CZĘŚĆ TRZECIA

TRZYDZIEŚCI SIEDEM

— Świat Szponów, widzę go Phamie!

Główne okno pokazywało system w rzeczywistych wymiarach, słońce znajdowało się mniej niż dwa miliony kilometrów od nich, oświetlało kabinę dowodzenia. Czerwone migające strzałki wskazywały pozycje zidentyfikowanych planet. Jedna z nich — w odległości zaledwie dwudziestu milionów kilometrów — została oznaczona jako „planeta typu ziemskiego”. Po wyjściu z międzygwiezdnego skoku trudno marzyć o lepszej pozycji niż ta, którą mieli obecnie.


Pham nie reagował, tylko wpatrywał się w okno zaniepokojony, jak gdyby dostrzegał coś niewłaściwego w tym, co obserwowali. Po bitwie z Plagą coś się w nim załamało. Był pewny swej iskry bożej, dlatego też wydawał się przybity rozmiarami klęski. Zamknął się w sobie bardziej niż kiedykolwiek. Obecnie chyba sądził, że wystarczy poruszać się dość szybko, aby ocalała z potyczki część wrogiej floty nie mogła ich dogonić. Stał się dużo bardziej podejrzliwy wobec Błękitnego Pancerzy-ka i Zielonej Łodyżki niż dotychczas, tak jakby stanowili oni dużo większe zagrożenie niż ścigające ich statki.

— Cholera — zaklął Pham w końcu. — Zobacz na prędkość względną.

Wynosiła siedemdziesiąt kilometrów na sekundę. Dostosowanie pozycji nie przedstawiało większego problemu, ale…

— Dostosowanie prędkości będzie nas kosztowało trochę czasu, sir Phamie.

Pham skierował swoje spojrzenie na Błękitnego Pancerzy-ka.

— Omawialiśmy to z miejscowymi trzy tygodnie temu, pamiętasz? Ty opracowywałeś parametry wejścia.

— A ty kontrolowałeś to, co robię. To pewnie jakiś kolejny defekt systemu nawigacyjnego… aczkolwiek nie spodziewałem się, że coś takiego może zdarzyć się podczas prostego balistycznego lądowania.^ Odwrotny znak, prędkość zbliżania się siedemdziesiąt klików na sekundę zamiast zera. Błękitny Pancerzyk odsunął się do drugiej konsoli.

— Być może — powiedział Pham. — Ale teraz chciałbym, żebyś wyniósł się z kabiny, Pancerzyku.

— Przecież nic na to nie mogę poradzić. Powinniśmy skontaktować się z Jefrim, ponownie dostosować prędkości i…

— Wynoś się z kabiny, Pancerzyku! Nie mam już czasu, by cię kontrolować. — Pham zanurkował, by szybciej przebyć dzielącą ich przestrzeń, ale zanim dotarł do Jeźdźca natknął się na Ravnę.

Ta stanęła między nimi, szybko wyrzucając z siebie słowa:

— W porządku, Phamie. Błękitny Pancerzyk zaraz sobie pójdzie. — Pogładziła jedno z rozedrganych odrośli Jeźdźca, które po chwili opadły.

— Już sobie idę, już idę.

Jej dłoń wciąż go dotykała, jak gdyby dodając mu otuchy. Ravna stała pomiędzy nimi do chwili, kiedy Skrodojeździec smętnie wytoczył się z kabiny. Kiedy był już na zewnątrz, odwróciła się do Phama.

— Czy nie mógł to rzeczywiście być defekt układu nawigacyjnego?

Wydawało się, że mężczyzna nie słyszy tego pytania. W chwili kiedy właz zamknął się za wychodzącym, odwrócił się i odszedł do konsoli sterującej. Zgodnie z ostatnimi szacunkami PPII do przybycia Plagi mieli jeszcze pięćdziesiąt trzy godziny. A teraz musieli jeszcze marnować czas na ponowne dostosowanie prędkości, co przecież powinno zostać wykonane trzy tygodnie wcześniej.

— Ktoś albo coś musiał nas wykiwać. — Pham cały czas mamrotał do siebie, nawet kiedy już przeprowadził do końca sekwencję kontrolną. — Być może był to defekt. Następne wejście wykonamy z ręcznym sterowaniem. — Sygnały alarmowe informujące o zwiększeniu przyspieszenia odbiły się echem po całym statku. Pham dzielił uwagę pomiędzy otwarte okna na monitorze patrząc, czy w okolicach nie ma swobodnych obiektów wystarczająco dużych, aby stanowiły niebezpieczeństwo. — Ty też się zapnij — odezwał się do niej, wyciągając rękę, aby wyłączyć pięciominutowy synchronizator czasowy.

Ravna zanurkowała przez całą kabinę, po czym rozłożyła małe siodełko, używane podczas spadku swobodnego, zamieniając je w sporych rozmiarów fotel, do którego przypięła się pasami. Usłyszała głos Phama na kanale głównym, ostrzegający o wyłączeniu synchronizatora czasowego. Potem został włączony napęd impulsowy, powoli rosnące ciśnienie wciskało ich w sieć pasów bezpieczeństwa. Cztery dziesiąte przyspieszenia grawitacyjnego — było to wszystko, co biedny PPII mógł jeszcze wytrzymać.

Pham mówił o sterowaniu ręcznym całkiem serio. Główne okno zostało wycentrowane. Obraz nie zmieniał się już zgodnie z życzeniem pilota i nie było żadnych pomocniczych legend ani schematów. Najprawdopodobniej to, co widzieli, było wiernym obrazem tego, co znajdowało się w jednej linii z główną osią statku. Okna peryferyjne były regularnie rozmieszczone wokół okna głównego. Wzrok Phama prześlizgiwał się między nimi, a jego dłonie nerwowo przesuwały się nad przyciskami płyty sterującej. Przysunął się najbliżej, jak mógł, starając się kierować zgodnie z tym, co dyktowały mu zmysły, nie ufając nikomu.

Jednocześnie wciąż próbował korzystać z ultranapędu. Znajdowali się dwadzieścia milionów klików od celu swej podróży, była to odległość pozwalająca na submikroskopijny skok. Pham Nuwen starał się tak sprytnie skonfigurować parametry napędu, aby wykonać precyzyjny skok mniejszy od standardowego. Co chwilę do kabiny na ułamek sekundy wpadało słoneczne światło, najpierw oświetlając lewe ramię Ravny, potem prawe. Słońce uniemożliwiało ponowne nawiązanie łączności z Jefrim.

Nagle okno pod ich stopami wypełniło się obrazem planety, ogromnej, na wpół ocienionej, niebieskiej z białymi esami-floresami. Świat Szponów, taki jak opisał Jefri Olsndot, normalna planeta typu ziemskiego. Po miesiącach spędzonych w przestrzeni kosmicznej i po zagładzie Sjandry Kei widok ten poruszył Ravnę. Ocean zajmował większość całego obszaru, ale niedaleko linii odgraniczającej część oświetloną przez słońce od części nie oświetlonej widać było ciemniejsze plamy lądów. Malutki pojedynczy księżyc wychylał się zza planety.

Pham wstrzymał oddech.

— Jest jakieś dziesięć tysięcy kilometrów od nas. Znakomicie. Tyle że zbliżamy się do niej, robiąc siedemdziesiąt klików na sekundę. — Planeta zdawała się rosnąć, lecieć ku nim. Pham przez kilka chwil przyglądał się jej tarczy. — Nie martw się, miniemy ją, przelecimy nad… hm… północnym skrajem.

Planeta rosła pod nimi, zasłaniając księżyc. Zawsze uwielbiała oglądać Herte wchodzącą w skład Sjandry Kei. Ale tamten świat miał dużo mniejsze oceany i był cały poprzecinany Ścieżkami Dirokimów. To miejsce było równie piękne jak Przekaźnik i wydawało się dziewicze. Mała czapa bieguna znajdowała się w strefie oświetlonej, widziała też linię brzegową ciągnącą się na południe w stronę obszarów ogarniętych mrokiem. Widzę północno-zachodnie wybrzeże. Tam właśnie jest Jefri! Ravna sięgnęła do swojej klawiatury, prosząc statek o dokonanie próby połączenia ultrafalowego oraz radiowego.

— Mam połączenie ultrafalowe — oznajmiła po sekundzie. — I co słyszysz?

— Jakieś zniekształcone odgłosy. Może to tylko odpowiedź impulsowa. — Potwierdzenie odbioru w odpowiedzi na impuls wysyłany z PPII, jedyna rzecz, jaką mogli przesyłać od czasu, gdy porwała ich fala. W ostatnich dniach Jefri musiał zamieszkać bardzo blisko statku, czasami otrzymywała odpowiedź niemal natychmiast, nawet wtedy kiedy u chłopca panowała noc. Dobrze by było porozmawiać z nim ponownie, nawet jeśli…

Świat Szponów wypełniał już połowę okna, widzieli krzywiznę horyzontu. Przed nimi kolory nieba zlewały się z czernią przestrzeni kosmicznych. Od fali morskiej wody wyraźnie odcinały się lodowe czapy i góry lodowe. Widziała nawet cienie chmur. Spoglądała na ciągnącą się na południe linię brzegową: wyspy i półwyspy były tak blisko siebie, że trudno było je rozróżnić. Ciemnoszare góry i usiane czarnymi plamami lodowce. Zielonobrązowe doliny. Próbowała przypomnieć sobie wszystkie wskazówki geograficzne, które przekazał jej Jefri. Gdzie jest Ukryta Wyspa? Tych wysp było tak wiele.

— Nawiązano kontakt radiowy z planetą — usłyszeli głos statku. Jednocześnie migająca strzałka wskazała jakieś miejsce na stałym lądzie, niedaleko morskiego brzegu. — Czy przekaz ma być w czasie rzeczywistym?

— Tak! Tak! — zawołała Ravna i niecierpliwie uderzała w klawiaturę, gdy statek nic nie odpowiadał.

— Cześć, Ravno! Słyszysz mnie, Ravno? — Podekscytowany głos małego chłopca słychać było w całej kabinie. Brzmiał dokładnie tak, jak to sobie wyobrażała.

Ravna wcisnęła kilka klawiszy, wybierając tryb rozmowy dwustronnej. Obecnie dzieliło ich od Jefriego nie więcej niż pięć tysięcy klików, chociaż przelatywali z szybkością siedemdziesięciu kilometrów na sekundę. Było to wystarczająco blisko, by mogli sobie porozmawiać przez radio.

— Hej, Jefri! — zawołała — Wreszcie dolecieliśmy, ale potrzebujemy… — Potrzebujemy wszelkiej pomocy, jaką twoi czworonożni przyjaciele mogą nam zapewnić. Jak to powiedzieć szybko i zrozumiale?

Ale chłopak znajdujący się na dole miał już swój plan.

— …jemy pomocy, i to teraz, Ravno! Snycerze właśnie atakują.

Dał się słyszeć głuchy huk, jak gdyby przesuwano nadajnik. Po chwili odezwał się inny głos, bardzo wysoki i dziwnie niewyraźny.

— Ravno, tu Stal. Jefri racja. Snycerka… — Tu podobny do ludzkiego głos przeszedł w serię syknięć i gulgotów. Po chwili znowu usłyszała głos Jefriego: — „Zasadzka”, to słowo brzmi „zasadzka”.

— Tak… Snycerka zrobiła dużą, dużą zasadzkę. Okrążają nas. Zginiemy za kilka godzin, jeśli nie pomożecie.


Snycerka nigdy nie pragnęła sławy wojownika. Ale sprawowanie władzy przez połowę tysiąclecia wymagało wielu różnych umiejętności, nauczyła się więc także sztuki wojennej. Wydarzenia ostatnich dni spowodowały, że wielu rzeczy musiała się także oduczyć — na przykład zaufania do wszystkich członków swojej świty. Na Margrumowym Stoku rzeczywiście urządzono zasadzkę, ale nie taką, jaką planował lord Stal.

Spojrzała poprzez zastawione namiotami pole na Wendacju-sza. Sfora schowała się za przegrodami przeciwhałasowymi, ale widziała, że nie była już tak pewna siebie jak wcześniej. Przesłuchanie mogło każdego przyprawić o utratę samokontroli. Wen-dacjusz wiedział, że jego życie zależy teraz od tego, czy Snycerka dotrzyma obietnicy, a ona aż wzdrygała się na samą myśl, że Wendacjusz będzie żył po tym, jak zabił i zdradził tak wielu. Zdawała sobie sprawę, że dwóch jej członków aż kipiało złością, wywinięte wargi obnażały zaciśnięte w furii zęby. Małe szczeniaki kryły się przed niewidocznym zagrożeniem. Obozowisko pachniało potem i panował nad nim nieustanny hałas myśli zbyt wielu osobników zgromadzonych na zbyt małym obszarze. Opanowanie się kosztowało ją wiele wysiłku. Na krótką chwilę oddała się lizaniu małych i snuciu uspokajających marzeń.

Tak, dotrzyma danych obietnic. Może warto było zapłacić taką cenę. Wendacjusz mógł jedynie spekulować na temat sekretów Stali, ale sytuację taktyczną drugiej strony znał znacznie lepiej, niż tamci mogli się spodziewać. Dokładnie wiedział, gdzie i w jakiej liczbie kryły się oddziały wyznawców Ociosa. Żołnierze, których wysłał Stal, zbytnio zaufali sile swoich su-perdział, a także sekretnemu informatorowi. Działające z zaskoczenia, wojska Snycerki odniosły łatwe zwycięstwo i teraz królowa zyskała kilka doskonałych armat.

Spoza wzgórz dobiegały odgłosy nieprzerwanej kanonady. Ostrzeliwanie pozycji wroga stało się możliwe dzięki wykorzystaniu zapasów amunicji, których usytuowanie zostało wyjawione przez schwytanych artylerzystów. Wendacjusz zdrajca spowodował wiele strat, ale Wendacjusz więzień mógł przynieść zwycięstwo.

— Snycerko? — To był Skrupiło. Gestem przywołała go bliżej. Dowódca artylerii usiadł, chroniąc się przed słońcem, w niemal intymnej odległości dwudziestu pięciu stóp. Warunki bojowe unieważniły wszelkie przepisy protokołu.

Odgłosy myśli Skrupiła tworzyły chaos. Był częściowo wyczerpany, częściowo pełen animuszu i częściowo zniechęcony.

— Droga do wzgórza zamkowego jest bezpieczna, wasza wysokość — oznajmił. — Wrogowie już niemal nie odpowiadają na nasz ogień. W części murów są spore wyrwy. Nastał koniec epoki zamków na tych ziemiach, królowo. Nawet nasze słabe armatki dałyby im radę.

Skinęła potakująco głowami. Skrupiło spędził większość czasu przy danniku, ucząc się wytwarzać różne rzeczy — w szczególności działa. Snycerka poświęciła swój czas przede wszystkim na to, by poznać końcowe efekty zastosowania tego typu wynalazków. Obecnie o społecznych skutkach użycia broni wiedziała już nawet dużo więcej niż Joanna. Począwszy od tej najprymitywniejszej, aż do tak dziwnej, że w ogóle nie przypominała narzędzi walki. Miliard razy takie urządzenia jak armaty burzyły zamki. Dlaczego w jej świecie miało dziać się inaczej?

— Ruszajmy więc…

Zza namiotu dał się słyszeć cichy gwizd. Co dziwne, dźwięk był coraz głośniejszy, jakby coś się zbliżało. Przygarnęła szczeniaki do siebie i zastygła na chwilę w bezruchu. Dwadzieścia jardów dalej Wendacjusz zatrząsł się caiy i przerażony przypadł do ziemi. Ale huk eksplozji był jedynie cichym grzmotem, który rozległ się na wzgórzu za nimi. To mogło być nawet któreś z naszych dział.

— Teraz nasze wojska muszą wykorzystać poczynione zniszczenia. Chcę, aby Stal wiedział, że stare sztuczki z torturowaniem i żądaniem okupu będą działać tylko na jego niekorzyść.

Chyba uda nam się odbić statek i chłopca. Pytanie tylko, czy będą cali? Miała nadzieję, że Joanna nigdy nie dowie się, jak niebezpieczne sytuacje i jakie ryzykowne działania zaplanowała na kilka następnych godzin.

— Tak jest, wasza wysokość — odparł Skrupiło, ale nie zbierał się do odejścia. Nagle wydał jej się bardziej przybity i pełen obaw niż kiedykolwiek. — Snycerko, boję się, że…

— Czego? Teraz my płyniemy z wiatrem. Musimy udostępnić mu nasze żagle.

— Tak, wasza wysokość… ale podczas gdy my będziemy przechodzić do natarcia, nasze skrzydła i tyły wciąż będą zagrożone. Wróg ma tam oddziały zwiadowcze. Poza tym co chwilę wybuchają pożary.

Skrupiło miał rację. Wojska Ociosa działające na ich tyłach stanowiły śmiertelne niebezpieczeństwo. Nie były to liczne oddziały, większość armii zaskoczonej na Margrumowym Stoku została wycięta w pień lub rozproszona. Grupki, które szarpały flanki, były wyposażone jedynie w zwykłe kusze i toporki. Lecz koordynacja ich działań mogła budzić podziw, a taktyka była wręcz fenomenalna. Królowa widziała w tym pysk i szpony samego Ociosa. W jakiś sposób jej wyrodny potomek wciąż żył. Znów groził światu, jak nawrót epidemii po latach. Gdyby było więcej czasu, partyzanckie grupki mogły w znacznej mierze ograniczyć możliwości Snycerki wspierania atakujących oddziałów. Gdyby dać im trochę czasu… Dwóch jej członków wstało i spojrzało Skrupilowi prosto w oczy, jakby dla podkreślenia tego, co miała powiedzieć.

— Tym bardziej winniśmy ruszać już teraz. To my jesteśmy z dala od domu. To nas jest ograniczona liczba i to nam brakuje zapasów żywności. Jeśli nie zakończymy tej walki rychłym zwycięstwem, z pewnością zostaniemy mocno przetrzebieni. — Ociosani.

Skrupiło wstał gestem głowy dając znak, że podporządkuje się rozkazom.

— To samo mówi Wędrownik. A Johanna chciałaby natychmiast forsować mury zamku… Ale jest jeszcze jedna rzecz, wasza wysokość, z której musimy zdawać sobie sprawę, nawet jeśli mamy przeć do przodu. Dziesiątki dziesięciodni pracowałem nad armatą, stosując się ściśle do wszelkich zrozumiałych wskazówek dannika. Wiem, wasza wysokość, jak wiele trudu kosztuje taka praca. Tymczasem działa, które przejęliśmy na Margrumowym Stoku, mają zasięg trzykrotnie większy od naszych przy czterokrotnie mniejszej masie. W jaki sposób udało im się stworzyć coś takiego? — W jego głosie brzmiał gniew i upokorzenie. — Zdrajca — wskazał pyskiem w stronę Wenda-cjusza — sądzi, że wróg ma brata Johanny, ale Johanna mówi, że i tak nie dysponują niczym, co byłoby lepsze niż dannik. Wasza wysokość, Stal ma przewagę, o której jeszcze nic nie wiemy.


Nawet egzekucje nic nie pomagały. Dzień po dniu Stal czuł, jak rośnie jego gniew. Stojąc na wałach okładał samego siebie, nie zwracając na nic uwagi, zaślepiony gniewem. Jeszcze nigdy, od czasu gdy wyszedł spod noża Ociosa, gniew nie zawładnął nim tak bardzo. Zapanuj nad sobą, zanim znowu zacznie cię ciosać, zdawał się mówić jego własny głos sprzed wielu lat.

Uczepił się tej myśli i uspokoił. Spojrzał na krew cieknącą mu z pyska i poczuł smak popiołu na wargach. Na ramionach trzech jego członków widać było ślady po ugryzieniach — znów kaleczył samego siebie. Był to nawyk, z którego Ocios twardą ręką wyleczył go już dość dawno. Zawsze krzywdzić innych, nigdy siebie. Stal zaczął machinalnie wylizywać rany, po czym zbliżył się do skraju balustrady okalającej wały. Na horyzoncie ciemnoszara mgła przesłoniła morze i wyspy. Przez ostatnie kilka dni letnie wiatry przynosiły fale gorąca i gryzącą woń spalenizny. Teraz same były jak ogień, hulały po zamku, roznosząc wszędzie popiół i dym. Przez ostatnią dobę druga strona Gorzkiego Parowu stała w ogniu, dziś mógł już dojrzeć wzgórza. Ich stoki były czarnobrunatne, a ponad wierzchołkami wznosiły się pióropusze dymu, które przesuwały się w stronę morza i dalej, aż po horyzont. Podczas pełni lata często zdarzały się gwałtowne pożary lasów. Ale tego roku wybuchały one co chwila, jakby sama natura przyłączyła się do wojny. Tym razem nie mógł jednak schronić się w chłodzie Ukrytej Wyspy i zostawić wybrzeża swojemu losowi.

Stal przechadzał się po wałach zamyślony, nie zwracając już uwagi na obolałe ramiona, oddając się dla odmiany chłodnej analizie faktów. Przekupienie Wendacjusza okazało się nie do końca skuteczne, ta kreatura stała się podwójnym zdrajcą. Stal przewidział ewentualną wpadkę Wendacjusza, miał innych szpiegów, którzy powinni mu byli o tym donieść. Jednakże o niczym nie wiedział… do czasu katastrofy na Margrumowym Stoku. Nagła wolta Wendacjusza postawiła wszystkie jego plany na głowie. Snycerka będzie tu już niedługo i to wcale nie jako ofiara.

Kto by przypuszczał, że Kosmici okażą się rzeczywiście niezbędni do ocalenia go przed Snycerką? Tak bardzo się starał, by do starcia z Południowcami doszło jeszcze przed przylotem Ra-vny. Tymczasem teraz naprawdę potrzebował odsieczy z nieba — a do jej przybycia brakowało jeszcze ponad pięciu godzin. Na samą myśl o tym omal znowu nie wpadł w szał. Czy w końcu całe to oszukiwanie Amdijefriego okaże się daremne? Och, kiedy już będzie po wszystkim, z jaką rozkoszą zamorduję tę dwójkę. Bardziej niż inni zasługiwali na śmierć. Przysporzyli mu tylu kłopotów. Zgodnie wymagali od niego jak najuprzejmiejszego zachowania, jak gdyby to oni mieli władzę nad nim! Okazali wobec niego większe zuchwalstwo niż ktokolwiek z dziesięciu tysięcy poddanych.

Z zamkowego dziedzińca dochodziły odgłosy ciężko pracujących sfor, skrzypienie wyciągarek oraz rumor usuwanego gruzu. Jądro imperium Ociosa ocalało. Jeszcze kilka godzin i wyrwy w murze zostaną uzupełnione, a z Północy przybędą nowe działa. I plan ogólny wciąż jeszcze ma szansę powodzenia. Dopóki ja jakoś się trzymam, plan może się powieść, niezależnie od strat.

Pomimo hałasu usłyszał chrobotanie pazurów na wewnętrznych schodach. Cofnął się i obrócił wszystkie głowy w stronę, skąd dochodził dźwięk. Czy to Szrek? Nie, Szrek najpierw by się zameldował. Po chwili odetchnął: na schodach słychać było kroki tylko czterech łap. Na wały wchodził singiel.

Fragment Ociosa opuścił schody i skłonił się Stali. W wykonaniu pojedynczego członka, bez całej reszty, która mogłaby powtórzyć wszystkie ruchy jak lustro, gest ten był niepełny. Czarny płaszcz radiowy lśnił w słońcu. Żołnierze bali się tych płaszczy, a także ubranych w nie singli i dwojaków, którzy zdawali się inteligentniejsi od najbystrzejszych sfor. Nawet wyżsi oficerowie, którzy wiedzieli, do czego naprawdę służyły płaszcze — włączając w to Szreka — w ich obecności stawali się wyjątkowo ostrożni i uniżeni. Teraz Stal potrzebował fragmentu Ociosa bardziej niż kogokolwiek, bardziej niż czegokolwiek prócz łatwowierności Gwiazdoludzi.

— Jakie wieści?

— Mogę usiąść? — Czy za tym pytaniem nie krył się czasem sardoniczny uśmieszek Ociosa?

— Proszę — mruknął Stal.

Singiel opuścił zad na kamienie. Ale Stal zauważył, jak tamten skrzywił się z bólu. Już od dwudziestu dni fragment był rozproszony po całym dominium. Wyjąwszy krótkie przerwy, niemal cały czas chodził w radiowych płaszczach. Czarno-złota tortura. Stal widział kiedyś osobnika podczas kąpieli. Skórę na ramionach i na zadzie, gdzie ciężar radia był największy, miał startą do żywego mięsa. Pośrodku zupełnie otartych z sierści, łysych placków, widać było otwarte, krwawiące rany. Bez płaszcza, odłączony od pozostałych członków singiel otwarcie i głośno skarżył się na ból. Stal czerpał niewymowną rozkosz z takich sesji, pomimo faktu, iż członek ten nie mówił zbyt składnie. Wyobrażał sobie wtedy, że to on, Stal, staje się na chwilę Tym Który Uczy Za Pomocą Noża, by kształtować lamentującego Ociosa.

Singiel milczał przez chwilę. Stal słyszał, jak dyszy, próbując to nieudolnie maskować.

— Ostatnia doba przebiegła nader pomyślnie, drogi lordzie.

— Ale nie tutaj! Straciliśmy niemal wszystkie działa. Jesteśmy uwięzieni w tych murach. — A na dodatek Gwiazdoludzie mogą się spóźnić.

— Myślałem o sytuacji tam. — Nosem wskazał ciągnące się w dali obszary, widoczne z miejsca, w którym stali. — Twoi zwiadowcy są znakomicie wyszkoleni, drogi lordzie, a poza tym mają świetnych dowódców. Obecnie jestem rozproszony na tyłach i na skrzydłach wojsk Snycerki. — Singiel wykonał część gestu oznaczającego uśmiech. — Dla mnie cała armia Snycerki jest jak pojedyncza sfora. Nasze pułki piechoty są jak szpony na moich łapach. Zadajemy królowej głębokie rany, drogi lordzie. Podłożyłem ogień w Gorzkim Parowie. Tylko ja widziałem dokładnie, w jakim kierunku rozprzestrzeniał się pożar, tylko ja wiedziałem, jak nim unicestwić wroga. W ciągu najbliższych dni odwody królowej zostaną zniszczone. Będzie nasza.

— To za późno, jeśli śmierć zaskoczy nas jeszcze przed wieczorem — rzekł Stal.

— Oczywiście. — Singiel przekrzywił głowę na bok, wpatrując się w niego. Śmieje się ze mnie. Czuł się dokładnie tak samo jak w czasach ociosywania, kiedy stawiano go przed problemem do rozwiązania, a w razie porażki jedyną karą była śmierć.

— Ale Ravna i spółka powinni być tutaj za pięć godzin, czyż nie? — Stal przytaknął. — Mogę ci zagwarantować, że zdarzy się to długo przed głównym natarciem Snycerki. Amdijefri ufa ci bezgranicznie. Wydaje się więc, że trzeba jedynie wyrzucić kilka punktów z pierwotnego planu i przyspieszyć jego realizację. Jeśli Ravna okaże się wystarczająco zdesperowana…

— Gwiazdoludzie są wystarczająco zdesperowani. Wiem o tym dobrze. — Ravna mogła starać się ukryć swoje motywy, ale jej desperacja była oczywista. — Jeśli uda ci się powstrzymać nieco Snycerkę… — Stal rozsiadł się, by skoncentrować się na nowym planie. Mimochodem zdał sobie sprawę, że opuszcza go niepokój. Planowanie zawsze przynosiło pewną ulgę. — Problem polega na tym, że obecnie musimy się zająć dwoma rzeczami naraz i perfekcyjnie skoordynować nasze poczynania. Przedtem wystarczyło tylko symulować oblężenie i wciągnąć statek w Szczęki naszego pałacu.

Obrócił jedną głowę w stronę dziedzińca. Kamienna kopuła nad pierwszym statkiem stała od połowy wiosny. Obecnie była w niektórych miejscach uszkodzona przez odłamki, marmurowa licówka została gdzieniegdzie obłupana, ale żaden pocisk nie uderzył bezpośrednio w budowlę. Przed nią znajdował się plac, który nazywał Szczękami. Wystarczająco duży, aby mógł na nim wylądować statek lecący na ratunek, otoczony kamiennymi kolumnami, które stanowiły zęby Szczęk. Przy właściwym użyciu prochu zęby miały zwalić się na ekipę ratunkową. Był to ostateczny środek przewidziany na wypadek, gdyby nie udało im się zabić bądź schwytać ludzi w chwili, gdy ci wyszliby się przywitać z ukochanym Jefrim. Ten punkt programu był z lubością dopracowywany przez wiele dziesięciodni, przy czym bardzo cenne okazały się uwagi Amdijefriego na temat ludzkiej psychologii oraz jego wiedza dotycząca sposobów lądowania statków międzygwiezdnych. Ale teraz…

— Teraz naprawdę potrzebujemy ich pomocy. Moja prośba musi obecnie spełnić dwa zadania: oszukać ich i zniszczyć Snycerkę.

— Ciężko będzie zrobić wszystko jednocześnie — przyznał Płaszcz. — Dlaczego nie rozłożyć tego na dwa etapy, z których pierwszy będzie miał w sobie niewiele z oszustwa. Najpierw niech załatwią Snycerkę, a potem będziemy się martwić, jak wyprowadzić ich w pole. Co ty na to?

— Stal w zamyśleniu stukał metalowym szponem o kamienną balustradę.

— Tak. Problem polega na tym, że jeśli zobaczą zbyt wiele… Niemożliwe, żeby byli równie naiwni jak Jefri. Chłopak twierdzi, że historia ludzkości pamięta czasy zamków i różnych wojen. Jeśli będą zbyt długo latać nad nami, mogą zobaczyć rzeczy, których Jefri nigdy nie widział albo nie rozumiał… Może uda mi się skłonić ich do wylądowania wewnątrz zamku, a na murach poustawiać działa. Wzięlibyśmy ich do niewoli w chwili, kiedy stanęliby w Szczękach. Cholera. Wtedy trzeba sprytnie rozegrać wszystko z Amdijefrim. — Przez chwilę radość, jakiej dostarczało abstrakcyjne planowanie, została stłumiona przez nagły przypływ gniewu. — Coraz trudniej przychodzi mi znosić tę dwójkę.

— Obaj są jeszcze szczeniakami, na miłość Sfor — zawołał fragment, po czym urwał. — Oczywiście Amdiranifani ma lotnie jszy umysł niż jakakolwiek sfora, jaką miałem okazję widzieć. Czy myślisz, że jest wystarczająco bystry, by dostrzec wszystko, mimo że jest tak „dziecinny” — użył samnorskiego słowa — i wykryć oszustwo?

— Skądże znowu. Moje szczęki niemal zaciskają się na ich szyjach, a oni niczego nie widzą. Masz rację, Presforo; oni mnie kochają. — I jakże ja ich za to nienawidzę! - Kiedy ją otaczam, modliszka góruje nade mną i jest wystarczająco blisko, by poderżnąć mi gardło albo wyłupać oczy, ale zamiast tego przytula mnie i głaszcze. Ten stwór spodziewa się, że ja odpowiem miłością na jego miłość. To prawda, oni wierzą wszystkiemu, co mówię, ale ceną tego jest akceptowanie ich nieustannej zuchwałości.

— Bądź spokojny, drogi uczniu. Istota manipulacji polega na umiejętności empatii bez rzeczywistego poddawania się uczuciom. — Jak zwykle fragment urwał, jakby hamując się na chwilę przed wypowiedzeniem czegoś niewłaściwego. Ale tym razem Stal usłyszał swój gniewny syk, zanim w pełni zdał sobie sprawę ze swej reakcji.

Nie… pouczaj… mnie! Ty nie jesteś Ociosem! Jesteś tylko fragmentem. Niech cię szlag! A teraz jesteś tylko fragmentem fragmentu. Jeszcze jedno słowo, a posiekam cię na tysiąc kawałeczków. — Starał się powstrzymać drżenie, które ogarnęło wszystkich jego członków. Dlaczego jeszcze go nie zabiłem? Nienawidzę Ociosa bardziej niż kogokolwiek na świecie, a w tej chwili uśmiercenie go byłoby fraszką! Jednak za każdym razem fragment okazywał się wręcz niezbędny. W pewnym sensie stanowił jedyny ratunek przed klęską. A poza tym całkowicie znajdował się pod jego kontrolą.

Singiel znakomicie odgrywał rolę przerażonego tchórza.

— Siadaj! Zamiast pouczeń dawaj mi rady, to może uda ci się przeżyć… Mniejsza o powody, kontynuowanie zabawy z tymi szczeniakami wydaje mi się niemożliwe. Może jednorazowo udałoby mi się wytrzymać przez kilka minut. Albo gdyby były ze mną inne sfory, które trzymałyby ich z dala ode mnie. Ale mam już dość tego całego kochania. Jeszcze godzina takich przymilań i wiem, że zacznę ich po kolei mordować. Chcę, żebyś ty rozmawiał z Amdijefrim. Wytłumacz im całą „sytuację”, wytłumacz…

— Ale… — Singiel wpatrywał się w niego zdumiony.

— Ja będę się przypatrywał. Nie myśl, że oddaję ci tę dwójkę. Po prostu będziesz moim przedstawicielem do bezpośrednich kontaktów.

Singiel opadł na zad, nie starając się ukryć bólu, jaki czuł w ramionach.

— Jeśli takie jest twoje życzenie, drogi lordzie. Stal pokazał wszystkie zęby.

— Tak, takie jest moje życzenie. I pamiętaj, chcę być obecny przy wszystkich ważniejszych wydarzeniach, szczególnie przy bezpośrednich rozmowach przez radio. — Gestem łapy odprawił singla. — Teraz idź niańczyć dzieciaki i ucz się panować nad sobą.

Po odejściu Płaszcza, przywołał do siebie Szreka. Następne kilka godzin spędził, obchodząc stanowiska obrony i snując plany wraz ze swymi oficerami. Był zaskoczony, jak bardzo pozbycie się problemu szczeniaków wpłynęło na jasność jego umysłu. Doradcy starali się wykorzystać dobry nastrój do tego stopnia, że nawet ośmielali się wysuwać własne sugestie. Tam gdzie wyrw w murze nie dało się naprawić, planowali wybudowanie zapadni. Działa z warsztatów położonych na północy miały dotrzeć pod koniec doby, a jeden z żołnierzy Szreka opracował alternatywny plan dostawy żywności i wody. Raporty od wysuniętych oddziałów zwiadowczych wskazywały na ich nieprzerwane postępy w osłabianiu tyłów wroga. Przeciwnik miał stracić większość zapasów amunicji przed dotarciem do Wzgórza Gwiezdnego Statku.

Gdy słońce wstawało na południu, Stal był już z powrotem na murach obronnych i zastanawiał się, co powie Gwiazdolu-dziom.

Było niemal tak jak za dawnych dni, kiedy wszystko szło zgodnie z planem i kiedy planowany sukces wydawał się zdumiewający, aczkolwiek możliwy do osiągnięcia. Niemniej jednak… gdzieś na dnie umysłu przez cały czas od rozmowy z fragmentem czuł ukłucia malutkich pazurów strachu. Wszystko sprawiało wrażenie, że to Stal rządzi, a fragment Ociosa słucha i wykonuje. Ale pomimo faktu, że sfora ta była rozproszona na przestrzeni wielu mil, wydawała się bardziej zwarta niż wcześniej. Och, wcześniej fragment często udawał pełną równowagę, ale jego wewnętrzne napięcie było wyraźnie widoczne. Ostatnio jednak sprawiał wrażenie zadowolonego z siebie, niemal… beztroskiego. Fragment Ociosa był odpowiedzialny za siły dominium znajdujące się na południe od Wzgórza Gwiezdnego Statku, a po dzisiejszej rozmowie, kiedy Stal wymusił to na nim, Płaszcz będzie co dzień przebywał z Amdijefrim. Nieważne, że Stal to zaproponował. Nieważne, że fragment bez wątpienia znajdował się w stanie skrajnego wyczerpania. Gdy był jeszcze w całości, genialny Wielki Ocios potrafił przekonać leśnego wilka, że jest jego królową. A czy ja rzeczywiście wiem, co on mówi sforom poza moimi plecami? Czy to możliwe, aby szpiedzy dostarczali mi o nim fałszywych wieści?

Teraz, kiedy przez chwilę nie musiał się zajmować bieżącymi sprawami, te malutkie pazurki strachu wbijały się głębiej. Jest mi potrzebny, to jasne. Ale obecnie margines błędu staje się coraz węższy. Po chwili wydał z siebie radosny dźwięk, który oznaczał, że gotów jest na podjęcie ryzyka. W razie potrzeby skorzysta z tego, czego nauczył się eksperymentując z drugim kompletem płaszczy radiowych, a co chytrze udało mu się zataić przed Ociosem/Presforą. W razie potrzeby fragment przekona się że przez radio można przekazać na odległość również śmierć.


Nawet próbując dostosować prędkości, Pham używał ultra — napędu. To oszczędzało im wielu godzin, które zmarnowaliby wracając po każdym kolejnym nawrocie, ale było bardzo ryzykowne, gdyż statek nie był przeznaczony do takich zabaw. Jak na razie PPII brykał wokół słonecznego systemu. Potrzebowali jednego naprawdę udanego skoku, natomiast jeden naprawdę nieudany skok mógł się zakończyć rozbiciem o docelową planetę — był to wystarczający powód, dla którego normalnie nikt nie podejmował podobnego ryzyka.

Po długich godzinach ultranapędowej ruletki i hackowania w oprogramowaniu sterującym ręce biednego Phama lekko drżały. Za każdym razem, kiedy planeta Szponów pojawiała się przed nimi — czasem zaledwie jako mały punkcik niebieskiego światła — wpatrywał się w nią gniewnie przez kilka chwil. Ravna czuła, jak rosną w nim wątpliwości. Jego wspomnienia mówiły mu, że powinien znakomicie radzić sobie z prostszymi automatami, jednakże niektóre z prymitywów zainstalowanych na PPII były dlań absolutnie niedostępne. A może jego wspomnienia o umiejętnościach wysoko wykwalifikowanego pilota, o flocie Queng Ho były tylko tanim oszustwem.

— Jak daleko jest flota Plagi? — spytał Pham.

Zielona Łodyżka wpatrywała się w okno nawigacyjne z kabiny Jeźdźców. Pytanie zostało zadane po raz piąty w ciągu ostatniej godziny, ale jej głos był wciąż spokojny i cierpliwy.

— Około czterdziestu dziewięciu lat świetlnych. Przybliżony czas przybycia — czterdzieści osiem godzin. Od floty oderwało się kolejnych siedem statków.

Ravna mogła dokonać odejmowania: ścigały ich jeszcze sto pięćdziesiąt dwie jednostki. Generator Błękitnego Pancerzyka zagłuszył głos towarzyszki.

— Przez ostatnie dwieście sekund lecieli trochę szybciej niż przedtem, ale myślę, że to ze względu na lokalne zmiany warunków panujących na Dnie. Idzie ci znakomicie, sir Phamie, ale ja znam swój statek. Moglibyśmy trochę zyskać na czasie, gdybyś pozwolił mi przejąć stery. Proszę…

— Zamknij się. — Głos Phama był ostry, ale wypowiadał słowa niemal automatycznie. Była to konwersacja albo raczej jej nieudana próba, która powtarzała się niemal za każdym razem, kiedy Pham prosił o aktualne informacje na temat ścigającej ich floty Plagi.

W pierwszych tygodniach ich podróży, przypuszczała, że iskra boża jest czymś nadludzkim. W tej chwili widziała, że były to oderwane części i kawałki większej całości, urządzenia upakowane w panicznym pośpiechu. Być może wszystko działało bez zarzutu, a może całość dostała amoku i teraz rozrywała Phama na strzępy, każąc mu popełniać kolejne błędy.

Dobrze znany cykl obaw i wątpliwości został nagle przerwany, gdy kabinę zalało niebieskie światło. Świat Szponów! Wreszcie udał się niesamowicie precyzyjny skok, równie niewiarygodny co wielka wpadka sprzed pięciu godzin. Dwadzieścia tysięcy kilometrów od nich znajdowało się ogromne, wąskie półkole — część planety zalana światłem dziennym. Reszta tarczy odbijała się ciemną plamą na tle rozgwieżdżonego nieba, oprócz miejsc, gdzie pierścień zorzy rozsiewał bladozieloną poświatę wokół bieguna południowego. Jefri Olsndot był po drugiej stronie planety, tam gdzie panował arktyczny dzień. Do czasu wylądowania nie mogli nawiązać łączności radiowej, a nie zdążyła się jeszcze zorientować, w jaki sposób przekalibrować nadbiornik ultrafalowy, by umożliwić transmisję bliskiego zasięgu.

Odwróciła się od ekranu. Pham wciąż patrzył w gorę, na niebo znajdujące się za jej plecami.

— Phamie, co my zdążymy zrobić przez czterdzieści osiem godzin? Czy uda nam się po prostu zniszczyć Przeciwwagę? — A co zjefńm i jak obronić poddanych pana Stali?

— Być może. Ale są jeszcze inne możliwości. Muszą być. — Ostatnie słowa wypowiedział bardzo cichym głosem. — Już nie raz mnie ścigano. Bywałem w gorszych tarapatach.

Jego oczy unikały jej wzroku.

TRZYDZIEŚCI OSIEM

Przez ostatnie dwa dni Jefri widywał niebo co najwyżej godzinę. On i Amdi byli wystarczająco bezpieczni w ogromnej kamiennej świątyni, która chroniła statek uciekinierów, ale nie istniał żaden sposób, by zobaczyć, jak jest na zewnątrz. Gdyby nie Amdi, nie wytrzymałbym ani minuty. W pewien sposób było to gorsze niż jego pierwsze dni na Ukrytej Wyspie. Ci, którzy zabili Mamę, Tatę i Johannę znajdowali się w odległości zaledwie kilku kilometrów. Udało im się zdobyć część armat pana Stali i przez ostatnie dni wciąż było słychać huk eksplozji, które wstrząsały podłożem, a czasem nawet niszczyły ściany gmachu.

Jedzenie im przynoszono, a kiedy nie siedzieli w kabinie sterowniczej, wychodzili ze statku do pomieszczeń, gdzie umieszczono uśpione dzieci. Jefri wciąż pamiętał o przeprowadzaniu drobnych czynności konserwacyjnych, ale to, co obserwował przez przezroczyste szybki trumienek hibernacyjnych, napawało go niepokojem. Niektórzy z jego kolegów ledwie oddychali. Temperatura wewnętrzna wydawała się zbyt wysoka, a on i Amdi nie wiedzieli, jak mogliby temu zaradzić.

Wokół nic się nie zmieniało, ale od kilku dni tryskał dobrym humorem. Zakończyła się długa cisza w korespondencji z Ravną. Amdijefri i pan Stal rozmawiali z nią i było to połączenie głosowe! Za trzy godziny jej statek będzie tutaj! Nawet bombardowanie ustało, jak gdyby Snycerka zdawała sobie sprawę, że jej czas dobiega końca.

Jeszcze trzy godziny. Zostawiony samemu sobie Jefri spędziłby ten czas, chodząc po ścianach z niecierpliwości. Przecież skończył dziewięć lat. Był dorosły i miał dorosłe problemy. Ale w grę wchodził jeszcze Amdi. Pod pewnymi względami sfora ta górowała bystrością nad Jefrim, lecz była jeszcze dzieciakiem — Amdijefri domyślał się, że jest pięciolatkiem. Po rozmowie z Ravną, Jefri miał ochotę usiąść i zacząć na serio się martwić, ale Amdi rozpoczął gonitwę wokół wsporników statku. Wykrzykiwał coś głosem Jefriego, a potem Ravny i niby przypadkowo co chwila wpadał na chłopca. Jefri zerwał się na nogi i spojrzał na biegające w tę i z powrotem szczeniaki. Jak mały dzieciak. I nagle do głowy przyszła mu myśl jednocześnie zabawna i smutna. Czy tak właśnie widziała mnie Johanna? Teraz on także miał obowiązki. Na przykład musiał być cierpliwy. Gdy jeden z członków Amdiego otarł mu się o kolana, Jefri rzucił się na dół, aby schwytać wijące się ciałko. Podniósł go na wysokość swoich ramion, podczas gdy reszta sfory zbiegła się wokół niego, podrygując radośnie i wskakując na niego z wszystkich stron.

Upadli na suchy mech i siłowali się przez kilka chwil.

— Pobawmy się w odkrywców! Pobawmy się w odkrywców!

— Musimy tu czekać, na wypadek gdyby zgłosiła się Ravna albo przyszedł pan Stal.

— Nie martw się. Będziemy wiedzieli, kiedy przyjść.

— Dobrze. — Ale dokąd mogli pójść? Co odkrywać? Razem przeszli przez rozświetlony pochodniami mrok do korytarza, który otaczał wewnętrzne ściany gmachu. Z tego, co Jefri mógł się zorientować, byli absolutnie sami. Nie dostrzegł w tym nic niezwykłego. Pan Stal bardzo martwił się, że szpiedzy Snycerki mogą dostać się na statek. Nawet jego żołnierze rzadko tu bywali.

Amdijefri już wcześniej badał wewnętrzne ściany. Kamień za obiciem był chłodny i wilgotny. Otwory prowadzące na zewnątrz — dla wentylacji — znajdowały się prawie dziesięć metrów na podłogą, gdzie ściana zakrzywiała się, tworząc kopułę budowli. Kamień miał nieregularne powierzchnie, jeszcze nie polerowane. Robotnicy pana Stali wznosili budynek w szaleńczym pośpiechu, aby zdążyć z jego ukończeniem przed przybyciem armii Snycerki. Nic nie polerowano, a obicie nie miało żadnych dekoracji.

Idący przed i za chłopcem Amdi obwąchiwał wszystkie szczeliny i miejsca, gdzie zaprawa była jeszcze całkiem świeża. Ten, którego Jefri niósł na ramionach, zaczął wierzgać.

— Ha! Tu, przed nami. Wiedziałem, że ta zaprawa się wykrusza — oznajmiła sfora. Jefri pozwolił, aby wszyscy członkowie przyjaciela pognali naprzód do małej niszy w ścianie. Jefriemu nie wydawało się, żeby wyglądała ona inaczej niż poprzednio, ale Amdi drapał już pięcioma parami łap.

— Nawet jeśli wszystko wykruszysz, co ci to da? — Jefri widział, jak ustawiano kamienne bloki. Każdy z nich miał około pięćdziesięciu centymetrów długości. Układano je naprzemiennie w rzędach, jak cegły. Wydłubanie jednego bloku z rzędu spowoduje odsłonięcie następnego, i tyle.

— He, he, nic nie wiesz. Chowałem ten sekret na wolną chwilę, dla zabicia czasu… Pfuj. Ta zaprawa piecze mnie w wargi. — Jeszcze trochę drapania i sfora usunęła bryłę zaprawy wielką jak głowa chłopca. Rzeczywiście, między kamiennymi blokami pojawiła się wyraźna dziura, wystarczająco duża, by Amdi mógł się w niej zmieścić. Jeden z nich zniknął w małej jaskini.

— I co, zadowolony? — Jefri osunął się na ziemię przy szparze, starając się zajrzeć do środka.

— Wiesz co? — Wrzask Amdiego dobiegł do niego od strony osobnika, który stał tuż przy jego uchu. — Tu wcale nie ma następnej warstwy kamieni, tu jest tunel! — Kolejny fragment ruszył do przodu, ocierając się o Jefriego, i zniknął w ciemności. Sekretne tunele. To brzmiało jak bajka z czasów Nyjory. — Jest wystarczająco duży dla dorosłych członków, Jefri. Gdybyś poruszał się na czworakach, pewnie udałoby ci się przecisnąć. — Dwóch następnych członków Amdiego zniknęło w dziurze.

Tunel, który odkrył Amdi, być może był wystarczająco przestronny dla ludzkiego dziecka, jednakże przez otwór wejściowy ledwo przeciskały się szczeniaki. Jefri mógł jedynie wpatrywać się w ciemność. Część Amdiego, która pozostała przy wejściu, opowiadała o tym, co widziała reszta.

— …ciągnie się strasznie długo. Przeszedłem go w tę i z powrotem kilka razy. Mój początek znajduje się jakieś pięć metrów ponad twoją głową. Ale heca. Jestem cały wyciągnięty jak struna. — To, co mówił, wydawało się jeszcze bardziej niedorzeczne niż jego normalne gaworzenie przy zabawie. Do dziury weszli jeszcze dwaj następni członkowie. Wszystko zaczynało być fascynującą przygodą, w której Jefri nie mógł uczestniczyć.

— Nie odchodź za daleko, to może być niebezpieczne. Jeden z dwójki, która została, popatrzał na niego.

— Nie martw się, nie martw się. Tunel nie powstał przypadkowo. Wygląda na to, że kamienie specjalnie wycinano, żeby go utworzyć. To tajna droga ucieczki, którą kazał zbudować pan Stal. Wszystko w porządku. Wszystko w porządku. Ha, ha, hoohooo. — Jeszcze jeden zniknął w dziurze. Po chwili ruszył za nim ostatni, ale zatrzymał się w wejściu, tak że Amdi wciąż mógł rozmawiać z Jefrim. Wyglądało na to, że sfora nieźle się bawi, śpiewając pod nosem i skrzecząc coś do siebie. Jefri zdawał sobie sprawę z tego, co się dzieje. Była to jeszcze jedna zabawa, w której nie mógł uczestniczyć. W pozycji, jaką przyjął Amdi, jego myśli przepływały przez niego jak strumyk po kamieniach. Było to bardzo dziwne uczucie. Do licha. Teraz, kiedy bawił się w to wewnątrz kamiennego muru, efekt powinien być bardziej czysty niż zwykle, ponieważ przy tak dokładnej izolacji nie było możliwości innego przepływu myśli jak od jednego osobnika do drugiego, stojącego bezpośrednio za nim.

Jeszcze przez chwilę słyszał głupkowate przyśpiewki, a po chwili Amdi odezwał się nader rozsądnie.

— Hej, ten tunel w niektórych miejscach się rozchodzi. Mój przód doszedł do rozwidlenia. Jedna odnoga idzie w dół… Szkoda, że nie mam tu wystarczająco dużo członków, żeby pójść w obie strony!

— Nie rób tego!

— Hej-ho, w takim razie dziś wybieram się w górę. — Nastąpiło kilka sekund ciszy. — Tu są malutkie drzwiczki! Szerokie na jednego osobnika. Jak drzwi do pokoju. Nie zamknięte. — Przez chwilę Amdi przekazywał dźwięki kamieni szurających o kamienie. — Ha! Widzę światło. Kilka metrów wyżej jest okienko. Słyszę wiatr. — Odtworzył szum wiatru i przenikliwe nawoływania morskich ptaków przylatujących znad Ukrytej Wyspy. Były to piękne odgłosy. — Chyba za mocno się rozciągam, ale chcę wyjrzeć na zewnątrz… Jefri, widzę słońce! Jestem na dworze, siedzę wysoko na bocznej ścianie budynku. Mam tu świetny widok na południe. Ojej, ile tam w dole dymu!

— A co się dzieje na stoku? — spytał Jefri najbliższego członka, którego biało nakrapiana sierść ledwie była widoczna przez otwór wejściowy. Dobrze, że chociaż mogli się jakoś komunikować.

— Jest trochę bardziej brązowo niż w ostatnim dziesięciodniu. Nie widzę żadnych żołnierzy. — Po chwili Jefri usłyszał przekazany przez sforę wystrzał armatni. — Ho-ho! Jednak strzelają… Pocisk upadł po tej stronie szczytu. Ktoś musi ukrywać się za wierzchołkiem, ale go nie widzę. — Snycerka wreszcie przybyła. Jefri zadrżał, po części ze złości, że nic nie widzi, po części ze strachu przed tym, co mógłby zobaczyć. Często w koszmarnych snach widział prawdziwą Snycerkę, jak zabija jego Mamę, Tatę i Johannę. Te obrazy nigdy nie były jasne, aczkolwiek traktował je niemal jak wspomnienia. Pan Stal załatwi Snycerkę.

— Ojoj! Ten dziwak Presfora idzie przez dziedziniec w naszą stronę. — Z otworu doszedł chłopca tupot wielu łap. Amdi zbiegał na dół w popłochu. Nie było sensu powiadamiać Presfory, że znaleźli w ścianie ukryty tunel. Na pewno kazałby im trzymać się od niego z dala. Pierwsza czwórka wyszła już na zewnątrz i dreptała dookoła na chwiejących się nogach. Jefri nie wiedział, czy to z powodu długotrwałego rozciągnięcia, czy też dlatego, że zostali tymczasowo oddzieleni od drugiej połowy sfory. — Zachowuj się jak gdyby nigdy nic.

Potem przybyła druga czwórka i Amdi przyszedł do siebie. Szybko odciągnął chłopca od ściany.

— Weźmy comm. Udawajmy, że chcieliśmy złapać Ravnę. Amdi wiedział, że statek nie pojawi się wcześniej niż za trzydzieści minut. W końcu to on wykonał dla pana Stali wszelkie obliczenia dotyczące opóźnień związanych z hamowaniem. Mimo to ruszył szybko po schodach prowadzących do statku, a następnie wyciągnął z niego radio i zniósł je na dół. Właśnie obaj pośpiesznie podłączali antenę do wspomagania sygnałowego, kiedy od zachodniej strony otworzyły się główne drzwi. Na tle wpadającego do środka światła ujrzeli sylwetki wartownika i pojedynczego członka Presfory. Strażnik cofnął się i ponownie zamknął drzwi, Płaszcz zaś podszedł powoli ku nim po porośniętej mchem ziemi.

Amdi ruszył do przodu, trajkocząc jak najęty o ich wysiłkach nad uruchomieniem radia. Jefri pomyślał, że było to za bardzo wymuszone. Szczeniaki wciąż jeszcze niezupełnie przyszły do siebie po wycieczce do tunelu.

Singiel spojrzał na okruchy murarskiej zaprawy w sierści Amdiego.

— Wspinałeś się tunelem wewnątrz ścian, prawda?

— Co? — Amdi obejrzał się ze wszystkich stron i zobaczył uwalane pyłem boki. Na ogół był bardziej sprytny. — Tak — odparł zawstydzony. Otrzepał się z brudu. — Nic nie powiesz, prawda?

Marna szansa, że nam pomoże, pomyślał Jefri. Pan Presfora mówił po samnorsku lepiej niż pan Stal i oprócz niego był jedyną sforą, która miała czas, by z nimi rozmawiać. Ale nawet przedtem, zanim zaczął używać radia, wydawał się apodyktyczny i łatwo się unosił. Jefri miał kilka nianiek w podobnym typie. Presfora był miły do pewnego momentu, a potem stawał się sarkastyczny i lubił dopiec. Ostatnio trochę się poprawił, ale Jefri nadal nie lubił go zbytnio.

Pan Presfora nie odpowiedział od razu. Usiadł wolno, jak gdyby bolał go zad.

— …Nie, nie powiem.

Jefri i Amdi wymienili zaskoczone spojrzenia.

— Po co jest ten tunel? — spytał nieśmiało chłopak.

— Wszystkie zamki mają ukryte tunele, szczególnie w moim… w dominium pana Stali. Umożliwiają ucieczkę, a także śledzenie wrogów. — Singiel potrząsnął głową. — Nieważne. Czy radio odbiera dobrze, Amdijefri?

Amdi przekrzywił głowę spoglądając na wyświetlacz commu.

— Tak mi się wdaje, ale jeszcze nie ma czego odbierać. Widzisz, statek Ravny musiał zwolnić i, hm, może ci pokazać obliczenia…? — Ale pan Presfora najwyraźniej nie był zainteresowany pisaniem na tablicach. — W zależności od tego, jak im się powiedzie z ultranapędem, powinniśmy za jakiś czas złapać kontakt.

Ale małe okienko na commie pokazywało brak jakiegokolwiek sygnału. Spoglądali na nie przez kilka minut. Pan Presfora opuścił pysk i wydawało się, że śpi. Co kilka sekund jego ciałem wstrząsał krótki dreszcz. Jefri zastanawiał się, co może robić reszta tej sfory.

Nagle okno commu zajaśniało na zielono. Dały się słyszeć jakieś zniekształcone dźwięki, gdy urządzenie starało się namierzyć sygnał wśród szumów.

— …nad wami za pięć minut. — To był głos Ravny. — Jefri, czy mnie słyszysz?

— Tak! Jesteśmy tutaj.

— Czy jest tam pan Stal? Chciałabym z nim mówić. Pan Presfora podszedł bliżej commu.

— Nie ma go tutaj, Ravno — powiedział.

— A kto mówi?

Presfora wydał z siebie zduszony chichot. Nigdy nie słyszał innego rodzaju śmiechu.

— Ja, to znaczy… — Po chwili wypowiedział jakiś szpoński dźwięk, który Jefri zrozumiał jako „Presfora.” — A może chodzi ci o przybrane imię, takie jak Stal? Chyba nie znam właściwego słowa. Możesz na mnie mówić… pan Rębacz. — Presfora znowu się zaśmiał. — W tej chwili mogę rozmawiać w imieniu pana Stali.

— Jefri, czy z tobą wszystko w porządku?

— Tak, tak. Słuchajcie pana Rębacza. Co za dziwaczne imię.

Dźwięki dochodzące z commu stały się przytłumione, słychać było jakiś spierający się z Ravną męski głos. Potem znowu usłyszeli Ravnę, jej głos był trochę ściśnięty, jak głos Mamy, kiedy się bardzo zdenerwowała. — Jefri… jaka jest objętość kuli o średnicy dziesięciu centymetrów?

Amdi gorączkowo śledził przebieg całej rozmowy. Przez cały ostatni rok nasłuchał się od Jefriego mnóstwo opowieści o ludziach. Często też wyobrażał sobie, jak też może wyglądać Ravna. Teraz miał szansę, żeby się popisać. Przyskoczył do commu i uśmiechnął się do chłopca.

— To proste, Ravno. — Jego głos był identyczny jak głos Jefriego. Mówił szybko i płynnie. — 523,598 centymetrów sześciennych, a może chcesz jeszcze więcej miejsc po przecinku?

Stłumione odgłosy rozmowy.

— …Nie, wystarczy. W porządku, panie Rębaczu. Mamy obrazy z naszego wcześniejszego przelotu oraz ogólny odczyt z radionamiarów. Gdzie dokładnie jesteście?

— Pod kopułą zamku, na szczycie Wzgórza Gwiezdnego Statku. To na wybrzeżu, tuż przy…

Przerwał mu jakiś męski głos. Czy to Pham? Miał bardzo śmieszny akcent.

— Mam to na mapie. Wciąż was nie widzimy, jest za duża mgła.

— To dym — powiedział Płaszcz. — Wróg naciera na nas od południa. Potrzebujemy natychmiastowej pomocy… — Singiel odsunął głowę od commu. Jego oczy zamknęły się i otworzyły kilka razy. Myślał? — Hmm, tak. Bez waszej pomocy my i Jefri, i ten statek jesteśmy zgubieni. Proszę, wylądujcie na dziedzińcu zamkowym. Wiecie, że wzmocniliśmy go specjalnie na wasz przylot. Kiedy będziecie już na dole, możecie użyć broni, żeby…

— W żadnym wypadku — odpowiedział szybko człowiek. — Po prostu oddzielcie waszych żołnierzy od wrogów, a my zajmiemy się resztą.

Głos Presfory stał się przymilny, jak głos skarżącego się małego dziecka. On naprawdę dokładnie nas przestudiował.

— Oczywiście, oczywiście. Nie chciałem być nieuprzejmy. Jasne, zróbcie to tak, jak chcecie. Jeśli chodzi o sytuację na polu bitwy, to każdy zbliżający się do zamku od południowej strony wzgórza jest wrogiem. Wystarczy pojedynczy przelot waszego statku z zapaloną… jak jej tam, dyszą… a wszyscy rzucą się do ucieczki.

— Nie mogę latać z zapaloną dyszą w atmosferze. Czy twój Tata naprawdę lądował z włączonym głównym silnikiem, Jefri? Nie mieliście antygrawu?

— Tak, proszę pana. Mieliśmy tylko silniki.

— Musiał być fenomenalnym szczęściarzem.

— Może przelecimy ponad polem bitwy, kilka tysięcy metrów nad wami. Może to ich przestraszy.

— Tak, to ich może… — zaczęła Presfora, kiedy drzwi wejściowe po północnej stronie gmachu otworzyły się i na tle wlewającego się do środka światła słonecznego zamajaczyła sylwetka pana Stali.

— Ja z nimi porozmawiam — powiedział.


Cel ich długiej podróży znajdował się zaledwie dwadzieścia kilometrów pod PPII. Byli tak blisko, ale przebycie tych ostatnich dwudziestu tysięcy metrów mogło być równie trudne, jak przebycie dwudziestu tysięcy lat świetlnych, które mieli już za sobą.

Szybowali na antygrawie dokładnie nad Wzgórzem Gwiezdnego Statku. Urządzenia multispektralne PPII nie działały zbyt dobrze, ale w miejscach gdzie dym nie przesłaniał widoku, przyrządy optyczne mogły policzyć szpilki na znajdujących się poniżej drzewach. Ravna widziała siły Snycerki rozstawione po zboczach na południe od zamku. Byli także inni żołnierze, a prawdopodobnie i działo, ukryci w lasach porastających południową stronę fiordu. Zlokalizowanie ich było kwestią czasu. Jednak właśnie jego nie mieli.

Czas i zaufanie.

— Mamy czterdzieści osiem godzin, Phamie. Potem flota będzie już tutaj i z łatwością nas otoczy. — Może iskra boża sprawi cud. Nigdy się tego nie dowiedzą, jeśli będą ociągać się z lądowaniem. Trzeba spróbować.

— Musisz komuś zaufać, Phamie.

Pham spojrzał na nią ostro i przez chwilę Ravna obawiała się, że umysł mężczyzny rozpadnie się na kawałki.

— Czy mamy się oddać w ręce tego Stali? Średniowieczne łotry są równie bystre jak wszyscy ci, których miałaś okazję poznać w Przestworzach, Rav. Z pewnością mogliby nauczyć Motyle niejednej rzeczy. Strzała prosto w głowę uśmierci cię równie szybko jak bomba z antymaterii.

Znowu jakieś oszukane wspomnienia? Ale Pham miał rację. Pomyślała o zakończonej przed chwilą rozmowie. Ta druga sfora, z którą rozmawiali — Stal — nalegała zbyt usilnie. Stwór ten okazał się bardzo dobry dla Jefriego, ale obecnie był najwyraźniej zdesperowany. Wierzyła mu, kiedy powiedział, że przelot na dużej wysokości wcale nie przerazi Snycerzy. Muszą zejść niżej i zademonstrować swoją siłę rażenia. Obecnie dysponowali jedynie bronią wiązkową Phama.

— W porządku! Zrób to, o czym rozmawiałeś ze Stalą. Przeleć lądownikiem nad liniami Snycerki i potraktuj ich laserem.

— Cholera, dobrze wiesz, że nie potrafię tym latać. Lądownik nie przypomina niczego, co zna którekolwiek z nas. A ponieważ automaty nie działają, ja…

— Ponieważ nie działają, potrzebujesz Błękitnego Pancerzyka, Phamie — powiedziała cicho.

Na twarzy Phama pojawiło się przerażenie. Położyła mu dłoń na ramieniu. Przez długi czas milczał, jakby nie zwracał na nią uwagi.

— Chyba tak. — Niski głos wydobywał się ze ściśniętego gardła. Po chwili zawołał: — Pancerzyku, chodź tu na górę!


W lądowniku PPII było wystarczająco dużo miejsca dla Skrodojeźdźca i dla Phama Nuwena. Pojazd przeznaczono specjalnie dla Jeźdźców. Gdyby bardziej skomplikowane automaty działały, prowadzenie go nie stanowiłoby żadnego problemu dla Phama, a nawet dla dziecka. Ale teraz statek nie mógł zapewnić stabilnego lotu, a ręczne sterowanie sprawiało Błękitnemu Pancerzykowi spore kłopoty. Cholerne automaty. Cholerna optymizacja. Większość swego dorosłego życia Pham spędził w Powolności. Przez dziesięciolecia bez trudu radził sobie z pojazdami i bronią, która mogła zmienić każde feudalne imperium w kupkę żużlu. A teraz, mając do dyspozycji nieprawdopodobnie potężniejszy sprzęt, nie potrafił wykonać prostego przelotu zakichanym lądownikiem.

Po drugiej stronie kabiny Błękitny Pancerzyk zajął pozycję pilota. Jego odrośle rozciągnęły się na całą długość sieci wsporników i przycisków. Wyłączył urządzenia wyświetlające. Pozostawił włączone tylko główne okno przekazujące obraz z kamery dziobowej. PPII leciał jakieś sto metrów przed nimi, to znikając im z oczu, to znowu się pojawiając, podczas gdy ich pojazd cofał się i opuszczał.

Gorączkowa nerwowość Błękitnego Pancerzyka — jego, według Phama, podejrzane rozgorączkowanie — zniknęła z chwilą, gdy zabrał się za pilotowanie lądownika. Z generatora dochodziły jedynie zwięzłe komunikaty wygłaszane zatroskanym głosem, a końcówki odrośli przesuwały się po przyciskach i przełącznikach z szybkością, jakiej Pham nigdy w życiu by nie osiągnął, nawet gdyby całe życie latał tylko takimi pojazdami.

— Dziękuję, sir Phamie… dowiodę, że można mi ufać… — Nos statku pochylił się do przodu i patrzyli niemal prostopadle na linię brzegową z licznymi fiordami, znajdującą się dwadzieścia kilometrów pod nimi. Spadali swobodnie przez pół minuty, podczas gdy odrośle czepiały się odpowiednich podpórek. Ostra jazda? Nie.

— Przepraszam, przepraszam.

Przyspieszenie. Pham został wciśnięty w zabezpieczenia przy obciążeniu grawitacyjnym wahającym się pomiędzy jedną dziesiątą jednostki standardowej a ledwie dopuszczalnymi wartościami. Widoczny w dole krajobraz wirował przed oczami. Na chwilę mignął im PPII, teraz podobny do malutkiej ćmy.

— Czy konieczne będzie zabijanie, sir Phamie? Może wystarczy, jeśli pojawimy się nad polem bitwy…

Nuwen zazgrzytał zębami.

— Leć na dół i nie gadaj. — Stwór o imieniu Stal żądał, abyśmy bezwzględnie spalili na popiół całe zbocze. Pomimo wszystkich podejrzeń, Pham sądził, że w tej sprawie sfora może mieć rację. Przeciwko sobie mieli bandę morderców, którzy wcześniej nie zawahali się napaść na statek. Należał im się prawdziwy pokaz siły.

Stateczek opuszczał się o kolejne kilometry w dół. Fortyfikacje Stali były już widoczne nawet na naturalnym obrazie: nieforemny wielobok, który chronił jednostkę uciekinierów, i znacznie większa budowla, zajmująca jedną z wysp, kilka kilometrów na północ. Zastanawiam się, czy tak samo wyglądał zamek mojego ojca, kiedy lądowały obok niego statki Queng Ho? Tamte ściany były wysokie i proste. Najwyraźniej Szpony nie miały pojęcia o prochu, dopóki Ravna nie zapoznała ich z tym wynalazkiem.

Nad doliną rozciągającą się na południe od zamku widać było mnóstwo małych obłoczków ciemnego dymu, które rozciągały się w długie smugi szybujące ku morzu. Nawet bez przeglądania danych wiedział, z których miejsc odbywa się ostrzał. Wyglądały jak pomarańczowe frędzle u poczerniałej płachty odsłoniętego terenu.

— Jesteś na wysokości dwóch tysięcy metrów — usłyszał głos Ravny. — Jefri mówi, że cię widzi.

— Połącz mnie z nimi.

— Spróbuję, sir Phamie. — Błękitny Pancerzyk na chwilę oderwał się od sterowania, co z miejsca zakończyło się dla nich wykonaniem pełnej pętli. Pham pomyślał, że jeśli chodzi o stabilność lotu, to nie mogli się równać z opadającym liściem.

Usłyszał piskliwy głos chłopaka:

— Czy-czy wszystko w porządku? Nie rozbijcie się!

A potem odezwał się Stal. Jego głos stanowił mieszaninę głosu Jefriego i Ravny.

— Na południe lecieć! Na południe lecieć! Użyjcie ogniowej broni. Spalcie ich.

Błękitny Pancerzyk wleciał prosto w kłęby dymu. Przez kilka sekund poruszali się na oślep. W małym prześwicie dwieście metrów pod nimi dojrzeli zbocze wzgórza, do którego zbliżali się z zawrotną szybkością. Zanim Pham zdążył skląć Błękitnego Pancerzyka, Jeździec obrócił statek i wpadli w czystą przestrzeń. Potem pochylił dziób, by mogli patrzeć prosto w dół.

Po trzydziestu tygodniach rozmów i planowania Pham po raz pierwszy zobaczył mieszkańców tego świata. Nawet z tak dużej wysokości było widać, że różnili się znacznie od wszelkich zofontów, jakich miał okazję spotkać. Poruszali się w grupkach złożonych z czterech, pięciu lub sześciu osobników, którzy trzymali się tak blisko siebie, że z góry sfory przypominały dziwaczne pająki. Stały oddalone od siebie o dziesięć lub piętnaście metrów.

W zadymionym powietrzu ujrzeli błysk armatniego wystrzału. Obsługujący działo członkowie sfory poruszali się sprawnie jak palce jednej ręki, podtaczając armatę z powrotem na miejsce i ładując do wylotu lufy następny pocisk.

— Jeśli to są wrogowie, sir Phamie, to skąd mają działa?

— Zabrali tamtym. — Ale myśmy dawali projekty na armaty ładowane od tyłu! Nie miał jednak czasu, by się nad tym zastanawiać.

— Jesteś dokładnie nad nimi, Phamie! Widzę cię przez kłęby dymu. Lecisz na południe z prędkością piętnastu metrów na sekundę, tracisz wysokość. — To był dzieciak, który jak zawsze wyrażał się z niewiarygodną precyzją.

— Zabij ich! Zabij!

Pham wyplątał się z zabezpieczeń i podczołgał się do włazu, przy którym zamontowali jego wiązkowiec. Była to jedyna rzecz ocalała z pożaru warsztatu, i na szczęście w odróżnieniu od wielu innych urządzeń, broń działała bez zarzutu.

— Leć równo, Pancerzyku. Jeden przechył, a spalę cię jak całą resztę! — Otworzył właz i zakrztusił się ostrym dymem. Po chwili antygrawy Błękitnego Pancerzyka wyniosły ich na nie zadymioną przestrzeń i Pham wycelował broń w linie sfor.


Na początku Snycerka zażądała, by Johanna została w ich obozie wypadowym. Dziewczynka wybuchnęła gniewem. Nawet teraz była zaskoczona swoją reakcją. Pomijając pierwsze dni spędzone w Świecie Szponów, już od dawna nie była tak bliska rzucenia się na jakąś sforę z pięściami. Nikt nie mógł jej przeszkodzić w poszukiwaniach Jefriego. W końcu doszły do porozumienia: Johanna będzie pod stałą opieką Pielgrzyma. Mogła pójść za armią zdążającą na pole bitwy, jeśli będzie słuchać jego poleceń.

Johanna spojrzała w górę przez kłęby dymu. A niech to! Pielgrzym zawsze był taki beztroski. Z tego, co sam mówił, przez lata zabijano go wielokrotnie. A teraz nie chciał jej pozwolić nawet na wyprawę do armat Skrupiła. Oboje właśnie przemierzali mały taras na zboczu wzgórza. Kilka godzin temu przeszedł tędy pożar i wokół unosiła się ciężka woń spalonego mchu. Wraz z tym zapachem nadciągnęły wspomnienia straszliwych wydarzeń, które działy się przed rokiem w tym samym miejscu.

Zaufane sfory strażników kroczyły obok nich w odległości dwudziestu metrów z każdej strony. Ten obszar uchodził za oczyszczony z wrogów, a ogień artyleryjski wojsk Ociosa ustał kilka godzin temu. Mimo to Pielgrzym bezwzględnie odmówił, gdy poprosiła go, żeby podeszli troszkę bliżej.

Jest zupełnie inaczej niż rok temu. Pamiętała słońce, bezchmurne niebo, czyste powietrze… i śmierć rodziców. Teraz oboje, ona i Pielgrzym, wrócili w to samo miejsce, ale niebo było żółtoszare, a porośnięte mchem zbocza czarne jak sadza. Obecnie otaczające ją sfory walczyły z nią, nie przeciw niej. Obecnie była szansa na…

— Pozwól mi podejść bliżej, do diabła! Snycerka i tak będzie mieć Olifanta, niezależnie od tego, co się stanie ze mną.

Pielgrzym wstrząsnął się w szpońskim zaprzeczeniu. Jeden z jego szczeniaków wysunął się z kieszeni kurtki, aby schwycić ją za rękaw.

— Jeszcze trochę — powiedział Pielgrzym po raz dziesiąty. — Zaczekajmy na posłańca od Snycerki. Wtedy będziemy mogli…

— Chcę być już tam! Tylko ja znam statek! - Jefri, Jefri, żeby tylko to, co powiedział Wendacjusz, było prawdą…

Właśnie odwracała się, by pacnąć w trzymające ją szczęki Strupiarza, kiedy to się stało. Na plecach poczuła nagłe ciepło i zobaczyła, że jakieś pulsujące światło przebija się przez kłęby dymu. Jeszcze raz. Jeszcze raz. A potem gwałtowny grzmot, który przetoczył się przez niebo.

Pielgrzym przypadł do niej, cały dygocąc.

— To nie są armatnie strzały! — wrzasnął. — Dwóch moich członków zostało oślepionych. Chodź.

Otoczył ją i omal nie zwalił jej z nóg pchając/ciągnąc w dół zbocza.

Przez parę chwil Johanna szła za nim, bardziej oszołomiona niż chętna do ucieczki. Ich eskorta gdzieś przepadła.

Na szczycie wzgórza ustała bitewna wrzawa. Suchy grzmot wszystko uciszył. Przez rozwiany dym dostrzegła jedną z armat Skrupiła. Lufa wystawała z półpłynnej bryły roztopionej stali. Z artylerzysty pozostały jedynie kawałki ciał porozrzucane dookoła. To nie był strzał z armaty. Johanna wyrwała się z uchwytu Pielgrzyma. To nie był strzał z armaty!

— To ktoś z kosmosu! Pielgrzymie, to na pewno dysza napędowa.

Pielgrzym znowu ją schwycił i ruszył dalej w dół.

— To nie dysza! Dyszę miałem okazję słyszeć! To coś zachowuje się dużo ciszej… i ktoś tym celuje.

Usłyszeli długą serię wybuchów, która przypominała atak kaszlu. Ilu ludzi Snycerki zginęło?

— Pewnie myślą, że atakujemy statek, Pielgrzymie. Jeśli zaraz czegoś nie zrobimy, to wymiotą wszystkich.

Uchwyt szczęk na rękawach i nogawkach jej spodni rozluźnił się na chwilkę.

— A co możemy zrobić? Jak wyjdziemy na pole, to mogą trafić i nas.

Johanna spojrzała w niebo. Nie widziała żadnych pojazdów, ale dym był zbyt gęsty. Prześwitujące przez niego słońce przypominało krwistoczerwoną kulę. Gdyby tylko ci ratownicy wiedzieli, że zabijają jej przyjaciół. Gdyby tylko zobaczyli… Zaparła się stopą o ziemię. — Gdybym wyszła na jakieś miejsce, gdzie mogliby mnie widzieć… Puść mnie, Pielgrzymie! Idę na szczyt, tam gdzie nie ma dymu.

Zatrzymał się, ale uchwyt jego szczęk był nadal rozpaczliwie mocny. Pyski czterech dorosłych i dwóch szczeniaków były zwrócone na nią, a w każdej parze oczu widziała wyraz niezdecydowania. — Najpierw Skryba, teraz ty… wszyscy macie źle w głowach… — Ale po chwili przez wszystkich członków przemknął uśmiech dawnego Pielgrzyma.

— W porządku! Spróbujemy! — Dwójka bez szczeniaków ruszyła do przodu, szukając najbezpieczniejszej trasy.

Johanna razem z całą resztą ruszyła za nimi. Szli w górę po wznoszącym się łagodnie tarasie. Letnia susza pozbawiła okolicę rześkiego chłodu, jaki pamiętała z chwili lądowania, a przypalony mech był suchy i twardy. Przejście powinno być łatwe, ale Pielgrzym kluczył wśród najwyższych pagórków, co chwila przysiadając na zadzie i patrząc we wszystkich kierunkach. Doszli do końca tarasu i zaczęli wspinaczkę. Zdarzały miejsca tak strome, że musiała chwytać się epoletów dwóch spośród członków Pielgrzyma, którzy wciągali ją do góry. Przeszli obok pozostałości armaty ustawionej najbliżej zamku. Johanna nigdy nie widziała czegoś podobnego, chyba że w filmowych historiach, ale rozbryzgi płynnego metalu i kawałki zwęglonych ciał mogły oznaczać tylko jedno — ktoś strzelał z broni wiązkowej. Na całej połaci wzgórza widziała podobne kratery wrzynające się głęboko w już i tak spaloną ziemię.

Johanna oparła się o gładki, okrągły głaz.

— No, dalej, wdrap się jeszcze na ten i będziemy na następnym tarasie — usłyszała głos Pielgrzyma. — Pośpiesz się. Słyszę jakieś krzyki.

Dwaj członkowie pochylili się w jej stronę tak, by mogła chwycić za epolety. Odepchnęła się mocno stopami. Przez moment ona i sfora chwiali się na skraju czterometrowego urwiska, lecz po chwili dziewczyna leżała już na zbrązowiałym mchu, na którym nie było widać śladów spalenizny. Pielgrzym rozstawił członków dookoła, kryjąc ją. Spojrzała pomiędzy jego nogami. Widzieli najbardziej wysuniętą część murów obronnych zamku Stali. Szpońscy kusznicy stali nieporuszeni na wałach, korzystając z chaosu, jaki zapanował wśród żołnierzy Snycerki. Siły królowej straciły wiele sfor na skutek ataku z powietrza, ale nawet ci, którzy nie doznali żadnych obrażeń, krążyli bezładnie dookoła. Królewscy żołnierze zmienili się w spanikowanych tchórzy — Johanna widziała to wyraźnie — ale chwilę wcześniej starli się z siłą, przed którą nie znali żadnej obrony.

Nad nimi dym rozwiewał się na tle błękitu. Rozciągające się przed nimi pole bitwy leżało pod czystym niebem. W latach poprzedzających ich przeprowadzkę na Górne Laboratorium, Johanna i jej matka często robiły przyrodnicze wypady na straumerskie Bagna Bigby. Dzięki czujnikom zamontowanym na plecakach nie miały żadnych kłopotów z obserwacją lotogingów. Tak więc, nawet jeśli automaty tego pojazdu wcale nie były nastawione na poszukiwanie człowieka, z pewnością ją dostrzegą.

— Widzisz coś.

Cztery głowy dorosłych osobników rozglądały się dookoła.

— Nie. Pojazd musi być albo bardzo daleko, albo za chmurą dymu.

Bzdury! Johanna podniosła się z kolan i ruszyła truchtem w stronę murów zamkowych. Pewnie obserwują tamten obszar!

— Snycerce to się nie spodoba.

Zauważył dwóch żołnierzy królowej, jak biegli ku nim zwabieni ruchem lub widokiem Johanny. Pielgrzym powstrzymał ich krótkim gestem.

Johanna stała na otwartym polu w odległości mniejszej niż dwieście metrów od murów zamkowych. Nawet gdyby ktoś nie używał żadnego sprzętu wykrywającego, musiałby ich dostrzec. I rzeczywiście zostali zauważeni. Rozległ się cichy syk i długa na metr strzała wbiła się w torf po lewej stronie. Strupiarz schwycił ją za ramię i zmusił, by przypadła do ziemi. Szczeniaki natychmiast odpowiednio ustawiły tarcze.

Pielgrzym, zmieniwszy się w barykadę osłaniającą ją od strony zamku, ruszył do tyłu, by wydostać się poza zasięg strzał. Oznaczało to powrót na teren zasłonięty dymem.

— Nie! Biegnij równolegle do murów. Chcę, żeby mnie zauważyli.

— Dobrze, dobrze. — Wokoło słyszeli coraz więcej śmiertelnych syknięć. Gdy biegli przez pole, Johanna trzymała jedną rękę na jego ramieniu. Poczuła, jak Strupiarz słabnie. Strzała dosięgła go, wbijając się w mięsień ramienia, kilka centymetrów od tympanu. — W porządku, nic mi nie jest. Schyl się, schyl!

Przednie szeregi sił Snycerki odwróciły się i na nowo formując kolumnę, pędziły w ich stronę, prawie tuzin sfor znalazło się nagle na odsłoniętym tarasie. Pielgrzym zaczął podskakiwać, wołając do nich coś głosem, który miał niemal fizyczną siłę. Krzyczał coś o wycofaniu się i o niebezpieczeństwie grożącym im z nieba. Jednak żołnierze się nie zatrzymali.

— Chcą cię zabrać poza zasięg strzał.

I nagle zauważyli, że ostrzał z zamku ustał. Pielgrzym rzucił okiem na niebo.

— Wraca! Jest jakiś kilometr stąd, na wschodzie.

Spojrzała we wskazanym kierunku. Zobaczyła jakiś bryłowaty, niezgrabnie wyglądający pojazd, prawdopodobnie do lotów w przestrzeni kosmicznej, aczkolwiek nie miał spinów ultranapędu. Wznosił się, opadał i chwiał na boki. Nie było widać najmniejszego śladu dyszy. Czy to z antygrawu? Jacyś nieludzie? Mnóstwo domysłów snuło jej się po głowie, gdy machała rękami i skakała z radości.

Blade światło zaczęło pulsować na krótkim maszcie wystającym z dołu kadłuba, a kurz zaczął bić w oczy żołnierzy pędzących jej na ratunek. Znów rozległ się grzmot przypominający kaszel, tyle że teraz strumień światła przesuwał się w stronę Johanny, kolejno uśmiercając jej przyjaciół.


Amdijefri był na wałach. Stal starał się ukryć przed nim zagniewane pyski. Nic nie mógł na to poradzić — Ravna chciała, aby Jefri był przy radiu, kiedy będzie dowodzić uderzeniem. Ci ludzie byli całkiem niegłupi. Ale i tak nie miało to żadnego znaczenia. Każde wojsko wygląda po prostu jak wojsko, niezależnie od tego, czy to wróg, czy przyjaciel. Wkrótce wszelkie wojska pozostające poza ścianami tego zamku przestaną istnieć.

— I jak poszło pierwsze uderzenie? — usłyszeli wyraźny głos Ravny z commu. Ale tym, który odpowiedział, nie był Jefri. Cała ósemka Amdiranifaniego rozproszyła się po wałach. Część szczeniaków siedziała na blankach, ćwicząc się w stereoobserwacji, inni przyglądali się Stali, jeszcze inni patrzyli na radio. Mówienie mu, żeby się cofnął i ukrył, nie odniosło najmniejszych skutków. Teraz Amdi odpowiadał na pytanie głosem chłopca.

— Naliczyłem piętnaście strzałów. Tylko dziesięć z nich trafiło w cokolwiek. Założę się, że sam potrafiłbym lepiej strzelać.

— Cholera, to najlepszy wynik, jaki mogę osiągnąć z tym [nieznane słowo]. — Ten głos nie należał do Ravny. Stal zauważył, że był wyraźnie poirytowany. Każdy czegoś nienawidzi w tych szczeniakach. Na samą myśl zrobiło mu się ciepło.

— Proszę — powiedział Stal. — Strzelajcie jeszcze. Jeszcze. — Wyjrzał za kamienny krenelaż. Atak z powietrza zaskoczył dużą grupę wroga zgromadzoną na pobliskim tarasie. Spustoszenie było imponujące. Jak po strzale z jakiejś niewiarygodnie potężnej armaty, albo po lądowaniu dwudziestu gwiezdnych statków. A to wszystko za przyczyną malutkiego pojazdu, który latał chybocząc się jak opadający liść. Przednie szeregi wroga pierzchały w popłochu. Wzdłuż wałów jego żołnierze tańczyli z radości na swoich stanowiskach. Kiedy odbito im działa, zaczęło się robić niewesoło, teraz potrzebowali chwili tryumfu.

— Szrek! Rozkaż kusznikom, aby strzelali do wszystkich, którzy przeżyją. — Potem kontynuował po samnorsku. — Przednie linie wciąż prą naprzód. Nadal są zbyt… są zbyt… — Cholera, jak powiedzieć „pewni siebie”?- Zabiją nas, jeśli nam nie pomożecie.

Chłopak spojrzał na niego zmieszany. Gdyby nazwał to kłamstwem, wtedy… Po chwili odezwała się Ravna.

— Wydaje mi się, że są dość daleko od twoich murów. Nie chciałabym urządzać rzezi… — Szybka wymiana słów z człowiekiem w latającym pojeździe, najwyraźniej nie po samnorsku. Strzelec nie wydawał się zbytnio zadowolony.

— Pham wycofa się parę kilometrów. Jeśli tylko twój wróg zacznie znowu nacierać, przyleci natychmiast i uderzy ponownie.

— Sssssst! — Wysokie dźwięki wypowiadane przez Szreka były dla niego jak bolesne ukłucia. Stal obrócił się, piorunując tamtego wzrokiem. Jak on śmie… Ale jego porucznik wpatrywał się w niego rozszerzonymi oczyma, wskazując pyskiem na środek bitewnego pola. Oczywiście, Stal miał jedną parę oczu skierowaną w tamtą stronę, ale nie zwrócił uwagi: Tam stał drugi Dwunóg!

Na szczęście modliszka ukryła się za towarzyszącą ją sforą, zanim Amdijefri zdążył ją zauważyć. Dzięki Sforze Sfor, że szczeniaki są krótkowzroczne. Stal ruszył do przodu otaczając część Amdiego i krzycząc na pozostałą część, by zeszła z parapetu. Dwaj członkowie Presfory podbiegli szybko, zgarniając pyskami opierających się malców.

— Złaź na dół — wrzasnął Stał po szpońsku. Przez krótką chwilę panowało ogólne zamieszanie, podczas którego odgłosy jego myśli zmieszały się z myślami szczeniaków. Potem Stal odezwał się po samnorsku:

— Widzę więcej armat! Skryj się, zanim cię trafią! Jefri ruszył do balustrady.

— Ale ja nie widzę… — I na całe szczęście nie było już nic ciekawego do zobaczenia. Przynajmniej w tej chwili. Drugi Dwunóg wciąż chował się za jedną ze sfor Snycerki. Szrek chwycił łapami i szczękami ludzkie dziecko. On i jeden z członków Presfory sprowadzili protestujące dzieci schodami w dół. Gdy już schodzili, Presfora dodatkowo ubarwiała opowieść Stali, głośno meldując o nadciągających wojskach, które widzi za szczytem wzgórza.

— Wysadź mniejszą stertę prochu — syknął Stal do odchodzącego Szreka. Sterta była już na wyczerpaniu, ale jej zniszczenie mogło przekonać przybyszów bardziej niż słowa.

Gdy dzieciaki odeszły, Stal stał przez chwilę w milczeniu, czując jak drży. Nigdy jeszcze nie uniknął klęski, która była tak blisko. Ustawieni wzdłuż wałów kusznicy spuszczali deszcz strzał na wrogą sforę, za którą czaił się Dwunóg. Cholera. Byli niemal poza zasięgiem.

Na dziedzińcu Szrek zdetonował mniejszą stertę prochu. Eksplozja była odpowiednio donośna, dużo głośniejsza niż hałas, jaki wydaje przy uderzeniu pocisk artyleryjski. Jedna z wewnętrznych wież wyleciała w powietrze. Odłamki skalne zasypały dziedziniec aż do miejsca, w którym Stal stał na nurach.

Ravna krzyczała coś po samnorsku, zbyt szybko, by Stal mógł zrozumieć. Teraz wszystkie jego plany i wszystkie związane z nimi nadzieje balansowały na ostrzu noża. Musi postawić wszystko na jedną kartę. Oparł się ramieniem w pobliżu commu i powiedział:

— Przepraszam, ale tu wszystko zmienia się bardzo szybko. Dużo wojsk Snycerki podchodzi tutaj pod osłoną dymu. Czy możecie zabić wszystkich, którzy są na stoku?

Czy modliszki potrafią widzieć przez dym? Od tego zależało powodzenie tej ryzykownej mistyfikacji.

— Mogę spróbować — usłyszał głos strzelca. — Zaraz zobaczysz.

Odezwał się jakiś trzeci głos, bardzo cienki i płaski nawet jak na ludzkie standardy:

— Jeszcze pięćdziesiąt sekund, panie Stal. Mamy pewne kłopoty z nawrotem.

Znakomicie. Skoncentrujcie się na locie i na strzelaniu. Nie przyglądajcie się zbytnio waszym ofiarom. Kusznicy zdołali nieco odpędzić człowieka, tak że był już pod osłoną dymu. Inne sfory wroga ruszyły do przodu, by go osłonić. Zanim Goście tu wrócą, będą już mieli całe mnóstwo celów i nie zauważą zagubionego wśród nich Dwunoga.

Dwóch jego członków zauważyło, jak pojazd zlatuje w dół pośród chmur dymu. Goście nie będą zbyt dobrze widzieć, do kogo strzelają. Blade światło zamrugało po spodniej części kadłuba. Świetliste ostrze śmiertelnej kosy przesunęło się po wzgórzu w stronę wojsk Snycerki.


Pham okręcił się wokół pręta, którego się trzymał, kiedy Błękitny Pancerzyk naprowadzał stateczek z powrotem na cel. Nie lecieli szybko, strumień powietrza nie wiał szybciej niż trzydzieści metrów na sekundę. Ale co chwila ich statek wykonywał idiotyczne podskoki i obroty. Kilkakrotnie Pham tylko dlatego nie wypadł z pojazdu, że mocno trzymał kolbę wiązkowca. Za jakieś czterdzieści godzin najbardziej przerażająca siła w całym wszechświecie przybędzie na tę planetę, a ja strzelam sobie do piesków.

Jak mamy zdobyć wzgórze? Wciąż miał w uszach jęki Stali. Ravna nie była pewna, co właściwie PPII widzi pod kłębami dymu. Lepiej dalibyśmy sobie spokój z całym tym oprzyrządowaniem, zamiast polegać na takiej ręczno-automatycznej mieszance. Na całe szczęście jego broń obsługiwana była ręcznie. Pham objął lufę jednym ramieniem, a drugim sięgnął do przodu. Przy dużej dyspersji wiązka niewiele mogła zdziałać przeciwko dobrej zbroi, ale zawsze mogła wypalić oczy i spowodować, że skóra i włosy zaczną płonąć… a szerokość wiązki na podłożu musiała mieć kilkanaście metrów.

— Piętnaście sekund, sir Phamie — usłyszał głos Błękitnego Pancerzyka.

Tym razem lecieli bardzo nisko. Migające mu przed oczami prześwity w kłębach dymu przywodziły na myśl film przesuwany klatka po klatce. Ziemia pod spodem upstrzona była czarnymi plamami po wypalonej trawie i mchu, ale widział także nagie skały urwiska, a nawet pokryte sadzą spłachcie śniegu w skalnych szczelinach i ocienionych dołkach.

— Przed sobą mamy cały tłum, sir Phamie. Biegną w pobliżu zamku.

Pham wychylił się i popatrzył przed siebie. Od wielkiego tłumu dzieliło ich około czterystu metrów. Wszyscy biegli równolegle do murów zamku, przez pole najeżone drzewcami strzał. Nacisnął podpórkę i wysunął lufę wiązkowca spod statku. Pod wysuszonym podłożem stało pełno wody. Wybuchała kłębami pary za każdym razem, gdy wiązka trafiała na powierzchnię… Ale przy tak dużej odległości szeroka dyspersja nie przynosiła odpowiednich efektów. Minie jeszcze dobra chwila, zanim będzie miał dogodną pozycję do ustrzelenia kilku nieszczęsnych sfor.

Pora na chwilkę podejrzliwości. Jak to możliwe, że wróg ma działa ładowane od przodu? Te armaty musieli stworzyć sami — w świecie, w którym nie ma śladu istnienia broni palnej. Stal to klasyczny średniowieczny manipulator. Pham rozpoznał typka już z odległości tysiąca lat świetlnych. Najwyraźniej odwalali za niego czarną robotę, nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Ale teraz cicho sza. Na układy ze Stalą przyjdzie pora później.

Lecieli w dół, prosto na sfory. Pham znowu strzelił, tym razem jadąc wiązką po żywych stworzeniach. Wycelował w miejsce daleko przed nimi, od strony zamkowych murów, może nie wszyscy będę musieli zginąć. Wychylił głowę jeszcze bardziej, żeby mieć lepszy widok. Przed sforami rozciągało się sto metrów otwartego pola, na którym zauważył pojedynczą sforę złożoną z czterech członków i… ludzką figurkę, o czarnych włosach, szczupłą, podskakującą i wymachującą rękami.

Pham gwałtownie podniósł lufę uderzając nią o kadłub i jednocześnie zabezpieczając ją przez przypadkowym wystrzałem. Nagłe przerwanie ognia spowodowało, że coś błysnęło mu przed oczami, a fala gorąca osmaliła brwi.

— Pancerzyku!!! Ląduj! Ląduj natychmiast!

TRZYDZIEŚCI DZIEWIĘĆ

— Złe zrozumienie. Oszukano ją.

Ravna próbowała wyczytać coś z tonu głosu. Samnorski Stali był toporny jak zawsze, ton głosu dziecięcy i piskliwy. Dokładnie tak samo jak wcześniej. Ale dziś jego słowa zostały poddane ostrej weryfikacji przez to, co stało się przed chwilą… Albo był istotą obdarzoną największym tupetem w całej galaktyce… albo rzeczywiście mówił prawdę.

— Człowiek musiał zostać skrzywdzony, a potem oszukany przez Snycerkę. To wiele wyjaśnia, Ravno. Bez niej Snycerka nie mogłaby zaatakować. Bez niej wszystko byłoby bezpieczne.

Na zastrzeżonym kanale Ravna usłyszała głos Phama.

— Dziewczyna rzeczywiście była nieprzytomna przez część zasadzki, Rav. Ale omal nie wydrapała mi oczu, kiedy zasugerowałem, że może się mylić co do Stali i Snycerki. A sfora, która jest tu z nią, przekonuje mnie o wiele bardziej niż Stal.

Ravna rzuciła pytające spojrzenie siedzącej po drugiej stronie kabiny Zielonej Łodyżce. Pham nie wiedział, że ona była tutaj. Nie ma się czego bać. Zielona Łodyżka była jak wyspa spokoju na morzu szaleństwa… a poza tym znała się na PPII nieskończenie lepiej niż Ravna.

Stal mówił dalej widząc, że Ravna się waha.

— Jak widzisz, nic się nie zmieniło, chyba że na lepsze, jeszcze jeden człowiek żyje. Jak możesz w nas wątpić? Porozmawiaj z Jefrim, on rozumie. Uczyniliśmy wszystko, co mogliśmy, by ochronić dzieci, które są… — bulgot, a po chwili jakiś (inny?) głos dopowiedział: — „zahibernowane”.

— Koniecznie musimy z nim pomówić raz jeszcze, Stal. On jest najlepszym dowodem twoich dobrych intencji.

— W porządku. Za chwileczkę, Ravno. Ale zauważ, że on jest także najlepszym zabezpieczeniem przed waszymi sztuczkami. Wiem, jak jesteście potężni… obawiam się was. Musimy dojść do porozumienia w celu — kolejna bulgocząca konsultacja — rozwiania naszych wzajemnych obaw.

— Hm. Coś wymyślimy. Czy możesz teraz dać nam Jefriego.

— Dobrze.

Ravna przełączyła kanały.

— Co o tym myślisz, Phamie?

— Nie mam wątpliwości. Ta Johanna to nie żadne naiwne dziecko jak Jefri. Zawsze wiedzieliśmy, że Stal to twardziel. Mieliśmy po prostu zły obraz innych faktów. Miejsce, gdzie wylądował tamten statek, znajduje się pośrodku jego terytorium. To on jest zabójcą rodziców Jefriego. — Głos Phama stał się cichszy, przeszedł w szept. — Ale najgorszy w tym wszystkim jest fakt, że to niewiele zmienia. Stal ma przecież statek. A ja muszę się do niego dostać.

— To na pewno będzie jeszcze jedna zasadzka.

— Wiem. Ale czy to ma jakieś znaczenie? Jeśli będę miał czas na dotarcie do Przeciwwagi, może warto dać się w nią złapać? — Co za różnica: pojedyncza samobójcza wyprawa w ramach i tak samobójczej misji.

— Nie jestem pewna, czy to dobry pomysł, Phamie. Nawet jeśli ustąpimy mu we wszystkim, zabije nas, zanim znajdziemy się choćby w pobliżu statku.

— Na pewno będzie próbował. Posłuchaj, rozmawiaj z nim najdłużej, jak możesz. Spróbujemy namierzyć bydlaka przez radio i zniszczyć go razem z jego kryjówką. — W jego głosie nie było zbyt wielkiego optymizmu.


Presfora nie zabrała ich z powrotem na statek ani do pokojów. Zeszli razem po schodach znajdujących się wewnątrz zewnętrznych murów obronnych, na początku część Amdiego, potem Jefri z jego resztą, a na końcu singiel Presfory.

— Nic nie rozumiem, nic nie rozumiem — narzekał Amdi. — Przecież możemy się bardzo przydać.

— Nie widziałem żadnych dział wroga — dodał Jefri. Singiel miał mnóstwo wyjaśnień, aczkolwiek po jego głosie można było poznać, że jest bardziej niespokojny niż zwykle.

— Widział je jeden z moich członków, ukryty w dolinie. Rzucamy do walki wszystkich naszych żołnierzy. Musimy stawić wrogom solidny opór, bo inaczej wszyscy zginiemy i nie będzie kogo ratować. Na razie to będzie dla was najlepsze miejsce.

— Skąd wiesz? — spytał Jefri. — Czy pan Stal jest gdzieś blisko ciebie?

— Tak, jeden z moich członków jest z nim cały czas.

— Powiedz mu więc, że my musimy mu pomóc. Mówimy po samnorsku lepiej niż ty.

— Zaraz mu to powiem — szybko odparł Płaszcz.

Doszli do miejsca, gdzie w ścianach nie zostawiono już wąskich okiennych szczelin. Jedyne źródło światła stanowiły kopcące kaganki zatknięte na ścianach tunelu co dziesięć metrów. Powietrze w coraz węższym korytarzu było chłodne i zatęchłe, nie obite kamienne ściany lśniły wilgocią. Malutkich drzwiczek nie zrobiono z polerowanego drewna. Zamiast tego były kraty, a za drzwiami panowała ciemność. Dokąd my idziemy? Jefri nagle przypomniał sobie lochy ze wszystkich opowieści, jakie znał, zdradę, jakiej doświadczyła Wielka Dwójka i Hrabina Jeziora. Amdi najwyraźniej nic nie podejrzewał. Przy całej swej przekornej naturze, Szczeniaki był bardzo ufny. Zawsze wierzył w to, co mówił pan Stal. Ale rodzice Jefriego nigdy nie zachowywali się w ten sposób, nawet podczas ucieczki z Górnego Laboratorium. Pan Stal nagle stał się taki inny, jak gdyby stracił ochotę na udawanie miłego. A poza tym Jefri nigdy nie ufał posępnemu Presforze. Zwłaszcza teraz, gdy zachowywał się coraz bardziej podejrzanie.

Na pewno nie było żadnego nowego niebezpieczeństwa na wzgórzu.

Strach, bunt i podejrzliwość, wszystko to pojawiło się naraz. Jefri obrócił się i stanął naprzeciw Płaszcza.

— Dalej nie idziemy. To nie tu mieliśmy przyjść. Chcemy, żeby wysłuchał nas pan Stal i Ravna. — I wtedy doznał nagłego, odkrywczego olśnienia: — A ty jesteś zbyt mały, żeby nas zatrzymać.

Singiel wycofał się gwałtownie i usiadł. Opuścił głowę i mrugał.

— Więc mi nie ufasz? Masz całkowitą rację. Nie macie nikogo, komu moglibyście zaufać, prócz siebie samych. — Przeniósł wzrok z Jefriego na Amdiego, a następnie na ciągnący się dalej korytarz. — Stal nie wie, że was tu przyprowadziłem.

To wyznanie zostało wypowiedziane szybko i bez ogródek. Jefri głośno przełknął ślinę.

— Przyprowadziłeś nas tutaj, żeby zabić.

Amdi wpatrywał się w niego i w Presforę oczami wielkimi z przerażenia.

Singiel ułożył głowę w półuśmieszek.

— Myślisz, że jestem zdrajcą? Po tak długim czasie przyszła wreszcie chwila zdrowej podejrzliwości. Jestem z ciebie dumny — ciągnął cicho pan Presfora. — Jesteś otoczony zdrajcami, AmdijeM. Ale ja nie jestem jednym z nich. Jestem tu po to, by wam pomóc.

— Wiem. — Amdi wysunął się do przodu, aby dotknąć pyska singla. — Nie jesteś zdrajcą. Jesteś jedyną istotą oprócz Jefriego, której mogę dotknąć. Zawsze chcieliśmy cię polubić, ale…

— Powinniście być podejrzliwi. Wszyscy zginiecie, jeśli nie będziecie. — Presfora spojrzał na szczeniaki i na Jefriego, któremu twarz wykrzywiał nieufny grymas. — Twoja siostra żyje, Jefri. Jest teraz tam, na polu bitwy, i Stal wiedział o tym od początku. To on zabił twoich rodziców, zrobił niemal wszystko, o co obwiniał Snycerkę. — Amdi cofnął się parę kroków, przerażony, starając się wszystkiemu zaprzeczyć ruchem głów. — Nie wierzycie mi? To śmieszne. Kiedyś byłem takim znakomitym kłamcą. Potrafiłem zachęcić ryby, żeby same wskakiwały mi do pysków. A teraz, kiedy mówią prawdę, nie potrafię was przekonać. Posłuchajcie.

Nagle usłyszeli ludzki głos Stali, który dochodził od strony singla. Stal rozmawiał z Ravną o tym, że Johanna jest żywa, starając się wytłumaczyć z ataku, jaki kazał na nią przeprowadzić.

Johanna. Jefri ruszył naprzód i upadł na kolana przy Płaszczu. Niemal bez zastanowienia chwycił go za gardło i zaczął nim potrząsać. Ostre zęby zacisnęły się na jego ręce, gdy tamten starał się wyzwolić z uścisku. Amdi ruszył za chłopcem i zaczął odciągać go za rękawy. Po chwili Jefri wypuścił Presforę z rąk. Kilka centymetrów od jego twarzy singiel wpatrywał się w niego oczyma, w których odbijało się światło kaganka.

— Ludzkie głosy łatwo podrobić… — odezwał się Amdi. Fragment spojrzał na niego lekceważącym wzrokiem.

— Oczywiście. Nie twierdzę też wcale, że była to bezpośrednia transmisja. To, co słyszeliście, zdarzyło się kilka minut temu. A oto, co Stal i ja planujemy dokładnie w tej chwili. — Przestał mówić po samnorsku i hol wypełnił się bulgoczącymi akordami mowy sfor. Mimo że spędził wśród nich cały rok, Jefri mógł zrozumieć jedynie przybliżony sens rozmowy. Słyszał konwersację dwóch sfor. Jedna z nich chciała, żeby ta druga coś zrobiła. „Przyprowadź Amdijefriego” — te dźwięki były dla niego jasne. Amdiranifani cały zesztywniał, z każdym członkiem wsłuchanym uważnie w przekazywane odgłosy.

— Przestań! — zapiszczał. W korytarzu zapanowała grobowa cisza. — Pan Stal, och, pan Stal. — Cały Amdi przytulił się do Jefriego. — Mówił o skrzywdzeniu ciebie, jeśli Ravna go nie posłucha. Chce zabić wszystkich Gości, kiedy wylądują. — W szeroko otwartych oczach pojawiły się łzy. — Nic nie rozumiem.

Jefri wysunął rękę w stronę Płaszcza.

— Może te głosy też podrabia.

— Nie wiem. Nigdy nie udałoby mi się podrobić rozmowy dwóch sfor w tak znakomity sposób… — Malutkie ciałka drżały wtulone w Jefriego i słychać było tylko dźwięk ludzkiego płaczu, dziwnie znajome odgłosy, jakie wydaje małe dziecko, które nagle zostało całkiem samo. — Co teraz zrobimy, Jefri?

Ale Jefri nie odpowiadał, przypominając sobie i wreszcie rozumiejąc wrażenia z pierwszych minut po tym, jak wojska Stali uratowały go — pojmały? — przy statku. Wspomnienia przytłumione późniejszą uprzejmością pana Stali wypełzły z zakamarków jego pamięci. Mama, Tata, Johanna. Alejohanna wciąż żyje, gdzieś za tymi murami.

— Jefri?

Ja też nie wiem, co robić. Może gdzieś się ukryjemy? Przez chwilę wpatrywali się w siebie. W końcu odezwał się fragment.

— Jest lepszy sposób niż ukrywanie się. Wiecie już, że w tych ścianach biegną ukryte korytarze. Jeśli zna się punkty wejściowe — a ja je znam — można się dostać niemal do każdego miejsca. Można nawet wydostać się na zewnątrz.

Do Johanny.

Amidi przestał płakać. Trzech jego członków przyglądało się Presforze z przodu, z tyłu i z boków. Reszta wciąż była uczepiona chłopca.

— Wciąż ci nie ufamy, Presforo — powiedział Jefri.

— To dobrze, to dobrze. Moja sfora ma kilka całkiem odmiennych części. Nie wszystkim warto ufać.

— Pokaż nam wszystkie wejścia. My podejmiemy decyzję.

— Nie będzie na to czasu…

— W porządku, więc zacznij nam pokazywać. Jednocześnie przekazuj nam wszystko, co mówi pan Stal.

Singiel machnął głową i znów usłyszeli podwójny strumień mowy sfor. Płaszcz podniósł się obolały i poprowadził dzieci do bocznego tunelu, tam gdzie kaganki były już niemal wypalone. Najgłośniejszym dźwiękiem w tym miejscu było kapanie wody. Korytarz został zbudowany niecały rok temu, ale — jeśli nie patrzeć na świeżo przyciętą, nieregularną powierzchnię kamieni — wyglądał na bardzo stary.

Szczeniaki znowu uderzyły w płacz. Jefri poklepał po grzbiecie tego, który zwisał mu z ramienia.

— Amdi, proszę cię, tłumacz dla mnie.

Po chwili w uchu usłyszał niepewny głos przyjaciela.

— Pa-pan Stal znowu się pyta, gdzie jesteśmy. Presfora odpowiada mu, że jesteśmy uwięzieni za zwałem gruzu, bo zawalił się sufit w wewnętrznym skrzydle. — Rzeczywiście, chwilę przedtem usłyszeli, jak walą się jakieś ściany, ale hałas dochodził z bardzo daleka. — Pan Stal posłał resztę Presfory i pana Szreka, żeby nas odkopali. Głos pana Stali jest taki… inny.

— Może to nie on — wyszeptał Jefri. Długa chwila ciszy.

— Nie, to on. Wydaje się wściekły i używa takich dziwnych słów.

— Wielkich słów.

— Nie. Przerażających. Mówi coś o ścinaniu i zabijaniu… Ravny, ciebie i mnie. On… on wcale nas nie lubi, Jefri.

Singiel zatrzymał się. Nad nimi wisiał ostatni kaganek. Było zbyt ciemno, by widzieć cokolwiek prócz wielkich cieni. Wskazywał jakieś miejsce na ścianie. Amdi wysunął się do przodu i pchnął kamień. Przez cały czas pan Presfora przekazywał im to, co działo się na zewnątrz.

— W porządku — powiedział Amdi — otwiera się. A tunel jest tu wystarczająco szeroki dla ciebie, Jefri. Myślę, że…

Presfora odezwała się ludzkim głosem.

— Gwiezdni Ludzie wrócili. Widzę ich mały stateczek… W samą porę udało mi się zbiec. Stal robi się coraz bardziej podejrzliwy. Za kilka sekund zacznie was szukać po całym zamku.

Amdi spojrzał w ciemną dziurę.

— Idźmy więc — odezwał się cichym, smutnym głosem.

— Aha. — Jefri wyciągnął rękę, aby dotknąć jego ramienia. Jeden z członków Amdiego wprowadził go do otworu wyciętego w chropowatym kamieniu. Jeśli odpowiednio ściągnie ramiona, będzie miał wystarczająco dużo miejsca, by się czołgać. Przed nim był tylko jeden szczeniak. Reszta szła z tyłu. — Mam na dzieje, że tunel nie będzie się zwężał.

— Nie powinien. — To był głos Presfory. — Wszystkie przejścia są zaprojektowane dla sfory w lekkiej zbroi. Ważne, żebyście trzymali się tuneli idących w górę. Idźcie cały czas naprzód, a na pewno w końcu znajdziecie się na zewnątrz. Pham przelatuje statkiem około… hm… pięciuset metrów od murów obronnych.

Jefri nie mógł nawet obejrzeć się przez ramię, by odezwać się do Płaszcza.

— A co będzie, jeśli pan Stal wyśle za nami pogoń tymi tunelami?

Zapadła krótka chwila ciszy.

— Najprawdopodobniej nie zrobi tego, jeśli nie będzie wiedział, że tu weszliście. I tak znalezienie was tutaj zabrałoby zbyt wiele czasu. Ale — jego głos stał się nagle łagodniejszy — istnieje kilka otworów wyjściowych na szczytach murów. Na wypadek gdyby żołnierzom wroga udało się dostać do środka z zewnątrz, musi istnieć jakiś sposób na zabicie ich, gdy będą w tunelach. Stal może zalać je olejem.

Ta możliwość jakoś nie przeraziła Jefriego. W tej chwili sposób wydawał mu się straszliwie dziwaczny.

— Więc lepiej się spieszmy — powiedział.

Chłopiec zaczął przeciskać się do przodu, a reszta Amdiego wczołgała się za nim. Był już kilka metrów w tunelu, kiedy usłyszał głos Amdiego przy wyjściu.

— Czy tobie nic się nie stanie, panie Presforo? A może to kolejne kłamstwo? — pomyślał Jefri. Głos tamtego był jak zawsze chłodny i cyniczny.

— Powinienem wyjść z tego bez szwanku. Pamiętajcie, proszę, że to ja wam pomogłem.

A potem właz się zamknął i dwaj przyjaciele zaczęli pełznąć naprzód w ciemności.


Negocjacje, cholera. Dla Phama było rzeczą oczywistą, że propozycja Stali dotycząca „bezpiecznego spotkania” była jedynie przykrywką dla planowanej rzezi. Nawet Ravna nie dała się zwieść nowym pomysłom sfory. Ale oznaczało to, że w końcu Stal improwizował, że zawiodły wszystkie przygotowane scenariusze i plany. Problem polegał na tym, że wciąż nie dawał im żadnej możliwości manewru. Pham chętnie dałby się zabić za kilka godzin sam na sam z Przeciwwagą, ale Stal miał zamiar uśmiercić ich, zanim w ogóle zdążą zobaczyć statek uciekinierów.

— Kołuj cały czas, Błękitny Pancerzyku. Chcę, żeby Stal miał świadomość, iż jesteśmy blisko, ale żebyśmy nie stanowili dobrego celu.

Jeździec przytaknął machnąwszy odroślą i statek oderwał się szybko od mchu, poszybował równolegle do murów zamku w odległości stu metrów od twierdzy, a następnie znowu się opuścił. Znajdowali się nad ziemią niczyją, pomiędzy siłami Snycerki i Stali.

Johanna Olsndot obróciła się, by spojrzeć na niego. Mały stateczek był teraz wyjątkowo zatłoczony. Błękitny Pancerzyk pochylał się nad łukowatą, jeździecką konsolą, Pham i Johanna cisnęli się na siedzeniach ustawionych za nim, a sfora zwana Pielgrzymem rozmieściła swych członków po całej nie zajętej jeszcze przestrzeni.

— Nawet gdybyś zlokalizował comm, nie strzelaj. Jefri może być bardzo blisko.

Przez dwadzieścia minut Stal obiecywał natychmiastowe pojawienie się Jefriego Olsndota.

Pham spojrzał na jej poznaczoną ciemnymi smugami twarz.

— Jasne, nie będziemy strzelać, dopóki nie będziemy dokładnie wiedzieć, w co celujemy.

Dziewczyna kiwnęła głową. Nie mogła mieć więcej niż czternaście lat, ale była niezłym żołnierzem. Połowa ludzi, jakich miał okazję poznać w Queng Ho, z miejsca wpadłaby w histerię, gdyby przeżyła to, co ona miała okazję przeżyć przed chwilą. A z pozostałych niewielu potrafiłoby złożyć bardziej zwięzły raport z najważniejszych wydarzeń.

Spojrzał na sforę. Nieprędko zdoła się przyzwyczaić do tych stworzeń. Na początku wydawało mu się, że dwóm spośród psów wyrastają dodatkowe głowy. Po chwili dopiero zorientował się że małe główki należały do szczeniaków transportowanych w kieszeniach kurtek. Pielgrzym rozsiadł się po całym statku. Do której jego części ma mówić? Wybrał głowę, która spoglądała w jego kierunku.

— Czy wiesz, jak prowadzić układy ze Stalą?

Sfora mówiła po samnorsku lepiej od niego.

— Stal i Ocios są równie zmyślni jak wszystko, co widziałem w danniku Johanny. A Ocios to zimny drań.

— Ocios? Nie wiedziałem, że jest jeszcze ktoś o takim imieniu… Rozmawialiśmy co prawda z jakimś „panem Rębaczem”. To jakiś asystent Stali.

— Hmm. Jest wystarczająco chytry, by udawać pomniejszego pachołka… Szkoda, że nie możemy wylądować i pogadać o tym ze Snycerką. — Jego intonacja kryła uprzejmą prośbę. Pham zastanowił się, jaki procent sfor stanowią osobniki równie elastyczne co ten. Podejrzewał, że Szpony mogłyby stać się rasą diabelnie sprawnych kupców, gdyby udało im się wylecieć w kosmos.

— Niestety, nie mamy na to czasu. Prawdę mówiąc, jeśli nie dostaniemy się do zamku natychmiast, możemy wszystko stracić. Mam nadzieję, że Stal się tego nie domyśla.

Głowy delikatnie zmieniły pozycję. Największy z członków, ten, z którego kurtki wystawało złamane drzewce strzały, zbliżył się do dziewczyny.

— Jeśli to Stal wszystkim dowodzi, mamy pewne szansę. Jest wyjątkowo bystry, ale sądzimy, że wpada w szał, kiedy zaczyna robić się gorąco. Daję głowę, że gdy zobaczył, jak odnajdujecie Johannę, zaczął gonić własne ogony. Starajcie się wytrącać go z równowagi i możecie spodziewać się, że popełni poważne błędy.

— On może zabić Jefriego — wtrąciła się gwałtownie Johanna.

Albo wysadzić statek w powietrze.

— Ravno, jakieś postępy w rozmowach ze Stalą? Po chwili usłyszeli jej głos w commie.

— Nie. Ale groźby są obecnie bardziej jawne, a jego samnorski coraz trudniej zrozumieć. Stara się przenieść działo z północnej części zamku. Myślę, że nie zdaje sobie sprawy, jak wiele potrafię zobaczyć… Wciąż nie przyprowadził Jefriego do radia.

Dziewczyna pobladła, ale nie odezwała się ani słowem. Jej dłoń ukradkowo zacisnęła się na jednej z łap Pielgrzyma.

Błękitny Pancerzyk nie odzywał się przez cały czas akcji ratunkowej, najpierw dlatego, że miał odrośle zajęte lotem, potem dlatego, że dziewczyna i sfora miały tyle do powiedzenia. Pham zauważył, że jedna część Pielgrzyma stara się w dyskretny sposób obwąchać Jeźdźca. Błękitny Pancerzyk nie wydawał się tym dotknięty, jego rasa miała wiele doświadczeń z dziwnymi stworami.

Teraz jednak Jeździec wydał z siebie swoje „brap”, żeby przyciągnąć ich uwagę.

— Sir Phamie, przed zamkiem widzę jakąś krzątaninę.

Pielgrzym zauważył to niemal w tej samej chwili. Jedna jego głowa pomagała drugiej przyjrzeć się wszystkiemu przez teleskop.

— Tak. Otwierają główną bramę wypadową. Ale po co Stal wysyła teraz sfory na zewnątrz? Przecież Snycerka rozniesie je bez trudu.

Wróg rzeczywiście wysyłał z zamku piechotę. Sfory wybiegały z szerokiego otworu w murach, pędząc na złamanie karku, podobnie jak wojska, które Pham pamiętał jeszcze z dzieciństwa. Ale zaraz po wyjściu za bramę, żołnierze rozdzielali się na grupki po cztery, sześć psów i rozchodzili się wzdłuż murów otaczających zamek.

Pham pochylił się do przodu, starając się objąć wzrokiem jak największy obszar murów.

— Może wcale nie. Te typki nie idą do przodu. Nie wychodzą poza zasięg strzał kuszników, którzy stoją na wałach.

— Tak, ale my wciąż mamy działa. — Perfekcyjna imitacja ludzkiej mowy w wykonaniu Pielgrzyma na chwilę została przerwana i kabinkę wypełniły dźwięki szpońskiej mowy.

— Dziwna rzecz. Wygląda na to, że starają się nie wypuścić kogoś na zewnątrz.

— Czy są jakieś inne wyjścia?

— Prawdopodobnie. Poza tym w murach jest mnóstwo małych tunelików szerokich na jednego osobnika.

— Ravno?

— Stal w ogóle ze mną nie rozmawia. Powiedział coś o zdrajcach, którzy przeniknęli do zamku. Obecnie odbieram tylko jakiś szpoński bulgot. — Pham widział, jak ponad sforami, które z dołu otaczały zamek, żołnierze wroga przesuwają się wzdłuż blanków od jednego otworu strzelniczego do drugiego. Coś rozwścieczyło szczurze gniazdo.

Johanna Olsndot trwała w panicznej koncentracji. Jej wolna dłoń zacisnęła się w pięść, wargi lekko drżały.

— Przez cały czas myślałam, że nie żyje. Jeśli zabiją go teraz, to po prostu… — Nagle gwałtownie podniosła głos. — Co oni robią? — Na szczyty murów wyniesiono żeliwne kotły.

Pham domyślał się, o co chodzi. W czasie oblężeń na Canberze również uciekano się do podobnych sposobów. Spojrzał na dziewczynę i nie odzywał się ani słowem. I tak nie możemy nic na to poradzić.

Pielgrzym nie był na tyle uprzejmy lub też po prostu nie traktował jej jak dziecka.

— To olej, Johanno. Chcą zabić kogoś, kto znajduje się wewnątrz murów. Ale jeśli uda mu się wyjść… Błękitny Pancerzyku, czytałem o megafonach, czy mógłbym użyć czegoś takiego. Jeśli Jefri jest wewnątrz murów, Snycerka może śmiało zmieść żołnierzy Stali z pola i z murów.

Pham chciał zaprotestować, ale Jeździec już uczynnił odpowiedni kanał. Szpońskie okrzyki Pielgrzyma odbiły się echem po całym zboczu. Głowy wszystkich zgromadzonych wokół zamku odwróciły się w ich stronę. Dla tamtych głos ten musiał brzmieć jak głos boga. Akordy i trele trwały jeszcze kilka chwil, potem ustały.

Natychmiast usłyszeli głos Ravny na linii.

— Czymkolwiek było to, co zrobiliście przed chwilą, wiedzcie, że Stal został doprowadzony do ostateczności. Ledwo rozumiem to, co mówi. Wydaje mi się, że opisuje, jakim straszliwym torturom podda Jefriego, jeśli natychmiast nie powstrzymamy Snycerki.

— W porządku — mruknął Pham. — Podlećmy trochę wyżej, Pancerzyku.

Była już najwyższa pora, żeby porzucić wszelkie subtelności. Chwiejnym lotem statek wzniósł się w górę. Ruszyli do przodu, lecąc niewiele szybciej niż biegnący człowiek. Za nimi na skraju wzgórza pojawiało się coraz więcej żołnierzy Snycerki. Po straszliwym ostrzale Phama większość z nich wycofała się na dalekie pozycje. Wszystko mogło się rozstrzygnąć, zanim oddziały te dotrą do zamku… Ale zasięg dział Snycerki wciąż był groźny: kłęby dymu i erupcje ognia nadal pojawiały się wzdłuż wałów, a po chwili do ich uszu doszedł potężny huk. Stal miał drogo zapłacić za zabicie Jefriego.

— Czy możesz użyć wiązkowca do oczyszczenia murów z wojsk Stali? — spytała Johanna.

Pham już miał kiwnąć głową, kiedy zauważył, co się dzieje wokół zamku.

— Zobaczcie, olej! — Pomiędzy murami a strzegącymi ich sforami wykopane w ziemi doły z wolna napełniały się czarną cieczą, zmieniając się w oleiste sadzawki. Dopóki nie dowiedzą się, którędy wyjdzie chłopak, najlepiej nie przyczyniać się do powstania ognia.

— Ojojoj! — zawołał Pielgrzym. Po chwili znów coś wykrzykiwał przez głośnik. Ostrzał artyleryjski ustał.

— W porządku — odezwał się Pham — teraz wszystkie oczy na mury zamku. Lataj cały czas po obwodzie, Pancerzyku. Jeśli zauważymy Jefriego, zanim dostrzegą go zbiry Stali, mamy jeszcze szansę.

— Rozciągnęli się na całą długość murów z każdej strony z wyjątkiem północy. — To był głos Ravny. — Myślę, że Stal nie ma najmniejszego pojęcia, gdzie może być chłopak.


Kiedy rzuca się wyzwanie Niebiosom, stawka jest bardzo wysoka. A w tej grze ja mogłem być zwycięzcą, gdybym tylko nie został zdradzony. Mogłem być zwycięzcą. Ale teraz maski zostały zrzucone i liczyła się tylko brutalna siła wroga. Stal zdołał opanować się i wyjść z histerycznego zamroczenia ostatnich kilku minut. Jeśli nie zdobędę Niebios, mogę przynajmniej ściągnąć je do Piekła. Trzeba zgładzić Amdijefriego, zniszczyć statek, na którym tak zależy Gościom… przede wszystkim jednak należy zniszczyć zdrajcę nauczyciela.

— Tak, panie? — to był Szrek.

Stal odwrócił w jego stronę jedną z głów. Czas na histerię już minął.

— Jak idzie zalewanie? — spytał spokojnie. Nie będzie już więcej pytał o Presforę.

— Dobiega końca. Olej wydostaje się już za’mury. — Obie sfory przysiadły nagle na zadach, gdy jedna z bomb Snycerki eksplodowała tuż przy wałach. Wojska królowej wracały w stronę zamku… a kusznicy Stali byli zajęci zalewaniem tuneli i pilnowaniem wyjść. — Być może wypłukaliśmy zdrajców na zewnątrz, drogi lordzie. Jeszcze zanim Snycerka wznowiła ogień, słyszeliśmy jakieś hałasy w południowo-wschodniej ścianie. Ale obawiam się, że kosmici dostrzegą wszystkie nasze manewry w tamtych okolicach. — Jego głowy przekrzywiły się kurczowo.

To straszne widzieć, jak Szrek rozpada się na kawałki, pomyślał Stal. Szrek był lojalny jak maszyna, ale obecnie jego uporządkowany świat walił się w gruzy i nie było już nic, co by mogło służyć mu za oparcie. Zostało tylko szaleństwo, które powołało go do życia.

Jeśli Szrek był bliski rozpadu, oznaczało to rychły koniec oblężenia Wzgórza Gwiezdnego Statku. Jeszcze tylko chwila. To wszystko, czego mi trzeba. Stal zmusił swych członków do przybrania pewnej siebie postawy.

— Rozumiem. Znakomicie się spisałeś, Szrek. Wciąż mamy szansę na zwycięstwo. Znam sposób myślenia tych modliszek. Jeśli zabija się dziecko, szczególnie na ich oczach, momentalnie duch w nich upada… tak samo jak upada on w małych szczeniaczkach, gdy je odpowiednio zastraszyć.

— Tak, panie. — W oczach Szreka widać było lekkie niedowierzanie, ale to zapewnienie powinno wystarczyć, by go podtrzymać na duchu. Zachowujące pozory wiarygodności wyjaśnienie, które umożliwi mu kontynuowanie rozpoczętej gry.

— Zapalcie olej wokół murów. Ustaw żołnierzy wokół wyjść, którymi według ciebie może próbować umknąć Amdijefri. Dla właściwego efektu Goście powinni wszystko widzieć. I… — i wysadź statek uciekinierów! Omal nie wymknęły mu się te słowa, ale w porę się zorientował. Ładunki wybuchowe wbudowane w Szczęki i umieszczone pod świątynią Gwiezdnego Statku zniszczą wszystko, co znajduje się wewnątrz tych budowli, a także zabiją znajdujące się w nich sfory. Gdyby wydał takie polecenie Szrekowi, odkryłby swoje prawdziwe zamiary. -…i zróbcie to szybko, zanim wojska Snycerki otoczą nas całkowicie. To ostatnia nadzieja ruchu, Szreku.

Szrek, kłaniając się, wyszedł na schody. Stal trwał nadal we władczej postawie, mężnie wpatrując się w pole bitwy, dopóki tamten nie zniknął mu z oczu. Następnie wychylił się z wału i cisnął radiem o kamienny pasaż. Radio nie rozbiło się, a zamiast tego usłyszał głos modliszki zwanej Ravną. Stal zbiegł po schodach w kierunku upuszczonego nadajnika.

— Nic nie dostaniecie! — wrzasnął po szpońsku. — Wszystko, czego chcecie, zginie i zostanie zniszczone!

A potem zbiegł schodami jeszcze niżej i ruszył przez dziedziniec. Zanurkował do korytarza, który otaczał Powitalne Szczęki. Z łatwością mógł go wysadzić, ale najprawdopodobniej główna część gmachu i znajdujący się w niej statek przetrwałyby ten wybuch. Nie, musi dojść do samego serca. Zniszczyć statek i zabić wszystkie uśpione modliszki. Wszedł do sekretnego pomieszczenia, wziął ze sobą dwie kusze i dodatkowy płaszcz radiowy, który wcześniej specjalnie przygotował. W środku płaszcza znajdowała się mała bomba. Wypróbował ją już kiedyś z drugim kompletem płaszczy. Sfora, która miała je na sobie, zginęła na miejscu.

Znowu w dół schodami, do magazynku. Nie słyszał już odgłosów bitwy. Jedynym dźwiękiem było chrobotanie jego metalowych szponów o podłogę. Wokół pełno było skrzyń z prochem, żywności, świeżego drewna. Lonty i założone ładunki znajdowały się już tylko pięćdziesiąt jardów dalej. Stal zwolnił i schował pazury, tak aby metalowe nakładki nie stukały o kamienie. Nasłuchiwał. Patrzył we wszystkie strony. Instynktownie wiedział, że znajdzie go właśnie tutaj. Fragment Ociosa. Ocios prześladował go od początku jego istnienia, prześladował go nawet wtedy, kiedy został w większości zabity. Ale do czasu jego jawnej zdrady Stal nie był zdolny wyzwolić w sobie całej nienawiści, jaką do niego żywił. Najprawdopodobniej Mistrz zbiegł wraz z dziećmi, ale istniała możliwość, że Ocios zaplanował zwycięstwo całkowite. Istniała możliwość, że wrócił. Stal wiedział, że jego własna śmierć jest coraz bliżej. Wciąż jednak miał szansę na chwile tryumfu. Jeśli własnymi zębami i pazurami mógłby zabić Mistrza… Proszę cię, bardzo cię proszę kochany Mistrzu, bądź tutaj. Bądź tutaj i myśl sobie, że jeszcze raz uda ci się mnie oszukać.

To życzenie się spełniło. Usłyszał ciche odgłosy myśli. Były coraz bliżej. Zza ułożonych ponad jego głową skrzyni wysunęło się kilka głów. Dwóch innych członków fragmentu ukazało się w korytarzu przed nim.

— Uczniu.

— Mistrzu. — Stal uśmiechnął się. Miał przed sobą całą piątkę. W jakiś sposób fragmentowi udało się przeszmuglować do zamku pozostałych członków. Ale nie mieli na sobie radiowych płaszczów! Członkowie stali nadzy, ich skóra pokryta była jątrzącymi się ranami. Bomba radiowa na nic się nie przyda. Ale chyba nie miało to znaczenia, Stal widywał sfory wyglądające znacznie zdrowiej niż ta, którą miał przed sobą. Jego ukryci w cieniu członkowie podnieśli kusze. — Przyszedłem tu, by cię zabić.

Głowy przyszłego trupa wykonały lekceważący gest.

— Przyszedłeś spróbować.

W prostym starciu, szczęki przeciwko szczękom i pazury przeciwko pazurom, Stal nie miałby najmniejszych kłopotów z uśmierceniem rywala. Ale fragment ustawił trzech swoich członków trochę wyżej, obok wielkich skrzyń, które wyglądały, jakby zaraz miały runąć w dół. Rzucenie się na niego z impetem byłoby fatalnym błędem. Ale gdyby dobrze wycelował z kusz… Stal przysunął się nieco do przodu, stając niedaleko od prawdopodobnego miejsca upadku wielkiej skrzyni.

— Czy naprawdę spodziewasz się przeżyć, fragmencie? Nie jestem twoim jedynym wrogiem. — Machnął nosem w kierunku wyjścia z magazynu. — Tam, na zewnątrz, czekają tysiące innych, którzy pragną twojej śmierci.

Tamten pokiwał głowami w upiornym uśmiechu. Z otwartych ran wciąż sączyła się krew.

— Stal, mój drogi, ty zupełnie nic nie rozumiesz. Przecież właśnie ty umożliwiłeś mi przeżycie. Czy tego nie widzisz? Ja ocaliłem dzieci. A teraz staram się ocalić przed tobą statek. To w końcu zapewni mi zgodę wrogów na warunkową kapitulację. Przez wiele lat będę bardzo słaby, ale przeżyję.

W poranionej sforze znów widać było dawnego Ociosa. Jego dawny oportunizm.

— Ale ty jesteś tylko fragmentem. W trzech piątych jesteś…

— Zahukaną nauczycielką? — Ocios opuścił głowy i zamrugał nieśmiało. — Okazała się silniejsza, niż myślałem. Przez pewien czas rządziła tą sforą, ale kawałek po kawałku udało mi się odzyskać panowanie. W końcu, nawet bez pozostałych, jestem w całości.

Ocios znowu w całości. Stal cofnął się nieco, jakby przestraszony. Ale wszystko to, co usłyszał, wydało mu się nagle bardzo dziwne. Tak, Ocios był wyraźnie pewny siebie. Ale teraz, kiedy Stal miał przed sobą całą sforę, widział, że jest coś w jej ruchach, co… Nagle doznał olśnienia, które przez chwilę napełniło go dumą. Przynajmniej raz w życiu widzę lepiej niż Mistrz.

— W całości, powiadasz? Pomyśl tylko. Obaj dobrze wiemy, jaką wewnętrzną walkę toczą dusze, jak niewiele w tym rozsądnego komponowania, jak wiele niewiadomych. Sądzisz, że zabiłeś w sobie nauczycielkę, ale skąd w takim razie bierze się to zaufanie do innych? To, co robisz, jest dokładnie tym, co zrobiłaby Presfora. Wszystkie myśli są twoje, ale fundament stanowi jej dusza. I cokolwiek byś myślał, to właśnie niepozorna nauczycielka odniosła w tobie zwycięstwo!

Fragment zawahał się, nagle zdając sobie sprawę z tej prawdy. Jego nieuwaga trwała ułamek sekundy, ale Stal na to właśnie czekał. Jego dwóch członków wyskoczyło z cienia, wypuściło strzały i rzuciło się na Ociosa z wyciągniętymi szponami.

CZTERDZIEŚCI

Kiedy indziej wspinaczka tunelami w ścianach byłaby świetną zabawą. Chociaż w środku panowały absolutne ciemności, Amdi był przed chłopcem i za nim, a nosy pozwalały mu znakomicie wyczuć drogę. Kiedy indziej czułby radosny dreszczyk z odkrywania czegoś nowego, a wyciągnięta pozycja umysłu dostarczałaby mu zabawnych wrażeń.

Ale obecnie jego umysłowe pomieszanie wynikało jedynie ze strachu. Wciąż wpadał na Jefriego.

— Idę najszybciej, jak mogę. — Spodnie chłopca były już w strzępach, poprzecierane o szorstkie kamienie. Przeciskał się coraz szybciej, prawie nie zdając sobie sprawy z bólu, jaki wywoływało szuranie odkrytymi kolanami po nieregularnych kawałkach skały. Szczeniak przystanął i wiercił się na boki.

— Rozejście. Moim zdaniem powinniśmy… co powinniśmy, Jefri?

Jefri cofnął się, uderzając głową o sufit tunelu, który przypominał korytarzyk wykopany przez jakiegoś sporego robaka. Przez większość roku to on polegał na pewności siebie Amdiego, na jego ekspansywnej inteligencji. Teraz… Nagle dotarło do niego, że ze wszystkich stron otaczają ich tony skał. Jeśli tunel zwęzi się jeszcze o kilka centymetrów, zostaną tu na zawsze.

— Jefri?

— Ja nie… — Myśl! - Która odnoga idzie w górę?

— Chwileczkę. — Członek idący na czele całej grupy odbiegł kawałek w jedną odnogę.

— Nie odchodź za daleko! — zawołał Jefri.

— Nie martw się. Ja… on będzie wiedział, jak wrócić. — Po chwili usłyszał tupot łap powracającego fragmentu, który przybiegł i dotknął nosem jego policzka. — Ta z prawej idzie do góry.

Nie uszli więcej niż piętnaście metrów, gdy Amdi usłyszał jakieś odgłosy.

— Ktoś nas goni? — spytał Jefri.

— Nie. To znaczy, nie jestem pewien. Zatrzymaj się. Posłuchaj… Słyszysz? Taki lepki bulgot. — Olej.

Nie ma już czasu na zatrzymywanie się. Jefri ruszył w górę tunelem najszybciej, jak mógł. Głową uderzał o pułap i opadał na łokcie. Otrząsał się tylko i bez namysłu parł dalej. Po policzku zaczęła spływać mu strużka krwi.

Teraz i on słyszał bulgotanie oleju.

Ramiona ledwie mieściły się w wąskim tunelu. Przed sobą usłyszał głos Amdiego:

— Ślepy koniec… albo jesteśmy przy wyjściu! — Usłyszał skrzypienie. — Nie potrafię tego ruszyć. — Szczeniak obrócił się i za chwilę znalazł się między nogami Jefriego. Trzeba pchać z góry, Jefri. Te drzwiczki są bardzo podobne do tych, które widziałem w gmachu, otwierają się u góry.

Cholerny tunel zwężał się akurat przed włazem. Jefri przyciągnął ramiona do siebie i wciskał się naprzód. Naparł górną część drzwiczek. Poruszyły się może o centymetr. Podczołgał się troszeczkę bliżej, tak wciśnięty pomiędzy ściany, że nie mógł wziąć głębszego oddechu. Pchał ze wszystkich sił. Zewsząd spadały odłamki kamieni, a zza drzwiczek do środka wlewało się światło. Nie było to światło bezpośrednio z zewnątrz, wciąż zasłaniały ich kamienne węgły, ale i tak była to najpiękniejsza rzecz, jaką Jefri kiedykolwiek widział. Jeszcze pół metra i będzie poza tunelem, tyle że w tej chwili utknął między ciasnymi ścianami.

Skręcał się i wił, dzięki czemu przesunął się kawałeczek w przód, ale teraz było jeszcze gorzej niż przed chwilą.

— Jefri, tylnymi łapami już stoję w oleju. Cały tunel za nami jest już zatopiony.

Panika. Przez moment Jefri nie był w stanie o niczym myśleć. Tak blisko, tak blisko. Widział już kolory, smugi krwi na swoich rękach.

— Cofnij się! Zdejmę kurtkę i spróbuję się przecisnąć jeszcze raz.

Wycofanie się było prawie niemożliwe; tak dokładnie się zaklinował. Ale w końcu udało się. Przewrócił się na bok i wyplątał się z kurtki.

— Jefri! Dwóch moich członków jest już zanurzonych w oleju. Nie mogą oddychać. — Szczeniaki parły na niego ze wszystkich stron. Ich sierść była śliska od oleju. Śliska!

— Chwilka! — Jefri otarł ręką sierść jednego z nich i rozsmarował sobie olej na ramionach. Wyciągnął je daleko przed siebie i wyprostował, a następnie, odpychając się stopami, ponownie wcisnął się w wąski przesmyk. Za nim kilku członków Amdiego świszczało hałaśliwie z bólu. Znów utknął. Pchaj się. Pchaj.

Centymetr, jeszcze jeden. A po chwili ramiona miał już na zewnątrz i wtedy wszystko poszło już łatwo.

Opadł na ziemię i sięgnął w tył, wyciągając najbliższą część Amdiego. Szczeniak wyśliznął mu się z ręki, wydając z siebie pomruki, które nie były ani mową Szponów, ani ludzi. Jefri widział cienie kilku innych członków wyciągających coś, co było już poza jego polem widzenia. Po chwili jakaś zimna, mokra kulka futra wytoczyła się z mroku prosto w jego ramiona. Po sekundzie następny wychynął z tunelu. Jefri zdjął tę dwójkę na ziemię i otarł ich pyski z kleistej mazi. Jeden wstał i zaczął się energicznie otrząsać, drugi krztusił się i kaszlał.

Tymczasem reszta Amdiego wyskakiwała z otworu. Cała ósemka była umazana olejem. Słaniając się na nogach, zebrały się w kupę, ocierając jeden drugiemu zaklajstrowane tym-pany. Ich brzęczenie i charkotanie było zupełnie niezrozumiałe.

Jefri odwrócił się i ruszył w stronę światła. Byli ukryci za załomem muru… na swoje szczęście. Zza ściany usłyszał nawoływania żołnierzy lorda Stali. Podkradł się do rogu i rozejrzał się dookoła. Przez chwilę myślał, że wraz z Amdim znalazł się z powrotem na zamkowym dziedzińcu, tyle było tu wojska. Ale zaraz potem dostrzegł ciągnące się w dal zbocze wzgórza i dym unoszący się nad doliną.

Co teraz? Obejrzał się na Amdiego, który wciąż gorączkowo wycierał tympany. Dźwięki i pomruki, jakie wydawał, brzmiały coraz bardziej sensownie, a wszyscy jego członkowie ruszali się już swobodnie. Ponownie spojrzał na zbocze. Przez chwilę chciał biec w stronę żołnierzy. Tak długo uważał ich za obrońców.

Jeden z członków Amdiego zderzył się z jego nogami i obejrzał się na swoją resztę.

— Ojej! Pomiędzy nami a żołnierzami pana Stali jest prawdziwe jezioro oleju. Chyba…

Huk był głośny, ale nie przypominał wystrzału armatniego. Trwał krócej niż sekundę, a potem przeszedł w cichy hurgot. Kolejnych dwóch członków Amdiego wystawiło głowy za róg i zobaczyło, że jezioro zamieniło się w taflę ognia.


Błękitny Pancerzyk manewrował stateczkiem w odległości dwustu metrów od murów zamku, naprzeciwko miejsca, gdzie skupiły się wszystkie sfory. Lądownik leciał nad porosłym mchem terenem na wysokości, na której dorosły człowiek ma głowę.

— Sam nasz przelot sprawia, że się cofają — powiedział Pielgrzym.

Pham spojrzał przez ramię. Wojska Snycerki odzyskały pole i pędziły w stronę wałów. Jeszcze najwyżej sześćdziesiąt sekund i dojdzie do starcia ze sforami Stali.

Nagle usłyszał głośne „brap” z generatora Błękitnego Pancerzyka i spojrzał do przodu.

— Na Wielką Flotę — powiedział cicho. Sfory na wałach strzeliły z czegoś w rodzaju miotaczy płomieni do rowów wypełnionych olejem, ciągnących się u stóp zamkowych murów. Błękitny Pancerzyk podleciał trochę bliżej. Długie sadzawki z olejem ciągnęły się równolegle do ścian. W ten sposób sforom, które wcześniej wyszły z zamku, powrotna droga została niemal w całości odcięta. Cały obszar wokół murów, oprócz silnie strzeżonego odcinka szerokości trzydziestu metrów, został opanowany przez strzelające wysoko w górę płomienie.

Stateczek wzniósł się lekko ku górze, a następnie przekrzywił się i ześliznął w dół pchany podmuchem rozgrzanego ogniem powietrza. W większości miejsc olej dotykał nachylonej podstawy murów. Konstrukcja ścian wydawała się znacznie bardziej skomplikowana niż w zamkach na Canberze — w wielu miejscach widać było, że w podstawie znajdują się małe korytarze lub otwory. W budowli obronnej to dość idiotyczne rozwiązanie.

— Jefri! — wrzasnęła Johanna i palcem wskazała na środek odstępu, którego jeszcze nie opanowały płomienie. Pham zauważył, jak coś wycofuje się za załom muru.

— Też go zauważyłem. — Błękitny Pancerzyk zawrócił stateczkiem i ześliznął się w dół, w stronę murów. Dłoń Johanny zacisnęła się na ramieniu Phama, popychając go i szarpiąc. Ledwie słyszał jej głos na tle hałasu, jaki robił Pielgrzym.

— Proszę, proszę, proszę! — wołała.

Przez chwilę wyglądało na to, że im się uda. Wojska Stali były daleko, a znajdujące się pod nimi zbiorniki z olejem jeszcze nie płonęły. Mimo to Błękitny Pancerzyk stracił panowanie nad statkiem. Łagodne opadanie nie zostało skorygowane i statek ześliznął się bokiem na podłoże. Zderzenie przebiegało bardzo wolno, ale Pham usłyszał, jak trzeszczą podpory z jednego boku. Błękitny Pancerzyk wykonał kilka szybkich operacji przyciskami i druga strona stateczku również osiadła na ziemi. Działko wiązkowe było w tej pozycji skierowane wylotem do dołu. Pham rzucił Skrodojeźdźcowi gniewne spojrzenie. Wiedział, że w końcu stanie się coś takiego.

— Co się stało? Nie możesz wystartować jeszcze raz? — spytała Ravna.

Błękitny Pancerzyk manipulował jeszcze chwilę przyciskami, a potem wykonał gest, który u Jeźdźców był równoznaczny ze wzruszeniem ramionami.

— Jasne, że mogę. Ale to zajmie zbyt dużo czasu… — Odpinał wszystkie zabezpieczenia i odczepiał skrodę od pokładu. Właz przed nim otworzył się i do wnętrza przeniknęły hałaśliwe odgłosy bitwy.

— Co ty, u diabła, wyrabiasz, Pancerzyku?

Odrośle Jeźdźca odwróciły się z uwagą w stronę Phama.

— Trzeba ratować chłopca. Zaraz wszystko otoczą płomienie.

— A ten statek zostanie usmażony, jeśli go’tutaj zostawimy. Nigdzie nie pójdziesz, Pancerzyku! — Wychylił się do przodu wystarczająco mocno, by schwycić tamtego za niższe odrośle.

Johanna spoglądała to na jednego, to na drugiego — oszalała i przerażona.

— Nie! Proszę… — Ravna też na niego krzyczała. Pham zesztywniał, wpatrując się dziko w Jeźdźca.

Błękitny Pancerzyk potoczył się w jego stronę do wnętrza zatłoczonej kabinki i przysunął kilka odrośli do jego twarzy.

— A co zrobisz, jeśli cię nie posłucham? Idę, sir Phamie. Mam zamiar udowodnić, że nie jestem pachołkiem żadnej Mocy. Czy ty potrafisz zrobić to samo?

Umilkł i przez chwilę Jeździec i człowiek wpatrywali się w siebie z odległości kilku centymetrów. Ale Pham już nie starał się go zatrzymać.

Brap. Odrośle Błękitnego Pancerzyka cofnęły się, a on sam potoczył się na skraj włazu. Trzecia ośka skrody sięgnęła podłoża i zsunął się w dół, przez cały czas kontrolując przechył. Pham wciąż się nie ruszał. Ja nie jestem programem żadnej Mocy.

— Phamie? — Dziewczyna spoglądała na niego, ciągnąc go za rękaw. Nuwen otrząsnął się jak po koszmarnym śnie i spojrzał wokół siebie. Sfora zwana Pielgrzymem znajdowała się już poza statkiem. Czterej dorośli członkowie trzymali w pyskach krótkie mieczyki, stalowe szpony błyszczały na przednich łapach.

— Dobrze. — Odchylił jeden z paneli i wyciągnął pistolet, który pod nim ukrył. Ponieważ Błękitny Pancerzyk rozwalił statek, nie pozostawało im nic innego jak wykorzystać najlepiej to, co im zostało.

Gdy zdał sobie z tego sprawę, znów poczuł się wolny i swobodny. Wyplątał się z zabezpieczeń i wygramolił na zewnątrz. Pielgrzym stanął wokół niego. Dwóch członków, którzy nieśli szczeniaki, przygotowywało coś w rodzaju tarcz. Mimo że stwór miał zajęte pyski, przemawiał głośno i wyraźnie jak zawsze.

— Może uda nam się znaleźć jakieś przejście po… — między płomieniami. Z wałów nie leciały już żadne strzały. Gorąco bijące od płomieni było dla kuszników nie do wytrzymania.

Pham i Johanna ruszyli za Pielgrzymem, który omijał rowy wypełnione czarną breją.

— Trzymajcie się jak najdalej od oleju.

Sfory pana Stali okrążały płomienie. Pham nie był pewny, czy chcą zaatakować lądownik, czy też uciekają przed atakującymi wojskami Snycerki. Może nie miało to znaczenia. Przyklęknął na kolanie i z ręcznego pistoletu wypalił do nadciągających w ich stronę sfor. Ta broń nie mogła się równać z wiązkowcem, szczególnie z takiej odległości, ale i tak mogła poczynić niemałe szkody. Psy biegnące na przedzie zwaliły się na ziemię. Następne przeskoczyły przez nie. Dotarły do przeciwnego brzegu oleistej sadzawki. Tylko niektóre sfory zdecydowały się przebiec przez olej — wiedziały, czym to może się skończyć. Inne usunęły się z pola widzenia Phama, zasłonięte kadłubem lądownika.

Czy było jakieś suche przejście? Pham zaczął biec równolegle do rowu z olejem. Ta fosa musiała być podzielona na mniejsze odcinki, w przeciwnym razie bowiem ogień dawno by tu dotarł. Przed nim płomienie wznosiły się na dziesięć metrów w górę. Czuł, jak fale ciepła niemal rozbijają się o jego ciało. Ponad ścianą ognia unosił się smolisty dym odpływający w stronę pola bitwy, zmieniający słoneczne światło w czerwonawy poblask.

— Nic nie widzę — usłyszał zrozpaczony głos Ravny.

— Jest jeszcze szansa, Rav. — Jeśli zdołałby tamtych utrzymać z dala wystarczająco długo, tak żeby wojska Snycerki…

Sfory Stali znalazły bezpieczne przejście w ich stronę i zbliżały się coraz szybciej. Coś przemknęło tuż obok niego ze świstem. Strzała. Upadł na ziemię i otworzył ciągły ogień w stronę wroga. Gdyby wiedzieli, jak szybko wyczerpuje mu się magazynek, zapewne pędziliby dalej, ale po kilku sekundach rzezi natarcie się załamało. Nacierająca fala wroga rozpadła się na dwie części i psowate stwory uciekły w bok, próbując szczęścia w walce ze sforami Snycerki.

Pham obrócił się i spojrzał na zamek. Johanna i Pielgrzym stali dziesięć metrów dalej, bliżej murów obronnych. Dziewczyna próbowała wyrwać się trzymającej ją sforze. Pham skierował wzrok za jej spojrzeniem… Zobaczył Skrodojeźdźca. Błękitny Pancerzyk nie zwracał najmniejszej uwagi na sfory, które biegały wokół płonących sadzawek. Płynnie toczył się w stronę zamku, a oleiste ślady znaczyły jego drogę. Wszystkie odstające części oraz szarfę ładunkową owinął szczelnie wokół centralnej łodygi. Jechał na oślep przez rozgrzane powietrze, z każdą chwilą zbliżając się do coraz węższej luki pomiędzy huczącymi płomieniami.

Do murów zostało mu mniej niż piętnaście metrów. Nagle dwie z jego odrośli wyciągnęły się do przodu, w stronę buzującego piekła. Tam. Przez rozedrgane opary Pham zauważył dziecko wychodzące niepewnie zza kamiennej osłony. Obok niego widział jakieś małe, ciemne kształty. Pham puścił się biegiem w górę zbocza. Po tym terenie poruszał się znacznie szybciej niż Jeździec. Może wystarczy mu czasu.

Pojedynczy strumień ognia opadł łukiem z murów zamku w olejowy staw pomiędzy nimi i Jeźdźcem stojącym przy murze. To, co było wąskim przesmykiem bezpieczeństwa, zniknęło w jednej chwili, a przed nim rozciągał się nieprzerwany pierścień ognia.


— Wciąż jest jeszcze pełno wolnego miejsca. — wołał Amdi. Wyszedł kilka metrów przed ich kryjówkę, aby zrobić mały rekonesans za rogiem.

— Ten pojazd wylądował na ziemi! Coś… coś dziwnego… zbliża się do nas. Błękitny Pancerzyk czy Zielona Łodyżka?

Było tam również mnóstwo sfor Stali, ale nie zbliżały się, prawdopodobnie ze strachu przed latającym pojazdem. Ten pojazd był bardzo dziwaczny, nie miał w sobie nic z symetrii statku Straumerów. Wyglądało na to, że jest przechylony, jak gdyby się rozbił. Wysoki człowiek biegł przez pole bitwy, strzelając do żołnierzy Stali. Jefri także wyjrzał z kryjówki, a jego dłoń podświadomie zacisnęła się na najbliższym szczeniaku. To, co zbliżało się do nich, przypominało wózek na kółkach, podobny do zabytkowych maszyn z Nyjory. Boki pojazdu były pomalowane w ząbkowane pasy. Z wózka wyrastał w górę gruby pień.

Dwójka dzieciaków wyszła kawałek poza osłonę. Kosmita dostrzegł ich! Okręcał się wokół własnej osi, chlapiąc spod kół kawałkami mchu i kroplami oleju. Jakieś dwa cieniutkie „co-sie” wysunęły się z niebieskawego pniaka. Stwór skrzeczał po samnorsku.

— Szybko, sir Jefri. Mamy bardzo mało czasu. — Ponad tym dziwnym stworzeniem, za rowem wypełnionym olejem Jefri zauważył… Johannę.

I wtedy staw eksplodował, ogień, który wybuchł po jego obu stronach, rozprzestrzeniał się w mgnieniu oka, zasłaniając trasę ucieczki. Wciąż jednak kosmita machał do nich swoimi pnączami, mówiąc, by siadali na płaskim wierzchu jego kadłuba. Jefri usiadł na śmiesznym wózku, przytrzymując się wszystkiego, co tylko się nadawało. Amdi wskoczył za nim i czepiał się jego koszuli i spodni. Z bliska Jefri mógł się zorientować, że łodyga jest żywym stworzeniem. Skóra na łodydze, choć sucha i przydymiona, była miękka i poruszała się.

Dwóch członków Amdiego wciąż stało na ziemi, popatrując zza wózka na ogień.

— Ojej! — wrzasnął Amdi prosto w ucho Jefriemu. Pomimo to ledwie go było słychać wśród huczących płomieni. — Nigdy nie uda nam się przez to przedostać. Nasza jedyna szansa to zostać tutaj.

— Nie. Jeśli zostaniecie, zginiecie na pewno. — Głos kosmity dochodził z małej tabliczki u podstawy łodygi. — Ogień wciąż się rozprzestrzenia.

Jefri skulił się za łodygą Jeźdźca, ale wciąż czuł żar bijący od płomieni. Jeszcze chwila, a zajmie się namaszczona olejem sierść Amdiego. Pnącza jeźdźca uniosły w górę kolorowe płótno, które leżało na jego kadłubie.

— Naciągnijcie to na siebie. — Jednym z pnączy machnął w stronę reszty Amdiego. — Wszyscy się przykryjecie.

Dwa szczeniaki na dole kryły się za przednimi kołami stwora.

— Za gorąco, za gorąco — usłyszeli głos Amdiego. Ale ostatnia dwójka wskoczyła na wózek i ukryła się pod dziwną płachtą.

— Musicie być cały czas przykryci! — Jefri czuł, jak Jeździec naciąga płótno ze wszystkich stron. Wózek toczył się już w stronę płomieni. Przez każdą szczelinę w ich płóciennej osłonie przenikały do środka rozpalone ostrza bólu. Chłopiec gorączkowo starał się mocniej naciągnąć płachtę na nogi, najpierw jedną, potem drugą ręką. Jechali podskakując na wybojach, tak że Jefri z ledwością potrafił się utrzymać na wózku. Dookoła niego Amdi wpijał się wolnymi szczękami w płótno, aby utrzymać je odpowiednio naciągnięte. Ogień dookoła ryczał jak jakiś straszliwy potwór, a okrywająca ich tkanina coraz bardziej parzyła skórę. Za każdym podskokiem wózka trzęsło nim i rzucało na boki. Bał się, że w końcu wypuści z rąk ściskaną mocno łodygę. Przez jakiś czas panika przyćmiła wszelkie inne myśli. Dopiero znacznie później przypomniał sobie ciche dźwięki dobywające się z płytki głosowej i zrozumiał, co musiały oznaczać.


Pham znajdował się w pełnym biegu, kiedy ostatni staw stanął w płomieniach. Zamroczył go potworny ból. Ramionami zasłonił twarz i poczuł, jak skóra na rękach pokrywa się pęcherzami. Cofnął się.

— Tędy, tędy! — usłyszał z tyłu głos Pielgrzyma. Pobiegł za jego głosem, potykając się. Sfora siedziała w płytkim rowie. Czterej członkowie przesunęli swoje tarcze, aby osłonić się przed nowym ogniem. Dwóch z nich usunęło mu się z drogi, gdy nurkował za ich grzbietami do dołka.

Johanna i psy klepali go po głowie.

— Palą ci się włosy! — krzyczała dziewczyna. W kilka sekund zdołali ugasić ten mały płomień. Niektórzy członkowie Pielgrzyma także mieli osmaloną sierść. Kieszenie na grzbietach były bezpiecznie zamknięte. Po raz pierwszy nie wystawały z nich ciekawskie pyszczki szczeniaków.

— Wciąż nic nie widzę, Phamie. — To była Ravna mówiąca do nich z góry. — Co się dzieje?

Zerknął za siebie.

— Wszystko w porządku — wysapał. — Sfory Snycerki właśnie gromią wojska Stali. Ale Błękitny Pancerzyk… — Wyjrzał przez szparę pomiędzy tarczami. Miał wrażenie, że zagląda do pieca. Tuż przy murach obronnych być może znajdzie się jakiś skrawek terenu, gdzie będzie czym oddychać. Słaba nadzieja, ale…

— Coś się tam rusza. — Pielgrzym na chwilę wystawił głowę za tarczę. Po chwili znów ją schował, oblizując nos z obu stron.

Pham ponownie zajrzał przez szparę. W ogniu poruszały się jakieś cienie, widział miejsca, gdzie płomień był trochę ciemniejszy, coś tam się chwiało… poruszało?

— Też to widzę. — Poczuł, jak rozdygotana Johanna przytknęła głowę do jego głowy, starając się także coś zobaczyć. — To Błękitny Pancerzyk, Rav… na Wielką Flotę!!! — To ostatnie wyszeptał zbyt cicho, aby dało się słyszeć pośród huczących płomieni. Nie widział Jefriego Olsndota, ale… — Błękitny Pancerzyk toczy się przez płomienie, Rav.

Skroda wytoczyła się z zalanego olejem rowu. Przemieszczała się wolno i jednostajnie, torując sobie drogę wśród wybojów. Pham mógł teraz dostrzec malutki pojedynczy płomień pośród przerażającej pożogi. Łodyga Błękitnego Pancerzyka płonęła otoczona wieńcem płomyków. Odrośli nie trzymał już ciasno przy tułowiu. Wyciągał je wyprostowane na wszystkie strony, zamienione w kruche pochodnie.

— On wciąż jedzie, zaraz tutaj będzie.

Skroda wydostała się poza ścianę ognia i zaczęła bezwładnie toczyć się w dół zbocza. Błękitny Pancerzyk nie skierował się w ich stronę, ale zanim dojechał do lądownika, wszystkie sześć kółek gwałtownie zahamowało.

Pham wstał i pędem ruszył do tyłu, w stronę Skrodojeźdźca. Pielgrzym już wyjmował tarcze i ruszał za nim. Johanna 01-sndot stała przez chwilę, osamotniona i przygnębiona, wbijając pozbawione nadziei spojrzenie w buchające dymem płomienie wokół zamku. Jeden z członków Pielgrzyma schwycił ją za rękaw i odciągnął od ognia.

Pham był już przy Jeźdźcu. Przez chwilę przyglądał mu się w ciszy.

— Błękitny Pancerzyk nie żyje, Rav. Gdybyś go zobaczyła, nie miałabyś najmniejszych wątpliwości.

Odrośle spłonęły w całości, pozostały z nich tylko małe kikuty wzdłuż łodygi. Sama łodyga była cała popękana. Głos Ravny drżał w jego uchu.

— Cały płonął, a wciąż jechał przez ogień?

— To niemożliwe. Musiał zginąć po kilku metrach. Na pewno uruchomił autopilota. — Pham starał się zapomnieć zesztywniałe w agonii odrośle, które widział, gdy Jeździec przedzierał się przez pożar. Próbował nie myśleć przez chwilę, wpatrując się w rozpłatane ogniem ciało.

Skrada promieniowała gorącem. Pielgrzym obwąchiwał ją dookoła, cofając się gwałtownie za każdym razem, kiedy przysunął nos zbyt blisko. Nagle wysunął łapę uzbrojoną w stalowe szpony i pociągnął mocno za szarfę przykrywającą kadłub.

Johanna wrzasnęła, rzucając się do przodu, zanim Pham i Pielgrzym zdążyli zareagować. Splątane kształty pod szarfą nie poruszały się, ale nie były spalone. Dziewczyna schwyciła brata za ramiona i ściągnęła go na ziemię. Pham ukląkł obok niej. Czy dzieciak oddycha? Niemal nie zwracał uwagi na Ravnę krzyczącą mu do ucha i Pielgrzyma odrywającego od metalu małe psiaki.

Po kilku chwilach chłopiec zaczął się krztusić. Wymachiwał ramionami, natrafiając nimi na siostrę.

— Amdi! Amdi! — Jego oczy otworzyły się i zaraz potem rozszerzyły w wyrazie zaskoczenia. — Jo! — a zaraz potem znowu: — Amdi?

— Nie wiem, co z nim będzie — powiedział Pielgrzym, stojąc nad siedmioma — nie, ośmioma — małymi, pokrytymi tłuszczem bryłkami. — Słyszę jakieś odgłosy myśli, ale zupełnie bezładne. — Przytknął pyski do trzech szczeniaczków, wykonując coś, co przypominało sztuczne oddychanie.

Po chwili mały chłopiec zaczął płakać, a jego szloch ginął w hałasie, jaki dochodził od strony szalejących płomieni. Podczołgał się do szczeniaków, pochylając twarz tuż obok pysków Pielgrzyma. Johanna stała za nim, trzymając go za ramiona, patrząc to na Pielgrzyma, to na nieruchome stworzonka.

Pham podniósł głowę i spojrzał na zamek. Płomienie trochę opadły. Przez długą chwilę oglądał poczerniały pniak, który kiedyś był Błękitnym Pancerzykiem. Zastanawiał się i wspominał. Zastanawiał się, czy wszystkie jego podejrzenia były niepotrzebne. Zastanawiał się, ileż odwagi i jak sprawnego mechanizmu autopilota wymagała akcja ratunkowa Jeźdźca. Wspominał wszystkie miesiące, jakie spędził z Błękitnym Pancerzykiem, najpierw lubiąc go, potem nienawidząc. Biedny Pancerzyku, mój przyjacielu.


Ogień przygasał. Pham chodził wzdłuż rowów, od których wciąż bił żar. Czuł, jak iskra boża znów zaczyna opanowywać jego umysł. Po raz pierwszy oczekiwał jej z radością. Z radością oczekiwał na odgórne sterowanie i obsesję, na przytępienie wszelkich nieistotnych uczuć. Spojrzał na Pielgrzyma, Johannę, Jefriego i na przychodzącą do siebie sforę szczeniaków. Wszystkie te sprawy były absolutnie bez znaczenia. Nie, nie całkiem bez znaczenia. Miały pewien wpływ: opóźniały to, co naprawdę było absolutnie najważniejsze.

Spojrzał w górę. Przez prześwity pomiędzy chmurami dymu widział czerwonawą mgiełkę popiołów i gdzieniegdzie fragmenty błękitnego nieba. Wały zamku wyglądały na opuszczone, a odgłosy bitwy cichły.

— Co nowego? — zadał niecierpliwe pytanie w stronę nieba.

— Wciąż niewiele mogę zobaczyć z miejsca, gdzie się znajdujesz — odpowiedziała Ravna. — Spora liczba Szponów — prawdopodobnie wojsk wroga — uchodzi w kierunku północnym. Wygląda to na szybki, dobrze zorganizowany odwrót. Nie zapowiada się na walkę „do ostatniej kropli krwi”, jakiej byliśmy świadkami wcześniej. Na terenie zamku nie ma ognia ani śladu pozostałych tam sfor.

Decyzja. Pham odwrócił się do pozostałych. Musiał się bardzo starać, żeby cisnące mu się na usta ostre komendy wypowiedzieć w formie rozsądnie brzmiących próśb.

— Pielgrzymie! Pielgrzymie! Potrzebuję pomocy Snycerki. Musimy dostać się do zamku.

Pielgrzym nie potrzebował długich wyjaśnień, aczkolwiek na końcu języka miał całe mnóstwo pytań.

— Masz zamiar przelecieć nad murami? — spytał, zbliżając się do niego.

Pham biegł już w kierunku stateczku. Pomógł Pielgrzymowi wejść na pokład, a następnie sam wdrapał się do środka.

— Nie, chcę tylko przez głośnik poprosić twoją szefową, żeby znalazła jakieś wejście do środka.

Po chwili sforomowa rozniosła się echem po całym wzgórzu. Jeszcze parę minut. Jeszcze tylko parę minut, a będę przy Przeciwwadze. Nagle pomyślał, że nie miał pojęcia, co z tego może wyniknąć. Czuł, jak iskra boża opanowuje go po raz ostatni, by tym razem spełnić ostatnią wolę Starego.

— Jak daleko mamy flotę Plagi, Rav?

Odpowiedź była natychmiastowa. Ravna cały czas obserwowała jednocześnie bitwę rozgrywającą się pod spodem i młot, który nadlatywał na nich z góry.

— Są czterdzieści osiem lat świetlnych stąd. — Usłyszał stłumione odgłosy rozmowy. — Trochę przyspieszyli. Dotrą do naszego systemu za czterdzieści sześć godzin… Przykro mi, Phamie.


Krypto: ■

Otrzymane przez: załoga PPII ad hoc

Ścieżka językowa: Triskweliński, Jednostki SjK

Prawdopodobnie od: Wywiad Rozjemczy Sandora na Zoo

[Wiadomość nie została wysłana przez nadawcę, który na ogół podpisywał się tą nazwą, ale został on zweryfikowany w miejscach pośrednich. Nadawca te] przesyłki może byc filią lub miejscem zapasowym oryginalnego nadawcy]

Temat: Nasza ostatnia wiadomość?

Dystrybucja:

Zagrożenie Plagą

Grupa tematyczna: Śladami Wojen

Gdzie Oni Są, Rejestr Ekstynkcji

Data: 72,78 dni od upadku Sjandry Kei

Wyrażenia kluczowe: kolejny zmasowany atak, Upadek Wywiadu Rozjemczego Sandora

Tekst wiadomości:

Zgodnie z naszą najlepszą wiedzą informujemy, ze wszystkie miejsca w Górnych Przestworzach zostały wchłonięte przez Plagę. Jeśli możecie, nie zwracajcie uwagi na wszelkie wiadomości pochodzące z tamtych miejsc. Jeszcze cztery godziny temu naszą organizację tworzyło dwadzieścia cywilizacji ze Szczytu. My, którzy pozostaliśmy, nie wiemy, co mamy powiedzieć ani co robić. Obecnie wszystko jest takie wolne, mroczne i nudne. Nie było naszym celem zyc tak nisko. Planujemy rozwiązać się natychmiast po wysłaniu niniejszego przekazu.

Tym, którzy mogą trwać dalej, chcielibyśmy opowiedzieć, co zaszło. Nowy atak był bardzo gwałtowny. Nasze ostatnie wiadomości z Góry mówią o tym, że Plaga nagle zaczęła rozprzestrzeniać się we wszystkich kierunkach naraz, rezygnując z bezpieczeństwa na rzecz uzyskania jak największych mocy przetwórczych. Nie wiemy, czy po prostu nie doceniliśmy jej potęgi, czy tez może Plaga znajduje się obecnie w stanie skrajnej desperacji, w związku z czym nie cofa się przed żadnym ryzykiem.

Jeszcze 3000 sekund temu byliśmy ofiarą zmasowanej napaści na nasze wewnętrzne sieci. Obecnie atak ustał. Czy tylko tymczasowo? A może znaleźliśmy się po prostu na granicy, poza którą Plaga nie może juz atakować? Nie wiemy, ale jeśli otrzymacie od nas jeszcze jakąś wiadomość, będziecie wiedzieć, że zostaliśmy opanowani przez Plagę. Żegnajcie.


Krypto: ■

Otrzymane przez: załoga PPII ad hoc

Ścieżka językowa: Optima — Akwilerski -› Triskweliński, Jednostki SjK

Od: Stowarzyszenie dla Racjonalnego Prowadzenia Badań

[Prawdopodobnie pojedynczy system w Środkowych Przestworzach, 5700 lat świetlnych od Sjandry Kei w kierunku przeciwnym do obrotu galaktyki]

Temat: Wspaniały Widok

Wyrażenia kluczowe: Plaga, Piękno Natury, Możliwości, jakich jeszcze nie było

Streszczenie: Życie toczy się dalej

Dystrybucja:

Zagrożenie Plagą

Stowarzyszenie na rzecz Racjonalnego Zarządzania Siecią

Grupa Tematyczna: Śladami Wojen

Data: 72,80 dni od Upadku Sjandry Kei

Tekst wiadomości:

Zawsze mnie bawi fakt, ze istnieją stworzenia, które skłonne są uważać się za centrum wszechświata. Wystarczy przyjrzeć się ostatnim głosom dotyczącym Plagi [następuje lista odniesień dla czytelników nie zorientowanych w aktualnej tematyce niniejszych wątków i grup dyskusyjnych]. Powstanie Plagi wywołało serię nagłych bezprecedensowych zmian w pewnym niewielkim regionie na Szczycie Przestworzy — czyli w znacznym oddaleniu od większości tych, którzy czytają tę wiadomość. Jestem głęboko przekonany, że dla wielu te zmiany oznaczają totalną katastrofę i, rzecz jasna, bardzo im współczuję, ale jednocześnie bawi mnie, ze uważają oni klęskę, która ich dotknęła, za absolutny koniec. Życie toczy się dalej, kochani.

Jednocześnie nie ulega wątpliwości, ze wielu czytelników nie zwraca na tamte wydarzenia właściwej uwagi, z pewnością nie dostrzegając najbardziej znaczących konsekwencji takiego obrotu spraw. W ostatnim roku byliśmy świadkami morderstw popełnionych na kilku Mocach i ustanowienia nowego ekosystemu w pewnym regionie Górnych Przestworzy. Są to jak dotąd wydarzenia absolutnie bezprecedensowe.

Niejednokrotnie zdarzało mi się wcześnie] nazywać tę Siec Siecią Miliona Kłamstw. Jednak obecnie mamy sposobność przyjrzenia się wielu rzeczom, gdy prawda wciąż jest oczywista i namacalna. Przy odrobinie szczęścia być może uda nam się rozwiać podstawowe tajemnice dotyczące Stref i Mocy.

Zachęcam gorąco wszystkich czytelników do obserwowania wydarzeń, zachodzących w okolicach Plagi, pod wszelkimi możliwymi kątami. W szczególności powinniśmy wykorzystać możliwości, jakie oferuje nam ocalały przekaźnik na Dolnym Debley, aby skoordynować nasze obserwacje po obu stronach zarażonego regionu. Jest to kosztowne i żmudne zadanie, jako że w regionie dotkniętym tragedią dostępne są jedynie miejsca w Środkowych i Dolnych Przestworzach, ale to, co możemy zyskać, warte jest wszelkich nakładów.

Główne zagadnienia, które należałoby rozpatrzyć to:

Natura połączeń sieciowych Plagi: Stworzenie to jest po części Mocą, po części Gornoprzestworzaninem i jako takie jest niezwykle interesujące.

Charakter ostatniej wielkiej fali w Dolnych Przestworzach bezpośrednio pod Plagą: to kolejne bezprecedensowe wydarzenie. Czas, by poddać je wnikliwym badaniom…

Charakter floty Plagi, która obecnie zbliża się do jakiegoś pozasieciowego miejsca w Dolnych Przestworzach: Działania tej floty juz od kilku tygodni cieszą się ogromnym zainteresowaniem grupy Śladami Wojen, aczkolwiek z zupełnie błahych powodów (kogo obchodzi jakaś Sjandra Kei czy Hegemonia Aprahantich, zostawmy autochtonom ich lokalne spory polityczne). Podstawowe pytanie, jakie należy zadać, powinno być oczywiste dla wszystkich, których mózg funkcjonuje w miarę sprawnie: Dlaczego Plaga przeprowadza tak szeroko zakrojone działania tak daleko od swej naturalnej strefy interesów?

Jeśli w okolicach floty Plagi znajdują się jeszcze jakieś statki, proszę, by przesyłały wszelkie swoje spostrzeżenia do grupy Śladami Wojen. Gdyby to się jednak nie udało, należałoby ustanowić metody zwracania poniesionych nakładów okolicznym cywilizacjom za przesyłanie nam odczytów z wykrywaczy ultrafalowych.

To wszystko sporo kosztuje, lecz uważam, że warto obserwować cos, co zdarza się raz na eon. Wydatki te na pewno nie będą długofalowe. Flota Plagi najpewniej dotrze do gwiazdy docelowej w mgnieniu oka. Czy zatrzyma się tam i odnajdzie to, czego szuka? Czy może zobaczymy, jak Plaga niszczy system, który się jej opiera? Tak czy inaczej, możliwość bliskiego śledzenia tych wydarzeń to po prostu niesamowita okazja.

CZTERDZIEŚCI JEDEN

Ravna przeszła przez pole w stronę oczekujących sfor. Gęsty dym już rozwiało, ale duszący swąd wciąż wisiał w powietrzu. Zbocze było wypalone i całkowicie zdewastowane. Z góry zamek Stali wyglądał jak czarna brodawka na szczycie przypominającego pierś wzgórza, zrujnowanego pospołu przez naturę i sfory.

Żołnierze rozstępowali się przed nią w ciszy. Niejeden z nich rzucił niespokojne spojrzenie na stojący za nią statek. Mijała ich wolno, podążając w stronę tych, którzy na nią czekali. Wszyscy siedzieli w dziwnych pozach, jak uczestnicy pikniku, ale każdy wydawał się zaniepokojony obecnością pozostałych. Dla nich musiał być to odpowiednik konferencji. Ravna podeszła do sfory siedzącej pośrodku na jedwabistych matach. Dorośli członkowie mieli zawieszone na szyjach misternie rzeźbione, filigranowe figurynki. Niektórzy z nich wyglądali na schorowanych, postarzałych. Z przodu siedziały też dwa małe szczeniaki. One wysunęły się naprzód, kiedy Ravna pokonała ostatni kawałek otwartego terenu.

— Więc ty jesteś Snycerką? — spytała.

Jeden z większych członków odezwał się kobiecym głosem, niesamowicie podobnym do ludzkiego.

— Tak, Ravno. Jestem Snycerką. Ale ty na pewno szukasz Wędrownika. Jest w zamku, z dziećmi.

— Aha.

— Mamy wóz. Możemy zaraz cię tam zawieźć. — Jeden członek wskazał na pojazd, który ciągnięto w górę zbocza. — Ale mogliście wylądować znacznie bliżej, nieprawdaż?

Ravna pokręciła głową.

— Nie… Już nie… — To było najlepsze lądowanie, na jakie stać było Zieloną Łodyżkę.

Wszystkie głowy Snycerki przekrzywiły się, patrząc na nią, w zsynchronizowanym geście.

— Myślałam, że bardzo się spieszycie. Wędrownik mówił, że tuż za wami leci ścigająca was flota kosmitów.

Przez chwilę Ravna nie odpowiadała. Więc Pham opowiedział im o Pladze? Ucieszyła się, że to zrobił. Pokręciła głową próbując otrząsnąć się z odrętwienia.

— Ta-tak. Bardzo się spieszymy. — Jej ręczny dannik połączony był z PPII. Jego malutki wyświetlacz wskazywał na nieustanne zbliżanie się floty Plagi.

Wszystkie głowy wykręciły się w drugą stronę, w geście, którego Ravna nie potrafiła odczytać.

— Bardzo się denerwujesz. Obawiam się, że rozumiem. Jak to możliwe? A jeśli rzeczywiście rozumiesz, czy możesz nam przebaczyć? Ravna wypowiedziała tylko jedno słowo:

— Przepraszam.

Królowa wspięła się na wóz i potoczyli się po zboczu w stronę zamku. Ravna obejrzała się za siebie. U stóp wzgórza PPII wyglądał jak ogromna, zdychająca ćma. Górne spiny napędu sterczały wygięte w łuk, wzbijając się sto metrów ponad powierzchnię. Miały zielony, metaliczny poblask, jak gdyby pokrywała je wilgoć. Wcale się nie rozbili. Nawet teraz antygraw zmniejszał nieco wagę jednostki. Ale spiny napędu od strony ziemi zostały całkowicie zgniecione. Za statkiem stok opadał stromo ku wodzie i wyspom. Zachodzące słońce rzucało mgliste cienie na wyspy i na zamek za cieśniną. Międzygwiezdne statki na tle średniowiecznych zamków — krajobraz jak z baśni.

Wyświetlacz przyczepiony do nadgarstka spokojnie odliczał sekundy.


— Stal obłożył teren dookoła gmachu bombami z prochem. — Snycerka machnęła w górę kilkoma nosami. Ravna spojrzała w tamtą stronę. Strzeliste łuki przywodziły na myśl raczej katedrę z Epoki Księżniczek niż budynek o zastosowaniu militarnym. Różowy marmur lśnił na tle nieba. Gdyby wszystko się zawaliło, z pewnością zniszczyłoby znajdujący się wewnątrz statek.

Snycerka powiedziała, że Pham jest teraz wewnątrz. Weszli do środka i przechodzili przez ciemne, chłodne pomieszczenia. Ravna przeglądała ustawione tam pojemniki hibernacyjne, szereg po szeregu. Ilu z nich da się jeszcze ożywić? Czy kiedykolwiek się tego dowiemy? Wszystko pogrążone było w głębokim cieniu.

— Jesteś pewna, że żołnierzy Stali już nie ma?

Snycerka zawahała się, każdą głowę miała zwróconą w innym kierunku. Jak dotąd Ravna nie potrafiła odczytać gestów sfor.

— Raczej tak. Jeśli ktokolwiek jest jeszcze w zamku, musiałby się ukrywać za jakąś straszliwie grubą kamienną ścianą. W przeciwnym razie moi szperacze by go znaleźli. Co więcej, mamy to, co pozostało ze Stali. — Wydawało się, że królowa znakomicie odczytuje pytającą minę Ravny. — Nie wiedziałaś o tym? Najprawdopodobniej lord Stal przyszedł tutaj, aby odpalić wszystkie bomby. Równałoby się to samobójstwu, ale ta sfora zawsze była szalona. Ktoś go powstrzymał. Wszędzie było pełno krwi. Dwóch jego członków nie żyje. Znaleźliśmy resztę, jak błąkała się po okolicy, ogłupiała i skowycząca z bólu… Ktoś, kto go tak urządził, pośpiesznie zbiegł. Ten ktoś robi, co może, aby uniknąć konfrontacji. Nieprędko wróci, choć obawiam się, że wcześniej czy później będę musiała się spotkać z moim drogim Ociosem.

Biorąc pod uwagę okoliczności, Ravna pomyślała, że ten problem już się raczej nie pojawi. Jej dannik mówił, że do przybycia Plagi pozostało czterdzieści pięć godzin.

Jefri i Johanna stali przy swoim statku, pod główną kopułą. Siedzieli na schodkach przy podeście i trzymali się za ręce. Kiedy szerokie drzwi otwarły się i wjechał wóz Snycerki, dziewczyna wstała i zaczęła machać ręką. Po chwili zobaczyła Ravnę. Chłopiec najpierw puścił się biegiem, a potem zwolnił, ostrożnym krokiem przemierzając wielką podłogę.

— Jefri Olsndot? — spytała cicho Ravna.

Chłopak przyjął dostojną postawę zupełnie nie pasującą do dziewięciolatka. Biedny Jefri stracił tak wiele i żył tak długo, mając tak mało. Zeszła z wozu i podeszła do niego.

Chłopiec także wyszedł z cienia. Był otoczony przez tłum malutkich szczeniaków. Jeden z nich wisiał mu na ramieniu, inne kotłowały się u jego stóp, przy czym żadne nie wchodziło mu pod nogi, aczkolwiek pełno ich było przed nim i za nim. Jefri zatrzymał się dość daleko od niej.

— Ravna? Kiwnęła głową.

— Czy mogłabyś podejść bliżej? Odgłosy myśli królowej są tu już zbyt głośne. — To był wciąż głos chłopca, ale jego wargi się nie poruszały. Przemierzyła dzielącą ich odległość. Szczeniaki i chłopak podeszli do niej z wahaniem. Z bliska mogła dostrzec, że ma podarte ubranie i coś w rodzaju opatrunków na ramionach, łokciach i kolanach. Twarz wyglądała na dopiero co umytą, ale rozczochrane włosy były pozlepiane w grube strąki. Spojrzał na nią poważnie, a następnie wyciągnął ramiona, by ją objąć.

— Dziękuję, że przyleciałaś — powiedział cicho, z twarzą wtuloną w jej ramię, ale widziała, że nie płakał. — Tak, dziękuję ci, dziękuję biednemu panu Pancerzykowi. — To znów był jego głos, ale tym razem czysty i wyraźny, dochodzący od strony otaczającej ich sfory szczeniaków.

Johanna Olsndot podeszła do nich i stanęła z tyłu. Naprawdę ma tylko czternaście lat? Ravna wyciągnęła do niej rękę.

— Z tego, co słyszę, sama byłaś jednoosobową ekipą ratunkową.

Od strony wozu usłyszeli głos Snycerki.

— To prawda. Johanna zmieniła nasz świat.

Ravna machnęła ręką w stronę rampy statku i blasku dochodzącego z wnętrza.

— Czy Pham jest w środku?

Dziewczyna właśnie miała kiwnąć głową, ale uprzedziła ją sfora szczeniaków.

— Tak, są tam w środku razem z Pielgrzymem. — Szczeniaki rozbiegły się i ruszyły w stronę schodów, przy czym jeden został z tyłu, ciągnąc Ravnę w stronę pomostu. Ruszyła za nimi z Jefrim u boku.

— A co to za sfora?

Chłopak zatrzymał się zaskoczony.

— To przecież Amdi.

— Przepraszam — któryś ze szczeniaków odezwał się głosem Jefriego. — Tyle ze sobą rozmawialiśmy. Zapomniałem, że ty nie znasz… — Tu nastąpiła cała seria pojedynczych dźwięków i akordów, które zakończyły się całkiem ludzkim chichotem. Spojrzała na unoszące się w górę i w dół głowy — ten mały diabeł dobrze wiedział, ile razy wprowadził ich w błąd — była tego pewna. Ale nagle tajemnica została rozwiązana.

— Miło mi — powiedziała głosem jednocześnie gniewnym i oczarowanym. — Teraz…

— Jasne, teraz mamy przed sobą mnóstwo innych ważnych rzeczy — kontynuowała sfora, skacząc w górę po schodach. „Am-di” wciąż balansował między nieśmiałym smutkiem a gorączkowym zaaferowaniem. — Nie wiem, co oni tam robią. Po prostu wykopali nas stamtąd, ledwie im wszystko pokazaliśmy.

Ravna weszła za sforą, a Jefri tuż za nią. Nie było żadnych odgłosów, które świadczyłyby, że coś się dzieje. We wnętrzu budynku było cicho jak w grobie, ściany odbijały echem rozmowę sfor, które go pilnowały. Ale tutaj, w połowie schodów, nawet te dźwięki wydawały się przytłumione, natomiast żaden odgłos nie dolatywał od strony znajdującego się nad nimi włazu.

— Phamie?

— Jest w środku. — To był głos Johanny, która została na dole. Wraz ze Snycerką przypatrywały się im. — Nie jestem pewna, czy z nim wszystko w porządku. Po bitwie wydawał się taki… taki… dziwny.

Snycerka kręciła głowami na wszystkie strony, jak gdyby próbowała ustawić je tak, by mieć najlepszy widok, a jednocześnie by światła zapalone wokół włazu nie raziły jej w oczy.

— Akustyka w tym waszym statku jest okropna. Jak ludzie mogą to wytrzymać?

— Och, nie jest aż tak źle — odpowiedział jej Amdi. — Jefri i ja spędziliśmy tam mnóstwo czasu. Przyzwyczaiłem się. — Dwie jego głowy odpychały pokrywę włazu. — Nie wiem, dlaczego Pham i Pielgrzym wyrzucili nas stamtąd, mogliśmy przecież zostać w drugim pomieszczeniu i zachowywać się bardzo cicho.

Ravna kroczyła ostrożnie pomiędzy szczeniakami. Po chwili zastukała w metalowy kadłub. Właz nie był szczelnie zamknięty. Słyszała szum wentylacji statku.

— Phamie, jakie postępy?

Usłyszała odgłosy jakiejś krzątaniny, a potem chrobot pazurów. Właz otworzył się do połowy. Jasne, migoczące światło zalało rampę. W otworze pojawiła się pojedyncza psia głowa. Ravna widziała, że oczy ma rozszerzone tak, że widać białka wokół źrenic. Czy to coś oznaczało?

— Hej — powiedział pies. — Posłuchajcie. Sytuacja jest dosyć napięta. Pham… nie wiem, czy należy go teraz rozpraszać.

Ravna wsunęła rękę w szparę.

— Nie zamierzam go rozpraszać. Ale zamierzam wejść do środka. — Jak długo walczyliśmy, aby doczekać tej chwili? Ile miliardów stworzeń zginęło po drodze? A teraz jakiś gadający pies będzie mi mówił, że sytuacja jest napięta.

Pielgrzym spojrzał na jej rękę.

— W porządku. — Otworzył właz na tyle szeroko, by mogła wejść. Szybkie szczeniaki ruszyły za nią trzymając się jej nóg, ale natychmiast wycofały się pod surowym spojrzeniem Pielgrzyma. Ravna nic nie zauważyła…


Statek był niewiele większy od kontenera frachtowego. Po prostu człon ładunkowy. Ładunek — pojemniki hibernacyjne — został usunięty. Została po nim niemal gładka podłoga z mnóstwem wystających z niej łączy.

Ravna nie zwracała na to wszystko uwagi. Jej wzrok przykuło coś świetlistego, coś dziwnego. Wyrastało ze ścian i gromadziło się na środku ładowni, emitując blask, który raził w oczy tak, że trudno było patrzeć. Kształt tego czegoś zmieniał się nieustannie, kolory przechodziły z czerwonego w fiołkowy i z fiołkowego w zielony. Pham siedział po turecku przy tym czymś, a właściwie w środku tego czegoś. Połowę włosów miał wypaloną. Jego dłonie i ramiona drżały. Mamrotał coś w języku, jakiego nie mogła rozpoznać. Iskra boża. Dwa razy towarzyszyła katastrofie. Szaleństwo konającej Mocy… a teraz była jedyną nadzieją. Och, Phamie.

Ravna zrobiła krok w jego stronę i poczuła, jak jakieś szczęki chwytają ją za rękaw.

— Proszę. Nie można mu przeszkadzać.

Ten, który chwycił ją za rękę, był ogromnym psem, całym w ranach. Reszta sfory — Pielgrzyma — wpatrywała się w Pha-ma. Spoglądająca na nią bestia dostrzegła gniew na jej twarzy. Sfora odezwała się:

— Niech pani posłucha, Pham jest obecnie w stanie fugi, cała jego normalna osobowość została wymieniona na programy obliczeniowe.

Że co? Ten Pielgrzym znakomicie operował żargonem, ale wątpiła, żeby rozumiał, o czym mówi. Pham musiał z nim rozmawiać. Położyła palec na ustach.

— Dobrze, dobrze. Rozumiem. — Wpatrywała się w świetlistą masę. Zmieniające się kształty, na których patrzenie przyprawiało o ból oczu, przypominały pewien rodzaj grafik, jaki można stworzyć niemal na każdym monitorze, idiotyczne przekroje przez wielowymiarowe kłęby piany. Masa przez cały czas emitowała czyste, monochromatyczne światło, aczkolwiek jego barwa zmieniała się co chwilę. Przez większość czasu było to światło koherentne, po każdej twardej powierzchni przesuwały się interferencyjne cętki. W miejscach gdzie zakłócenia nakładały się na siebie, powstawały pasy światła i ciemności, które prześlizgiwały się po ścianach kadłuba co chwilę w innym kolorze.

Podeszła wolno bliżej, wpatrując się w Phama i… w Przeciwwagę. Bo cóż innego to mogło być? Kożuch obrastający ściany wyrastał na spotkanie iskry bożej. To nie był po prostu zbiór danych, wiadomość do przekazania. To była maszyna z Transcendencji. Ravna czytała o takich rzeczach: urządzenia stworzone w Transcendencji do użytkowania na Dnie Przestworzy. Nie było to urządzenie odczuwające ani rozumne, nie miało w sobie nic, co naruszałoby ograniczenia Niższych Stref — ale za to robiło najlepszy możliwy użytek z miejscowych warunków naturalnych w celu wykonania zadania, do jakiego zostało przeznaczone przez swojego konstruktora. Swojego konstruktora? Plagę? Wroga Plagi?

Podeszła jeszcze bliżej. To coś wniknęło głęboko w klatkę piersiową Phama, ale nie było żadnych śladów krwi, żadnych otwartych ran. Mogła pomyśleć, że to jakaś holograficzna sztuczka, gdyby nie fakt, że mężczyzna dygotał w rytm skrętów świetlistego tworu. Fraktalne ramiona najeżone były długimi zębami zaciskającymi się na jego ciele. Wstrzymała oddech, niewiele brakowało, by zawołała go po imieniu. Ale Pham nie opierał się i nie bronił. Zdawało się, że iskra boża ma nad nim większą władzę niż przedtem, ale był bardziej spokojny. Poczuła gwałtowny przypływ dawno zapomnianej nadziei i strachu: nadziei, że być może nawet w ostatniej chwili iskra boża poradzi sobie z Plagą, i strachu, że Pham przypłaci to życiem.

Dziwaczny artefakt zwolnił wężowe ruchy. Światło zatrzymało się na kolorze bladoniebieskim. Oczy Phama się otworzyły. Jego głowa obróciła się w jej stronę.

— Mit Jeźdźców to prawda, Ravno. — Jego głos wydawał się odległy. Usłyszała leciutki śmiech. — Jeźdźcy powinni o tym wiedzieć. Dowiedzieli się o tym ostatnim razem. Istnieją Rzeczy, które nie lubią Plagi. Rzeczy, których istnienia mój Stary zaledwie się domyślał.

Moce ponad Mocami? Ravna opadła na podłogę. Wyświetlacz na przegubie świecił jasno. Zostało mniej niż czterdzieści pięć godzin.

Pham zauważył jej zerknięcie.

— Wiem. Nic nie powstrzymało floty. Tu na dole cała jej potęga prezentuje się dość żałośnie… ale ich siła jest wystarczająca, by zniszczyć ten świat, ten system słoneczny. I tego właśnie pragnie teraz Plaga. Plaga wie, że mogę ją zniszczyć… w taki sam sposób, w jaki kiedyś już została zniszczona.

Ravna ledwie zauważyła, jak Pielgrzym podczołgał się bliżej i otoczył ją ze wszystkich stron. Każdy pysk był wpatrzony w niebieskawą pienistą masę i tkwiącego w niej człowieka.

— W jaki sposób, Phamie? — wyszeptała Ravna. Nastąpiła chwila ciszy.

— Wszystkie turbulencje strefowe — odezwał się po chwili — to robota Przeciwwagi, która próbowała działać, ale bez właściwej koordynacji. Teraz ja nią steruję. Już zacząłem wzbudzać… przeciwną falę. Wykorzysta ona lokalne źródła energii. Czujesz ją?

Przeciwna fala? O czym on mówił? Znowu rzuciła okiem na nadgarstek i zamarła. Szybkość wroga nagle wzrosła do dwudziestu lat świetlnych na godzinę. Lecieli tak szybko, jakby znajdowali się w Środkowych Przestworzach. Prawie dwa dni nadziei skurczyły się nagle do ledwie dwóch godzin… Po chwili odczyt wyświetlacza zmienił się — prędkość floty wynosiła już dwadzieścia pięć lat świetlnych na godzinę. Trzydzieści.

Ktoś na zewnątrz walił we właz.


Skrupiło zaniedbał swoje obowiązki. Powinien był nadzorować ruch wojsk w górę stoku. Wiedział o tym i czuł ogromne wyrzuty sumienia… ale nie wrócił na swój posterunek. Był jak nałogowy przeżuwacz liści krima — niektóre przyjemności są zbyt wielkie, by można z nich zrezygnować.

Skrupiło pozostawał w tyle, jego dwaj członkowie ostrożnie nieśli dannik, tak by jego miękkie różowe uszy nie ciągnęły się po ziemi. Prawdę mówiąc, pilnowanie dannika było dużo ważniejsze niż gnębienie żołnierzy. W każdym razie zawsze był w pobliżu i służył radą. A jego porucznicy dużo lepiej nadawali się do codziennej roboty niż on.

W ciągu ostatnich paru godzin przybrzeżne wiatry zaniosły kłęby dymu w głąb lądu. Powietrze znów było czyste i pachniało solą. Po tej stronie stoku nie wszystko zostało spalone. Można było dojrzeć nawet kwiaty i fruwające w powietrzu nasionka. Krótkogonki wzbijały się w górę nad morską doliną. Ich piskliwe nawoływania i radosne trele zdawały się obiecywać, że świat już wkrótce znowu będzie taki jak przedtem.

Skrupiło wiedział, że to niemożliwe. Odwrócił wszystkie głowy, aby spojrzeć w dół stoku, na statek Ravny Bergsndot. Ocenił długość każdego z nie uszkodzonych spinów napędowych na jakieś sto metrów. Sam kadłub miał długość mniej więcej stu dwudziestu. Przycupnął wokół dannika i otworzył jego poduszkowatą pokrywę. Dannik wiedział mnóstwo rzeczy na temat pojazdów kosmicznych. Statek, który miał przed oczami, nie był modelem wyprodukowanym przez człowieka, ale ogólny kształt był raczej standardowy. Wiedział o tym ze swych wcześniejszych lektur. Dwadzieścia do trzydziestu tysięcy ton, płachty przeciwprzeciążeniowe, napęd umożliwiający przemieszczanie się z prędkością większą od prędkości światła. Zwyczajne wyposażenie statku z Przestworzy… Ale widzieć to tutaj, oczami własnych członków! Skrupiło nie mógł oderwać oczu od pojazdu. Trzech jego członków pracowało z dannikiem, podczas gdy dwóch pozostałych gapiło się na zielono opalizujący kadłub. Przechodzące obok oddziały i turkoczące wózki z działami przestały mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie. Przy całej swojej masie statek wydawał się spoczywać lekko na szczycie wzgórza. Ile czasu minie, zanim nam uda się zbudować coś takiego? Bez pomocy z zewnątrz, całe stulecia, jeśli wierzyć historiom z dannika. Ile bym dał za to, żeby spędzić cały dzień na pokładzie tego cuda!

Jednakże statek był ścigany przez coś potężniejszego od niego. Pomimo letniego upału Skrupiło drżał na całym ciele. Niejeden raz słyszał opowieść Pielgrzyma o pierwszym lądowaniu, widział także ludzką broń wiązkową w działaniu. Z dannika wyczytał sporo o bombach niszczących całe planety i innych rodzajach broni używanej w Przestworzach. Kiedy pracował nad armatą — najlepszą bronią, jaką potrafił stworzyć — wiele godzin spędził na marzeniach i snuciu domysłów. Dopóki jednak nie zobaczył statku lecącego nad głowami, nigdy tak naprawdę nawet nie zbliżył się do prawdy. Teraz już miał to za sobą. A więc cała flota morderców pędziła tutaj w ślad za Ravną Bergsndot. Godziny tego świata mogły być policzone. Szybko przebiegł po ścieżkach poszukiwań dannika, wypatrując informacji na temat latania w przestrzeni kosmicznej. Jeśli zostało nam tylko kilka godzin, wykorzystaj ten krótki czas na to, by dowiedzieć się jak najwięcej.

Skrupiło zatonął w dźwiękach i obrazach emitowanych z dannika. Miał otwarte trzy okna, każde dotyczące innego aspektu pilotowania statków.

Nagle usłyszał głośne krzyki ze stoku. Uniósł jedną głowę, raczej poirytowany niż zaciekawiony. Nie był to głos wzywający do boju. Pewnie jakieś zwykłe kłopoty. Dziwna rzecz, letnie popołudnie, zazwyczaj upalne, było dziś przyjemnie chłodne. Dwóch jego członków popatrzyło w górę i stwierdziło, że powietrze nie drży już od gorąca.

— Skrupiło! Popatrz! Popatrz!

Artylerzyści biegali w kółko przerażeni. Wskazywali na niebo… na słońce. Położył różową pokrywę na danniku, jednocześnie spoglądając w górę, przysłoniwszy oczy. Słońce wciąż stało wysoko po południowej stronie nieba, jasno świeciło. Niemniej powietrze było bardzo chłodne, a ptaki przeciągle gruchały, jak zwykle wieczorem, kiedy udawały się do swych gniazd na spoczynek. I nagle zdał sobie sprawę, że patrzył prosto w tarczę słońca niemal pięć sekund, nie czując żadnego bólu, a oczy w ogóle nie łzawiły. Nadal nie widział mgiełki rozgrzanego powietrza. Przez umysł przebiegła myśl, która zmroziła mu krew w żyłach.

Słońce świeciło coraz słabiej. Mógł dostrzec ciemne kropki na jego powierzchni. Plamy na słońcu. Nieraz je obserwował przez teleskop Skryby. Ale tamten przyrząd miał bardzo grube filtry. Coś znalazło się pomiędzy nami a słońcem, coś, co wessało cały słoneczny blask i ciepło.

Sfory na stoku podniosły lament. Był to odgłos przerażenia, którego Skrupiło nigdy nie słyszał podczas bitwy, dźwięki, jakie wydaje ktoś, kto stanął naprzeciw niepoznawalnego zagrożenia.

Niebo straciło swój błękit. Powietrze stało się chłodne jak podczas głębokiej i ciemnej nocy. Słońce wysyłało już tylko szary poblask, przypominało wyblakły księżyc. A może było nawet jeszcze mniejsze. Skrupiło skulił się z brzuchami nisko przy ziemi. Jego część wydobywała z głębi gardła przerażone świsty. To jakaś broń, to jakaś broń. Ale dannik nigdy nie mówił o czymś takim.

Gwiazdy były obecnie najjaśniejszym źródłem światła widocznym ze stoku.


— Phamie, Phamie. Oni będą tu za godzinę. Co ty zrobiłeś? — Cud, ale na naszą zgubę?

Pham Nuwen, kołysał się delikatnie w objęciach Przeciwwagi. Jego głos brzmiał całkiem normalnie, jak gdyby iskra boża przestawała mieć nad nim władzę.

— Co zrobiłem? Ni-nic takiego. Nic ponad to, co potrafi każda Moc. Stary zaledwie się tego domyślał, Ravno. To, co Straumerzy przywieźli tutaj, to Mit Jeźdźców. My — ja, to coś — po prostu cofnęliśmy granicę Strefy. Lokalna zmiana, ale za to dość potężna. Obecnie przestrzeń, w której znajduje się ten świat, jest odpowiednikiem Górnych Przestworzy, a może nawet Dolnej Transcendencji. Dlatego flota Plagi może lecieć tak szybko.

— Ale…

Pielgrzym wrócił od włazu. Przerwał paniczne jęki Ravny trzeźwym stwierdzeniem:

— Słońce właśnie zgasło. — Jego głowy wykonały gest, którego nie potrafiła odczytać.

— To chwilowe — odpowiedział Pham. — Musimy przecież skądś wziąć energię do tego, co zamierzam zrobić.

— Dla… dlaczego Phamie? — Nawet jeśli Plaga musiała wygrać, po co jej pomagać?

Twarz mężczyzny pobladła, osobowość Phama Nuwena znikała za innymi programami uruchomionymi w jego umyśle.

— Właśnie… skupiam się na Przeciwwadze. Widzę teraz, czym jest… Została zaprojektowana przez kogoś, kto jest ponad Mocami. Może przez Obłokowców, może właśnie wysyła do nich sygnał. A może to, czego właśnie dokonała, jest jak ugryzienie jadowitego owada i trochę później wywoła znacznie większą reakcję. Dno Przestworzy właśnie się cofnęło jak linia wody przed tsunami. — Przeciwwaga zalśniła jaskrawym czerwonym kolorem, jej łuki i kolce objęły go jeszcze ciaśniej niż przedtem — A te-teraz, kiedy już wdarliśmy się do odpowiedniej Strefy… możemy rzeczywiście zacząć działać. Och, duch Starego jest doprawdy ubawiony. Warto było umrzeć, aby wznieść się ponad Moce.

Dane na temat wrogiej floty wciąż zmieniały się na ręcznym danniku Ravny. Plaga nadciągała jeszcze szybciej niż przedtem.

— Pięć minut, Phamie. — Chociaż wciąż jeszcze byli o jakieś trzydzieści lat świetlnych od nich.

Śmiech.

— Och, Plaga dobrze wie, co ją czeka. Widzę, że cały czas się tego obawiała. To samo zabiło ją wiele eonów temu. Pędzi tutaj jak szalona, ale jest już za późno. — Blask stał się jaśniejszy, świetlista maska, która była twarzą Phama zdawała się rozluźniać.

— Coś bardzo… odległego… od nas usłyszało mnie, Rav. To coś nadchodzi?

— Co? Co nadchodzi?

— Wielka fala. Bardzo wielka. W porównaniu z nią to, co nas uderzyło, było zaledwie lekką zmarszczką na stojącej wodzie. To coś, w co nikt nie wierzy, ponieważ jeszcze nigdy takiego kataklizmu nie przeżył nikt, kto mógłby go opisać. Dno zostanie wysadzone ponad flotę.

Nagłe zrozumienie. Nagła desperacka nadzieja.

— Zostaną schwytani w pułapkę, tak? — A więc Kjet Svensndot nie walczył daremnie i to, co nakazał im zrobić Pham, nie było nonsensem. We flocie Plagi nie ma już ani jednego statku z napędem strumieniowym.

— Tak. Są trzydzieści lat świetlnych stąd. Zniszczyliśmy wszystkie jednostki, które mogły latać w tutejszych warunkach. Zanim tu dolecą, minie tysiąc lat… — Twór nagle skurczył się i Pham jęknął. — Mamy mało czasu. Osiągnęliśmy maksymalną recesję… — Znów okrzyk bólu. — Widzę! Na Moce, Ravno, to falowanie sięgnie wysoko i potrwa długo.

— Jak wysoko, Pham? — spytała cicho. Pomyślała o wszystkich cywilizacjach, które znajdują się nad nimi. Były wśród nich Motyle i wszystkie zdradliwe stwory, które popierały pogrom na Sjandrze Kei… a także tryliony tych, które żyły w pokoju i, tak jak umiały, pięły się ku górze.

— Tysiąc lat świetlnych? Dziesięć tysięcy? Nie jestem pewien. Widma z Przeciwwagi — Arne i Sjana — chciały, żeby fala była na tyle wysoka, aby wniknęła do Transcendencji i zatopiła Plagę w jej własnej kryjówce… To samo musiało zdarzyć się dawno temu.

Arne i Sjana?

Przeciwwaga skręcała się coraz wolniej. Zapalała się jasno i gasła. Zapalała się i gasła. Słyszała, jak Pham wciąga oddech za każdym razem, kiedy robiło się ciemno. Przeciwwaga — zbawicielka uśmiercająca miliony cywilizacji. Uśmiercająca człowieka, który ją uruchomił.

Prawie nie myśląc, rzuciła się w środek masy, chcąc wydostać Phama. Ale całe szeregi ostrzy zastąpiły jej drogę, raniąc ręce.

Pham spojrzał na nią. Chciał jeszcze coś powiedzieć.

Wtedy światło zgasło po raz ostatni. We wszechogarniającym mroku dał się słyszeć lekki szum i poczuła coraz intensywniejszy gorzki zapach, którego nigdy nie miała zapomnieć.


Pham Nuwen nie czuł żadnego bólu. Ostanie minuty jego życia nie dały się opisać w żaden sposób zrozumiały dla mieszkańców Powolności, czy nawet Przestworzy.

A więc metafory i porównania. To było tak, jakby… to było tak, jakby… Pham stał razem ze Starym na wielkiej i pustej plaży. Ravna i Szpony byli małymi stworzonkami u ich stóp. A morze cofnęło się lekko, pozwalając, by jasność myśli dotarła tam, gdzie przedtem panowała tylko ciemność. Transcendencja miała trwać krótko. Na horyzoncie cofające się morze tworzyło ogromną ścianę, wyższą niż jakikolwiek szczyt, która pędziła na nich z niesamowitą prędkością. Przyjrzał się jej ogromowi. Pham, iskra boża i Przeciwwaga nie przeżyliby takiego potopu, nawet gdyby się rozdzielili. Dali początek katastrofie przerastającej zdolności pojmowania każdego umysłu; ogromne przestrzenie galaktyki miały zostać zanurzone w Powolności, równie głęboko jak sama Stara Ziemia, i równie trwale.

Arne i Sjana, Straumerzy, Stary — wszyscy zostali pomszczeni… Przeciwwaga wykonała swoje zadanie.

A co z Phamem Nuwenem? Specjalnie sporządzone narzędzie zostało wykorzystane, a teraz należało się go pozbyć. Człowiek, który nigdy nie istniał.

Wtedy fala wzniosła się ponad niego i zalała głębie. Nie było już blasku z Transcendencji. Na zewnątrz słońce planety Szponów znów miało zaświecić jasno, a wewnątrz umysłu Phama wszystko powoli się zamykało, wrażenia zmysłowe wracały z powrotem do tego, co oko widzi i ucho słyszy. Czuł, że Przeciwwaga zostaje odrzucona w niebyt niczym wy linka gada, spełniła swoją misję bez choćby jednej świadomej myśli. Duch Starego trwał trochę dłużej, zwijając się w kłębek i wycofując, w miarę jak ulatniał się potencjał myśli. Ale przynajmniej pozwolił zachować Phamowi świadomość. Przynajmniej raz nie odepchnął go na bok. Przynajmniej raz okazał się łagodny, głaszcząc jego umysł tak, jak człowiek głaszcze wiernego psa.

Jesteś jak dzielny wilk, Phamie Nuwenie. Zostało im tylko parę sekund, zanim znajdą się na głębiach, gdzie połączone ciała Przeciwwagi i Phama Nuwena umrą na zawsze i wszelka myśl ustanie. Zaczęły płynąć wspomnienia. Duch Starego odszedł na bok odsłaniając pewniki, które tak długo przed nim ukrywał. Tak, stworzyłem cię z kilku ciał odnalezionych w gradami na Przekaźniku. Ale był tam tylko jeden umysł i jeden zestaw wspomnień, który mogłem ożywić. Umysł i wspomnienia silnego i odważnego wilka — tak silnego, że nigdy nie potrafiłbym nad tobą zapanować, gdybym nie wydał cię na pastwę wątpliwości…

Jakieś bariery runęły. Było to ostateczne wyzwolenie się spod kontroli Starego albo jego ostatni podarunek. Nieważne, czy jedno, czy drugie, gdyż cokolwiek powiedziałby duch, prawda była dla Phama oczywista i nikt nie mógł jej zaprzeczyć: Canberra, Cindi, całe stulecia przelatane w Queng Ho, ostatnia wyprawa na Dzikiej Gęsi. To wszystko zdarzyło się naprawdę.

Spojrzał na Ravnę. Zrobiła tak wiele. Wytrzymała tak wiele. Nawet nie wierząc mu, kochała go. Wszystko w porządku. Wszystko w porządku. Chciał ją chwycić za rękę. Powiedzieć jej. Słyszysz Ravno, jestem prawdziwy!

Wtedy zwalił się nań cały ciężar głębi i nic już więcej nie wiedział.


Znów ktoś walił we właz. Słyszała, jak Pielgrzym idzie otworzyć. Do środka dostał się promyk światła. Ravna usłyszała piskliwy głosik Jefriego:

— Słońce znowu świeci! Słońce znowu świeci!… Hej, dlaczego u was tak ciemno?

— Ten artefakt — to coś, czemu Pham pomagał — zgasł — oznajmił Pielgrzym.

— Co ty? To znaczy, że wcześniej światła były wyłączone? — Klapa otwarła się na całą szerokość, a na tle blasku pochodni dochodzącego z zewnątrz pojawiła się głowa chłopca oraz cienie kilku szczeniaków. Chłopak wgramolił się przez otwór. Dziewczyna weszła zaraz za nim. — Włącznik jest tutaj… widzicie?

Łagodne, białe światło zalało podłogę i zakrzywione ściany. Wszystko wyglądało normalnie oprócz… Jefri zesztywniał z oczyma otwartymi szeroko, dłonią zakrywając usta.

— Co to jest? Co to jest? — Jego głos dobiegał od strony otwartego włazu.

Ravna wolałaby nic nie widzieć. Ponownie upadła na kolana.

— Phamie? — zawołała cicho, wiedząc, że nie usłyszy żadnej odpowiedzi. Szczątki Phama Nuwena leżały zmieszane z Przeciwwagą. Artefakt przestał świecić, jego nieregularne brzegi były gładkie i ciemne. Najbardziej przypominał spróchniałe drzewo… drzewo, które obejmowało i przeszywało konarami zespolonego z nim mężczyznę. Nie było krwi ani spalenizny. W miejscach gdzie przebijał Phama, widać było jedynie popielate plamy, a ludzkie ciało i dziwaczna masa zdawały się tworzyć całość.

Pielgrzym stał wokół niej, nosami niemal dotykając nieruchomych brył. Gorzka woń wciąż wisiała w powietrzu. Był to zapach śmierci, ale nie gnijącego ciała. To, co tu umarło, nie było jedynie zwykłym, ludzkim ciałem.

Rzuciła okiem na nadgarstek. Odczyt na wyświetlaczu został uproszczony do kilku alfanumerycznych wierszy. Urządzenie nie wykrywało żadnej obecności ruchu ultrafalowego. Odczyt stanu PPII wykazywał kłopoty z kontrolą pozycji. Znajdowali się głęboko w Strefie Powolnego Ruchu, poza zasięgiem jakiejkolwiek pomocy, poza zasięgiem floty Plagi. Spojrzała w twarz Phama.

— Zrobiłeś to, Phamie. Naprawdę to zrobiłeś — powiedziała cicho do siebie.


Łuki i pętle Przeciwwagi były teraz delikatne i kruche. Ciało Phama Nuwena stanowiło jej część. Jak pokawałkować te łuki, nie uszkadzając…? Pielgrzym i Johanna łagodnie wyprowadzili Ravnę z ładowni. Nie pamiętała zbyt wiele z następnych kilku minut, kiedy wynosili ciało. Błękitny Pancerzyk i Pham, obaj zginęli i nie było sposobu, by ich ożywić.

Po chwili wszyscy sobie poszli. Nie dlatego, żeby jej nie współczuli, ale katastrof, okropności i pilnych spraw było tego dnia w nadmiarze. Mnóstwo rannych. Realne niebezpieczeństwo kontrataku. Wielkie zamieszanie i gwałtowna potrzeba porządku. Na Ravnie nie robiło to najmniejszego wrażenia. Była u kresu swego długiego biegu, u kresu sił.

Musiała siedzieć na pomoście statku przez większą część popołudnia, przybita wielką stratą, ledwie słyszała pieśń morza, jaką Zielona Łodyżka dzieliła się z nią przez dannik. W końcu zdała sobie sprawę, że nie jest samotna. Oprócz Zielonej Łodyżki… parę chwil wcześniej przyszedł do niej chłopiec. Usiadł w absolutnej ciszy otoczony wianuszkiem szczeniaków.

Загрузка...