzm to też wasz wynalazek. Też wyszedł spod kontroli. Na początku komunizm i internacjonalizm… nie udało się. Potem narodowy socjalizm. Też błąd? Dzięki wam doszło do walki między nimi, poobserwowaliście rezultaty. Westchnęliście, starliście wszystko i zaczęliście przygotowywać nowy eksperyment.

– Błędy – dzięki waszym wysiłkom.

– Oczywiście! Przecież mamy instynkt samozachowawczy! My nie budujemy modeli społecznych na podstawie cudzej etyki. A dlaczego mielibyśmy pozwalać realizować wasze projekty?

Zmilczałem.

Zawulon skinął, jawnie tym zadowolony.

– Tak więc, Antoni… Możemy być wrogami. I jesteśmy wrogami. Podczas tej zimy przeszkodziłeś nam, i to dostatecznie poważnie. Wiosną znowu wszedłeś mi w drogę. Zniszczyłeś dwóch pracowników Dziennego Patrolu.

Tak, wiem, Inkwizycja uznała twoje działania za czyny dokonane w stanie najwyższej konieczności i wchodzące w zakres samoobrony, ale uwierz – dla mnie nie jest to przyjemne. Co to za szef organizacji, jeśli nie może obronić swoich współpracowników? A więc jesteśmy wrogami. Ale teraz powstała sytuacja wyjątkowa. Kolejny eksperyment. I ty jesteś w niego pośrednio wplątany.

– Nie wiem, o czy mówisz.

Zawulon zaśmiał się. Podniósł ręce:

– Antoni, nie chcę nic z ciebie wyciągać. I nie będę zadawał pytań. I nie będę o nic prosił. Posłuchaj mojej opowieści. Potem sobie pójdę…

Nagle przypomniałem sobie, jak tej zimy, na dachu wielopiętrowego domu, wiedźma Alicja wykorzystała swoje prawo do ingerencji. Drobnej zresztą… jedynie pozwoliła mi powiedzieć prawdę. I ta prawda skierowała chłopca Igora na stronę Ciemności.

Dlaczego tak się dzieje?

Dlaczego Światło działa posługując się kłamstwem, a Ciemność – prawdą? Dlaczego nasza prawda nikomu nie pomaga, a kłamstwo jest skuteczne? I dlaczego Ciemność świetnie radzi sobie posługując się prawdą, i to tworząc zło? W czyjej to jest naturze, w ludzkiej czy naszej?

– Swietłana – wspaniała czarodziejka – rzekł Zawulon. – Ale jej przyszłość – to nie dowodzenie Nocnym Patrolem. Starają się ją wykorzystać do jednego jedynego celu. Misji, której nie wypełniła Olga. Wiesz przecież, że dzisiaj rano do miasta przerwał się kurier z Samarkandy?

– Wiem – z jakiegoś powodu przyznałem się.

– A ja mogę powiedzieć, co on przywiózł. Przecież chcesz to wiedzieć? Ścisnąłem zęby.

– Chcesz… – Zawulon skinął. – Kurier przywiózł kawałek kredy. Ciemności nie wierz nigdy. Ale, nie wiem dlaczego, wydawało mi się, że on nie kłamie.

– Maleńki kawałek kredy – mag uśmiechnął się. – Można nim pisać na szkolnej tablicy. Albo rysować „klasy" na asfalcie. Albo natrzeć kij bilardowy. Wszystko to można zrobić tak łatwo, jak tłuc orzechy wielką pieczęcią królewską. Ale jeśli tę kredę weźmie do ręki Wielka Czarodziejka… Właśnie Wielka- zwykłej nie wystarczy mocy. Właśnie Czarodziejka – w męskich rękach ta kreda pozostanie zwykłą kredą. W dodatku Czarodziejka powinna być z Światła. Dla Ciemności ten artefakt jest bezwartościowy. Wydało mi się, że on westchnął? Milczałem.

– Maleńki kawałek kredy… – Zawulon odchylił się w fotelu, pokiwał się do przodu i do tyłu. – Jest już mocno podniszczony, już nie raz go brały delikatne paluszki pięknych dziewczyn, których oczy płoną jasnym ogniem… Używano go nie raz, od czego wstrząsało całą ziemią… topniały granice państw, wznosiły się imperia, pastuchowie zostawali prorokami, a cieśle bogami, podrzutków uznawano za króli, sierżanci awansowali na cesarzy, niedouczeni księża seminarzyści i pozbawieni talentu malarze zostawali tyranami… Mały ogryzek kredy. Tylko tyle.

Zawulon wstał. Rozłożył ręce:

– Oto i wszystko, drogi mój wrogu, co chciałem powiedzieć. Resztę zrozumiesz sam, oczywiście, jeśli zechcesz.

– Zawulon… – rozwarłem pięść i spojrzałem na amulet. – Ty -jesteś tworem Ciemności.

– Oczywiście. Ale tylko tej ciemności, która znajdowała się we mnie. Tej, którą sam wybrałem.

– Nawet twoja prawda niesie zło.

– Komu? Nocnemu Patrolowi? Oczywiście. Ludziom? Pozwól, że się nie zgodzę…

Poszedł do drzwi.

– Zawulon… – zawołałem go znowu. – Widziałem twoją prawdziwą postać. Ja wiem, kim jesteś i czym jesteś.

Mag Ciemności zatrzymał się jak zamurowany. Potem powoli odwrócił się. Przesunął dłonią po twarzy – na moment zmienił się, zamiast skóry błysnęła matowa łuska, oczy stały się wąskimi szczelinami…

Mrok rozstąpił się.

– Tak, pamiętam. Widziałeś – Zawulon znów przybrał wygląd człowieka. – A ja widziałem ciebie. I pozwól wyznać, że nie wyglądałeś na białego anioła z ognistym mieczem. Wszystko zależy od tego, skąd patrzysz. Zegnaj, Antoni. Uwierz mi, ja z przyjemnością ciebie zniszczę… kiedyś tam. Ale teraz życzę ci sukcesu. Z całej duszy, której i tak zupełnie jestem pozbawiony.

Trzasnęły za nim drzwi.

Wtedy, jakbym dopiero się obudził, wyzwałem ze Zmroku swój znak ochronny. Maska Dżo-Hena na ścianie wykrzywiła się, w wyciętych w drewnie oczach błysnęła wściekłość, wyszczerzył kły.

Ochroniarze…

Znak zmusiłem do milczenia dwoma passami, a w maskę wypaliłem podczepionym „zamrożeniem". Przydało się zaklęcie.

– Kawałeczek kredy… – powiedziałem.

Coś o tym słyszałem. Nawet niezbyt dawno, ale tylko pół uchem. Czy to było parę zdań, rzuconych przez nauczyciela w czasie kursu czy jakaś gadanina w grupie, czy też legendy kursantów. Właśnie o kawałku kredy…

Wstałem z kanapy i podniosłem rękę. Rzuciłem amulet na podłogę.

– Hesser! – krzyknąłem poprzez Zmrok. – Hesser, odpowiedz mi!

Cień rzucił się na mnie z podłogi, wpił się w ciało, wessał w siebie.

Światła zmatowiały, pokój odpłynął, zarysy mebli rozmyły się. Stało się nie do wytrzymania cicho. Upał ustąpił. Stałem, rozłożywszy ręce, i chciwy Zmrok pił moje siły.

– Hesser, twoim imieniem ciebie przyzywam!

Nici szarej mgły płynęły przez pokój. Nie obchodziło mnie wcale, kto jeszcze może usłyszeć mój krzyk.

– Hesserze, mój opiekunie, wzywam ciebie – odpowiedz! Daleko, bardzo daleko westchnął niewidoczny cień.

– Słyszę ciebie, Antoni.

– Odpowiedz!

– Na jakie pytanie chcesz usłyszeć odpowiedź?

– Zawulon – nie kłamał?

– Nie.

– Hesser, wstrzymajcie wszystko!

– Za późno, Antoni. Wszystko idzie tak, jak iść powinno. Zaufaj mi.

– Hesser, zatrzymajcie wszystko!

– Nie masz prawa niczego żądać.

– Mam prawo! Jeśli my jesteśmy częścią Światła, jeśli my niesiemy Dobro – mam prawo!

Zamilkł. Ja już pomyślałem, zdecydował się ze mną dalej już nie rozmawiać… w ogóle.

– Dobrze. Czekam na ciebie za godzinę w spadobarze.

– Gdzie, gdzie?

– Bar spadochroniarzy. Metro Turgieniewska. Za byłą pocztą główną.

Zapanowała cisza.

Cofnąłem się o krok, wychodząc ze Zmroku. Oryginalne miejsce na spotkanie. Czy to tam Hesser zrobił porządek z Dziennym Patrolem? Nie, to zdaje się w jakiejś restauracji…

Dobra, choćby nawet w spadobarze, choćby nawet w „Rosy", choćby w „Chance". To nie jest ważne. Czy spadochroniarze czy yuppi, czy geje.

Ale muszę się dowiedzieć jeszcze jednej rzeczy przed spotkaniem z Hesserem.

Wyciągnąłem komórkę i wybrałem numer Swietłany. Odebrała od razu.

– Cześć – powiedziałem po prostu. – Jesteś jeszcze na daczy?

– Nie – wydawało się, że była trochę zdziwiona rzeczowym tonem mojego głosu. – Jadę do miasta.

– Z kim?

Spiętym głosem powiedziała:

– Z Ignacym.

– Dobrze – szczerze powiedziałem. – Słuchaj, co ty wiesz o kredzie?

– O czym?

Słychać było, że nie bardzo wie, o co chodzi.

– O magicznych właściwościach kredy. Nie uczono o jej wykorzystywaniu do czarów?

– Nie… Antoni, dobrze się czujesz?

– Normalnie.

– Nic się nie zdarzyło?

Wieczny, kobiecy sposób zadawania tego samego pytania w dwóch-trzech wariantach…

– Nic specjalnego.

– Chcesz… – zacięła się. – Chcesz, spytam Oli?

– Ona też jest tam z wami?

– Tak, we troje pojechaliśmy do miasta.

– Lepiej nie. Dzięki.

– Antoni…

– Co, Swieta?

Podszedłem do biurka, wysunąłem szufladę z całym tym magiczną tandetą. Spojrzałem na matowe kryształy, na nieumiejętnie wyrżniętą magiczną buławę… wtedy jeszcze sam chciałem zostać bojowym magiem. Zasunąłem szufladę z powrotem.

– Wybacz mi.

– Nie mam ci czego wybaczać.

– Może przyjadę do ciebie?

– Jesteście daleko?

– W połowie drogi. Pokiwałem głową i odpowiedziałem:

– Nie uda się. Mam ważne spotkanie. Zadzwonię później. Wyłączyłem telefon i uśmiechnąłem się. Prawda może być zła i kłamliwa w wielu wypadkach. Na przykład, jeśli mówimy tylko połowę prawdy. Powiesz, że nie chcesz rozmawiać, a nie wyjaśnisz – dlaczego.

Pozwólcie mi tworzyć dobro za pomocą zła. Niczego innego nie mam pod ręką.

Na wszelki przypadek przeszedłem się po mieszkaniu, zajrzałem do sypialni, do toalety, łazienki, kuchni. O ile mogłem wyczuć, Zawulon rzeczywiście nie zostawił „podarków".

Wróciłem do gabinetu i włączyłem notebooka, włożyłem CD z bazą informacji o magii. Wstukałem hasło. I wprowadziłem słowo „kreda".

Nie liczyłem na jakiś szczególny rezultat. To, czego chciałem się dowiedzieć, mogło należeć do tak wysokiego poziomu dostępu, że nigdy nie zostało wprowadzone do baz komputerowych.

W bazie słowo „kreda" wystąpiło trzy razy.

W pierwszym przypadku chodziło o kopalnię odkrywkową kredy, gdzie w piętnastym wieku doszło do pojedynku dwóch magów pierwszej rangi -jednego z Ciemności, drugiego ze Światła. Zginęli obaj – całkowicie wyczerpali swoje moce i nie mogli się wydostać ze Zmroku po zakończeniu walki. W ciągu ostatnich pięciuset lat w tym rejonie zginęło prawie trzy tysiące ludzi.

Drugi przypadek dotyczył używania kredy do rysowania znaków magicznych i kręgów ochronnych. Tutaj informacji było znacznie więcej – cierpliwie przeczytałem wszystko. Nic specjalnego. Użycie kredy nie dawało lepszych skutków niż, na przykład, węgla, ołówka, krwi czy farby olejnej. Chyba tylko to, że ścierała się najłatwiej…

A trzecia wzmianka znajdowała się w rozdziale „Mity i dane niepotwierdzone". Oczywiście, tutaj było wiele bzdur, choćby o stosowaniu srebra i czosnku do walki z wampirami albo o dawnych obrzędach i rytuałach.

Ale już zdarzało się, że pośród mitów znajdowano prawdziwe, choć całkiem zapomniane informacje.

O kredzie pisano w „Księdze Przeznaczenia".

Doczytałem już do połowy, kiedy zrozumiałem, że trafiłem w dziesiątkę. Informacja była ogólnie dostępna, widoczna, dostępna dla każdego, nawet początkującego maga, a możliwe, że znajdowała się nawet w udostępnianych ludziom źródłach.

Księgi Przeznaczenia. Kreda.

Wszystko zaczynało się układać.

Zamknąłem program i wyłączyłem komputer. Posiedziałem, przygryzając usta. Spojrzałem na zegarek.

Czas już jechać do miejsca naszego dziwacznego rendez-vous.

Wziąłem prysznic i przebrałem się. Z amuletów pozostawiłem sobie medalion Zawulona, odznakę Nocnego Patrolu i podarowany mi kiedyś przez Ilję bojowy dysk – starożytną, brązową płytę, o średnicy nieco większej od starej pięciorublowej monety. Dysku nie używałem nigdy. Jak powiedział mag, w amulecie znajdował się jeden, najwyżej dwa ładunki.

Ze skrytki wydostałem pistolet. Sprawdziłem magazynek. Srebrne kule rozpryskowe. Dobre przeciw wilkołakom, wątpliwe przeciw wampirom, w pełni skuteczne przeciw magom Ciemności.

Jak bym szedł na wojnę, a nie na rozmowę ze swoim przełożonym…

Komórka zadzwoniła w kieszeni, kiedy już stałem przy drzwiach.

– Antoni?

– Swieta?

– Olga chce z tobą pomówić… oddaję jej słuchawkę.

– Proszę – zgodziłem się, otwierając zamek.

– Antoni… bardzo ciebie kocham. Nie rób żadnych głupstw, proszę. Nawet nie wiedziałem, co odpowiedzieć – słuchawkę wzięła Olga.

– Antoni. Chcę, żebyś wiedział -już wszystko zostało zdecydowane. I stanie się szybko.

– Dziś w nocy – podpuściłem ją.

– Skąd wiesz?

– Czuję. Po prostu czuję. Po to członków Patrolu usunięto z miasta, nieprawda? I Świetlane wprowadzono w konieczny stan ducha.

– Co jeszcze wiesz?

– Księgi Przeznaczenia. Kreda. Już wszystko zrozumiałem.

– Niepotrzebnie – krótko powiedziała Olga. – Antoni, powinieneś…

– Nikomu i nic nie jestem dłużny. Tylko Światłu, które jest we mnie.

Zerwałem połączenie i wyłączyłem komórkę. Wystarczy. Hesser może się ze mną skontaktować i tak, bez żadnych urządzeń technicznych. Olga będzie mnie urabiała. Świetlana… Swietłana i tak nic nie zrozumie, co i dlaczego robię.

Jeśli decydujesz się iść do końca – to idź sam. I nikogo nie bierz ze sobą.

– Siadaj, Antoni – powiedział Hesser.

Bar był niewielki. Sześć, siedem stolików, rozdzielonych przegródkami. Kontuar. Pełno papierosowego dymu. W telewizorze z wyłączonym dźwiękiem skoki z opóźnionym otwarciem spadochronu. Na ścianach fotografie – rozpłaszczone w locie ciała w jaskrawych kombinezonach. Ludzi było niewielu, może ze względu na porę… na obiad już za późno, a do wieczorowego szczytu jeszcze daleko. Obrzuciłem wzrokiem stoliki -za narożnym zobaczyłem Borysa Ignatjewicza.

Szef nie był sam. Siedział przed talerzem z owocami, leniwie odrywał winogrona z kiści. Trochę z boku, skrzyżowawszy ręce, siedział wysoki, smagły chłopak. Nasze spojrzenia skrzyżowały się… i poczułem delikatny, ale wyczuwalny napór.

Też Inny.

Przez kilka sekund patrzyliśmy na siebie, stopniowo zwiększając siłę nacisku. Miał zdolności, nawet spore, tylko za mało doświadczenia. W którejś sekundzie osłabiłem opór, uchyliłem się przed jego sondą, i zanim chłopak zdążył podnieść tarczę ochrony, przeskanowałem go.

Inny. Z Światła. Czwarta ranga.

Chłopak skrzywił się, jakby go zabolało. Spojrzał na Hessera oczyma zbitego psa.

– Poznajcie się – zaproponował Hesser. – Antoni Gorodecki, Inny,

Nocny Patrol Moskwy. Aliszer Ganiew, Inny, Nocny Patrol Moskwy… od bardzo niedawna.

Kurier.

Wyciągnąłem do niego rękę i zdjąłem tarczę ochronną.

– Ze Światła, druga ranga… – rzekł Aliszer, patrząc mi w oczy. Skłonił się. Zaprzeczyłem głową i odpowiedziałem:

– Trzecia.

Chłopak znowu spojrzał na Hessera. Teraz nie ze skruszoną miną, ale ze zdziwieniem.

– Druga – potwierdził szef. – Jesteś w znakomitej formie, Antoni. Bardzo się z tego cieszę. Siadaj, pogadamy. Aliszer, obserwuj.

Usiadłem naprzeciw szefa.

– Wiesz dlaczego wyznaczyłem spotkanie właśnie tutaj? – spytał Hesser. – Częstuj się winogronami, są smaczne.

– Skąd mogę wiedzieć. Może tu mają najsmaczniejsze winogrona w Moskwie.

Hesser zaśmiał się.

– Brawo. No, ale to nie jest najważniejsze. Owoce kupiliśmy na targowisku.

– A więc, miło tutaj.

Szef wzruszył ramionami:

– Nic specjalnego. Sala jest niewielka… jeśli przejdziesz te drzwi znajdziesz bilard i jeszcze parę stolików.

– Utrzymuje pan w sekrecie swe skoki ze spadochronem, szefie.

– Już dwadzieścia lat nie skakałem – spokojnie sparował Hesser. -Mój drogi, przyszedłem tutaj skosztować kartofli i boeuf-Stroganow i zakończyć na deser winogronami, tylko po to, aby pokazać tobie mikrośrodowisko. Malutkie, całkiem maleńkie towarzystwo. Odpręż się, posiedź sobie… Aliszer, kufel piwa dla Antoniego! Rozejrzyj się dookoła, żołnierzu. Popatrz na twarze. Posłuchaj ich gadek. Wciągnij powietrze.

Odwróciłem się od szefa. Przesunąłem się do krawędzi ławki, żeby choć trochę przyjrzeć się obecnym. Aliszer już stał przy kontuarze, czekając na piwo dla mnie.

Mieli dziwne twarze ci stali goście „spadobaru". Coś nieokreślonego upodabniało je do siebie. Szczególnie oczy, zwłaszcza gestykulacja. Nic specjalnego niby… ale każdy był jakby niewidzialnie napiętnowany.

– Zespół – rzekł szef. – Mikrośrodowisko. Mógłbym przeprowadzić tę rozmowę w klubie gejów „Chance" albo w restauracji literatów, czy też w jakiejkolwiek knajpie obok jakiejś fabryki. Nieważne. Najważniejsze, żeby tam istniał właśnie taki wąski, zamknięty zespół. Mniej lub bardziej izolowany od społeczeństwa. Nie „Mac Donalds", nie elegancka restauracja, ale jawny albo tajny klub. Wiesz dlaczego? To my. To model naszego Patrolu.

Milczałem. Patrzyłem, jak chłopak o kulach podszedł do sąsiedniego stolika, poproszony nie zechciał usiąść i oparty o przegródkę zaczął coś opowiadać. Muzyka tłumiła jego słowa, ale ogólny sens mogłem odczytać poprzez Zmrok. Spadochron nie się otworzył. Lądowanie na zapasowym. Złamania. Pół roku, cholera, nie wolno skakać!

– Tutejsze towarzystwo jest bardzo charakterystyczne – niespiesznie kontynuował szef. – Ryzyko. Ostre wrażenia. Niezrozumienie otoczenia. Slang.

Zupełnie niezrozumiałe dla zwykłych ludzi problemy. I w dodatku częste kontuzje i śmierć. Podoba się tobie tutaj?

Zastanowiwszy się, odpowiedziałem:

– Nie. Tutaj trzeba być jednym z nich. Albo… albo nie bywać tu wcale.

– Oczywiście. W każde takie mikrośrodowisko jest ciekawie zajrzeć – ale tylko raz. Potem albo zaakceptujesz ich prawa i wchodzisz w to maleńkie towarzystwo, albo zostaniesz odrzucony. A więc… my się niczym w istocie nie różnimy. Każdy Inny, znaleziony, znający swoją szczególną odmienność, staje przed wyborem. Albo wchodzi do jednego z Patroli, zostaje żołnierzem, bojownikiem, a zatem nie uniknie śmiertelności. Albo egzystuje prawie tak jak ludzie, nie rozwijając specjalnie swoich zdolności magicznych, korzystając z wielu przewag Innego, ale i niedostatków takiego życia doznaje w całej pełni. Jednak najbardziej nieprzyjemne jest to, kiedy okazuje się, że początkowy wybór był niewłaściwy. Inny nie chce już uznawać praw swojego Patrolu z tych albo innych powodów. Ale wyjście z naszej struktury jest praktycznie prawie niemożliwe. Dlatego powiedz, Antoni, mógłbyś egzystować poza Patrolem?

Rzecz jasna, szef nigdy nie prowadzi rozmów abstrakcyjnych…

– Z pewnością nie – przyznałem. – Będzie mi trudno, praktycznie niemożliwe będzie trzymać się granic zakreślonych dla przeciętnego maga Światła.

– A nie będąc w Patrolu, nie będziesz mógł tłumaczyć magicznych działań walką z Ciemnością. Nie tak?

– Tak.

– Iw tym jest cały problem, Antosiu… całe nieszczęście – szef westchnął. – Aliszer, nie stój jak pień…

Prawie pomiatał tym chłopcem. Ale powodów domyśliłem się bez trudu – kurier pewnie wyprosił, wybłagał sobie miejsce w moskiewskim Patrolu i teraz ponosił nieuniknione konsekwencje.

– Twoje piwo, Antoni ze Światła – z lekkim skinienie chłopak postawił przede mną kufel.

Milcząc wziąłem piwo. W niczym mi nie zawinił ten młody i utalentowany mag. Z pewnością możemy się trwale zaprzyjaźnić. Ale teraz jestem zły nawet na niego – Aliszer przywiózł do Moskwy to, co na zawsze rozdzieli nas ze Swietłaną.

– Antoni, co zrobimy? – spytał szef.

– A o co, prawdę mówiąc, chodzi? – odpowiedziałem, patrząc na niego oddanym wzrokiem starego bernardyna,.

– O Swietłanę. Występujesz przeciw jej misji.

– Oczywiście.

– Antoni, to przecież prawdy elementarne. Aksjomaty. Nie masz prawa sprzeciwiać się polityce Patrolu kierując się osobistymi względami.

– Co tu do rzeczy mają moje osobiste interesy? – szczerze się zdziwiłem. – Uważam, że cała przygotowywana operacja jest nieetyczna. Nie przyniesie korzyści ludziom. Tak albo inaczej – wszystkie próby radykalnej zmiany społeczeństwa ludzkiego ponosiły krach.

– Wcześniej albo później odniesiemy sukces. Zwróć uwagę, nawet nie usiłuję twierdzić, że właśnie tym razem nam się powiedzie. Ale mamy wielkie szanse -jak nigdy dotąd.

– Nie wierzę.

– Możesz złożyć apelację do najwyższego szefostwa.

– Czy zdążają rozpatrzyć do tego dnia, kiedy Swietłaną weźmie do ręki kawałek kredy i otworzy Księgi Przeznaczenia?

Szef zmrużył oczy. Westchnął.

– Nie. Nie zdążą. Wszystko zostanie zakończone dzisiejszej nocy, gdy tylko nadejdzie właściwy czas. Zadowolony? Poznałeś czas operacji?

– Borysie Ignatjewiczu – specjalnie nazwałem go tym imieniem, pod którym go po raz pierwszy poznałem. – Proszę mnie wysłuchać. Kiedyś pan porzucił ojczyznę i przyjechał do Rosji. Nie dla dobra Światła, nie dla kariery. Ale dla Olgi. Trochę wiem, co się za panem kryje. Ile wszystkiego… i nienawiści, i miłości, i zdrad, i szlachetności. Ale pan musi mnie zrozumieć. Pan może…

Nie wiem, na co czekałem. Na jaka odpowiedź… na spuszczony wzrok, czy też rzuconą przez zaciśnięte zęby obietnicę odwołania akcji.

– Świetnie ciebie rozumiem, Antoni – szef skinął. – Nawet sobie nie wyobrażasz, jak dobrze. Właśnie dlatego akcja będzie kontynuowana.

– Ale dlaczego?

– Dlatego, mój chłopcze, że jest coś takiego jak los. I nie ma nic od niego silniejszego. Jednemu przeznaczono zmieniać świat. Drugiemu tego nie dano.

Komuś przeznaczono wstrząsać państwem, a innemu – stać za kulisami… z niteczkami do marionetek w wypaćkanych kredą rękach. Antoni, uwierz, wiem, co robię. Uwierz.

– Nie wierzę.

Wstałem, zostawiając nietknięte piwo z już opadłą czapą piany. Aliszer pytająco spoglądał na szefa, jakby był gotów mnie zatrzymać.

– Masz prawo robić wszystko, co chcesz – powiedział szef. – Światło jest w tobie, ale za plecami – Zmrok. Wiesz, czym grozi każde nerwowe posunięcie. I wiesz, że jestem gotowy… i powinienem – przyjść tobie z pomocą.

– Hesserze, mój opiekunie, dziękuję za wszystko, czego mnie nauczyłeś-skłoniłem się, wywołując parę ciekawskich spojrzeń spadochroniarzy. -Uważam jednak, że nie zasługuję już na twoją pomoc. Przyjmij moje podziękowania.

– Zwalniam cię od wszelkich zobowiązań – spokojnie odpowiedział

Hesser. – Idź tam, gdzie prowadzi cię twój los.

Wszystko. Bardzo łatwo odrzucił swojego byłego ucznia. Zresztą, ilu miał takich uczniów – nie doceniających wyższych celów i świętych ideałów? Setki, tysiące…

– Żegnaj, Hesser – powiedziałem. Spojrzałem na Aliszera. – Powodzenia życzę, nowy członku Patrolu.

Chłopak z przyganą spojrzał na mnie:

– Jeśli mogę coś powiedzieć…

– Mów, proszę.

– Będąc na pana miejscu, nie spieszyłbym się tak, Antoni ze Światła.

– Ja i tak zbyt długo zwlekałem, Aliszerze ze Światła – uśmiechnąłem się. W Patrolu przywykłem uważać siebie za jednego z najmłodszych magów, ale… wszystko mija. A dla tego nowicjusza jestem już autorytetem. Na razie.

– Pewnego razu usłyszysz, jak czas szeleści, niczym piasek przeciekając przez twoje palce. Wtedy – wspomnij mnie. Powodzenia!

Rozdział 6

Upał.

Szedłem po Starym Arbacie. Malarze, rysujący szablonowe portrety, muzykanci, grający stereotypową muzykę, handlarze, sprzedający podobne do siebie pamiątki, cudzoziemcy ze standardowym zaciekawieniem w oczach, moskwianie z widocznym rozdrażnieniem przechodzący obok atrap matrioszek…

Wstrząsnąć wami?

Pokazać małe przedstawienie?

Pożonglować błyskawicami? Połknąć prawdziwy ogień? Spowodować, by bruk się rozstąpił i wytrysła fontanna mineralnej wody? Wyleczyć z tuzin żebrzących kalek? Nakarmić snujące się dzieci pozbawione opieki stworzonymi z powietrza ciastkami?

Ale po co?

Rzucą mi garści drobnych za pioruny kuliste, którymi powinno się niszczyć zło. Fontanna mineralnej okaże się przedziurawioną rurą wodociągową. Ci ułomni żebracy i tak są zdrowsi i bogatsi od większości przechodniów. Dzieci rozbiegną się, ponieważ już od dawna wiedzą, że bezpłatnych ciastek nie ma.

Tak, rozumiem Hessera, rozumiem wszystkich magów wysokich rang, którzy od tysięcy lat walczą z Ciemnością. Nie można żyć wiecznie z poczuciem bezsilności. Nie można wiecznie tkwić w okopach – to wykańcza armię pewniej niż kule wrogów.

Ale co ja mam z tym wspólnego?

Czy koniecznie trzeba skroić sztandar zwycięstwa z mojej miłości?

I co z tym mają wspólnego ci ludzie?

Łatwo świat przewrócić i postawić na nogi, ale kto sprawi, by ludzie nie upadli?

Czy naprawdę jesteśmy niezdolni do wyciągania wniosków?

Wiedziałem, co zamierza zrobić Hesser… a dokładniej, co będzie zgodnie z jego rozkazem robiła Świetlana. Rozumiałem, czym to się może skończyć, i nawet byłem w stanie sobie wyobrazić, jakimi kruczkami z Traktatu będą uzasadniać swoje oddziaływanie na Księgę Przeznaczenia. Miałem informacje o czasie przeprowadzenia operacji. Jedyne, czego nie wiedziałem – to miejsce i obiekt operacji.

I to było fatalną niedogodnością

Trzeba iść pokłonić się Zawulonowi.

A potem, prościutko, w Zmrok…

Doszedłem do połowy Arbatu, kiedy wyczułem – leciutkie, tuż na granicy wrażliwości – drżenie Mocy. Gdzieś blisko mnie dochodziło do magicznego oddziaływania, niezbyt silnego, ale…

Ciemność!

Cokolwiek bym myślał o Hesserze i choćbym nie wiem jak się z nim pokłócił, byłem jednak nadal żołnierzem Nocnego Patrolu.

Sięgnąłem jedną ręką do kieszeni, do amuletu, i wezwałem swój cień. Wstąpiłem w Zmrok.

Och, jak tu wszystko zapuszczone!

Już dawno nie chodziłem po centrum Moskwy w Zmroku.

Siny mech pokrywał wszystko zbitym, gęstym dywanem. Wolno poruszające się nici stwarzały wrażenie falującej wody. Ode mnie rozchodziły się kręgi – mech równocześnie i chłonął moje emocje, i starał się odpełznąć jak najdalej. Ale drobne stworzenia Zmroku teraz mnie nie interesowały.

W szarej przestrzeni, pod pozbawionym słońca niebem nie byłem sam.

Przez sekundkę patrzyłem na dziewczynę, odwróconą do mnie plecami. Patrzyłem, czując jak złośliwy uśmiech wkrada się na moje usta. Uśmiech niegodny maga Światła. Też mi, „niezbyt silne oddziaływanie”!

Magiczne oddziaływanie na trzecim poziomie?

Niesłychane!

To już bardzo poważna sprawa, dziewczyno. Tobie chyba rozum odjęło. Trzeci poziom – to w ogóle nie w twojej mocy, posługujesz się cudzym amuletem.

Spróbuję załatwić to sam.

Podszedłem do niej, nawet nie usłyszała kroków na miękkim sinym dywanie. Smętne cienie ludzi przepływały przez Zmrok, a ona była zbyt zajęta.

– Antoni Gorodecki, Nocny Patrol – powiedziałem. – Alicjo Donnikowa, jesteś aresztowana.

Wiedźma krzyknęła, odwróciła się. W jej rękach był amulet – kryształowa piramidka, przez którą tylko co oglądała przechodniów. W pierwszym odruchu chciała schować amulet, a następnie – spojrzeć przez piramidę na mnie.

Schwyciłem ją za rękę, uniemożliwiłem ten ruch. Przez chwilę staliśmy obok siebie, a ja powoli zwiększałem nacisk, wykręcając wiedźmie dłoń. Podobna scena pomiędzy mężczyzną i kobietą wyglądałaby bardzo haniebnie. U Innych siła fizyczna nie zależy od płci, a nawet nie od wytrenowanych mięśni. Siła jest dookoła – w Zmroku, w okrążających nas ludziach. Nie wiadomo, ile jej mogła pobrać z otaczającego nas świata Alicja, może nawet więcej niż ja.

Ale ja złapałem ją na przestępstwie, na gorącym uczynku. W pobliżu zaś mogli znajdować się inni członkowie Patrolu. Stawianie oporu pracownikowi innego Patrolu, który oficjalnie oznajmił o aresztowaniu, to wystarczający powód do natychmiastowej likwidacji.

– Nie stawiam oporu – powiedziała Alicja i otworzyła dłoń. Piramidka miękko upadła w mech, a ten zakipiał, wzburzył się, powlekając kryształowy amulet.

– Piramidka mocy? – zadałem retoryczne pytanie. – Alicjo Donnikowa, popełniłaś przestępstwo magicznego oddziaływania trzeciego poziomu.

– Czwartego – szybko powiedziała.

Wzruszyłem ramionami.

– Trzeciego, czwartego – to nieważne. Wszystko jedno, Alicjo, trybunał. Wpadłaś.

– Nic nie zrobiłam – wiedźma usilnie starała się ukryć swe zdenerwowanie. – Mam imienne zezwolenie na noszenie piramidki. Ja jej nie używałam.

– Alicjo, każdy mag wyższej rangi odczyta z tego cudeńka całą informację-Opuściłem rękę i zmusiłem siny mech, by się rozstąpił, a piramidka – wskoczyła w moją dłoń. Była zimna, bardzo zimna.

– Nawet ja mogę z niej odczytać jej historię… -powiedziałem. -Alicjo Donnikowa, Inna, z Ciemności, wiedźma Dziennego Patrolu, czwartej rangi -wnoszę oficjalne oskarżenie o naruszenie Traktatu. Przy próbie stawiania oporu będę zmuszony cię zlikwidować. Ręce za plecy.

Wypełniła rozkaz. I zaczęła mówić, szybko, przekonywająco, wkładając w swój głos wszystko, czym władała:

– Antoni, poczekaj, proszę, wysłuchaj mnie… Tak, próbowałam piramidkę, ale zrozum, po raz pierwszy powierzono mi amulet takiej mocy! Antoni, przecież nie jestem głupia, w środku Moskwy napadać na przechodniów, po co mi to? Antoni, przecież oboje jesteśmy Innymi! Zgódź się, załatwmy to polubownie? Antoni!

– Jakie tu może być polubowne załatwienie? – spytałem chowając piramidkę do kieszeni. – Idziemy.

– Antoni, dam ci oddziaływanie czwartego… trzeciego poziomu! Dowolne oddziaływanie trzeciego poziomu, na korzyść Światła! To nie moja głupia zabawa z piramidką, lecz pełnowartościowe oddziaływanie!

Przyczynę jej paniki nie trudno było mi zrozumieć. Śmierdząca sprawa. Pracownik Dziennego Patrolu prywatą powodowany wysysa życie z ludzi – skandal niesłychany… Pójdzie pod sąd, to pewne.

– Nie masz pełnomocnictwa do zawierania takich kompromisów. Szefowie Ciemności dezawuują twoją obietnicę.

– Zawulon potwierdzi!

– Tak? – zawahałem się, słysząc pewność w jej głosie. Być może jest kochanką Zawulona? Ale i tak byłoby to zadziwiające… – Alicja, ja już raz z tobą zawarłem umowę o polubownym…

– Oczywiście, przecież to ja sama zaproponowałam, by wybaczyć tobie twoje oddziaływanie…

– I czym się to skończyło? – uśmiechnąłem się. – Pamiętasz?

– Teraz jest inna sytuacja, prawo złamałam ja… – Alicja spuściła wzrok. – Będziesz miał prawo… prawo do rewanżu. Ty nie potrzebujesz zezwolenia na magię trzeciego poziomu dla Światła? Na żadną magię dla dobra Światła? Będziesz mógł zmienić dwudziestu łajdaków na proroków! Spopielić na miejscu zbrodni dziesiątkę zabójców! Zapobiec katastrofie, a nawet lokalnie zwinąć czas! Antoni, czy to nie jest warte mojego głupiego wybryku? Zobacz, dookoła wszyscy żyją! Nie zdążyłam niczego zrobić, dopiero zaczęłam…

– Wszystko, co powiesz, może być użyte przeciwko tobie.

– Wiem, wiem!

W jej oczach błyszczały łzy. I pewnie nawet nie były udawane. Pod swoją postacią wiedźmy ciągle jeszcze pozostała najzwyklejszą dziewczyną. Sympatyczną, wystraszoną, zdenerwowaną. Czy ona jest temu winna, że stała na drodze Ciemności?

Poczułem, jak ugina się moja emocjonalna tarcza, i pokiwałem głową:

– Nie warto naciskać…

– Antoni, proszę, załatwmy wszystko polubownie!

Czy potrzebne mi prawo do oddziaływania trzeciego poziomu?

Och… jeszcze jak! Każdy mag Światłości marzy o otrzymaniu takiej carte blanche! Choć na chwilę poczuć się w pełni żołnierzem, a nie bezwolnym wykonawcą rozkazów, smętnie patrzącym na białą flagę zawieszenia broni…

– Nie jesteś uprawniona do składania takich propozycji – twardo powiedziałem.

– Będę! – Alicja szarpnęła głową, głęboko wciągnęła powietrze: – Zawulon!

Ściskając w ręku maleńki dysk bojowego amuletu – czekałem.

– Zawulon, wzywam! -jej głos zmienił się w pisk. Zauważyłem, że ludzkie cienie dookoła zaczęły poruszać się trochę szybciej – ludzie odczuli niepojętą trwogę i przyspieszali kroki.

Czy zdoła wezwać szefa moskiewskich sług Ciemności? Jak wtedy, przy restauracji „Maharadża", gdzie Zawulon o mało nie zabił mnie Biczem Saaby?

A przecież nie zabił. Chybił.

Wprawdzie prowokacje tę przygotowywał Hesser, ale Zawulon jakoby… szczerze uważał mnie za winnego zabójstwa sług Ciemności.

Czyżby miał jeszcze jakieś plany dotyczące mojej osoby?

Czy też skrycie, niezauważalnie interweniował Hesser, odsuwając ode mnie uderzenia?

Nie wiem. Jak zawsze brak dostatecznej informacji do zrobienia analizy. Można wymyślić trzydzieści trzy wersje i wszystkie będą sobie przeczyć.

Nawet chciałem, żeby Zawulon się nie odezwał. Wtedy wyciągnąłbym Alicję ze Zmroku, wezwał szefa albo kogokolwiek z agentów operacyjnych, oddał głupią w inne ręce… otrzymałbym premię pod koniec miesiąca. Ech, tam… akurat teraz mi premia w głowie?

– Zawulon! – w jej głosie brzmiało szczere błaganie. – Zawulon! Już płakała, nie zauważając tego. Spływał jej tusz.

– Nie dasz rady – powiedziałem. – Chodźmy.

I w tej sekundzie na jakie dwa metry przede mną otworzył się Mroczny Portal.

Na początku owiało nas chłodem – przenikającym do samych kości. Takim, że panujący w człowieczym świecie upał wspominało się z przyjemnością. Mech buchnął płomieniem, wypalając się aż do końca uliczki. Oczywiście to nie Zawulon zapalił go celowo, po prostu przez otwarty Portal wypłynęło tyle Mocy, że mech nie zdołał jej wchłonąć.

– Zawulon… – wyszeptała Alicja.

Pięć metrów od nas z bruku wystrzelił w niebo fioletowy promień. Wybuch oślepiał, bezwiednie zmrużyłem oczy, a kiedy znowu spojrzałem w tym kierunku, w szarej mgle zawisł granatowo-czarny pęcherz. Z niego powoli wydobywało się coś szczeciniastego, porośniętego łuską, z trudem przypominające człowieka. Zawulon szedł na zew przez drugą albo trzecią warstwę Zmroku, w porównaniu z którym tutejszy czas był tak powolny jak ludzki – dla nas.

Nagle poczułem bezsilność, do której, wydawałoby się, dawno powinienem już przywyknąć. Możliwości, którymi tak łatwo posługiwali się Zawulon lub Hesser, były nie tyle nie do osiągnięcia, ile raczej dla mnie niedostępne…

– Zawulon! – trzymając jak poprzednio ręce za plecami, Alicja rzuciła się dziwacznemu monstrum w objęcia. Przytuliła się do niego, przycisnęła twarz do kłującej łuski. – Pomóż, pomóż mi…

Oczywiście Zawulon zjawił się w postaci demona nie dlatego, by wywrzeć na mnie wrażenie. W postaci ludzkiej nie przeżyłby ani minuty w tych najgłębszych warstwach Zmroku. A musiał zapewne przemierzać drogę kilka godzin albo nawet i dni.

Monstrum obrzuciło mnie spojrzeniem swoich wąskich oczu. Z paszczy wysunął się długi, rozdwojony język, prześliznął się po głowie Alicji, zostawiając na włosach krople białego śluzu. Długimi pazurami ujął Alicję za podbródek, delikatnie unosząc jej głowę – ich spojrzenia spotkały się. Wymiana informacji była błyskawiczna.

– Głupia! – zaryczał demon. Język wciągnął do paszczy między dwoma kłapnięciami, o mało co nie przygryzłszy go kłami. – Zachłanna idiotka!

Tak. Mała szansa na otrzymanie prawa do oddziaływania trzeciej rangi.

Krótki ogon demona uderzył Alicję po nogach, przewracając ją na ziemię i rozrywając jej jedwabną sukienkę,. Oczy monstrum zaświeciły się, niebieska poświata okryła wiedźmę, która nagle skamieniała.

Nikt Alicji nie pomoże.

– Mogę już odprowadzić aresztowaną, Zawulonie? – spytałem.

Stał, trochę chwiejąc się na krzywych łapach. Pazury to wciągał, to wysuwał z palców. Potem zrobił krok, stając pomiędzy mną i nieruchomą dziewczyną.

– Proszę potwierdzić zgodność z prawem aresztowania – powiedziałem.

– Inaczej będę musiał zwrócić się o pomoc.

Demon zaczął swoją transformację. Zmieniały się proporcje ciała, łuski zostały wchłonięte, podobnie ogon, a penis przestał przypominać nabitą gwoździami maczugę. Potem na Zawulonie pojawiło się ubranie.

– Poczekaj, Antoni.

– Na co mam czekać?

Twarz maga była nieprzenikniona. Wydaje się, że jako demon odczuwał znacznie silniej emocje albo nie uważał, że należy je skrywać.

– Potwierdzam obietnicę złożoną przez Alicję.

– Co?

– Jeśli sprawie nie zostanie nadany oficjalny bieg, Dzienny Patrol pogodzi się z dowolnym twoim oddziaływaniem do trzeciego poziomu włącznie.

Wyglądał zupełnie poważnie.

Przełknąłem ślinę. Otrzymać taką obietnicę od szefa Dziennego Patrolu…

– Ciemności nie wierz nigdy.

– Każde oddziaływanie do drugiego poziomu. Włącznie.

– Tak bardzo nie chcesz skandalu? – spytałem. – Czy też ona jest ci do czegoś potrzebna?

Nagły skurcz przebiegł po twarzy Zawulona:

– Potrzebna. Jaja kocham.

– Nie wierzę.

– Jako szef Dziennego Patrolu Moskwy proszę ciebie, członku Patrolu Antoni, o polubowne zakończenie sprawy. Jest to możliwe, ponieważ moja podopieczna Alicja Donnikowa nie zdążyła wyrządzić poważnej szkody ludziom. Jako kompensacja za jej próbę – Zawulon specjalnie zaakcentował ostatnie słowo – wywarcia nielegalnego magicznego oddziaływanie trzeciego poziomu, Dzienny Patrol pogodzi się z dowolnym oddziaływaniem na rzecz Światła do drugiego poziomu włącznie, które ty przedsięweźmiesz. Nie proszę o utajnienie tej umowy. Nie widzę żadnych ograniczeń dla twojego oddziaływania. Podkreślam, że za popełnione wykroczenie członkini Patrolu Alicja poniesie surową karę. Niech Ciemność będzie świadkiem moich słów.

Lekkie, bardzo lekkie drżenie… Podziemny bulgot, ryk zbliżającego się huraganu. W dłoni Zawulona pojawiła się i zaczęła wirować miniaturowa czarna kulka.

– Masz moje słowo – rzekł Zawulon.

Oblizałem wargi i spojrzałem na skutą zaklęciem Alicję. Kanalia, nie ma co. Mam też z nią stare porachunki.

Może właśnie dlatego nie mam ochoty na polubowne załatwienie sprawy. A nie ze względu na niebezpieczeństwo wiążące się z zawarciem umowy z Ciemnością? Alicja próbowała z pomocą piramidki Mocy przejąć część życiowej energii kogoś z ludzi. To magia czwartego albo trzeciego poziomu. Ja natomiast będę mógł dokonać oddziaływania drugiego poziomu. A to – wiele, bardzo wiele. Faktycznie – globalne oddziaływanie! Miasto, w którym przez dobę nie zostanie popełnione żadne przestępstwo. Genialny i jednoznacznie dobry wynalazek. Ile razy w historii Nocnego Patrolu było nam potrzebne prawo na oddziaływanie trzeciego-czwartego poziomu, a prawa nie mieliśmy i trzeba było działać na chybił trafił, ze strachem oczekując rewanżowego posunięcia!

A tu – oddziaływanie drugiego stopnia, faktycznie za darmo.

– Niech Światło będzie świadkiem twoich słów – powiedziałem. I wyciągnąłem rękę do Zawulona.

Nigdy dotąd nie wzywałem na świadka głównych Mocy. Jedynie wiedziałem, że na to nie potrzeba żadnych specjalnych zaklęć. Zresztą gwarancji, że Światło zniży się do rozpatrywania naszych spraw, było bardzo mało.

W mojej ręce pojawił się listek białego ognia.

Zawulon skrzywił się, ale ręki nie cofnął. Kiedy potwierdziliśmy umowę uściśnięciem ręki, Ciemność i Światło spotkały się pomiędzy naszymi dłońmi. Poczułem bolesne ukłucie -jakby przebito mnie tępą igłą.

– Umowa została zawarta – powiedział mag ciemności. On też się skrzywił. I jego dotknął ból.

– Masz nadzieję wyciągnąć z tego jakąś korzyść? – spytałem.

– Rzecz jasna. Zawsze i z wszystkiego mam nadzieję wyciągnąć jakąś korzyść. I zazwyczaj mi się to udaje.

Ale jakoś nie zdradza radości z powodu zawarcia tej ugody. Jeśli nawet na cokolwiek liczył zawierając ją, z pewnością miał świadomość, że wielkiego sukcesu nie odniósł.

– Dowiedziałem się, co i po co dostarczył do Moskwy kurier ze Wschodu.

Zawulon lekko się uśmiechnął:

– Świetnie. Mnie bardzo drażni ta sytuacja i bardzo się cieszę, że teraz mój niepokój udzielił się i innym.

– Zawulonie! Czy doszło kiedykolwiek do współpracy Nocnego i Dziennego Patrolu? Tak naprawdę, a nie w polowaniu na zwyrodnialców i psychopatów?

– Nie. Każda współpraca będzie przegraną którejś ze stron.

– Wezmę to pod uwagę.

– Weź.

Nawet wymieniliśmy grzeczne ukłony. Jak nie dwaj magowie walczących ze sobą sił, adept Światła i sługa Ciemności, lecz zaprzyjaźnieni ze sobą bliscy znajomi.

Potem Zawulon podszedł do nieruchomego ciała Alicji, podniósł je łatwo i przerzucił przez ramię. Sądziłem, że wyjdą ze Zmroku, ale obdarzywszy mnie protekcjonalnym uśmiechem, szef Dziennego Patrolu wszedł w portal. Jeszcze chwilkę portal istniał, potem zaczął znikać. A ja muszę iść w innym kierunku.

Dopiero teraz poczułem, jak jestem zmęczony. Zmrok lubi, kiedy się do niego wchodzi, a jeszcze bardziej – kiedy w nim dochodzi do kłótni. Zmrok to nienasycona dziewka, która radośnie wita wszystkich.

Wybrałem miejsce, gdzie było mniej ludzi, i jednym susem wyskoczyłem ze swojego cienia.

Wzrok przechodniów, jak zazwyczaj, został skierowany w przeciwnym kierunku. Wielekroć nas spotykacie, ludzie – tych ze Światła i tych z Ciemności, magów i wilkołaków, wiedźmy i uzdrowicieli – patrzycie na nas, ale nie możecie nas zobaczyć. Niech tak już pozostanie.

My możemy żyć setki, a nawet tysiące lat. Nas niełatwo zabić. I te problemy, które wypełniają ludzkie życie, dla nas to jak stres pierwszoklasisty z powodu krzywych kreseczek w zeszycie.

Ale wszystko ma swoją odwrotną stronę. Zamieniłbym się z wami, ludzie. Posiądźcie zdolność widzenia i wchodzenia w Zmrok. Weźcie ochronę Patrolu i zdolność zmieniania świadomości ludzi.

Przywróćcie mi ten spokój, którego pozbawiono mnie na zawsze!

Ktoś pchnął mnie, usuwając na bok. Krzepki, ogolony na pałę byczek, z komórką na pasie i złotym łańcuchem na szyi, zmierzył mnie podejrzliwym wzrokiem, wycedził coś przez zęby i rozpychając się poszedł dalej ulicą. Jego przyjaciółka, przyklejona do jego ręki, nieudolnie naśladowała jego spojrzenie, jakim drobni mafioso obdarzają roztargnionych „ćwoków".

Roześmiałem się z całego serca.

Tak, z pewnością musiałem wyglądać ciekawie!

Zmartwiały pośrodku ulicy, sprawiałem wrażenie, że zagapiłem się na wystawę z jakimiś okropnymi brązowymi statuetkami, matrioszkami o twarzach działaczy państwowych i inną tandetą.

Mógłbym wstrząsnąć całą tą ulicą. Zrobić globalną reedukację etyczną – i ta łysa pała zaczęłaby pracować jako sanitariusz w szpitalu dla psychicznie chorych, jego przyjaciółka rzuciłaby się na dworzec i odjechałaby do zupełnie zapomnianej, schorowanej matki, mieszkającej gdzieś na prowincji.

Chce się tworzyć dobro – aż ręce swędzą!

Dlatego i nie wolno.

Niech serce będzie czyste, ręce gorące, ale głowa zawsze musi być chłodna.

Jestem zwykłym, przeciętnym Innym. Nie mam i nie będę miał takiej mocy jak Hesser czy Zawulon. Może dlatego wyrobiłem sobie własny pogląd na to, co się dzieje. I nawet nieoczekiwanym podarkiem – prawem do magicznego działania na rzecz Światła – nie mogę się posłużyć. To będzie potrzebne w rozgrywce, która toczy się poza mną.

A moja szansa to wyjść z gry.

I uprowadzić Świetlane.

Złamać w ten sposób tak długo przygotowywaną operację Nocnego Patrolu! Przestać być agentem operacyjnym! Stać się przeciętnym magiem Światła, posługującym się drobiną swoich mocy. I to w najlepszym wypadku, w gorszym – czeka mnie wieczny Zmrok.

Dzisiaj, dzisiaj o północy…

Gdzie? I kto? Czyją Księgę Przeznaczenia otworzy czarodziejka?

Jak powiedziała Olga, operacje przygotowywano dwanaście lat. Dwanaście lat szukali Wielkiej Czarodziejki, zdolnej wziąć do ręki bezużyteczny do tej pory kawałek kredy.

Stop!

Zakrzyknąłbym na cały Arbat, jakim jestem durniem. Ale moja twarz i tak była dostatecznie wymowna.

Po co wypowiadać na głos wszystko, co wypisane na fizjonomii.

Wielcy magowie planują swoje posunięcia na wiele ruchów naprzód. W ich grze nie ma przypadków. Są hetmani i są pionki. Ale nie ma zbędnych figur!

Igor.

Chłopak, który o mało co nie stał się ofiarą polowania, na które nie udzielono licencji. Z tego powodu wszedł po raz pierwszy w Zmrok w takim stanie duszy, który skłaniał go ku Ciemności. Chłopak, którego los jest jeszcze nieokreślony, a aura zachowuje tęczowe poblaski dziecięcej aury. Tak, niezwykły przypadek, przeżyłem wstrząs, kiedy go po raz pierwszy zobaczyłem.

Zdziwiłem się – i zapomniałem. Kiedy tylko dowiedziałem się, że potencjalne zdolności chłopca były sztucznie zawyżone przez szefa – po to aby odwlec uwagę Ciemności i Igor choć trochę mógł oprzeć się wampirom…

Tak więc był dla mnie i osobistą porażką, przecież ja pierwszy określiłem go jako Innego, i dobrym jeszcze człowiekiem, i przyszłym przeciwnikiem w wiecznej walce Dobra i Zła. Jedynie gdzieś tam na dnie pozostała pamięć o nieokreślonym Przeznaczeniu.

Jeszcze może zostać kimkolwiek. Nieustalony potencjał przyszłości. Otwarta książka… Księga Przeznaczenia.

Oto kto stanie przed Swietłaną, kiedy ona weźmie do ręki kredę. I stanie z radością – gdy tylko Hesser rozsądnie i poważnie objaśni mu, o co chodzi. A on umie przekonywać. Szef Nocnego Patrolu, dowódca adeptów Światła w Moskwie, wielki starożytny mag Hesser opowie o naprawianiu błędów. I to będzie prawda. Powie o wielkiej przyszłości, która czeka Igora. I to, w tym właśnie problem, też okaże się prawdą! Ciemność może składać tysiące protestów – Inkwizycja bez wątpienia weźmie pod uwagę fakt, że na początku chłopak ucierpiał wskutek ich działań.

A Swietłanie, z pewnością, opowiedzą, że porażka z Igorem mnie wciąż przygniata. Ze w znacznym stopniu chłopak cierpiał z tego powodu, że Patrol był zajęty jej, Świetlany, ratowaniem.

Nawet się nie zawaha.

Wysłucha wszystko, co powinna zrobić.

Dotknie kredy, zwykłej kredy, którą można rysować „klasy" na asfalcie albo napisać „2+2=4" na szkolnej tablicy.

I zacznie przykrawać przeznaczenie, które przecież i tak jeszcze nie jest określone…

Kim mają zamiar go uczynić?

Liderem, wodzem, przywódcą nowych partii i rewolucji?

Prorokiem jeszcze nie wymyślonej religii?

Myślicielem, który stworzy nowy system socjologiczno-filozoficzny?

Muzykiem, poetą, pisarzem, którego twórczość zmieni świadomość milionów?

Ile lat w przyszłości trwać będzie realizacja niespiesznego planu Światła?

Tak, tego, co dostaje Inny od Natury, nie da się zmienić. Igor będzie bardzo słabym, słabiutkim magiem. Dzięki oddziaływaniu Patrolu w końcu jednak zostanie magiem Światła.

Ale po to, żeby zmienić los ludzkiego świata, nie trzeba koniecznie być Innym. To nawet przeszkadza. Znacznie lepiej jest korzystać ze wsparcia Patrolu… i poprowadzić, prowadzić za sobą ludzkie tłumy, które tak potrzebują wymyślonego przez nas szczęścia.

I on poprowadzi. Nie wiem jak, nie wiem dokąd, ale poprowadzi.

Ale przecież i Ciemność zrobi swoje posunięcie. Na każdego prezydenta można znaleźć killera. Na każdego proroka – tysiąc interpretatorów, którzy zagubią sens religii, zastąpią jasny ogień żarem stosów inkwizycji. Każda księga kiedyś trafi do ognia, z symfonii zrobią knajpiany szlagier. Do każdej podłości dorobią solidne filozoficzne uzasadnienie.

Tak, niczego się nie nauczyliśmy.

Z pewnością nie chcemy.

Ale mam jeszcze trochę czasu. I prawo zrobić swój ruch. Jedyny.

Tylko dobrze byłoby wiedzieć, jaki.

Przekonać Swietłanę, by nie wyraziła zgody na pomysły Hessera, nie zagłębiała się w wyższą magię, nie kierowała cudzym losem?

A właściwie, dlaczego… Przecież wszystko jest w porządku. Poprawia się popełnione błędy, zapewnia się szczęśliwą przyszłość każdemu z osobna i ludzkości w ogóle. Z mojego sumienia zdejmuje się ciężar spowodowanego błędu. Z sumienia Swietłany – świadomość tego, że sukces osiągnęła kosztem cudzego nieszczęścia. I ona znajdzie się w kręgu Wielkich Czarodziejek.

Jaka jest cena moich wątpliwości? I jakie jest ich źródło – szczera troska czy też możliwość odniesienia maleńkiej osobistej korzyści? Co jest Światłem, co – Ciemnością?

– Hej, przyjacielu…

Handlarz, obok kramiku którego stałem, patrzył na mnie. Nie nazbyt niechętnie, ale z rozdrażnieniem.

– Kupujesz coś?

– A co, wyglądam na idiotę? – zapytałem.

– Jeszcze jak. Albo kupuj, albo odejdź.

W czymś miał rację. Ale miałem teraz nastrój bojowy i odgryzłem się:

– Nie rozumiesz swojego szczęścia. Tworzę dla ciebie tłum, kupujących przyciągam.

Handlarz był uosobieniem lokalnego kolorytu – pełny, czerwonolicy, z tłustymi łapami, w których po równi mieściły się mięśnie i tłuszcz. Obrzucił mnie taksującym wzrokiem, wyraźnie nie zauważył niczego, co by mu zagrażało, i chciał coś ostrego odpowiedzieć…

I nagle – uśmiechnął się.

– No to rób za tłum. Tylko w takim razie bardziej aktywnie. Udaj, że coś kupujesz. Możesz nawet mi pieniądze jakieś niby zapłacić.

To było takie dziwne… takie nieoczekiwane. Uśmiechnąłem się w odpowiedzi:

– Chcesz, to naprawdę coś kupię?

– A po co ci to, to chłam dla turystów – sprzedawca przestał się wprawdzie uśmiechać, ale z jego twarzy już znikła poprzednia pełna napięcia agresywność. – Cholerny upał… wszyscy się denerwujemy. Żeby choć deszcz się pojawił.

Spojrzawszy w niebo wzruszyłem ramionami. Zdaje się, że coś się zmieniało. Coś się poruszyło w przezroczystym błękicie niebieskiego piekarnika.

– Myślę, że będzie – oznajmiłem.

– Dobrze by było.

Skinęliśmy sobie nawzajem – i poszedłem, wtopiłem się w ludzki potok. Wprawdzie nie wiedziałem, co robić, ale już wiedziałem, dokąd pójść. A to już było wiele.

Rozdział 7

Nasze siły to w dużym stopniu pożyczka.

Siły Ciemności czerpią je z cudzych cierpień. Im dużo łatwiej. Nawet nie muszą przyczyniać ludziom nieszczęść. Wystarczy poczekać. Wystarczy uważnie rozglądać się na boki… i ciągnąć, ciągnąć cudzy ból, jak koktajl przez słomkę.

Dla nas jest to także dostępne. Chociaż troszeczkę inaczej. Możemy czerpać siłę, gdy ludzie są szczęśliwi, kiedy jest im dobrze.

Jest tylko jeden szczegół, który ułatwia ten proces siłom Ciemności, a nam praktycznie to uniemożliwia. Szczęście i nieszczęście – to nie dwa bieguny na skali ludzkich emocji. Inaczej nie istniałyby świetlisty smutek i złośliwa radość. To są dwa procesy paralelne, dwa równoprawne potoki mocy, które dano Innym odczuwać i wykorzystywać.

Kiedy mag Ciemności pije cudzy ból, ból narasta.

Kiedy mag Światła czerpie cudze szczęście, szczęście maleje.

Możemy pobrać Moc w każdej chwili. I bardzo rzadko sobie na to pozwalamy.

Dzisiaj zdecydowałem, że mam do tego prawo.

Zabrałem troszeczkę od obejmującej się parki, zastygłej przy wejściu do metra. Byli szczęśliwi, teraz byli bardzo szczęśliwi. A mimo to wyczuwałem, że rozstają się, w dodatku na długo, i żal z pewnością i tak dotknie zakochanych. Uznałem więc, że mam prawo to zrobić. Ich radość była jaskrawa i kwitnąca, jak bukiet czerwonych róż… takich delikatnych i kruchych…

Dotknąłem przebiegające obok dziecko – było wesołe, nie czuło duszącego, ciężkiego upału, biegło kupić lody. Szybko sobie odtworzy. Siła była prosta i czysta, jak polne kwiaty. Bukiet stokrotek, zerwanych moją ręką, która nawet nie zadrżała przy tym…

Dostrzegłem w oknie staruszkę. Cień śmierci był już gdzieś obok niej, z pewnością sama to już wyczuwała. Ale mimo to uśmiechała się. Dzisiaj był u niej wnuk. Pewnie, by sprawdzić, czy babka jeszcze żyje, czy nie jest już wolne drogie mieszkanie w centrum… ona też to rozumiała. Ale mimo to była szczęśliwa. Było mi wstyd, nieznośnie wstyd, ale dotknąłem jej i wziąłem trochę Siły. Więdnący, żółtopomarańczowy bukiet jesiennych liści…

Szedłem, jak nieraz mi się to śniło w moich nocnych koszmarach, rozdając na prawo i lewo szczęście. Wszystkim, by nikt nie odszedł nie obdarowany… Ale teraz za mną ciągnął się zupełnie inny ślad. Troszkę przygaszone uśmiechy, zmarszczki, pojawiające się na czołach, na moment zagryzione usta.

Można było dostrzec, którędy przechodziłem.

Nie zatrzyma mnie Dzienny Patrol, gdybym go spotkał po drodze.

Zresztą i adepci Światła, zobaczywszy co się dzieje, nic nie powiedzą.

Robię to, co uważam za konieczne. To, co uznałem, że mam prawo czynić. Wziąć pożyczkę. Ukraść. I to, jak ja wykorzystam uzyskaną Moc, określi mój los.

Albo rozliczę się ze wszystkiego całkowicie.

Albo Zmrok otworzy się przede mną.

Mag Światła, który zaczyna czerpać moc z ludzi, stawia na jedną kartę wszystko. I tu nie będzie tak jak przy zwykłych rozliczeniach z działalności obu Patroli. Ilość stworzonego Dobra nie tylko musi przewyższyć stworzone przeze mnie Zło.

Nie mogę mieć nawet cienia wątpliwości, że rozliczę się co do grosza.

Zakochani, dzieci, starcy. Towarzystwo, popijające piwko przy pomniku. Obawiałem się, że ich radość będzie pozorna, ale okazała się prawdziwa, i wziąłem ich Siłę.

Wybaczcie.

Mogę po trzykroć przeprosić każdego. Mogę zapłacić za to, co uprowadziłem. Tylko że wszystko to będzie nieprawdą.

Ja przecież tylko walczę o swoją miłość. Przede wszystkim. A dopiero potem – za was, którym przygotowują nowe, niesłychane szczęście.

Tylko może i tak być, że to też jest prawdą?

Że walcząc o swoją miłość, za każdym razem walczysz o cały świat?

Za cały świat – a nie z całym światem…

Siła!

Siła.

Siła…

Pozbierałem jej okruszynki, czasami delikatnie i ostrożnie, czasami szybko i brutalnie, żeby nie zadrżała ręka, żeby nie odwrócić ze wstydu oczu, zabierając prawie ostatnią resztkę.

Może u tego chłopaka szczęście jest bardzo rzadkim gościem?

Nie wiem…

Siła!

Może pozbawiona tego uśmiechu kobieta utraci czyjąś miłość?

Siła.

Może jutro ten silny, ironicznie uśmiechający się mężczyzna umrze?

Siła…

Nie pomogą mi amulety w kieszeniach. Walki nie będzie. Nie pomoże „szczyt formy", o którym mówił szef. To i tak za mało. I prawo do nieskrępowanego magicznego oddziaływania na drugim poziomie, którego tak szczodrze udzielił mi Zawulon – to pułapka. Nie mam nawet cienia wątpliwości. Wystawił swoją przyjaciółkę, tak przygotowali linie prawdopodobieństw, żebyśmy się spotkali – i ze smutną miną wręczył mi śmiertelny dar. Nie mogę patrzeć w przyszłość tak daleko, by wiedzieć, że moje dobro nigdy nie przekształci się w zło.

Ale jeśli nie masz broni – przyjmij ją i z rąk wroga.

Siła!

Siła.

Siła…

Gdybym jeszcze zachował tę cieniutką niteczkę łączności z Hesserem, która łączy młodego maga i jego opiekuna, dawno by już wyczuł, co się dzieje. Wyczułby, jak przepełnia mnie energia, nadzwyczajna, wzięta jako dług i nie wiadomo dla jakiego celu…

Co by zrobił?

Nie ma sensu powstrzymywać maga, który już poszedł tę drogą.

Szedłem do WDNCh na piechotę. Wiedziałem, gdzie wszystko się odbędzie. Przypadków nie ma, kiedy nimi kierują wyżsi magowie. Niezgrabny dom „na łapkach", pudełko zapałek, postawione sztorcem – tam Zawulon przegra walkę o Swietłanę, tam Hesser wyłowił i wprowadził do Inkwizycji swojego protegowanego, przy okazji trenując Swietłanę.

Centrum siły całej tej kombinacji.

Trzeci już raz.

Nie chciało mi się już ani jeść, ani pić. Tylko raz zatrzymałem się i wypiłem szklaneczkę kawy. Była bez smaku, jakby całkowicie pozbawiona kofeiny. Ludzie zaczęli ustępować mi z drogi, chociaż szedłem w zwykłym świecie. Napięcie magii dookoła stale rosło.

Nie uda mi się ukryć mojego zbliżania się.

Ale ja nie chcę podkradać się skrycie.

Młoda brzemienna kobieta szła ostrożnie, delikatnie. Zadrżałem, kiedy zobaczyłem, że uśmiecha się. I omal nie zawróciłem, kiedy zrozumiałem, że jeszcze nie urodzone dziecko też uśmiecha się, w swoim miniaturowym i bezpiecznym świecie…

Ich siła była równa sile białego pionka – wielki kwiatek i jeszcze nie rozwinięta kuleczka pączka nowego kwiatu…

Powinienem zebrać, ile się tylko da i co tylko spotkam po drodze.

Bez wahania, bez litości.

Coś się działo jednak i wokół nas.

Wydawało się, że upał stał się silniejszy. Przy tym silniejszy w jakiś taki rozpaczliwy, nerwowy, spazmatyczny sposób.

Nie bez powodu, z pewnością magowie Światła i Ciemności przez wszystkie te dni próbowali rozwiać upał. Coś się jednak zdarzy. Zatrzymałem się, podniosłem głowę, patrząc w niebo przez Zmrok.

Delikatne, połączone okręgi obrotów.

Iskry na horyzoncie.

Mgła na południowym wschodzie.

Aureola wokół igły wieży telewizyjnej Ostankina.

To będzie dziwna noc…

Dotknąłem przebiegającej dziewczyny i zabrałem jej nieskomplikowaną radość – ojciec przyszedł do domu trzeźwy…

Jak obłamana gałązka dzikiej róży… kłująca i delikatna…

Wybaczcie mi.

Kiedy podszedłem do domu „na łapkach", była już prawie jedenasta wieczorem.

Ostatnim, kogo okradłem, był pijaniutki robol, przytulony do ściany w bramie. W tej samej bramie, gdzie po raz pierwszy zabiłem sługę Ciemności. Był prawie nieświadomy. I szczęśliwy.

Wziąłem i jego Siłę. Zapylony, zapluty kwiat babki, nieładną brudnoburą świeczkę…

To też Siła.

Przechodząc tę trasę zrozumiałem, że nie znajduję się tutaj sam. Wezwałem cień, przeszedłem w świat Zmroku.

Budynek był okrążony.

Najdziwniejszy łańcuch okrążenia, jaki zdarzyło mi się widzieć. Ciemność i Światło na przemian. Zauważyłem Siemiona, skinął i odpowiedziałem spokojnym, chociaż pełnym wyrzutu spojrzeniem. Tygrysek, Niedźwiedź, Ilja, Ignacy…

Kiedy ich wszystkich wezwano? Gdy chodziłem po mieście i zbierałem Siłę? Nie udał się odpoczynek, koledzy…

I również Ciemność. Nawet Alicja była tutaj. Aż strach było na nią spojrzeć – twarz wiedźmy przypominała zmiętą i ponownie rozprostowaną papierową maskę. Wygląda na to, że Zawulon nie kłamał, gdy mówił ojej ukaraniu.

Obok Alicji stał Aliszer i widząc jego spojrzenie zrozumiałem, że ci dwoje zmierzą się w śmiertelnym boju. Może jeszcze nie teraz. Ale na pewno się kiedyś spotkają.

Przeszedłem przez koło.

– Strefa zamknięta – rzekł Aliszer.

– Strefa zamknięta – jak echo powtórzyła Alicja.

– Mam prawo.

Miałem w sobie dostatecznie dużo siły, żeby przejść i bez zezwolenia. Zatrzymać mnie teraz mogliby jedynie Wielcy Magowie – ale ich tu nie było.

Ale mnie nie próbowano zatrzymać. A to znaczy, że ktoś, Hesser albo Zawulon, a być może obaj szefowie Patroli kazali jedynie mnie uprzedzić.

– Powodzenia – usłyszałem za sobą szept. Odwróciłem się, dostrzegłem spojrzenie Tygryska. Skinąłem.

Klatka schodowa była pusta. I cały dom był uciszony, jak wtedy, kiedy nad Świetlaną krążył niebywałych rozmiarów wir inferno. Zło, które ona sama sprowadziła na siebie…

Szedłem przez szara mgłę. Podłoga pod nogami głucho drgała – tu, w świecie Zmroku, nawet gleba reagowała na magię, nawet cienie ludzkich budynków.

Luk na dach był otwarty. Nikt nie próbował stawiać mi najmniejszych przeszkód. Najgorsze jednak było to, że nie wiedziałem, czy mam się z tego cieszyć czy martwić.

Wyszedłem ze Zmroku. Na nic mi on teraz. Na nic.

Zacząłem wdrapywać się po drabince.

Pierwszego dostrzegłem Maksyma.

Stał się zupełnie innym, niż był poprzednio – ten spontaniczny mag Światła, dzikus, wiele lat zabijający adeptów Ciemności. Możliwe, że coś z nim zrobili. A może zmienił się sam. Są ludzie, którzy nagle okazują się idealnymi katami.

Maksym miał szczęście. Stał się katem. Inkwizytorem. Tym, który stoi nad Światłem i Ciemnością, służy wszystkim – i nikomu. Ręce trzymał skrzyżowane na piersi, głowę nieco opuścił. Było w nim coś z Zawulona, kiedy go po raz pierwszy ujrzałem. Ale i coś z Hessera. Gdy mnie zobaczył, nieco podniósł głowę. Prześliznął się po mnie przenikliwym spojrzeniem. I opuścił oczy.

Widać, jestem dopuszczony do tego, co tutaj zajdzie.

Z boku zamarł Zawulon. Okryty był cienkim płaszczem i na moje przybycie nie zwrócił najmniejszej uwagi. Że przyjdę i tak wiedział.

Hesser, Swietłana i Igor stali razem. Ich reakcja na moje pojawienie się była bardziej żywa.

– Jednak przyszedłeś? – spytał szef.

Skinąłem. Patrzyłem na Świetlane. Była w długiej, białej sukience, włosy miała rozpuszczone. W jej ręku widmowym światłem migotał futerał – malutki, jakby od broszki czy medalionu, futerał z białego safianu.

– Antoni, ty wiesz, tak? – krzyknął Igor.

Tylko on był szczęśliwy z wszystkich tu obecnych. Całkowicie.

– Wiem – odpowiedziałem. Podszedłem do niego. Poczochrałem mu ręką włosy.

Jego Siła była podobna do żółknącego kwiatka dmuchawca. Wydaje się, że teraz już zebrałem wszystko, co było mi potrzebne.

– Aż po czubek głowy? – spytał Hesser. – Antoni, co ty chcesz zrobić?

Nie odpowiedziałem. Coś budziło moją czujność. Coś było nie tak.

Ach, oczywiście… Dlaczego tu nie było Olgi.

Instruktaż już zakończony? Swietłana wie, czego od niej oczekują.

– Kreda – powiedziałem. – Maleńka kawałek kredy, zaokrąglony z obu końców. Można nim pisać na czymkolwiek. Na przykład na Księdze Przeznaczenia. Zamazując stare wiersze, wpisując nowe.

– Antoni, nikomu z tu obecnych nie odsłonisz żadnej niespodzianej tajemnicy – spokojnie powiedział szef.

– Zezwolenie wydano? – spytałem.

Hesser spojrzał na Maksyma. Inkwizytor, jakby wyczuwając jego spojrzenie, podniósł głowę. Głucho powiedział:

– Zezwolenie wydano.

– Sprzeciw ze strony Dziennego Patrolu – powiedział Zawulon przygnębionym głosem.

– Odrzucony – obojętnym głosem odrzekł Maksym. Znowu opuścił głowę na pierś.

– Wielka Czarodziejka może wziąć kredę do ręki – powiedziałem. – Każdy wiersz w Księdze Przeznaczenia będzie zabierać cząstkę jej duszy. Zabierać – i oddawać… zmienioną. Przeznaczenie ludzkie można zmieniać tylko wtedy, kiedy odda się własną duszę.

– Wiem – powiedziała Swieta. Uśmiechnęła się. – Antoni… wybacz. Wydaje się mi, że to w porządku. Będzie dla korzyści wszystkich.

W oczach Igora mignęła iskierka, zaniepokoił się. Wyczuł, że coś tu jest nie w porządku…

– Antoni, jesteś żołnierzem Patrolu – powiedział Hesser. – Jeśli masz jakieś zastrzeżenia lub sprzeciwy, możesz je wypowiedzieć.

Sprzeciwy? Przeciw czemu właściwie? Że zamiast maga Ciemności Igor zostanie magiem Światła? Że będzie próbował – choćby tysiąckrotnie bez sukcesu – nieść ludziom dobro? Że Świetlana zostanie Wielką Czarodziejką?

Składając przy tym w ofierze wszystko ludzkie, co w niej jeszcze zostało…

– Nie będę niczego mówić – powiedziałem.

Wydawało mi się – czy też rzeczywiście w oczach Hessera przemknęło zdziwienie?

Trudno domyśleć się, o czym tak naprawdę myśli Wyższy Mag.

– Zaczynamy – powiedział. – Swietłana… wiesz, co masz robić.

– Wiem – popatrzyła na mnie.

Odszedłem na kilka kroków. Hesser – także.

Teraz zostało tylko dwoje, Swietłana i Igor. Jednakowo zdenerwowani. Jednakowo spięci.

Zerknąłem na Zawulona – czekał.

Swietłana otworzyła futeralik-szczęk zatrzasku zabrzmiał jak wystrzał, powoli, jakby wbrew jakiejś sile, wyjęła stamtąd kredę. Całkiem maleńką. Czyżby aż tak się zużyła przez te tysiąclecia, kiedy siły Światła próbowały zmienić losy świata?

Hesser westchnął.

Swietłana przysiadła i zaczęła rysować okrąg, zamykając w nim siebie i chłopca.

Nie mam co powiedzieć. Nie mogę nic zrobić.

Zebrałem tyle Siły, że aż wylewa się przez krawędź.

Mam prawo czynić dobro.

Nie ma tylko drobiazgu – zrozumienia…

Tchnął wiatr. Miękko, ostrożnie. Zamilkł.

Spojrzałem w górę i zadrżałem. Coś się działo. Tu, w ludzkim świecie, niebo zasłoniły chmury. Nawet nie zauważyłem, kiedy napłynęły.

Swietłana zakończyła rysować krąg. Podniosła się.

Spróbowałem spojrzeć na nią przez Zmrok, ale od razu się odwróciłem. W jej ręce jakby płonął rozpalony węgielek. Czy ona odczuwa ból?

– Nadciąga burza – powiedział z daleka Zawulon. – Prawdziwa burza… jakiej od dawna nie było…

Zaśmiał się.

Nikt nie zwrócił na jego słowa uwagi. Może tylko wiatr – zaczął wiać równo, wciąż się nasilając. Spojrzałem w dół – tam na razie było spokojnie…

Świetlana rysowała kawałkiem kredy w powietrzu, jakby obrysowywała coś. Prostokątny kontur. A w nim jakiś wzór.

Igor cicho jęknął. Zadarł głowę. Zrobiłem krok do przodu i zatrzymałem się. Nie uda mi się przejść bariery. I tak zresztą nic to nie da.

Nie o to chodzi.

Kiedy nie wiadomo, jak postąpić, nie wolno wierzyć niczemu. Ani chłodnej głowie, ani czystemu sercu, ani gorącym rękom.

– Antoni… Spojrzałem na Hessera. Wyglądał na zatroskanego.

– To nie jest zwykła burza, Antoni. To huragan. Będą ofiary.

– Ciemności? – spytałem po prostu.

– Nie. Sił przyrody.

– Nieco przesadziliście z koncentrowaniem siły – zainteresowałem się.

Szef nie zareagował na szyderstwo.

– Antoni, do jakiego rangi magii ciebie dopuszczono? Oczywiście, wiedział o umowie z Zawulonem.

– Drugiej.

– Możesz zatrzymać huragan – powiedział Hesser. Skonstatował fakt. -

Wtedy wszystko skończy się ulewnym deszczem. Zebrałeś dostatecznie dużo siły.

Wiatr uderzył ponownie. I już nie miał zamiaru kończyć. Wiatr rwał, dusił, jakby chciał nas zrzucić z dachu. Uderzyły strugi deszczu.

– To już ostatnia chwila… – dodał szef. – Zresztą, sam decyduj.

Z dźwiękiem tłuczonego szkła dookoła niego wyrosła siłowa tarcza -jakby

Hessera nakryto kołpakiem z zmiętego celofanu. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby mag korzystał z takiej ochrony przeciw rozszalałym siłom natury…

Swietłana, w rozwianej sukience, kontynuowała rysowanie Księgi Przeznaczenia. Igor nie poruszał się – stał jak rozpięty na niewidocznym krzyżu. Może już nic nie odczuwał. Co się dzieje z człowiekiem, kiedy pozbawia się go dawnego przeznaczenia i jeszcze nie obdarza nowym?

– Hesser, przygotowujesz się do stworzenia takiego tajfunu, że ta burza w porównaniu z nim – to zupełne…

Wiatr już zagłuszał słowa.

– To nieuniknione – odpowiedział Hesser. Niby to mówił szeptem, ale każde jego słowo słychać było zupełnie wyraźnie. – To już się dzieje.

Księgę Przeznaczenia można już było zobaczyć nawet w ludzkim świecie. Rzecz jasna, Swietłana nie rysowała jej w dosłownym sensie, lecz wyprowadzała z najgłębszych warstw Zmroku. Robiła kopię… jakakolwiek zmiana w niej natychmiast przenosi się na oryginał. Księga Przeznaczenia wydawała się być atrapą ćwiczebną, makietą z płonących ognistych nici, nieruchomo wiszących w powietrzu. Krople deszczu wyparowywały stykając się z nimi.

Teraz Swietłana zacznie zmieniać przeznaczenie Igora.

A potem, po dziesięcioleciach, Igor zmieni los świata.

Jak zawsze – na lepszy.

Jak zazwyczaj – bez powodzenia.

Rzuciło mną. W jedną sekundę, zupełnie nieoczekiwanie, silny wiatr stał się huraganem. Dookoła działo się coś zupełnie niewyobrażalnego. Widziałem, jak zatrzymują się w alei samochody, zjeżdżają na pobocza -jak najdalej od drzew. Zupełnie bezdźwięcznie, ryk wiatru zagłuszył gruchot walącej się na skrzyżowaniu ogromnej tablicy reklamowej. Jakieś maleńkie figurki biegły w stronę domów, jakby próbując znaleźć schronienie przy ścianach.

Swietłana zatrzymała się. Rozpalona kropka płonęła w jej ręce.

– Antoni…

Ledwie dosłyszałem jej głos.

– Antoni, co mam zrobić? Powiedz! Antoni, czy ja powinnam to zrobić?

Kredowy okrąg osłaniał ją – oczywiście niecałkowicie, z niej prawie że zerwało sukienkę – ale mimo wszystko pozwalał jej utrzymać się na nogach.

Jakby wszystko zniknęło. Patrzyłem na nią, na płonącą kredę, już gotową zmieniać cudze przeznaczenie. Swietłana czekała na odpowiedź – ale ja nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Sam nie znałem odpowiedzi.

Podniosłem ręce do szalejącego nieba. I zobaczyłem widmowe kwiaty Siły na swoich rękach.

– Poradzisz sobie? – ze współczuciem spytał Zawulon. – Burza rozszalała się…

Jego głos słyszałem mimo łomotów huraganu tak wyraźnie jak i głos szefa.

Hesser westchnął.

Otwarłem dłonie, odwróciłem je ku niebu – niebu, gdzie już nie było gwiazd, gdzie widoczne było jedynie wirujące chmury, deszczowe strugi, błyskawice.

To było jedno z najprostszych zaklęć. Uczono nas go jeszcze na pierwszym roku.

Rehabilitacja.

Bez podawania żadnych szczegółów.

– Nie rób tego! – krzyknął Hesser. – Nie waż się!

Jednym skokiem stanął przy mnie, zasłaniając przede mną Swietłanę i Igora. Jakby to mogło przeszkodzić zaklęciu… nie, teraz już go się nie da powstrzymać.

Promień Światła, niewidzialny dla ludzi, bił z moich dłoni. Wszystkie te okruchy, które zebrałem bezlitośnie i bezwzględnie. Niebieski bławatek, purpurowa plama róży, żółć astrów, biel konwalii, czerń orchidei…

Zawulon cicho śmiał się za plecami.

Świetlana stała z kredą w rękach nad Księgą Przeznaczenia.

Igor z rozrzuconymi rękoma, zamarł przed nią.

Figury na szachownicy. Siła w moich rękach. Nigdy jeszcze nie miałem tyle Siły… niekontrolowanej, przelewającej się przez krawędź, gotowej wylać się na kogokolwiek…

Uśmiechnąłem się do Świetlany. I powoli, bardzo powoli uniosłem dłonie z bijącymi z nich fontannami światła we wszystkich odcieniach tęczy- ku swojej twarzy.

– Nie!

Krzyk Zawulona nie tyle przedarł się przez huragan – zagłuszył go. Wybuch błyskawicy przeciął niebo. Szef tych z Ciemności rzucił się do mnie, ale przed nim stanął Hesser i mag Ciemności zatrzymał się. Nie widziałem tego – czułem. Twarz zalało mi barwna poświata. Kręciło mi się w głowie. Już nie czułem wiatru.

Pozostała tylko tęcza, nieskończona tęcza, w której tonąłem.

Wiatr kręcił się dookoła, omijając mnie. Spojrzałem na Swietłanę i usłyszałem, jak runęła, rozbijając się na kawałki, niewidzialna ściana, zawsze stojąca między nami. Runęła – żeby otoczyć nas jedną barierą. Rozwiewające się włosy okryły twarzy Świetlany miękkimi falami.

– Wszystko wchłonąłeś sam?

– Tak – powiedziałem.

– Wszystko, co zebrałeś?

Nie wierzyła. Nie mogła uwierzyć, nawet teraz. Swietłana wiedziała, jaka jest cena za pobraną w pożyczkach Siłę.

– Do ostatniej kropelki! – odpowiedziałem. Czułem się radosny, zaskakująco lekki.

– Po co? – czarodziejka wyciągnęła rękę. – Po co, Antoni? Mogłeś zatrzymać tę burzę. Mogłeś uszczęśliwić tysiące ludzi. Jak mogłeś – wszystko tylko dla siebie?

– Żeby się nie pomylić – wyjaśniłem. Nawet było mi trochę wstyd, że ona, przyszła Wielka, nie rozumie takich drobiazgów.

Przez sekundę Swietłana milczała. Potem popatrzyła na ognistą kredę w swojej ręce.

– Co mam zrobić, Antoni?

– Już otworzyłaś Księgę Przeznaczenia.

– Antoni! Ale kto ma rację? Hesser czy ty? Pokiwałem głową.

– A o tym sama musisz zdecydować. Świetlana zasępiła się.

– Antoni… i to wszystko? To po to zebrałeś tyle cudzego Światła? Po to wyczerpałeś swoją moc magiczną drugiej rangi?

– Zrozum – nie wiedziałem, ile jest wiary w moim głosie. – Czasami najważniejszy nie jest czyn. Czasami najważniejszy jest jego brak. To jest to, co musisz sama rozsądzić. Bez doradców. Beze mnie, Hessera, Zawulona, Światła, Ciemności. Tylko sama.

Pokręciła głową.

– Nie…

– Tak. Podejmiesz decyzję sama. I odpowiedzialnością za nią nie podzielisz się z nikim. I cokolwiek zrobisz – i tak zawsze będziesz żałować tego, czego nie zrobiłaś.

– Antoni, kocham ciebie!

– Wiem. I ja kocham ciebie. Dlatego nic ci nie doradzę.

– Taka jest twoja miłość?

– Tylko taka jest miłość.

– Potrzebuję rady! – zakrzyczała. – Antoni, potrzebuję twojej rady!

– Każdy sam tworzy własny los – powiedziałem. Powiedziałem nawet więcej, niż powinienem powiedzieć. – Decyduj.

Kiedy odwróciła się do Księgi Przeznaczenia, kreda w jej ręce zamieniła się w cieniutką ognistą igłę. Podniesienie ręki – i usłyszałem, jak chrzęszczą stronice pod oślepiającym rysikiem.

Światło i Ciemność – to tylko plamy na stronach Przeznaczenia.

Podniesienie ręki.

Pisanina.

Błyskawiczne przesuwanie się ognistych wierszy…

Świetlana rozłożyła palce i kreda Przeznaczenia upadła jej pod nogi. Ciężko, jak ołowiana kula. Mimo to kredę dosięgną! huragan, ale zdążyłem nachylić się i schować kredę w dłoni.

Księga Przeznaczenia zaczęła znikać.

Igor poruszył się, zgiął w pół, upadł na bok, podnosząc kolana do piersi. Ścisnął się w mały, żałosny kłębuszek.

Biały krąg wokół nich już rozmył deszcz i mogłem go przekroczyć. Przykucnąłem, przytrzymując chłopca za ramiona.

– Nic nie wpisałaś! – krzyknął Hesser. – Swietłana, ty tylko wytarłaś!

Czarodziejka wzruszyła ramionami. Patrzyła na mnie. Deszcz, który przerwał się przez znikającą barierę, już przesączył się przez białą sukienkę, przekształcił ją w cieniutki tiul, nie skrywający ciała. Dopiero co Swietłana była wróżką w białośnieżnej odzieży… a już stała się dziewczyną w przemoczonej sukni, stojącą w środku burzy z opuszczonymi rękoma.

– To był twój egzamin – półgłosem powiedział Hesser. – Nie wykorzystałaś swojej szansy…

– Światły Hesserze, nie chcę służyć w Patrolu – odrzekła dziewczyna. – Wybaczcie, światły Hesserze. To nie jest moja droga. Nie mój… los.

Hesser z żalem pokiwał głową. Już więcej nie patrzył na Zawulona i ten zrobił kilka kroków i stanął przy nas.

– I to – wszystko? – spytał mag Ciemności. Popatrzył na mnie, na Swietę, na Igora.

– Nie mogliście nic zrobić?

Potem skierował wzrok na Inkwizytora – ten podniósł głowę i potaknął.

Więcej nikt mu nie odpowiedział.

Krzywy uśmiech pojawił się na twarzy Zawulona.

– Tyle wysiłku… a wszystko zakończyło się farsą. Tylko dlatego, że rozhisteryzowana dziewczyna nie zechciała rzucić swojego niezdecydowanego zakochanego. Antoni, rozczarowałeś mnie. Swietłana, ty za to mnie ucieszyłaś Hesser… – Mag spojrzał na szefa – moje gratulacje za właściwy dobór kadr.

Za plecami Zawulona otworzył się Portal. Śmiejąc się cicho, wszedł w czarny obłok.

Wokół budynku jakby rozległ się głośny wdech. Nie widziałem, ale wiedziałem, co tam się dzieje. Jeden po drugim słudzy Ciemności wychodzili ze Zmroku. Rzucali się do zaparkowanych samochodów, spiesząc się odjechać nimi jak najdalej od drzew. Pochylając się, biegli do sąsiednich domów.

A potem ich śladem ruszyli magowie Światła. Niektórzy z tych samych prostych, zwykłych ludzkich powodów. Ale większość, wiedziałem o tym, pozostała na miejscu – wpatrując się w górę, na dach budynku. Tygrysek – na wszelki wypadek – z takim wyrazem twarzy, jakby poczuwała się do winy. Siemion z chmurnym uśmiechem Innego, który już nie takie burze widział… Ignacy z niezmiennie szczerym współczuciem.

– Nie mogłam tego zrobić – rzekła Swietłana. – Hesser, niech pan wybaczy. Nie mogłam.

– Nie mogłaś – odpowiedziałem. – I nie powinnaś była…

Rozwarłem palce. Spojrzałem na malutki kawałek kredy, który w moim ręku był tylko zwykłym, rozmiękłym kawałkiem kredy. Zaostrzony z jednej strony, krzywo przełamany z drugiej.

– Dawno zrozumiałeś? – spytał Hesser. Podszedł, siadł obok mnie. Jego tarcza rozpostarła się nad nami i ryk huraganu ścichł.

– Nie. Dopiero teraz.

– O co chodzi? – wykrzyknęła Swietłana. – Antoni, co się dzieje?

Odpowiedział jej Hesser.

– Każdy ma swoje przeznaczenie, dziewczyno. Jeden może rządzić cudzymi losami albo obalać imperia. Inny – po prostu żyć.

– Gdy Dzienny Patrol czekał na twoje działania – wyjaśniłem – Olga wzięła drugą połowę kredy i zmieniła czyjeś Przeznaczenie. Tak, jak chciało Światło.

Hesser westchnął. Wyciągnął rękę, dotknął Igora. Chłopiec poruszył się, próbując się podnieść.

– Chwileczkę, chwileczkę – miękko powiedział szef. – Wszystko się już skończyło… kończy się.

Objąłem chłopca, położyłem jego głowę sobie na kolanach. Znowu ucichł.

– Powiedz, po co? – spytałem.-Jeśli i tak wszystko wiedziałeś wcześniej?

– Nawet ja nie wiem wszystkiego…

– Po co?

– Dlatego, że wszystko powinno iść naturalnie – z lekkim rozdrażnieniem powiedział Hesser. – Tylko wtedy Zawulon mógł uwierzyć w to, co widział. I w nasze plany, i w naszą klęskę.

– To nie cała odpowiedź, Hesser – spojrzałem mu w oczy. – Daleko nie cała!

Szef westchnął:

– Dobrze. Tak, mogłem to urządzić inaczej. Swietłana zostałaby Wielką

Czarodziejką. Wbrew sobie. I Igor, mimo że Patrol jest mu dłużny, stałby się

naszym instrumentem…

Czekałem. Bardzo chciałem wiedzieć, czy Hesser powie całą prawdę. Chociaż raz.

– Tak, mogłem zrobić tak – Hesser westchnął. – Tylko że, mój chłopcze… Wszystko, co ja zrobiłem… pomimo wielkiej walki Światła i Ciemności…

wszystko, wszystko, co zrobiłem w dwudziestym wieku, było podporządkowane jednemu… oczywiście, nie ze szkodą dla sprawy…

Nagle stało mi się go żal. Nieznośnie żal. Być może pierwszy raz w ciągu tysiąca lat Wielki Mag, Najjaśniejszy Hesser, niszczyciel potworów i straż państw, zmuszony był powiedzieć prawdę do końca. Nie taką piękną i wzniosłą jak ta, o której zwykł mówić…

– Nie trzeba, wiem! – krzyknąłem. Ale Wielki Mag pokiwał głową:

– Wszystko, co zrobiłem – wybębnił Hesser – było podporządkowane jeszcze jednemu celowi. Zmusić kierownictwo do pełnej rehabilitacji Olgi. Wrócić jej wszystkie moce, by znowu mogła wziąć do ręki kredę Przeznaczenia. By ponownie stała się równą mnie. Inaczej nasza miłość byłaby skazana. A jaja kocham, Antoni.

Świetlana zaśmiała się. Cicho, cichutko. Pomyślałem, że spoliczkuje szefa, ale chyba jej do tej pory nie całkiem rozumiem. Świetlana osunęła się przed Hesserem na kolana i pocałowała jego prawą dłoń.

Mag zadrżał. Jakby stracił swoje niewyczerpane siły – ochronna tarcza zaczęła tajać i drżeć. Znowu ogłuszył nas ryk huraganu.

– A losy świata będziemy znowu zmieniać? – spytałem. – Niezależnie… niezależnie od naszych małych spraw osobistych?

Skinął. I spytał:

– Nie cieszysz się z tego?

– Nie.

– No cóż… Antoni, nie można zawsze wygrywać. I mnie też się nie udało. I tobie też się nie uda.

– Wiem – powiedziałem. – Oczywiście, że wiem, Hesser. Ale i tak… tak się tego chce.


Styczeń-sierpień 1998 roku Moskwa

Загрузка...