EPILOG

Pokój zapanował na ziemiach stanowiących niegdyś dominium Ociosa. W każdym razie nie było najmniejszego śladu wrogich wojsk. Ktokolwiek wycofał je z tych terenów uczynił to wyjątkowo sprytnie. W miarę upływu czasu napływało coraz więcej miejscowych chłopów. Tam gdzie zdołano już otrząsnąć się z osłupienia, panowało ogólne zadowolenie z upadku starego reżimu. Do wiosek wracało życie. Rolnicy robili, co mogli, aby przywrócić ziemie uprawne do dawnego stanu po okresie pożarów, jakich nie pamiętano tu od dawna, i najstraszniejszej wojnie, jaką widziano w tym regionie.

Królowa wysłała posłańców z wieścią o zwycięstwie, ale wcale nie spieszyła się z powrotem do swego miasta. Żołnierze pomagali w pracach polowych i robili, co mogli, by nie stanowić ciężaru dla mieszkańców. Przeszukiwali także zamek na Wzgórzu Gwiezdnego Statku oraz stare zamczysko na Ukrytej Wyspie. Natrafili na ślady wszystkich okropności, o których plotki krążyły po świecie od lat. Nigdzie jednak nie było śladu wojsk, które zdołały uciec. Tubylcy gorliwie przynosili wieści, a większość z nich była złowieszczo wiarygodna. Mówili, że jeszcze przed próbą podboju republiki Ocios wzniósł fortyfikacje daleko na północy. Zgromadził tam posiłki, chociaż niektórzy sądzili, że Stal już dawno wykorzystał je do walki. Mieszkańcy północnej doliny widzieli wojska Ociosa ewakuujące się w tamtym kierunku. Niektórzy twierdzili, że widzieli też samego Ociosa, albo przynajmniej sforę ubraną w barwy lorda. Jednak nawet miejscowi nie dawali wiary wszystkim opowieściom, szczególnie tym, według których Ocios rozproszył się na pojedynczych członków, oddalonych od siebie o wiele kilometrów, i w ten sposób koordynował odwrót.

Ravna i królowa miały wiele powodów, by wierzyć tym historiom, ale nie dość brawury, by je zweryfikować. Korpus ekspedycyjny Snycerki nie należał do licznych, a lasy i doliny rozciągały się na przestrzeni ponad stu kilometrów, do miejsca gdzie zbocza Lodowych Kłów skręcały na zachód i zbiegały w stronę morza. Terytorium to było całkowicie nie znane Snycerce. Jeśli Ocios przygotowywał się do wszystkiego przez dekady — a takie były jego metody działania — na trasie wiodącej do ukrytych redut z pewnością czekało mnóstwo śmiertelnych niespodzianek, które mogły zagrozić nawet wielkiej armii ścigającej garstkę partyzantów. Trzeba było dać Ociosowi wolną rękę i mieć nadzieję, że lord Stal wcześniej zniszczył tamte forty.

Snycerka bała się, że będą one stanowić ogromne zagrożenie przez następne stulecie.

Ale cały problem rozwiązał się o wiele wcześniej. To Ocios sam przyszedł do nich i wcale nie na czele odsieczy. Jakieś dwadzieścia dni po zakończeniu bitwy, wieczorem, kiedy słońce znikało za grzbietami wzgórz, na północy usłyszeli odgłos rogów sygnałowych. Ravna i Johanna zostały wyrwane z popołudniowej drzemki, a po chwili obie znalazły się na murach zamku, wpatrując się w oświetlone pomarańczowozłotym blaskiem zachodzącego słońca szczyty nad północnym fiordem. Adiutanci Snycerki lustrowali linię wzgórz. Kilku z nich miało teleskopy.

Ravna podała swoją lornetkę Johannie.

— Ktoś tam jest. — Na tle rozświetlonego nieba odbijały się wyraźne sylwetki sfory niosącej ogromny transparent rozpięty na tyczkach trzymanych przez poszczególnych osobników.

Snycerka miała dwa teleskopy, które pozwalały jej widzieć dużo lepiej niż lornetka Ravny, zwłaszcza biorąc pod uwagę większą rozdzielczość wzroku, jaką miały sfory.

— Widzę. To flaga rozejmowa. I myślę, że wiem, kto ją niesie. — Zarzęziła głośno w stronę Wędrownika. — Dawno już z nim nie rozmawiałam.

Johanna wciąż wpatrywała się przez lornetkę. Wreszcie spytała:

— To ten… którego dziełem jest Stal, prawda?

— Tak, moja droga. Dziewczyna opuściła lornetkę.

— Myślę, że daruję sobie to spotkanie. — Jej głos był daleki, nieobecny.

Spotkali się osiem godzin później na zboczu wzgórza, na północ od zamku. Wojska Snycerki wykorzystały ten czas na dokładne przeczesanie doliny. Tylko po części miało to na celu ochronę przed ewentualną pułapką lub oszustwem drugiej strony. Spodziewano się specjalnego gościa z obozu wroga, gościa, któremu wielu spośród miejscowych życzyło śmierci.

Snycerka udała się do miejsca, gdzie stok zaczynał gwałtownie opadać w stronę lasu. Ravna i Pielgrzym towarzyszyli jej, idąc za nią w niewielkiej — jak na zwyczaje Szponów — odległości dziesięciu metrów. Snycerka nie mówiła zbyt wiele o tym spotkaniu, ale Pielgrzym okazał się bardzo gadatliwy.

— Tą właśnie drogą przybyłem tu rok temu, kiedy wylądował pierwszy statek. Na niektórych drzewach widać jeszcze ślady po płomieniu z dyszy. Całe szczęście, że nie było to tak suche lato jak obecnie.

Las był gęsty, a oni spoglądali z góry na czubki drzew. Nawet w suchym, prawie nieruchomym powietrzu rozchodził się słodki żywiczny zapach. Na lewo od nich znajdował się malutki wodospad i ścieżka wiodąca na dno doliny — ścieżka, którą zgodnie z umową miał przybyć poseł proszący o rozejm. Wędrownik twierdził, że w dolinie znajdują się wioski rolnicze. Ravna widziała tam tylko absolutny chaos. Szpony uprawiały różne gatunki roślin na tym samym polu. Pola nie były w żaden sposób ogrodzone, płoty nie chroniły upraw nawet przed bydłem. Tu i ówdzie stały drewniane chaty o stromych dachach i wybrzuszonych na zewnątrz ścianach, charakterystycznych dla regionów o dużych opadach śniegu.

— Spory tłum tam w dole — powiedział Pielgrzym.

Ravna nie dostrzegła żadnego tłumu: stały tam małe grupki, każda stanowiąca jedną sforę, każda w sporej odległości od pozostałych. Większość zgromadziła się wokół budynków. Inne znajdowały się na polach. Żołnierze Snycerki ustawili się wzdłuż małej dróżki biegnącej przez środek doliny.

Widziała, że stojący obok niej Pielgrzym drży w napięciu. Jedna z głów wyciągnęła się w górę ponad jej talię, pokazując do przodu.

— To musi być on. Jest całkiem sam, tak jak obiecał i… — Jedna jego część lustrowała teren przez teleskop. — A to dopiero niespodzianka!

Pojedyncza sfora wspinała się powoli pomiędzy strażnikami Snycerki. Ciągnęła za sobą malutki wózek, na którym siedział ktoś, kto wyglądał na jednego z jej członków. Kaleka?

Chłopi na chwilę porzucili pracę, każdy podchodził na skraj pola, ustawiając się równolegle do trasy przejazdu sfory. Usłyszała typowe dla Szponów gulgotanie. Kiedy chcieli mówić głośno, wydawane przez nich dźwięki brzmiały wprost ogłuszająco. Żołnierze rzucili się odpędzać miejscowych, którzy stanęli zbyt blisko drogi.

— Myślałam, że są nam wdzięczni. — Był to pierwszy przejaw przemocy, który zaobserwowała od czasu bitwy pod Wzgórzem Gwiezdnego Statku.

— I są. Większość z nich żąda śmierci Ociosa. — Ocios, Rębacz, sfora, która uratowała Jefriego Olsndota. — Że też można tak nienawidzić jednej sfory.

— To miłość, nienawiść i strach — wszystko razem. Przez ponad wiek znajdowali się pod jego nożem. A teraz jest tu, na wpół kaleki, bez swoich wojsk. Mimo to wciąż się go boją. Jest tam wystarczająco dużo chłopów, żeby przegonić nasze straże, ale wcale nie napierają tak mocno. To było dominium Ociosa, a on traktował je jak dobry rolnik traktuje swoje obejście. Co grosza traktował podwładnych i ziemię jak część wielkiego eksperymentu. Po uważnej lekturze dannika stwierdzam, że potwór ten znacznie wyprzedzał swoje czasy. Niektórzy z tych, co przebywają na wolności, nadal są gotowi zabijać dla swego Mistrza, ale nikt nie wie, którzy… — Przerwał na chwilę, przypatrując się nadchodzącej sforze. — A wiesz, co wzbudza największe obawy? Fakt, że przychodzi tu sam bez jakiejkolwiek pomocy, której nadejście można by przewidzieć.

Ravna przesunęła pistolet Phama, wielką, rzucającą się w oczy broń. Była zadowolona, że ją ma przy sobie. Spojrzała w kierunku zachodnim, w stronę Ukrytej Wyspy. Zobaczyła PPII przymocowanego do murów zamku. Jeśli Zielonej Łodyżce nie uda się dokonać podstawowego przeprogramowania, już nigdy nie uda się nim wzlecieć. Ale Łodyżka powiedziała, żeby nie robili sobie zbyt dużych nadziei. Niemniej jednak wraz z Ravną udało się jej zamontować w jednej z ładowni działko wiązkowe, którym można było zadawać śmierć z dużej odległości. Ocios mógł mieć swoje niespodzianki, Ravna miała swoje.

Piątak na chwilę zniknął im z oczu przesłonięty stromizną.

— To jeszcze chwilę potrwa — powiedział Pielgrzym. Jeden z jego szczeniaków stał mu na ramionach i opierał się o rękę Ravny. Uśmiechnęła się: jej prywatne źródło informacji. Podniosła go i ułożyła sobie na ramieniu. Reszta Wędrownika opuściła zady na ziemię i spoglądała oczekująco.

Ravna przyjrzała się reszcie świty królowej. Po lewej i prawej stronie Snycerki stały sfory z naciągniętymi kuszami. Ocios miał usiąść tuż przed nią, nieco w dole stoku. Ravnie wydawało się, że dostrzega oznaki nerwowości wśród członków Snycerki: wszyscy nieustannie oblizywali wargi, co chwila szybkim ruchem wysuwając i chowając różowe języki, podobnie jak robią to węże. Królowa ustawiła się jak do grupowego portretu: wyżsi członkowie z tyłu, a dwa najmniejsze szczeniaki wyprostowane z przodu. Większość jej oczu wpatrywała się w szczelinę na skraju zbocza, którędy ciągnąca się z dołu ścieżka wchodziła na zajmowany przez nich taras.

W końcu Ravna usłyszała drapanie pazurów po skale. Jedna głowa pojawiła się nad skrajem urwiska, a za nią następne. Ocios wyszedł na skrawek ziemi porośniętej mchem. Dwaj jego członkowie ciągnęli wózek na kółkach. Członek w wózku siedział wyprostowany, a jego zad przykryty był kocem. Nie wyróżniał się niczym specjalnym poza tym, że miał biało nakrapiane uszy.

Głowy sfory patrzyły we wszystkich kierunkach. Jeden z członków uporczywie wpatrywał się w Ravnę, gdy całość wspinała się w stronę królowej. Rębacz — Ocios — był tym, który nosił przykryte płaszczami odbiorniki radiowe. Nie miał ich teraz na sobie. Przez otwory w jego kurtkach Ravna widziała pokryte strupami fragmenty skóry, z których futro zostało niemal w całości wytarte.

— Trochę sparszywiały gość, nieprawdaż? — Ravna usłyszała cichy głosik tuż przy swoim uchu. — Ale potrafi zachować zimną krew. Spójrz na jego pogardliwy wzrok.

Królowa nie poruszyła się. Wyglądała na skamieniałą. Każdy jej członek wpatrywał się w nadchodzącą sforę. Niektórym drżały nozdrza.

Czterech osobników Ociosa popchnęło wózek naprzód i pomogło nakrapianemu ześliznąć się na ziemię. Teraz Ravna mogła zobaczyć, jak spod koca wydobywa się nienaturalnie skręcony i sztywny tył. Cała piątka usiadła, stykając się zadami. Ich szyje wyginały się w górę i na zewnątrz ruchem tak doskonale zsynchronizowanym, jakby stanowiły kończyny pojedynczego stworzenia. Sfora zagulgotała coś, co w uchu Ravny zabrzmiało jak zduszony ptasi śpiew.

Szczeniak Pielgrzyma siedzący jej na ramieniu przetłumaczył słowa. Mówił zupełnie innym głosem niż przedtem. Był to głos rozbójnika z opowiadań dla dzieci, oschły i kpiący.

— Bądź zdrów… rodzicu. Minęło wiele łat, odkąd widzieliśmy się po raz ostatni.

Przez chwilę Snycerka milczała. Następnie odgulgotała tamtemu coś, co Pielgrzym natychmiast przetłumaczył:

— Poznajesz mnie?

Ocios wysunął jedną głowę w stronę Snycerki.

— Członków, rzecz jasna, nie poznaję, ale twoją duszę rozpoznałbym zawsze.

Królowa znowu milczała. Tymczasem Pielgrzym komentował:

— Moja biedna Snycerka. Nie wiedziałem, że będzie taka zgaszona. — I nagle odezwał się głośno, zwracając się do Ociosa po samnorsku: — Natomiast twoja tożsamość budzi we mnie wiele wątpliwości, moja była towarzyszko podróży. Pamiętam cię jako Presforę, nieśmiałą nauczycielkę z Długich Jezior.

Kilka głów odwróciło się w stronę Wędrownika i Ravny. Odpowiedź również padła w płynnym samnorskim, a wygłoszono ją dziecinnym głosem:

— Witaj, Wędrowniku. Witaj Ravno Bergsndot? Tak. Jestem Ocios Presfora. — Spuścił głowy w dół, mrugając wolno.

— Chytra sztuka — mruknął Wędrownik.

— Czy Amdijefri jest bezpieczny? — spytał nagle Ocios.

— Co? — zdziwiła się Ravna, nie kojarząc imienia. Dopiero po chwili zastanowienia mogła udzielić odpowiedzi — Tak, mają się dobrze.

— Znakomicie. — Teraz wszystkie głowy zwróciły się z powrotem na królową i dalsza rozmowa przebiegała już w mowie sfor.

— Jako posłuszne dzieło, przybyłem tu, aby zawrzeć pokój z moim rodzicem, droga Snycerko.

— Czy on rzeczywiście mówi w ten sposób? — szepnęła Ravna do szczeniaka na jej ramieniu.

— Po co miałbym przesadzać?

Snycerka odgulgotała coś i Pielgrzym kontynuował tłumaczenie, tym razem ludzkim głosem królowej:

— Pokój? Niezbyt w to wierzę, Ociosie. Myślę, że tak naprawdę pragniesz chwili oddechu, abyś mógł zacząć od nowa budować imperium i znowu czyhać na nasze życie.

— Pragnę znowu budować, to prawda. Ale bardzo się zmieniłem. „Nieśmiała nauczycielka” uczyniła mnie… łagodniejszym. Coś, co tobie nigdy się nie udało, rodzicu.

— Co takiego? — Pielgrzymowi udało się tak zmodulować głos, aby jednocześnie nadać mu ton zdziwienia i urazy.

Snycerko, czy kiedykolwiek zastanawiałaś się nad tym? Jesteś najgenialniejszą sforą w tej części świata, być może najgenialniejszą w całej historii. Większość sfor, które stworzyłaś, również zadziwia swym geniuszem. Ale czy zastanawiałaś się nad najdoskonalszą z nich wszystkich? Tworzyłaś zbyt doskonale. Zlekceważyłaś endogamię oraz [nie potrafię tego przetłumaczyć] i otrzymałaś… mnie. Z wszystkimi moimi… dziwactwami, które przez ostatnie lata sprawiały ci tyle bólu.

— Prze-przemyślałam ten błąd i od tamtego czasu już go nie popełniłam.

— A Wendacjusz? [Spójrz na królową! Trafił ją w czuły punkt.] Zresztą to nieważne. Wendacjusz mógł być po prostu innym rodzajem błędu. Ważne jest to, że stworzyłaś mnie. Przedtem uważałem, że to największe osiągnięcie twojego geniuszu. Teraz… nie jestem już taki pewien. Chcę wprowadzić pewne poprawki. By móc żyć w pokoju. — Po chwili jedna z głów wskazała na Ravnę, inna machnęła w stronę PPII na Ukrytej Wyspie. — Jest przecież jeszcze mnóstwo rzeczy we wszechświecie, które są wyzwaniem dla naszego geniuszu.

— W twym głosie słyszę dawną pychę. Dlaczego miałabym zaufać ci właśnie teraz?

— Pomogłem ocalić dzieci. Uratowałem statek.

— Zawsze byłeś największym na świecie oportunistą. Przechylone na bok głowy Ociosa cofnęły się w tył. [To coś w rodzaju wzruszenia ramionami.]

— Masz sporą przewagę, rodzicu, ale niektóre moje siły zostały na północy. Zawrzyjmy pokój albo skażesz się na kolejne dziesięciolecia podjazdów i wojen.

W odpowiedzi Snycerka wydała z siebie przenikliwy wrzask. [To oznaka najwyższego wzburzenia, na wypadek gdybyś się nie domyślała.]

— Co za tupet! Mogłabym zabić cię tutaj w jednej chwili i cieszyć się niezmąconym pokojem przez sto lat!

Założę się, że nic mi nie zrobisz. Zagwarantowałaś mi bezpieczne przejście, oddzielnie i w całości. A jedną z najbardziej niezłomnych cech twojej duszy jest nienawiść do wszelkiego kłamstwa.

Stojący z tyłu członkowie Snycerki przysiedli na zadach, jakby czając się do skoku, podczas gdy malcy siedzący z przodu zrobili kilka szybkich kroków w stronę Ociosa.

— Minęło kilkadziesiąt lat, odkąd widzieliśmy się po raz ostatni, Ociosie! Jeśli ty się zmieniłeś, ja również mogłam się zmienić, czyż nie?

Na krótką chwilę wszyscy członkowie Ociosa znieruchomieli. Po chwili jedna część wstała i wolno, bardzo wolno zaczęła się przysuwać w stronę Snycerki. Sfory z kuszami, stojące po obu stronach miejsca spotkania, podniosły w górę gotową do strzału broń celując w Ociosa. Ten zatrzymał się jakieś sześć czy siedem metrów od Snycerki. Głowy falowały na boki, a wszystkie oczy zwrócone były na królową. W końcu dał się słyszeć drżący, zmieszany głos:

— Tak, istotnie, to mogło się zdarzyć. Snycerko, czy po tylu wiekach… wyparłaś się samej siebie? Ci nowi, widzę, są…

— Nie całkiem moi. To prawda. — Z niewiadomych przyczyn Pielgrzym chichotał Ravnie do ucha.

— No, cóż… — Ocios wycofał się na poprzednią pozycję. — Mimo wszystko nadal pragnę zawrzeć pokój.

— [Snycerka sprawia wrażenie zaskoczonej.] Twój ton jest zupełnie inny niż kiedyś. Ilu z twoich członków należało do prawdziwego Ociosa?

Długa chwila ciszy.

— Dwóch.

— …Znakomicie. W takim razie, w zależności od warunków, jakie ustalimy, możemy zawrzeć pokój.

Przyniesiono mapy. Snycerka zażądała wskazania głównego miejsca zgrupowania wojsk Ociosa. Nakazała, by wojska te zostały rozbrojone i by do każdego oddziału dołączono dwie lub trzy sfory spośród jej żołnierzy, którzy mieli meldować jej o wszystkim przy użyciu heliografu. Ocios miał oddać płaszcze radiowe, które Snycerka pragnęła poddać obserwacji. Ukryta Wyspa oraz Wzgórze Gwiezdnego Statku miały zostać przekazane królowej. Oboje wykreślili nowe granice i długo spierali się o charakter nadzoru, jaki Snycerka miała sprawować nad pozostałymi terenami.

Na południowym niebie słońce osiągnęło swój punkt szczytowy. Chłopi z rozciągających się poniżej pól dawno już przestali gniewnie wpatrywać się w dawnego tyrana. Jedynymi obserwatorami, którzy wciąż z wielkim napięciem przyglądali się całej scenie byli dwaj kusznicy królowej.

W końcu Ocios wycofał się od swojego końca mapy.

— Zgoda, zgoda. Twoi inspektorzy mogą kontrolować wszystkie moje prace. Nie będzie już więcej… upiornych eksperymentów. Stanę się łagodnym miłośnikiem wiedzy [czy to sarkazm?], tak jak ty.

Snycerka kręciła głowami z zadziwiającą synchronizacją.

— Być może stanie się tak, jak mówisz. Z Dwunogami po mojej stronie jestem gotowa podjąć ryzyko.

Ocios podniósł się. Odwrócił się, aby wsadzić okaleczonego członka z powrotem na wózek. Potem zatrzymał się.

— Jeszcze jedno, droga Snycerko. Nieistotny szczegół. Kiedy Stal chciał zniszczyć statek Jefriego, zabiłem jego dwóch członków. [Ściśle mówiąc rozgniótł ich jak pchły. Teraz wiemy, w jaki sposób został ranny.] Czy macie może resztę?

— Tak.

Ravna widziała to, co zostało ze Stali. Ona i Johanna odwiedziły większość rannych. Istniała możliwość zaadaptowania automatów pierwszej pomocy do leczenia Szponów. Ale w przypadku Stali, budziła się w nich chęć zemsty; to stworzenie było odpowiedzialne za tyle niepotrzebnej śmierci. To, co po nim pozostało, niemal nie potrzebowało opieki medycznej: było kilka krwawych zadrapań (rany te, według Johanny, Stal zadał sobie sam) i jedna skręcona noga. Ale całość wyglądała nader żałośnie, istny kłębek nerwów. Trojak kulił się w ciemnym kącie swego kojca, cały czas drżąc ze strachu, trzęsąc głowami na wszystkie strony. Co jakiś czas kłapał szczękami, albo jeden z członków puszczał się dzikim pędem wprost na ogrodzenie. Sfora złożona z trzech członków pod względem inteligencji nie mogła się równać z ludźmi, ale ten trojak potrafił mówić. Kiedy po raz pierwszy zobaczył Ravnę i Johannę, oczy rozszerzyły mu się ze strachu, ukazując niemal całe białka, i zaskrzeczał w ich stronę w ledwie zrozumiałym samnorskim. Jego mowa przypominała bełkotanie podczas nocnego koszmaru, w którym na przemian groził im i błagał, wołając „tylko nie ciosać, tylko nie ciosać”. Biedna Johanna rozpłakała się na ten widok. Cały ostatni rok nienawidziła sfory, z której pochodziła ta trójka, ale…

— Oni też są w pewnym sensie ofiarami. To bardzo niedobrze pozostać trójką, ale nikt nie pozwoli być im niczym więcej.

— Więc — ciągnął Ocios — pragnąłbym móc zająć się tą resztką. Mógłbym…

— Nigdy! Ta sfora była równie bystra jak ty, pomijając szaleństwo, które doprowadziło ją do przegranej. Nie pozwolę ci go odbudować!

Ocios zbił się w zwartą grupkę, wpatrując się wszystkimi oczami w królową. Jego głos był miękki:

— Proszę cię, Snycerko. To przecież drobiazg, ale raczej zerwę nasz układ pokojowy i wyprę się wszystkich ustaleń — machnął głową w kierunku map — niż zrezygnuję z niego. [A to ci dopiero!]

Sfory z kuszami znów były w pełnej gotowości. Część Snycerki okrążyła mapy i zbliżyła się do Ociosa na tyle blisko, że odgłosy ich myśli musiały kolidować ze sobą. Następnie skupiła wszystkie głowy razem, wysyłając mu ostre spojrzenie zgrupowanych oczu.

— Jeśli to taki drobiazg, dlaczego jesteś gotów ryzykować wszystko?

Przez chwilę członkowie Ociosa biegali w kółko, wpatrując się w siebie. Był to gest, którego Ravna do tej pory nie widziała.

— To moja sprawa! To znaczy… Stal był moim największym dziełem. W pewnym sensie jestem z niego dumny. Ale… czuję się także odpowiedzialny za niego. Czy nie czujesz czegoś podobnego względem Wendacjusza?

— Względem Wendacjusza mam swoje plany — mruknęła niechętnie królowa — [W rzeczywistości Wendacjusz wciąż jest w całości; obawiam się, że królowa poczyniła zbyt wiele obietnic, by teraz mogła z nim coś zrobić.]

— Chciałbym wynagrodzić Stali krzywdę, jakiej ode mnie doznał. Rozumiesz.

— Rozumiem. Widziałam go i znam twoje metody: nóż, strach i ból. Nie dam ci sposobności, byś mógł to wszystko powtórzyć!

Cała rozmowa brzmiała jak odległa muzyka, jak dźwięki dochodzące spoza doliny, dziwna mieszanina akordów. Ale to była odpowiedź Ociosa. Pielgrzym tłumaczył ją głosem pozbawionym sarkazmu:

— Żadnych noży, żadnego ociosywania. Zachowuję moje imię, ponieważ chcę, aby to inni nazwali mnie inaczej, kiedy ostatecznie przekonają się, że… w pewnym sensie Presfora zwyciężyła. Daj mi tę szansę, Snycerko. Błagam cię.

Przez długą chwilę sfory wpatrywały się w siebie nawzajem. Ravna spoglądała to na jedną, to na drugą, starając się odgadnąć, co wyrażają ich miny i postawy. Nikt nic nie mówił. Nie było słychać nawet głosu Pielgrzyma, jego spekulacji na temat, czy to, co usłyszeli, było zwykłym kłamstwem, czy też odsłonięciem całkiem nowej duszy.

Decyzja należała do Snycerki.

— W porządku. Możesz go zabrać.


Wędrownik Wickwrackstrup latał. Pielgrzym nosił w sobie pamięć legend sięgających ponad tysiąc lat wstecz — ale żadna z nich nie dorównywała temu, czego doświadczał teraz! Miał wielką ochotę odśpiewać radosny hymn, gdyby nie fakt, że mogło to przyprawić o ból jego pasażerki. I tak miały już dość obłędnego pilotowania, chociaż mylnie kładły to na karb jego braku doświadczenia.

Wędrownik przecinał chmury, przelatywał przez nie i pomiędzy nimi, szalał wśród przygodnie napotkanych burz z piorunami. Ileż godzin w życiu spędził, wpatrując się w chmury, próbując okiem zmierzyć ich głębie, a teraz był tutaj, penetrując nie kończące się ciągi kłębiastych jaskiń, katedry światła.

W prześwitach pomiędzy rozproszonymi na niebie chmurami widział rozciągające się w nieskończoność wody Wielkiego Zachodniego Oceanu. Pozycja słońca oraz odczyty na instrumentach mówiły mu, że są niedaleko równika i znajdują się jakieś osiem tysięcy kilometrów na południowy zachód od dominium Snycerki. Gdzieś niedaleko musiały znajdować się wyspy, potwierdzały to obrazy z kosmosu zarejestrowane przez PPII, a także jego własne wspomnienia. Ale dawno już tu nie był i nigdy nie spodziewał się zobaczyć wyspiarskich królestw jeszcze za życia swych obecnych członków.

A teraz właśnie tam wracał. I to drogą powietrzną!

Lądownik PPII był wspaniałą maszyną i wcale nie tak dziwaczną, jak to się mu zdawało podczas bitwy. Prawda, nie udało im się jeszcze wynaleźć sposobu, by zaprogramować go na latanie automatyczne. Być może nigdy im się nie uda. Tymczasem mały stateczek mógł latać dzięki sprzętowi elektronicznemu, który niewiele przewyższał osławione „części ruchome”. Antygraw wymagał nieustannej regulacji, a wszelkie przyciski i przekładnie sterujące były porozrzucane po łukowatej konsoli, co było wygodnym ułożeniem dla odrośli Skrodojeźdźca… lub dla łap i nosów członków sfory. Dzięki pomocy przybyszów i dokumentacji znalezionej w PPII Pielgrzym nauczył się latać zaledwie w ciągu kilku dni. Cała sztuka polegała na odpowiednim podzieleniu umysłu w celu jednoczesnego wykonywania kilku zadań. Nabywanie nowych umiejętności było szczęśliwym okresem, choć nieraz przeżywał chwile strachu, szybując niemal nie kontrolowanym lotem po wybraniu obłędnej konfiguracji polegającej na nie kończącym się przyspieszaniu w górę. Ale w końcu zdołał na tyle opanować maszynę, że stała się przedłużeniem jego szczęk i łap.

Od czasu gdy opuścili się z rozświetlonych na purpurowo wysokości i zaczęli baraszkować w górnych warstwach chmur, Ravna była coraz bardziej zaniepokojona. Po jakimś wyjątkowo gwałtownym obrocie z nurkowaniem, gdy żołądek podszedł jej do gardła, spytała niepewnie:

— Czy będziesz w stanie wylądować bez przeszkód? Może powinniśmy odłożyć to do czasu, kiedy nauczysz się — uffl - trochę lepiej latać?

— Jasne, jasne. Zaraz miniemy ten…jak mu tam… front pogodowy. — Zanurkował w chmury i skręcił kilkadziesiąt kilometrów na wschód. Tu niebo było czyste, a ponadto wyrównali kurs w takim stopniu, że coraz bardziej zbliżali się do celu. Postanowił sobie w duchu, że nie będzie już szalał, przynajmniej teraz… odbije sobie w drodze powrotnej.

Wtedy odezwała się druga z jego pasażerek.

— Mnie się podobało — stwierdziła Zielona Łodyżka. Jej syntetyczny głos pieścił ucho Pielgrzyma — były w nim przeważnie same niskie tony z lekkimi, regularnymi zgrzytami na wysokich częstotliwościach, jak przy falach prostokątnych. — To było jak… jak jazda tuż pod falami przypływu, kiedy czujesz, jak odrośle poddają się morskiemu kołysaniu.

Pielgrzym usilnie starał się poznać Skrodojeźdźca, jedynego spośród przybyszów, który nie był człowiekiem. Było to zadanie dużo trudniejsze niż poznanie Dwunogów. Wydawało się, że Zielona Łodyżka śpi przez cały czas i zapomina wszystko prócz rzeczy, które się powtarzały. Ravna mówiła, że to wszystko wina jej prymitywnej skrody. Pielgrzym wierzył jej, pamiętając bohaterskie przejście partnera Zielonej Łodyżki przez płomienie. Świadomość, że gdzieś w górze, na wielu gwiazdach, żyją stworzenia jeszcze dziwniejsze niż Dwunogi, przyprawiała go o ból głowy.

Na horyzoncie ujrzał ciemny pierścień, a za nim następny.

— Niedługo popluskasz się w prawdziwych falach.

— Czy to są te wyspy?

Wędrownik rzucił okiem na odczyty z mapami, kierując się prosto na słońce.

— Tak, to właśnie te — odpowiedział, aczkolwiek nie miało to większego znaczenia. Zachodni Ocean rozciągał się na dwanaście tysięcy kilometrów i między zwrotnikami był cały usiany atolami i archipelagami. Ta grupa wysp, nad którą właśnie lecieli, była bardziej odizolowana od innych. Najbliższe siedlisko Wyspiarzy znajdowało się prawie dwa tysiące kilometrów stąd.

Po chwili znajdowali się już nad najbliższą wyspą. Pielgrzym zatoczył nad nią małe kółko, podziwiając ogromne tropikalne paprocie obrastające rafę koralową. Obecnie, podczas odpływu, ich przypominające kości korzenie były całe odsłonięte. Nigdzie nie mogli znaleźć kawałka płaskiego terenu. Poleciał więc nad następną, większą wyspę z przepiękną polaną na środku pierścienia. Łagodnie ześliznęli się w dół i opadli na ziemię bez najmniejszego potknięcia.

Ravna Bergsndot spojrzała na niego trochę podejrzliwie. Ho, ho!

— Nabieram wprawy, nieprawdaż? — odezwał się cicho.


Mała, nie zamieszkana wyspa otoczona bezkresnym morzem. Dawne wspomnienia Pielgrzyma były już niewyraźne. To jego nieżyjący członek o imieniu Rum pochodził właśnie z królestw wyspiarskich. Ale wszystko, co zachował w pamięci, pasowało do otaczającego ich krajobrazu: słońce wysoko na niebie, trująca wilgoć powietrza, gorąco przenikające jego łapy. Raj. Ta część jego duszy, która dawniej należała do Ruma, była najradośniejsza ze wszystkich. Zdawało mu się, że długie lata od ostatniego pobytu tutaj topnieją w tropikalnym skwarze. Jedna z jego części wróciła do domu.

Pomogli Zielonej Łodyżce zejść na ziemię. Ravna twierdziła, że jej obecna skroda stanowi jedynie niedoskonałą imitację, a nowe kółka są prowizorycznym dodatkiem. Pomimo to Pielgrzym był pod wrażeniem. Każde koło miało nadmuchiwaną oponę i osobną ośkę. Dzięki temu Jeździec mógł wspiąć się niemal na sam wierzchołek rafy bez jakiejkolwiek pomocy. Ale już pod samym szczytem, gdzie tropikalne paprocie tworzyły zwarty gąszcz, a ich korzenie przecinały niemal każdą ścieżynkę, Ravna i Pielgrzym musieli jej przyjść z pomocą, to podnosząc ją, to ciągnąc.

W chwilę później znajdowali się już po drugiej stronie, skąd rozciągał się widok na ocean.

Część Pielgrzyma ruszyła biegiem do przodu, po pierwsze po to, by znaleźć jak najłagodniejsze zejście, po drugie, by jak najszybciej znaleźć się blisko wody, wdychać zapach soli i gnijących glonów. Wody były maksymalnie cofnięte, a przy brzegu miliony małych sadzawek — niektóre z nich niewiele większe od kałuż — odbijały słoneczne promienie. Trzech jego członków biegało od jednego wodnego oczka do drugiego, przyglądając się bacznie leżącym w nich stworzeniom. Kiedy po raz pierwszy przybył na wyspy, wydały mu się najdziwaczniejszymi istotami na świecie. Stworzenia zaopatrzone w skorupy, ślimaki we wszelkich barwach i rozmiarach, rośliny ruszające się jak zwierzęta, które uwięzione na lądzie zmieniłyby się w tropikalne paprocie.

— Gdzie chciałabyś siedzieć? — spytał Zielonej Łodyżki. — Jeśli pójdziemy dalej, to w miejscu, do którego dochodzą teraz fale, podczas przypływu będziesz tkwiła na głębokości jednego metra pod wodą.

Nie doczekał się odpowiedzi. Ale wszystkie jej odrośle skierowały się już ku wodzie. Kółka skrody ślizgały się i kręciły z zadziwiającym brakiem koordynacji.

— Weźmy ją bliżej — powiedziała Ravna po chwili. Doszli do stosunkowo płaskiej części koralowca z otworami i wpustami o głębokości nie przekraczającej kilku centymetrów.

— Pójdę popływać i znajdę dobre miejsce — powiedział Wędrownik. Wszyscy członkowie zbiegli w dół do miejsca, gdzie rafa wchodziła w morze. Pływać nie można było inaczej jak tylko w całości. He, he. Prawdę mówiąc, bardzo niewiele sfor żyjących na stałym lądzie potrafiło jednocześnie pływać i myśleć. Większość szczurów lądowych obawiała się, że woda przyprawia o szaleństwo. Wędrownik teraz wiedział, że istniała po prostu ogromna różnica w szybkości rozchodzenia się dźwięku w powietrzu i w wodzie. Myślenie z zanurzonymi tympanami musiało trochę przypominać używanie płaszczy z radiem. Wymagało dyscypliny i wytrwałego treningu, a niektórzy i tak nie potrafili się tego nauczyć. Lecz mieszkańcy wysp zawsze byli wspaniałymi pływakami, a ponadto traktowali pływanie również jako formę medytacji. Ravna rzuciła nawet kiedyś myśl, że sfory mogły powstać ze stad wielorybów!

Wędrownik podszedł do skraju koralowca i spojrzał w dół. Nagle fale przestały wydawać mu się przyjazne. Wkrótce przekona się, czy duch Ruma i jego własne wspomnienia wytrzymały próbę czasu. Ściągnął ubrania.

Wszyscy naraz. Najlepiej wszyscy naraz. Zebrał się w zwartą grupkę i niezdarnie wskoczył do wody. Nastąpiło zamieszanie. Niektóre głowy pozostały pod wodą, inne się wynurzyły.

Wszystkie głowy pod wodę. Machał łapami, trzymając wszystkie głowy zanurzone. Co kilka sekund wystawiał pojedynczy nos nad powierzchnię i wdychał powietrze w celu odświeżenia danego osobnika. Wciąż to potrafię! Cała szóstka prześliznęła się obok skotłowanego stada kałamarnic i zanurkowała, przepływając pojedynczo pod łukiem utworzonym z zielonych odrośli. Wokół słychać było tylko szum morza, jak odgłosy myśli ogromnej uśpionej sfory.

Po kilku minutach znalazł przytulne miejsce, całkowicie płaskie, piaszczyste i dobrze osłonięte od uderzeń największych fal. Popłynął więc z powrotem do miejsca, gdzie morze rozbijało się o koralowe skały i… omal nie połamał sobie nóg, próbując wygramolić się na brzeg. Jednoczesne wyjście okazało się niemożliwością i przez krótką chwilę każdy osobnik musiał radzić sobie sam.

— Hej, hej, tutaj! — krzyknął do Zielonej Łodyżki i Ravny, po czym usiadł, liżąc miejsca, gdzie pokaleczył się o twardy koral, podczas gdy one szły ku niemu po białych skałach. — Znalazłem dużo spokojniejsze miejsce niż to. — Machnął łapą w kierunku fal pieniących się u brzegu i tryskających w górę kropel.

Zielona Łodyżka podtoczyła się trochę bliżej skraju rafy i zawahała się. Jej odrośle obracały się to w jedną, to w drugą stronę, jakby lustrowały zakrzywioną linię brzegu. Czy trzeba jej pomóc? Pielgrzym ruszył do przodu, ale Ravna usiadła obok Zielonej Łodyżki i oparła się o platformę na kółkach. Po chwili Pielgrzym dołączył do nich. Siedzieli długą chwilę; człowiek patrzył w morze, Jeździec patrzył nie wiadomo w którą stronę, a on patrzył niemal we wszystkich kierunkach… Było tu bardzo spokojnie, mimo że (albo dlatego że?) fale huczały roztrzaskując się o skały, a w powietrze co chwila unosiły się miriady kropel, tworząc wilgotną mgiełkę. Poczuł, jak serce zwalnia rytm, i leniwie rozłożył się w pełnym słońcu. Sierść wszystkich członków wyparowywała wodę morską, pokrywając się powoli błyszczącym nalotem soli. Z początku, gdy lizał swoje boki, smak sierści wydał mu się całkiem przyjemny, ale…pfe, zbyt duża ilość suchej soli stanowiła jedno z niemiłych wspomnień. Zielona Łodyżka rozpostarła nad nim swoje odrośle — zbyt delikatne i wąskie, by zapewnić wystarczający cień, ale wystarczające, by złagodzić ostry żar bijący od słońca.

Siedzieli tak dość długo — na tyle długo, aby potem Pielgrzym musiał leczyć bąble, które pojawiły mu się na nosach, i nawet ciemnoskóra Ravna dostrzegła na swym ciele wyraźne ślady zbyt mocnej opalenizny.

Zielona Łodyżka nuciła coś, co przypominało piosenkę, lecz po chwili zorientowali się, że coś do nich mówi.

— To piękne morze, piękny brzeg. Tego właśnie mi trzeba. Pragnę chwilę posiedzieć i pomyśleć sobie własnym tempem.

— Jak długo? — spytała Ravna i dodała: — Będzie nam ciebie brak.

To nie była tylko uprzejmość. Wszyscy czuli, że będzie im brakowało Zielonej Łodyżki. Przy całym swoim ograniczeniu pamięciowym, Zielona Łodyżka była ekspertem, jeśli chodzi o to, co pozostało z automatów PPII.

— Według waszych miar to obawiam się, że dosyć długo. Kilka dziesięcioleci… Przez parę chwil spoglądała na fale. — Bardzo chcę już tam odejść. Ha, ha. W tym jestem całkiem jak człowiek… Ravno, wiesz, że jeśli chodzi o wspomnienia, to mam obecnie w głowie wielki zamęt. Spędziłam razem z Błękitnym Pancerzykiem dwieście lat. Czasami bywał małostkowy, a nawet nieco dokuczliwy, ale był z niego wielki kupiec. Przeżyliśmy razem wspaniałe chwile. A na koniec nawet wy mogliście przekonać się o jego odwadze.

Ravna kiwnęła głową.

— Podczas naszej ostatniej podróży odkryliśmy straszliwą tajemnicę. Myślę, że przysporzyło mu to tyle samo bólu co te… płomienie. Jestem ci bardzo wdzięczna, że nas chroniłaś. Teraz chciałabym chwilę pomyśleć, pozwolić, aby morze i czas uporządkowały moje wspomnienia. Może, jeśli ta nieudolna imitacja’ skrody okaże się wystarczająco sprawna, uda mi się sporządzić kronikę naszej wyprawy.

Następnie dotknęła dwóch głów Wędrownika.

— Muszę ci wyjaśnić jedną rzecz, Pielgrzymie. Fakt, że obdarzacie mnie wolnością na waszych morzach, poczytuję sobie jako dowód wielkiego zaufania do mnie… Ale powinniście wiedzieć, że Błękitny Pancerzyk i ja spodziewaliśmy się potomstwa. W moim ciele spoczywają zalążki naszych wspólnych jaj. Jeśli zostawicie mnie tutaj, w najbliższych latach na tej wyspie pojawią się nowi Jeźdźcy. Proszę, abyście nie traktowali tego jak zdradzieckiego podstępu. Chciałabym, aby dzieci przypominały mi Błękitnego Pancerzyka, ale w nieco skromniejszym wydaniu. Nasza rasa jest obecna na dziesięciu milionach planet i nigdy nie byliśmy złymi sąsiadami… jeśli nie brać pod uwagę sytuacji, która, co Ravna może zaświadczyć, nie będzie mogła zdarzyć się w tym miejscu.

Na koniec Zielona Łodyżka nie wykazała najmniejszego zainteresowania osłoniętym fragmentem piaszczystego dna odkrytym przez Wędrownika. Ze wszystkich dostępnych miejsc najbardziej przypadło jej do gustu to, w którym fale z największą furią roztrzaskiwały się o brzeg. Znalezienie odpowiedniej ścieżki prowadzącej do tego miejsca zajęło im ponad pół godziny, a następne pół — bezpieczne sprowadzenie Zielonej Łodyżki wraz z jej skrodą do wody. Wędrownik nawet nie próbował pływać. Wybrany przez Jeźdźca zakątek był zewsząd ciasno otoczony skałami koralowca, które w jednych miejscach pokryte były śliskim, zielonym nalotem, w innych zaś najeżone ostrymi występami. Pięć minut w podobnym wodnym młynie mogło go osłabić na tyle, że nie mógłby wypełznąć na ląd. Dziwiło go, że w takim miejscu woda była zielona od falujących w niej roślin. Widział ciemny gąszcz morskich traw, nad którym roiło się od komarów.

Ravnie było łatwiej. Nawet przy dużej fali wciąż sięgała stopami do dna — przynajmniej przez większość czasu. Stała w pianie, podpierając się nogami i ramionami, pomagając Zielonej Łodyżce zjechać ze skały. Gdy to się udało, mechaniczna część pewnie wbiła się w dno tuż obok kobiety.

Ravna spojrzała na Pielgrzyma i gestem dała mu do zrozumienia, że wszystko w porządku. Następnie przycupnęła na moment, przytrzymując się skrody. Fala przetoczyła się nad nimi, przykrywając wszystko oprócz sterczących odrośli Zielonej Łodyżki. Kiedy piana odpłynęła, zauważył, że niższymi odroślami uczepiła się pleców Ravny, i usłyszał dźwięk syntetycznego głosu zupełnie niezrozumiały w ogarniającym wszystko huku fal.

Kobieta wstała i przez sięgającą talii wodę zaczęła brnąć w stronę skał, na których siedział Wędrownik. Jego członkowie złapali się jeden drugiego i para łap wysunęła się w stronę Ravny. Po oblepionych glonami kamieniach wspięła się na biały koral.

Poszedł za utykającym Dwunogiem w stronę urwiska porośniętego tropikalnymi paprociami. Weszli w cień, gdzie kobieta usiadła i oparła się o zwarty gąszcz utworzony z mocnych pni paproci. Z poprzecinaną i otartą w kilku miejscach skórą sprawiała wrażenie równie pokaleczonej, co w swoim czasie Johanna.

— Wszystko w porządku?

— Mhm. — Przeciągnęła ręką po rozczochranych włosach. Następnie spojrzała na niego i uśmiechnęła się. — Oboje wyglądamy jak po niezłej kraksie.

Uhm. Będzie musiał wziąć kąpiel w słodkiej wodzie. Rozejrzał się dookoła. Z grzbietu atolu mieli dobry widok na wnękę wybraną przez Zieloną Łodyżkę. Ravna też obróciła się w tamtą stronę, zapominając o piekących ranach.

— Jak to możliwe, że jej się tam podoba — dziwił się Wędrownik. — Wyobraź sobie, że stoisz tam cała w wodzie, a fale walą w ciebie i walą, bez końca.

Na twarzy Ravny pojawił się uśmiech, ale oczy wciąż miała zwrócone na morze.

— We wszechświecie jest mnóstwo niesamowicie dziwnych rzeczy, Pielgrzymie. Cieszę się, że o niektórych jeszcze nawet nie czytałeś. Tam gdzie fale napotykają brzeg, może dziać się wiele cudownych rzeczy. Widziałeś życie, które rozkwita i unosi się na powierzchni tych rozszalałych wód? Podobnie jak rośliny uwielbiają słoneczne światło, tak istnieją stworzenia, które potrafią wykorzystać dla siebie różnicę energii na styku żywiołów. Tam mają słońce, fale i bogactwo planktonu. Mimo to powinniśmy poobserwować ją jeszcze trochę.

Po każdym uderzeniu fal widzieli wystające nad wodę odrośle Zielonej Łodyżki. Wędrownik wiedział już, że nie są to zbyt mocne organy, ale zaczynał zdawać sobie sprawę, że muszą być bardzo wytrzymałe.

— Powinna czuć się tu dobrze, chociaż nie sądzę, żeby ta licha skroda przetrwała zbyt długo. Biedna Zielona Łodyżka może w końcu zostać pozbawiona wszelkich urządzeń… Ona i jej dzieci staną się najniższymi ze wszystkich Jeźdźców.

Ravna obróciła się, aby spojrzeć na sforę. Na jej twarzy wciąż gościł uśmiech. Zamyślony, ale jednocześnie radosny?

— Czy wiesz, o czym mówiła Zielona Łodyżka?

— Snycerka przekazała mi to, co ty powiedziałaś jej wcześniej.

— Cieszę się, a nawet jestem trochę zaskoczona, że chciała, aby Zielona Łodyżka zamieszkała tutaj. Średniowieczny rozsądek — och, wybacz, jakikolwiek rozsądek — kazałby uśmiercić natychmiast takie stworzenie, zamiast narażać się choćby na najmniejsze ryzyko.

— Więc dlaczego opowiedziałaś o wszystkim królowej? — O Perwersji, jaką zarażone są skrody.

— To wasz świat. Byłam już zmęczona odgrywaniem roli boga, jedynego posiadacza Tajemnicy. A Zielona Łodyżka zgodziła się na to. Nawet gdyby królowa odmówiła, mogła przecież zahibernować się w chłodni PPII. — Ipewnie nigdy się nie obudzić. - Ale Snycerka nie odmówiła. Wydaje się, że zrozumiała, o co mi chodzi: tylko prawdziwe skrody mogą ulec wypaczeniu, a Zielona Łodyżka już takiej skrody nie ma. Za dziesięć lat brzegi tej wyspy zaroją się od młodych Jeźdźców, ale nie będą oni zakładali swoich kolonii poza tym archipelagiem bez pozwolenia miejscowych sfor. Ryzyko jest więc bardzo niewielkie… niemniej byłam zaskoczona, że Snycerka zdecydowała się je podjąć.

Wędrownik ułożył się dookoła Ravny, już tylko jedną parą oczu obserwując odrośle Jeźdźca wystające ponad pianę. To wy maga wyjaśnienia. Przechylił głowę w stronę kobiety.

— Jesteśmy absolutnie średniowieczni, Ravno, nawet teraz, kiedy błyskawicznie wprowadzamy zmiany w naszym życiu. Podziwialiśmy odwagę Błękitnego Pancerzyka, kiedy rzucił się w ogień. Taki czyn nie może pozostać bez nagrody. My, średniowieczne stworzenia, oswojeni jesteśmy z intrygą i zdradą. Czy podstęp na kosmiczną skalę w jakiś sposób zwiększa ryzyko? Czy jest dla nas bardziej niebezpieczny niż nasze małe, lokalne knowania? My, biedne dzikusy, tak czy siak cały czas jesteśmy ze śmiertelnym ryzykiem za pan brat.

— Ha! — Jej uśmiech rozszerzał się, w miarę jak rozmówca przybierał żartobliwy ton.

Wreszcie Wędrownik zachichotał, kiwając głowami na boki. Jego wyjaśnienie dotykało prawdy, ale nie całej, ani nawet jej części. Przypomniał sobie, jak dzień wcześniej on i Snycerka zastanawiali się, jak odpowiedzieć na prośbę Zielonej Łodyżki. Z początku Snycerka się bała. Jak każdy poważny władca okazywała daleko idącą ostrożność wobec złowieszczego sekretu sprzed miliarda lat. Nawet zahibernowanie takiego stworzenia wydawało się ryzykowne. Rozwiązaniem najbardziej godnym rozsądnego władcy… najbardziej średniowiecznym… wydawało się pozytywne rozpatrzenie prośby, pozostawienie Zielonej Łodyżki na brzegu odległej wyspy… by za dwa dni przybyć tu po kryjomu i zabić ją.

Wędrownik usiadł przy królowej, bliżej niż to zwykli czynić partnerzy bądź krewni, bez narażania się na utratę panowania nad własnymi myślami.

— Okazałaś więcej szacunku Wendacjuszowi — powiedział. Morderca Skryby wciąż chodził po ziemi, cały i zdrowy, wolny od jakiejkolwiek kary.

Snycerka kłapnęła zębami w powietrzu. Wędrownik wiedział, że oszczędzenie Wendacjusza wiele ją kosztowało.

— To prawda. A Skrodojeźdźcy wykazali się wielką odwagą i uczciwością. Nie skrzywdzę Zielonej Łodyżki. Mimo to boję się. Zostawiając ją przy życiu, podejmujemy ryzyko, które przekracza granice naszego pojmowania.

Wędrownik zaśmiał się. Może była to jedynie oznaka typowego dla pielgrzymów psychicznego rozchwiania, ale…

— Tego należało się po tobie spodziewać, królowo! Wielkie ryzyko dla wielkich zdobyczy. Lubię przebywać z ludźmi, lubię dotykać innego stworzenia, a jednocześnie swobodnie myśleć. — Rzucił się do przodu, aby trącić nosem najbliższego z członków Snycerki, a następnie wycofał się na bardziej rozsądną odległość. — Nawet bez ich statków i dannika przybycie ludzi całkowicie odmieniłoby nasz świat. Czy zauważyłaś… jak łatwo przyswajamy ich wiedzę? Do tej pory Ravna nie może uwierzyć, że tak szybko wszystkiego się uczymy. Do tej pory nie zdaje sobie sprawy, jak dokładnie przestudiowaliśmy dannik. A latanie ich statkiem to drobnostka, królowo. Nie mówię, że rozumiem wszystkie prawa fizyczne, jakie rządzą jego sterowaniem — niewielu spośród gwiezdnych przybyszów zna się na tym. Ale nauka obsługi tego sprzętu nie nastręcza większych trudności, nawet biorąc pod uwagę wszelkie uszkodzenia, jakim uległ. Podejrzewam, że Ravna nigdy nie będzie potrafiła prowadzić łodzi z antygrawem tak jak ja.

— Hmm. Ale ty możesz panować nas wszystkimi przyciskami jednocześnie.

— To tylko część mojej przewagi. Mam wrażenie, że my, Szpony, mamy bardziej elastyczne umysły od biednych Dwunogów. Czy wyobrażasz sobie, co się stanie, kiedy stworzymy więcej płaszczy radiowych, kiedy zaczniemy budować własne maszyny latające?

Snycerka uśmiechnęła się, ale jej uśmiech miał teraz w sobie coś smutnego.

— Dajesz się porwać marzeniom, Pielgrzymie. Mieszkamy w Strefie Powolnego Ruchu. Antygraw zużyje się w ciągu kilku lat. Cokolwiek uda nam się stworzyć, będzie to znacznie gorsze od tego, czym się obecnie zabawiasz.

— I co z tego? Spójrz na historię ludzkości. Ponowne odzyskanie możliwości odbywania lotów kosmicznych po wieku ciemności zajęło Nyjorianom dwa stulecia. A my mamy przecież lepsze zasoby danych niż ich archeologowie. Razem z ludźmi stanowimy wspaniały zespół, oni dali nam wolność, abyśmy mogli stać się rasą na miarę naszych możliwości. — Za sto lat własne pojazdy kosmiczne, a za dwa być może własne statki gwiezdne nie przekraczające prędkości światła. Któregoś dnia może uda się wyjść poza Strefę Powolności. Ciekawe, czy w Transcendencji sfory będą mogły mieć więcej niż ośmiu członków?

Młodsza część Snycerki powstała i chodziła dookoła swej reszty. Królowa była zaintrygowana.

— Więc podobnie jak Stal myślisz, że jesteśmy czymś w rodzaju rasy wybranej, której przeznaczony jest szczęśliwy żywot w Przestworzach? Doprawdy, interesujące. Jest jednak pewne małe ale. Ludzie to jedyne znane nam stworzenia Stamtąd. Jaka jest ich pozycja w porównaniu z innymi rasami? Dannik nie daje na to pełnej odpowiedzi.

— Właśnie dlatego, Snycerko, Zielona Łodyżka jest dla nas tak ważna. Potrzeba nam doświadczenia więcej niż jednej rasy. Wygląda na to, że Jeźdźcy należą do najbardziej rozpowszechnionych ras w całych Przestworzach. Potrzebujemy ich, by z nimi rozmawiać. Musimy odkryć, czy są równie zabawni i przydatni jak Dwunogi. Nawet gdyby ryzyko było dziesięciokrotnie większe, niż się to wydaje, wciąż byłbym gotów spełnić prośbę Jeźdźca.

— Tak. Jeśli pragniemy być tym, czym możemy być, musimy wiedzieć znacznie więcej. Musimy zaryzykować. — Młodsi członkowie przestali nerwowo dreptać i wszystkie oczy zwróciły się na Wędrownika z wyrazem zaskoczenia. Nagle Snycerka wybuchnęła śmiechem.

— Co się stało?

— Coś, o czym myśleliśmy już przedtem, drogi Wędrowniku, co obecnie ziściło się na moich oczach. Jesteś nieco bystrzejszy niż przedtem i wykazujesz się dalekowzrocznością. Jak prawdziwy mąż stanu snujący wielkie plany na przyszłość.

— Ale moje cele to wciąż cele Pielgrzyma.

— Bez wątpienia… Ale ja teraz już nie przejmuję się tak bardzo planowaniem i kwestiami bezpieczeństwa jak wcześniej. Pewnego dnia odwiedzimy gwiazdy! — Jej szczeniaki radośnie zamachały ogonami. — Teraz i ja mam w sobie coś z pielgrzymiej duszy.

Opuściła się na brzuch i podczołgała się po podłodze ku niemu. Jej świadomość powoli rozpływała się w mgiełce miłosnego pożądania. Ostatnie jej słowa, jakie Wędrownik zdołał zapamiętać, brzmiały:

— Co za szczęśliwy zbieg okoliczności: ja zestarzałam się tak, że musiałam się odnowić, ty zaś byłeś właśnie tą zmianą, której potrzebowałam.


Wędrownik powrócił myślą do teraźniejszości i do Ravny. Kobieta wciąż się do niego uśmiechała. Wyciągnęła rękę, aby poczochrać go po jednej z głów.

— Rzeczywiście, całkowicie średniowieczny rozsądek.

Siedzieli jeszcze kilka godzin w cieniu paproci, przyglądając się nadciągającemu przypływowi. Słońce opuszczało się coraz niżej przez całe popołudnie, aczkolwiek wciąż stało wyżej na niebie niż w jakiekolwiek snycerskie południe. W pewnym sensie to właśnie niecodzienne światło i ruch słońca przydawały całemu krajobrazowi najwięcej egzotyki. Słońce wznosiło się tak wysoko i opadało niemal pionowo w odróżnieniu od powolnego popołudniowego ześlizgiwania się po firmamencie, charakterystycznego dla terenów arktycznych. Wędrownik już niemal zapomniał, jak to wszystko wygląda na Ziemiach Krótkiego Zmierzchu.

Linia brzegu przesunęła się o trzydzieści jardów w ich stronę od miejsca, gdzie zostawili Zieloną Łodyżkę. Sierp księżyca podążał za słońcem w stronę horyzontu, był to już koniec przypływu. Ravna wstała i osłoniła ręką oczy przed blaskiem zachodzącego słońca.

— Myślę, że czas na nas.

— Sądzisz, że jest bezpieczna? Ravna kiwnęła głową.

— Miała wystarczająco dużo czasu, żeby wykryć ewentualne trucizny lub zagrażające jej drapieżniki. Poza tym jest uzbrojona.

Człowiek i Szpony ruszyli w górę ku grzbietowi atolu, mijając najwyższe paprocie. Wędrownik jedną parą oczu wpatrywał się w rozciągające się za ich plecami morze. Fale dawno przykryły Zieloną Łodyżkę. Miejsce, w którym tkwiła, wciąż było nawiedzane przez ogromne bałwany, które teraz już nie tworzyły pienistych wirów ani nie rozbryzgiwały się na roje słonych kropel. Ostatnim obrazem Zielonej Łodyżki, jaki zachował w pamięci, była jej drobna postać wynurzająca się w dolinie fali tuż za zanurzonym w wodzie głazem. Gładź morza na chwilę została zaburzona dwoma jej najdłuższymi odroślami, których lekko drgające koniuszki wystawały ponad wodę.


Lato łagodnie opuszczało ziemie wokół Ukrytej Wyspy. Trochę padało i ustały gwałtowne pożary. Pomimo wojny i suszy spodziewano się nawet pewnych plonów. Każdego dnia słońce kryło się głębiej za północnymi wzgórzami, czas zmierzchu wydłużał się z tygodnia na tydzień, aż wreszcie przyszła pora prawdziwych nocy. I pojawiły się gwiazdy.

Było w tym jakieś tajemnicze zrządzenie losu, że tak wiele rzeczy zdarzyło się naraz w ostatnią noc lata. Ravna zabrała dzieciaki, by razem z nimi wpatrywać się w niebo na polach nieopodal zamku na Wzgórzu Gwiezdnego Statku.

Żadnej łuny miejskich świateł. Żadnego wewnątrzsystemowego przemysłu. Nic nie mogło tu przesłonić widoku nieba oprócz delikatnej różowej poświaty, która mogła być resztką dziennego blasku lub zorzą. Cała czwórka usiadła na zmarzniętym mchu i rozglądała się dookoła. Ravna wzięła głęboki oddech. W powietrzu nie widać było już ani śladu popiołów, panował natomiast rześki chłód, zwiastun nadchodzącej zimy.

— Śnieg będzie sięgał ci do ramion, Ravno! — zawołał Jefri, ciesząc się na samą myśl o tym. — Zobaczysz, spodoba ci się.

Jego twarz, która w mroku wyglądała jak biała plama, obracała się gwałtownie to w jedną, to w drugą stronę.

— Zima może być bardzo ciężka — odezwała się Johanna 01sndot. Nie protestowała, gdy zabierali ją tutaj, ale Ravna wiedziała, że wolałaby zostać na Ukrytej Wyspie i planować zajęcia na następny dzień.

Jefri chciał ją jakoś rozruszać — nie, to był Amdi, ci dwaj nigdy nie przestaną zabawiać się udawaniem jeden drugiego.

— Nie martw się Johanno. My ci pomożemy.

Przez chwilę nikt nic nie mówił. Ravna spoglądała w dół stoku. Było zbyt ciemno, by dostrzec sześćsetmetrowy spadek, zbyt ciemno, by dojrzeć rozciągający się w dole fiord i pobliskie wyspy. Ale światła na wałach na Ukrytej Wyspie czyniły ją widoczną nawet w mroku. Tam, na dawnym wewnętrznym dziedzińcu, gdzie kiedyś urzędował lord Stal, a teraz rządziła Snycerka, znajdowały się wszystkie działające pojemniki hibernacyjne ze statku. Spało w nich sto pięćdziesięcioro jeden dzieci, ostatni żyjący pasażerowie straumerskiego statku. Johanna twierdziła, że większość może zostać ożywiona, a im szybciej się za to zabiorą, tym większa była szansa na pomyślne przeprowadzenie tej operacji. Królowa podeszła do tego pomysłu z ogromnym entuzjazmem. Spora część pomieszczeń zamkowych została wydzielona i przebudowana w celu dostosowania ich do potrzeb ludzi. Ukryta Wyspa zapewniała dobre schronienie — jeśli nie przed śniegiem, to na pewno przed najgroźniejszymi wichrami. Jeśli uda się dzieci ożywić, bez kłopotu będą mogły tam żyć. Ravna pokochała Jefriego, Johannę i Amdiego, ale czy uda jej się tak samo pokochać resztę? Snycerka wydawała się nie mieć co do tego najmniejszych wątpliwości. Snuła plany stworzenia szkoły, w której Szpony będą uczyć się o ludziach, a dzieci będą nabywać wiedzę o tym świecie… Spoglądając na Jefriego i Amdiego, Ravna mogła przekonać się, jakie będą rezultaty tej wspólnej edukacji. Ci dwaj byli ze sobą tak bardzo związani, jak żadne inne dzieci, które znała, a jako całość wykazywali dużo większe zdolności niż osobno. I nie była to tylko sprawa matematycznego geniuszu szczeniaków — obaj wykazywali umiejętność i zaradność w wielu innych sprawach.

Ludzie i sfory pasowali do siebie, a stara Snycerka była wystarczająco sprytna, aby odpowiednio to wykorzystać. Ravna lubiła królową, a jeszcze bardziej lubiła Pielgrzyma, ale w końcu to sfory będą tą stroną, która skorzysta na tym związku. Snycerka jasno zdawała sobie sprawę z ograniczeń jej rasy. Historia Szponów sięgała najwyżej dziesięciu tysięcy lat wstecz. Z tego, co mówiły przekazy historyczne, miejscowe kultury i cywilizacje nigdy nie osiągnęły wyższego stopnia zaawansowania niż obecnie. Pomimo żywej inteligencji stworzenia te miały jedną ogromną wadę: nie mogły współpracować ze sobą w bliskiej odległości bez konieczności utraty tejże inteligencji. Ich cywilizację stanowiły zgrupowania odizolowanych umysłów, przymusowych introwertyków, którzy nigdy nie mogli przekroczyć pewnych granic. Ogromny zapał Pielgrzyma i Skrupiła do nawiązywania bliskich kontaktów z ludźmi był tego wyraźnym świadectwem. Na pewno w końcu uda nam się wyciągnąć Szpony z tego ślepego zaułka.

Amdi i Jefri śmiali się z czegoś cichutko. Sfora rozbiegła się na wszystkie strony, rozpraszając członków niemal do granic świadomości. Przez ostatnie tygodnie Ravna miała okazję się przekonać, że taka gorączkowa nadaktywnosc była u Amdiego normą, dowiedziała się także, że jego początkowa powolność wynikała ze wstrząsu, jakiego doznał, gdy zawiódł go ukochany lord Stal. Wydawało jej się rzeczą nadzwyczaj przewrotną — a może cudowną? — że potwór w rodzaju Stali mógł stać się obiektem takiej miłości.

— Patrz we wszystkich kierunkach — zawołał Jefri — i mów mi, gdzie mam się obrócić.

Chwila ciszy.

— Tutaj! — wrzasnął Jefri.

— Co wy robicie? — spytała Johanna gniewnym tonem starszej siostry.

— Oglądamy meteoryty — odezwał się jeden z nich. — Tak, ja patrzę we wszystkich kierunkach i pokazuję Jefriemu — tutaj! - w którą stronę ma się obrócić, gdy jakiś zaczyna spadać.

Ravna niczego nie zauważyła, ale chłopak gwałtownie odwrócił się na sygnał przyjaciela.

— Ładnie, ładnie — usłyszała głos chłopca. — Ten był jakieś czterdzieści kilometrów wyżej, prędkość… — Dwa głosy mruczały coś niezrozumiale przez krótką chwilę. Nawet biorąc pod uwagę niesamowity wzrok sfory, jak mogli oszacować wysokość meteorytu?

Ravna usadowiła się w dołku utworzonym przez obrośnięte mchem pagórki. Miała na sobie wspaniałą futrzaną kurtkę z kapturem, wykonaną dla niej przez miejscowych krawców, niemal nie czuła w niej chłodu bijącego od gołej ziemi. Nad głową lśniły gwiazdy. Był to czas, żeby spokojnie pomyśleć, chwila wytchnienia przed wszystkim, co czekało ją następnego dnia. Opiekunka ponad stu pięćdziesięciorga dzieci… i pomyśleć, że byłam bibliotekarką.

Przed opuszczeniem domu uwielbiała wpatrywać się w nocne niebo. Jednym rzutem oka potrafiła rozróżnić wszystkie gwiazdy Sjandry Kei, czasami też inne światy. O tamtym niebie myślała jak o domu. Przez chwilę wieczorny chłód wydawał się zapowiedzią zimy, która nigdy się nie skończy. Lynne i jej starzy na Sjandrze Kei. Jeszcze trzy lata temu było to całej jej życie. A teraz nie zostało po nim ani śladu. Nie myśl o tym. Gdzieś w tej przestrzeni znajdowały się niedobitki floty Aniara i reszta jej ludzi. Kjet Svensndot. Tirolle i Glimfrelle. Znała ich tylko przez kilka godzin, ale oni byli z Sjandry Kei i nigdy nie dowiedzą się, ile istnień naprawdę ocalili. Pewnie jeszcze żyją. Służby Bezpieczeństwa Handlowego SjK miały w swojej flocie strumieniowce. Mogli znaleźć dla siebie jakąś planetę, nie tutaj, gdzieś bliżej miejsca bitwy.

Ravna odchyliła głowę do tyłu i błądziła wzrokiem po niebie. Ciekawe gdzie? Może teraz ich świat wcale nie znajduje się nad horyzontem. Galaktyka widziana z jej miejsca wznosiła się w górę niemal pod kątem prostym do ekliptyki. Nie mogła wyobrazić sobie jej prawdziwego kształtu oraz ich położenia pośród konstelacji. Szerszą perspektywę zaburzał blask pobliskich cudowności, jasne węzły otwartych grup, mroźne lśnienie klejnotów na tle bladej poświaty. Ale nieco niżej, tuż nad południowym horyzontem, z dala od głównego rdzenia galaktyki znajdowały się dwie mgliste plamy światła. Obłok Magellana! Nagle wszystko ułożyło się na swoim miejscu i rozciągający się ponad nią wszechświat przestał wydawać się całkowicie obcy. Więc flota Aniara powinna znajdować się…

— Ciekawe, czy stąd moglibyśmy dostrzec Królestwo Straumy — zastanowiła się głośno Johanna. Przez ponad rok musiała grać rolę dorosłego. Od jutra będzie musiała do niej przywyknąć na zawsze. Ale teraz jej głos brzmiał smutno, dziecinnie.

Ravna otworzyła usta, aby uświadomić jej, iż jest to prawie niemożliwe.

— Może się uda, może się uda. — To był Amdi. Sfora zebrała się w zwartą grupę i wmieszała pomiędzy ludzi. Miłe ciepło bijące od szczeniaków zostało przyjęte z radością. — Wiecie, czytałem ostatnio w danniku o tym, gdzie znajdują się inne światy i starałem się dopasować to do tego, co widzimy na niebie. — Para nosów balansowała przez chwilę na tle nieba. Wyglądały jak dłonie człowieka zawzięcie gestykulującego i wymachującego w stronę rozgwieżdżonego firmamentu. — Te najjaśniejsze miejsca, które widzimy, to miejscowy drobiazg. Nie są to zbyt dobre punkty orientacyjne. — Wskazał na kilka otwartych grup i powiedział, że odpowiadają one ciałom niebieskim, których nazwy odnalazł w danniku. Amdi również dostrzegł Obłok Magellana, a także rozpoznał wiele innych rzeczy, które uszły uwagi Ravny.

W każdym razie Królestwo Straumy znajdowało się — znajdowało się! Otóż to, otóż to, mały — w Górnych Przestworzach, niedaleko tarczy galaktyki. Widzicie ten wielki kwadrat ułożony z gwiazd. — Nosy poszły w górę. — Nazywamy go Wielkim Kwadratem. Jeśli przesuniecie się w lewo od górnego rogu i przelecicie sześć tysięcy lat świetlnych, znajdziecie się w Królestwie Straumy.

Jefri ukląkł i wpatrywał się przez chwilę w milczeniu.

— Ale czy można zobaczyć coś, co znajduje się tak daleko?

— Na pewno nie gwiazdy Straumy, ale zaledwie czterdzieści lat świetlnych od Straumy znajduje się biało-niebieski olbrzym…

— Aha — potwierdziła szeptem Johanna — Storlys. Świecił tak mocno, że w nocy można było widzieć cienie.

— Jest to czwarta najjaśniejsza gwiazda licząc od rogu. Patrzcie, wszystkie leżą jakby na jednej prostej. Ja widzę wyraźnie, więc myślę, że wy także widzicie.

Johanna i Jefri długo milczeli, wpatrując się we wskazany im fragment nieba. Wargi Ravny zacisnęły się gniewnie. To były dobre dzieciaki, przeszły prawdziwe piekło. Ich rodzice starali się ocalić ich przed tym piekłem. Uciekli Pladze, unosząc ze sobą środki umożliwiające jej zniszczenie. Ale… ileż milionów ras, które żyły w Przestworzach, zapuszczało sondy do Transcendencji i targowało się z diabłem? Jak wiele z nich uległo tam samozniszczeniu. To jednak nie wystarczyło, żeby powstrzymać mieszkańców Królestwa Straumy. Wniknęli do Transcendencji, aby osłabić Coś, co mogło zapanować nad całą galaktyką.

— Czy myślisz, że ktoś tam jeszcze został? — spytał Jefri. — Czy myślisz, że tylko my?

Jego siostra otoczyła go ramieniem.

— Może… może nie ma już Królestwa Straumy. Ale reszta… cały wszechświat, popatrz, pozostał nie naruszony. — Słaby śmiech. — Tata i Mama, Ravna i Pham, oni powstrzymali Plagę. — Machnęła ręką w stronę nieba. — Ocalili większą część tego, co widzimy.

— Tak — powiedziała Ravna. — Ocaleliśmy i jesteśmy bezpieczni, Jefri. Możemy zacząć wszystko od początku.

I wydawało się, że jak na razie jest to prawdziwa pociecha. Sondy strefowe statku wciąż działały. Oczywiście pojedynczy punkt pomiarowy nie gwarantuje precyzyjnych danych zonograficznych, ale wystarczało to, aby stwierdzić, że znajdowali się głęboko w nowych przestrzeniach Powolności, przestrzeniach stworzonych przez Zemstę Phama. I — co ważniejsze — urządzenia PPII nie stwierdziły zmian natężenia strefowego.

Minął więc strach, jaki nieustannie towarzyszył im przez ostatnie miesiące. Nowy porządek wydawał się trwały jak podnóża gór — zmienić mógł go tylko powolny upływ wieków.

Pięćdziesiąt stopni w dół galaktycznej rzeki znajdował się inny ciekawy fragment nieba. Nie pokazała go dzieciom, ale najbardziej interesująca rzecz znajdowała się dużo bliżej, w odległości nie większej niż trzydzieści lat świetlnych: była to flota Plagi. Muchy zatopione w bursztynie. Przy uwzględnieniu normalnej prędkości skokowej charakterystycznej dla Dolnych Przestworzy, ich okręty znajdowały się kilka godzin drogi od Świata Szponów, kiedy Pham dał początek wielkiej fali. A teraz? Gdyby ich statki były dennolotami z napędem strumieniowym, mogliby tu dotrzeć nawet w ciągu pięćdziesięciu lat. Ale poświęcenie floty Aniara nie poszło na marne. Posłuchali rady obdarzonego iskrą bożą Phama. Chociaż o tym nie wiedzieli, złamali potęgę floty Plagi. Nie pozostał jej ani jeden statek nadający się do lotu w Strefie Powolnego Ruchu. Być może flota ta miała jakieś specjalne wewnątrzsystemowe urządzenia dające im prędkość kilku tysięcy kilków na sekundę. Ale nie tutaj, nie tu w Dole, gdzie zastosowanie nowych konstrukcji nie było już zwykłym machnięciem czarodziejską różdżką. Niszczycielskie siły Plagi dotrą do Świata Szponów za jakieś… kilka tysięcy lat. Mieli wystarczająco dużo czasu.

Ravna oparła się o jedno z ramion Amdiego. On zaś ułożył się wygodnie wokół jej szyi. Przez ostatnie dwa miesiące szczeniaki rosły w zastraszającym tempie. Najwyraźniej Stal podawał części z nich jakieś środki hamujące rozwój. Jej spojrzenie zagubiło się w mozaice ciemności i blasku; ku Strefom, które teraz były tak bardzo odległe. Gdzie teraz przebiegają granice? Jak straszliwa była Zemsta Phama? Może powinna ją nazywać Zemstą Starego? Nie, to było coś jeszcze większego. „Stary” był tylko jedną z ostatnich ofiar Plagi. Stary był jedynie tym, który umożliwił narodziny Zemsty. Pierwsza przyczyna musiała być równie zamierzchła jak sama Plaga i potężniejsza niż wszelkie Moce.

Ale niezależnie od tego, jaka była przyczyna, wielka fala była czymś więcej niż tylko zemstą. Ravna sprawdziła pomiary natężenia strefowego, wykonane przez urządzenia na pokładzie statku. Zgromadzone dane mogły być jedynie szacunkowe, ale wiedziała, że znajdowali się na głębokości od tysiąca do trzydziestu tysięcy lat świetlnych w nowej Powolności. Lecz tylko Moce wiedziały, jak wysoko wielka fala wypchnęła Powolność… Może nawet niektóre Moce zostały przez nią zniszczone. Było to coś w rodzaju planetarnego Armagedonu — dawnego koszmaru prymitywnych cywilizacji — rozegranego w galaktycznej skali. Ogromna część Drogi Mlecznej została wchłonięta przez Powolność i to w ciągu jednego popołudnia. Nie tylko flota Plagi została uwięziona niczym mucha w bursztynie. Być może nawet cały niebieski firmament, jaki ogarniali wzrokiem — oprócz ledwie widocznego, dalekiego Obłoku Magellana — został pogrzebany w grobowcu Powolności. Wiele statków pozostało przy życiu na zewnątrz, ale ile wpadło w tę międzygwiezdną pułapkę? Ile zautomatyzowanych systemów przestało działać, niszcząc zależne od nich cywilizacje? Na niebie panowała absolutna cisza. W pewnym sensie Zemsta była czymś gorszym niż sama Plaga.

A co stało się z Plagą — nie z flotą ścigającą PPII, lecz z samą Plagą? Przecież była mieszkańcem Szczytu i Transcendencji. Daleko stąd zajmowała ogromną część nieba, które obserwowali nocą. Czy rzeczywiście dosięgła jej Zemsta Phama? Jeśli wszystkie ich poświęcenia miały jakikolwiek sens, to na pewno tak. Fala tak wielka, że pchnięta z głębi Powolności tysiące lat świetlnych w górę przemierzyła Dolne i Środkowe Przestworza, i mijając wielkie cywilizacje Szczytu… wniknęła do Transcendencji. Mc dziwnego, że Plaga tak bardzo pragnęła nas zatrzymać. Moc zanurzona w Powolności przestaje być Mocą, przestaje żyć. Jeśli., jeśli… jeśli… Jeśli tylko wielka fala Phama dotarła tak wysoko.

Ale tego nigdy się nie dowiem.


Krypto: ■

Otrzymane przez: Ścieżka językowa: Optima

Od: Stowarzyszenie na rzecz Racjonalnego Prowadzenia Badań

Temat: Impuls

Wyrażenia kluczowe: Pomocy!

Streszczenie: Czy nastąpił podział Sieci, czy co?

Dystrybucja:

Zagrożenie Plagą

Stowarzyszenie na rzecz Racjonalnego Zarządzania Siecią

Grupa dyskusyjna: Śladami Wojen

Data: 0,412 milisekund od utraty kontaktu

Tekst wiadomości:

Nie udało mi się odzyskać kontaktu z żadnym miejscem sieciowym sąsiadującym ze mną od strony zgodnej z obrotem galaktyki. Wygląda na to, że znajduję się na samym skraju jakiejś katastrofy.

Jeśli uda wam się odebrać ten impuls, proszę o natychmiastową odpowiedź! Czy grozi mi jakieś niebezpieczeństwo?

Dla ścisłości, nie mam żadnych kłopotów z dotarciem do miejsc, które znajdują się po stronie przeciwnej do kierunku obrotu galaktyki. Rozumiem, że przekazywanie wiadomości na drugą stronę galaktyki kosztuje wiele wysiłku. Ale przynajmniej da nam to pojęcie o rozmiarach strat. Nie dotarła do mnie jeszcze żadna odpowiedź, co przypuszczam, nie powinno być zaskoczeniem, biorąc pod uwagę liczbę koniecznych skoków i wysokie koszty.

W tym czasie wysyłam wszędzie takie impulsy jak ten. Muszę powiedzieć, że przeznaczam na to ogromne środki — dla mnie to bardzo istotne. Wysyłam już bezpośrednie wiązki do wszystkich gwiazd, które znajdują się po stronie zgodne] z kierunkiem obrotu galaktyki. Nie otrzymałem żadnej odpowiedzi.

Co gorsza: Starałem się nadawać „górą”, to znaczy używając znanych mi miejsc w Transcendencji, znajdujących się nad obszarem katastrofy. Duża część z nich normalnie nie odpowiada, w końcu to przecież Moce. Ale nie otrzymałem absolutnie żadnej odpowiedzi. Żadnej! Panuje tam cisza jak na Głębiach. Wydaje się, że nawet pewna część samej Transcendencji została pochłonięta.

Jeszcze raz: W razie otrzymania tej wiadomości, proszę o natychmiastową odpowiedź!

Загрузка...