ROZDZIAŁ 20

Państwu Allen było ogromnie przykro rozstawać się z młodą przyjaciółką, której humor i pogodne usposobienie bardzo sobie cenili, a nadto, starając się zapewnić jej rozrywkę, sami zaznali wiele radości. Widząc jednak, jak bardzo się cieszy z wyjazdu z panną Tilney, nie mogli pragnąć, by odmówiła zaproszeniu, a że im samym pozostawał jeszcze jeden zaledwie tydzień w Bath, niedługo mieli odczuwać jej brak. Pan Allen odprowadził ją na Milsom Street, gdzie miała śniadać, i był świadkiem, jak została życzliwie powitana i usadowiona pośród nowych swoich przyjaciół. Tak bardzo jednak była przejęta znalazłszy się wśród ich rodzinnego grona i tak się obawiała, że zrobi coś nie ze wszystkim stosownego i straci ich dobre mniemanie, że w ciągu pierwszych pięciu minut konsternacji nieomal pragnęła wrócić z panem Allenem na Pulteney Street.

Wkrótce jednak zachowanie panny Tilney i uśmiech Henry'ego przezwyciężyły jej nieśmiałość, wciąż jednak czuła się skrępowana, a bezustanne atencje samego generała bynajmniej nie dodały jej pewności siebie. A nawet, chociaż to się wydaje wręcz nieprzyzwoite, myślała, że może czułaby się bardziej swobodnie, gdyby się mniej nią zajmował. Jego troska o jej wygodę, nieustanne prośby, by jadła, ciągle wyrażane obawy, że nie znajdzie niczego, co by jej smakowało, chociaż nigdy w życiu nie widziała takiej rozmaitości jadła na stole śniadaniowym, wszystko to nie pozwalało jej ani na chwilę zapomnieć, że jest tu gościem. Czuła się niegodna takich względów i nie wiedziała, jak powinna na nie reagować. Nie dodawał jej spokoju fakt, że generał niecierpliwie wyglądał pojawienia się najstarszego syna, ani to, że wyraził niezadowolenie z jego lenistwa, kiedy kapitan Tilney wreszcie zeszedł. Cała ścierpła słysząc ostre wymówki generała, nie stojące, zdałoby się, w proporcji do przestępstwa, zaś jej przejęcie jeszcze wzrosło, kiedy się okazało, że to za jej sprawą generał tak surowo napomniał syna – spóźnienie kapitana spotkało się z tak ostrą przyganą przede wszystkim dlatego, że było niegrzecznością w stosunku do niej. Znalazła się w bardzo niezręcznej sytuacji i ogromnie współczuła kapitanowi, tracąc już wszelkie nadzieje na zyskanie jego życzliwości.

Słuchał w milczeniu słów ojca, nie próbował się bronić, co utwierdziło ją w mniemaniu, że prawdziwą przyczyną jego spóźnienia był wewnętrzny niepokój, że to myśl o Izabelli nie pozwoliła mu długo zmrużyć oka, i dlatego zaspał. Po raz pierwszy w życiu była naprawdę w jego towarzystwie i sądziła, że wreszcie będzie mogła wyrobić sobie o nim zdanie, jak długo jednak generał siedział w pokoju, kapitan niemal nie otwierał ust, a nawet i później tak miał humor zwarzony, że szepnął tylko Eleonorze:

– Jakże będę rad, kiedy wreszcie wyjedziecie!

Krzątanina przy wyjeździe nie była miła. Zegar wybił dziesiątą, kiedy znoszono kufry, a generał ustalił, że o tej właśnie godzinie wyjadą z Milsom Street. Nie podano mu podróżnego płaszcza, tylko położono na siedzeniu kariolki, którą miał jechać wraz z synem. W powozie nie rozłożono drugiego siedzenia, chociaż miały w nim jechać trzy osoby, a pokojówka panny Tilney tak go zapchała pakunkami, że panna Morland nie będzie miała gdzie siedzieć – tak bardzo się tym przejmował, kiedy wsadzał ją do powozu, że z pewną trudnością uchroniła swój własny nowy pulpicik od wyrzucenia na ulicę. Nareszcie za trzema paniami zatrzaśnięto drzwiczki i powóz ruszył statecznie, w tempie, jakim czwórka dorodnych, spasionych koni dżentelmena zwykła przemierzać trzydziestomilową odległość, taki bowiem dystans dzielił Northanger od Bath, a podzielony został na dwa równe etapy. Kiedy ruszyli sprzed drzwi, Katarzynie wrócił humor. Przy pannie Tilney nie czuła skrępowania, a ciekawa nowej dla niej drogi, z opactwem przed sobą, a kariolką za sobą, bez żalu rzucała ostatnie spojrzenie na Bath nie mogąc się nadziwić, jak szybko uciekają w tył kamienie milowe. Potem nastąpiła dwugodzinna nuda postoju w gospodzie „Petty France”, gdzie podróżni nie mieli nic innego do roboty jak tylko jeść bez apetytu i spacerować wokół, choć nie było co oglądać. Wówczas zaczęła się mniej zachwycać sposobem, w jaki podróżowali – eleganckim ekwipażem w czwórkę koni, pocztylionami w pięknych liberiach unoszącymi się rytmicznie w strzemionach i licznymi forysiami na koniach. Gdyby towarzystwo było harmonijne, ta zwłoka nie miałaby znaczenia, ale generał Tilney, choć tak czarujący, jakby zmrażał humor swoich dzieci i niemal nikt prócz niego nie otwierał ust. Nadto nierad był z wszystkiego, czym dysponowała gospoda, i okazywał służbie gniewną niecierpliwość – wszystko to napełniało Katarzynę coraz większą grozą i sprawiało, że czas ogromnie się jej dłużył. Wreszcie rozkaz wyjazdu przyniósł wyswobodzenie, a wówczas Katarzyna zdumiała się ogromnie, gdyż generał zaproponował, aby zajęła jego miejsce w kariolce syna na dalszą część podróży. Dzień jest piękny, a on pragnie, by jak najlepiej obejrzała okolice.

Wspomniawszy opinię pana Allena o otwartych pojazdach powożonych przez młodych ludzi zareagowała na propozycję rumieńcem. W pierwszej chwili chciała odmówić, ale już w następnej przeważył respekt dla generała Tilneya. Przecież on nie może jej proponować czegoś niestosownego. Tak więc po kilku minutach znalazła się w kariolce z Henrym, uszczęśliwiona ponad wszelkie wyobrażenie. Po bardzo krótkiej próbie stwierdziła, że kariolką to najładniejszy ekwipaż pod słońcem: toczący się przodem powóz w cztery konie odznaczał się pewnym dostojeństwem, to prawda, ale taki był ciężki i tyle przy nim zachodu. Niełatwo też mogła zapomnieć, że musiała dwie godziny stać w „Petty France”. Kariolce wystarczyłaby jedna godzina. Lekkie konie szły tak raźnie i żwawo, że gdyby generał nie zdecydował, iż jego ekwipaż ma iść przodem, z łatwością wyminęliby go w jednej chwili. Ale zalety kariolki nie ograniczały się do koni: Henry powoził tak zręcznie, tak gładko i spokojnie, bez popisywania się przed nią, bez przekleństw – tak zupełnie inaczej niż pewien dżentelmen, jedyny, z jakim go mogła, jako woźnicę, porównać. No i jeszcze tak pięknie mu było w tym kapeluszu na głowie, a liczne pelerynki podróżnego płaszcza nadawały mu takiej twarzowej po-wagi! Doprawdy, jechać z nim kariolką to po tańcu z nim – największe szczęście na świecie. A w dodatku do wszystkich innych rozkoszy wysłuchiwała jeszcze, jak wynosił ją pod niebiosa, a w każdym razie, jak jej dziękował za dobroć, jaką okazała Eleonorze przyjmując jej zaproszenie. Mówił, że uważa to za dowód prawdziwej przyjaźni, który budzi szczerą wdzięczność. Powiadał, iż życie jego siostry nie ułożyło się najpomyślniej, jest bowiem pozbawiona kobiecego towarzystwa, a ze względu na częste wyjazdy ojca zostaje czasami zupełnie sama.

– Jakże to może być? – zdumiała się Katarzyna. – Czy pan z nią nie mieszka?

– Northanger to tylko w połowie mój dom. Moją siedzibą jest dom w Woodston, blisko dwadzieścia mil od posiadłości ojca i część czasu muszę tam z konieczności spędzać.

– Jakże to musi być dla pana przykre!

– Zawsze mi jest przykro rozstawać się z Eleonorą.

– Tak, ale oprócz uczucia do niej musi pan być taki przywiązany do opactwa! Człowieka, który przywykł do takiego domu jak opactwo, musi razić zwykła plebania.

Uśmiechnął się do niej.

– Pani powzięła już bardzo pochlebne wyobrażenie o opactwie.

– Oczywista! A czyż to nie jest wspaniała, stara budowla, taka, o jakich się czyta?

– A czy przygotowana jest pani na wszystkie okropności, jakie spotkać można w budowlach, „o jakich się czyta”? Czy ma pani odwagę w sercu? Nerwy, które wytrzymają rozsuwane boazerie i zasłony?

– Och tak, sądzę, że niełatwo się dam przestraszyć, bo przecież w domu będzie tyle ludzi, a poza tym nie był nie zamieszkany i opustoszały przez długie lata, i potem rodzina nie wróciła niespodziewanie, bez zawiadomienia, jak to zwykle bywa.

– Tak, oczywista. Nie będziemy musieli wyszukiwać sobie drogi poprzez mroczny hall oświetlony jedynie stygnącym żarem polan na kominku, nie będziemy musieli słać posłań na podłodze komnaty bez okien, drzwi i sprzętów. Ale musi pani pamiętać, że kiedy młoda dama przybywa, wszystko jedno jak, do takiej starej budowli, zostaje zwykle umieszczona z dala od całej rodziny. I kiedy oni z błogim spokojem udają się na swój kraniec domostwa, ona prowadzona jest ceremonialnie przez starą gospodynię Dorotę po innych schodach, wzdłuż niezliczonych posępnych korytarzy do apartamentu nie używanego, od kiedy to przed dwudziestu laty umarł w nim ktoś z rodziny. Czy pani to zniesie? Czy nie obudzi się w pani lęk, kiedy znajdzie się pani sama w takiej posępnej komnacie, zbyt wysokiej i przestronnej, której ogrom ogarnie pani wzrokiem w słabych promieniach jedynej lampy: ściany zawieszone arrasami, na których rysują się postacie naturalnej wielkości, łoże pokryte ciemnozieloną materią czy purpurowym aksamitem, przywodzące na myśl katafalk. Czy serce nie zamrze w pani ze strachu?

– Och, ale mnie się to wszystko nie przytrafi, na pewno!

– Z jakimże lękiem oglądać będzie pani umeblowanie swojego pokoju? I cóż pani ujrzy? Żadne tam stoły, toaletki, szafy czy komody, ale w jednym miejscu być może szczątki strzaskanej lutni, a w drugim – ogromną jaką skrzynię, której żadną siłą nie da się otworzyć, a nad kominkiem portret jakiegoś pięknego rycerza, którego rysy w tak niepojęty sposób przy kują pani uwagę, że nie będzie pani mogła oczu od niego oderwać. A tymczasem Dorota, nie mniej zafascynowana pani wyglądem, wpatruje się w panią z najwyższym przejęciem i rzuca kilka niezrozumiałych uwag. Nadto, aby pokrzepić panią na duchu, daje pani do zrozumienia, że ta część opactwa, w której pani mieszka, bywa z całą pewnością nawiedzani przez duchy, poza tym zawiadamia panią, że nikogo ze służby nie będzie pani miała na odległość głosu. Pokrzepiwszy tym panią na pożegnanie, kłania się i wychodzi. Pani wsłuchuje się do ostatniej chwili w odgłos cichnących kroków, dopóki nie zginie ich echo. Duch w pani omdlewa, próbuje pani zamknąć drzwi na klucz i z rosnącym przerażeniem stwierdza pani, że drzwi nie mają zamka.

– Och, proszę pana, jakie to straszne! Zupełnie jak w książce! Ale to wszystko nie może mi się zdarzyć tak naprawdę. Na pewno gospodyni państwa nie nazywa się Dorota. No i co dalej?

– W ciągu pierwszej nocy nie zdarzy się zapewne nic niepokojącego. Po przezwyciężeniu nieodpartego strachu przed łożem uda się pani na spoczynek i zazna kilku godzin niespokojnej drzemki. Ale drugiej, a już najdalej trzeciej nocy po przyjeździe przeżyje pani zapewne gwałtowną burzę. Donośny łoskot piorunów będzie wstrząsać budowlą w posadach i toczyć się wśród pobliskich wzgórz, a w straszliwych towarzyszących mu porywach wiatru wyda się pani zapewne, że dostrzega – bowiem lampa nie została jeszcze zgaszona – iż jedna część obicia porusza się gwałtowniej niż reszta. Oczywista, nie jest pani w stanie opanować ciekawości, której może pani pofolgować w tak dogodnym momencie, wstaje pani natychmiast i zarzucając na ramiona szlafroczek zaczyna pani „badać ową tajemnicę. W bardzo krótkim czasie odkrywa pani, że w arrasie jest otwór zamaskowany tak zręcznie, iż nie sposób go zauważyć przy najszczegółowszych oględzinach, a otworzywszy go widzi pani natychmiast przed sobą drzwi, które są zabezpieczone jedynie solidnymi sztabami i kłódką, otwiera więc je pani po kilku drobnych wysiłkach i z lampą w ręku wchodzi do niewielkiej sklepionej izby.

– Och, nie! Za bardzo bym się bała, żeby tam „wchodzić!

– Co takiego?! Chyba nie zawahałaby się pani, gdyby Dorota dała wyraźnie do zrozumienia, że pomiędzy pani apartamentem a kaplicą Świętego Antoniego, odległą zaledwie o dwie mile, istnieje sekretne podziemne przejście? Czyżby się pani zlękła tak pospolitej przygody? Ależ skądże! Wejdzie pani do tej małej sklepionej izby, a po niej do kilku następnych nie zauważając w żadnej z nich nic szczególnego. W jednej być może zobaczy pani sztylet, w drugiej kilka kropli krwi, a w trzeciej szczątki jakichś narzędzi tortur, ale że to wszystko nic znowu takiego nadzwyczajnego, a lampa pani już dogasa, zawraca pani do swoich apartamentów. Przechodząc po raz drugi przez małą sklepioną izbę, zauważa pani duży staroświecki sekretarzyk z hebanu i złota, którego nie dostrzegła pani poprzednio, chociaż zwracała pani uwagę na wszystkie mijane sprzęty. Pociągnięta nieodpartym przeczuciem podchodzi pani doń skwapliwie, otwiera składane drzwiczki i przeszukuje wszystkie szuflady, ale przez pewien czas nie znajduje nic ważnego, może prócz sporego stosu brylantów. Wreszcie nacisnąwszy ukrytą sprężynkę, otwiera pani wewnętrzną przegródkę: w głębi leży zwój papierów, chwyta go pani – jest to wielostronicowy rękopis – z drogocennym skarbem pędzi do swojej komnaty, lecz w chwili, gdy wzrok pani przebiega słowa: „O, ty, kimkolwiek jesteś, w którego ręce wpadną memuary nieszczęsnej Matyldy”, lampa nagle gaśnie pozostawiając panią w nieprzeniknionych ciemnościach.

– Och nie, nie! Niech pan tak nie mówi! No i co dalej?

Ale ciekawość, jaką wzniecił, za bardzo już rozbawiła Henry'ego, by mógł mówić dalej: nie potrafił nadać powagi ani opowieści, ani własnemu głosowi, prosił więc Katarzynę, by lekturę przygód nieszczęsnej Matyldy zakończyła przy pomocy własnej wyobraźni. Katarzyna opanowała się, wstyd jej było swego entuzjazmu i zaczęła zapewniać swego towarzysza z całą powagą, że interesowała się opowieścią bez najmniejszej obawy, iż może ją samą spotkać podobna przygoda. Panna Tilney nigdy w życiu nie dałaby jej takiego pokoju, jak on opisał. Wcale się nie boi, ani trochę.

Kiedy zbliżał się koniec podróży, powróciła z całą siłą paląca ciekawość widoku opactwa, która chwilowo, pod wpływem rozmowy z Henrym poszła w zapomnienie. Z powagą i grozą oczekiwała Katarzyna za każdym zakrętem drogi widoku masywnych murów z szarego kamienia, wyrastających z kępy starych dębów i błysków ostatnich promieni słońca, które z cudownym dostojeństwem igrać będą na wysokich gotyckich oknach. Ale budynek stał tak nisko, że przejeżdżając przez wielką bramę przy domu odźwiernego i wjeżdżając na teren Northanger nic dostrzegła nawet antycznego komina.

Nie sądziła, by miała prawo się dziwić, ale w sposobie, w jaki tu zajechali, było coś, czego się nie spodziewała. Wydawało jej się dziwne i nielogiczne, by tak wjechać przez bramę wyglądającą całkiem nowocześnie, znaleźć się bez trudu na terenie opactwa i podjechać tak szybko po gładkiej, prostej, żwirowanej drodze bez żadnych przeszkód czy strachów i w ogóle tak jakoś mało uroczyście. Niewiele jednak miała czasu na podobne rozważania. Gwałtowna ulewa, która lunęła jej prosto w twarz, nie pozwoliła naszej heroinie oglądać nic więcej i kazała skupić wszystkie myśli na ratowaniu nowego słomkowego kapelusika. W jednej chwili była pod murami opactwa, w następnej wyskakiwała z pomocą Renry'ego z kariolki, by znaleźć się pod osłoną starego ganku, a nawet przejść do hallu, gdzie powitał ją generał czekający wraz z córką – i to wszystko bez najmniejszego przeczucia przyszłych nieszczęść czy też wizji straszliwych scen, jakie rozegrały się; niegdyś w murach tej dostojnej budowli. W podmuchu wiatru nie słyszała jęków mordercy. Prawdę mówiąc, ów podmuch nie przyniósł jej nic gorszego nad falę rzęsistego deszczu, toteż strząsnąwszy porządnie odzienie weszła do małego saloniku, by uprzytomnić sobie, gdzie też się wreszcie znalazła.

Opactwo! Tak, to cudowne znaleźć się naprawdę w opactwie. Kiedy jednak rozglądała się po pokoju, miała wątpliwości, czy mogłaby to odgadnąć na podstawie przedmiotów, na które padał jej wzrok. Całe umeblowanie obfitością i elegancją świadczyło o współczesnym smaku. Kominek, który w jej wyobrażeniu winien być bardzo szeroki z ciężkimi starymi rzeźbami, skurczył się do „Rumforda” [26] wykładanego płytami zwykłego, choć ładnego marmuru z ornamentami ze ślicznej angielskiej porcelany u góry. Okna, w których pokładała specjalne nadzieje, słyszała bowiem, jak generał powiadał, że zachował je w gotyckim kształcie z należną troską i szacunkiem, nie dorównywały temu, co sobie uprzednio wyobrażała. Ostre łuki były zachowane, to prawda, kształt był gotycki, nawet kwatery pozostały, ale każda szybka była taka duża, czysta, jasna!

Przygnębiająca to była różnica, kiedy się hodowało w wyobraźni nadzieję na malutkie szybki, ciosane kamienie, barwione szkło, brud i pajęczyny.

Generał, widząc, że Katarzyna się rozgląda, zaczął mówić, że pokój jest istotnie mały, a umeblowanie proste, ale wszystko tu ma służyć do codziennego użytku i pretenduje jedynie do wygody, on pochlebia sobie jednak, że są w opactwie apartamenty warte jej uwagi i zaczął już opowiadać o okazałych złoceniach jednego zwłaszcza, kiedy wyjąwszy zegarek urwał nagle, po czym stwierdził ze zdumieniem, że jest za dwadzieścia piąta. Te słowa były widać sygnałem do rozstania i panna Tilney popędziła Katarzynę tak energicznie, że młoda panna zrozumiała, iż w Northanger obowiązuje najściślejsza punktualność.

Wróciły do obszernego, wysokiego hallu i weszły na szerokie schody z lśniącego dębu. Przeszedłszy kilka kondygnacji znalazły się w przestronnej galerii. Z jednej strony biegły tu szeregiem drzwi, z przeciwnej okna, które – jak Katarzyna zdążyła zauważyć – wyglądały na czworokątny wirydarz. Panna Tilney wprowadziła ją spiesznie do pokoju i ledwo zdążywszy wyrazić nadzieję, że będzie jej tu wygodnie, wyszła, prosząc usilnie, by Katarzyna zrobiła tylko najniezbędniejsze zmiany w swojej toalecie.

Загрузка...