DZIEŃ PIERWSZY
Poniedziałek, 15 października
Znów leżał w przepełnionej szpitalnej sali w bazie Cu Chi w Wietnamie, a Susan, taka śliczna w nieskazitelnie białym, nakrochmalonym fartuchu, pochylała się nad jego łóżkiem, szepcząc:
– Obudź się, marynarzu. Przecież nie chcesz umierać.
Kiedy dotarł do niego ten cudowny głos, niemal zapomniał o bólu. Szeptała mu coś jeszcze do ucha, ale nie mógł zrozumieć jej słów, bo przeszkadzał mu głośny dźwięk dzwonka. Wyciągnął ręce, by ją objąć, lecz napotkał pustkę.
Natrętny dzwonek telefonu wyrwał Roberta Bellamy’ego ze snu. Z ociąganiem otworzył oczy, pragnąc dalej śnić swój sen. Ale stojący obok łóżka aparat uporczywie dzwonił. Bellamy spojrzał na zegarek. Czwarta rano. Chwycił słuchawkę, wściekły, że ktoś go obudził.
– Do jasnej cholery! Nie wiecie, która godzina?
– Porucznik Bellamy? – zapytał niski, męski głos.
– Tak…
– Panie poruczniku, mam dla pana wiadomość. Zgodnie z rozkazem ma się pan zameldować u generała Hilliarda w kwaterze głównej Narodowej Agencji Bezpieczeństwa w Fort Meade dziś o szóstej rano. Czy wszystko jasne, panie poruczniku?
– Tak.
Nie. Wcale nie.
Porucznik marynarki Robert Bellamy wolno odłożył słuchawkę, nieco zaintrygowany. Czego, u diabła, mogła od niego chcieć NSA? Był przydzielony do ONI, Wywiadu Marynarki. I co mogło być aż tak pilne, by trzeba było wyznaczyć spotkanie na szóstą rano? Z powrotem się położył i zamknął oczy, próbując przywołać przerwany sen. Widział ją jak na jawie. Oczywiście wiedział, czemu mu się przyśniła. Poprzedniego wieczoru Susan zadzwoniła do niego.
– Robercie…
Na dźwięk jej głosu jak zwykle zaparło mu dech.
– Cześć, Susan.
– Jak się czujesz?
– Świetnie. Cudownie. A jak tam twój Krezus?
– Robercie, proszę.
– Dobra. Jak tam Monte Banks?
Słowa „twój mąż” nie chciały mu przejść przez gardło. On był jej mężem.
– Dziękuję, dobrze. Dzwonię, by ci powiedzieć, że nie będzie nas przez jakiś czas. Nie chciałam, żebyś się niepokoił.
To było tak podobne do Susan. Siląc się na obojętność zapytał:
– Dokąd jedziecie tym razem?
– Lecimy do Brazylii. Prywatnym odrzutowcem Krezusa.
– Monte ma tam do załatwienia jakieś interesy.
– Naprawdę? Myślałem, że cały kraj należy już do niego.
– Robercie, przestań, proszę.
– Przepraszam. Nastąpiła cisza.
– Chciałabym, byś był w lepszym nastroju.
– Byłbym, gdybym miał przy sobie ciebie.
– Życzę ci, byś spotkał jakąś cudowną dziewczynę i zaznał z nią szczęścia.
– Spotkałem cudowną dziewczynę, Susan – coś ścisnęło go za gardło i było mu trudno mówić. – I wiesz, co się stało? Straciłem ją.
– Jeśli się będziesz tak zachowywał, nie zadzwonię do ciebie więcej.
Ogarnęła go nagle panika.
– Nie mów tak. Proszę. – Stanowiła jedyny sens jego życia. Nie mógł znieść myśli, że nigdy już nie usłyszy jej głosu. Starał się przybrać żartobliwy ton. – Znajdę sobie jakąś szałową blondynę i zwiążę się z nią na śmierć i życie.
– Chcę, byś znalazł sobie kogoś.
– Masz moje słowo.
– Martwię się o ciebie, najdroższy.
– Zupełnie niepotrzebnie. Naprawdę czuję się świetnie – niemal się udławił tym kłamstwem. Gdyby znała prawdę… Ale było to coś, o czym za nic w świecie nie powiedziałby nikomu. A już szczególnie Susan. Nie zniósłby myśli, że się nad nim lituje.
– Zadzwonię do ciebie z Brazylii – powiedziała Susan. Zapanowała długa chwila ciszy. Nie wiedzieli, jak zakończyć tę rozmowę. Mieli sobie tyle do powiedzenia, ale rozsądek podpowiadał im, że lepiej milczeć.
– Muszę już kończyć, Robercie.
– Susan…
– Słucham?
– Kocham cię i nigdy nie przestanę cię kochać.
– Wiem. Ja też cię kocham.
I na tym właśnie polegała ironia losu. Wciąż tak bardzo się kochali.
„Jesteście takim dobranym małżeństwem” – mawiali ich znajomi. Czemu się między nimi popsuło?
Porucznik Robert Bellamy wstał z łóżka i na bosaka przeszedł przez cichy pokój. Wszystko tu zdawało się tęsknić za Susan. Gdzie tylko spojrzeć, pełno było ich zdjęć jak w zatrzymanym kadrze. Na jednym łowili razem ryby w Górach Szkockich, na innym stali przed posągiem Buddy na brzegu kanału, a na jeszcze innym jechali w deszczu dorożką przez park Villa Borghese. Na wszystkich byli uśmiechnięci i obejmowali się – para ludzi zakochanych w sobie do szaleństwa.
Poszedł do kuchni i zaparzył kawę. Ścienny zegar pokazywał godzinę 4.15. Zawahał się przez moment, a potem wykręcił numer. Po szóstym dzwonku usłyszał w słuchawce głos admirała Whittakera.
– Halo!
– Panie admirale…
– Słucham.
– Mówi Robert. Bardzo przepraszam, że pana obudziłem. Ale miałem właśnie dosyć dziwny telefon z Narodowej Agencji Bezpieczeństwa.
– Z NSA? Czego chcieli?
– Nie wiem. Kazano mi się zameldować u generała Hilliarda dziś o szóstej rano.
Nastąpiła chwila ciszy.
– Może zostałeś przeniesiony?
– Wykluczone. To zupełnie nie ma sensu. Czemu mieliby…?
– Wygląda to na coś niezwykle pilnego, Robercie. Zadzwoń może do mnie po spotkaniu.
– Dobrze. Dziękuję panu.
Połączenie zostało przerwane. Nie powinienem był niepokoić staruszka - pomyślał Robert. Dwa lata temu admirał Whittaker odszedł na emeryturę ze stanowiska szefa Wywiadu Marynarki. A raczej został zmuszony do odejścia na emeryturę. Krążyła pogłoska, że na otarcie łez Marynarka przydzieliła mu gdzieś jakiś mały kącik i zatrudniła przy liczeniu kamizelek ratunkowych na wycofywanych ze służby jednostkach czy przy podobnie bezsensownym zajęciu. Admirał nie miał najmniejszego pojęcia o bieżących sprawach wywiadu. Ale Robert traktował go jak ojca. Był najbliższym mu człowiekiem na świecie, oczywiście po Susan. A Robert potrzebował czasem z kimś porozmawiać. Po odejściu Susan czuł się jak wyrzucony za burtę. Wmawiał sobie, że gdzieś tam, w innej czasoprzestrzeni, wciąż jeszcze stanowią z Susan szczęśliwe małżeństwo, są jak niegdyś beztroscy, radośni i bezgranicznie w sobie zakochani. A może nie”? - pomyślał znużony. – Może po prostu nie wiem, kiedy spasować.
Kawa była gotowa. Miała gorzki smak. Ciekawy był, czy została sprowadzona z Brazylii.
Z filiżanką w ręku przeszedł do łazienki i przyjrzał się swemu odbiciu w lustrze. Ujrzał mężczyznę nieco po czterdziestce, wysokiego, szczupłego, wysportowanego, o wyrazistych rysach twarzy, mocno zarysowanym podbródku, czarnych włosach oraz ciemnych oczach o inteligentnym, badawczym spojrzeniu. Na piersi miał długą, głęboką szramę – pamiątkę po katastrofie lotniczej. Ale to należało do przeszłości, kiedy jeszcze był z Susan. Ogolił się, wziął prysznic i przeszedł do garderoby. Co włożyć - zastanawiał się – mundur czy garnitur? A z drugiej strony, czy ma to jakiekolwiek znaczenie”] Włożył ubranie marengo, białą koszulę i szary jedwabny krawat. Bardzo mało wiedział o Narodowej Agencji Bezpieczeństwa, poza tym, że „pałac zagadek”, jak ją przezywano, przewyższał wszystkie pozostałe amerykańskie agencje wywiadowcze i był najbardziej zakonspirowaną z nich. Czego mogą chcieć ode mnie? No cóż, już wkrótce się przekonam.
Narodowa Agencja Bezpieczeństwa jest dyskretnie ukryta na 33 hektarach w Fort Meade w stanie Maryland i zajmuje dwa budynki, które łącznie są dwukrotnie większe od kompleksu CIA w Langley w Wirginii. Agencja, utworzona w celu zagwarantowania fachowego zabezpieczenia systemu łączności Stanów Zjednoczonych oraz do zbierania tajnych informacji z całego świata, zatrudnia tysiące ludzi, a jej poszczególne służby dostarczają tyle informacji, że każdego dnia przekazuje się do zniszczenia ponad czterdzieści ton dokumentów.
Kiedy porucznik Robert Bellamy dotarł do pierwszej bramy, panował jeszcze mrok. Zajechał przed dwuipółmetrowe ogrodzenie zwieńczone drutem kolczastym. Znajdowała się tu budka wartownicza z dwoma uzbrojonymi strażnikami. Jeden z nich został w środku obserwując, jak drugi podchodzi do samochodu.
– Czym mogę panu służyć?
– Porucznik Bellamy do generała Hilliarda.
– Proszę o pański dowód tożsamości, panie poruczniku. Robert Bellamy wyciągnął portfel i podał legitymację 17 Wydziału Marynarki. Strażnik przestudiował uważnie dokument, po czym go zwrócił.
– Dziękuję, panie poruczniku.
Skinął do wartownika w budce i brama otworzyła się. Stojący w środku strażnik podniósł słuchawkę.
– Porucznik Bellamy jest w drodze.
Po minucie Robert Bellamy znalazł się przed kolejną zamkniętą bramą.
Do samochodu podszedł uzbrojony wartownik.
– Porucznik Bellamy?
Tak.
– Czy mogę prosić o pański dowód tożsamości?
Już chciał zaprotestować, ale pomyślał sobie: A niech tam! Ich sprawa. Znów wyciągnął portfel i pokazał strażnikowi legitymację.
– Dziękuję, panie poruczniku – wartownik uczynił jakiś niedostrzegalny gest i brama otworzyła się.
Robert Bellamy ruszył przed siebie i po chwili zobaczył trzeci mur. Mój Boże - pomyślał. – Zupełnie, jakbym się znalazł w Krainie Oz.
Kolejny umundurowany strażnik podszedł do auta. Robert Bellamy sięgnął po portfel, ale wartownik spojrzał tylko na tablicę rejestracyjną i powiedział:
– Panie poruczniku, proszę pojechać prosto, do budynku administracyjnego. Będzie tam już na pana ktoś czekał.
– Dziękuję.
Brama otworzyła się i Robert skierował się w stronę ogromnego, białego gmachu. Przed wejściem stał mężczyzna w cywilnym ubraniu, trzęsąc się z zimna w chłodnym październikowym powietrzu.
– Panie poruczniku, wóz może pan zostawić tutaj! – wykrzyknął. – Zaopiekujemy się nim.
Robert Bellamy zostawił kluczyk w stacyjce i wysiadł. Czekający na niego mężczyzna miał około trzydziestu lat, był wysoki, chudy i miał ziemistą cerę. Sprawiał wrażenie, jakby od lat nie widział słońca.
– Nazywam się Harrison Keller. Zaprowadzę pana do gabinetu generała Hilliarda.
Weszli do przestronnego holu o wysokim stropie. Za biurkiem siedział mężczyzna w cywilnym ubraniu.
– Poruczniku Bellamy…
Robert Bellamy obrócił się i w tej samej chwili usłyszał trzask aparatu fotograficznego.
– Dziękuję panu.
Robert Bellamy zwrócił się do Kellera:
– Co to…?
– To potrwa dosłownie moment – zapewnił go Harrison Keller.
Sześćdziesiąt sekund później Robertowi Bellamy’emu wręczono niebiesko-białą plakietkę identyfikacyjną opatrzoną zdjęciem.
– Proszę jej nie zdejmować przez cały czas przebywania w tym budynku, panie poruczniku.
– Dobrze.
Ruszyli długim, białym korytarzem. Robert Bellamy dostrzegł po obu stronach holu rozmieszczone co sześć metrów kamery.
– Jak duży jest ten budynek?
– Ma nieco ponad 185 tysięcy metrów kwadratowych, panie poruczniku.
– Co takiego?
– Tak, tak. Idzie pan najdłuższym korytarzem świata – ma prawie trzysta metrów. Jesteśmy tu całkowicie samowystarczalni. Dysponujemy centrum handlowym, barem samoobsługowym, urzędem pocztowym, ośmioma bufetami, szpitalem z salą operacyjną, przychodnią stomatologiczną, oddziałem State Bank of Laurel, pralnią chemiczną, warsztatem szewskim, salonem fryzjerskim i paroma innymi rzeczami.
Zupełnie jak drugi dom - pomyślał Robert. Wydało mu się to dziwnie przygnębiające.
Minęli olbrzymie pomieszczenie zastawione mnóstwem komputerów. Robert zatrzymał się zdumiony.
– Imponujące, prawda? A to tylko jedna z naszych sal komputerowych. W tym kompleksie znajdują się dekodery i komputery wartości trzech miliardów dolarów.
– Ilu ludzi tu pracuje?
– Około szesnastu tysięcy.
W takim razie po kiego diabła potrzebny im jestem jeszcze ja? - pomyślał Robert Bellamy.
Wsiedli do specjalnej windy, którą Keller uruchomił za pomocą klucza. Wjechali piętro wyżej i znów ruszyli długim korytarzem, aż dotarli do szeregu gabinetów w końcu holu.
– Jesteśmy na miejscu, panie poruczniku.
Weszli do wielkiej recepcji, w której stały cztery biurka dla sekretarek. Dwie z nich były już w pracy. Harrison Keller skinął na jedną z kobiet. Nacisnęła guzik i drzwi do gabinetu otworzyły się.
– Proszę wejść. Pan generał czeka na panów.
– Tędy – powiedział Harrison Keller.
Robert Bellamy podążył za nim do gabinetu. Znalazł się w przestronnym pomieszczeniu o dźwiękoszczelnych ścianach i suficie. Pokój był komfortowo umeblowany, pełen zdjęć i drobiazgów osobistych. Widać było, że człowiek siedzący za biurkiem spędzał tu dużo czasu.
Generał Mark Hilliard, wicedyrektor NSA, był pięćdziesięciokilkuletnim mężczyzną, bardzo wysokim, prostym jak świeca, o kamiennej twarzy i zimnych, stalowych oczach. Miał na sobie szary garnitur, białą koszulę i szary krawat. Dobrze wyczułem - pomyślał Robert.
– Panie generale, oto porucznik Bellamy – przedstawił go Harrison.
– Dziękuję, że pan wpadł, panie poruczniku.
Zupełnie jakbym został zaproszony na herbatkę towarzyską. Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie.
– Proszę usiąść. Założę się, że ma pan ochotę na filiżankę kawy. Ten człowiek potrafi czytać w myślach.
– Tak, panie generale.
– A pan, Harrison?
– Nie, dziękuję – odparł Keller i zajął miejsce na krześle w kącie. Generał nacisnął guzik, drzwi się otworzyły i wszedł smagły mężczyzna, niosąc tacę z kawą i ciasteczkami. Robert zauważył, że nie miał plakietki identyfikacyjnej. O, nieładnie! Nalano kawę. Miała cudowny aromat.
– Jaką kawę pan pija? – zapytał generał Hilliard.
– Czarną. Smakowała wybornie.
Mężczyźni siedzieli naprzeciwko siebie w miękkich, skórzanych fotelach.
– Dyrektor poprosił mnie, bym się z panem spotkał.
Dyrektor. Edward Sanderson. Legendarna postać w kręgach wywiadowczych. Genialny, bezwzględny człowiek, pociągający z ukrycia za sznurki; przypisywano mu mistrzowskie przygotowanie wielu śmiałych przewrotów na całym świecie. Rzadko pokazywał się publicznie, lecz wiecznie szeptano o nim po kątach.
– Jak długo pracuje pan w 17 Wydziale Wywiadu Marynarki, panie poruczniku? – zapytał generał Hilliard.
– Piętnaście lat – powiedział Robert. Mógłby się założyć o swoją miesięczną pensję, że generał znał nawet godzinę, o której zatrudniono go w ONI.
– Przedtem, o ile wiem, dowodził pan eskadrą samolotów w Wietnamie.
– Tak jest, panie generale.
– Pańska maszyna została zestrzelona. Uważano, że pan z tego nie wyjdzie.
Lekarz mówił: „Zostawcie go. Nie wykaraska się”. Pragnął śmierci. Ból był nie do zniesienia. A potem pochyliła się nad nim Susan. Otwórz oczy, marynarzu. Przecież nie chcesz umierać. Całą siłą woli uniósł powieki i przez mgłę bólu dostrzegł najpiękniejszą kobietę, jaką kiedykolwiek widział. Miała owalną twarz, gęste, czarne włosy, błyszczące brązowe oczy i ujmujący uśmiech. Spróbował coś powiedzieć, ale okazało się to ponad jego siły.
Generał Hilliard cały czas mówił.
Robert Bellamy otrząsnął się ze wspomnień.
– Przepraszam, czy mógłby pan powtórzyć?
– Mamy problem, panie poruczniku. Potrzebna nam jest pańska pomoc.
– Tak, panie generale?
Generał wstał i zaczął się przechadzać po pokoju.
– To, co panu powiem, jest niezwykle poufne. Jest bardziej niż ściśle tajne.
– Rozumiem, panie generale.
– Wczoraj w Alpach szwajcarskich rozbił się należący do NATO balon sonda. Transportował wyposażenie wojskowe, którego istnienie utrzymywane jest w największej tajemnicy.
Robert zorientował się, że zastanawia się, do czego zmierza generał.
– Rząd Szwajcarii uprzątnął wspomniane urządzenia, ale niestety okazało się, że kilka osób było świadkami katastrofy. Przywiązujemy ogromną wagę do tego, by żadna z nich nie rozmawiała z nikim o tym, co widziała. Może to bowiem stanowić dla pewnych państw źródło cennych informacji. Czy wyrażam się jasno?
– Tak, panie generale. Chce pan, bym spotkał się ze świadkami i przestrzegł ich, by nie rozmawiali o tym, co widzieli.
– Niezupełnie, panie poruczniku.
– W takim razie nie rozu…
– Chcę jedynie, by odszukał pan tych ludzi. Inni porozmawiają z nimi na temat konieczności zachowania milczenia.
– Rozumiem. Czy wszyscy świadkowie są w Szwajcarii?
Generał Hilliard zatrzymał się przed Robertem.
– Na tym właśnie polega cały kłopot, panie poruczniku. Widzi pan, nie mamy pojęcia, gdzie przebywają. Ani kim są.
Robert myślał, że się przesłyszał.
– Jak to?
– Jedyna informacja, jaką dysponujemy, to to, że świadkowie jechali autokarem turystycznym. Tak się akurat złożyło, że przejeżdżali tamtędy w chwili, gdy balon sonda rozbił się w pobliżu małej wioski, która się nazywa… – spojrzał na Harrisona Kellera.
– Uetendorf.
Generał znów odwrócił się do Roberta.
– Pasażerowie wysiedli na parę minut z autobusu, by popatrzeć na miejsce wypadku, a potem pojechali dalej. Kiedy wycieczka się skończyła, każdy uczestnik udał się w swoją stronę.
Panie generale – powiedział wolno Robert – czy to znaczy, że nie ma żadnych danych na temat, kim są ci ludzie ani gdzie się obecnie znajdują?
– Otóż to.
– I chce pan, bym tam pojechał i ich odszukał?
– Dokładnie tak. Zarekomendowano mi pana. Powiedziano mi, że mówi pan płynnie kilkoma językami i ma pan doskonałe wyniki w pracy zawodowej. Dyrektor załatwił panu tymczasowe przeniesienie do NSA.
Wspaniale.
– Rozumiem, że będę współpracował z władzami Szwajcarii?
– Nie, będzie pan działał samodzielnie.
– Samodzielnie? Ale…
– Nie wolno nam nikogo wciągać w tę sprawę. Panie poruczniku, nie jestem w stanie wyrazić, jak ważne było to, co transportował balon. Bardzo istotną rzeczą jest pośpiech. Chcę, by codziennie meldował mi pan o postępach pracy.
Generał wypisał jakiś numer na kartce, po czym wręczył ją Robertowi.
– Można się ze mną kontaktować telefonicznie pod tym numerem przez całą dobę. Specjalny samolot czeka już, by pana zabrać do Zurychu. Teraz zostanie pan odwieziony do domu, by mógł się pan spakować, a następnie odstawią pana na lotnisko.
Zadali sobie aż tyle trudu z wdzięczności za to, że do nich wpadł. Roberta korciło, by zapytać: „Czy podczas mojej nieobecności będzie ktoś karmił moje złote rybki?” Ale miał dziwne przeczucie, że w odpowiedzi usłyszy: „Nie hoduje pan złotych rybek”.
– Panie poruczniku, przypuszczam, że podczas pracy w ONI nawiązał pan za granicą kontakty operacyjne?
– Tak jest, panie generale. Mam kilku przyjaciół, którzy mogą okazać się pomocni…
– Nie wolno panu kontaktować się z żadnym z nich. Nie wolno panu w ogóle z nikim się kontaktować. Świadkowie, których ma pan odnaleźć, są najprawdopodobniej obywatelami kilku państw. – Generał znów zwrócił się do Kellera. – Harrison…
Keller podszedł do stojącej w rogu szafki na dokumenty i otworzył ją. Wyciągnął dużą szarą kopertę i podał ją Robertowi.
– Oto pięćdziesiąt tysięcy dolarów w różnych walutach europejskich i dodatkowo dwadzieścia tysięcy w dolarach amerykańskich. Znajdzie pan tu również kilka kompletów fałszywych dokumentów, które mogą się okazać przydatne.
Generał Hilliard wyciągnął grubą, błyszczącą kartę z czarnego plastiku z białym paskiem.
– A to karta kredytowa, którą…
– Wątpię, by była mi potrzebna, panie generale. Wystarczy mi gotówki, poza tym mam kartę kredytową ONI.
– Proszę ją wziąć.
– Dobrze.
Robert przyjrzał się karcie. Była wyemitowana przez bank, o którym nigdy nie słyszał. Na samym dole widniał numer telefonu.
– Nie ma tu żadnego nazwiska – zauważył Robert.
– Jest równoznaczna z czekiem in blanco. Nie wymaga żadnego potwierdzenia tożsamości. Wystarczy polecić, by zadzwoniono pod umieszczony na niej numer. Bardzo proszę, by cały czas miał ją pan przy sobie.
– Dobrze.
– Panie poruczniku…
– Słucham, panie generale?
– Musi pan odszukać tych świadków. Wszystkich, co do jednego. Poinformuję dyrektora, że przystąpił pan do pracy.
Oznaczało to koniec spotkania.
Harrison Keller odprowadził Roberta do recepcji. Siedział tam żołnierz piechoty morskiej. Na widok wchodzących mężczyzn wstał.
– To kapitan Dougherty. Zawiezie pana na lotnisko. Powodzenia!
– Dziękuję.
Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie. Keller odwrócił się i wszedł z powrotem do gabinetu generała Hilliarda.
– Czy jest pan gotów, panie poruczniku? – zapytał kapitan Dougherty.
– Tak.
Gotów, ale na co? W przeszłości wykonywał różne trudne zadania wywiadowcze, ale nigdy jeszcze nie zlecono mu czegoś równie zwariowanego. Miał odszukać nieznaną liczbę nieznanych świadków z nieznanych krajów. Czy istnieją jakiekolwiek szanse powodzenia? - zastanawiał się Robert. – Czuję się, jak Biała Królowa z książki „O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra”. „Ach, czasem udawało mi się uwierzyć w sześć niemożliwych rzeczy jeszcze przed śniadaniem”. No cóż, oto miał całą szóstkę.
– Dostałem rozkaz, by zabrać pana bezpośrednio do pańskiego mieszkania, a potem do bazy lotnictwa w Andrews – powiedział kapitan Dougherty. – Specjalny samolot czeka już, by…
Robert potrząsnął głową.
– Najpierw muszę wstąpić do biura. Dougherty zawahał się.
Zgoda. Pojadę z panem i zaczekam.
Wyglądało na to, że mu nie ufali i nie chcieli go spuszczać z oka. Dlatego że dowiedział się o katastrofie balonu sondy? Nie miało to żadnego sensu. Oddał w recepcji plakietkę i wyszedł z budynku na chłód wstającego poranka. Jego samochód zniknął. Na tym miejscu stała limuzyna.
– Zaopiekujemy się pańskim wozem, panie poruczniku – poinformował go kapitan Dougherty. – A teraz pojedziemy tym.
Całe ich postępowanie cechowała pewna arbitralność, co wydało się Robertowi nieco denerwujące.
– Świetnie – powiedział.
Ruszyli do siedziby Wywiadu Marynarki. Deszczowe chmury przesłoniły blade słońce poranka. Zapowiadał się nieprzyjemny dzień. I to pod każdym względem - pomyślał Robert.
Ottawa, Kanada, godzina 24.00
Używał pseudonimu Janus. Przemawiał do dwunastu mężczyzn; znajdowali się w silnie strzeżonym pomieszczeniu na terenie wojskowym.
– Jak was wszystkich poinformowano, operacja „Dzień Sądu” rozpoczęła się. Jest kilku świadków, których należy odszukać jak najszybciej i w miarę możliwości dyskretnie. Nie możemy powierzyć tego zadania pracownikom służb bezpieczeństwa z uwagi na ryzyko przecieków.
– Komu zlecono misję? – zapytał Rosjanin, zapalczywy olbrzym.
– Porucznikowi Marynarki Robertowi Bellamy’emu.
– W jaki sposób dokonano wyboru? – odezwał się Niemiec, typ bezwzględnego arystokraty.
– Porucznik został wytypowany po dokładnej analizie danych komputerowych CIA, FBI i kilku innych agencji wywiadowczych.
– Czy można wiedzieć, jakie ma kwalifikacje? – zapytał Japończyk, pozornie układny, w rzeczywistości szczwany lis.
– Porucznik Bellamy jest doświadczonym oficerem wywiadu o wzorowym przebiegu służby, zna płynnie sześć języków. Wielokrotnie dał dowód niezwykłej zaradności. Nie ma rodziny.
– Czy zdaje sobie sprawę z tego, jakie znaczenie odgrywa w tej sprawie czas? – odezwał się Anglik, wyjątkowy snob, który potrafił być bardzo nieprzyjemny.
– Tak. Mamy wszelkie podstawy sądzić, że bardzo szybko odnajdzie wszystkich świadków.
– Czy poinformowano go o celu misji? – spytał Francuz, rzeczowy i uparty.
– Nie.
– Co się stanie, kiedy już wykona zadanie? – odezwał się Chińczyk, bystry i cierpliwy.
Zostanie odpowiednio wynagrodzony.
Dowództwo Wywiadu Marynarki zajmuje całe czwarte piętro rozległego gmachu Pentagonu i tworzy prawdziwą enklawę w środku największego biurowca świata, o blisko trzydziestu kilometrach korytarzy, w którym pracuje dwadzieścia dziewięć tysięcy pracowników wojskowych i cywilnych.
Wnętrza biur Wywiadu Marynarki noszą wyraźne piętno bliskich związków z Flotą. Biurka i szafki są albo oliwkowozielone, z czasów drugiej wojny światowej, albo stalowoszare, z okresu wojny wietnamskiej. Ściany i sufity pomalowano na kolor płowożółty lub kremowy. Na początku te spartańskie warunki nieco Roberta raziły, ale już dawno do nich przywykł.
Kiedy wszedł do budynku i zbliżył się do recepcji, siedzący za biurkiem strażnik, który go dobrze znał, powiedział:
– Dzień dobry, panie poruczniku. Czy mogę prosić o pańską przepustkę?
Robert pracował tu siedem lat, ale rytuał nigdy nie uległ zmianie. Posłusznie okazał dokument.
– Dziękuję, panie poruczniku.
W drodze do swego pokoju Robert pomyślał o kapitanie Doughertym, czekającym na niego na parkingu przy River Entrance. Czekającym, by go odstawić na samolot, którym poleci do Szwajcarii, gdzie miał rozpocząć beznadziejne polowanie.
Kiedy Bellamy dotarł do swego pokoju, jego sekretarka, Barbara, siedziała już za biurkiem.
– Dzień dobry, panie poruczniku. Szef chce się z panem zobaczyć, jest u siebie w gabinecie.
– Może zaczekać. Połącz mnie, proszę, z admirałem Whittakerem.
Tak jest, panie poruczniku.
Minutę później Robert rozmawiał z admirałem.
– Rozumiem, Robercie, że jesteś już po spotkaniu?
– Tak, skończyło się parę minut temu.
– Jak przebiegło?
– Było… interesujące. Czy ma pan czas, by zjeść ze mną śniadanie, panie admirale? – starał się zachować obojętny ton głosu.
Admirał nie wahał się ani chwili.
– Oczywiście. Spotkamy się tam gdzie zwykle?
– Świetnie. Przepustka będzie już na pana czekała.
– Wspaniale. Będę za godzinę.
Robert odłożył słuchawkę i pomyślał: To zakrawa na ironię, że muszę wyrabiać dla admirała Whittakera przepustkę jednorazową. Kilka lat temu pracował tu jako szef Wywiadu Marynarki. Jak się musi czuć dziś?
Robert zadzwonił na sekretarkę.
– Słucham, panie poruczniku?
– Spodziewam się admirała Whittakera. Proszę załatwić dla niego przepustkę.
– Natychmiast się tym zajmę.
Nadszedł czas, by zameldować się u szefa. U cholernego Dustina Thorntona.
Dustin (Dusty) Thornton, szef Wywiadu Marynarki, zyskał sobie sławę jednego z największych sportsmenów, jakich miała Annapolis. Thornton zawdzięczał swoje obecne eksponowane stanowisko meczowi piłkarskiemu. Mówiąc ściślej – meczowi między drużynami Armii i Marynarki. Thornton, górujący nad wszystkimi olbrzym, będąc na ostatnim roku w Annapolis, zagrał jako środkowy obrońca w najważniejszym dla drużyny Marynarki spotkaniu roku. Na początku czwartej ćwiartki, kiedy zespół Armii prowadził 13:0 za dwukrotne dotarcie do końcowej strefy pola przeciwnika i miał idealną sytuację do ponownego umieszczenia piłki w bramce, do Dustina Thorntona uśmiechnął się los i zmienił całe jego życie. Thornton przechwycił piłkę, zrobił zwrot i natarł na zbitą ławę zawodników Armii, kierując się do końcowej strefy pola przeciwnika. Wprawdzie Marynarka nie uzyskała dodatkowego punktu, ale wkrótce strzeliła gola. Przy kolejnym wybiciu piłki drużynie Armii nie udało się zdobyć piłki, która wylądowała na polu Marynarki. Tablica wyników pokazywała 13 punktów dla Armii, 9 dla Marynarki, a mecz się jeszcze nie skończył.
Po wznowieniu gry piłkę podano Thorntonowi, którego przywaliła góra zawodników Armii. Wydostanie się z tego gąszczu zajęło mu nieco czasu. Na boisko wbiegł lekarz, ale Thornton gniewnym gestem ręki odprawił go.
Zostały już tylko ostatnie sekundy do końca spotkania, gdy sędzia zasygnalizował boczne podanie. Thornton złapał piłkę i wystartował. Natarł na przeciwników jak taran, wywracając wszystkich, którzy mieli nieszczęście znaleźć się na jego drodze. Na dwie sekundy przed końcem meczu Thornton przekroczył linię końcowej strefy przeciwnika, zdobywając decydujące sześć punktów, i w ten sposób Marynarka po raz pierwszy od czterech lat pokonała zespół Armii. Sam ten fakt nie zmieniłby w sposób znaczący życia Thrntona. Istotne było to, że w loży dla gości honorowych zasiadał Willard Stone ze swą córką Eleanor. Kiedy tłumy powstały, wiwatując gorąco na cześć swego bohatera, Eleanor odwróciła się do ojca i powiedziała cicho:
– Chcę go poznać.
Eleanor Stone była kobietą nienasyconą. Miała przeciętną twarz, ale zmysłowe ciało i wybujały temperament. Obserwując Dustina Thorntona bezwzględnie torującego sobie drogę na boisku, wyobraziła sobie, jaki musi być w łóżku. Jeśli jego męskość dorównuje reszcie ciała… Nie rozczarowała się.
Pół roku później Eleanor i Dustin Thornton pobrali się. I tak się zaczęło. Dustin Thornton rozpoczął pracę u swego teścia i został wprowadzony w tajemny świat, którego istnienia nawet nie podejrzewał.
Willard Stone, świeżo upieczony teść Thorntona, był postacią bardzo zagadkową. Ten miliarder o potężnych wpływach politycznych i przeszłości otoczonej głęboką tajemnicą pozostawał ukryty w cieniu, lecz miał przemożny wpływ na to, co się działo w kilku stolicach świata. Był mężczyzną dobrze po sześćdziesiątce, skrupulatnym, każde jego posunięcie cechowała precyzja i głęboki namysł. Miał rysy ostre jak brzytwa i głęboko osadzone oczy, z których nie sposób było cokolwiek wyczytać. Willard Stone był skryty i małomówny, ale bezwzględny, gdy chodziło o zdobycie tego, czego pragnął.
Krążyły o nim nieprawdopodobne plotki. Mówiono, że zamordował swego konkurenta w Malezji i wdał się w gwałtowny romans z ulubioną żoną emira. Podobno wspierał finansowo zwycięską rewoltę w Nigerii. Rząd wysunął przeciwko niemu kilka aktów oskarżenia, z których zawsze w tajemniczy sposób się wycofywał. Krążyły opowieści o łapówkach, przekupionych senatorach, wykradzionych tajemnicach służbowych i znikających świadkach. Stone był doradcą prezydentów i królów. Uosabiał brutalną, niespożytą siłę. Jedną z wielu posiadłości Stone’a stanowił wielki, położony na odludziu majątek ziemski w górach Kolorado, gdzie co roku zbierali się na seminarium naukowcy, czołowi przemysłowcy i najwięksi przywódcy świata. Uzbrojeni wartownicy bronili dostępu niepożądanym gościom.
Willard Stone nie tylko zaaprobował małżeństwo swej córki, ale nawet do niego zachęcał. Jego świeżo upieczony zięć był zdolny, ambitny, a co najważniejsze – uległy.
Po dwunastu latach małżeństwa dzięki Stone’owi mianowano Dustina ambasadorem w Korei Południowej. Kilka lat później prezydent wyznaczył go na przedstawiciela USA przy Organizacji Narodów Zjednoczonych. A kiedy admirała Ralpha Whittakera niespodziewanie odwołano ze stanowiska szefa ONI, jego obowiązki przejął Thornton.
Tego samego dnia Willard Stone wezwał do siebie swego zięcia.
– To dopiero początek – oświadczył mu. – Mam względem ciebie poważniejsze zamiary. Znacznie poważniejsze – i zaczął o nich mówić.
Dwa lata temu Robert spotkał się po raz pierwszy z nowym szefem ONI.
– Proszę usiąść, panie poruczniku – głos Dustina pozbawiony był serdeczności. – Na podstawie lektury pańskich akt doszedłem do wniosku, że jest pan człowiekiem dosyć niezależnym.
Do czego, u diabła, zmierza? - zastanawiał się Robert. Postanowił na razie milczeć.
Thornton uniósł wzrok.
– Nie wiem, w jaki sposób admirał Whittaker kierował tym biurem, kiedy był tu jeszcze szefem, ale od tej chwili wszystko wykonywane będzie co do joty. Oczekuję, by moje rozkazy wypełniane były ściśle. Czy wyrażam się jasno?
Jezu - pomyślał Robert – o co mu, u diabła, chodzi?
– Czy wyrażam się jasno, panie poruczniku?
– Tak. Oczekuje pan, że pańskie rozkazy będą wypełniane ściśle. – Zastanawiał się, czy powinien zasalutować.
– To wszystko.
Ale to wcale nie było wszystko.
Miesiąc później Robert został wysłany do wschodnich Niemiec, by pomóc przedostać się na Zachód pewnemu naukowcowi, który chciał zbiec z kraju. Zadanie było niebezpieczne, ponieważ Stasi, Wschodnioniemiecka Tajna Służba Bezpieczeństwa, dowiedziała się o zamierzonej ucieczce i pilnie obserwowała uczonego. Mimo to Robertowi udało się przerzucić mężczyznę przez granicę w bezpieczne miejsce. Załatwiał mu wyjazd do Waszyngtonu, kiedy zadzwonił do niego Dustin Thornton i zakomunikował mu, że sytuacja uległa zmianie i że ma zaniechać dalszej akcji.
– Nie możemy go teraz tak zostawić – zaprotestował Robert. – Przecież go zabiją.
– To już nie nasza sprawa – odpowiedział Thornton. – Rozkazuję panu natychmiast wracać.
Mam cię gdzieś - pomyślał Robert. – Nie opuszczę go. Zadzwonił do swego przyjaciela z MI 6, wywiadu brytyjskiego, i przedstawił mu sprawę.
– Jeśli wróci do NRD – powiedział Robert – zadźgają go. Przejmiesz go?
– Zorientuję się, co się da zrobić, stary. Przywieź go.
I uczonemu udzielono schronienia w Anglii.
Dustin Thornton nigdy nie przebaczył Robertowi, że nie postąpił według instrukcji. Od tej chwili między mężczyznami zapanowała jawna niechęć. Thornton omawiał nawet ten incydent ze swym teściem.
– Tacy wolni strzelcy jak ten Bellamy są niebezpieczni – ostrzegł go Willard Stone. – Stanowią zagrożenie dla służby. Życie takich ludzi można poświęcać. Zapamiętaj to sobie.
I Thornton zapamiętał.
Idąc korytarzem w stronę gabinetu Dustina Thorntona, Robert mimowolnie zaczął porównywać Thorntona z Whittakerem. W pracy tego typu zaufanie było warunkiem sine qua non. A on nie ufał Dustinowi Thorntonowi.
Kiedy Robert wszedł do gabinetu, Thornton siedział za biurkiem.
– Chciał się pan ze mną widzieć?
– Tak. Proszę usiąść, panie poruczniku. – Stosunki między nimi nigdy nie stały się na tyle bliskie, by zwracał się do niego po imieniu. – Dowiedziałem się, że został pan tymczasowo przeniesiony do Narodowej Agencji Bezpieczeństwa. Kiedy pan do nas wróci, mam…
– Nie wrócę już. To ostatnie zadanie, którego się podjąłem.
– Co takiego?
– Rozstaję się ze służbą.
Kiedy Robert później nad tym rozmyślał, sam nie był pewien, jakiej reakcji się spodziewał. Jakiejś gwałtownej sceny? Dustin Thornton mógł okazać zdumienie albo starać się mu to wyperswadować, albo rozzłościć się, czy wreszcie okazać ulgę. Tymczasem spojrzał jedynie na Roberta i skinął głową.
– Ach, tak?
Po powrocie do swego pokoju Robert zwrócił się do sekretarki.
– Barbaro, nie będzie mnie przez jakiś czas. Wyjeżdżam za mniej więcej godzinę.
– Czy będzie się można z panem w jakiś sposób skontaktować? Robert przypomniał sobie słowa generała Hilliarda.
– Nie.
Ma pan umówione spotkania…
– Odwołaj je. – Spojrzał na zegarek. Nadeszła pora, by spotkać się z admirałem Whittakerem.
Na śniadanie umówili się na centralnym dziedzińcu Pentagonu, w kawiarni Strefa Zero, nazwanej tak, ponieważ kiedyś sądzono, że Pentagon stanie się pierwszym celem ataku nuklearnego w razie wojny przeciwko Stanom Zjednoczonym. Robert wybrał stolik w samym rogu, gdzie do pewnego stopnia mieli zapewniony spokój. Admirał Whittaker przybył punktualnie. Kiedy Robert obserwował go zbliżającego się do stolika, odniósł wrażenie, że admirał wygląda na znacznie starszego i niższego, tak jakby odejście na emeryturę dodało mu lat i spowodowało, że się skurczył. Był wciąż silnie zbudowanym, imponującym mężczyzną, o rzymskim nosie, mocno zarysowanych kościach policzkowych i grzywie posiwiałych włosów. Robert służył pod admirałem Whittakerem w Wietnamie, a później w Wywiadzie Marynarki, i darzył go ogromnym szacunkiem. A nawet więcej - przyznał w duchu. Admirał Whittaker był dla niego ojcem.
Admirał Whittaker usiadł.
– Witaj, Robercie. No i jak, przenieśli cię do NSA? Robert skinął głową.
– Tymczasowo.
Podeszła kelnerka i obaj mężczyźni zaczęli studiować jadłospis.
– Już zapomniałem, jak kiepsko tu karmią – uśmiechnął się admirał Whittaker. Rozejrzał się po sali z wyrazem niewypowiedzianej nostalgii na twarzy.
Chciałby znów tu pracować - pomyślał Robert. – Oby się tak stało. Zamówili posiłek. Kiedy kelnerka znalazła się poza zasięgiem głosu, Robert powiedział:
– Panie admirale, generał Hilliard wysyła mnie w liczącą blisko pięć tysięcy kilometrów podróż, bym odszukał kilku świadków katastrofy balonu sondy. Wydaje mi się to co najmniej dziwne. A jest coś jeszcze dziwniejszego. Cytuję słowa generała: „Bardzo istotną sprawą jest czas”, ale zabroniono mi korzystać z jakichkolwiek moich kontaktów operacyjnych za granicą.
Admirał Whittaker sprawiał wrażenie zaintrygowanego.
– Przypuszczam, że generał musi mieć jakieś swoje powody.
– Nie potrafię sobie ich wyobrazić – odparł Robert. Admirał Whittaker uważnie przyjrzał się Robertowi. Porucznik
Bellamy służył pod nim w Wietnamie i był najlepszym pilotem w eskadrze. Syn admirała, Edward, latał z Robertem jako strzelec pokładowy i zginął tego fatalnego dnia, kiedy ich samolot został zestrzelony. Robert jakimś cudem przeżył. Admirał pojechał do szpitala, by się z nim zobaczyć.
– Nie wykaraska się z tego – powiedzieli mu lekarze. Robert, dręczony nieznośnym bólem, wyszeptał:
– Tak mi przykro z powodu Edwarda… Tak mi strasznie przykro. Admirał Whittaker ścisnął dłoń Roberta.
– Wiem, że zrobiłeś wszystko, co mogłeś. Teraz musisz się wykurować. Zobaczysz, że wszystko będzie w porządku. – Rozpaczliwie pragnął, by Robert przeżył. W umyśle admirała Robert stał się teraz jego synem, miał zająć miejsce Edwarda.
I Robert stanął na nogi.
– Robercie…
– Słucham, panie admirale?
– Mam nadzieję, że twoja misja w Szwajcarii zakończy się sukcesem.
– Ja również. Tym bardziej że będzie ostatnia.
– Wciąż jesteś zdecydowany rzucić służbę?
Admirał był jedyną osobą, której Robert zwierzył się ze swych planów.
– Mam dosyć.
– Thorntona?
– Chodzi nie tylko o niego. Chodzi o mnie. Jestem zmęczony wtrącaniem się w życie innych ludzi. Jestem zmęczony kłamstwami i oszustwami, niedotrzymywaniem obietnic, które nigdy nie miały być dotrzymane. Jestem zmęczony manipulowaniem ludźmi i służeniem jako obiekt manipulacji innym. Jestem zmęczony gierkami, groźbami i zdradami. Zapłaciłem za to tym, na czym mi najbardziej zależało.
– Czy wiesz już, co będziesz później robił?
– Spróbuję dokonać w życiu czegoś użytecznego.
– A co będzie, jeśli nie pozwolą ci odejść?
– Przecież nie mają wyboru – odparł Robert.
Limuzyna czekała na parkingu przy River Entrance.
– Czy jest pan gotów, panie poruczniku? – zapytał kapitan Dougherty.
Ani mniej, ani więcej niż kiedykolwiek - pomyślał Robert.
– Tak.
Kapitan Dougherty towarzyszył Robertowi do mieszkania, by porucznik mógł się spakować. Robert nie miał pojęcia, jak długo go nie będzie. Ile czasu może zabrać zadanie nie do wykonania? Wziął dosyć ubrań na jeden tydzień i w ostatniej chwili zapakował jeszcze oprawione w ramki zdjęcie Susan. Popatrzył na nią przez dłuższą chwilę, zastanawiając się, czy dobrze się bawi w Brazylii. Mam nadzieję, że nie. Mam nadzieję, że jest jej źle - pomyślał. I natychmiast zawstydził się sam przed sobą.
Kiedy limuzyna pojawiła się w bazie sił lotniczych w Andrews, samolot już czekał. Był to wojskowy odrzutowiec typu C20A. Kapitan Dougherty wyciągnął dłoń.
– Życzę szczęścia, panie poruczniku.
– Dziękuję.
Będzie mi potrzebne. Robert wszedł po schodkach do kabiny. Załoga była już na miejscach, kończąc rutynowe czynności przed startem. W jej skład wchodził pilot, drugi pilot, nawigator i steward – wszyscy w mundurach Sił Powietrznych. Robert znał się na samolotach. Ten, na pokładzie którego się znajdował, nafaszerowany był urządzeniami elektronicznymi. Na zewnątrz, w pobliżu ogona, sterczała przypominająca ogromne wędzisko antena wysokiej częstotliwości. W kabinie znajdowało się dwanaście czerwonych telefonów i jeden biały, zwykły. Transmisje radiowe były zaszyfrowane, a radar pokładowy pracował na częstotliwościach wojskowych. Dominującym kolorem w kabinie był błękit, a jej wyposażenie stanowiły komfortowe klubowe fotele.
Okazało się, że Robert jest jedynym pasażerem samolotu.
– Witamy na pokładzie, panie poruczniku – powitał go pilot. – Startujemy, gdy tylko zapnie pan pasy bezpieczeństwa.
Robert zapiął pasy i przechylił się do tyłu. Odrzutowiec ruszył wzdłuż pasa startowego i minutę później, gdy z rykiem uniósł się w powietrze, Robert poczuł działanie siły ciężkości. Nie siedział za sterami samolotu od czasu wypadku, po którym mu powiedziano, że już nigdy nie będzie mógł latać. Żeby tylko latać - pomyślał Robert. – Powiedzieli, że nie przeżyję. To był prawdziwy cud… Nie, to zasługa Susan…
Wietnam. Wysłali go tam w randze podporucznika Marynarki i przydzielili do służby na lotniskowcu „Ranger” jako oficera odpowiedzialnego za szkolenie pilotów myśliwców i planowanie strategii ataku. Dowodził eskadrą bombowców A-6A Intruder i bardzo mało czasu spędzał z dala od bitewnego zgiełku. Podczas jednego z nielicznych urlopów wyjechał do Bangkoku i w ciągu owego tygodnia prawie wcale nie spał. Miasto przypominało Disneyland, stworzony z myślą o zapewnieniu maksymalnej rozrywki mężczyznom. W ciągu pierwszej spędzonej tam godziny spotkał śliczną Tajkę, która towarzyszyła mu już przez cały czas pobytu i nauczyła go kilku tajskich zwrotów. Język tajski wydał mu się słodki i melodyjny.
Dzień dobry. Arun sawasdi.
Skąd jesteś? Khun ma chak nai?
Dokąd teraz idziesz? Khun kamrant chain pai?
Nauczyła go również innych zwrotów, ale nie chciała mu powiedzieć, co znaczą, a kiedy je powtarzał – chichotała.
Po powrocie na pokład „Rangera” Bangkok wydał się Robertowi fantastycznym snem. Rzeczywistość to była wojna przypominająca koszmar. Ktoś pokazał mu jedną z ulotek, jakie żołnierze piechoty morskiej zrzucali nad Wietnamem. Głosiła:
„OBYWATELE
Żołnierze amerykańskiej piechoty morskiej walczą u boku sił rządu wietnamskiego w Duc Pho, aby dać narodowi wietnamskiemu szansę zakosztowania smaku wolności, by mógł wieść szczęśliwe życie, w którym nie ma miejsca na głód i cierpienie. Ale wielu Wietnamczyków zapłaciło życiem, a ich domy zostały zniszczone. To ci, którzy pomagali Vietcongowi. Tylko dlatego zniknęły z powierzchni ziemi wioski Hai Mon, Hai Tan, Sa Binh, Ta Binh i wiele innych. Nie zawahamy się przed zniszczeniem każdej osady, której mieszkańcy pomagają Vietcongowi; jest ona bez szans w starciu z połączonymi siłami Armii Wietnamskiej i jej sprzymierzeńców. Wybór należy do was. Jeśli nie pozwolicie Vietcongowi wykorzystywać waszych wiosek jako pól bitewnych, uratujecie siebie i swoje domy”.
Pięknie - pomyślał gorzko Robert. – Ratujemy życie tym biedakom, a jedyne, co niszczymy, to ich kraj.
Lotniskowiec „Ranger” wyposażono w najnowocześniejsze urządzenia, jakie tylko można było pomieścić na jego pokładzie. Okręt służył jako baza dla szesnastu samolotów, czterdziestu oficerów i trzystu pięćdziesięciu żołnierzy. Harmonogram lotów ogłaszano na trzy, cztery godziny przed pierwszym startem danego dnia.
W sekcji planowania lotów, będącej częścią pokładowego centrum wywiadowczego, wręczano strzelcom pokładowym najświeższe dane i zdjęcia z lotów rekonesansowych, a oni na tej podstawie opracowywali szczegółowy plan akcji.
– Jezu, ale nam się dzisiaj trafiło – powiedział Edward Whittaker, strzelec Roberta.
Edward Whittaker wyglądał jak młodsza wersja swego ojca, ale miał zupełnie inny charakter. O ile admirał był srogi, pełen godności i powagi, o tyle jego syn był szczery, serdeczny i życzliwy. Traktowano go jak swojego. Żołnierze wybaczyli mu nawet to, że jest synem ich dowódcy. Był najlepszym strzelcem w eskadrze i szybko zaprzyjaźnił się z Robertem.
– Jaki bierzemy kurs? – zapytał Robert.
– Za nasze grzechy wyciągnęliśmy trasę numer sześć.
Była to najbardziej niebezpieczna misja. Oznaczała lot na północ, do Hanoi, Hąjfongu i w górę delty Rzeki Czerwonej, gdzie skupiono najsilniejszą artylerię przeciwlotniczą. Sytuacja przypominała przeniesioną żywcem z „Paragrafu 22”: nie wolno im było bombardować żadnych celów strategicznych, jeśli w pobliżu znajdowała się ludność cywilna, a Wietnamczycy, nie w ciemię bici, natychmiast rozlokowali wokół swoich wszystkich urządzeń militarnych ludność cywilną. Wśród armii sprzymierzonych było wiele szemrania, ale prezydent Lyndon Johnson, siedzący bezpiecznie w Waszyngtonie, był nieugięty.
Dwanaście lat, podczas których oddziały amerykańskie walczyły w Wietnamie, stanowiło najdłuższy okres wojenny w całej historii Ameryki. Robert Bellamy znalazł się w Azji pod koniec 1972 roku, kiedy Marynarka borykała się z poważnymi problemami. Wiele eskadr F-4 uległo zniszczeniu. Choć maszyny te przewyższały radzieckie migi, Marynarka Amerykańska traciła jeden samolot F-4 na każde dwa zestrzelone migi. Stosunek ten był nie do zaakceptowania.
Robert został wezwany do siedziby admirała Ralpha Whittakera.
– Chciał się pan ze mną widzieć, panie admirale?
– Poruczniku, ma pan opinię nieustraszonego pilota. Potrzebuję pańskiej pomocy.
– Tak jest, panie admirale.
– Cholerny wróg niszczy nas. Przeprowadziłem szczegółową analizę. To nie wina naszych samolotów – to niedostateczne przeszkolenie załóg, które na nich latają. Rozumie mnie pan?
– Tak jest, panie admirale.
– Chcę, by dobrał pan sobie grupę ludzi i przeszkolił ją dodatkowo w manewrach i wykorzystaniu broni…
Nowo utworzony zespół nazwano Strzelcami Wyborowymi i zanim jeszcze zakończyło się szkolenie, stosunek strat zmienił się z dwóch do jednego na dwanaście do jednego. Na każde dwa strącone F-4 zestrzeliwano teraz dwadzieścia cztery migi. Po ośmiu tygodniach intensywnego szkolenia porucznik Bellamy wrócił na swój okręt. Powitał go tam osobiście admirał Whittaker.
– Poruczniku, odwalił pan kawał dobrej roboty.
– Dziękuję, panie admirale.
– A teraz pokażcie, co umiecie.
– Jesteśmy gotowi, panie admirale.
Robert odbył z „Rangera” trzydzieści cztery loty bojowe bez wypadku.
Jego trzydziesty piąty lot miał wieść trasą numer sześć.
Minęli Hanoi i skierowali się na północny zachód, w stronę Phu Tho i Zatoki Yen; obrona przeciwlotnicza stawała się coraz bardziej zacięta. Edward Whittaker siedział po prawej stronie Roberta, wpatrując się w ekran i nasłuchując złowieszczych, basowych odgłosów radarów wroga przeczesujących firmament.
Niebo wokół nich przywodziło na myśl święto Czwartego Lipca; pokryte było smugami białego dymu z lekkich dział, ciemnoszarymi chmurami po wybuchach pocisków pięćdziesięciopięciomilimetrowych, czarnymi obłokami po bombach stumilimetrowych i kolorowymi zygzakami od pocisków z ciężkiej broni maszynowej.
– Zbliżamy się do celu – zameldował Edward. Jego głos w słuchawkach brzmiał dziwnie, jakby dochodził skądś z daleka.
– Roger.
Samolot A-6A Intruder osiągał ponad osiemset kilometrów na godzinę i przy tej prędkości, nawet obciążony bombami, prowadził się wyjątkowo dobrze, a poruszał zbyt szybko, by wróg mógł go wyśledzić.
Robert wyciągnął rękę i przekręcił jedną z gałek. Tuzin 250-kilogramowych bomb mógł być teraz zrzucony w każdej chwili. Zmierzali wprost nad cel.
– Romeo… masz nad sobą gościa w pozycji „godzina czwarta” – rozległo się w słuchawkach.
Bellamy obejrzał się za siebie. Wprost na niego pędził mig. Robert zrobił zwrot i wprowadził maszynę w lot nurkowy. Miga miał na ogonie. Samolot nieprzyjaciela wystrzelił pocisk rakietowy. Robert spojrzał na tablicę rozdzielczą. Rakieta zbliżała się gwałtownie. Trzysta metrów… Sto osiemdziesiąt… Sto dwadzieścia…
– Psiakrew! – wrzasnął Edward. – Na co czekamy?
Robert wytrzymał do ostatniej chwili, a następnie uwolnił strumień metalowego złomu, kierując jednocześnie maszynę w górę; rakieta podążyła w ślad za kupą żelastwa i wybuchła na powierzchni ziemi, nie czyniąc większych szkód.
– Dzięki ci, Boże – westchnął Edward. – I tobie też, stary.
Robert kontynuował wznoszenie i zawisnął za migiem. Pilot chciał zrobić unik, ale było już za późno. Robert wystrzelił pocisk typu Sidewinder i obserwował, jak ten zbliżył się do ogona miga, po czym eksplodował. W chwilę potem niebo pokryło się odłamkami metalu.
– Dobra robota, Romeo – rozległ się głos w słuchawkach.
Samolot znalazł się nad celem.
– No to bum! – powiedział Edward, naciskając czerwony guzik uwalniający bomby. Obserwował, jak spadały na cel. Zadanie wykonane. Robert zawrócił maszynę w kierunku lotniskowca.
W tym samym momencie poczuli ostre szarpnięcie. Szybki i zwrotny bombowiec stał się nagle niemrawy.
– Trafili nas! – krzyknął Edward.
Obydwie lampki alarmowe zaczęły migotać czerwonym światłem. Samolot począł w sposób nie kontrolowany spadać.
– Romeo, tu Tygrys – rozległ się głos w słuchawkach. – Chcecie, żeby was osłaniać?
Robert w ułamku sekundy podjął decyzję.
– Nie, lećcie nad swoje cele. Spróbuję wrócić do bazy.
Maszyna zwolniła i było nią trudniej kierować.
– Szybciej – powiedział nerwowo Edward – bo spóźnimy się na obiad.
Robert spojrzał na wysokościomierz. Wskazówka opadała gwałtownie.
– Romeo do bazy – powiedział do mikrofonu. – Zostaliśmy trafieni.
– Baza do Romea. Jak poważne są uszkodzenia?
– Nie wiem. Myślę, że dolecimy.
– Chwileczkę – usłyszał w słuchawkach, a za moment: – Meldujcie się: „Przybywa Charlie”.
Oznaczało to, że dostaną zgodę na natychmiastowe lądowanie.
– Roger.
– Powodzenia.
Samolotem zaczęło rzucać. Robert starał się wyrównać lot i nabrać wysokości.
– No, skarbie, na pewno dasz radę. – Twarz Roberta była pełna napięcia. Zbyt szybko tracili wysokość. – Ile nam zostało czasu do bazy?
Edward spojrzał na wykres.
– Siedem minut.
– Odstawię cię w samą porę na gorącą zupę. – Robert prowadził maszynę, wykorzystując wszystkie swoje umiejętności, używając przepustnicy i sterów, by utrzymać ją na właściwym kursie. Wciąż w zastraszającym tempie tracili wysokość. W końcu Robert ujrzał przed sobą błękitne, połyskujące wody Zatoki Tonkińskiej.
– Jesteśmy w domu, stary – powiedział. – Jeszcze tylko parę kilometrów.
– Wspaniale. Nigdy nie wątpiłem w to, że…
Nie wiadomo skąd pojawiły się dwa migi i z okropnym rykiem silników zaatakowały samolot. Kule zaczęły walić w kadłub maszyny.
– Eddie! Skacz! – Robert odwrócił się, by spojrzeć. Edward siedział bezwładnie w fotelu, przytrzymywany jedynie pasami, cały prawy bok miał rozerwany, a ściany kabiny zbryzgane były krwią.
– Nie! – krzyknął Robert.
Sekundę później poczuł gwałtowne, bolesne uderzenie w pierś. Jego kombinezon w jednej chwili przesiąknął krwią. Samolot zaczął pikować. Robert poczuł, że traci przytomność. Ostatnim wysiłkiem woli odpiął pasy bezpieczeństwa. Odwrócił się, by po raz ostatni spojrzeć na Edwarda.
– Przepraszam – wyszeptał i stracił przytomność.
Nie pamiętał, jak to się stało, że wyskoczył z samolotu i opadł na spadochronie na powierzchnię wody. Wysłano sygnał SOS i śmigłowiec Sikorsky SH-3A Sea King z USS Yorktown krążył już, by go wyłowić. Załoga obserwowała z oddali kierujące się w stronę rozbitka chińskie dżonki, które na szczęście nie zdążyły dopłynąć.
Kiedy Robert znalazł się na pokładzie śmigłowca, sanitariusz rzucił tylko jedno spojrzenie na jego zmasakrowane ciało i powiedział:
– Jezu Chryste, nie dowieziemy go do szpitala!
Zrobili mu zastrzyk z morfiny, owinęli klatkę piersiową ściśle bandażami i odstawili go do 12 Szpitala Polowego w bazie Cu Chi.
„Dwunastka” obsługiwała bazy w Cu Chi, Tay Ninh i Dau Tieng. Miała czterysta łóżek na kilku oddziałach, rozmieszczonych w pawilonach, ustawionych wokół dziedzińca w kształcie litery U i połączonych krytymi pasażami. Szpital dysponował dwoma oddziałami intensywnej terapii; jednym dla przypadków chirurgicznych, drugim – specjalizującym się w leczeniu oparzeń, i oba były przepełnione. Kiedy Roberta wnoszono do środka, na podłodze szpitalnej zostawał za nim jasnoczerwony krwawy ślad.
Padający z nóg chirurg przeciął bandaże na piersi Roberta, obrzucił go jednym spojrzeniem, po czym powiedział znużonym głosem:
– Nie wykaraska się z tego. Zabierzcie go do chłodni – i poszedł dalej.
Robert, momentami odzyskujący przytomność, by po chwili znów ją stracić, usłyszał dobiegający gdzieś z oddali głos lekarza. A więc to tak - pomyślał. – Co za kretyńska śmierć.
– Nie chcesz umierać, prawda, marynarzu? Otwórz oczy. No, dalej.
Uniósł powieki i zobaczył zamazany kontur białego fartucha i twarzy kobiecej. Kobieta mówiła coś jeszcze, ale nie mógł odróżnić słów. W sali było zbyt głośno, wypełniała ją kakofonia krzyków i jęków pacjentów, głosy lekarzy wydających polecenia, tupot nóg zaaferowanych sióstr pielęgnujących rzucających się na łóżkach chorych.
Następne czterdzieści osiem godzin zapisało się w pamięci Roberta jako mieszanina bólu i delirium. Dopiero później dowiedział się, że pielęgniarka, Susan Ward, ubłagała doktora, by go zoperował, i oddała do transfuzji własną krew. W żyły zmaltretowanego Roberta wbito trzy igły i pompowano przez nie krew, walcząc o utrzymanie go przy życiu.
Po zakończeniu operacji chirurg westchnął:
– To była jedynie strata czasu. Nie ma więcej niż dziesięć procent szans, by z tego wyjść.
Ale lekarze nie znali Bellamy’ego. A on nie znał Susan Ward. Robertowi wydawało się, że zawsze, gdy tylko otwierał oczy, Susan była przy nim, trzymając go za rękę, głaszcząc po czole, pielęgnując go, błagając, by przeżył. Przez większość czasu majaczył w gorączce. Susan siedziała cicho obok niego, w ciemnej sali, czuwając nad nim samotnie w środku nocy, słuchając jego majaczeń.
– …DOD nie ma racji, nie można pionowo atakować celu, bo maszyna spadnie do wody… powiedz im, by nadlatywali na cel pod pewnym kątem… powiedz im, by… – mamrotał.
– Dobrze, powiem – zapewniała go Susan.
Ciało Roberta zlane było potem. Susan obmywała je.
– …trzeba poluzować wszystkie pięć zawleczek, w przeciwnym razie nie będziecie się mogli katapultować. Sprawdź je…
– Dobrze. A teraz śpij.
– …przycisk do jednoczesnego uwalniania pocisków źle działa. Bóg jeden wie, gdzie spadły bomby…
Na ogół Susan nie rozumiała, o czym mówi jej pacjent.
Susan Ward, przełożona pielęgniarek na bloku operacyjnym, była najlepsza ze wszystkich sióstr. Pochodziła z małego miasteczka w stanie Idaho; wychowywała się z chłopakiem z sąsiedztwa, Frankiem Prescottem, synem burmistrza. Całe miasto przypuszczało, że pewnego dnia się pobiorą.
Susan miała młodszego brata, Michaela, którego ubóstwiała. W dniu swych osiemnastych urodzin Michael został wysłany do Wietnamu; Susan codziennie pisała do niego listy. Trzy miesiące po wstąpieniu Michaela do wojska rodzina otrzymała telegram i jeszcze przed jego otwarciem Susan wiedziała, co zawiera.
Kiedy Frank Prescott dowiedział się, co się stało, natychmiast przybiegł.
– Tak mi przykro, Susan. Bardzo lubiłem Michaela. – Ale popełnił błąd, dodając: – Wiesz co, pobierzmy się natychmiast.
Susan spojrzała na niego i w jednej chwili podjęła decyzję.
– Nie. Mam do zrobienia coś bardzo ważnego.
– Na miłość boską! Cóż może być ważniejszego od poślubienia mnie?
Ważniejszy był Wietnam.
Susan Ward poszła do szkoły dla pielęgniarek.
Już od jedenastu miesięcy pracowała niestrudzenie w Wietnamie, kiedy przywieziono porucznika Roberta Bellamy’ego i wydano na niego wyrok śmierci. Takie postępowanie było na porządku dziennym w szpitalach polowych. Lekarze badali dwóch czy trzech pacjentów i decydowali, którego z nich spróbują uratować. Susan nigdy nie potrafiła powiedzieć, co nią kierowało, ale rzuciła tylko jedno spojrzenie na udręczone ciało Roberta Bellamy’ego i wiedziała, że nie pozwoli mu umrzeć. Czy próbowała ratować swego brata? Czy może było to co innego? Wyczerpana i przepracowana, zamiast odpocząć, każdą wolną chwilę spędzała opiekując się Bellamym.
Susan zapoznała się z aktami personalnymi swego pacjenta. As lotnictwa marynarki, instruktor, odznaczony Krzyżem Marynarki. Urodzony w Harvey w stanie Illinois, małym mieście przemysłowym na południe od Chicago. Po college’u wstąpił do Marynarki, szkolenie odbył w Pensacola. Kawaler.
Każdego dnia, gdy Robert Bellamy znajdował się jeszcze na cienkiej granicy między życiem a śmiercią, Susan szeptała do niego:
– No, dalej, marynarzu. Czekam na ciebie.
Pewnej nocy, sześć dni po przyjęciu do szpitala, Robert jak zwykle majaczył w gorączce, gdy nagle usiadł na łóżku, spojrzał na Susan i powiedział zupełnie przytomnie:
– To nie sen. Ty istniejesz naprawdę. Susan poczuła, że serce zabiło jej mocniej.
– Tak – powiedziała łagodnie. – Istnieję naprawdę.
– Myślałem, że to sen. Myślałem, że jestem w niebie, i że Bóg przydzielił mi ciebie.
Spojrzała mu prosto w oczy i powiedziała poważnie:
– Zabiłabym cię, gdybyś umarł. Powiódł wzrokiem po zatłoczonej sali.
– Gdzie… gdzie ja jestem?
– W 12 Szpitalu Polowym w Cu Chi.
– Od jak dawna?
– Od sześciu dni.
– A Eddie…
– Bardzo mi przykro.
– Muszę o tym powiedzieć admirałowi. Ujęła dłoń Roberta i powiedziała łagodnie:
– Wie o wszystkim. Odwiedził cię tutaj. Do oczu Roberta napłynęły łzy.
– Nienawidzę tej przeklętej wojny. Nie potrafię ci powiedzieć, jak bardzo jej nienawidzę.
Od tej chwili postępy w rekonwalescencji Roberta zdumiały lekarzy. Wszystkie funkcje życiowe organizmu zaczęły wracać do normy.
– Wkrótce go stąd wypiszemy – powiedzieli Susan. A ona poczuła ostre ukłucie w piersi.
Robert nie był pewien, kiedy dokładnie zakochał się w Susan Ward. Może wtedy, gdy zmieniała mu opatrunek i usłyszeli odgłosy zrzucanych bomb, a Susan mruknęła:
– Oho, znów grają naszą melodię.
A może wtedy, gdy powiedziano mu, że jego stan jest na tyle dobry, że można go przewieźć do szpitala Waltera Reeda w Waszyngtonie, by tam zakończył rekonwalescencję, a Susan stwierdziła:
– Myślisz, że zostanę tutaj i pozwolę, by jakaś inna siostra pielęgnowała to wspaniałe ciało? O, nie! Poruszę niebo i ziemię, by pojechać z tobą.
Pobrali się dwa tygodnie później. Robert potrzebował całego roku, by całkowicie powrócić do zdrowia, a Susan opiekowała się nim dzień i noc. Nigdy nie spotkał kogoś takiego jak ona ani też nie wyobrażał sobie, że kogokolwiek mógłby tak pokochać. Kochał ją za jej współczucie i wrażliwość, za pasję i żywotność. Za urodę i poczucie humoru.
W pierwszą rocznicę ślubu oświadczył jej:
– Jesteś najpiękniejszą, najcudowniejszą, najbardziej troskliwą istotą na całym świecie. Nie ma nikogo równie serdecznego, dowcipnego i mądrego.
A Susan przytuliła się do niego mocno i szepnęła nosowym, śpiewnym głosem:
– Jestem tego samego zdania.
Łączyła ich nie tylko miłość. Szczerze się lubili i szanowali nawzajem. Wszyscy znajomi im zazdrościli, zresztą nie bez powodu. Kiedykolwiek mówiono o idealnym małżeństwie, zawsze dawano jako przykład Roberta i Susan. Należeli do siebie ciałem i duszą. Susan była najbardziej zmysłową kobietą, jaką kiedykolwiek spotkał Robert; potrafili rozpalić w sobie żar jednym słowem, jednym gestem. Pewnego razu, gdy wybierali się na oficjalne przyjęcie, Robert zjawił się w domu mocno spóźniony. Brał prysznic, kiedy do łazienki weszła Susan, starannie umalowana i w cudownej sukni wieczorowej bez ramiączek.
– Mój Boże, ale seksownie wyglądasz – powiedział Robert. – Szkoda, że nie mamy więcej czasu.
Och, nie przejmuj się – mruknęła Susan. Po chwili zrzuciła ubranie i weszła pod prysznic.
Nie poszli wtedy na przyjęcie.
Susan wyczuwała potrzeby Roberta, niemal zanim on sam je sobie uświadomił, i starała się, by zawsze zostały zaspokojone. Robert był równie dbały w stosunku do niej. Susan znajdowała miłosne liściki na toaletce lub wsunięte do pantofli. Kwiaty i drobne upominki dostarczano jej w pierwszy dzień wiosny i w rocznicę urodzin prezydenta Polka, i dla uczczenia wyprawy Lewisa i Clarka.
I ten wspólny śmiech. Ten cudowny śmiech…
W głośniku rozległ się głos pilota.
– Panie poruczniku, za dziesięć minut będziemy lądować w Zurychu.
Myśli Roberta Bellamy’ego znów powróciły do teraźniejszości, do czekającego go zadania. W czasie piętnastu lat pracy w Wywiadzie Marynarki wiele razy zlecano mu trudne misje, ale ta zapowiadała się na najbardziej dziwaczną ze wszystkich. Znajdował się w drodze do Szwajcarii, by odszukać autobus pełen nie znanych nikomu świadków, którzy przepadli jak kamień w wodę. Zupełnie jakby szukać igły w stogu siana. Tylko że ja nawet nie wiem, gdzie jest ten stóg. I gdzie się podział Sherłock Holmes, kiedy go potrzebuję?
– Czy można prosić o zapięcie pasów bezpieczeństwa?
Odrzutowiec leciał nad ciemnym lasem, a w chwilę później dotknął pasa startowego międzynarodowego lotniska w Zurychu. Samolot podkołował na wschodnią część płyty i stanął przed budynkiem Zarządu Lotniska, z dala od hali głównej. Na betonowym pasie widoczne były kałuże – ślady po niedawnych opadach, ale nocne niebo było czyste.
– Zwariowana pogoda – odezwał się pilot. – W niedzielę słonecznie, dziś cały dzień lało, a w nocy znów się rozpogodziło. Człowiekowi potrzebny tu jest nie tyle zegarek, co barometr. Czy mam panu zamówić samochód, panie poruczniku?
– Nie, dziękuję.
Od tej pory zdany był wyłącznie na siebie. Poczekał, aż samolot się oddali, a potem wsiadł do mikrobusu, który zawiózł go do położonego nie opodal lotniska hotelu, gdzie natychmiast zapadł w sen.
DZIEŃ DRUGI
Godzina 8.00
Następnego ranka Robert udał się do Europcar.
– Guten Tag.
Przypomniało mu to, że znajduje się w niemieckojęzycznej części Szwajcarii.
– Guten Tag. Czy można wynająć samochód?
– Oczywiście, proszę pana. Na jak długo?
Dobre pytanie. Na godzinę? Na miesiąc? A może na rok lub dwa?
– Jeszcze nie wiem.
– Czy planuje pan odstawienie wozu na tutejsze lotnisko?
– Być może.
Urzędnik spojrzał na niego dziwnie.
– Rozumiem. Czy zechciałby pan wypełnić ten formularz?
Robert zapłacił za samochód specjalną kartą kredytową, wręczoną mu przez generała Hilliarda. Urzędnik przyjrzał się jej uważnie.
– Przepraszam pana na moment – powiedział nieco zmieszany i zniknął w głębi biura. Kiedy wrócił, Robert zapytał go:
– Czy coś nie tak?
– Nie, proszę pana. Wszystko w porządku.
Otrzymał szarego opla omegę. Wjechał na autostradę łączącą miasto z lotniskiem i skierował się w stronę centrum Zurychu. Lubił Szwajcarię. Był to jeden z najpiękniejszych krajów na świecie. Wiele lat temu przyjeżdżał tu na narty. Później pojawiał się tu w związku z powierzanymi mu zadaniami, współpracując z Espionage Abteilung, szwajcarską agencją wywiadowczą. Podczas drugiej wojny światowej agencja została podzielona na trzy biura: D, P i I, zajmujące się odpowiednio Niemcami, Francją i Włochami. Obecnie jej główne prace związane były z operacjami szpiegowskimi, przeprowadzanymi pod przykrywką działalności dyplomatycznej w Organizacji Narodów Zjednoczonych, w ramach rozmaitych agencji specjalnych ONZ mieszczących się w Genewie. Robert miał przyjaciół w Espionage Abteilung, ale pamiętał słowa generała Hilliarda: „Nie wolno panu kontaktować się z żadnym z nich”.
Dojazd do miasta zajął mu dwadzieścia pięć minut. Zjechał z autostrady w Dubendorf i skierował się do hotelu Dolder Grand. Wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętał: rozległy szwajcarski zamek z wieżyczkami, zbudowany na Jeziorem Zuryskim, majestatyczny i imponujący, otoczony bujną zielenią. Zaparkował wóz i wszedł do środka. Recepcja znajdowała się po lewej stronie.
– Guten Tag.
– Guten Tag. Haben Sie ein Zimmer fur eine Nacht?
– Ja. Wie mochten Sie bezahlen?
– Mit Kreditkarte. - Czarno-białą kartą kredytową, otrzymaną od generała Hilliarda.
Robert poprosił o mapę Szwajcarii, a potem udał się do komfortowego pokoju w nowym skrzydle hotelu. Postał chwilę na małym balkonie z widokiem na jezioro, wdychając rześkie, jesienne powietrze i myśląc o czekającym go zadaniu.
Nie miał żadnego punktu zaczepienia. Nic a nic. Wszystkie elementy w tym równaniu były niewiadomymi. Nazwa biura turystycznego, do którego należał autokar. Liczba pasażerów. Ich nazwiska i miejsca pobytu. Czy wszyscy świadkowie są w Szwajcarii? Na tym właśnie polega cały kłopot. „Nie mamy pojęcia, gdzie przebywają ani kim są”. I nie wystarczyło znaleźć tylko niektórych z nich. „Musi pan odszukać tych świadków. Wszystkich co do jednego”. Jedyną informacją, jaką dysponował był czas: niedziela, 14 października, oraz miejsce: Uetendorf.
Musiał znaleźć jakiś punkt zaczepienia.
O ile go pamięć nie myliła, całodzienne wycieczki autokarowe wyruszały tylko z dwóch głównych miast: Zurychu i Genewy. Robert wysunął szufladę biurka i wyciągnął opasłą Telefonbuch. Powinienem poszukać pod C, jak cud - pomyślał. W książce wymienionych było kilka biur podróży. SUNSHINE TOURS, SWISSTOUR, TOUR SERVICE, TOURALPINO, TOURISMA REISEN… Będzie musiał sprawdzić w każdym z nich. Spisał adresy wszystkich biur i podjechał do najbliższego: do Tour Service.
Obsługą turystów zajmowało się dwóch urzędników siedzących za kontuarem. Gdy tylko jeden z nich był wolny, Robert zwrócił się do niego:
– Przepraszam bardzo, moja żona w ostatnią niedzielę uczestniczyła w jednej z organizowanych przez państwa wycieczek i zostawiła w autobusie portmonetkę. Chyba przez to całe podniecenie związane z oglądaniem katastrofy balonu sondy koło Uetendorfu. Urzędnik zmarszczył brwi.
– Es tut mir viel leid. Musiała zajść jakaś pomyłka. Nasze autokary nie przejeżdżają przez Uetendorf.
– Och, przepraszam. Pudlo.
Następna wizyta zapowiadała się bardziej owocnie.
– Czy państwa wycieczki docierają do Uetendorfu?
– Oh, ja - uśmiechnęła się urzędniczka. – Nasze autokary docierają do każdego zakątka Szwajcarii, do najbardziej malowniczych miejsc. Mamy w programie wycieczkę do Zermatt, zatytułowaną „Śladami Wilhelma Telia”. Oferujemy również „Spotkania z lodowcem”. Impreza „Szwajcaria wzdłuż i wszerz” rozpoczyna się za piętnaście…
– A czy to państwo organizowali w niedzielę wycieczkę, w czasie której autokar zatrzymał się, by uczestnicy mogli obejrzeć katastrofę balonu sondy? Moja żona spóźniła się do hotelu i…
Siedząca za kontuarem urzędniczka przerwała mu z oburzeniem:
– Słyniemy z tego, że nasze autokary trzymają się ściśle rozkładu jazdy. Nie robimy żadnych nie zaplanowanych postojów.
– Czyli że to nie państwa autobus zatrzymał się, by pasażerowie mogli sobie popatrzeć na ten balon sondę?
– Z pewnością nie nasz.
– Dziękuję pani. Znowu pudło.
Trzecie biuro, które odwiedził Robert, znajdowało się na Bahnhofplatz, a napis na zewnątrz głosił SUNSHINE TOURS. Robert podszedł do kontuaru.
– Dzień dobry. Chciałem uzyskać nieco informacji na temat jednej z państwa imprez autokarowych. Słyszałem, że w pobliżu Uetendorfu rozbił się balon sonda i że państwa kierowca zatrzymał się na pół godziny, aby pasażerowie mogli się przyjrzeć wrakowi.
– Nie, nie. Zatrzymał się tylko na piętnaście minut. Mamy bardzo napięty program.
Udało się!
– A czemu się pan tym interesuje?
Robert wyciągnął jeden z wręczonych mu fałszywych dokumentów.
– Jestem dziennikarzem – powiedział z przejęciem – i piszę do czasopisma „Turystyka i Wypoczynek” artykuł na temat tego, jak świetna jest obsługa autokarów w Szwajcarii w porównaniu z innymi krajami. Czy mógłbym przeprowadzić wywiad z tym kierowcą?
– To może być interesujący artykuł. Bardzo interesujący. My, Szwajcarzy, jesteśmy bardzo dumni z poziomu świadczonych przez nas usług.
– I duma ta jest w pełni uzasadniona – zapewnił go Robert.
– Czy zostanie wspomniana nazwa naszego biura?
– Ależ naturalnie.
– Cóż, w takim razie nie widzę żadnych przeszkód – uśmiechnął się urzędnik.
– Czy mógłbym porozmawiać z nim teraz?
– Dziś ma wolne – oświadczył i zaczął pisać na kartce jakieś nazwisko.
Robert Bellamy odczytał je. Hans Beckerman. Urzędnik uzupełnił dane o adres.
– Mieszka w Kappel. To mała wioska jakieś czterdzieści kilometrów od Zurychu. Powinien go pan teraz zastać w domu.
Robert Bellamy wziął kartkę.
– Bardzo panu dziękuję. A propos, czy dysponują może państwo danymi na temat tego, ile biletów sprzedano na tę właśnie wycieczkę? – zapytał. – Chciałbym mieć maksymalnie pełny obraz sytuacji.
– Oczywiście. Przechowujemy dane o wszystkich naszych imprezach. Jedną chwileczkę.
Wyciągnął spod lady gruby rejestr i przewrócił parę stron.
– Aha, to tu. Niedziela. Hans Beckerman. Było siedmiu pasażerów. Pojechali małym autobusem, Iveco.
Siedmiu nieznanych pasażerów i kierowca. Robert postanowił zaryzykować.
– Czy nie ma pan przypadkiem nazwisk tych pasażerów?
– Proszę pana, przychodzą do nas ludzie z ulicy, kupują bilet i jadą na wycieczkę. Nikogo nie legitymujemy.
Mogłem się tego spodziewać.
– Jeszcze raz dziękuję – powiedział Robert i skierował się w stronę drzwi.
– Mam nadzieję, że przyśle nam pan kopię artykułu! – wykrzyknął za nim urzędnik.
– Oczywiście – zapewnił go Robert.
Część rozwiązania jego łamigłówki mogła się kryć w autokarze wycieczkowym, więc Robert pojechał na Talstrasse, skąd wyruszały autobusy, mając nadzieję znaleźć tam jakąś wskazówkę. Srebrno-brązowe autobusy Iveco były na tyle małe, by bez trudu móc pokonywać strome alpejskie szosy: dysponowały miejscami dla czternastu pasażerów. Kim była ta siódemka i co się później z nią stało? Robert wrócił do samochodu. Przestudiował mapę i zaznaczył sobie trasę przejazdu. Z miasta wyjechał Lavessneralle w kierunku na Albis, gdzie zaczynają się Alpy, i dalej do wioski Kappel. Jechał na południe, minął niskie wzgórza otaczające Zurych, po czym zaczął się wspinać w górę majestatycznych Alp. Przejechał przez Adliswil, Langnau, Hausen i bezimienne osady z domkami wypoczynkowymi, mijał barwne, widokówkowe krajobrazy, by wreszcie po blisko godzinie dotrzeć do Kappel. Wioska składała się z restauracji, kościoła, poczty i kilku domów rozrzuconych na pobliskich wzgórzach. Robert zaparkował samochód i wstąpił do restauracji. Kelnerka wycierała akurat stolik w pobliżu drzwi.
– Entschułdigen Sie bitte, Fraułein. Welche Richtung ist das Haus von Herr Beckerman?
– Ja. - Wskazała na drogę. – An der Kirche rechts.
– Danke.
Za kościołem Robert skręcił w prawo i podjechał do skromnego jednopiętrowego domku, krytego ceramiczną dachówką. Wysiadł z samochodu i podszedł do drzwi. Nie zauważył dzwonka, więc zapukał.
Otworzyła mu tęga kobieta; nad górną wargą miała meszek.
– Ja?
– Przepraszam, że panią niepokoję. Czy pan Beckerman jest w domu?
Przyjrzała mu się podejrzliwie.
– A czego pan od niego chce?
Robert obdarzył ją czarującym uśmiechem.
– Mam przyjemność rozmawiać z panią Beckerman, prawda? – Wyciągnął swoją legitymację dziennikarską. – Przygotowuję artykuł o szwajcarskich kierowcach autobusów, a pani mąż został polecony naszej redakcji jako pracownik wyróżniający się bezpieczną jazdą.
Rozpromieniła się i powiedziała z dumą:
– Mój Hans to świetny kierowca.
– Wszyscy mi to mówili, pani Beckerman. Chciałem przeprowadzić wywiad z pani mężem.
– Wywiad z moim Hansem? Do gazety? – czuła się mile połechtana. – To bardzo interesujące. Proszę wejść.
Zaprowadziła Roberta do małego, niezwykle schludnego pokoju.
– Proszę tu zaczekać. Hans zaraz przyjdzie.
Pokój miał niski, belkowany sufit, podłogę z ciemnych desek i proste, drewniane meble. Znajdował się tu również mały, kamienny kominek, a w oknach wisiały koronkowe firanki.
Robert stał pogrążony w myślach. Hans Beckerman był nie tylko jego najlepszym źródłem informacji, to było jego jedyne źródło. Przychodzą do nas ludzie z ulicy, kupują bilet i jadą na wycieczkę. Nikogo nie legitymujemy… Tu się kończy mój ślad - pomyślał gorzko Robert. – Jeśli mi się nie uda, zawsze jeszcze mogę dać ogłoszenie: Uprzejmie proszę siedmiu pasażerów autobusu, którzy w ostatnią niedzielę byli świadkami katastrofy balonu sondy, by zjawili się w moim pokoju hotelowym jutro o godzinie 12.00. Gwarantujemy jeden posiłek.
W pokoju pojawił się chudy, łysy mężczyzna. Miał bladą cerę i nosił bujne, czarne wąsy, które dziwnie nie pasowały do jego wyglądu.
– Dzień dobry, Herr…?
– Smith. Witam pana – głos Roberta był serdeczny. – Bardzo mi miło w końcu pana poznać, panie Beckerman.
– Żona powiedziała, że pisze pan artykuł o kierowcach autobusów. – Mówił z silnym niemieckim akcentem.
Robert uśmiechnął się przymilnie.
– Zgadza się. Nasza redakcja jest niezwykle zainteresowana pańską wyjątkowo bezpieczną jazdą i…
– Scheissdreck! - przerwał mu wulgarnie Beckerman. – Interesuje was to, co rozbiło się w niedzielne popołudnie, no nie?
Robertowi udało się przybrać zmieszaną minę.
– Mówiąc szczerze tak, interesuje nas również to.
– W takim razie czemu od razu pan tak nie powie? Proszę usiąść.
– Dziękuję. – Robert zajął miejsce na kanapie.
– Przepraszam, że nie mogę zaproponować panu nic do picia – odezwał się Beckerman – ale nie trzymamy w domu żadnych alkoholi. – Poklepał się po żołądku. – Wrzody. Nie mogę nawet brać żadnych środków przeciwbólowych. Na wszystkie jestem uczulony. – Usiadł naprzeciwko Roberta. – Ale nie przyjechał tu pan, by rozprawiać o stanie mojego zdrowia, co? Czego chce się pan dowiedzieć?
– Chciałbym porozmawiać z panem o pasażerach, którzy jechali z panem w niedzielę, kiedy zatrzymał się pan w pobliżu Uetendorfu, tam gdzie rozbił się balon sonda.
Hans Beckerman wytrzeszczył oczy.
– Balon sonda? Jaki balon sonda? O czym pan mówi?
– O balonie, który…
– Ma pan na myśli statek kosmiczny?
Teraz z kolei Robert spojrzał na niego ze zdumieniem.
– Statek kosmiczny?
– Tak. Latający talerz.
Upłynęło nieco czasu, nim do Roberta dotarło w pełni znaczenie tych słów. Poczuł zimny dreszcz.
– Twierdzi pan, że widzieliście latający talerz?
– Tak. A w nim martwe istoty.
„Wczoraj w Alpach szwajcarskich rozbił się należący do NATO balon sonda. Transportował wyposażenie wojskowe, którego istnienie utrzymywane jest w największej tajemnicy”.
Robert całą siłą woli starał się zachować spokój.
– Panie Beckerman, czy jest pan pewien, że to, co pan widział, to był latający talerz?
– Oczywiście. To, co nazywają UFO.
– A w środku byli martwi ludzie?
– Nie, nie ludzie. Istoty. Trudno mi je opisać. – Wstrząsnął nim lekki dreszcz. – Były bardzo małe i miały duże, dziwne oczy. Nosiły srebrzyste kombinezony. Widok był przerażający.
Robert słuchał, czując w głowie zamęt.
– Czy widzieli je również pańscy pasażerowie?
– Och, tak. Wszyscy to widzieliśmy. Zatrzymałem się tam na jakieś piętnaście minut. Chcieli zostać dłużej, ale nasze biuro bardzo ściśle przestrzega rozkładu jazdy.
Robert, zanim jeszcze zadał kolejne pytanie, wiedział, że jest ono pozbawione sensu.
– Panie Beckerman, czy zna pan przypadkiem nazwiska tych pasażerów?
– Proszę pana, ja tylko prowadzę autobus. Pasażerowie kupują bilety w Zurychu i jedziemy najpierw na południowy zachód, do Interlaken, a potem na północny zachód, do Berna. Pasażerowie mogą albo wysiąść w Bernie, albo wrócić do Zurychu. Nikt nie podaje nazwisk.
– Czy w żaden sposób nie jest pan w stanie zidentyfikować któregoś z nich? – zapytał zrozpaczony Robert.
Kierowca autobusu pomyślał przez chwilę.
– Cóż, mogę panu powiedzieć, że w autobusie nie było dzieci. Sami dorośli.
– Tylko mężczyźni? Beckerman zastanowił się.
– Nie. Była również jedna kobieta.
Cudownie. To rzeczywiście znacznie zawęża grono poszukiwanych - pomyślał Robert. – Następne pytanie: czemu, u diabła, podjąłem się tego zadania?
– Panie Beckerman, z tego, co pan powiedział, rozumiem, że grupa turystów wsiadła w Zurychu do autobusu, a kiedy wycieczka się skończyła, po prostu każdy poszedł w swoją stronę?
– Tak jest, panie Smith.
Czyli nawet nie ma stogu siana.
– Czy nie przypomina sobie pan czegokolwiek o pasażerach? Czegoś, co powiedzieli lub zrobili?
Beckerman potrząsnął głową.
– Proszę pana, człowiek po prostu nie zwraca na nich uwagi. Chyba, że sprawiają jakiś kłopot. Jak na przykład ten Niemiec.
Robert siedział bez ruchu.
– Jaki Niemiec? – zapytał cicho.
– Affenarsch! Wszyscy pasażerowie byli tacy podekscytowani tym UFO i tymi martwymi istotami w środku, a ten staruch w kółko powtarzał, że musimy się spieszyć, by na czas dojechać do Berna, bo ma przygotować jakiś wykład do wygłoszenia rano na uniwersytecie…
Wreszcie coś.
– Czy pamięta pan jeszcze coś?
– Nie.
– Nic a nic?
– Ubrany był w czarny płaszcz.
Wspaniale.
– Panie Beckerman, chciałbym pana prosić o przysługę. Czy nie zechciałby pan pojechać ze mną do Uetendorfu?
– Mam dziś wolne. Jestem zajęty przy…
– Z przyjemnością panu zapłacę.
– Ja?
– Dwieście marek.
– No, nie wiem…
– Niech będzie trzysta.
Beckerman zastanawiał się przez moment.
– Czemu nie? Ładny dzień na przejażdżkę, prawda?
Ruszyli na południe przez malownicze wioski Immensee, Meggen, a potem przez Lucernę. Krajobrazy aż zapierały dech w piersiach, ale umysł Roberta zaprzątały teraz inne sprawy.
Minęli Sarnen, Bruning, przełęcz wiodącą do Interlaken. Przemknęli przez Leissigen i Faulensee z prześlicznym niebieskim jeziorem upstrzonym białymi żaglówkami.
– Daleko jeszcze? – zapytał Robert.
Nie, już nie – odparł Hans Beckerman.
Jechali blisko godzinę, nim dotarli do Spiez.
– Jesteśmy prawie na miejscu – powiedział Hans Beckerman.- To zaraz za następnym miastem, za Thun.
Robert poczuł, że serce zaczęło mu szybciej bić. Za chwilę miał być świadkiem czegoś przekraczającego ludzką wyobraźnię, miał zobaczyć przybyszy z kosmosu. Przejechali przez Thun i po paru minutach, kiedy zbliżali się do lasku, Hans Beckerman wyciągnął rękę i powiedział:
– To tu!
Robert zahamował gwałtownie i zjechał na skraj drogi.
– Po drugiej stronie szosy, za tymi drzewami. Robert poczuł rosnące podniecenie.
– Dobra. Rzućmy na to okiem.
Z naprzeciwka nadjeżdżała ciężarówka. Kiedy ich minęła, Robert i Hans Beckerman przeszli na drugą stronę. Robert ruszył za kierowcą autobusu. Kierowali się nieco pod górę, ku niewielkiemu skupisku drzew.
Szosa zniknęła z pola widzenia. Kiedy wyszli na polanę, Beckerman oświadczył:
– To właśnie tu.
Na ziemi przed nimi leżały szczątki rozbitego balonu sondy.
Robię się już na to za stary - pomyślał Robert ze znużeniem. – Naprawdę zaczynałem wierzyć w tę jego bajeczkę o latającym talerzu.
Hans Beckerman wyraźnie zmieszany gapił się na metalowy wrak leżący na ziemi.
– Verfalschen! To nie to.
– No właśnie – westchnął Robert. Beckerman potrząsnął głową.
– Był tu w niedzielę.
– Widocznie pańskie zielone ludziki nim odleciały.
– Wykluczone. Byli martwi – tot - z uporem stwierdził Beckerman. Tot - martwi. Piękne podsumowanie mojej misji. Moim jedynym źródłem informacji jest szalony facet, widzący statki kosmiczne.
Robert podszedł do balonu, by przyjrzeć mu się dokładniej. Była to olbrzymia aluminiowa czasza, średnicy ponad czterech metrów, o żłobkowanych krawędziach w miejscu, gdzie uległa rozerwaniu w chwili zderzenia z ziemią. Wszystkie przyrządy zostały usunięte, tak jak mu mówił generał Hilliard. „Nie jestem w stanie wyrazić, jak istotne było to, co transportował balon”.
Robert okrążył zniszczony balon, depcząc butami wilgotną trawę, szukając czegokolwiek, co naprowadziłoby go na jakiś ślad. Nie dostrzegł niczego. Balon sonda był identyczny jak dziesiątki innych, które widział w przeszłości.
Starszy mężczyzna nie poddawał się, trwając w maniackim uporze.
– Te obce istoty… Może to ich sprawka. Wiadomo przecież, że one wszystko potrafią.
Mc więcej tu nie zdziałam - pomyślał Robert. Skarpetki kompletnie mu przemokły od chodzenia w wysokiej trawie. Już się odwracał, ale zawahał się, uderzony pewną myślą. Znów podszedł do balonu.
– Czy mógłby pan unieść ten róg? Beckerman popatrzył na niego zdumiony.
– Chce pan, bym to podniósł?
– Bitte.
Beckerman wzruszył ramionami. Chwycił za skraj lekkiej powłoki i uniósł ją, podczas gdy Bellamy zrobił to samo z drugim rogiem. Robert trzymając nad głową fragment aluminium zrobił kilka kroków. Nogi grzęzły mu w wilgotnej trawie.
– Mokro tu! – wykrzyknął.
– Nic dziwnego. Wczoraj cały dzień lało. Wszędzie jest mokro. Robert wylazł spod balonu.
– Powinno być sucho.
„Zwariowana pogoda – powiedział pilot. – W niedzielę słonecznie”. Czyli tego dnia, kiedy rozbił się balon. „Dziś cały dzień lało, a w nocy znów się rozpogodziło. Człowiekowi potrzebny tu jest nie tyle zegarek, co barometr”.
– Jak to?
– Jaka była pogoda, kiedy widział pan UFO? Beckerman pomyślał przez chwilę.
– Było ładne popołudnie.
– Słoneczne?
– Ja. Słoneczne.
– A wczoraj cały dzień padało?
– No i co z tego? – Beckerman patrzył na niego zaintrygowany.
– To z tego, że jeśli balon leżał tu całą noc, ziemia pod nim powinna być sucha, co najwyżej wilgotna na skutek działania zjawiska osmozy. Tymczasem wszędzie jest tak samo mokro.
Beckerman patrzył na niego wytrzeszczonymi oczami.
– Nie rozumiem. Co to w takim razie znaczy?
– To może znaczyć – zaczął ostrożnie Robert – że ktoś umieścił tutaj ten balon wczoraj, kiedy już zaczęło padać, zabierając jednocześnie to, co pan widział. – A może istniało jakieś prostsze wytłumaczenie, które nie przyszło mu do głowy?
– Ale komu chciałoby się robić coś tak idiotycznego?
Wcale znów nie takie idiotyczne - pomyślał Robert. – Rząd szwajcarski mógł to tutaj umieścić, by wprowadzić w błąd jakichś ciekawskich ludzi. Najlepszym sposobem ukrycia czegoś jest dezinformacja. Robert zaczął chodzić po mokrej łące, uważnie patrząc pod nogi, przeklinając się w duchu za swoją naiwność.
Hans Beckerman przyglądał mu się podejrzliwie.
– Powiedział pan, że do jakiego czasopisma pan pisze?
– „Turystyka i Wypoczynek”.
– Aha. W takim razie sądzę, że będzie pan chciał zrobić mi zdjęcie, tak samo jak tamten facet.
– Słucham?
– No, tamten fotograf, który nam wszystkim zrobił zdjęcia. Robert stanął jak wryty.
– O kim pan mówi?
– O fotografie. O tym, który robił nam zdjęcia przy wraku. Obiecał, że każdemu z nas przyśle odbitkę. Niektórzy pasażerowie również mieli aparaty fotograficzne.
– Chwileczkę – powiedział wolno Robert. – Mówi pan, że ktoś zrobił zdjęcia pasażerom tu, na tle UFO?
– Właśnie to próbuję panu powiedzieć.
– I obiecał, że każdemu z was przyśle odbitkę?
– Zgadza się.
– W takim razie musiał wziąć państwa nazwiska i adresy.
– No pewnie. Przecież inaczej skąd by wiedział, gdzie ma je wysłać?
Robert stał bez ruchu, czując ogarniającą go euforię. Robert, ty palancie, ale masz fart! Niewykonalna misja stała się nagle dziecinną igraszką. Nie szukał już siedmiu nieznanych pasażerów. Jedyne, co musiał zrobić, to odnaleźć jednego fotografa.
– Dlaczego nie wspomniał pan o nim wcześniej, panie Beckerman?
– Pytał mnie pan tylko o pasażerów.
– Chce pan powiedzieć, że on nie był pasażerem?
Hans Beckerman potrząsnął głową.
– Nein. Jego samochód rozkraczył się na środku szosy – wskazał ręką. – Właśnie nadjechała pomoc drogowa, kiedy rozległ się jakiś głośny huk, więc fotograf przebiegł przez szosę, by zobaczyć, co się stało. Kiedy zorientował się, co to takiego, pognał z powrotem do samochodu, złapał aparaty fotograficzne i wrócił. A potem poprosił nas wszystkich, byśmy mu pozowali na tle tego UFO.
– A czy ten fotograf zostawił panu swoje nazwisko?
– Nie.
– Co jeszcze może mi pan o nim powiedzieć? Hans Beckerman zastanowił się.
– Cóż, był obcokrajowcem. Amerykaninem lub Anglikiem.
– Powiedział pan, że pomoc drogowa szykowała się, by odholować jego samochód, tak?
– Zgadza się.
– Czy pamięta pan, w którą stronę się skierowali?
– Na północ. Myślę, że zamierzali go odholować do Berna. Thun jest bliżej, ale w niedziele wszystkie warsztaty w Thun są zamknięte.
Robert uśmiechnął się.
– Dziękuję panu. Bardzo dużo mi pan pomógł.
– Nie zapomni pan przysłać mi swego artykułu, kiedy już będzie gotowy?
– Oczywiście, że nie. Oto pańskie pieniądze plus jeszcze dodatkowe sto marek za nieocenioną pomoc. Odwiozę pana do domu.
Ruszyli do samochodu. Beckerman otwierał już drzwiczki, ale zatrzymał się na moment i odwrócił do Roberta.
– Jest pan bardzo hojny.
Wyciągnął z kieszeni prostokątny kawałek metalu wielkości zapalniczki zawierający malutki, biały kryształ.
– Co to takiego?
– Znalazłem to na ziemi w tamtą niedzielę, zanim wróciliśmy do autobusu.
Robert uważnie przyjrzał się dziwnemu przedmiotowi. Był lekki jak piórko, koloru piasku. Ostre zakończenie z jednej strony wskazywało, że mógł być częścią jakiegoś większego urządzenia. Częścią urządzenia, które transportował balon sonda? Czy częścią UFO?
– Może przyniesie panu szczęście – powiedział Beckerman, wkładając do portfela otrzymane od Roberta banknoty. – Tak, jak mnie – uśmiechnął się szeroko i wsiadł do samochodu.
Nadeszła pora zadania sobie otwarcie pytania: czy naprawdę wierzę w UFO? Czytał w gazetach dziesiątki szalonych reportaży o ludziach, twierdzących, że zostali uprowadzeni na UFO i poddawani dziwacznym eksperymentom, lecz zawsze przypisywał tego rodzaju relacje osobnikom, którzy albo szukali rozgłosu, albo powinni się oddać w ręce dobrego psychiatry. Ale w ciągu ostatnich kilku lat pojawiły się meldunki trudniejsze do zignorowania. Doniesienia astronautów, pilotów wojskowych, policjantów – ludzi wiarygodnych, nie pragnących rozgłosu – o natknięciu się na UFO. Na dodatek ten niepokojący raport o katastrofie UFO w Roswell w stanie Nowy Meksyk, gdzie rzekomo znaleziono ciała kosmitów. Rząd podobno zatuszował całą sprawę i usunął dowody rzeczowe. W czasie drugiej wojny światowej piloci meldowali o dziwnych spotkaniach z tak zwanymi „samolotami widmami”, nie zidentyfikowanymi maszynami, które leciały za nimi, by później zniknąć. Krążyły historie o miastach odwiedzanych przez tajemnicze obiekty, poruszające się z wielką prędkością. A może rzeczywiście byli to kosmici w UFO z innej Galaktyki? - pomyślał Robert. – W jaki sposób wpłynęłoby to na losy świata? Czy oznaczałoby pokój? Czy wojnę? A może koniec naszej cywilizacji? Zorientował się nagle, że podświadomie łudził się, że Hans Beckerman okaże się bredzącym szaleńcem i że katastrofie uległ rzeczywiście balon sonda. Będzie musiał znaleźć innego świadka, by albo potwierdzić relację Beckermana, albo jej zaprzeczyć. Na pierwszy rzut oka cała ta historia wydawała się nieprawdopodobna, a jednak coś w niej nie dawało Robertowi spokoju. Jeżeli rozbił się jedynie balon sonda, nawet transportujący specjalne wyposażenie, czemu wezwano go na spotkanie do Narodowej Agencji Bezpieczeństwa na szóstą rano i powiedziano, że bardzo istotne jest, by jak najszybciej odnaleźć wszystkich świadków? Czy chcieli coś ukryć? A jeśli tak, to czemu?
Tego samego dnia w Genewie w spartańskiej siedzibie Bundesgasse, szwajcarskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, odbyła się konferencja prasowa. W sali znajdowało się ponad pięćdziesięciu dziennikarzy, a w korytarzu kłębił się cały ich tłum. Obecni byli przedstawiciele telewizji, radia i prasy z kilkunastu krajów, wielu z nich taszczyło mikrofony i kamery telewizyjne. Wydawało się, że wszyscy mówią jednocześnie.
– Słyszeliśmy, że to wcale nie balon sonda…
– Czy to prawda, że to było UFO?
– Krążą pogłoski, że na pokładzie statku znajdowały się ciała kosmitów…
– Czy jeden z nich przeżył?
– Czy władze próbują ukryć prawdę przed społeczeństwem…?
Rzecznik prasowy podniósł głos, starając się przekrzyczeć tłum.
– Panie i panowie, to jakieś nieporozumienie. Ciągle odbieramy podobne telefony. Ludzie widzą satelity, spadające gwiazdy… Czy to nie zastanawiające, że wszystkie meldunki o UFO są zawsze anonimowe? Być może ten rozmówca naprawdę wierzył, że widział UFO, ale w rzeczywistości był to balon sonda, który spadł na ziemię. Zorganizowaliśmy transport, by państwa przewieźć na miejsce wypadku. Proszę za mną…
Piętnaście minut później dwa autobusy wypełnione dziennikarzami, z kamerami telewizyjnymi, były w drodze do Uetendorf, by wszyscy zainteresowani mogli sobie obejrzeć szczątki rozbitego balonu sondy. Po przybyciu na miejsce dziennikarze stanęli na mokrej trawie, przyglądając się rozdartej metalowej czaszy.
Rzecznik prasowy powiedział:
– To bardzo niezwykły latający talerz. Został wypuszczony z naszej bazy meteorologicznej w Vevey. Panie i panowie, o ile nam, wiadomo, nie istnieją nie zidentyfikowane obiekty latające, których istnienia nasze władze nie byłyby w stanie wyjaśnić w sposób zadowalający, podobnie jak nie ma żadnych istot pozaziemskich, które złożyły nam wizytę. Jedną z podstawowych zasad postępowania naszego rządu jest niezatajanie przed społeczeństwem podobnych przypadków. Jeśli nie ma więcej pytań…
Hangar numer 17 w bazie lotniczej Langley w Wirginii był wyjątkowo silnie strzeżony. Na zewnątrz pilnowało budynku czterech uzbrojonych żołnierzy piechoty morskiej, a w środku trzech wyższych oficerów wojskowych, zmieniających się co osiem godzin, pełniło straż przed zaplombowanym pomieszczeniem. Żaden z oficerów nie wiedział, czego pilnuje. Poza naukowcami i lekarzami, pracującymi w środku, tylko trzem osobom zezwolono na wstęp do zaplombowanej sali.
Właśnie pojawił się czwarty gość. Powitał go generał brygady Paxton, oficer odpowiedzialny za bezpieczeństwo.
– Witamy w naszej menażerii.
– Czekałem na ten moment.
– I nie rozczaruje się pan. Proszę tędy.
Przed drzwiami do strzeżonego pokoju znajdował się wieszak z czterema białymi sterylnymi kombinezonami, które po nałożeniu okrywały szczelnie całą postać.
– Czy zechciałby pan nałożyć jeden z nich? – poprosił generał.
– Naturalnie – Janus wdział na siebie kombinezon. Przez szklaną maskę widoczna była tylko jego twarz. Na buty wsunął wielkie białe ochraniacze. Generał podprowadził go do wejścia do zaplombowanej sali. Stojący na straży żołnierz piechoty morskiej cofnął się. Generał otworzył drzwi.
– Proszę.
Janus wszedł do środka i rozejrzał się. W samym centrum pomieszczenia znajdował się statek kosmiczny. Na białych stołach do przeprowadzania sekcji zwłok leżały ciała dwóch kosmitów. Patolog dokonywał właśnie autopsji jednego z nich.
Generał Paxton zwrócił uwagę gościa na pojazd kosmiczny.
– Według naszych przypuszczeń mamy do czynienia ze statkiem zwiadowczym – wyjaśniał generał Paxton. – Jesteśmy pewni, że w jakiś sposób komunikował się bezpośrednio ze statkiem macierzystym.
Obaj mężczyźni zbliżyli się do pojazdu, by mu się dokładnie przyjrzeć. Miał około dziesięciu metrów średnicy. We wnętrzu w kształcie muszli małża, z podnoszonym sufitem, znajdowały się trzy fotele przypominające krzesła z odchylanymi oparciami. Ściany pokrywały płytki zawierające pulsujące, metalowe krążki.
– Jest tu jeszcze wiele przyrządów, których funkcje są dla nas niezrozumiałe – przyznał generał Paxton.- Ale to, co już rozszyfrowaliśmy do tej pory, jest zadziwiające. – Wskazał na szereg aparatów umieszczonych w panelach. – Mamy tu zintegrowany system optyczny o szerokim polu widzenia, który sprawia wrażenie urządzenia do wykrywania obecności organizmów żywych; system łączności z możliwością syntezy głosu oraz system nawigacyjny, który – szczerze mówiąc – zabił nam klina. Sądzimy, że działa na zasadzie jakichś drgań elektromagnetycznych.
– Czy na pokładzie znajdowała się jakaś broń? – zapytał Janus.
Generał Paxton rozłożył bezradnie ręce.
– Nie jesteśmy pewni. Mnóstwo tu sprzętu, którego funkcji jeszcze nie rozgryźliśmy.
– Co stanowi źródło energii na statku?
– Najprawdopodobniej używają jednoatomowego wodoru w cyklu zamkniętym, czyli produktem odpadowym jest woda, która może być z powrotem rozłożona na tlen i wodór. Przy tak rozwiązanym problemie zapewnienia źródła energii mogą bez ograniczeń podróżować w przestrzeni międzyplanetarnej. Upłyną lata, nim rozszyfrujemy wszystkie tajemnice pojazdu. Ale jest tu jeszcze coś niezwykle zagadkowego. Ciała dwóch kosmitów spoczywały przypięte pasami do foteli. Ale wgłębienie w trzecim fotelu sugeruje, że on również był zajęty.
– Czyli podejrzewa pan – powiedział wolno Janus – że na pokładzie pojazdu był jeszcze jeden kosmita?
– Wszystko na to wskazuje.
Janus stał przez chwilę ze zmarszczonymi brwiami.
– Rzućmy okiem na przybyszy z kosmosu.
Mężczyźni podeszli do stołów, na których leżeli kosmici. Janus przystanął, wpatrując się w dziwne postacie. Wydawało się to wprost nieprawdopodobne, by stworzenia tak odmienne od ludzi były istotami inteligentnymi. Były zupełnie łyse, nie miały powiek ani brwi, a czoła miały wyższe, niż się spodziewał. Ich oczy przypominały piłeczki pingpongowe.
Lekarz, dokonujący sekcji zwłok, spojrzał na zbliżających się mężczyzn.
– To fascynujące – powiedział. – Jeden z kosmitów stracił rękę. Nie ma śladu krwi, ale widać tak jakby żyły, zawierające zielonkawy płyn, którego większość wyciekła.
– Zielonkawy płyn? – zapytał Janus.
– Tak. – Doktor zawahał się. – Przypuszczamy, że istotę te są formą życia roślinnego.
– Myślące rośliny? Mówi pan poważnie?
– Proszę tylko popatrzeć.
Lekarz sięgnął po konewkę i wylał nieco wody na ramię kosmity bez dłoni. W pierwszej chwili nic się nie stało. Ale potem nagle z końca ramienia zaczęła wyrastać zielona substancja, która wolno uformowała się w kształt ręki.
Dwaj mężczyźni stali zaszokowani.
– Jezu! Czy te stwory są martwe, czy też nie?
– To ciekawe zagadnienie. Te dwie istoty nie są żywe w naszym rozumieniu życia, ale zarazem nie pasują do naszej definicji śmierci. Powiedziałbym, że znajdują się w stanie uśpienia.
Janus wciąż wpatrywał się w dopiero co ukształtowaną dłoń.
– Wiele roślin przejawia różne formy inteligencji.
– Inteligencji?
– O tak. Są rośliny, które się maskują, bronią. W tej chwili przeprowadzamy ciekawe eksperymenty na przedstawicielach flory.
– Chciałbym zapoznać się z wynikami tych eksperymentów – powiedział Janus.
– Oczywiście. Z przyjemnością załatwimy panu pokaz.
Olbrzymie laboratorium-cieplarnia mieściło się w zespole budynków rządowych pięćdziesiąt kilometrów od Waszyngtonu. Na ścianie wisiał następujący napis:
BRZOZY I PAPROCIE
WCIĄŻ JESZCZE POZOSTAJĄ NIE ZDEMORALIZOWANE, ALE NIE ULEGA WĄTPLIWOŚCI, ŻE KIEDY ZDOBĘDĄ ŚWIADOMOŚĆ, RÓWNIEŻ ZACZNĄ PRZEKLINAĆ.
Ralph Waldo Emerson
Przyroda, 1836
Kierujący kompleksem profesor Rachman był małym człowieczkiem pełnym entuzjazmu dla swego zajęcia.
– Karol Darwin pierwszy zauważył u roślin zdolność do myślenia. Z kolei Luther Burbank nawiązał z nimi łączność.
– Czy naprawdę wierzy pan, że to możliwe?
– My wiemy, że to możliwe. George Washington Carver rozmawiał z roślinami, a one dostarczyły mu setek nowych substancji. Carver mawiał: „Kiedy dotykam kwiatu, to tak, jakbym dotykał wieczności. Kwiaty istniały na długo przedtem, zanim na Ziemi pojawiły się istoty ludzkie, i przetrwają miliony lat dłużej niż ludzkość. Rozmawiając z kwiatem, rozmawiam z Wiecznością…”
Janus rozejrzał się po olbrzymiej cieplarni, w której stali. Wypełniały ją rośliny i egzotyczne kwiaty we wszystkich kolorach tęczy. Mieszanina ich zapachów była oszałamiająca.
– Wszystko w tym pomieszczeniu żyje – powiedział profesor Rachman. – Te rośliny potrafią odczuwać miłość, nienawiść, ból, podniecenie… tak samo jak zwierzęta. Sir Jagadis Chandra Bose udowodnił, że reagują na ton głosu.
– W jaki sposób można czegoś takiego dowieść? – zapytał Janus.
– Z przyjemnością to panu zaprezentuję. – Rachman podszedł do stołu pełnego roślin. Obok znajdował się poligraf Keelera. Rachman wziął jedną z elektrod i umocował ją na roślinie. Igła na tarczy poligrafu pozostawała w stanie spoczynku.
– Proszę uważnie obserwować – powiedział.
Pochylił się nad rośliną i zaczął szeptać:
– Uważam, że jesteś bardzo piękna. Jesteś piękniejsza niż wszystkie zgromadzone tu rośliny…
Janus zauważył, że igła poruszyła się nieznacznie. Nagle profesor Rachman wrzasnął na cały głos:
– Jesteś wstrętna! Zaraz zginiesz! Słyszysz mnie? Zaraz zginiesz! Wskazówka zaczęła drżeć, a potem gwałtownie wychyliła się do góry.
– Mój Boże – powiedział Janus. – Wprost trudno w to uwierzyć.
– To, czego był pan świadkiem – oświadczył Rachman – jest odpowiednikiem krzyku, wydawanego przez istoty ludzkie. Czasopisma ogólnokrajowe publikowały artykuły na temat tych eksperymentów. Jednym z najbardziej interesujących było doświadczenie przeprowadzone z udziałem sześciu studentów. Jednego z nich wybrano, by wniósł do pokoju dwie rośliny, z których jedną podłączono do poligrafu. Następnie student doszczętnie zniszczył drugą roślinę. Później wszyscy studenci pojedynczo wchodzili do pokoju i przechodzili obok ocalałej rośliny. Kiedy mijali ją niewinni mężczyźni, poligraf nic nie rejestrował. Ale w chwili, gdy pojawił się nasz wandal, wskazówka przyrządu wychyliła się.
– To nieprawdopodobne.
– Ale prawdziwe. Odkryliśmy również, że rośliny reagują na rodzaj muzyki.
– Na rodzaj muzyki?
– Tak. W Tempie Buell College w Denver przeprowadzono eksperyment, podczas którego zdrowe rośliny umieszczono w trzech osobnych pojemnikach szklanych. W jednym płynęła z głośnika głośna muzyka rockowa, w drugim – łagodne melodie, wygrywane na wschodnioindyjskiej sitarze, a w trzecim panowała cisza. Kamerzyści CBS rejestrowali przebieg doświadczenia, wykonując zdjęcia w określonych odstępach czasu. Po dwóch tygodniach kwiaty wystawione na działanie muzyki rockowej zwiędły, te, które rosły w ciszy, rozwinęły się normalnie, natomiast te, które mogły słuchać muzyki sitar – pięknie zakwitły, przy czym łodygi i kwiaty skierowane były w stronę źródła dźwięku. Walter Cronkite pokazał ten film w swoim programie. Jeśli chce pan sprawdzić, audycja nadana była 26 października 1970 roku.
– Twierdzi pan zatem, że rośliny mają inteligencję?
– Oddychają, odżywiają się i rozmnażają. Mogą odczuwać ból i potrafią się bronić przed wrogami. Na przykład niektóre rośliny wykorzystują terpeny do zatruwania wokół siebie gleby, by w ten sposób odstraszyć konkurentów. Inne wydzielają alkaloidy i stają się niesmaczne dla owadów. Udowodniliśmy, że rośliny porozumiewają się ze sobą za pomocą feromonów.
– Tak, słyszałem o tym – powiedział Janus.
– Niektóre rośliny są owadożerne. Na przykład muchówka. Pewne orchidee mają wygląd i zapach pszczół, by zwabiać trutnie. Inne przypominają samice os, by przyciągnąć samce, które zbierają i przenoszą ich pyłek. Istnieje też gatunek orchidei wydzielających zapach zepsutego mięsa, by zwabić znajdujące się w pobliżu muchy, żerujące na padlinie.
Janus z uwagą wsłuchiwał się w każde słowo naukowca.
– Różowy obuwik ma ruchomą warżkę, która zamyka się w momencie wylądowania pszczoły, zatrzymując owada niczym w pułapce. Jedyna droga ucieczki prowadzi przez wąski otwór z tyłu kwiatu; pszczoła próbując wydostać się na wolność zbiera przy okazji pyłek. W stanach północno-wschodnich występuje pięć tysięcy roślin, a każdy gatunek ma swoje cechy charakterystyczne. Niejednokrotnie dowiedziono, że rośliny mają inteligencję. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości.
Tymczasem jeden kosmita przebywa gdzieś na wolności - pomyślał Janus.
DZIEŃ TRZECI
Berno, środa, 17 października
Berno należało do ulubionych miast Roberta: eleganckie, pełne uroczych pomników i ślicznych, starych kamienic z osiemnastego wieku. Było stolicą Szwajcarii i jednym z lepiej prosperujących aglomeracji. Roberta intrygowało, czy fakt, że tramwaje są tu zielone, ma jakiś związek z kolorem pieniędzy. Przekonał się, że berneńczycy są bardziej pogodni, beztroscy niż mieszkańcy innych części Szwajcarii. Poruszali się niespiesznie, mówili wolniej i w ogóle nie byli tacy nerwowi. W przeszłości pracował już kilka razy w Bernie ze szwajcarskim wywiadem, którego centrala mieściła się przy Waisenhausplatz. Miał tam przyjaciół, którzy mogliby się okazać pomocni, ale dostał wyraźne instrukcje. Zagadkowe, ale wyraźne.
Aby zlokalizować warsztat, który odholował samochód fotografa, Robert wykonał piętnaście telefonów. W końcu odnalazł nieduży warsztat przy Frobourgstrasse; mechanik, Fritz Mandel, był zarazem właścicielem. Mandel – blisko pięćdziesięcioletni mężczyzna o mizernej, dziobatej twarzy, miał szczupłą budowę ciała i olbrzymi brzuch piwosza. Kiedy zjawił się Robert, pracował właśnie w kanale.
– Dzień dobry! – krzyknął Robert. Mandel uniósł wzrok.
– Guten Tag. Czym mogę panu służyć?
– Interesuje mnie samochód, który przyholował pan w niedzielę.
– Proszę zaczekać chwilkę, aż to skończę.
Dziesięć minut później Mandel wyszedł z kanału i wytarł zatłuszczone ręce w brudną ścierkę.
– To pan dzwonił dziś rano? Czyżby chodziło o reklamację? – spytał Mandel. – Nie odpowiadam za…
Ależ nie – zapewnił go Robert. – Prowadzę pewne badania i interesuję się kierowcą tego samochodu.
– Proszę do biura.
Weszli do małego pokoiku. Mandel otworzył szafkę z dokumentami.
– Powiedział pan w ostatnią niedzielę?
– Tak jest.
Mandel wyciągnął kartę.
– Ja. To ten Arschflcker, który robił nam zdjęcia na tle UFO. Dłonie Roberta zrobiły się nagle wilgotne.
– Widział pan UFO?
– Ja. Mało się nie porzygałem.
– Czy może je pan opisać? Mandel wzruszył ramionami.
– Sprawiało… sprawiało wrażenie żywej istoty.
– Słucham?
– To znaczy… otaczało je światło o zmieniających się barwach. Najpierw było niebieskie… potem zielone… Nie wiem. Trudno to opisać. I te małe istoty w środku. Nie ludzie, tylko… – urwał.
– Ile ich było?
– Dwie.
– Żyły?
– Według mnie były martwe – potarł brew. – Cieszę się, że mi pan wierzy. Próbowałem opowiedzieć o tym swoim znajomym, ale wyśmiali mnie. Nawet moja żona myśli, że się upiłem. Ale ja wiem, co widziałem.
– A ten samochód, który pan holował… – powiedział Robert.
– Ja. Renault. Miał wyciek oleju i zatarły mu się łożyska. Holowanie kosztowało sto dwadzieścia pięć franków. W niedzielę liczę podwójnie.
– Kierowca zapłacił czekiem czy kartą kredytową?
– Nie honoruję ani czeków, ani kart kredytowych. Zapłacił gotówką.
– Frankami szwajcarskimi?
– Nie, funtami.
– Jest pan pewien?
– Tak. Pamiętam, bo musiałem sprawdzić kurs wymiany.
– Panie Mandel, czy zapisał pan może numer rejestracyjny wozu?
– Oczywiście – powiedział Mandel. Spojrzał na kartę. – Samochód należał do firmy Avis. Został wynajęty w Genewie.
– Czy byłby pan łaskaw dać mi numer rejestracyjny?
– Naturalnie, czemu nie? – Napisał numer na kawałku papieru, który następnie wręczył Robertowi. – A tak w ogóle, to o co chodzi? O to UFO?
– Nie – powiedział Robert najszczerzej, jak tylko potrafił. Wyciągnął portfel i pokazał legitymację. – Pracuję dla IAC, Międzynarodowego Klubu Samochodowego. Moja firma przeprowadziła ankietę na temat samochodów holowniczych.
– Aha.
Robert opuścił warsztat myśląc oszołomiony: Wszystko wskazuje na to, że mamy do czynienia z cholernym UFO i dwójką martwych kosmitów. W takim razie czemu generał Hilliard kłamał, skoro wiedział, że Robert odkryje, iż chodzi o katastrofę latającego talerza?
Mogło być tylko jedno wytłumaczenie i Robertem wstrząsnął nagle zimny dreszcz.
Olbrzymi statek baza unosił się bezgłośnie w ciemnej przestrzeni, pozornie tkwiąc w miejscu, a w rzeczywistości lecąc z prędkością ponad trzydziestu pięciu tysięcy kilometrów na godzinę, idealnie zsynchronizowany z ruchem obrotowym Ziemi. Na jego pokładzie sześciu kosmitów wpatrywało się w trójwymiarowy ekran, zajmujący całą jedną ścianę pojazdu kosmicznego. W miarę obrotu planety Ziemia obserwowali na monitorze holograficzne obrazy tego, co leżało pod nimi, a elektroniczny spektrograf analizował skład chemiczny prezentowanych obszarów. Atmosfera nad lądami, nad którymi przelatywali, była silnie zanieczyszczona. Kominy wielkich fabryk wyrzucały w powietrze gęste, czarne, trujące gazy, a nie podlegające biodegradacji odpady gromadzono na hałdach i wyrzucano do mórz.
Kosmici spoglądali na oceany, niegdyś błękitne i czyste, teraz czarne od ropy i brunatne od ścieków. Wielka Rafa Koralowa zrobiła się biała, ryby masowo ginęły. W dżungli amazońskiej w miejscu, gdzie wycięto drzewa, ział olbrzymi, jałowy krater. Zainstalowane na statku przyrządy wykazywały, że temperatura na Ziemi jeszcze wzrosła od czasu ich poprzedniej wizyty, która miała miejsce trzy lata temu. Na znajdującej się pod nimi planecie widzieli ślady toczonych wojen, które również sączyły truciznę do atmosfery.
Kosmici porozumiewali się telepatycznie.
– Ziemianie nic się nie zmienili.
– Jaka szkoda! Niczego się nie nauczyli.
– Damy im nauczkę.
– Czy próbowaliście porozumieć się z naszymi zwiadowcami?
– Tak. Coś się musiało stać. Nie odpowiadają.
Trzeba ponawiać próby nawiązania kontaktu. Musimy odszukać ich statek.
Na Ziemi, tysiące metrów poniżej orbity statku kosmicznego, Robert połączył się ze specjalnego telefonu z generałem Hilliardem. Niemal natychmiast usłyszał jego głos w słuchawce.
– Dzień dobry, panie poruczniku. Czy ma pan coś do zameldowania?
– Tak. Chciałem zameldować, że jest pan załganym sukinsynem. Chodzi o ten balon sondę, panie generale… wszystko wskazuje na to, że było to UFO – przerwał na moment.
– Tak, wiem. Ze względów bezpieczeństwa nie mogłem panu wszystkiego wyjawić wcześniej.
Biurokratyczne wykręty. Zapanowała chwila ciszy.
– Panie poruczniku, chciałbym panu coś powiedzieć w największej tajemnicy – odezwał się generał Hilliard. – Trzy lata temu doszło do spotkania naszych władz z istotami pozaziemskimi. Wylądowali w jednej z baz powietrznych NATO. Nawiązaliśmy z nimi łączność.
Robert poczuł, że serce zaczęło mu bić mocniej.
– I… i co powiedzieli?
– Że zamierzają nas zniszczyć. Nie chciał wierzyć własnym uszom.
– Zniszczyć?
– Tak. Powiedzieli, że wrócą, by zawładnąć naszą planetą, a z nas uczynić niewolników, i że nie możemy nic zrobić, by ich powstrzymać. Absolutnie nic. Ale pracujemy nad tym, jak im przeszkodzić. Dlatego, byśmy mogli zyskać na czasie, niezbędne jest uniknięcie ogólnej paniki. Myślę, że rozumie pan teraz, czemu to takie istotne, by przestrzec świadków przed próbą rozgłaszania tego, co widzieli. Jeśli choć jedno słowo na temat UFO przedostanie się do publicznej wiadomości, grozi nam ogólnoświatowa katastrofa.
– Nie sądzi pan, że lepiej byłoby przygotować ludność i…
– Panie poruczniku, w 1938 roku nadano w radiu słuchowisko w reżyserii młodego aktora nazwiskiem Orson Welles, zatytułowane Wojna światów, o najeździe kosmitów na Ziemię. W ciągu paru minut we wszystkich miastach Ameryki wybuchła panika. Rozhisteryzowane tłumy próbowały uciec przed wyimaginowanymi najeźdźcami. Przestały działać telefony. Na drogach powstały gigantyczne korki. Były ofiary śmiertelne. Nastąpił totalny chaos. Nie, zanim zakomunikujemy społeczeństwu o kosmitach, musimy się przygotować na ich przyjęcie. Chcemy, by odszukał pan tych świadków dla ich własnego dobra, abyśmy mogli nad wszystkim zachować kontrolę.
Robert poczuł, że oblewa się potem.
– Rozumiem.
– To dobrze. Domyślam się, że rozmawiał pan z jednym ze świadków?
– Znalazłem już dwóch.
– Ich nazwiska?
– Hans Beckerman – kierowca autokaru turystycznego. Mieszka w Kappel…
– A drugi?
– Fritz Mandel. Jest właścicielem warsztatu samochodowego w Bernie. Holował samochód trzeciego świadka.
– Nazwisko tego trzeciego?
– Jeszcze nie znam. Pracuję nad tym. Czy życzą sobie panowie, bym ostrzegł moich rozmówców, by z nikim nie rozprawiali na temat tego UFO?
– Nie. Pańskim zadaniem jest jedynie odszukać świadków. Zajmą się nimi władze poszczególnych krajów. Czy dowiedział się pan, ilu było świadków?
– Tak. Siedmiu pasażerów plus kierowca autokaru oraz mechanik i właściciel zepsutego samochodu.
– Musi pan ich wszystkich odszukać. Każdego z dziesięciu świadków katastrofy. Czy to jasne?
– Tak jest, panie generale.
Robert odłożył słuchawkę. W głowie czuł zamęt. A więc UFO istnieje naprawdę. Kosmici są naszymi wrogami. Była to przerażająca myśl.
Nagle niepokój, który już wcześniej gnębił Roberta, powrócił z całą siłą. Generał Hilliard zlecił mu wykonanie zadania, ale nie powiedział mu wszystkiego. Co jeszcze przed nim ukrywają?
Punkt wynajmu samochodów Avis znajduje się przy Rue de Lausanne 44, w samym sercu Genewy. Robert wpadł jak burza do biura i podszedł do siedzącej za biurkiem kobiety.
– W czym mogę panu pomóc?
Robert cisnął kartkę z numerem rejestracyjnym renaulta.
– W ubiegłym tygodniu wynajęliście państwo ten samochód, Musze mieć nazwisko osoby, która go wynajęła – powiedział ostrym tonem.
– Przykro mi, ale nie wolno nam udzielać takich informacji – odparła urzędniczka.
– Cóż, tym gorzej dla was – stwierdził Robert – bo w takim razie będę musiał zaskarżyć państwa firmę na pokaźną kwotę pieniędzy.
– Nie rozumiem. Czy może pan wyjaśnić, o co chodzi?
– Proszę bardzo, już pani mówię. W ostatnią niedzielę ten samochód zderzył się na szosie z moim wozem, powodując poważne uszkodzenia. Udało mi się spisać jego numer rejestracyjny, ale facet uciekł, zanim zdołałem go zatrzymać.
– Rozumiem. – Urzędniczka przez chwilę przyglądała się Robertowi. – Przepraszam na moment. – Zniknęła w głębi biura. Kiedy po paru minutach wróciła, w ręku trzymała segregator. – Według naszych dokumentów były jakieś kłopoty z silnikiem, ale nie zgłoszono żadnego wypadku.
– W takim razie ja go teraz zgłaszam. I obciążam odpowiedzialnością za niego państwa firmę. Będziecie musieli zapłacić za naprawę mojego auta. Mam nowiutkie porsche i będzie to was nieźle kosztowało…
– Bardzo mi przykro, proszę pana, ale ponieważ nie zgłoszono żadnego wypadku, nie możemy za nic ponosić odpowiedzialności.
– Proszę pani – odezwał się Robert bardziej pojednawczym tonem – postawię sprawę jasno. Nie zależy mi na tym, by pociągać do odpowiedzialności państwa firmę. Jedyne, czego chcę, to zmusić faceta, który rozbił mój wóz, by zapłacił za wyrządzone szkody. Niech pani sobie wyobrazi, że zbiegł z miejsca wypadku. Może nawet będę się musiał zwrócić o pomoc do policji. Ale jeśli da mi pani nazwisko i adres tego faceta, porozmawiam z nim i załatwimy to między sobą, w nic nie wciągając państwa firmy. Nie uważa pani, że to uczciwe postawienie sprawy?
Kobieta stała zastanawiając się.
– Tak, o wiele bardziej odpowiada nam takie rozwiązanie. – Zajrzała do trzymanego segregatora. – Samochód ten wynajął niejaki pan Leslie Mothershed.
– A gdzie mieszka?
– Grove Road 213A, Whitechapel, London, East 3. – Uniosła wzrok. – Czy na pewno nasza firma nie będzie zamieszana w żaden proces sądowy?
– Ma pani moje słowo – zapewnił ją Robert. – To sprawa prywatna między mną i Lesliem Mothershedem.
Porucznik Robert Bellamy najbliższym rejsem Swissairu udał się do Londynu.
Siedział samotnie w ciemnościach, skupiony, drobiazgowo rozważając każdą fazę operacji, by się upewnić, że nie ma w niej żadnych luk, że wszystko pójdzie gładko. Jego rozmyślania przerwało ciche brzęczenie telefonu.
– Janus, słucham.
– Witam. Tu Hilliard.
– Proszę mówić, generale.
– Porucznik Bellamy ustalił miejsce pobytu dwóch pierwszych świadków.
– Świetnie. Proszę natychmiast się nimi zająć.
– Tak jest.
– A gdzie jest teraz porucznik?
– W drodze do Londynu. Niebawem powinien zameldować nam o świadku numer trzy.
– Poinformuję komisję o postępach jego pracy. Proszę mnie informować na bieżąco. Musimy utrzymać tę operację w absolutnej tajemnicy.
– Zrozumiałem pana. Sugerowałbym…
Połączenie przerwano.
PILNE ŚCIŚLE TAJNE
NSA DO WYŁĄCZNEJ WIADOMOŚCI
ZASTĘPCY DYREKTORA
BUNDESANWALTSCHAFT *[* Prokuratura Federalna]
EGZ. NR 1 Z (1) EGZ.
DOTYCZY OPERACJI „SĄD OSTATECZNY”
1. HANS BECKERMAN – KAPPEL
2. FRITZ MANDEL – BERNO
KONIEC WIADOMOŚCI
O północy rodzina Lagenfeldów, zamieszkująca małe gospodarstwo wiejskie, położone 25 kilometrów od Uetendorf, była świadkiem serii dziwnych zjawisk. Starszego syna obudziło migoczące, żółte światło, przenikające przez okno do sypialni. Kiedy wstał, by sprawdzić, co to takiego, światło zniknęło.
Tozzi, owczarek niemiecki, zaczął wściekle ujadać na podwórzu, budząc starego Lagenfelda. Gospodarz ociągając się wstał z łóżka, by uciszyć psa. Kiedy wyszedł przed dom, usłyszał beczenie wystraszonych owiec, napierających na ogrodzenie zagrody i próbujących uciec. Mijając cysternę dopiero co wypełnioną po brzegi przez niedawne deszcze, zauważył, że nie zostało w niej ani kropli wody.
Tozzi podbiegł do niego skamląc. Lagenfeld z roztargnieniem poklepał psa po łbie.
– No, no, już dobrze, mój mały. Już dobrze.
W tym momencie zgasło światło. Kiedy mężczyzna wrócił do domu i podniósł słuchawkę telefonu, by zadzwonić po pogotowie energetyczne, okazało się, że telefon nie działa.
Gdyby światło paliło się chwilę dłużej, gospodarz ujrzałby piękną nieznajomą, opuszczającą obejście i kierującą się w stronę pól uprawnych.
Prokuratura Federalna - Genewa, godzina 13.00
Minister siedział w samym sercu centrali Szwajcarskiej Agencji Wywiadowczej i obserwował zastępcę dyrektora, kończącego czytanie wiadomości. Mężczyzna odłożył depeszę do teczki opatrzonej napisem „Ściśle tajne” i schował ją do szuflady biurka, którą następnie zamknął na klucz.
– Hans Beckerman und Fritz Mandel.
– Ja.
– Nie ma sprawy, panie ministrze. Zajmiemy się nimi.
– Gut.
– Wann?
– Sofort. Bezzwłocznie.
Następnego ranka Hansowi Beckermanowi w drodze do pracy bardzo dokuczały wrzody. Powinienem był przycisnąć tego dziennikarzynę, by mi zapłacił za to, co znalazłem w pobliżu UFO. Prasa ma pieniądze. Prawdopodobnie mógłbym wydusić z niego jeszcze kilkaset marek. Wtedy stać by mnie było na wizytę u porządnego lekarza, który wyleczyłby moje wrzody.
Właśnie jechał wzdłuż jeziora Turler, kiedy na skraju szosy ujrzał kobietę; machała ręką na mijające ją samochody. Beckerman zwolnił, by się jej lepiej przyjrzeć. Była młoda i atrakcyjna. Zjechał na pobocze. Kobieta podeszła do wozu.
– Guten Tag - powiedział Hans. – Czy mogę pani pomóc? – Z bliska była jeszcze ładniejsza.
– Danke - odpowiedziała ze szwajcarskim akcentem. – Pokłóciłam się z przyjacielem i zostawił mnie tu, na tym pustkowiu.
Ojej! To straszne.
– Czy mógłby mnie pan podrzucić do Zurychu?
– Ależ oczywiście. Proszę wsiadać.
Autostopowiczka otworzyła drzwi i zajęła miejsce obok niego.
– Bardzo pan uprzejmy – powiedziała. – Mam na imię Karen.
– Hans – przedstawił się i ruszył.
– Nie wiem, co bym zrobiła, gdybyś się nie zjawił, Hans.
– Och, jestem pewien, że ktoś inny z przyjemnością zabrałby taką piękną kobietę.
Przysunęła się do niego.
– Ale mogę się założyć, że nie byłby równie przystojny jak ty. Obrzucił ją wzrokiem.
– Ja?
– Uważam, że jesteś bardzo przystojny. Uśmiechnął się.
– Powinnaś to powiedzieć mojej żonie.
– O, jesteś żonaty – w jej głosie słychać było rozczarowanie. – Czemu wszyscy cudowni mężczyźni są żonaci? Wyglądasz również na bardzo inteligentnego.
Poprawił się na siedzeniu.
– Jeśli mam być szczera, żałuję, że w ogóle związałam się ze swym przyjacielem – zmieniła pozycję i sukienka podjechała jej wyżej, ukazując udo. Próbował na nią nie patrzeć. – Wolę starszych, dojrzałych mężczyzn, Hans. Uważam, że są o wiele bardziej pociągający niż młodzi. – Przytuliła się do niego. – Lubisz się kochać, Hans?
Odchrząknął.
– Czy lubię…? No, wiesz… ostatecznie jestem mężczyzną…
– Widzę to – odparła i klepnęła go po udzie. – Mogę ci coś wyznać? Ta sprzeczka z przyjacielem podziałała na mnie bardzo podniecająco. Nie chciałbyś się ze mną pokochać?
Wprost nie mógł uwierzyć, że to prawda. Była piękna i z tego, co widział, miała wspaniałe ciało. Przełknął ślinę.
– Pewnie, że bym chciał, ale jadę do pracy i…
– To zajmie nam tylko parę minut – uśmiechnęła się. – Tu zaraz odchodzi droga do lasu. Możemy się na niej zatrzymać.
Czuł ogarniające go podniecenie. Sicher. Jak opowiem o tym chłopakom w pracy, nie będą chcieli uwierzyć.
– No pewnie. Czemu nie?
Hans skręcił z autostrady w wąską drogę prowadzącą do zagajnika, gdzie mogli się ukryć przed wzrokiem przejeżdżających. Wolno przesunęła ręką wzdłuż jego uda.
– Mein Gott, ale masz umięśnione nogi.
– Kiedy byłem młodszy, trenowałem biegi – pochwalił się Beckerman.
– Ściągaj portki. – Odpięła mu pasek i pomogła zdjąć spodnie. Był już dobrze napalony.
– Ach! Ein grosser! - Zaczęła go pieścić.
– Leck mich doch am Schwanz - jęknął.
– Lubisz, jak cię tam całować?
– Ja! - Jego żona nigdy tego nie robiła.
– Gut. Rozluźnij się.
Beckerman odetchnął głęboko i zamknął oczy. Miękkimi dłońmi pieściła mu jądra. Nagle poczuł ostre ukłucie igły. Otworzył oczy.
– Wie…?
Ciało mu zesztywniało, a oczy wyszły na wierzch. Zaczął się dusić, nie mógł złapać tchu. Kobieta obserwowała, jak Beckerman osuwa się w fotelu. Wysiadła z samochodu i przesunęła ciało mężczyzny na miejsce dla pasażera. Następnie siadła za kierownicą i zawróciła na autostradę. Na skraju stromej, górskiej drogi stanęła, zaczekała, aż szosa zrobi się pusta, otworzyła drzwiczki, nacisnęła na pedał gazu i kiedy wóz ruszył, wyskoczyła. Stała obserwując, jak samochód stacza się po stromym zboczu. Pięć minut później zatrzymała się obok niej czarna limuzyna.
– Irgend welche Probleme?
– Keins.
Fritz Mandel siedział w kantorku, szykując się do zamknięcia warsztatu, kiedy pojawili się dwaj mężczyźni.
– Przykro mi – powiedział – ale już zamykam. Nie mogę…
– Samochód utknął nam na środku drogi – przerwał mu jeden z przybyłych. – Kaputt! Potrzebujemy wozu holowniczego.
– Żona na mnie czeka. Mamy dziś gości. Mogę panom podać adres innego…
– Zapłacimy dwieście dolarów. Spieszymy się.
– Dwieście dolarów?
– Tak. Poza tym nasz wóz jest nieco uszkodzony. Chcielibyśmy, by go pan naprawił. To oznacza prawdopodobnie dalsze dwieście, trzysta dolarów.
Mandel zainteresował się.
– Ja?
To rolls – powiedział jeden z mężczyzn. – Rzucimy tylko okiem, jaki pan ma tu sprzęt. – Przeszli do hali i stanęli na skraju. – Całkiem niezłe wyposażenie.
– Tak, proszę panów – przytaknął z dumą Mandel. – Najlepsze.
Nieznajomy sięgnął po portfel.
– Proszę, oto zaliczka – wyciągnął parę banknotów i wręczył je mechanikowi. Kiedy to robił, portfel wysunął mu się z dłoni i wpadł do kanału. – Verflucht!
– Nie ma sprawy – powiedział Mandel. – Zaraz go wyciągnę.
Kiedy wszedł do kanału, jeden z mężczyzn podszedł do włącznika podnośnika hydraulicznego i nacisnął go. Podnośnik zaczął się opuszczać. Mandel uniósł wzrok.
– Ostrożnie! Co pan robi?
Zaczął wdrapywać się na górę. Złapał się palcami za krawędź kanału, ale wtedy drugi z mężczyzn z całej siły nadepnął mu na dłoń, miażdżąc ją. Mandel z krzykiem zsunął się z powrotem do kanału. Ciężki podnośnik hydrauliczny nieubłaganie opadał.
– Wypuśćcie mnie stąd! – wrzasnął Mandel. – Hilfe!
Podnośnik dosięgnął jego pleców i zaczął go wgniatać w cementową posadzkę. Parę minut później, kiedy umilkły już przeraźliwe wrzaski, jeden z mężczyzn nacisnął inny guzik i urządzenie zaczęło się podnosić. Jego towarzysz zszedł do kanału i ostrożnie, by nie pobrudzić sobie ubrania krwią, podniósł swój portfel. Obaj mężczyźni wrócili do swego samochodu i zniknęli w ciemnościach nocy.
PILNE
ŚCIŚLE TAJNE
ESPIONAGE ABTEILUNG
DO WYŁĄCZNEJ WIADOMOŚCI
ZASTĘPCY DYREKTORA NSA
EGZ. NR 1 Z (1) EGZ.
DOTYCZY OPERACJI „SĄD OSTATECZNY”
1. HANS BECKERMAN – ZLIKWIDOWANY
2. FRITZ MANDEL – ZLIKWIDOWANY
KONIEC WIADOMOŚCI
Ottawa, Kanada, godzina 24.00
Janus zwracał się do dwunastoosobowej grupy mężczyzn.
– Odnotowujemy zadowalający postęp. Dwaj świadkowie zostali już uciszeni. Porucznik Bellamy jest na tropie trzeciego.
Czy nastąpił już jakiś przełom w pracach nad SDI? – zapytał Włoch o zmiennym i impulsywnym usposobieniu.
– Jeszcze nie, ale jesteśmy przekonani, że program Gwiezdnych Wojen już wkrótce można będzie wcielić w życie.
– Musimy zrobić wszystko, by przyspieszyć ten moment. Jeśli to kwestia pieniędzy… – odezwał się Saudyjczyk, człowiek zamknięty w sobie i zagadkowy.
– Nie. Trzeba jedynie przeprowadzić jeszcze parę prób.
– Na kiedy zaplanowane są kolejne testy? – spytał Australijczyk, odznaczający się inteligencją i otwartością.
– Na przyszły tydzień. Spotkamy się ponownie za czterdzieści osiem godzin.
DZIEŃ CZWARTY
Londyn, czwartek, 18 października
Wzorem dla Lesliego Mothersheda był Robin Leach. Mothershed, zagorzały wielbiciel programu Życie prywatne możnych i sławnych, z uwagą obserwował sposób, w jaki goście Robina Leacha poruszali się, mówili i ubierali, bo był przekonany, że pewnego dnia on też wystąpi w jego audycji. Od wczesnego dzieciństwa czuł, że zostanie kimś, że będzie bogaty i sławny.
– Jesteś wyjątkowy – powtarzała mu matka. – Mój synek będzie znany na całym świecie.
Chłopiec usypiał słysząc te słowa i w końcu w nie uwierzył. Ale kiedy Mothershed dorósł, odkrył, że jego problem polega na tym, iż nie ma pojęcia, w jaki sposób ma zdobyć sławę i pieniądze. Przez jakiś czas nosił się z zamiarem zostania aktorem filmowym, ale był wyjątkowo nieśmiały. Pomysł zostania gwiazdą futbolu rozważał bardzo krótko, bo nie wyróżniał się tężyzną fizyczną. Myślał o zostaniu słynnym naukowcem albo wziętym prawnikiem inkasującym niesłychane honoraria. Ale niestety miał mierne oceny i opuścił szkolne mury nie zbliżywszy się ani na cal do sławy. Po prostu los nie był dla niego sprawiedliwy. Fizycznie był mało pociągający: chudy, o bladej, niezdrowej cerze, a przy tym bardzo niski – miał dokładnie metr sześćdziesiąt sześć i pół centymetra. Mothershed zawsze podkreślał te pół centymetra. Pocieszał się myślą, że wielu sławnych ludzi było niskiego wzrostu, chociażby Dudley Moore, Dustin Hoffman, Peter Falk…
Jedyną rzeczą, którą naprawdę pasjonował się Leslie Mothershed, była fotografia. Robienie zdjęć jest tak śmiesznie proste. Każdy to potrafi. Wystarczy jedynie nacisnąć guzik. Matka kupiła mu na szóste urodziny aparat i przesadnie chwaliła jego prace. W wieku kilkunastu lat Mothershed był już święcie przekonany, że jest nadzwyczaj uzdolnionym fotografikiem. Wmówił sobie, że nie jest nic a nic gorszy od Ansela Adamsa, Richarda Avedona czy Margaret Bourke-White. Za pożyczone od matki pieniądze Leslie Mothershed założył w swoim mieszkaniu w Whitechapel własną pracownię fotograficzną.
„Zacznij skromnie, ale mierz wysoko” – mawiała matka i dokładnie tak postępował Leslie Mothershed. Zaczął bardzo skromnie, a mierzył niezwykle wysoko, ale na nieszczęście nie miał absolutnie żadnych zdolności w dziedzinie fotografiki. Fotografował defilady, zwierzęta i kwiaty bez odrobiny samokrytycyzmu, wysyłał zdjęcia do gazet i czasopism, ale zawsze mu je zwracano. Mothershed pocieszał się myśląc, że wszyscy geniusze, póki ktoś się na nich nie poznał, przeżywali to samo. Uważał się za ofiarę filisterstwa.
I nagle, zupełnie niespodziewanie, pojawiła się przed nim szansa. Kuzynka jego matki, która pracowała w brytyjskim wydawnictwie Harper Collins, zwierzyła się Mothershedowi, że planują wydanie albumu o Szwajcarii.
– Nie zdecydowali się jeszcze na żadnego fotografika, Leslie, więc jeśli natychmiast wybierzesz się do Szwajcarii i wrócisz z kilkoma świetnymi zdjęciami, możesz otrzymać zlecenie na tę książkę.
Leslie Mothershed pospiesznie spakował swoje aparaty fotograficzne i wyruszył do Szwajcarii. Wiedział – był pewien – że oto nadarzyła się okazja, na którą tyle czekał. W końcu ci idioci poznają się na jego talencie. W Genewie wynajął samochód i objechał cały kraj, fotografując szwajcarskie domki, wodospady i ośnieżone szczyty gór. Uwieczniał wschody i zachody słońca oraz rolników pracujących na polach. I znów los uśmiechnął się do niego i odmienił jego życie. Właśnie jechał do Berna, kiedy zepsuł mu się samochód. Wściekły zatrzymał wóz na skraju szosy. Dlaczego coś takiego zawsze musi się przydarzyć akurat mnie? Dlaczego właśnie mnie? - pomstował Mothershed. Siedział zły, myśląc o tym, że traci swój cenny czas i ile będzie go kosztowało odholowanie samochodu do warsztatu. Piętnaście kilometrów dalej leżało Thun. Wezwę pomoc drogową stamtąd - pomyślał Mothershed. – Nie powinno to za drogo wypaść.
Zatrzymał przejeżdżającą cysternę.
– Potrzebna mi pomoc drogowa – wyjaśnił Mothershed. – Czy może się pan zatrzymać w jakimś warsztacie w Thun i poprosić, by przyjechali i mnie doholowali?
Kierowca samochodu przecząco pokręcił głową.
– Proszę pana, dziś jest niedziela. Najbliższy czynny warsztat znajduje się w Bernie.
W Bernie? Przecież to pięćdziesiąt kilometrów stąd. Będzie mnie to kosztowało majątek.
Kierowca cysterny uśmiechnął się.
– Ja. Ale w niedziele to jedyna możliwość – powiedział i już miał zamiar ruszać.
– Chwileczkę. – Trudno mu było wydusić to z siebie. – Zapłacę… zapłacę za samochód holowniczy z Berna.
– Gut. Poproszę, by ktoś przyjechał.
Leslie Mothershed usiadł w zepsutym wozie, przeklinając swój los. Jeszcze to było mi potrzebne - myślał gorzko. I tak już wydał na filmy znacznie więcej, niż zamierzał, a teraz będzie jeszcze musiał zapłacić jakiemuś cholernemu złodziejowi za odholowanie samochodu do warsztatu. Minęły dwie nie kończące się godziny, nim pojawiła się pomoc drogowa. Kiedy mechanik wziął się do roboty, po drugiej stronie szosy dał się zaobserwować oślepiający błysk, a po chwili nastąpiła głośna eksplozja. Mothershed uniósł głowę i ujrzał jasny obiekt spadający z nieba. Za samochodem Mothersheda zatrzymał się jakiś autokar turystyczny. Poza tym szosa była pusta. Pasażerowie autobusu wysiadali pospiesznie i podążali na miejsce katastrofy. Mothershed zawahał się, rozdarty między ciekawością a chęcią natychmiastowego wyruszenia w dalszą drogę. Ostatecznie odwrócił się i podążył za pasażerami autobusu. Kiedy dotarł na miejsce wypadku, stanął jak wryty. Wielki Boże - pomyślał. – To niemożliwe. Przed sobą ujrzał UFO. Leslie Mothershed słyszał o latających talerzach i czytał o nich, ale nigdy nie wierzył w ich istnienie. Gapił się teraz, oszołomiony niesamowitym widokiem. Kadłub pojazdu pękł i w środku można było dostrzec dwie istoty, małe, o wielkich czaszkach, zapadniętych oczach, pozbawione uszu i prawie bez podbródków. Ubrane były w kombinezony z jakiegoś srebrnego, metalicznego tworzywa.
Obok Mothersheda stali ludzie z autobusu, przypatrując się scenie w przeraźliwej ciszy. Jeden z mężczyzn zemdlał. Inny odwrócił się i zwymiotował. Był wśród nich również ksiądz w starszym wieku; ściskał paciorki różańca i mamrotał coś bez składu.
– Mój Boże! – odezwał się ktoś. – Przecież to latający talerz!
I właśnie wtedy Mothershed doznał olśnienia. Przydarzył mu się prawdziwy cud. On - Leslie Mothershed - znalazł się tu ze swoimi aparatami fotograficznymi, by uwiecznić wydarzenie stulecia! Na całym świecie nie ma takiej gazety czy czasopisma, które odrzuciłoby takie zdjęcia. Album o Szwajcarii? Niemal roześmiał się na tę myśl. Zadziwi cały świat. Wszystkie stacje telewizyjne będą go błagały o występ, ale on najpierw weźmie udział w programie Robina Leacha. Wyśle fotografie do londyńskiego Timesa, Suną, Mail, Mirror – do wszystkich angielskich gazet, do prasy i czasopism zagranicznych. Le Figaro i Paris Match, Oggi i Der Tag. Time i USA Today. Redakcje jedna przez drugą będą żebrały o jego zdjęcia. W Japonii i Ameryce Południowej, Rosji, Chinach i - Usta nie miała końca. Serce Mothersheda biło z podniecenia. Nikomu nie dam wyłączności. Każdy będzie mi musiał zapłacić osobno. Zacznę od stu tysięcy funtów za odbitkę, może nawet od dwustu tysięcy. I będę je sprzedawał. Zaczął gorączkowo liczyć pieniądze, które zarobi.
Leslie Mothershed był tak zajęty zliczaniem swej fortuny, że niemal zapomniał zrobić zdjęcia.
– O Boże! Przepraszam na moment – powiedział, nie zwracając się do nikogo w szczególności, i pognał do samochodu po swój sprzęt fotograficzny.
Mechanik zakończył windowanie zepsutego pojazdu i gotów był do drogi.
– Co się tam stało? – zapytał.
Mothershed pochłonięty był zgarnianiem swych aparatów.
– Niech pan sam pójdzie i zobaczy.
Obaj mężczyźni przeszli na drugą stronę szosy i skierowali się ku drzewom. Mothershed torował sobie drogę między turystami.
– Przepraszam – powtarzał – przepraszam.
Ustawił ostrość i zaczął pstrykać zdjęcia UFO i jego dziwacznych pasażerów. Robił fotografie czarno-białe i kolorowe. Za każdym spustem migawki Mothershed myślał: milion funtów… drugi milion… następny milion.
Ksiądz zrobił znak krzyża, mówiąc:
– To oblicze Szatana.
Do diabła z Szatanem - myślał triumfująco Mothershed. To oblicze pieniędzy. Oto pierwsze zdjęcia, które udowodnią, że UFO istnieje naprawdę. Wtem przyszła mu do głowy zatrważająca myśl: Co będzie, jeśli czasopisma zaczną podejrzewać, że to jakiś fotomontaż? Było już wiele sfabrykowanych zdjęć UFO. Jego euforia zniknęła. Co będzie, jeśli mi nie uwierzą? I właśnie wtedy Leslie Mothershed po raz drugi miał przypływ natchnienia.
Wokół niego zgromadzonych było dziewięciu świadków. Nic im nie mówiąc, postanowił wykorzystać ich obecność do udowodnienia autentyczności swoich prac.
Mothershed odwrócił się przodem do grupki ludzi.
– Panie i panowie! – wykrzyknął. – Jeśli macie ochotę otrzymać zdjęcie na tle UFO, proszę się ustawić, a z przyjemnością każdemu z was wyślę bezpłatnie jedną odbitkę.
Rozległy się podniecone okrzyki. Po paru chwilach wszyscy pasażerowie autokaru z wyjątkiem księdza ustawili się obok szczątków UFO. Duchowny nie chciał pozować do zdjęcia.
– Nie mogę – powtarzał. – To Antychryst!
Mothershedowi potrzebny był ksiądz. To najbardziej wiarygodny świadek.
– No właśnie – przekonywał go Mothershed. – Nie rozumie ksiądz? W ten sposób będzie mógł ksiądz udowodnić istnienie złych mocy.
W końcu ksiądz dał się namówić.
– Proszę stanąć w pewnej odległości od siebie – polecił Mothershed – tak, aby widoczny był latający talerz.
Świadkowie rozsunęli się.
– Świetnie. Bardzo dobrze. Wybornie. Nie ruszać się, dziękuję.
Zrobił jeszcze kilka ujęć, a następnie wyjął kartkę i ołówek.
– Proszę napisać swoje nazwiska i adresy, a dopilnuję, by każdy z państwa otrzymał odbitkę.
Nie miał najmniejszego zamiaru wysyłać zdjęć. Jedyne, co mu było potrzebne, to naoczni świadkowie. Niech ci cholerni redaktorzy spróbują mi teraz coś powiedzieć!
Nagle zauważył, że kilka osób ma również aparaty fotograficzne. Nie mógł pozwolić, by poza jego zdjęciami istniały jakiekolwiek inne fotografie UFO! Dopuszczał istnienie jedynie zdjęć opatrzonych podpisem: „Wykonał Leslie Mothershed”.
– Przepraszam – zwrócił się do obecnych. – Mam propozycję dla tych z państwa, którzy mają aparaty. Proszę mi je dać, to zrobię parę zdjęć, by mieli państwo własne fotografie.
Pospiesznie wręczono Lesliemu Mothershedowi kamery. Kiedy przyklęknął, by przymierzyć się do pierwszego ujęcia, nikt nie zauważył, że kciukiem nieznacznie uchylił tylną ściankę aparatu. Odrobina światła słonecznego niezmiernie pomoże tym zdjęciom. Przykro mi, moi drodzy, ale tylko zawodowcom wolno uwieczniać historyczne wydarzenia.
Dziesięć minut później Mothershed miał już wszystkie nazwiska i adresy. Po raz ostatni spojrzał na UFO i pomyślał triumfalnie: Matka miała rację. Będę bogaty i sławny.
Nie mógł się już doczekać chwili powrotu do Anglii, gdzie wywoła swe cenne fotografie.
– Co się, u diabła, dzieje?
Posterunki policji w okolicach Uetendorfu przez cały wieczór były bombardowane telefonami.
– Ktoś się kręci koło mojego domu…
– Na dworze widać jakieś dziwne światła…
– Moje zwierzęta oszalały. W pobliżu muszą grasować wilki…
– Ktoś opróżnił cysternę z wodą.
I najdziwniejszy meldunek ze wszystkich:
– Szefie, niech pan lepiej natychmiast skieruje na główną szosę wszystkie wozy pomocy drogowej. To koszmar. Cały ruch wstrzymany.
– Co takiego? Czemu?
– Nikt nie wie. Silniki samochodów po prostu nagle przestały pracować.
Nigdy nie zapomną tej nocy.
Ile czasu zajmie mi jeszcze to zadanie? - zastanawiał się Robert, zapinając pasy w kabinie pierwszej klasy samolotu Swissair. Kiedy maszyna zaczęła się toczyć po pasie startowym, a jej olbrzymie silniki Rolls-Royce’a łapczywie połykały nocne powietrze, Robert odprężył się i zamknął oczy. Czy naprawdę upłynęło zaledwie kilka lat od dnia, kiedy tym samym rejsem leciał do Londynu razem z Susan? Nie. Miał wrażenie, jakby to było cały wiek temu.
Samolot wylądował na Heathrow o osiemnastej dwadzieścia dziewięć, zgodnie z rozkładem. Robert wydostał się z lotniskowego labiryntu i złapał taksówkę, by pojechać do rozległego śródmieścia. Mijał setki znajomych miejsc i niemal słyszał głos Susan, rozprawiającej o nich z entuzjazmem. W tamtych cudownych czasach nie miało znaczenia, gdzie przebywali. Wystarczyło po prostu, że byli razem. Wszędzie zabierali ze sobą swe szczęście i zafascynowanie sobą. Ich małżeństwo miało szanse być szczęśliwe.
I mało brakowało, by właśnie tak się stało.
Problemy zaczęły się od dosyć niewinnego telefonu od admirała Whittakera, kiedy Robert i Susan podróżowali po Tajlandii. Minęło sześć miesięcy od zwolnienia Bellamy’ego z Marynarki i przez cały ten czas Robert nie miał kontaktu z admirałem. Telefon od Whittakera, który odnalazł ich w hotelu Oriental w Bangkoku, był prawdziwą niespodzianką.
– Robert? Mówi Whittaker.
– Pan admirał! Miło mi pana słyszeć.
– Niełatwo cię było odszukać. Co porabiasz?
Nic specjalnego. Po prostu odpoczywam. Wyjechaliśmy na długi miesiąc miodowy.
– A jak tam Susan? Bo jesteś z Susan, prawda?
– Tak. Dziękuję, dobrze.
– Jak szybko mógłbyś wrócić do Waszyngtonu?
– Słucham?
– Jeszcze nie ogłoszono tego oficjalnie, ale zostałem przeniesiony. Mianowano mnie dyrektorem 17 Wydziału Wywiadu Marynarki. Chciałbym, żebyś ze mną pracował.
Roberta aż zatkało.
– Wywiad Marynarki? Panie admirale, przecież ja nic nie wiem o…
– Możesz się nauczyć. Pełniłbyś zaszczytną służbę dla swej ojczyzny, Robercie. Przyjedziesz, by ze mną o tym porozmawiać?
– No cóż…
– Dobrze. Czekam na ciebie w swoim biurze w poniedziałek o dziewiątej rano. Pozdrów ode mnie Susan.
Robert powtórzył całą rozmowę Susan.
– Wywiad Marynarki? To brzmi ekscytująco.
– Być może – odparł z powątpiewaniem Robert. – Nie mam pojęcia, na czym miałoby to polegać.
– W takim razie musisz się dowiedzieć. Przypatrywał się jej przez moment.
– Chcesz, żebym się na to zdecydował? Objęła go.
– Chcę tego, czego ty chcesz. Sądzę, że nadszedł już czas, byś się czymś zajął. Zauważyłam, jaki stałeś się ostatnio rozdrażniony.
– Myślę, że próbujesz się mnie pozbyć – powiedział Robert chcąc się z nią podrażnić. – Widzę, że miesiąc miodowy już się skończył.
Susan zbliżyła usta do jego ust.
– Nigdy. Czy powiedziałam ci już, jakiego mam bzika na twym punkcie, mój marynarzu? Zaraz ci to udowodnię…
Zastanawiając się nad tym później – za późno – Robert doszedł do wniosku, że był to początek końca ich małżeństwa. Propozycja admirała wydawała mu się niezwykle kusząca i wrócił do Waszyngtonu, by się spotkać z Whittakerem.
– Robercie, w tej pracy niezbędne są wiedza, odwaga i inicjatywa.
Ty to wszystko masz. Nasz kraj może stać się celem dla każdego dyktatora hochsztaplera, który potrafi skupić wokół siebie grupkę awanturników lub wybudować fabrykę broni chemicznej. Pół tuzina państw pracuje w tej chwili nad skonstruowaniem własnej bomby atomowej, by dysponować argumentem przetargowym. Moim zadaniem jest stworzenie siatki wywiadowczej, by przekonać się, ku czemu dokładnie zmierzają te kraje i by próbować je powstrzymać. Chcę, byś mi w tym pomógł.
W końcu Robert przyjął propozycję pracy w Wywiadzie Marynarki i ku swemu zdumieniu odkrył, że ją lubi i ma do niej wrodzone predyspozycje. Susan znalazła ładne mieszkanko w Rosslyn w stanie Wirginia, w pobliżu miejsca pracy Roberta, i zajęła się jego urządzaniem. Roberta skierowano na Farmę, jak nazywano ośrodek szkoleniowy CIA dla agentów wywiadu.
Farma, położona na silnie strzeżonym terenie w stanie Wirginia, zajmuje obszar pięćdziesięciu kilometrów kwadratowych, w większości porośnięty lasem sosnowym; główny kompleks budynków wznosi się na czterohektarowej polanie, oddalonej o trzy kilometry od bramy głównej. Las, pełen potężnych umocnień i słupów z tablicami „Wstęp wzbroniony”, przecina sieć polnych dróg. Na małym lotnisku polowym kilka razy dziennie startuje i ląduje nie oznakowany samolot. Farmę otacza sielankowy krajobraz z lasami liściastymi, pełnymi saren biegających przez pola, i wnoszącymi się gdzieniegdzie małymi domkami, niewinnie rozrzuconymi na olbrzymich przestrzeniach. Jednak wewnątrz istnieje zupełnie inny świat.
Robert spodziewał się, że odbędzie szkolenie z kolegami z Marynarki, ale ku jego zdumieniu znalazł się wśród świeżo zwerbowanych pracowników CIA, komandosów oraz żołnierzy zawodowych nie tylko z Marynarki, lecz również z Armii i Lotnictwa. Każdy otrzymał numer i został zakwaterowany w jednym z kilkunastu piętrowych, murowanych budynków. Domy miały spartański wygląd, a pokoje przypominały pomieszczenia internatu. Roberta skierowano do Domu Oficera; każdy miał tu osobny pokój, a łazienkę dzielił z sąsiadem. Kantyna znajdowała się po drugiej stronie drogi.
W dniu przyjazdu, razem z pozostałą trzydziestką nowo przybyłych, zaprowadzono Roberta do sali konferencyjnej. Do zgromadzonych przemówił wysoki, potężnie zbudowany Murzyn w mundurze pułkownika lotnictwa. Wyglądał na czterdzieści kilka lat i sprawiał wrażenie człowieka o chłodnym i bystrym umyśle. Wyrażał się jasno i dosadnie.
– Nazywam się Frank Johnson. Chciałem powitać wszystkich obecnych i poinformować, że podczas pobytu tutaj używać będziecie tylko swoich imion. Od tej chwili wasze życie będzie przypominało zamkniętą księgę. Złożycie przysięgę zachowania tajemnicy. Radziłbym, byście potraktowali tę przysięgę bardzo poważnie. Nie wolno wam z nikim rozmawiać o swojej pracy – ani z waszymi żonami, ani z rodziną, ani z przyjaciółmi. Zostaliście tu skierowani, ponieważ odznaczacie się szczególnymi predyspozycjami. Czeka was dużo ciężkiej pracy; będziecie rozwijali swe umiejętności, ale nie wszystkim uda się ukończyć kurs. Zetkniecie się ze sprawami, o których nigdy wcześniej nawet nie słyszeliście. Nie jestem w stanie wyrazić, jak istotne będą zadania, które zostaną wam zlecone po zakończeniu pobytu tutaj. W pewnych bardziej liberalnych kołach nastała ostatnio moda na atakowanie naszych służb wywiadowczych, zarówno CIA, jak wojskowych. Ale mogę was zapewnić, panowie, że bez takich oddanych ludzi jak wy ten kraj znalazłby się w poważnych tarapatach. Waszym zadaniem będzie nie dopuścić do tego. Ci z was, którzy pomyślnie ukończą szkolenie, zostaną oficerami wywiadu. Mówiąc bez osłonek, oficer wywiadu to szpieg. Pracuje w ukryciu.
Podczas pobytu tutaj zostaniecie pierwszorzędnie wyszkoleni. Nauczą was, jak prowadzić inwigilację i jak jej unikać. Odbędziecie kursy z łączności radiowej, szyfrowania, posługiwania się bronią i czytania map.
Będziecie uczęszczali na zajęcia z psychologii. Zostaniecie przeszkoleni, jak nawiązywać kontakty, jak skłaniać waszych informatorów do współpracy, jak sprawiać, by osoba, którą się interesujecie, niczego nie podejrzewała.
Słuchacze z uwagą chłonęli każde jego słowo.
– Nauczycie się, jak spotykać się z agentami i jak ich werbować. Pokażemy wam, jak sprawdzać, czy wyznaczone miejsce spotkania jest bezpieczne.
Powiemy wam o skrytkach kontaktowych oraz jak potajemnie porozumiewać się z waszymi informatorami. Jeśli to, co zostanie wam zlecone, wykonacie fachowo, zrealizujecie swoje zadanie nie zauważeni.
Powietrze przesycone było podnieceniem.
– Niektórzy z was będą pracowali oficjalnie, w dyplomacji lub wojsku. Inni wystąpią jako osoby zupełnie prywatne – jako biznesmeni, archeolodzy, powieściopisarze czy przedstawiciele innych zawodów, mający ułatwiony dostęp do miejsc i ludzi dysponujących informacjami, których szukacie. A teraz przekazuję was w ręce waszych nauczycieli. Życzę wam powodzenia.
Bellamy uważał szkolenie za fascynujące. Instruktorami byli praktycy i doświadczeni zawodowcy. Robert nie miał kłopotów z przyswojeniem sobie teorii. Oprócz kursów, wspomnianych przez pułkownika Johnsona, uczestniczyli również w zajęciach z języków, mających na celu odświeżenie posiadanych wiadomości, oraz uczyli się tajnych szyfrów.
Pułkownik Johnson stanowił dla Roberta zagadkę. Krążyły plotki, że ma silne powiązania z Białym Domem i że brał udział w tajnych akcjach, organizowanych na najwyższym szczeblu władzy. Często znikał z Farmy na kilka dni, by niespodziewanie znów się pojawić.
Zajęcia prowadził agent imieniem Ron.
– Każda tajna operacja ma sześć faz. Pierwsza to rozpoznanie. Gdy wiemy już, jakiej informacji szukamy, pierwszym zadaniem jest rozpoznanie i namierzenie osobników, którzy mają dostęp do tej informacji. Drugim etapem jest ocena. Kiedy już sobie kogoś upatrzyliście, musicie ocenić, czy naprawdę ma interesujące was informacje i czy jest podatny na zwerbowanie. Jakimi kieruje się motywami? Czy jest zadowolony ze swej pracy? Czy ma na pieńku ze swym szefem? Jak stoi finansowo? Jeśli nasz kandydat ma dostęp do informacji i istnieje taki motyw jego postępowania, który można wykorzystać, przechodzimy do etapu trzeciego.
Faza trzecia to nawiązanie znajomości. Próbujecie poznać swojego kandydata. Staracie się jak najczęściej go przypadkowo spotykać i nawiązujecie kontakt. Następnym krokiem jest zwerbowanie. Kiedy ocenicie, że wasz partner jest gotowy do podjęcia współpracy, zaczynacie rozpracowywać go psychologicznie. Używacie takiej broni, jaką dysponujecie: zemsta na szefie, pieniądze i to wszystko, co one gwarantują. Jeśli oficer wywiadu dobrze wykona swe zadanie – kandydat zgadza się na współpracę.
Jak na razie wszystko poszło gładko. Macie szpiega, który dla was pracuje. Następny krok to prowadzenie go. Musicie chronić nie tylko siebie, ale również jego. Będziecie organizowali potajemne spotkania. Zaznajomicie go z techniką mikrofilmowania i w uzasadnionych przypadkach pokażecie, jak korzystać z tajnej radiostacji. Nauczycie go, jak rozpoznawać, czy jest inwigilowany, jak ma odpowiadać, gdyby ktoś zadawał mu pytania, i tak dalej.
Ostatnia faza to zakończenie współpracy. Po pewnym czasie waszego rekruta mogą przenieść gdzie indziej i nie będzie miał już dostępu do interesujących was informacji albo też przestaną nam być potrzebne wiadomości, do których ma dojście. W obu przypadkach współpracę trzeba zakończyć, ale istotne jest, by zrobić to w taki sposób, by wasz człowiek nie czuł się wykorzystany i nie próbował szukać odwetu.)
Pułkownik Johnson miał rację. Nie wszyscy ukończyli szkolenie. Znajome twarze znikały. Ginęły z pola widzenia. Nikt nie wiedział czemu. Nikt nie zadawał pytań.
Pewnego dnia, gdy grupa szykowała się do wyjazdu do Richmond na ćwiczenia praktyczne z obserwacji, wykładowca Roberta powiedział:
– Przekonamy się, jak jesteś dobry, Robercie. Wyślę kogoś za tobą, by cię śledził. Chcę, byś go zgubił. Jak myślisz, uda ci się?
– Oczywiście.
– No to powodzenia.
Robert pojechał autobusem do Richmond i zaczął łazić po mieście. W ciągu pięciu minut rozpoznał swoich satelitów. Było ich dwóch: jeden w samochodzie, a drugi pieszo. Robert wpadał do restauracji oraz sklepów i wychodził tylnymi drzwiami, ale nie mógł ich zgubić. Byli zbyt dobrze przeszkoleni. W końcu nadeszła pora powrotu na Farmę, a Robert wciąż jeszcze się ich nie pozbył. Zbyt uważnie go obserwowali. W końcu wszedł do jakiegoś domu towarowego; dwaj mężczyźni zajęli miejsca, z których mogli obserwować wszystkie drzwi. Wjechał ruchomymi schodami do działu męskiego. Kiedy pół godziny później schodził, miał na sobie inny garnitur, płaszcz i kapelusz, rozmawiał z jakąś kobietą, a na ręku trzymał niemowlę. Minął swych aniołów stróżów nie rozpoznany.
Tego dnia był jedynym, któremu udało się pozbyć obstawy.
Żargon, którego uczyli ich na Farmie, to był zupełnie nowy język.
– Prawdopodobnie nie będziecie używali wszystkich tych terminów – powiedział im instruktor – ale lepiej, jeśli je poznacie. Istnieją dwa rodzaje agentów: opiniotwórcy i prowokatorzy. Agent opiniotwórca stara się zmieniać zapatrywania obywateli kraju, w którym działa. Prowokatora wysyła się, by wzniecać niepokój i wywoływać chaos. „Wywieranie nacisku” to określenie używane przez CIA i oznaczające szantaż. Istnieją również „zadania specjalne”, pod którym to terminem może się kryć wiele czynności – od łapownictwa do włamania. Przykładem takiego zadania specjalnego była operacja Watergate.
Rozejrzał się po sali, by się upewnić, czy jest uważnie słuchany. Wszyscy siedzieli jak zahipnotyzowani.
– Od czasu do czasu będą wam potrzebne usługi „kaligrafa” – człowieka, który podrabia paszporty.
Robert ciekaw był, czy kiedykolwiek skorzysta z pomocy kaligrafa.
– Wyrażenie „unieszkodliwić” oznacza mało przyjemną rzecz, a mianowicie uśmiercenie przeciwnika. Podobnie jak słowo „wyeliminować”. Jeśli usłyszycie kogoś mówiącego o Firmie, wiedzcie, że tak określamy wywiad brytyjski. Jeśli ktoś zwróci się do was z prośbą o „zdezynfekowanie” pomieszczenia, waszym zadaniem nie będzie szukanie prusaków, tylko urządzeń podsłuchowych.
To swoiste słownictwo fascynowało Roberta.
– „Panienki” to eufemizm na określenie kobiet nasyłanych, by skompromitować przeciwnika. „Legenda” to spreparowany życiorys szpiega, przygotowany w celu zapewnienia mu „przykrywki”. „Iść na zieloną trawkę” znaczy zrezygnować z dalszej służby.
Instruktor przyjrzał się słuchaczom.
– Czy któryś z was wie, kto to jest „poskramiacz lwów”?
Czekał na odpowiedź, ale na sali panowała cisza.
– Kiedy rozstajemy się z agentem, może się okazać, że jest niezadowolony i próbuje grozić nam wyjawieniem tego, co wie. Wtedy wzywamy „atletę” lub „poskramiacza lwów”, by go zmiękczyć. Jestem pewien, że żaden z was nigdy nie będzie miał z nimi do czynienia.
Rozległy się nerwowe śmiechy.
– Również słowo „odra” ma specyficzne znaczenie. Jeśli klient umiera na odrę, to znaczy że został tak po mistrzowsku zlikwidowany, że jego śmierć sprawia wrażenie naturalnej lub odniesionej w wyniku nieszczęśliwego wypadku. Jedną z metod wywoływania odry jest tabun. To bezbarwna lub brunatna ciecz, która po wchłonięciu przez skórę powoduje paraliż nerwów. Jeśli ktoś proponuje wam „tranzystor”, to znaczy że chce wam dać nadajnik bezprzewodowy. Operator nadajnika to „muzyk”. W przyszłości niektórzy z was będą pracowali „odkryci”. Nie próbujcie wtedy zrzucać z siebie kołdry, bo znaczy to jedynie, że będziecie zdani na samych siebie, bez żadnej pomocy z zewnątrz.
Chciałbym dziś omówić jeszcze jedną sprawę. Mianowicie zbieg okoliczności. W naszej pracy nie istnieje coś takiego. Zazwyczaj oznacza to niebezpieczeństwo. Jeśli raz za razem natykacie się na tę samą osobę albo zaobserwowaliście ten sam samochód, miejcie się na baczności. Prawdopodobnie popadliście w tarapaty.
Myślę, że na dziś wystarczy. Jutro ciąg dalszy.
Od czasu do czasu pułkownik Johnson wzywał Roberta do swego gabinetu na, jak to określał, „pogawędkę”. Rozmowy były pozornie niewinne, ale Robert zdawał sobie sprawę z tego, że podczas nich szczegółowo go badano.
– Z tego co wiem, jesteś żonaty, i to szczęśliwie, Robercie.
– Zgadza się.
Następne pół godziny spędzili na rozmowie o małżeństwie, wierności i zaufaniu.
Innym znów razem zagadnął go:
– Admirał Whittaker traktuje cię jak syna, Robercie. Wiesz o tym?
– Tak. – Ból po śmierci Edwarda to coś, co nigdy nie minie. Rozmawiali o lojalności, obowiązku i śmierci.
– Już nieraz spojrzałeś śmierci w oczy, Robercie. Czy boisz się śmierci?
– Nie. Pod warunkiem, że jest za co umierać - pomyślał Robert. – A nie dla jakiegoś głupstwa.
Te spotkania były dla Roberta frustrujące, bo przypominały przeglądanie się w ślepym zwierciadle. Pułkownik Johnson widział go dokładnie, ale sam pozostawał niewidoczny, tajemniczy.
Szkolenie trwało szesnaście tygodni i podczas tego okresu żaden z mężczyzn nie mógł się kontaktować ze światem zewnętrznym. Robertowi rozpaczliwie brakowało Susan. Był to najdłuższy okres rozłąki z nią. Kiedy zbliżał się koniec tych czterech miesięcy, pułkownik Johnson wezwał Roberta do swego biura.
– Chciałem się pożegnać. Świetnie się pan spisał, poruczniku. Myślę, że są przed panem bardzo interesujące perspektywy.
– Dziękuję, panie pułkowniku. Również mam taką nadzieję.
– Powodzenia.
Pułkownik Johnson obserwował wychodzącego Roberta. Przez pięć minut siedział bez ruchu, nim podjął decyzję. Podszedł do drzwi, zamknął je na klucz, a następnie podniósł słuchawkę i wykręcił numer.
Susan czekała na niego. Otworzyła drzwi ich mieszkania ubrana jedynie w przejrzysty peniuar, który niczego nie ukrywał. Rzuciła mu się w ramiona i przytuliła mocno.
– Cześć, marynarzu. Chcesz się zabawić?
– Wystarczy mi, że trzymam cię w ramionach – odparł uszczęśliwiony Robert.
– Boże, ale mi ciebie brakowało! – Susan zrobiła krok do tyłu i dodała zapalczywie: – Jeśli ci się kiedykolwiek coś stanie, to chyba umrę.
– Nigdy nic mi się nie stanie.
– Obiecujesz?
Obiecuję.
Przyglądała mu się przez chwilę z niepokojem.
– Sprawiasz wrażenie przemęczonego.
– Szkolenie było dosyć intensywne – przyznał Robert. Nie powiedział, że mając do przestudiowania wszystkie podręczniki i materiały, nie wspominając o obowiązkowych zajęciach praktycznych, kursanci spali nie więcej niż kilka godzin na dobę. Mimo to nie narzekali z jednej bardzo prostej przyczyny: dobrze zdawali sobie sprawę z tego, że to, czego się uczą, może pewnego dnia ocalić im życie.
– Doskonale wiem, czego ci teraz trzeba – oświadczyła Susan.
– No, myślę – Robert uśmiechnął się i wyciągnął do niej rękę.
– Zaczekaj. Daj mi pięć minut. Rozbierz się przez ten czas.
Obserwował ją, jak wychodziła, i pomyślał: Czy to możliwe, by człowiek miał aż takie szczęście w życiu? Zaczął ściągać ubranie. Po paru minutach Susan wróciła.
– Lubię, kiedy jesteś nagi – powiedziała cicho.
Usłyszał głos instruktora: „Niektórzy z was będą pracowali odkryci. To znaczy, że będą zdani na samych siebie, bez żadnej pomocy”. W co ja się wpakowałem? W co ja wpakowałem Susan? Zaprowadziła go do łazienki. Wannę wypełniała gorąca, pachnąca woda. W pomieszczeniu panował mrok rozjaśniany jedynie migotliwym światłem czterech świec, ustawionych na umywalce.
– Witaj w domu, najdroższy. – Zrzuciła peniuar i weszła do wanny, a on za nią.
– Susan…
– Nic nie mów. Przytul się do mnie.
Poczuł jej dłonie, delikatnie muskające jego barki i miękkie linie jej ciała. Zapomniał, jaki jest zmęczony. Kochali się w ciepłej wodzie, a kiedy wyszli z wanny, Susan powiedziała:
– No, dosyć tej zabawy. Pora brać się do roboty.
Znów się kochali, a później, zasypiając z Susan w ramionach, Robert pomyślał: Zawsze tak będzie. Zawsze.
W następny poniedziałek Robert zameldował się po raz pierwszy w swej nowej pracy, w 17 Wydziale Wywiadu Marynarki, mieszczącym się w gmachu Pentagonu.
Admirał Whittaker powiedział serdecznie:
– Witaj, Robercie. Zdaje się, że wywarłeś niesamowite wrażenie na pułkowniku Johnsonie.
Robert uśmiechnął się.
– On również należy do osób, robiących wrażenie. Przy kawie admirał zapytał:
– Jesteś gotów do podjęcia pracy?
– Nie mogę się wprost doczekać.
– To dobrze. Sytuacja w Rodezji…
Praca w Wywiadzie Marynarki okazała się bardziej podniecająca, niż to sobie Robert wyobrażał. Każde zadanie było inne, a Robertowi powierzano te, które określano jako „szczególnie delikatne”. Sprowadził świadka, który wyjawił szczegóły dotyczące przemytu narkotyków, prowadzonego w Panamie przez Noriegę, zdemaskował tajnego agenta, pracującego dla Marcosa w Konsulacie Amerykańskim w Manili, i pomógł stworzyć punkt podsłuchowy w Maroku. Wysyłano go z misjami do Ameryki Południowej i Azji Południowo-Wschodniej. Jedyna rzecz, która go gnębiła, to długie rozstania z Susan. Nie znosił rozłąki z nią i strasznie za nią tęsknił. On mógł się przynajmniej całkowicie oddać pracy, ale Susan nie miała nic. Robert otrzymywał coraz to nowe zadania. Coraz mniej czasu spędzał w domu i właśnie wtedy zaczęło się coś między nimi psuć.
Za każdym razem, gdy Robert wracał do domu, padali sobie w ramiona i kochali się namiętnie. Ale te momenty stawały się coraz rzadsze. Susan wydawało się, że zaledwie Robert wracał z jednego zadania, wysyłano go na kolejne.
Co gorsza, Robert nie mógł rozmawiać z Susan o swojej pracy. Susan nie miała pojęcia, gdzie wyjeżdża ani co porabia. Wiedziała jedynie, że cokolwiek robi, jest niebezpieczne, i przerażała ją myśl, że pewnego dnia wyjedzie i nigdy już nie wróci. Nie miała odwagi zadawać mu pytań. Czuła się jak intruz całkowicie wykluczony z ważnej dla niego części życia. Ich życia. Nie wytrzymam tego dłużej - pomyślała Susan.
Kiedy Robert powrócił z czterotygodniowej misji w Ameryce Środkowej, Susan oświadczyła:
– Robercie, uważam, że powinniśmy porozmawiać.
– O co chodzi? – spytał Robert, chociaż dobrze wiedział, w czym rzecz.
– Boję się. Oddalamy się od siebie, a ja nie chcę cię stracić. Nie zniosłabym tego.
– Susan…
– Poczekaj, daj mi skończyć. Czy wiesz, ile czasu w ciągu ostatnich czterech miesięcy spędziliśmy razem? Niespełna dwa tygodnie. Za każdym razem, kiedy pojawiasz się w domu, mam wrażenie, że jesteś gościem, a nie moim mężem.
Wziął Susan w ramiona i przytulił ją mocno.
– Przecież wiesz, jak bardzo cię kocham. Oparła mu głowę na ramieniu.
– Proszę, nie pozwól, by coś się między nami popsuło.
– Nie pozwolę – obiecał. – Porozmawiam z admirałem Whittakerem.
– Kiedy?
– Natychmiast.
– Panie poruczniku, admirał może pana teraz przyjąć.
– Dziękuję.
Admirał Whittaker siedział za biurkiem, podpisując jakieś papiery. Widząc wchodzącego Roberta uniósł głowę i uśmiechnął się.
– Witaj w kraju, Robercie, i moje gratulacje. Świetnie się spisałeś w Salwadorze.
– Dziękuję, panie admirale.
Siadaj. Napijesz się kawy?
– Nie, dziękuję, panie admirale.
– Chciałeś się ze mną spotkać. Sekretarka powiedziała, że to pilne. O co chodzi?
Nie wiedział, jak zacząć.
– Cóż, panie admirale, to sprawa osobista. Jestem niespełna dwa lata po ślubie i…
– Dokonałeś świetnego wyboru, Robercie. Susan to wspaniała kobieta.
– Zgadzam się. Rzecz w tym, że większość czasu spędzam poza domem i Susan bardzo z tego powodu cierpi. Doskonale ją rozumiem – dodał szybko.- To nie jest normalna sytuacja.
Admirał Whittaker przechylił się na krześle i powiedział w zamyśleniu:
– Masz rację, trudno uznać taki stan rzeczy za normalny. Czasami trzeba jednak coś poświęcić.
– Wiem – odparł Robert – ale nie mam zamiaru poświęcać swego małżeństwa. Zbyt dużo dla mnie znaczy – dodał z uporem.
Admirał przyjrzał mu się uważnie.
– Rozumiem. O co chciałeś mnie prosić?
– Miałem nadzieję, że mógłby pan znaleźć dla mnie zajęcie, które nie wymagałoby spędzania tyle czasu poza domem. Przy prowadzeniu operacji na taką skalę na pewno istnieją setki zadań, które nie wymagają ciągłych wyjazdów.
– Nie wymagają ciągłych wyjazdów?
– Tak.
– Z pewnością zasłużyłeś sobie na to – powiedział wolno admirał. – Nie widzę powodu, aby nie można było czegoś takiego załatwić.
Robert uśmiechnął się z ulgą.
– To bardzo ładnie z pana strony, panie admirale. Nigdy panu tego nie zapomnę.
– Tak, sądzę, że z całą pewnością możemy coś takiego zaaranżować. Proszę powtórzyć Susan ode mnie, że sprawa jest załatwiona.
Robert wstał rozpromieniony.
– Nie wiem, jak panu dziękować.
Admirał Whittaker machnął ręką.
– Jesteś dla mnie zbyt cennym nabytkiem, bym mógł pozwolić, by cokolwiek ci się stało. A teraz wracaj do domu, do swej młodej żonki.
Kiedy Robert powtórzył Susan nowinę, była wzruszona. Objęła go.
– Och, kochany, to cudownie.
– Poproszę o kilka tygodni urlopu, byśmy mogli sobie gdzieś wyjechać. To będzie nasz drugi miodowy miesiąc.
– Zapomniałam już, co to takiego miesiąc miodowy – powiedziała Susan. – Przypomnij mi.
Przypomniał jej.
Następnego ranka admirał Whittaker poprosił Roberta do siebie.
– Chciałem ci tylko powiedzieć, że zgodnie z naszą wczorajszą rozmową podjąłem już pewne kroki.
– Dziękuję, panie admirale. – Nadszedł odpowiedni moment, by napomknąć o urlopie. – Panie admirale…
– Robercie, wyniknęła pewna sprawa – przerwał mu admirał Whittaker. Zaczął chodzić po pokoju. W jego głosie brzmiała nuta głębokiego zatroskania. – Właśnie mnie powiadomiono, że CIA jest infiltrowane. Wszystko wskazuje na to, że przeciekają stamtąd ściśle tajne informacje. Jedyne, co wiadomo o szpiegu, to to że używa pseudonimu „Lis”. Aktualnie przebywa w Argentynie. Potrzebują kogoś spoza Agencji do zajęcia się tą sprawą. Zastępca dyrektora CIA wystąpił o ciebie. Chcą, byś wyśledził tego faceta i sprowadził go do kraju. Powiedziałem im, że decyzja należy do ciebie. Czy podejmiesz się tego zadania?
Robert zawahał się.
– Obawiam się, że będę musiał odmówić, panie admirale.
– Szanuję twoją decyzję, Robercie. Bez przerwy podróżujesz i nigdy nie odrzuciłeś żadnego zadania. Wiem, że źle wpływało to na twoje małżeństwo.
– Z chęcią podjąłbym się tej misji, panie admirale. Chodzi jedynie o to, że…
– Nie musisz się tłumaczyć, Robercie. Moja opinia o twojej pracy i o oddaniu służbie i tak nie ulegnie zmianie. Chciałbym cię tylko prosić o jedno.
– O co, panie admirale?
– Zastępca dyrektora CIA prosił o spotkanie z tobą bez względu na to, jaką podejmiesz decyzję. Zwykła, kurtuazyjna wizyta. Nie masz nic przeciwko temu, prawda?
Oczywiście, że nie, panie admirale.
Następnego dnia Robert z samego rana pojechał na spotkanie do Langley.
– Proszę usiąść, panie poruczniku – powiedział zastępca dyrektora, kiedy Robert wszedł do wielkiego, narożnego gabinetu.- Dużo o panu słyszałem. Oczywiście same dobre rzeczy.
– Dziękuję panu.
Zastępca dyrektora był mężczyzną sześćdziesięcioparoletnim, chudym jak szczapa, o wspaniałych siwych włosach i niewielkim wąsiku, poruszającym się w górę i w dół, kiedy dyrektor gryzł fajkę. Absolwent Yale, wstąpił do OSS podczas drugiej wojny światowej, a po jego rozwiązaniu przeniósł się do CIA. Nieprzerwanie wspinał się po szczeblach drabiny w najpotężniejszej agencji wywiadowczej świata.
– Chciałem panu powiedzieć, panie poruczniku, że szanuję pańską decyzję.
– Miło mi to słyszeć.
– Jest jednak coś, o czym powinien pan wiedzieć.
– Cóż to takiego, proszę pana?
– W sprawę zdemaskowania Lisa jest osobiście zaangażowany prezydent.
– Nie wiedziałem o tym.
– Uważa to – podobnie zresztą jak ja – za jedno z najważniejszych zadań od czasu powołania agencji. Znam pańską sytuację rodzinną i jestem pewien, że prezydent też to zrozumie, bo przywiązuje ogromną wagę do tych spraw. Ale pańska odmowa może rzucić – jak by to powiedzieć – cień na ONI i na admirała Whittakera.
– Moja decyzja nie ma nic wspólnego z osobą admirała – odparł Robert.
– Rozumiem to, panie poruczniku, ale czy zrozumie to również prezydent?
Musimy odłożyć nasz miesiąc miodowy - pomyślał Robert.
Kiedy Robert podzielił się tą wiadomością z Susan, dodał:
– To moja ostatnia misja za granicą. Potem będę już zawsze w domu, aż mnie będziesz miała dosyć.
Uśmiechnęła się do niego.
– To wykluczone. Nigdy nie będę cię miała dosyć.
Pogoń za Lisem należała do najbardziej nieprzyjemnych misji w całej karierze Roberta. Trafił na jego trop w Argentynie, ale spóźnił się o jeden dzień. Ślad prowadził do Tokio i Chin, a następnie do Malezji. Kimkolwiek był ów Lis, zostawiał wystarczająco dużo śladów, by stwierdzić, gdzie był, ale nigdy nie było wiadomo, gdzie przebywa w danej chwili.
Dni zamieniały się w tygodnie, tygodnie w miesiące i ciągle Robert był tuż-tuż za Lisem. Prawie codziennie dzwonił do Susan. Początkowo mówił: „Będę w domu za kilka dni, najdroższa”. Potem: „Być może wrócę w przyszłym tygodniu”. W końcu: „Nie wiem, kiedy przyjadę”. Ostatecznie Robert musiał się poddać. Był na tropie Lisa przez dwa i pół miesiąca, ale jego wysiłki okazały się daremne.
Kiedy wrócił do Susan, odniósł wrażenie, że się zmieniła. Była nieco chłodniejsza.
– Przepraszam, kochanie – tłumaczył się Robert. – Nie miałem pojęcia, że to aż tyle potrwa. Po prostu…
– Nigdy cię nie puszczą, prawda, Robercie?
– Co takiego? Naturalnie, że mnie puszczą.
Potrząsnęła głową.
– Jestem innego zdania. Podjęłam pracę w szpitalu Washington Memoriał.
Kompletnie go zaskoczyła.
– Co takiego?
– Znów będę pielęgniarką. Nie mogę siedzieć bezczynnie i czekać na twoje powroty, zastanawiając się, gdzie jesteś i co porabiasz, zastanawiając się, czy żyjesz, czy umarłeś.
– Susan…
– Nic nie mów, mój drogi, przynajmniej będę miała coś do roboty podczas twojej nieobecności. Łatwiej mi będzie znosić rozłąkę.
I Robert nic nie mógł na to powiedzieć.
Zameldował o porażce admirałowi Whittakerowi. Admirał okazał pełne zrozumienie.
– To moja wina, bo zgodziłem się, byś się tego podjął. Od tej pory niech CIA sama rozwiązuje swoje cholerne problemy. Przepraszam, Robercie.
Robert powiedział mu, że Susan podjęła pracę jako pielęgniarka.
– To prawdopodobnie słuszna decyzja – stwierdził w zamyśleniu admirał. – Myślę, że wpłynie na uzdrowienie stosunków między wami. Jeśli od czasu do czasu podejmiesz się jakiejś misji za granicą, nie będzie to już takim problemem.
Okazało się, że „od czasu do czasu” znaczyło niemal bezustannie. I właśnie wtedy ich małżeństwo zaczęło się rozpadać.
Susan pracowała w szpitalu jako pielęgniarka na bloku operacyjnym i kiedy tylko Robert był w domu, starała się brać wolne dni, by być z nim, ale coraz częściej okazywało się to niemożliwe.
– Bardzo lubię swoją pracę, najdroższy. Czuję, że robię coś użytecznego.
Rozmawiała z Robertem o swych pacjentach, a on przypominał sobie, jaka była troskliwa wobec niego, jak się nim opiekowała, przywracając go do zdrowia, do życia. Był zadowolony, że wykonuje ważną pracę, pracę, którą lubi, ale fakt pozostawał faktem: widywali się coraz rzadziej. Dystans uczuciowy między nimi powiększał się. Pojawiła się jakaś obcość, której kiedyś nie było. Przypominali nieznajomych, desperacko próbujących nawiązać dialog.
Kiedy Robert wrócił do Waszyngtonu z sześciotygodniowej misji w Turcji, zaprosił Susan na obiad do Sans Soucci.
– Mamy nowego pacjenta – powiedziała Susan. – Jest ofiarą poważnej katastrofy lotniczej i lekarze nie sądzą, by przeżył, ale już moja w tym głowa, by się wylizał. – Oczy jej błyszczały.
Tak samo, jak w moim przypadku - pomyślał Robert. Ciekaw był, czy pochyla się nad nowym pacjentem, mówiąc: „No, dalej, czekam na ciebie”. Odpędził tę myśl.
– Jest taki miły, Robercie. Wszystkie pielęgniarki szaleją na jego punkcie.
Wszystkie pielęgniarki? - pomyślał.
W głębi duszy dręczyło go jakieś podejrzenie, ale jakoś udało mu się je odgonić.
Zamówili posiłek.
W następną sobotę Robert wyjechał do Portugalii, a kiedy po trzech tygodniach wrócił, Susan powitała go podekscytowana.
– Dziś po raz pierwszy Monte wstał z łóżka! – Pocałowała go niedbale.
– Monte?
– Monte Banks. Tak się nazywa mój pacjent. Będzie zdrów. Lekarze nie mogą wprost uwierzyć, ale my się nie poddamy.
My.
– Opowiedz mi o nim.
– Jest bardzo miły. Zawsze nam daje prezenty. Ma masę pieniędzy. Pilotował swój własny samolot i rozbił się, ale…
– Jakie prezenty?
Och, wiesz, takie różne drobiazgi… słodycze, kwiaty, książki, płyty. Próbował dać nam wszystkim drogie zegarki, ale oczywiście musiałyśmy odmówić.
– Oczywiście.
– Ma jacht, konie…
Od tego dnia Robert zaczął go przezywać Krezusem. Codziennie po powrocie ze szpitala Susan mówiła tylko o nim.
– Jest naprawdę taki kochany, Robercie.
Coraz mniej mu się to podobało.
– I taki troskliwy. Wiesz, co dziś zrobił? Zadzwonił do Jockey Club, by przysłali obiad dla wszystkich pielęgniarek z naszego piętra.
Ten człowiek przyprawia mnie o mdłości. Roberta zaczęło to wszystko irytować.
– Czy ten twój cudowny pacjent jest żonaty?
– Nie, kochanie. A czemu pytasz?
– Nic, tak sobie. Roześmiała się.
– Na litość boską, nie jesteś chyba zazdrosny, co?
– O jakiegoś starca, który od nowa uczy się chodzić? Oczywiście, że nie. – Jeszcze jak. Ale nigdy by się do tego nie przyznał.
Kiedy byli razem w domu, Susan starała się nie rozmawiać o swoim pacjencie, ale jeśli nie poruszała tego tematu, Robert sam zaczynał.
– Jak czuje się twój Krezus?
– Nie nazywa się Krezus – beształa go – tylko Monte Banks.
– Mniejsza o to. – Szkoda, że sukinsyn nie zginął w tej katastrofie lotniczej.
Następnego dnia były urodziny Susan.
– Wiesz co – powiedział entuzjastycznie Robert – urządzimy sobie prawdziwe święto. Wybierzemy się do miasta, zjemy gdzieś wytworny obiad i…
– Pracuję dziś do ósmej.
– Nie szkodzi. Przyjadę po ciebie.
– Świetnie. Monte strasznie chce ciebie poznać. Wszystko mu o tobie powiedziałam.
– Wprost nie mogę się doczekać spotkania ze staruszkiem – zapewnił ją Robert.
Kiedy zjawił się w szpitalu, recepcjonistka powiedziała:
– Dobry wieczór, panie poruczniku. Susan jest na oddziale ortopedycznym na drugim piętrze. Czeka na pana. – Podniosła słuchawkę.
Kiedy Robert wysiadł z windy, Susan czekała już na niego, ubrana w biały, wykrochmalony fartuszek. Serce zabiło mu mocniej. Wyglądała tak pięknie.
– Witaj, ślicznotko.
Susan uśmiechnęła się, dziwnie skrępowana.
– Cześć, Robercie. Za parę minut będę wolna. Chodź, przedstawię cię Montemu.
Wprost nie mogę się doczekać.
Zaprowadziła go do wielkiego pokoju pełnego książek, kwiatów, koszów z owocami.
– Monte, to mój mąż Robert – powiedziała.
Robert stał, wpatrując się w leżącego mężczyznę. Był trzy lub cztery lata starszy od niego i przypominał Paula Newmana. Od pierwszego wejrzenia mu się nie spodobał.
– Bardzo mi miło pana poznać, panie poruczniku. Susan dużo mi o panu mówiła.
Czy właśnie o mnie rozmawiali, kiedy siedziała przy jego łóżku w środku nocy?
– Jest bardzo z pana dumna.
Tak jest, stary, rzuć mi parę ochłapów na osłodę. Susan patrzyła na Roberta, pragnąc, by zachował się odpowiednio. Zdobył się na ten wysiłek.
– Mam nadzieję, że już wkrótce wyjdzie pan stąd.
– Tak, głównie dzięki pańskiej żonie. To cudotwórczyni.
No, marynarzu, myślisz, że zostanę tutaj i pozwolę, by jakaś inna siostra pielęgnowała to wspaniałe ciało?
– Tak, to jej specjalność – Robert nie mógł ukryć goryczy w swym głosie.
Obiad urodzinowy okazał się niewypałem. Susan chciała rozmawiać wyłącznie o swym pacjencie.
– Kochanie, czy nie przypomina ci kogoś?
– Owszem, Borisa Karloffa.
– Czy musiałeś być wobec niego taki niegrzeczny?
– Wydawało mi się, że zachowuję się bardzo uprzejmie – odparł zimno. – Tak się złożyło, że nie zapałałem do niego sympatią.
Susan patrzyła na niego zdumiona.
– Przecież go nawet nie znasz. Co ci się w nim nie podoba?
Nie podoba mi się sposób, w jaki na ciebie patrzy. Nie podoba mi się sposób, w jaki ty patrzysz na niego. Nie podoba mi się, że nasze małżeństwo się rozsypuje. O Boże, Susan, nie chcę cię stracić.
– Przepraszam. Sądzę, że jestem po prostu przemęczony.
Dokończyli obiad w milczeniu.
Następnego ranka, kiedy Robert szykował się do wyjścia do pracy, Susan odezwała się:
– Robercie, chciałam z tobą porozmawiać…
Poczuł się tak, jakby otrzymał cios w żołądek. Nie wytrzyma, jeśli usłyszy ujęte w słowa to, co się między nimi działo.
– Susan…
– Wiesz, że cię kocham. Zawsze cię będę kochała. Jesteś najwspanialszym i najdroższym mi człowiekiem.
– proszę…
– Nie, daj mi skończyć. To dla mnie bardzo trudne. W ciągu ostatniego roku spędziliśmy razem dosłownie minuty. Nasze małżeństwo już nie istnieje. Oddaliliśmy się od siebie.
Każde jej słowo było jak pchnięcie nożem.
– Masz rację – przyznał z rozpaczą. – Zmienię się, rzucę pracę w Agencji. Natychmiast. Dziś. Wyjedziemy gdzieś i…
Potrząsnęła głową.
– Nie, Robercie. Oboje wiemy, że to na nic. Robisz to, co lubisz. Jeśli z mojego powodu rzucisz pracę, zawsze będziesz czuł do mnie żal. To, co się stało, to nie nasza wina. Po prostu… tak wyszło. Chcę się rozwieść.
Wydawało mu się, że cały świat zwalił się na niego. Poczuł nagle mdłości.
– Chyba nie mówisz poważnie, Susan. Znajdziemy jakiś sposób, by…
– Już za późno. Od dawna już się nad tym zastanawiałam. Myślałam o tym przez ten cały czas, kiedy ciebie nie było, a ja siedziałam sama w domu i czekałam na twój powrót. Żyjemy każde swoim własnym życiem. A mnie potrzeba czegoś więcej. Potrzebuję czegoś, czego ty nie możesz mi już dać.
Stał, próbując zapanować nad swoimi emocjami.
– Czy… czy ma to jakiś związek z Krezusem? Susan zawahała się.
– Monte poprosił mnie o rękę.
Poczuł, że wszystkie wnętrzności się w nim przewracają.
– I zgodzisz się?
– Tak.
Przypominało to jakiś koszmar. To się nie dzieje naprawdę - pomyślał. – To niemożliwe. Do oczu napłynęły mu łzy. Susan objęła go i przytuliła się.
– Nigdy już nie będę czuła do żadnego mężczyzny tego, co czułam do ciebie. Kochałam cię całą duszą i sercem. I zawsze będę cię kochała. Pozostaniesz moim najdroższym przyjacielem. – Odsunęła się i spojrzała mu w oczy. – Ale to za mało. Rozumiesz? Rozumiał jedynie, że łamie mu serce.
– Możemy spróbować jeszcze raz. Zaczniemy wszystko od początku i…
– Przykro mi, Robercie – powiedziała zdławionym głosem. – Bardzo mi przykro, ale to koniec.
Susan poleciała do Reno, by uzyskać rozwód, a porucznik Robert Bellamy przez dwa tygodnie pił.
Stare nawyki trudno wykorzenić. Robert zadzwonił do kolegi z FBI. W przeszłości kilka razy spotykał się z Alem Traynorem i miał do niego zaufanie.
– Tray, potrzebuję przysługi.
– Przysługi? Potrzebujesz psychiatry. Jak mogłeś pozwolić, by Susan odeszła?
Prawdopodobnie całe miasto tylko o tym mówiło.
– To długa i smutna historia.
– Bardzo mi przykro, Robercie. Taka wspaniała kobieta. To… zresztą, nieważne. Jak mogę ci pomóc?
– Chciałbym, żebyś sprawdził dla mnie kogoś.
– Nie ma sprawy. Daj mi tylko nazwisko.
– Monte Banks. Chodzi o zwykłe, rutynowe sprawdzenie.
– W porządku. Co chcesz wiedzieć?
– Prawdopodobnie nigdy nie trafił do waszych kartotek, ale jeśli figuruje… może wlepili mu kiedyś mandat, może znęcał się nad swym psem albo przejechał na czerwonym świetle? Normalka.
– Jasne.
– Jestem też ciekaw, skąd ma pieniądze. Chciałbym poznać jego przeszłość.
– Zwykła rutyna, tak?
– I, Tray, niech to zostanie między nami. To sprawa osobista. Jasne?
– Nie ma sprawy. Zadzwonię do ciebie rano.
– Dzięki. Postawię ci lunch.
– Obiad.
– Niech będzie.
Robert odłożył słuchawkę i pomyślał: Oto typowy przykład tonącego, chwytającego się brzytwy. Na co liczę? Ze Banks okaże się Kubą Rozpruwaczem i Susan wróci w moje ramiona?
Nazajutrz z samego rana Dustin Thornton wezwał Roberta do siebie.
– Panie poruczniku, nad czym pan obecnie pracuje? Doskonale wie, nad czym - pomyślał Robert.
– Kończę rozpracowywanie dyplomaty z Singapuru i…
– Zdaje się, że ma pan za dużo wolnego czasu.
– Słucham?
– Gdyby pan zapomniał, to przypominam, że Wywiad Marynarki nie ma prawa inwigilowania obywateli amerykańskich.
Robert przyglądał mu się zaskoczony.
– O czym pan…?
– FBI poinformowało mnie, że próbował pan uzyskać informacje, do których dostęp nie należy do kompetencji naszej agencji.
Robert poczuł nagłą falę gniewu. Ten sukinsyn Traynor wydał go. Oto, ile warta jest przyjaźń.
– To była sprawa osobista – powiedział Robert. – Chciałem…
– Kartoteki FBI nie są prowadzone dla pańskiej wygody ani aby umożliwić panu niepokojenie obywateli. Czy wyrażam się jasno?
– Bardzo jasno.
– To wszystko.
Robert pobiegł do swego pokoju. Ręce mu się trzęsły, gdy wykręcał numer 202-324-3000.
– FBI – rozległo się w słuchawce.
– Z Alem Traynorem.
– Chwileczkę.
Po minucie usłyszał głos jakiegoś mężczyzny.
– Halo? Słucham.
– Chciałem rozmawiać z Alem Traynorem.
– Przykro mi, ale agent Traynor już tu nie pracuje. Robert doznał wstrząsu.
– Jak to?
– Został przeniesiony.
– Przeniesiony?
– Tak.
– Gdzie?
– Do Boise. Ale upłynie nieco czasu, nim się tam zamelduje. Sądzę, że nawet dosyć sporo.
– Czemu?
Ostatniej nocy, kiedy biegał po parku Rock Creek, został potrącony przez samochód. Kierowca zbiegł. Da pan wiarę? Ten skurczybyk musiał być zalany w pestkę. Wjechał wozem na ścieżkę dla biegaczy. Ciało Traynora zostało odrzucone na odległość ponad dwunastu metrów. Może się z tego nie wygrzebać.
Robert odłożył słuchawkę. Umysł pracował mu gorączkowo. Co tu się, u diabła, dzieje? Monte Banks, niby takie niewiniątko, jest osłaniany. Przed czym? Przez kogo? Jezu - pomyślał Robert. – W co takiego wpakowała się Susan?
Tego popołudnia złożył jej wizytę.
Przeprowadziła się do nowego, dwupoziomowego apartamentu w ekskluzywnej dzielnicy miasta. Ciekaw był, czy za wynajem płaci Krezus. Minęły tygodnie, odkąd ostatni raz widział Susan, i na jej widok zaparło mu dech.
– Wybacz, że się wtrącam w nie swoje sprawy, Susan. Wiem, obiecywałem, że nie będę.
– Powiedziałeś, że to coś poważnego.
– Tak. – Teraz, gdy już tu był, nie wiedział od czego zacząć. Susan, przyszedłem, by cię ratować. Roześmiałaby mu się prosto w twarz.
– Co się stało?
– Chodzi o Montego. Zmarszczyła brwi.
– Cóż znowu wymyśliłeś?
Nadszedł najtrudniejszy moment. Jak mógł jej powiedzieć, kiedy sam nie wiedział? Czuł jedynie, że coś jest nie w porządku. Monte Banks figurował w kartotece FBI z adnotacją: Nie ujawniać żadnych danych bez specjalnego upoważnienia. A jego zapytanie zostało przekazane bezpośrednio do ONI. Czemu?
– Wydaje mi się, że… że nie jest tym, za kogo się podaje.
– Nie rozumiem.
– Susan, skąd on wziął pieniądze? Spojrzała na niego zdumiona.
– Monte ma świetnie prosperującą firmę importowo-eksportową. Najstarsza przykrywka pod słońcem.
Powinien mieć nieco rozumu w głowie, a nie występować z jakąś niedowarzoną teorią. Poczuł się jak ostatni głupiec. Susan czekała na odpowiedź, której nie znał.
– Czemu pytasz?
– Po prostu… po prostu chciałem mieć pewność, że jest dla ciebie odpowiedni – powiedział niewyraźnie.
Och, Robercie – w jej głosie słychać było rozczarowanie.
– Zdaje się, że nie powinienem był przychodzić. – Absolutna racja, stary. - Wybacz mi.
Susan podeszła do niego i uścisnęła go.
– Rozumiem cię – powiedziała cicho.
Ale niczego nie rozumiała. Nie rozumiała, że niewinne zapytanie o Montego Banksa potraktowano jako poważne przekroczenie zasad gry, zameldowano o tym w Wywiadzie Marynarki, a człowieka, który próbował uzyskać informacje, zesłano gdzieś do zapadłej dziury.
Istniały inne sposoby zdobycia informacji i Robert ostrożnie kontynuował swoje próby. Zadzwonił do znajomego, pracującego w „Forbes Magazine”.
– Robert! Kopę lat. W czym mogę ci pomóc?
Robert powiedział mu.
– Monte Banks? Ciekawe, że właśnie jego wymieniłeś. Uważamy, że powinien znaleźć się na naszej liście czterystu najbogatszych ludzi, ale nie możemy uzyskać o nim żadnych konkretnych informacji. Może ty mógłbyś nam coś o nim powiedzieć?
Pudło.
Robert poszedł do biblioteki publicznej i poszukał nazwiska Montego Banksa w Kto jest kim. Nie było wymienione.
Udał się do działu mikrofilmówek i odszukał stare wydania „Washington Post”, mniej więcej z okresu, kiedy Monte Banks miał wypadek. Znalazł króciutką notatkę o katastrofie samolotu. Wspomniano o Banksie jako o przedsiębiorcy.
Wszystko to wyglądało dość niewinnie. Może się mylę - pomyślał Robert. – Może Monte Banks to uczciwy facet. Nasze władze nie chroniłyby go, gdyby był szpiegiem, kryminalistą lub przemytnikiem narkotyków… Cały sęk w tym, że wciąż nie mogę się pogodzić z odejściem Susan.
Bycie znów kawalerem oznaczało samotność, pustkę, dnie wypełnione pracą i bezsenne noce. Miewał napady rozpaczy i wtedy płakał. Płakał nad sobą i nad Susan, i nad wszystkim, co utracili. Wszędzie czuł obecność Susan. Mieszkanie było pełne pamiątek po niej. Roberta prześladowały wspomnienia; każdy pokój wypełniał głos Susan, jej śmiech, jej ciepło. Pamiętał cudowne, miękkie linie jej ciała, gdy naga czekała na niego w łóżku. Ból, który czuł, był nie do zniesienia.
Jego znajomi zaczęli się niepokoić.
– Nie powinieneś być sam, Robercie. Wkrótce ich głosy zlały się w zgodny chór:
– Mamy dla ciebie dziewczynę!
Były wysokie i piękne, niskie i powabne. Modelki, sekretarki, pracownice agencji reklamowych, rozwódki, prawniczki. Ale żadna z nich nie była Susan. Z żadną z nich nie miał nic wspólnego, a próby prowadzenia towarzyskich pogawędek z nieznajomymi, które go nic a nic nie interesowały, sprawiały, że czuł się jeszcze bardziej samotny. Robert nie miał ochoty z żadną z nich iść do łóżka. Chciał być sam. Chciał cofnąć film i od nowa napisać scenariusz. Z perspektywy czasu tak łatwo było dostrzec własne błędy; wiedział teraz, jak powinien rozegrać scenę z admirałem Whittakerem.
– CIA jest infiltrowane przez mężczyznę o pseudonimie Lis. Zastępca dyrektora zwrócił się z prośbą, byś go zdemaskował.
– Nie, panie admirale. Przykro mi. Wyjeżdżam z żoną na drugi miesiąc miodowy.
Chciał jeszcze raz przeżyć swe życie, zmieniając je tak, by miało szczęśliwe zakończenie. Ale było za późno. Los nie daje nam drugiej szansy. Został sam.
Sam robił zakupy, sam sobie gotował i gdy był w domu, sam raz w tygodniu chodził do osiedlowej pralni.
Życie Roberta składało się ze smutnych, samotnych dni. Ale najgorsze było jeszcze przed nim. Śliczna projektantka, którą spotkał w Waszyngtonie, kilkakrotnie do niego dzwoniła i zapraszała go na obiad. Robert początkowo się opierał, ale w końcu wyraził zgodę. Przygotowała wyborny obiad przy świecach tylko dla nich dwojga.
– Świetnie gotujesz – stwierdził Robert.
– Wszystko robię świetnie – oświadczyła, dając jednoznacznie do zrozumienia, co ma na myśli. – Chodź, udowodnię ci.
Położyła mu dłonie na biodrach i przesunęła językiem wokół jego ust.
Upłynęło już tyle czasu - pomyślał Robert. – Może zbyt dużo.
Poszli do łóżka i ku osłupieniu Roberta, była to jedna wielka katastrofa. Po raz pierwszy w życiu okazał się impotentem. Poczuł się upokorzony.
– Nie martw się, skarbie – powiedziała. – Wszystko wróci do normy.
Myliła się.
Robert przyszedł do domu zawstydzony, zgnębiony. Wiedział, że w wyniku jakiegoś nieracjonalnego, szalonego sposobu rozumowania, podświadomie uważa, że uprawianie miłości z inną kobietą oznacza zdradę Susan. Czy już kompletnie zgłupiałem?
Kilka tygodni później znów poszedł do łóżka, tym razem z młodą sekretarką z ONI. Zachowywała się w łóżku jak dzika tygrysica, wszelkimi sposobami próbowała go podniecić, ale na próżno. Robert pragnął jedynie Susan. Zaprzestał dalszych prób. Myślał, żeby zasięgnąć porady lekarza, ale się wstydził. Znał odpowiedź, ale nie rozwiązywało to jego problemu. Całą energię skierował na pracę zawodową. Susan dzwoniła do niego przynajmniej raz w tygodniu.
– Nie zapomnij odebrać koszul z pralni – mówiła. Lub – Poprosiłam moją dziewczynę, by u ciebie posprzątała. Założę się, że masz bałagan.
Każdy telefon sprawiał, że samotność stawała się jeszcze trudniejsza do zniesienia.
Zadzwoniła do niego w przeddzień swego ślubu.
– Robercie, chciałam ci powiedzieć, że jutro biorę ślub. Było mu trudno oddychać. Poczuł zawroty głowy.
– Susan…
– Kocham Montego – powiedziała – ale ciebie też kocham. Będę cię kochała do końca życia. Chcę, żebyś zawsze o tym pamiętał.
Cóż mógł jej na to odpowiedzieć?
– Robercie, dobrze się czujesz?
Jasne. Nic mi nie jest. Z wyjątkiem tego, że jestem pieprzonym eunuchem. Przymiotnik można opuścić.
– Robercie?
Nie mógł obarczać jej swoimi problemami.
– Zupełnie dobrze. Obiecaj mi tylko jedno, dobrze, kochanie?
– Wszystko, co w mojej mocy.
– Nie pozwól… nie pozwól, by zabrał cię w podróż poślubną w żadne z miejsc, gdzie byliśmy razem.
Odłożył słuchawkę, wyszedł do miasta i znów się upił.
Miało to miejsce rok temu. Cała ta historia należała już do przeszłości. Musiał pogodzić się z faktem, że Susan nie jest już jego żoną. Musiał żyć chwilą obecną. Musiał pracować. Nadeszła pora, by odbyć rozmowę z Lesliem Mothershedem, fotografem, który miał zdjęcia i nazwiska świadków; świadków poszukiwanych przez Roberta podczas ostatniego zadania, jakiego się podjął.
Leslie Mothershed znajdował się w stanie przewyższającym euforię. Natychmiast po powrocie do Londynu, ściskając swój bezcenny film, pospieszył do małej spiżarki, przerobionej na ciemnię, i sprawdził, czy wszystko ma pod ręką: pojemnik do wywoływania błon, termometr, klamerki do bielizny, cztery duże zlewki, stoper, wywoływacz, utrwalacz. Wyłączył światło i zapalił małą lampkę z czerwoną żarówką. Ręce mu się trzęsły, kiedy otwierał kasety i wyciągał filmy. Kilka razy głęboko odetchnął, by odzyskać równowagę. Tym razem nie może mi się nie udać - pomyślał. – Nie może. To dla ciebie, Mamo.
Ostrożnie przewinął filmy na szpule. Następnie umieścił je w pojemniku, do którego wlał wywoływacz, pierwszy z potrzebnych odczynników. Proces wymagał utrzymywania stałej temperatury 20° C i okresowego mieszania. Po jedenastu minutach odlał płyn i zalał szpule utrwalaczem.
Znowu zaczął się denerwować, przerażony, że popełni jakiś błąd. Usunął utrwalacz i przez kolejne dziesięć minut trzymał film w kąpieli wodnej. Następnie przez dwie minuty potrząsał pojemnikiem, do którego nalał uprzednio płyn neutralizujący, po czym kolejne dwanaście minut błony znów moczone były w wodzie. Trzydzieści sekund w specjalnym roztworze gwarantowało, że na negatywie nie będzie smug ani rys. Wreszcie Mothershed bardzo ostrożnie wyciągnął filmy, umocował je klamerkami do bielizny na żyłce i za pomocą gumowej wycieraczki usunął z błon ostatnie kropelki wody. Niecierpliwie czekał, aż negatywy wyschną.
Wreszcie nadszedł moment obejrzenia negatywów. Wstrzymując oddech, z bijącym gwałtownie sercem, Mothershed ujął pierwszy film i uniósł go pod światło. Idealne! Wprost idealne!
Prawdziwe klejnoty, najwybitniejsi fotograficy świata nie powstydziliby się takich zdjęć. Widoczny był każdy detal obcego statku kosmicznego, nie wyłączając ciał dwóch kosmitów spoczywających wewnątrz UFO.
Wzrok Mothersheda przykuły dwa szczegóły, na które poprzednio nie zwrócił uwagi. Przez pęknięcie w kosmicznym pojeździe dostrzegł trzy wąskie leżanki – a przecież było tylko dwóch kosmitów. Wydawało mu się również dziwne, że choć jeden z nich miał urwaną rękę, nie leżała nigdzie w pobliżu.
Może ta istota miała tylko jedną rękę - pomyślał Mothershed. – Mój Boże, te zdjęcia to prawdziwy majstersztyk! Matka miała rację, jestem geniuszem. Rozejrzał się po malutkim pokoiku. Następnym razem, kiedy będę wywoływał filmy, zrobię to w wielkiej, pięknej ciemni w moim domu przy Eaton Square.
Stał, dotykając swego skarbu, jak skąpiec macający złoto. Nie było na świecie takiego czasopisma ani gazety, które nie zrobiłyby wszystkiego, by zdobyć jego zdjęcia. Przez tyle lat te sukinsyny odrzucały jego prace, dołączając obraźliwe liściki. „Dziękujemy za przysłane zdjęcia, które niniejszym zwracamy. Nie odpowiadają naszym aktualnym potrzebom”. Albo: „Dziękujemy za pańskie prace. Zbyt przypominają zdjęcia już wcześniej przez nas publikowane”. Lub po prostu: „Zwracamy nadesłane nam przez pana zdjęcia”.
Przez całe lata błagał tych łobuzów o opublikowanie jego prac, a teraz oni będą się czołgali u jego stóp, a on będzie sobie kazał słono płacić.
Nie mógł się wprost doczekać tej chwili. Musi natychmiast zacząć działać. Ponieważ cholerny British Telecom odciął mu telefon jedynie dlatego, że opóźnił się kilka tygodni z uregulowaniem ostatniego rachunku, Mothershed wyszedł z domu, by poszukać automatu. Pod wpływem nagłego impulsu postanowił iść do Langana, modnego lokalu, i zafundować sobie wystawny obiad. Wprawdzie nie było go stać na jedzenie u Langana, ale jeśli cokolwiek było godne uczczenia, to właśnie to. Czyż wkrótce nie stanie się sławny i bogaty?
Kierownik sali posadził Mothersheda przy stoliku w rogu. Niespełna trzy metry dalej Leslie ujrzał dwie znajome twarze. Nagle uświadomił sobie, kim są jego sąsiedzi, i poczuł dreszczyk emocji. Michael Caine i Roger Moore we własnej osobie! Żałował, że jego matka już nie żyje i że nie będzie mógł jej o tym powiedzieć. Ubóstwiała czytać o gwiazdach filmowych. Mężczyźni śmiali się beztrosko i dobrze się bawili, a Mothershed nie mógł oderwać od nich wzroku. Ich spojrzenia prześlizgnęły się po nim. Pieprzone sukinsyny - pomyślał ze złością Leslie Mothershed. – Na pewno spodziewają się, że podejdę i poproszę ich o autograf. Cóż, za parę dni to oni będą prosili o mój. Będą się prześcigali, by przedstawić mnie swym znajomym. „Leslie, chciałbym, żebyś poznał Karola i Dianę, a to jest Fergie i Andrzej. Jak wiecie, Leslie jest tym facetem, który zrobił te słynne zdjęcia UFO”.
Gdy Mothershed skończył obiad, przeszedł obok gwiazdorów i skierował się na górę, do telefonu. W książce odszukał numer do redakcji Suną.
– Chciałbym rozmawiać z kierownikiem działu fotograficznego.
– Słucham, Chapman – odezwał się jakiś mężczyzna.
– Ile zapłacilibyście za zdjęcie UFO z dwoma kosmitami?
– Jeśli zdjęcia są dobre technicznie, możemy je opublikować jako przykład zgrabnego fotomontażu i…
– Tylko że to nie fotomontaż – odparł zjadliwie Mothershed. – Mam nazwiska dziewięciu godnych zaufania świadków, między innymi księdza, którzy potwierdzą, że zdjęcia są autentyczne…
Ton głosu mężczyzny uległ zmianie.
– Tak? A gdzie zostały zrobione zdjęcia?
– Nieważne – odparł Mothershed. Nie miał zamiaru dać się nakłonić do przekazania im jakichkolwiek informacji. – Czy jesteście zainteresowani?
– Jeśli może pan udowodnić autentyczność zdjęć, to owszem, bylibyśmy zainteresowani – oświadczył ostrożnie mężczyzna.
No pewnie - pomyślał rozradowany Mothershed.
– Będę z wami w kontakcie – powiedział i odwiesił słuchawkę.
Kolejne dwie rozmowy telefoniczne okazały się równie satysfakcjonujące. Mothershed musiał przyznać sam przed sobą, że zdobycie nazwisk i adresów świadków było genialnym posunięciem. W tej sytuacji nikt nie mógł mu zarzucić próby oszustwa. Te zdjęcia ukażą się na pierwszych stronach wszystkich najpoważniejszych gazet i czasopism świata. Opatrzone podpisem: „fotografował Leslie Mothershed”.
Przed opuszczeniem restauracji Mothershed nie mógł się oprzeć, by nie podejść do stolika, przy którym siedzieli dwaj gwiazdorzy.
– Przepraszam, że przeszkadzam, ale czy mogę prosić o autograf?
Roger Moore i Michael Caine uśmiechnęli się do niego uprzejmie.
Nabazgrali swoje nazwiska na serwetce i wręczyli ją fotografowi.
– Dziękuję.
Po wyjściu na ulicę Mothershed ze złością podarł autografy i wyrzucił je…
Wypchajcie się! - pomyślał. – Jestem od was ważniejszy!
Robert udał się do Whitechapel taksówką. Po przejechaniu przez City, handlową dzielnicę Londynu, skierowali się na wschód i dotarli do Whitechapel Road, w okolice, które sto lat temu zyskały sobie ponurą sławę jako tereny, na których działał Kuba Rozpruwacz. Wzdłuż Whitechapel Road ciągnęły się dziesiątki straganów, gdzie można było kupić wszystko: od ubrań i świeżych warzyw do dywanów.
Im byli bliżej miejsca zamieszkania Mothersheda, tym domy stawały się bardziej zniszczone. Pokryte obłażącą farbą mury z piaskowca upstrzone były napisami. Minęli pub Weaver’s Arms. To prawdopodobnie lokal Mothersheda - pomyślał Robert. Kolejny szyld głosił: „Walker-Bukmacher”… Mothershed pewnie obstawia tu konie.
W końcu dotarli do Grove Road 213A. Robert wysiadł z taksówki i przyjrzał się budynkowi. Był to brzydki, piętrowy dom, w którym wydzielono małe mieszkania. Jedno z nich zajmował człowiek, mający pełną listę poszukiwanych przez Roberta świadków.
Dzwonek u drzwi rozległ się akurat wtedy, gdy Leslie Mothershed siedział w pokoju, rozmyślając nad swoim niespodziewanym szczęściem. Uniósł wzrok, wystraszony, przepełniony nagłym, niewytłumaczalnym lękiem. Odgłos dzwonka powtórzył się. Mothershed zgarnął swoje cenne zdjęcia i pospieszył do ciemni. Wsunął fotografie między stos starych odbitek, a następnie wrócił do pokoju i otworzył drzwi wejściowe. Ujrzał przed sobą nieznajomego.
– Słucham pana?
– Pan Leslie Mothershed?
– Tak. Czym mogę panu służyć?
Czy mogę wejść?
– Nie wiem jeszcze. A o co chodzi?
Robert wyciągnął legitymację Ministerstwa Obrony i machnął nią Mothershedowi przed nosem.
– Jestem tu służbowo, panie Mothershed. Możemy rozmawiać tu albo w ministerstwie. – Był to blef, ale Robert spostrzegł strach, malujący się na twarzy fotografa.
Leslie Mothershed głośno przełknął ślinę.
– Wprawdzie nie wiem, o czym pan mówi, ale… proszę wejść.
Robert wkroczył do ponurego pomieszczenia. Usiłowano w nim stworzyć pozory zamożności, ale na pewno nie było to miejsce, gdzie mieszka się z wyboru.
– Czy mógłby mi pan wyjaśnić, jaki jest powód pańskiej wizyty? – Mothershed postarał się, by w jego głosie zabrzmiała lekka irytacja.
– Przyszedłem, by zadać parę pytań na temat wykonanych przez pana ostatnio zdjęć.
Wiedział! Domyślił się, kiedy tylko usłyszał dzwonek. Te sukinsyny będą próbowały odebrać mi mój skarb! Cóż, nie pozwolę na to.
– O jakich zdjęciach pan mówi?
– O tych, które zrobił pan na miejscu katastrofy UFO – cierpliwie wyjaśnił Robert.
Mothershed gapił się przez chwilę na Roberta, udając zdziwienie, a następnie zmusił się do śmiechu.
– Ach, te! Żałuję, że nie mogę ich panu dać.
– A więc zrobił pan te zdjęcia?
– Próbowałem zrobić.
– Jak to, próbował pan?
– Nie wyszły – Mothershed odchrząknął nerwowo. – Zawiódł aparat. Już drugi raz coś takiego mi się przytrafiło. – Wyraźnie się rozgadał. – Wyrzuciłem nawet negatywy. Były do niczego. Zmarnowałem tylko film. A wie pan, jakie drogie są teraz filmy.
Me umie kłamać - pomyślał Robert. – Wyraźnie wpada w panikę.
– Wielka szkoda – powiedział ze współczuciem Robert. – Te zdjęcia byłyby niezwykle pomocne. – Nie wspominał o spisie pasażerów. Jeśli Mothershed nie chce się przyznać do posiadania zdjęć, nie przyzna się również do tego, że ma adresy świadków. Robert rozejrzał się wokół. Zdjęcia i lista muszą być ukryte gdzieś tutaj. Nietrudno będzie je odnaleźć. Mieszkanie składało się z małego pokoju dziennego, sypialni i łazienki; jedne drzwi sprawiały wrażenie prowadzących do pomieszczenia gospodarczego. W żaden sposób nie zmusi mężczyzny do przekazania mu materiałów. Nie miał żadnych podstaw, by zażądać ich wydania. A chciał zdobyć zdjęcia i spis świadków, zanim zjawi się SIS i je skonfiskuje. Koniecznie potrzebny mu był ten wykaz.
– Tak – westchnął Mothershed. – Te zdjęcia byłyby warte majątek.
– Proszę mi opowiedzieć o tym statku kosmicznym – powiedział Robert.
Mothershed mimo woli wzdrygnął się. Ta straszna scena na zawsze pozostanie w jego pamięci.
– Nigdy tego nie zapomnę – powiedział. – Pojazd zdawał się… pulsować. Jakby żył. Było w nim coś groźnego. I ci dwaj martwi kosmici w środku.
– Czy może mi pan powiedzieć coś o pasażerach autobusu?
No pewnie - z dumą pomyślał Mothershed. – Mam ich nazwiska i adresy.
– Niestety nie, a to z tej prostej przyczyny, że nie jechałem tym autobusem. Nie znałem tych ludzi – oświadczył Mothershed, starając się ukryć zdenerwowanie.
– Rozumiem. Cóż, dziękuję panu za pomoc, panie Mothershed. Doceniam pańską dobrą wolę. Przykro mi, jeśli chodzi o te zdjęcia.
– Mnie również – powiedział Mothershed. Obserwował, jak drzwi zamykają się za nieznajomym, i pomyślał triumfująco: Udało się! Przechytrzyłem tych sukinsynów!
Robert, stojąc na korytarzu, badał zamek u drzwi. Stary model. Wystarczy parę sekund, by go otworzyć. Rozpocznie obserwację w środku nocy i poczeka do rana, póki fotograf nie wyjdzie na miasto. Kiedy już będę dysponował listą pasażerów, reszta zadania będzie dziecinnie prosta.
Robert wynajął pokój w hoteliku niedaleko mieszkania Mothersheda i zadzwonił do generała Hilliarda.
– Panie generale, mam nazwisko angielskiego świadka.
– Chwileczkę. W porządku. Może pan mówić, panie poruczniku.
– Leslie Mothershed. Mieszka w Whitechapel. Grove Road 213A.
– Wspaniale. Spowoduję, by władze brytyjskie porozmawiały z nim.
Robert nie wspomniał o liście pasażerów ani o zdjęciach. To były jego asy w rękawie.
Bar Reggiego znajdował się w małym zaułku niedaleko Brompton Road. Był to niewielki lokal, którego klientelę stanowili głównie pracujący w okolicy urzędnicy i sekretarki. Na ścianach wisiały plakaty ze sławnymi piłkarzami, a widniejące między afiszami skrawki muru nie widziały pędzla od czasów konfliktu sueskiego.
Telefon za kontuarem zadzwonił dwa razy, nim słuchawkę podniósł potężny mężczyzna, ubrany w zatłuszczony sweter. Miał wygląd typowego mieszkańca East Endu, choć w lewym oku nosił złoty monokl. Powód, dla którego go używał, stawał się oczywisty dla każdego, kto przyjrzał mu się z bliska – drugie oko miał szklane, a do tego w kolorze żywego błękitu, powszechnie spotykanego na plakatach turystycznych.
– Tu Reggie.
– Mówi Bishop.
– Słucham pana – Reggie ściszył głos do szeptu.
– Nazwisko naszego klienta brzmi Mothershed. Imię Leslie. Mieszka przy Grove Road 213A. Proszę jak najszybciej wykonać rozkaz. Jasne?
– Może pan uważać zadanie za wykonane.
Leslie Mothershed pogrążony był w marzeniach. Wyobrażał sobie właśnie, że udziela wywiadu przedstawicielom prasy światowej. Wypytywali go o olbrzymi zamek, który dopiero co kupił w Szkocji, o chateau na południu Francji, o ogromny jacht. Czy to prawda, że królowa zwróciła się do pana, by został pan oficjalnym fotografem dworu? Tak. Powiedziałem, że poinformuję ją o swojej decyzji. A teraz, panie i panowie, proszę mi wybaczyć, ale jestem już spóźniony na swój program w BBC…
Z zamyślenia wyrwał go dźwięk dzwonka. Spojrzał na zegarek. Jedenasta. Czyżby wrócił tamten człowiek? Podszedł do drzwi i ostrożnie je uchylił. W progu stał mężczyzna jeszcze niższy od Mothersheda (była to pierwsza rzecz, na którą zwrócił uwagę fotograf) o chudej bladej twarzy, w grubych okularach na nosie.
– Przepraszam – odezwał się nieśmiało. – Proszę wybaczyć, że niepokoję pana o takiej porze. Mieszkam niedaleko stąd. Z tabliczki na zewnątrz wynika, że jest pan fotografem.
– I co z tego?
– Czy robi pan zdjęcia do paszportów?
Czy Leslie Mothershed robi zdjęcia do paszportów? Człowiek, do którego wkrótce będzie należał cały świat? To zupełnie, jakby poprosić Michała Anioła o odmalowanie łazienki.
– Nie – odparł niegrzecznie i chciał zatrzasnąć drzwi.
– Naprawdę nie chciałbym panu zawracać głowy, ale jestem w straszliwym położeniu. O ósmej rano wylatuje samolot do Tokio, a dopiero co zauważyłem, że odkleiła mi się fotografia w paszporcie. Szukałem wszędzie, ale nigdzie jej nie ma. Bez zdjęcia w paszporcie nie wpuszczą mnie na pokład. – Mały człowieczek był bliski łez.
Przykro mi – powiedział Mothershed – ale nie mogę panu pomóc.
– Jestem gotów zapłacić sto funtów.
Proponować sto funtów właścicielowi zamku, chateau i jachtu? To była zniewaga.
Nieznajomy nie poddawał się.
– Mogę dać więcej. Dwieście, a nawet trzysta funtów. Widzi pan, muszę lecieć tym samolotem, bo inaczej stracę pracę.
Trzysta funtów za zdjęcie do paszportu? Nie biorąc pod uwagę wywołania, zajmie mu to dziesięć sekund. Mothershed zaczął sobie przeliczać. Wyszło mu tysiąc osiemset funtów za minutę. Tysiąc osiemset funtów za minutę czyniło sto osiem tysięcy funtów za godzinę. Przy ośmiogodzinnym dniu pracy dawałoby to osiemset sześćdziesiąt cztery tysiące funtów dziennie. W ciągu tygodnia przyniosłoby mu to…
– Zgadza się pan?
Ego Mothersheda zaczęło się zmagać z chciwością; chciwość zwyciężyła. Przyda mi się małe kieszonkowe.
– Niech pan wejdzie – powiedział Mothershed. – Proszę stanąć na tle tej ściany.
– Dziękuję. Wynagrodzę to panu odpowiednio.
Mothershed żałował, że nie ma polaroidu. Wtedy wszystko byłoby znacznie prostsze. Wziął aparat fotograficzny i polecił:
– Proszę się nie ruszać.
Dziesięć sekund później było po wszystkim.
– Wywołanie zajmie trochę czasu – oświadczył Mothershed… – Proszę przyjść za…
– Jeśli nie sprawi to panu różnicy, wolę zaczekać tutaj.
– Jak pan sobie życzy.
Mothershed zabrał aparat do ciemni, schował go do czarnej torby, wyłączył światło, zapalił lampkę z czerwoną żarówką i wyciągnął film. Nie będzie się z tym bawił. Zdjęcia paszportowe i tak zawsze wychodzą fatalnie. Minęło jakieś piętnaście minut; Mothershed był w trakcie wywoływania błony, kiedy poczuł dym. Uniósł głowę. Czy mu się wydaje? Nie. Swąd stawał się coraz silniejszy. Mothershed spróbował otworzyć drzwi. Tak jakby się zacięły. Fotograf naparł z całych sił. Drzwi nie puszczały.
– Halo! – krzyknął. – Co tam się dzieje?
Nikt mu nie odpowiedział.
– Halo! – Zaparł się ramieniem o drzwi, ale odniósł wrażenie, jakby zastawiono je czymś ciężkim. – Proszę pana!
Nie otrzymał odpowiedzi. Dobiegł go jedynie głośny trzask. Zapach dymu był zupełnie wyraźny. Mieszkanie się paliło. Prawdopodobnie dlatego mężczyzna wyszedł. Poszedł wezwać pomoc. Leslie Mothershed z całej siły walnął barkiem w drzwi, ale te ani drgnęły.
– Ratunku! – krzyknął. – Wyciągnijcie mnie stąd!
Dym zaczął się przedostawać przez szparę przy podłodze; Mothershed czuł żar płomieni, ogarniających drzwi. Było mu coraz trudniej oddychać. Zaczął się dusić. Rozerwał kołnierzyk, łapczywie chwytając powietrze. W płucach czuł ogień. Zaczynał tracić przytomność. Padł na kolana.
– O Boże, proszę, nie pozwól mi teraz umierać. Nie teraz, kiedy mam zostać sławny i bogaty…
– Mówi Reggie.
– Zadanie wykonane?
– Tak jest. Trochę nam się przypalił, ale jest gotów na czas.
– Świetnie.
Kiedy o drugiej w nocy Robert pojawił się na Grove Road, by rozpocząć obserwację, ujrzał olbrzymi zator. Ulica zastawiona była samochodami służb miejskich, wozem straży pożarnej, karetkami pogotowia i trzema radiowozami. Robert utorował sobie drogę przez tłum gapiów, by sprawdzić powód zamieszania. Cały budynek stał w płomieniach. Ze swojego miejsca Robert widział, że mieszkanie na pierwszym piętrze, zajmowane przez fotografa, było kompletnie zniszczone.
– Jak do tego doszło? – zapytał strażaka.
– Jeszcze nie wiemy. Proszę się odsunąć.
– W tym domu mieszka mój kuzyn. Czy nic mu się nie stało?
– Przykro mi – odezwał się strażak głosem pełnym współczucia. – Właśnie go wynoszą.
Robert ujrzał dwóch sanitariuszy, przeciskających się do karetki z noszami, na których leżało ciało.
– Zatrzymałem się u niego – powiedział Robert. – Są tam wszystkie moje rzeczy. Chciałbym wejść i…
Strażak potrząsnął głową.
– Na nic by się to nie zdało, proszę pana. Z tego mieszkania nie zostało nic prócz popiołu.
Nie zostało nic prócz popiołu. Również ze zdjęć i bezcennej listy nazwisk i adresów pasażerów.
Oto, na co mi się zdał ten nieprawdopodobny łut szczęścia - pomyślał gorzko Robert.
Dustin Thornton jadł obiad w biurze Willarda Stone’a w wytwornej, prywatnej jadalni swego teścia. Był podenerwowany. Zawsze czuł się nieswojo w obecności swego wpływowego teścia.
Natomiast Willard Stone był w doskonałym nastroju.
– Wczoraj jadłem kolację z prezydentem. Powiedział mi, że jest bardzo zadowolony z twojej pracy, Dustinie.
– Bardzo mi miło.
– Świetnie się spisujesz. Pomagasz uchronić nas przed hordami.
– Hordami?
– Hordami tych, którzy chcieliby rzucić ten potężny kraj na kolana. Ale musimy się mieć na baczności nie tylko przed wrogami z zewnątrz. Również przed tymi, którzy udają, że służą naszej ojczyźnie, a w rzeczywistości nie wypełniają swych obowiązków. Tymi, którzy nie wykonują rozkazów.
– Wolnomyślicielami.
– Otóż to, Dustinie. Wolnomyślicielami. Muszą zostać ukarani. Jeśli…
Do pokoju wszedł jakiś mężczyzna.
– Przepraszam, panie Stone. Przybyli goście. Czekają na pana.
– Dziękuję – powiedział Stone i zwrócił się do swego zięcia: – Musisz dokończyć obiad sam, Dustinie. Mam coś ważnego do załatwienia. Może kiedyś będę ci mógł powiedzieć więcej na ten temat.
Ulice Zurychu pełne były osobliwie wyglądających istot, o dziwnych kształtach – niezgrabnych olbrzymów o wielkich, groteskowych figurach, malutkich oczkach i skórze koloru ugotowanej ryby. Byli mięsożerni; nie znosiła cuchnącej woni, wydzielanej przez ich ciała. Niektóre osobniki płci żeńskiej miały na sobie skóry zwierzęce, pozostałości po mordowanych przez nich stworzeniach. Wciąż jeszcze znajdowała się w szoku po okropnym wypadku, który spowodował śmierć jej towarzyszy.
Przebywała na Ziemi przez cztery cykle, które mieszkańcy planety nazywali „dobą”, i przez cały ten czas nie miała niczego w ustach. Było jej słabo z pragnienia. Jedyna woda, którą mogła pić – to deszczówka; natknęła się na jej zbiornik w gospodarstwie rolnym, ale od czasu jej przybycia na planetę nie padało już więcej. Pozostała woda na Ziemi nie nadawała się do picia. Weszła do pomieszczenia, w którym tubylcy spożywali posiłki, ale nie mogła znieść panującego tam smrodu. Próbowała żywić się surowymi warzywami i owocami, ale były bez smaku, zupełnie niepodobne do soczystego jedzenia rosnącego tam, skąd przybywała.
Nazywali ją Urocza. Była wysoka, dumna i piękna, miała błyszczące, zielone oczy. Po opuszczeniu miejsca katastrofy przybrała postać Ziemianki i zmieszała się z tłumem przechodniów, przez nikogo nie zauważona.
Siedziała przy stole na twardym, niewygodnym krześle, skonstruowanym odpowiednio do budowy ludzkiego ciała, i czytała w myślach siedzących wokół ludzi.
Najbliższy stolik zajmowali dwaj mężczyźni.
– Franz, to jedyna okazja w życiu – mówił jeden z nich. – Na początek wystarczy zainwestować tylko pięćdziesiąt tysięcy franków. Przecież masz tyle, prawda?
Słyszała również jego myśli. No, dalej, ty świnio. Muszę dostać prowizję.
– Pewnie, ale nie wiem…- Musiałbym pożyczyć od żony.
– Czy kiedykolwiek źle wyszedłeś na moich radach? – No, zdecyduj się.
– To dużo pieniędzy. – Nigdy mi tyle nie da.
– Ale za to jakie możliwości otwierają się przed tobą. Masz szansę zarobić miliony. – Zgódź się.
– Dobra. – Może uda mi się sprzedać część jej biżuterii.
No, chwała Bogu! - Nigdy nie będziesz tego żałował, Franz. – Zawsze jeszcze możesz to sobie odpisać z podatków.
Urocza nie miała pojęcia, co znaczyła ta rozmowa.
W samym kącie restauracji siedzieli przy stoliku mężczyzna i kobieta. Rozmawiali cicho. Wytężyła słuch, by usłyszeć, o czym mówią.
– Jezu Chryste! – jęknął mężczyzna. – Jak, do diabła, mogłaś zajść w ciążę? – Ty głupia dziwko!
– A jak myślisz? – Tylko i wyłącznie za sprawą twego kutasa!
Zajść w ciążę, to znaczy spodziewać się potomstwa; te istoty, podobnie jak ziemskie zwierzęta, rozmnażały się niezwykle prymitywnie, używając do tego genitaliów.
– I co zamierzasz teraz zrobić, Tino? – Musisz usunąć ciążę.
– A jak ci się wydaje? Obiecałeś, że powiesz o nas swojej żonie. – Ty załgany sukinsynu.
– Słuchaj, skarbie, powiem jej, tylko że teraz jest nieodpowiedni moment. – Byłem głupi, że w ogóle zacząłem z tobą kręcić. Powinienem był wiedzieć, że nic dobrego z tego nie wyniknie.
– Nieodpowiedni moment? A co ja mam powiedzieć, Paul? Już nawet nie wierzę, że mnie kochasz. – Błagam, powiedz, że mnie kochasz.
– Przecież wiesz, że cię kocham. Rzecz w tym, że moja żona przeżywa teraz trudny okres. – Nie mam zamiaru jej stracić.
– Ja również przechodzę teraz trudny okres. Nie rozumiesz? Spodziewam się twojego dziecka. – I niech pęknę, jeśli się ze mną nie ożenisz. Z oczu zaczęła jej kapać woda.
– Uspokój się, skarbie. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze. Tak samo jak ty pragnę tego dziecka. – Muszę ją namówić na skrobankę.
Przy stole obok nich siedział samotny mężczyzna.
Obiecali mi. Powiedzieli, że wynik gonitwy jest ustalony, że nie mogę stracić, a ja, jak ostatni kretyn, dałem im wszystkie pieniądze. Muszę znaleźć jakiś sposób, by je zwrócić do kasy, zanim przyjdzie kontrola.
Nie zniósłbym więzienia. Już prędzej bym się zabił. Przysięgam na Boga, że popełniłbym samobójstwo.
Przy innym stoliku mężczyzna i kobieta pogrążeni byli w rozmowie.
– …to wcale nie tak. Po prostu mam ten śliczny domek w górach i pomyślałem sobie, że dobrze by ci zrobiło, gdybyś tam wyjechała na weekend i odpoczęła. – Spędzimy razem masę czasu, odpoczywając w łóżku, cherie.
– Sama nie wiem, Claude. Nigdy jeszcze nie wyjeżdżałam z mężczyzną. – Ciekawe, czy w to uwierzył.
– Oui, ale to nie będzie miało nic wspólnego z seksem. Po prostu kiedy powiedziałaś, że potrzebny ci odpoczynek, przyszedł mi na myśl ten domek. Będziemy tam mieszkali jak brat z siostrą. – I przekonamy się, jak to jest z tą miłością kazirodczą.
Urocza nie zdawała sobie sprawy z tego, że ludzie, siedzący przy poszczególnych stolikach, mówili różnymi językami, bo jej umysł był zdolny wszystko przetłumaczyć tak, by stało się to dla niej zrozumiałe.
Muszę znaleźć sposób skontaktowania się ze statkiem bazą - pomyślała. Wyciągnęła mały, mieszczący się w dłoni, srebrzysty nadajnik. Było to urządzenie do neuronowego systemu łączności, w którego skład wchodziła żywa substancja organiczna i metaliczny stop z innej galaktyki. Substancja organiczna zawierała tysiące pojedynczych komórek; w miarę jak zamierały jedne, powstawały następne, zapewniając tym samym stałą liczbę wiązań. Niestety, dylitowy kryształ, który uruchamiał nadajnik, oderwał się i gdzieś zaginął. Starała się skontaktować ze swoim statkiem, ale bez kryształu nadajnik był bezużyteczny.
Spróbowała zjeść jeszcze jeden liść sałaty, ale nie mogła już dłużej znieść smrodu. Podniosła się i ruszyła w stronę drzwi. Kasjerka zawołała za nią:
– Chwileczkę, panienko. Nie zapłaciła pani za jedzenie.
– Przepraszam. Nie mam waszych środków płatniczych.
– Powie to pani na policji.
Urocza spojrzała kasjerce w oczy i obserwowała, jak kobietę ogarnia bezwładność. Następnie odwróciła się i wyszła na ulicę.
Muszę odszukać kryształ. Czekają na wiadomość ode mnie. Spróbowała się maksymalnie skoncentrować. Ale obraz był zamazany i zniekształcony. Wiedziała, że bez wody wkrótce zginie.
DZIEŃ PIĄTY
Berno, Szwajcaria
Robert znalazł się w ślepym zaułku. Nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo liczy na uzyskanie wykazu nazwisk od Mothersheda. Wszystko rozwiało się jak dym - pomyślał. – Dosłownie. Zgubił trop. Powinienem był zdobyć wykaz, kiedy byłem w mieszkaniu Mothersheda. Będę miał nauczkę… nauczkę! Ależ oczywiście. Myśl, błąkająca się gdzieś po głowie, nagle stała się wyraźna. Hans Beckerman powiedział: Affenarsch! Wszyscy pasażerowie byli tak podekscytowani tym UFO i tymi martwymi istotami w środku, a ten staruch narzekał, że musimy się spieszyć, by na czas dojechać do Berna, bo ma przygotować jakiś wykład do wygłoszenia na uniwersytecie. Nie był to zbyt pewny ślad, ale jedyny, jakim dysponował Robert.
Wynajął samochód na lotnisku w Bernie i pojechał na uniwersytet. Skręcił z Rathausgasse, głównej ulicy Berna, i ruszył ku Langgass-Strasse, gdzie mieścił się Uniwersytet Berneński. Zajmował kilka budynków, z których główny, wielki, trzypiętrowy, murowany gmach miał dwa skrzydła i potężne, kamienne rzygacze, zdobiące dach. W każdym rogu dziedzińca przed budynkiem wznosiły się szklane świetliki nad salami wykładowymi, a spory park na tyłach uniwersytetu ciągnął się aż do rzeki Aare.
Robert wspiął się po schodach do gmachu administracji i wszedł do holu recepcyjnego. Jedyna informacja, jaką uzyskał od Beckermana, to to, że pasażer był Niemcem i że przygotowywał wykład na poniedziałek.
Jakiś student wskazał mu drogę do administracji. Za biurkiem siedziała potężna kobieta. Ubrana była w prosty kostium, szyty na miarę, na nosie miała okulary w czarnej oprawce, a włosy upięła w kok. Kiedy Robert wchodził do pokoju, uniosła wzrok.
– Bitte?
Robert wyciągnął legitymację.
– Interpol. Prowadzę śledztwo i byłbym wdzięczny za pomoc, Freulein…
– Frau. Frau Schreiber. Jakie śledztwo?
– Szukam pewnego profesora. Zmarszczyła brwi.
– Jak się nazywa?
– Nie wiem.
– Nie zna pan jego nazwiska?
– Nie. Wiem, że na państwa zaproszenie kilka dni temu wygłosił tu wykład. Am Montag.
– Zapraszani przez nas profesorowie codziennie wygłaszają wiele wykładów. Jaką dziedziną wiedzy się zajmuje?
– Słucham?
– Czego uczy? – W jej tonie można było wyczuć zniecierpliwienie. – Z jakiego przedmiotu miał wykład?
– Nie wiem.
Nie ukrywała irytacji.
– Tut mir leid. Nie mogę panu pomoc. I mam zbyt dużo pracy, by zajmować się takimi niepoważnymi sprawami… – zaczęła się odwracać.
– To wcale nie jest takie niepoważne – zapewnił ją Robert. – Es ist sehr dringend. - Pochylił się i dodał cicho: – Widzę, że muszę pani uchylić rąbka tajemnicy. Profesor, którego szukamy, należy do gangu zajmującego się stręczycielstwem.
Usta Frau Schreiber ze zdziwienia przybrały kształt litery „o”.
– Interpol jest na jego tropie od miesięcy. Według naszych informacji to Niemiec i piętnastego bieżącego miesiąca wygłosił tu odczyt. – Wyprostował się. – Jeśli nam pani nie pomoże, będziemy zmuszeni przeprowadzić oficjalne śledztwo. Oczywiście, rozgłos…
– Nein, nein! - krzyknęła. – Uniwersytet nie może być w nic takiego zamieszany – sprawiała wrażenie wyraźnie zaniepokojonej. – Powiedział pan, że kiedy on tu wykładał?
– Piętnastego. W poniedziałek.
Frau Schreiber wstała i podeszła do szafki z dokumentami. Otworzyła ją i przerzuciła kilka teczek. Z jednej wyciągnęła parę kartek.
– Proszę bardzo. Piętnastego gościliśmy trzech profesorów, którzy wygłosili wykłady.
– Człowiek, o którego mi chodzi, jest Niemcem.
Wszyscy byli Niemcami – zauważyła chłodno Frau Schreiber. Zajrzała do trzymanych w ręku papierów. – Jeden wykład był z ekonomii, jeden z chemii i jeden z psychologii.
– Czy mogę na to rzucić okiem?
Niechętnie wręczyła Robertowi teczkę.
Uważnie przestudiował dokumenty. Na każdym podane było nazwisko, adres domowy i telefon.
– Mogę panu zrobić kopie, jeśli pan sobie życzy.
– Nie, dziękuję – zapamiętał nazwiska i numery. – Żaden z nich nie jest tym, którego szukamy.
Frau Schreiber odetchnęła z ulgą.
– No i dzięki Bogu! Stręczycielstwo! To wykluczone, byśmy mogli być zamieszani w coś takiego.
– Przepraszam, że niepotrzebnie zawracałem pani głowę.
Robert wyszedł i skierował się do budki telefonicznej. Najpierw zadzwonił do Berlina.
– Profesor Streubel?
– Ja.
– Tu biuro turystyczne Sunshine Tours. Kiedy w ubiegłą niedzielę podróżował pan z nami po Szwajcarii, zostawił pan w naszym autokarze okulary i…
– Nie wiem, o czym pan mówi – mężczyzna sprawiał wrażenie poirytowanego.
– Był pan w Szwajcarii czternastego, prawda, panie profesorze?
– Nie. Piętnastego. By wygłosić odczyt na Uniwersytecie Berneńskim.
– I nie uczestniczył pan w naszej wycieczce autokarowej?
– Nie mam czasu na takie głupstwa. Jestem człowiekiem niezwykle zajętym – powiedział i odłożył słuchawkę.
Drugi telefon był do Hamburga.
– Profesor Heinrich?
– Tak, przy aparacie.
– Tu biuro turystyczne Sunshine Tours. Czy był pan w Szwajcarii czternastego bieżącego miesiąca?
– A czemu pan pyta?
– W jednym z naszych autokarów znaleźliśmy pańską teczkę, panie profesorze, i…
– To jakaś pomyłka. Nie brałem udziału w żadnej wycieczce autokarowej.
– Nie uczestniczył pan w naszej imprezie na Jungfrau?
– Już panu powiedziałem, że nie.
– Przepraszam, że pana niepokoiłem. Następnie połączył się z Monachium.
– Profesor Otto Schmidt?
– Tak.
– Panie profesorze, tu biuro turystyczne Sunshine Tours. Mamy pańskie okulary, które zostawił pan w naszym autobusie parę dni temu i…
– To jakaś pomyłka.
Robertowi zamarło serce. Wykorzystał wszystkie możliwości. Nie pozostało mu już nic, czego mógłby się uchwycić!
– Mam swoje okulary – ciągnął profesor. – Nie zgubiłem ich.
W Roberta wstąpiła otucha.
– Jest pan pewien, profesorze? Brał pan udział w wycieczce na Jungfrau czternastego, prawda?
– Tak, tak, ale mówiłem już panu, że nic nie zgubiłem.
– Bardzo panu dziękuję, panie profesorze. – Robert odłożył słuchawkę. Udało się!
Robert wykręcił kolejny numer i po dwóch minutach rozmawiał już z generałem Hilliardem.
– Chciałem panu zameldować o dwóch sprawach – powiedział Robert. – Ten świadek z Londynu, o którym panu mówiłem…
– Tak?
– Ostatniej nocy zginął podczas pożaru.
– Naprawdę? Niedobrze.
– Zgadzam się, generale. Ale zdaje się, że natrafiłem na kolejnego świadka. Poinformuję pana, jak tylko się upewnię na sto procent.
– Czekam na pański telefon, panie poruczniku.
Generał Hilliard meldował Janusowi.
– Porucznik Bellamy zidentyfikował kolejnego świadka.
– Świetnie. Członkowie komisji zaczynają się już niecierpliwić. Wszyscy się martwią, że historia wyjdzie na jaw, zanim SDI będzie można wprowadzić w życie.
– Wkrótce będę miał dla pana więcej informacji.
– Nie potrzebne mi informacje, oczekuję wyników.
– Tak jest.
Plattenstrasse to spokojna uliczka w mieszkaniowej dzielnicy Monachium; stojące przy niej budynki z szarego piaskowca skupione są jeden obok drugiego, jakby dla bezpieczeństwa. Dom numer pięć niczym nie różnił się od sąsiednich. Na klatce schodowej znajdowały się skrzynki na listy. Mała tabliczka pod jedną z nich głosiła: „Profesor Otto Schmidt”. Robert nacisnął guzik dzwonka.
Drzwi mieszkania otworzył wysoki, szczupły mężczyzna z grzywą rozwianych siwych włosów. Ubrany był w rozciągnięty sweter, w ustach trzymał fajkę. Robert zastanawiał się, czy właśnie nie zmaterializowało się modelowe wyobrażenie profesora uniwersytetu, które sobie stworzył.
– Profesor Schmidt?
– Tak.
– Czy mogę z panem zamienić kilka słów? Jestem…
– My już chyba ze sobą rozmawialiśmy – przerwał mu profesor Schmidt. – To pan dzwonił do mnie dziś rano. Potrafię bezbłędnie rozpoznawać ludzkie głosy. Proszę wejść.
– Dziękuję. – Robert wszedł do środka. Ściany pokoju od podłogi do sufitu zastawione były regałami pełnymi książek. Zresztą książki leżały wszędzie: na stołach, na podłodze, na krzesłach. Nieliczne meble sprawiały wrażenie wstawionych po dłuższym namyśle.
– Nie pracuje pan w żadnym szwajcarskim biurze podróży, prawda?
– Cóż, jestem…
– Jest pan Amerykaninem.
– Tak.
– I pańska wizyta nie ma nic wspólnego z moimi okularami, które wcale nie zginęły.
– Cóż… nie, proszę pana.
– Interesuje pana UFO, które widziałem. To było bardzo niezwykłe przeżycie. Zawsze podejrzewałem, że mogą istnieć, ale nigdy nie myślałem, że je zobaczę.
– To musiał być okropny wstrząs.
– Rzeczywiście był.
– Czy może mi pan opisać ten pojazd?
– Sprawiał wrażenie… sprawiał wrażenie niemal żywego. Biło od niego jakby pulsujące światło. Niebieskie. Nie, raczej szarawe. Nie jestem… nie jestem pewny.
Przypomniał sobie słowa Mandela: „Otaczało je światło o zmieniających się barwach. Najpierw było niebieskie… potem zielone”.
– Było pęknięte i w środku widziałem dwie istoty. Małe… o wielkich oczach. Ubrane w rodzaj srebrzystych kombinezonów.
– Czy może mi pan coś powiedzieć o współpasażerach?
– Współpasażerach autobusu?
Tak.
Profesor wzruszył ramionami.
– Nic o nich nie wiem. Nikogo z nich nie znałem. Myślałem o czekającym mnie nazajutrz wykładzie i prawie nie zwracałem uwagi na innych pasażerów.
Robert czekał, obserwując twarz profesora.
– Jeśli to panu pomoże – powiedział profesor – to mogę panu powiedzieć, z jakich państw byli niektórzy z nich. Uczę chemii, ale studia nad fonetyką to moje hobby.
– Wdzięczny będę za wszystko, co pan pamięta.
– Był tam włoski ksiądz, Węgier, Amerykanin z teksaskim akcentem, Anglik, Rosjanka…
– Rosjanka?
– Tak. Ale nie z Moskwy. Sądząc po jej akcencie z Kijowa lub najbliższych okolic.
Robert czekał, ale profesor milczał.
– Nie słyszał pan przypadkiem, by któryś z nich wymienił nazwisko lub wspomniał coś o swojej pracy?
– Przykro mi. Już panu mówiłem, myślałem o swoim wykładzie. Miałem trudności ze skoncentrowaniem się. Teksańczyk i ksiądz siedzieli obok siebie. Teksańczyk ani na moment nie przestawał mówić. To było bardzo denerwujące. Nie wiem, ile ten ksiądz zrozumiał z jego gadania.
– Ksiądz…
– Miał rzymski akcent.
– Czy może mi pan jeszcze coś o nich powiedzieć?
Profesor wzruszył ramionami.
– Obawiam się, że nie. – Zaciągnął się fajką. – Przykro mi, że na niewiele się panu przydałem.
Nagle Robertowi przyszła do głowy pewna myśl.
– Powiedział pan, że jest pan chemikiem?
– Tak.
– Czy nie zechciałby pan rzucić na coś okiem, panie profesorze.- Robert sięgnął do kieszeni i wyciągnął kawałek metalu, który podarował mu Beckerman. – Czy może mi pan powiedzieć, co to jest takiego?
Profesor Schmidt wziął przedmiot do ręki i w miarę, jak mu się przyglądał, wyraz jego twarzy zmieniał się.
– Skąd… skąd pan to ma?
– Niestety, nie mogę panu powiedzieć. Czy wie pan, co to jest?
– Wygląda na część urządzenia nadawczego.
– Jest pan pewien? Obrócił przedmiot w ręku.
– Ten kryształ to dylit. Występuje niezwykle rzadko. Widzi pan te rowki? Wskazują, że element ten stanowi część większego urządzenia. Sam metal jest… mój Boże, nigdy czegoś podobnego nie widziałem! – W jego tonie słychać było podniecenie. – Czy mógłby mi pan to zostawić na kilka dni? Chciałbym przeprowadzić kilka analiz spektrograficznych tej substancji.
– Niestety, to niemożliwe – odparł Robert.
– Ale…
– Przykro mi – Robert odebrał ten dziwny przedmiot.
Profesor próbował ukryć swoje rozczarowanie.
– Może będzie mi pan mógł to kiedyś przynieść. Czy da mi pan swoją wizytówkę? Jeśli sobie jeszcze coś przypomnę, zadzwonię do pana.
Robert zaczął grzebać po kieszeniach.
– Zdaje się, że nie mam przy sobie wizytówek.
– Właśnie tak sobie pomyślałem – powiedział wolno profesor Schmidt.
– Porucznik Bellamy na linii. Generał Hilliard podniósł słuchawkę.
– Słucham, poruczniku?
– Kolejnym świadkiem był profesor Schmidt. Mieszka przy Plattenstrasse 5 w Monachium.
– Dziękuję, panie poruczniku. Natychmiast powiadomię władze niemieckie.
Robert już chciał powiedzieć: „Obawiam się, że to ostatni świadek, jakiego udało mi się odnaleźć”, ale coś go powstrzymało. Nie znosił przyznawać się do porażki. A przecież nie miał już żadnego śladu. Teksańczyk i ksiądz. Ksiądz z Rzymu. Jeden spośród miliona innych księży. I nie było sposobu, by go zidentyfikować. Mam dwa wyjścia - pomyślał Robert. – Mogę się poddać i wrócić do Waszyngtonu, albo pojechać do Rzymu i jeszcze raz spróbować…
Bundesverfassungsschutzamt, centrala Biura Ochrony Konstytucji, znajduje się w centrum Berlina, przy Neumarkterstrasse. Jest to potężny, szary, trudny do opisania gmach, niczym się nie wyróżniający wśród okolicznych budynków. Wewnątrz, w sali konferencyjnej na pierwszym piętrze, szef departamentu, inspektor Otto Joachim, czytał depeszę. Przeczytał ją dwa razy, następnie sięgnął po stojący na biurku czerwony telefon.
DZIEŃ SZÓSTY
Monachium, Niemcy
Otto Schmidt zdążając następnego ranka do swego laboratorium chemicznego, myślał o rozmowie, którą poprzedniego wieczoru odbył z Amerykaninem. Skąd mógł pochodzić ten dziwny przedmiot? Był niezwykły, profesor nigdy z czymś podobnym się nie zetknął. A Amerykanin zaintrygował go. Powiedział, że interesują go pasażerowie autobusu. Dlaczego? Bo wszyscy widzieli UFO? Czy chciano ich ostrzec, by milczeli? Jeśli tak, to czemu Amerykanin nic mu nie powiedział? Dzieje się coś dziwnego - doszedł do wniosku profesor. Wszedł do laboratorium, zdjął marynarkę i powiesił ją na wieszaku. Włożył fartuch, by ochronić ubranie przed zabrudzeniem, i podszedł do stołu, przy którym od wielu tygodni pracował nad pewnym eksperymentem chemicznym. Jeśli mi się uda - pomyślał – może to oznaczać Nagrodę Nobla. Wziął zlewkę z wodą destylowaną i zaczął wlewać jej zawartość do pojemnika, wypełnionego żółtym płynem. Dziwne. Nie przypominam sobie, by był tak jaskrawożółty.
Nastąpiła potworna eksplozja. Laboratorium zostało wysadzone w powietrze, a odłamki szkła i szczątki ludzkie rozprysnęły się na ścianach.
PILNE
ŚCIŚLE TAJNE
BFV DO WYŁĄCZNEJ WIADOMOŚCI ZASTĘPCY DYREKTORA NSA
EGZ. NR 1 Z (1) EGZ.
DOTYCZY OPERACJI „SĄD OSTATECZNY”
4. OTTO SCHMIDT – ZLIKWIDOWANY
KONIEC WIADOMOŚCI
Robert przeoczył informację o śmierci profesora. Był już w drodze do Rzymu na pokładzie samolotu Alitalii.
Dustina Thorntona rozsadzała energia. Posiadał teraz władzę, ale działała ona na niego jak narkotyk. Pragnął mieć jej coraz więcej. Jego teść, Willard Stone, obiecywał mu, że wprowadzi go w jakieś tajemnicze, wąskie grono, ale jak dotąd nie spełnił swej obietnicy.
Zupełnie przypadkowo Thornton dowiedział się, że jego teść w każdy piątek gdzieś znika. Thornton zadzwonił, by umówić się z nim na obiad.
– Przykro mi – odpowiedziała mu sekretarka Willarda Stone’a – ale pan Stone wyjechał na cały dzień.
– Och, to wielka szkoda. A w przyszły piątek?
– Przykro mi, panie Thornton. W przyszły piątek pana Stone’a również nie będzie.
Dziwne. A jeszcze bardziej zdziwiło Thorntona, gdy zadzwonił dwa tygodnie później i otrzymał identyczną odpowiedź. Gdzie w każdy piątek znika staruszek? Nie grał w golfa ani nie miał żadnego hobby.
Narzucała się tylko jedna odpowiedź: kobieta. Żona Willarda Stone’a pochodziła z bardzo wpływowej i bogatej rodziny. Była kobietą władczą i posiadała równie silny charakter, jak jej mąż. Nie należała do osób, tolerujących jakiekolwiek miłostki małżonków. Jeśli Stone ma romans - pomyślał Thornton – to mi się już nie wykręci. Musiał to sprawdzić.
Dysponując możliwościami, które dawało mu zajmowane stanowisko, Dustin Thornton, bardzo szybko mógłby się dowiedzieć, co takiego knuje jego teść, ale Thornton nie był głupi. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że wystarczy jeden fałszywy krok, a znajdzie się w ogromnych tarapatach. Willard Stone należał do ludzi, którzy nie akceptują jakiegokolwiek wtrącania się w ich życie. Thornton postanowił osobiście wszystko sprawdzić.
W następny piątek o piątej rano Dustin Thornton siedział skulony za kierownicą nie wzbudzającego żadnych podejrzeń forda taurusa, zaparkowanego kilkanaście metrów od okazałej posiadłości Willarda Stone’a. Na dworze panował przejmujący chłód i Thornton zadawał sobie pytania, co tu właściwie robi. Prawdopodobnie istniało zupełnie racjonalne wytłumaczenie dziwnego zachowania Stone’a. Tracę tylko czas - myślał Thornton. A jednak coś go tu trzymało.
O siódmej brama otworzyła się i pojawił się samochód. Prowadził Willard Stone. Zamiast jak zwykle korzystać z limuzyny, jechał małą, czarną furgonetką, używaną przez służbę. Thorntona ogarnęła fala triumfu. Teraz był już pewien, że odkrył jakąś tajemnicę. Ludzie na ogół postępują zgodnie z pewnym wzorcem, a Stone wyłamywał się z tego schematu. W grę musiała wchodzić inna kobieta.
Ostrożnie, zachowując dużą odległość, Thornton podążał za swym teściem przez puste ulice Waszyngtonu, aż znalazł się na drodze, prowadzącej do Arlington.
Trzeba to rozegrać bardzo delikatnie - pomyślał Thornton. – Nie będę go zbyt mocno przyciskać. Zbiorę jakie tylko się da informacje o jego kochance, a potem wyjawię mu wszystko. Powiem mu, że chodzi mi jedynie o niego. Na pewno zrozumie mnie właściwie. Ostatnią rzeczą, której by pragnął, jest skandal.
Dustin Thornton był tak pochłonięty własnymi rozważaniami, że niemal minął ulicę, w którą skręcił Willard Stone. Znajdowali się w ekskluzywnej dzielnicy mieszkaniowej. Czarna furgonetka zniknęła na długim, ocienionym drzewami podjeździe.
Dustin Thornton zatrzymał wóz, zastanawiając się, jak dalej postąpić. Czy powinien z miejsca zarzucić Willardowi Stone’owi niewierność małżeńską? Czy też raczej zaczekać, aż Stone wyjdzie, i najpierw porozmawiać z tą kobietą? A może powinien cichcem gromadzić dalsze informacje i dopiero, gdy dowie się wszystkiego, odbyć rozmowę ze swym teściem? Postanowił przeprowadzić rekonesans.
Thornton zaparkował samochód w bocznej uliczce i okrążył jednopiętrowy budynek, chcąc zajść do niego od tyłu. Teren otaczał drewniany parkan, ale nie stanowił on żadnej przeszkody. Thornton otworzył furtkę i wszedł do środka. Znalazł się w wielkim, starannie utrzymanym ogrodzie, w głębi którego wznosił się dom.
Ruszył cicho, kryjąc się w cieniu drzew, otaczających trawnik. Stanął przed drzwiami kuchennymi, zastanawiając się, jaki powinien być jego następny ruch. Potrzebował dowodu. Inaczej staruszek go wyśmieje. To, co się teraz działo w tym domu, mogło mieć decydujące znaczenie dla przyszłości Thorntona. Musiał koniecznie sprawdzić, co tam ma miejsce.
Ostrożnie nacisnął klamkę. Drzwi ustąpiły. Wślizgnął się do środka i znalazł się w wielkiej, staroświeckiej kuchni. Nikogo tu nie było. Thornton skierował się ku następnym drzwiom i nieco je uchylił. Znajdował się za nimi okazały hol wejściowy. W jego głębi ujrzał kolejne drzwi, które mogły prowadzić do biblioteki. Cicho zbliżył się do nich i stanął, nasłuchując. W całym domu panowała cisza jak makiem zasiał. Prawdopodobnie staruszek jest na górze, w sypialni.
Thornton podszedł do zamkniętych drzwi i uchylił je. Stanął w progu oszołomiony. W pokoju, wokół dużego stołu, siedziało dwunastu mężczyzn.
– Wejdź, Dustinie – powiedział Willard Stone. – Spodziewaliśmy się ciebie.
Rzym wywołał u Roberta bolesne wspomnienia. Spędzili tu z Susan miesiąc miodowy i teraz czekała go ciężka próba. Rzym to był Roberto, zarządzający hotelem Hassler w imieniu swej matki; choć częściowo głuchy, potrafił odczytywać mowę z ust, i to w pięciu językach. Rzym to były ogrody Villa d’Este w Tivoli i restauracja Sybilla, i zachwyt Susan nad setką fontann, stworzonych przez syna Lukrecji Borgii. Rzym to był Otello u stóp Hiszpańskich Schodów i Watykan, i Koloseum, i Forum, i Mojżesz Michała Anioła. Rzym to tartufi w Tre Scalini i śmiech Susan, i jej słowa: „Robercie, proszę, obiecaj mi, że zawsze będziemy tacy szczęśliwi”.
Co ja tu, u diabła, robię? - zastanawiał się Robert. – Nie mam najmniejszego pojęcia, co to za ksiądz, nie wiem nawet, czy jest w Rzymie. Trzeba się poddać, wrócić do domu i zapomnieć o tym wszystkim.
Ale coś mu na to nie pozwalało, jakiś upór, odziedziczony po dawno zapomnianym przodku. Jeszcze jeden dzień - postanowił Robert. Tylko jeden dzień.
Lotnisko Leonardo da Vinci było zatłoczone i Robertowi wydawało się, że co druga osoba to duchowny. Szukał księdza w mieście… ilu? Pięćdziesięciu tysięcy księży? Stu tysięcy? W taksówce, w drodze do hotelu Hassler, widział na ulicach tłumy mężczyzn w sutannach. To niemożliwe - pomyślał Robert. – Musiałem chyba stracić rozum.
W holu hotelu Hassler powitał go asystent kierownika.
Porucznik Bellamy! Jak miło znów pana ujrzeć.
– Dzień dobry, Piętro. Masz dla mnie pokój na jedną noc?
Ależ naturalnie! Dla pana zawsze.
Roberta zaprowadzono do tego samego pokoju, który zajmował poprzednio.
– Jeśli będzie pan czegoś potrzebował, panie poruczniku, proszę…
Potrzebny mi cud - pomyślał Robert. Usiadł na łóżku i spróbował zebrać myśli.
Czego mógł szukać w Szwajcarii ksiądz z Rzymu? Istniało kilka możliwości. Mógł wyjechać na wakacje albo udał się tam na jakiś synod. Był jedynym duchownym w autokarze. O czym to świadczy? O niczym. Może z wyjątkiem tego, że nie podróżował z grupą. Czyli że mógł to być wyjazd z wizytą do znajomych lub rodziny. Ale równie dobrze mógł podróżować z grupą, tylko że pozostałe osoby miały na ten dzień inne plany. Umysł Roberta dokonywał bezowocnych prób.
Zacznijmy od początku. W jaki sposób ksiądz dotarł do Szwajcarii? Istnieje dosyć duże prawdopodobieństwo, że nie ma samochodu. Mógł skorzystać z okazji, ale raczej przyleciał samolotem albo przyjechał pociągiem lub autobusem. Jeśli to były wakacje, nie miałby za dużo czasu. A więc załóżmy, że przyleciał samolotem. Takie rozumowanie prowadziło donikąd. Linie lotnicze nie rejestrują zawodów swych klientów. Nazwisko księdza figurowałoby jako jedno z wielu nazwisk na liście pasażerów. Ale jeśli podróżował z grupą…
Watykan, oficjalna rezydencja papieża, wznosi się majestatycznie na Wzgórzu Watykańskim, na zachodnim brzegu Tybru, w północno-zachodniej części Rzymu. Kopuła Bazyliki św. Piotra, zaprojektowana przez Michała Anioła, góruje nad olbrzymim placem, na którym przez okrągłą dobę spotkać można turystów różnych wiar.
Plac otaczają dwie półokrągłe kolumnady, których budowę ukończył Bernini w 1667 roku; składają się na nie 284 kolumny z marmuru, wzniesione w czterech rzędach, zwieńczone galerią, na której ustawiono 140 posągów. Robert był tu już kilkakrotnie, ale zawsze widok zapierał mu dech w piersiach.
Wnętrza Watykanu prezentowały się oczywiście jeszcze bardziej okazale. Uroda Kaplicy Sykstyńskiej, muzeum i Sali Rotonda jest nie do opisania.
Lecz tym razem Robert nie przyszedł tu jako turysta.
Odszukał Biuro Prasowe Watykanu w skrzydle gmachu, oddanym na potrzeby spraw świeckich. Młody człowiek za biurkiem był bardzo grzeczny.
– W czym mogę panu pomóc?
Robert mignął mu legitymacją.
– Jestem z magazynu Time. Piszę artykuł o kilku księżach, którzy w ubiegłym tygodniu brali udział w synodzie w Szwajcarii. Potrzebuję szczegółowych danych.
Mężczyzna przypatrywał mu się przez chwilę, a potem zmarszczył brwi.
– W ubiegłym miesiącu kilku duchownych brało udział w synodzie w Wenecji. Ostatnio żaden z naszych księży nie wyjeżdżał do Szwajcarii. Przykro mi, ale obawiam się, że nie będę mógł panu pomóc.
– To naprawdę bardzo ważne – odezwał się Robert z przejęciem. – W jaki sposób mógłbym uzyskać te dane?
– Księża, których pan szuka… do jakiego należą zakonu?
– Słucham?
– Jest wiele zakonów rzymskokatolickich. Są franciszkanie, marianie, benedyktyni, trapiści, jezuici, dominikanie i wiele innych. Proponuję, by udał się pan do zakonu, do którego należą, i spróbował się tam popytać.
Gdzie, u diabla, jest to „tam”? - pomyślał Robert.
– Czy ma pan jakieś inne sugestie?
– Niestety nie.
Ani ja - pomyślał Robert. – Znalazłem stóg. Ale nie potrafię znaleźć igły.
Opuścił Watykan i wałęsał się po ulicach Rzymu, nie zwracając uwagi na otaczających go ludzi, skoncentrowany na swym problemie. Na Piazza del Popolo wstąpił do ulicznej kafejki i zamówił Cinzano. Stało przed nim już jakiś czas nietknięte.
Na dobrą sprawę ksiądz wciąż jeszcze mógł być w Szwajcarii. Do jakiego zakonu należy? Nie wiem. I tylko profesor twierdził, że pochodził z Rzymu.
Pociągnął łyk napoju.
Późnym popołudniem odlatywał samolot do Waszyngtonu. Będę na jego pokładzie - postanowił Robert. – Poddaję się. Ta myśl zirytowała go. Wróci nie z tarczą, lecz na tarczy. No, pora się zbierać.
– Il conto, perfawre.
– Si, signore.
Robert leniwie rozejrzał się po placu. Naprzeciwko kawiarni był przystanek autobusowy. Do stojącego autobusu wsiadali ludzie. Wśród nich było dwóch księży. Robert obserwował, jak pasażerowie płacili za bilety i przesuwali się w głąb autobusu. Kiedy do konduktora doszli księża, uśmiechnęli się tylko i zajęli miejsca nie płacąc.
– Pański rachunek, signore - powiedział kelner.
Robert nie usłyszał go. Jego umysł pracował gorączkowo. Tu, w samym sercu kościoła katolickiego, księża cieszyli się pewnymi przywilejami. Istniała szansa, cień szansy, że…
Biura Swissairu mieszczą się przy Via Po 10, pięć minut drogi od Via Veneto. Wchodzącego Roberta powitał siedzący za kontuarem mężczyzna.
– Czy mogę się widzieć z kierownikiem?
– Ja jestem kierownikiem. W czym mogę panu pomóc? Robert machnął mu przed nosem legitymacją.
– Michael Hudson. Interpol.
– Czym mogę panu służyć, panie Hudson?
– Niektórzy międzynarodowi przewoźnicy skarżą się na nielegalne rabaty udzielane w Europie, a szczególnie w Rzymie. Zgodnie z międzynarodową konwencją…
– Przepraszam, panie Hudson, ale Swissair nie udziela zniżek. Wszyscy płacą za bilety zgodnie z taryfą.
– Wszyscy?
– Z wyjątkiem pracowników linii lotniczych, oczywiście.
– Nie udzielają państwo zniżek księżom?
– Nie. U nas płacą pełną cenę. U nas.
– Dziękuję panu – powiedział Robert i wyszedł.
Jego następnym przystankiem – i ostatnią szansą – była Alkalia.
– Nielegalne upusty? – kierownik patrzył na Roberta, zaintrygowany. – Udzielamy rabatu tylko naszym pracownikom.
– Nie dają państwo zniżek księżom?
Twarz kierownika rozpromieniła się.
– Ach, o to chodzi! Dajemy, ale całkowicie legalnie. Mamy urnowe z Kościołem katolickim.
Serce Roberta zabiło mocniej.
– Czyli jeśli ksiądz chce lecieć z Rzymu, na przykład do… do Szwajcarii, skorzysta z państwa usług?
– Cóż, tak będzie taniej. Więc raczej tak.
– Chcielibyśmy uaktualnić nasze dane komputerowe i byłbym wdzięczny, gdyby powiedział mi pan, ilu księży wyleciało w ciągu ostatnich dwóch tygodni do Szwajcarii – powiedział Robert. – Dysponuje pan takimi danymi, prawda?
– Oczywiście. Sporządzane są dla celów podatkowych.
– Naprawdę byłbym bardzo zobowiązany za tę informację.
– Chce pan wiedzieć, ilu księży wyleciało w ciągu ostatnich dwóch tygodni do Szwajcarii?
Tak. Do Zurychu lub Genewy.
– Chwileczkę. Sprawdzę w komputerze.
Pięć minut później wrócił z wydrukiem komputerowym.
– W okresie ostatnich dwóch tygodni do Szwajcarii poleciał Alitalią tylko jeden ksiądz. – Spojrzał na wydruk. – Opuścił Rzym siódmego i udał się do Zurychu. Powrót miał zabukowany na przedwczoraj.
Robert głęboko odetchnął.
– Jak się nazywa?
– Ojciec Romero Patrini.
– A adres?
Mężczyzna zerknął na kartkę.
– Mieszka w Oryieto. Jeśli potrzebuje pan bliższych… – uniósł wzrok.
Roberta już nie było.
DZIEŃ SIÓDMY
Orneto, Włochy
Zatrzymał samochód w miejscu, gdzie szosa numer S-71 robiła niezwykle ostry wiraż i skąd rozciągał się zapierający dech w piersi widok miasta, położonego na zboczu wulkanicznej skały. Oto starożytna siedziba Etrusków, ze słynną na cały świat katedrą i kilkoma kościołami; miejsce pobytu księdza, który był świadkiem katastrofy UFO.
Miasto robiło wrażenie nie tkniętego przez czas: wzdłuż brukowanych uliczek wznosiły się piękne, stare domy, a na targu na wolnym powietrzu okoliczni rolnicy sprzedawali świeże warzywa i drób.
Robert znalazł miejsce na zaparkowanie wozu na Piazza del Duomo, naprzeciwko katedry, i wszedł do świątyni. Olbrzymie wnętrze było pusle, starszy ksiądz właśnie zbierał się do wyjścia.
– Proszę księdza – odezwał się Robert – szukam miejscowego duchownego, który w ubiegłym tygodniu był w Szwajcarii. Może ksiądz…
Zakonnik cofnął się, na jego twarzy malowała się wrogość.
– Nie chcę o tym mówić. Robert spojrzał na niego zdumiony.
– Nie rozumiem. Chciałem jedynie odszukać…
– On nie jest od nas, tylko z parafii San Giovenale – powiedział duchowny i pospiesznie minął Roberta. Czemu zachował się tak niesympatycznie!
Kościół San Giovenale znajduje się w Quartiere Vecchio, barwnej dzielnicy pełnej średniowiecznych wież i starych kościołów. Jakiś młody kleryk pracował w przykościelnym ogrodzie. Na widok Roberta uniósł głowę.
– Boun giorno, signore.
– Dzień dobry. Szukam księdza, który w ubiegłym tygodniu był w Szwajcarii i…
– Tak, tak. Biedny ojciec Patrini. Spotkało go coś strasznego.
– Nie rozumiem. Co takiego strasznego?
– Ujrzał pojazd Szatana. Okazało się to ponad jego siły. Biedaczysko załamał się nerwowo.
– Przykro mi to słyszeć – powiedział Robert. – A gdzie jest teraz? Chciałbym z nim porozmawiać.
– Leży w szpitalu niedaleko Piazza di San Patrizin, ale wątpię, czy lekarze pozwolą mu się z kimkolwiek zobaczyć.
Robert stał wyraźnie zmartwiony. Człowiek przeżywający nerwowe załamanie zbytnio mu nie pomoże.
– Rozumiem. Bardzo księdzu dziękuję.
Szpital zajmował skromny, parterowy budynek na przedmieściach Orneto. Robert zaparkował samochód i wszedł do małego holu. Za biurkiem siedziała pielęgniarka.
– Dzień dobry – powitał ją Robert. – Chciałbym się zobaczyć z ojcem Patrinim.
– Mi scusi, ma… to niemożliwe. Nie wolno mu z nikim rozmawiać.
Robert postanowił, że teraz już nic go nie powstrzyma. Musiał podążać śladem wskazanym przez profesora Schmidta.
– Źle mnie pani zrozumiała – powiedział Robert przymilnie. – To ksiądz Patrini prosił mnie o spotkanie. Przyjechałem do Orneto na jego żądanie.
– On poprosił pana o spotkanie?
– Tak. Napisał do mnie do Ameryki. Przejechałem taki szmat drogi jedynie, by się z nim zobaczyć.
Pielęgniarka zawahała się.
– Sama nie wiem, co w tej sytuacji zrobić. Ksiądz jest bardzo chory. Molto.
– Nie ma wątpliwości, że ucieszy się na mój widok.
– Nie ma teraz żadnego lekarza… – Podjęła decyzję. – Dobrze, proszę iść do jego pokoju, signore, ale może tam pan być tylko kilka minut.
– To mi w zupełności wystarczy – powiedział Robert.
– Tędy, per piacere.
Ruszyli krótkim korytarzem, po którego obu stronach znajdowały się małe, schludne pokoiki. Pielęgniarka zaprowadziła Roberta do jednych z drzwi.
– Tylko kilka minut, signore.
– Grazie.
Robert wszedł do malutkiej sali. Leżący na łóżku mężczyzna przypominał blady cień w śnieżnej pościeli. Robert zbliżył się i powiedział cicho:
– Proszę księdza…
Duchowny odwrócił twarz i spojrzał na niego. Robert jeszcze nigdy nie widział w oczach człowieka takiej udręki.
– Proszę księdza, nazywam się…
Chwycił Roberta za rękę i wymamrotał:
– Pomóż mi. Musisz mi pomóc. Utraciłem wiarę. Całe życie modliłem się do Boga i Ducha Świętego, a teraz wiem, że Bóg nie istnieje. Istnieje tylko Antychryst i oto przyszedł po nas…
– Proszę księdza, jeśli…
– Widziałem go na własne oczy. Było ich tylko dwóch w szatańskim pojeździe, ale pojawią się następni! Przybędą kolejni! Poczekaj, a sam się przekonasz. Wszystkim nam pisane jest piekło.
– Proszę księdza, błagam, by mnie ksiądz wysłuchał. To, co ksiądz widział, to nie pojazd szatana. Widział ksiądz statek kosmiczny, który…
Duchowny puścił rękę Roberta i spojrzał na niego zupełnie przytomnym wzrokiem.
– Kim jesteś? Czego chcesz?
– Jestem przyjacielem – powiedział Robert. – Przyszedłem, by spytać księdza o wycieczkę autokarową po Szwajcarii.
– Autokar. Żałuję, że kiedykolwiek do niego wsiadłem. – Księdza znów zaczął ogarniać niepokój.
Robert nie chciał go naciskać, ale nie miał innego wyjścia.
– W tym autobusie siedział ksiądz obok mężczyzny. Teksańczyka. Odbył z nim ksiądz długą rozmowę, pamięta ksiądz?
– Rozmowa. Teksańczyk. Tak, przypominam sobie.
– Może wspomniał księdzu, gdzie dokładnie mieszka?
– Tak, pamiętam go. Przyjechał z Ameryki.
– Zgadza się, z Teksasu. Czy powiedział księdzu, gdzie dokładnie mieszka?
– Tak, tak. Powiedział mi.
– Gdzie, proszę księdza? Gdzie on mieszka?
– W Teksasie. Powiedział, że w Teksasie.
– Tak, świetnie – Robert zachęcająco kiwnął głową.
– Widziałem ich na własne oczy. Żałuję, że Bóg nie odebrał mi wzroku. Ja…
Proszę księdza, chodzi mi o tego człowieka z Teksasu. Czy powiedział, skąd jest? Czy wymienił jakąś nazwę?
– Tak. Teksas. I Ponderosa.
– Nie, to było w telewizji – nie poddawał się Robert. – Chodzi mi o prawdziwego człowieka. Siedział obok księdza…
Duchowny znów zaczął majaczyć.
– Nadchodzą! Oto Armageddon. Pismo święte kłamie! Istnieje Antychryst, który dokona najazdu na Ziemię. Strzeż się! Strzeż się! – zaczął głośno krzyczeć. – Widzę ich!
Do pokoju pospiesznie weszła pielęgniarka. Spojrzała na Roberta z naganą.
– Musi pan już wyjść, signore.
– Jeszcze tylko minutkę…
– No, signore. Adesso!
Robert rzucił na księdza ostatnie spojrzenie. Mężczyzna bredził coś od rzeczy. Robert odwrócił się w stronę drzwi. Nic więcej nie mógł zrobić. Zaryzykował, łudząc się, że duchowny zaprowadzi go do Teksańczyka, ale przegrał.
Robert wsiadł do samochodu i ruszył w kierunku Rzymu. A więc to koniec. Jedyne wskazówki, jakimi dysponował – jeśli można to było nazwać wskazówkami – to wzmianka o Rosjance, Teksańczyku i Węgrze. Nie widział możliwości dalszego prowadzenia poszukiwań. Szach-mat. To irytujące tyle już się dowiedzieć i teraz być zmuszonym do poddania się. Gdyby ksiądz pozostał przytomny wystarczająco długo, by udzielić mu potrzebnej informacji! Był już tak blisko. Co mu powiedział duchowny? Ponderosa. Staruszek naoglądał się za dużo filmów w telewizji i widocznie w gorączce skojarzył sobie Teksas z popularnym niegdyś serialem Bonanza. Ponderosa, zamieszkiwana przez fikcyjną rodzinę Cartwrightów. Ponderosa. Robert zwolnił i zjechał na skraj drogi, myśląc gorączkowo. Nagle zawrócił i pognał znów do Orvieto.
Pół godziny później rozmawiał z barmanem w małej trattorii przy Piazza delia Republika.
– Jakie piękne miasto – zagadnął Robert. – Bardzo spokojne.
– Och si, signore, jesteśmy tu bardzo szczęśliwi. Czy był pan już kiedyś we Włoszech?
– Część miesiąca miodowego spędziłem w Rzymie. Robercie, sprawiłeś, że ziściły się moje marzenia. Kiedy jeszcze byłam małą dziewczynką, pragnęłam zobaczyć Rzym.
– Ach, Rzym. Zbyt duży. Zbyt hałaśliwy.
Zgadzam się.
– Wiedziemy tu proste życie, ale jesteśmy szczęśliwi.
– Na wielu dachach zauważyłem anteny telewizyjne – rzucił Robert od niechcenia.
– O, tak. Jeśli o to chodzi, jesteśmy zupełnie na bieżąco.
– To widać. Ile stacji można odbierać w mieście?
– Tylko jedną.
– Spodziewam się, że oglądacie dużo programów amerykańskich?
– No, no. To stacja państwowa. Nadaje wyłącznie włoskie programy. Bingo!
– Dziękuję.
Robert zamówił rozmowę z admirałem Whittakerem. Telefon odebrała sekretarka.
– Biuro admirała Whittakera.
Robert spróbował je sobie wyobrazić. Był to zapewne jakiś niepozorny kącik, gdzie rząd trzyma nic nie znaczących ludzi, których już więcej nie potrzebuje.
– Czy mogę mówić z admirałem? Tu porucznik Robert Bellamy.
– Chwileczkę, panie poruczniku.
Robert ciekaw był, czy ktokolwiek zadawał sobie trud, by nadal utrzymywać stosunki z admirałem, niegdyś wpływową osobistością, a obecnie pionkiem, zawiadującym złomowaną flotą. Prawdopodobnie nie.
– Robercie, cieszę się, że cię słyszę – w głosie starego mężczyzny słychać było znużenie. – Skąd dzwonisz?
– Nie mogę panu powiedzieć.
– Rozumiem. Czy mogę ci w czymś pomóc?
– Tak, panie admirale. Jestem w niezręcznej sytuacji, bo zabroniono mi się z kimkolwiek kontaktować, a potrzebuję pomocy. Czy mógłby pan coś dla mnie sprawdzić?
– Przynajmniej spróbuję. Czego chciałbyś się dowiedzieć?
– Czy gdzieś w Teksasie jest ranczo Ponderosa.
– Jak w Bonanzie?
– Tak.
– Postaram się to sprawdzić. W jaki sposób mogę się z tobą skontaktować?
– Myślę, że lepiej będzie, jeśli sam do pana zadzwonię, panie admirale.
Zgoda. Daj mi godzinę lub dwie. Wszystko pozostanie tylko między nami.
– Dziękuję panu.
Robert odniósł wrażenie, że zmęczenie admirała zniknęło jak ręką odjął. W końcu poproszono go, by coś zrobił, nawet jeśli była to taka drobnostka, jak odnalezienie rancza.
Dwie godziny później Robert ponownie zadzwonił do admirała Whittakera.
– Czekałem na twój telefon – powiedział admirał. W tonie jego głosu przebijało zadowolenie. – Mam informację, której potrzebujesz.
– No i? – Robert wstrzymał oddech.
– Jest w Teksasie ranczo Ponderosa. Niedaleko Waco. Należy do Dana Wayne’a.
Robert odetchnął z ulgą.
– Bardzo panu dziękuję, panie admirale – odparł. – Po powrocie postawię panu obiad.
– Z niecierpliwością czekam na tę chwilę, Robercie.
Robert wykręcił następny numer, tym razem do generała Hilliarda.
– Odszukałem kolejnego świadka, we Włoszech. To wielebny ojciec Patrini.
– Ksiądz?
– Tak. Z Orneto. Jest w szpitalu, bardzo chory. Obawiam się, że władze włoskie nie będą się mogły z nim dogadać.
– Przekażę im to. Dziękuję, panie poruczniku.
Dwie minuty później generał Hilliard połączył się z Janusem.
– Znów skontaktował się ze mną porucznik Bellamy. Kolejny świadek to ksiądz. Wielebny ojciec Patrini z Orvieto.
– Zajmijcie się nim.
PILNE ŚCIŚLE TAJNE
NSA DO WYŁĄCZNEJ WIADOMOŚCI
ZASTĘPCY DYREKTORA SIFAR
EGZ. NR 1 Z (1) EGZ.
DOTYCZY OPERACJI „SĄD OSTATECZNY”
5. OJCIEC PATRINI – ORVIETO
KONIEC WIADOMOŚCI
Kwatera główna SIFAR mieści się na Via delia Pineta, w najbardziej na południe wysuniętej części Rzymu, na przedmieściach, otoczonych wiejskimi zabudowaniami. Jedyną rzeczą, która mogłaby zastanowić przygodnego przechodnia w niewinnie wyglądających, murowanych budynkach, zajmujących dwa kwartały ulic, był otaczający cały kompleks wysoki mur, zakończony drutem kolczastym, z wieżyczkami strażniczymi na każdym rogu. Znajdowała się za nim jedna z najbardziej zakonspirowanych i mniej znanych agencji bezpieczeństwa na świecie. Na zewnątrz kompleksu liczne tablice głosiły: Vietare passare oltre i limiti.
W środku, w urządzonym po spartańsku biurze na parterze budynku głównego, pułkownik Francesco Cesar studiował dopiero co otrzymaną pilną depeszę. Pułkownik, mężczyzna ledwie po pięćdziesiątce, muskularnej budowy ciała, o dziobatej twarzy, przypominającej pysk buldoga, po raz trzeci czytał wiadomość.
Czyli operacja „Dzień Sądu” weszła wreszcie w decydującą fazę. E una bella fregatura. Dobrze, że się do niej przygotowaliśmy - pomyślał Cesar. Znów spojrzał na telegram. Ksiądz.
Było już po północy, kiedy stolik pielęgniarek, mających nocny dyżur w szpitalu w Orvieto, minęła zakonnica.
– Chyba idzie się zobaczyć z signorą Fillipi – powiedziała siostra Tomasino.
– Albo ze staruszkiem Rigano. Obydwojgu niewiele już zostało życia.
Zakonnica przemknęła się cicho, a gdy znalazła się w korytarzu, ruszyła prosto do pokoju księdza. Spał spokojnie, z rękami złożonymi na piersiach, jakby w modlitwie. Promień światła księżycowego wkradł się przez zasłonę, kładąc się na twarzy księdza złotą smugą.
Zakonnica wyciągnęła spod habitu małe pudełeczko. Ostrożnie wyjęła piękny różaniec z rżniętego szkła i wsunęła go w dłonie księdza. Kiedy poprawiała paciorki, jednym z nich przejechała szybko po kciuku mężczyzny. Pojawiła się cienka smużka krwi. Zakonnica wyjęła z pudełka malutką buteleczkę i za pomocą zakraplacza ostrożnie wpuściła do otwartej rany trzy krople.
Wystarczyło parę sekund, by śmiertelna, szybko działająca trucizna spełniła swe zadanie. Zakonnica westchnęła, robiąc znak krzyża nad martwym mężczyzną. Wyszła równie cicho, jak się pojawiła.
PILNE ŚCIŚLE TAJNE
SIFAR DO WYŁĄCZNEJ WIADOMOŚCI
ZASTĘPCY DYREKTORA NSA
EGZ. NR 1 Z (1) EGZ.
DOTYCZY OPERACJI „SĄD OSTATECZNY”
5. OJCIEC PATRINI – ORVIETO
ZLIKWIDOWANY
KONIEC WIADOMOŚCI
Frank Johnson został zwerbowany, ponieważ walczył w oddziałach Zielonych Beretów w Wietnamie i był znany wśród towarzyszy walki jako „maszyna do zabijania”. Wojna stanowiła jego żywioł. Poza tym odznaczał się niezwykłą inteligencją i miał motywację do współpracy.
– Jest dla nas idealny – powiedział Janus. – Postępujcie z nim ostrożnie. Nie chcę go stracić.
Pierwsze spotkanie miało miejsce na terenie koszar. Rozmowę z Frankiem Johnsonem przeprowadził kapitan.
– Czy nie niepokoi cię postępowanie naszego rządu? – zapytał kapitan. – Jego pracami kieruje banda mięczaków, którzy chcą sprzedać nasz kraj. Powinniśmy być mocarstwem nuklearnym, ale ci przeklęci politycy nie pozwalają budować nowych reaktorów. Jeśli chodzi o dostawy ropy naftowej, jesteśmy zależni od tych cholernych Arabów, ale czy nasze władze zezwalają nam prowadzić wiercenia pod dnem morza? A skądże. Bardziej martwią się o ryby niż o ludzi. Czy dostrzegasz w tym jakiś sens?
– Rozumiem, do czego zmierzasz – odparł Frank Johnson.
– Wiedziałem, że zrozumiesz, bo jesteś inteligentny – mówiąc obserwował twarz Johnsona. – Jeśli Kongres nie robi nic, by ratować nasz kraj, musimy to zrobić my.
Frank Johnson sprawiał wrażenie zaskoczonego.
– My?
– Tak – Na dziś wystarczy - pomyślał kapitan. – Porozmawiamy o tym jeszcze.
Następna rozmowa była bardziej konkretna.
– Frank, jest grupa patriotów, która chce chronić nasz świat. To bardzo wpływowi dżentelmeni. Utworzyli komitet. Żeby wykonać swe zadanie, mogą być zmuszeni do naruszenia niektórych praw, ale w rezultacie przyniesie to błogosławione skutki dla wszystkich. Nie chciałbyś im pomóc?
– Nawet bardzo – uśmiechnął się Frank Johnson.
Tak się zaczęło. Następne spotkanie odbyło się w Ottawie, w Kanadzie, gdzie Frank Johnson poznał niektórych członków komitetu. Reprezentowali interesy kilku państw.
– Jesteśmy dobrze zorganizowani – wyjaśnił Frankowi Johnsonowi jeden z członków komitetu. Istnieje ścisły podział kompetencji. Dysponujemy Sekcją Propagandy, Werbunkową, Taktyczną, Łączności i Szwadronem Śmierci. Mamy powiązania niemal ze wszystkimi organizacjami wywiadowczymi na świecie.
– Ma pan na myśli dyrektorów…?
– Nie, nie dyrektorów. Zastępców. Praktyków, którzy wiedzą, co w trawie piszczy, którzy wiedzą, w jakim niebezpieczeństwie znalazły się nasze kraje.
Spotkania odbywały się w różnych zakątkach świata – w Szwajcarii, Maroku, Chinach – a Johnson brał udział we wszystkich.
Minęło pół roku, nim pułkownik Johnson spotkał się z Janusem. To Janus po niego posłał.
– Otrzymuję doskonałe meldunki o pana pracy, pułkowniku. Frank Johnson uśmiechnął się.
– Lubię to, co robię.
– Właśnie to słyszałem. Pańska pozycja zawodowa umożliwia panu służenie nam daleko idącą pomocą.
Frank Johnson wyprostował się na krześle.
– Zrobię wszystko, co tylko będę mógł.
– Cieszę się. Na Farmie nadzoruje pan szkolenie tajnych agentów.
– Zgadza się.
– Ma pan okazję poznać tych ludzi oraz ich możliwości.
– Dokładnie tak.
– Chciałbym – powiedział Janus – by werbował pan tych, których uważa pan za najbardziej przydatnych dla naszej organizacji. Interesują nas tylko najlepsi.
– To dziecinnie proste – powiedział pułkownik Johnson. – Nie ma sprawy – zawahał się przez moment. – Chciałbym…
– Tak?
Tamto zadanie mogę wykonać bez żadnego trudu. A chciałbym dokonać czegoś więcej, czegoś poważniejszego. – Pochylił się do przodu. – Słyszałem o operacji „Dzień Sądu”. To coś w sam raz dla mnie. Chciałbym w niej uczestniczyć.
Janus siedział, przyglądając mu się przez moment. W końcu skinął głową.
– Świetnie, będzie pan w niej brał udział.
Johnson uśmiechnął się.
– Dziękuję. Nie będzie pan żałował swej decyzji. – Pułkownik Frank Johnson opuścił spotkanie bardzo zadowolony z siebie. Teraz będzie miał okazję pokazać im, co potrafi.
DZIEŃ ÓSMY
Waco, Teksas
Ten dzień nie był dla Dana Wayne’a specjalnie dobry. Mówiąc szczerze, był okropny. Właśnie wrócił z sądu okręgowego w Waco, gdzie musiał się stawić w związku z prowadzonym postępowaniem upadłościowym. Jego żona miała romans ze swym młodym lekarzem i wystąpiła o rozwód, zamierzając uzyskać połowę ich majątku (co mogło oznaczać połowę niczego, uprzedził Wayne jej adwokata). Jakby jeszcze tego było mało, musiał zabić jednego ze swych najlepszych byków. Dan Wayne czuł, że dostał od losu potężnego kopniaka. A przecież nie zrobił nic, by sobie na to wszystko zasłużyć. Był dobrym mężem i farmerem. Siedział teraz w swym gabinecie, zastanawiając się nad niewesołymi perspektywami na przyszłość.
Dan Wayne należał do ludzi dumnych. Dobrze znał wszystkie dowcipy o Teksańczykach, w których przedstawiano ich jako zarozumiałych fanfaronów. A on naprawdę czuł, że ma powód do dumy. Pochodził z Waco, bogatego, rolniczego rejonu w dolinie rzeki Brazos. Waco było nowoczesne, ale jednocześnie zachowało atmosferę z dawnych lat, gdy podstawę jego egzystencji stanowiły: bydło, bawełna i kukurydza, gdy było ważnym ośrodkiem akademickim i centrum kulturalnym. Wayne całym sercem kochał Waco i kiedy spotkał w szwajcarskim autokarze turystycznym włoskiego księdza, prawie pięć godzin opowiadał mu o swym mieście rodzinnym. Ksiądz powiedział mu, że z przyjemnością poćwiczy swój angielski, ale właściwie Dan nie dał mu dojść do słowa.
– Waco posiada wszystko – zwierzał się księdzu. – Wspaniały klimat – ani za zimno, ani za gorąco. W dzielnicy uniwersyteckiej, oprócz Uniwersytetu Baylor są dwadzieścia trzy szkoły wyższe. Mamy cztery dzienniki, dziesięć stacji radiowych i pięć telewizyjnych. Mamy muzeum poświęcone Wywiadowcom Teksańskim, które by księdza zadziwiło. Chodzi mi o to, że stworzyliśmy żywą legendę. Jeśli lubi ksiądz łowić ryby, to rzeka Brazos dostarcza wędkarzom niezapomnianych wrażeń. Poza tym mamy park safari i olbrzymie centrum sztuki. Zapewniam księdza, że Waco to miasto jedyne w swoim rodzaju. Musi ksiądz koniecznie do nas przyjechać.
A mały ksiądz uśmiechał się tylko i kiwał głową; Wayne ciekaw był, ile jego słuchacz zrozumiał z tego gadania.
Ojciec zostawił Danowi Wayne’owi czterysta hektarów ziemi, a on powiększył stado z dwóch tysięcy do dziesięciu tysięcy sztuk. Był też właścicielem ogiera-medalisty, wartego fortunę. A teraz te łobuzy próbują mu wszystko odebrać. To nie jego wina, że rynek bydła się załamał ani że zalegał ze spłatami kredytu hipotecznego. Bankierzy osaczyli go, by go zniszczyć, i jego jedynym ratunkiem było znalezienie kogoś, kto by kupił jego ranczo, spłacił wierzycieli i zapewnił mu jeszcze niewielki zysk.
Wayne usłyszał o jakimś bogatym Szwajcarze, szukającym rancza w Teksasie, więc poleciał do Zurychu, by się z nim spotkać. Okazało się jednak, że cała wyprawa była daremna. Ten mieszczuch wyobrażał sobie, że ranczo to pół hektara ziemi z kilkoma grządkami warzywnymi. Żeby to szlag trafił!
Jednak dzięki temu Dan Wayne znalazł się w autokarze wycieczkowym, którego pasażerowie byli świadkami niezwykłego wydarzenia. Czytał o latających talerzach, ale nigdy w nie nie wierzył. Teraz, niech mu Bóg świadkiem, uwierzył. Natychmiast po powrocie do domu zadzwonił do wydawcy lokalnej gazety.
– Johnny, widziałem najprawdziwszy latający talerz z parą śmiesznych istot na pokładzie.
– Co ty powiesz? Może masz jakieś zdjęcia, Dan?
– Nie. Zrobiłem parę, ale nie wyszły.
– Nie szkodzi. Wyślemy tam naszego reportera. Czy to miało miejsce na twoim ranczo?
– Nie. Jeśli chodzi o ścisłość, było to w Szwajcarii.
Zapanowała cisza.
– Aha. Cóż, jeśli przypadkiem wylądują drugi raz u ciebie, zadzwoń do mnie.
– Zaczekaj! Jeden facet, który też to wszystko widział, przyśle mi zdjęcia. – Ale Johnny już odłożył słuchawkę.
Wayne niemal zapragnął, by nastąpił najazd kosmitów. Może wytłukliby jego przeklętych wierzycieli. Usłyszał samochód na podjeździe. Wstał i podszedł do okna. Przybysz wyglądał na mieszkańca Wschodniego Wybrzeża.
Prawdopodobnie kolejny wierzyciel. Ostatnio wyrastali jak grzyby po deszczu.
Dan Wayne otworzył drzwi…
– Witam.
– Daniel Wayne?
– Przyjaciele nazywają mnie Dan. W czym mogę panu pomóc? Dan Wayne był zupełnie innym człowiekiem, niż się tego spodziewał Robert. Wyobrażał sobie, że spotka krzepkiego, odpowiadającego stereotypowi Teksańczyka. Tymczasem Dan Wayne był drobnym mężczyzną o arystokratycznych rysach, dość nieśmiałym w obejściu. Jedynie akcent zdradzał jego pochodzenie.
– Czy mógłby mi pan poświęcić parę minut swego czasu?
– To niemal jedyna rzecz, która mi jeszcze została – odparł Wayne. – A propos, nie jest pan przypadkiem wierzycielem?
– Wierzycielem? Nie.
– To dobrze. Proszę wejść.
Mężczyźni przeszli do pokoju. Był ogromny, wygodnie urządzony meblami w stylu westernowym.
– Przyjemnie tutaj – zauważył Robert.
– Dziękuję. Urodziłem się w tym domu. Czy mogę panu zaproponować coś do picia? Może coś zimnego?
– Nie, dziękuję.
– Proszę usiąść.
Robert usiadł na miękkiej, skórzanej kanapie.
– O czym chciał pan ze mną porozmawiać?
– O ile wiem, w ubiegłym tygodniu był pan na wycieczce autokarowej po Szwajcarii.
– Zgadza się. Czyżby moja była żona kazała mnie śledzić? Nie pracuje pan chyba dla niej?
– Nie, proszę pana.
– Och! – nagle wszystko zrozumiał. – Interesuje pana to UFO. Najbardziej dziwaczna rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem. Co chwila zmieniała kolor. I ci martwi kosmici! – przebiegł go dreszcz. – Do dziś śnią mi się po nocach.
– Panie Wayne, czy może mi pan coś powiedzieć o pozostałych pasażerach autobusu?
– Przykro mi, ale jeśli o to chodzi, nie mogę panu nic pomóc. To nie była zorganizowana grupa.
Wiem, ale przecież rozmawiał pan z innymi pasażerami, prawda?
– Mówiąc szczerze, miałem dużo spraw na głowie. Nie zwracałem specjalnie uwagi na moich towarzyszy podróży.
– Ale może zapamiętał pan coś o którymś z nich?
Dan Wayne milczał przez chwilę.
– No więc, był wśród nich włoski ksiądz. Trochę z nim rozmawiałem. Sprawiał wrażenie sympatycznego gościa. Muszę panu powiedzieć, że ten latający talerz bardzo nim wstrząsnął. Mówił coś o szatanie.
– Rozmawiał pan z kimś jeszcze?
Dan Wayne wzruszył ramionami.
– Właściwie nie… chociaż, chwileczkę. Zamieniłem parę słów z pewnym facetem, właścicielem banku w Kanadzie. – Przesunął językiem po wargach. – Prawdę mówiąc, mam trochę problemów finansowych z ranczem. Wygląda na to, że mogę je stracić. Nienawidzę tych przeklętych bankierów. To wszystko pijawki. Ale pomyślałem sobie, że ten może jest inny. Kiedy dowiedziałem się, że jest bankierem, zacząłem z nim rozmawiać na temat możliwości uzyskania jakiejś pożyczki. Ale okazał się taki sam, jak cała reszta. Absolutnie nie zainteresowała go moja sprawa.
– Powiedział pan, że pochodził z Kanady.
– Tak, z Fort Smith, to gdzieś na obszarze Terytoriów Północno-Zachodnich. Obawiam się, że to wszystko, co mogę panu powiedzieć.
Robert starał się nie okazywać swego podniecenia.
– Dziękuję, panie Wayne, bardzo mi pan pomógł – powiedział, wstając.
– To wszystko?
– Tak.
– Może zostanie pan na kolację?
– Nie, dziękuję. Muszę ruszać dalej. Życzę powodzenia w sprawach rancza.
– Dziękuję.
Fort Smith, Kanada, Terytoria Północno-Zachodnie. Robert czekał, aż do aparatu podejdzie generał Hilliard.
– Słucham, panie poruczniku?
– Znalazłem kolejnego świadka. Dan Wayne. Jest właścicielem Ponderosy, rancza w pobliżu Waco w Taksasie.
Bardzo dobrze. Poproszę, by nasze biuro w Dallas porozmawiało z nim.
PILNE ŚCIŚLE TAJNE
NSA DO WYŁĄCZNEJ WIADOMOŚCI ZASTĘPCY DYREKTORA DCI
EGZ. NR 1 Z (1) EGZ.
DOTYCZY OPERACJI „SĄD OSTATECZNY”
6. DANIEL WAYNE – WACO
KONIEC WIADOMOŚCI
W Langley w Wirginii zastępca dyrektora Centralnej Agencji Wywiadowczej dokładnie przestudiował depeszę. Numer sześć. Wszystko szło świetnie. Porucznik Bellamy spisywał się nadzwyczaj dobrze. Decyzja, by wybrać właśnie jego, okazała się słuszna. Janus miał rację. Ten człowiek miał zawsze rację. I posiadał władzę, by wprowadzać swoje decyzje w życie… Ogromną władzę… Dyrektor ponownie spojrzał na telegram. Trzeba wszystko tak załatwić, by wyglądało to na wypadek - pomyślał. – Nie powinno z tym być specjalnego kłopotu. Nacisnął guzik.
Mężczyźni przyjechali na ranczo ciemnoniebieską furgonetką. Było ich dwóch. Zaparkowali samochód na podwórzu i wysiedli, ostrożnie się rozglądając. W pierwszej chwili Dan Wayne pomyślał, że zjawili się, by zająć ranczo. Otworzył im drzwi.
– Dan Wayne?
– Tak. Co mogę…?
Nie zdołał dokończyć pytania.
Jeden z przybyłych zaszedł go od tyłu i mocno uderzył pałką w głowę.
Większy z mężczyzn przerzucił sobie nieprzytomnego farmera przez ramię i zaniósł go do stajni. Znajdowało się tu osiem koni. Nieznajomi minęli je i skierowali się do ostatniego boksu, w którym stał piękny, czarny ogier.
– To ten – odezwał się jeden z mężczyzn i położył Wayne’a na ziemi.
Jego towarzysz podniósł metalowy szpikulec, podszedł do drewnianej przegrody i z całych sił uderzył ogiera. Koń zarżał i stanął dęba. Mężczyzna ponownie go uderzył, tym razem w nozdrza. Ogier zaczął się miotać na małej przestrzeni jak oszalały, tłukąc o ściany boksu, szczerząc zęby i błyskając białkami oczu.
– Teraz – powiedział mniejszy z mężczyzn. Jego towarzysz podniósł ciało Dana Wayne’a i wrzucił je do boksu. Przez parę chwil obserwowali krwawą scenę, a następnie, usatysfakcjonowani, odwrócili się i wyszli.
PILNE ŚCIŚLE TAJNE
DCI DO WYŁĄCZNEJ WIADOMOŚCI
ZASTĘPCY DYREKTORA NSA
EGZ. NR 1 Z (1) EGZ.
DOTYCZY OPERACJI „SĄD OSTATECZNY”
6. DANIEL WAYNE – WACO
ZLIKWIDOWANY
KONIEC WIADOMOŚCI
DZIEŃ DZIEWIĄTY
Fort Smith, Kanada
Fort Smith na Terytoriach Północno-Zachodnich Kanady jest kwitnącym miasteczkiem, liczącym dwa tysiące mieszkańców, w większości farmerów i hodowców bydła oraz niewielu kupców. Ma surowy klimat, o długich mroźnych zimach, i jest świetnym przykładem darwinowskiej teorii o przeżywaniu tylko najlepiej przystosowanych osobników.
William Mann był właśnie jednym z takich dobrze przystosowanych. Urodził się w Michigan, ale w wieku trzydziestu kilku lat zahaczył o Fort Smith w czasie wyprawy wędkarskiej i doszedł do wniosku, że miejscowej społeczności potrzebny jest bank z prawdziwego zdarzenia. Wyeliminowanie jedynego konkurenta w okolicy zajęło Williamowi Mannowi niespełna dwa lata. Mann zarządzał bankiem tak, jak powinno się to robić. Matematyka była jego Bogiem i rygorystycznie pilnował, by zawsze wyjść na swoje. Do jego ulubionych historyjek należał dowcip o pewnym człowieku, który zwrócił się do bankiera o pożyczkę na opłacenie kosztów operacji umierającego syna. Kiedy petent przyznał, że nie ma żadnego zabezpieczenia, bankier wyrzucił go z gabinetu.
– Dobrze, pójdę sobie – oświadczył mężczyzna – ale muszę panu powiedzieć, że nigdy nie spotkałem nikogo równie nieczułego, jak pan.
– Chwileczkę – odpowiedział bankier. – Proponuję panu zakład. Jedno oko mam szklane. Jeśli zgadnie pan które, dam panu tę pożyczkę.
– Lewe – natychmiast odpowiedział mężczyzna. Bankier nie posiadał się ze zdumienia.
– Nikt tego nie wie. Jakim cudem pan to odgadł?
– Bardzo prosto – odparł człowiek. – Przez chwilę wydawało mi się, że w pańskim lewym oku dostrzegłem cień współczucia, więc od razu pomyślałem sobie, że musi być szklane.
Według Williama Manna była to świetna dykteryjka. W interesach nie można kierować się współczuciem. Trzeba patrzeć na wynik końcowy. Gdy inne banki w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych padały jeden po drugim, bank Williama Manna stawał się coraz mocniejszy. Mann przestrzegał kilku prostych zasad: żadnych kredytów na rozkręcenie interesu; żadnych zakupów bezwartościowych obligacji; żadnych pożyczek dla znajomych, których dzieci natychmiast muszą być operowane.
Wobec szwajcarskiego systemu bankowego Mann czuł respekt, graniczący z lękiem. Czarodzieje z Zurychu byli bankierami nad bankierami! Pewnego dnia William Mann postanowił pojechać do Szwajcarii, by porozmawiać z tamtejszymi bankierami i dowiedzieć się, czy istnieją jeszcze jakieś sposoby wyciśnięcia paru centów więcej z kanadyjskiego dolara. Przyjęto go uprzejmie, ale ostatecznie nie dowiedział się niczego nowego. Jego własne metody były godne podziwu i bankierzy szwajcarscy nie omieszkali mu o tym powiedzieć.
W dniu powrotu do domu Mann postanowił zafundować sobie wycieczkę w Alpy. Impreza go jednak nużyła. Widoki okazały się wprawdzie interesujące, ale wcale nie ładniejsze od pejzaży w okolicach Fort Smith. Jeden z pasażerów, Teksańczyk, ośmielił się próbować naciągnąć go na pożyczkę na bankrutującą farmę. Mann roześmiał mu się w twarz. Jedynym interesującym wydarzeniem podczas całej wycieczki była katastrofa tak zwanego latającego talerza. Mann ani przez moment nie wierzył, by wydarzyła się naprawdę. Był pewien, że została zaaranżowana przez władze szwajcarskie dla wywarcia wrażenia na turystach. Mann był w Disneylandzie i widział już rzeczy, wyglądające zupełnie jak prawdziwe, w rzeczywistości zaś sztuczne. To szklane oko Szwajcarii - pomyślał sardonicznie.
William Mann nie posiadał się ze szczęścia, kiedy znów znalazł się w domu.
Każda minuta bankiera była drobiazgowo zaplanowana, więc kiedy weszła sekretarka i powiedziała, że przyszedł do niego jakiś nieznajomy, w pierwszym odruchu Mann chciał się go pozbyć.
– Czego chce?
– Mówi, że pragnie przeprowadzić z panem wywiad. Pisze artykuł o bankierach.
To zmieniało postać rzeczy. Odpowiednia reklama była w interesach dobrą rzeczą. William Mann obciągnął marynarkę, przygładził włosy i powiedział:
– Wpuść go.
Jego gość był Amerykaninem. Staranny ubiór wskazywał na to, że pracował dla jednej z lepszych gazet.
– Pan Mann?
– Tak.
– Robert Bellamy.
– Sekretarka powiedziała, że chce pan o mnie napisać artykuł.
– Cóż, może nie tylko o panu – odrzekł Robert. – Ale z pewnością będzie w nim spora wzmianka o panu. Moja redakcja…
– Do jakiej gazety pan pisze?
– Do Wall Street Journal.
Ach, tak. Zapowiadało się wspaniale.
– Sądzimy w Journal, że większość bankierów jest zbyt odizolowana od tego, co dzieje się wokół nich. Rzadko podróżują, nie wyjeżdżają za granicę. Natomiast pan, panie Mann, cieszy się opinią człowieka bywałego w świecie.
– Tak, to prawda – skromnie przyznał Mann. – Jeśli mam być szczery, w zeszłym tygodniu wróciłem właśnie ze Szwajcarii.
– Naprawdę? Czy podobało się tam panu?
– Tak. Spotkałem się z kilkoma bankierami. Dyskutowaliśmy na temat gospodarki międzynarodowej.
Robert wyciągnął notes i zaczął notować.
– Czy miał pan również czas na przyjemności?
– Niespecjalnie. Aha, wziąłem udział w wycieczce autokarowej. Nigdy przedtem nie widziałem Alp.
Robert znów coś zapisał.
– Wycieczka. To dokładnie to, czego szukamy – odezwał się Robert zachęcająco. – Spodziewam się, że w autobusie zetknął się pan z ciekawymi ludźmi.
– Ciekawymi? – Pomyślał o Teksańczyku, próbującym pożyczyć pieniądze. – Bo ja wiem.
– Tak?
Mann spojrzał na niego. Dziennikarz najwidoczniej oczekiwał, że powie mu coś więcej. Z pewnością będzie w nim spora wzmianka o panu.
– Może ta Rosjanka. Robert zanotował.
– To ciekawe. Proszę powiedzieć mi o niej coś więcej.
– No cóż, zaczęliśmy ze sobą rozmawiać i wyjaśniłem jej, jak zacofana była Rosja i ku jakiej katastrofie zmierzała, póki nie zmieniła kursu.
– Ta rozmowa musiała wywrzeć na kobiecie duże wrażenie.
O, tak. Wyglądała na bystrą dziewczynę. To znaczy, jak na Rosjankę. Jak pan się orientuje, Rosjanie są dość odizolowani od reszty świata.
– Czy przedstawiła się panu?
– Nie. Zaraz, zaraz. Nazywa się Olga jakaś-tam.
– Czy nie powiedziała przypadkiem, z jakiego jest miasta?
– Tak. Pracuje jako bibliotekarka w bibliotece głównej w Kijowie. To był jej pierwszy wyjazd za granicę, myślę, że dzięki głasnosti. Gdyby interesowało pana moje zdanie… – zrobił przerwę, by się upewnić, czy Robert zapisuje jego słowa. – Gorbaczow doprowadził Rosję do ruiny. Wschodnie Niemcy podano na tacy Bonn. W kwestiach politycznych Gorbaczow zbyt się spieszył, a w ekonomicznych – działał za wolno.
– To fascynujące – mruknął Robert pod nosem. Spędził z bankierem kolejne pół godziny, wysłuchując opinii Manna na rozmaite tematy, poczynając od Wspólnego Rynku, a kończąc na kontroli zbrojeń. Nie udało mu się zdobyć bliższych informacji o innych pasażerach.
Po powrocie do hotelu Robert zadzwonił do generała Hilliarda.
– Jedną chwileczkę, poruczniku Bellamy.
Usłyszał w słuchawce trzaski i wreszcie dobiegł go głos generała.
– Słucham, panie poruczniku?
– Wytropiłem kolejnego pasażera, panie generale.
– Nazwisko?
– William Mann. Jest właścicielem banku w Fort Smith w Kanadzie.
– Dziękuję. Poproszę, by władze kanadyjskie natychmiast z nim porozmawiały.
– Przy okazji naprowadził mnie na ślad kolejnej osoby. Dziś wieczorem lecę do Rosji. Potrzebna mi jest wiza.
– Skąd pan dzwoni?
– Z Fort Smith.
– Proszę się zatrzymać w hotelu Visigoth w Sztokholmie. W recepcji będzie na pana czekała koperta.
– Dziękuję.
PILNE ŚCIŚLE TAJNE
NSA DO WYŁĄCZNEJ WIADOMOŚCI ZASTĘPCY DYREKTORA CGHQ
EGZ. NR 1 Z (1) EGZ.
DOTYCZY OPERACJI „SĄD OSTATECZNY”
7. WILLIAM MANN – FORT SMITH
KONIEC WIADOMOŚCI
Jeszcze tego samego wieczora, koło godziny jedenastej, w domu Williama Manna rozległ się dzwonek. Mann nie spodziewał się nikogo i nie lubił nie zapowiedzianych gości. Gosposia już wyszła, a żona spała w swym pokoju na górze. Mann otworzył drzwi frontowe. W progu stało dwóch mężczyzn w czarnych garniturach.
– William Mann?
– Tak.
Jeden z nieznajomych wyciągnął legitymację.
– Jesteśmy z Bank of Canada. Możemy wejść? Mann zmarszczył brwi.
– O co chodzi?
– Jeśli można, wolelibyśmy o tym pomówić w środku.
– Proszę. – Zaprowadził ich do dużego pokoju.
– Był pan ostatnio w Szwajcarii, prawda? Pytanie to zmyliło jego czujność.
– Słucham? Tak, ale co to, u licha…?
– Podczas pana nieobecności sprawdziliśmy pańskie księgi, panie Mann. Zdaje pan sobie sprawę z tego, że w pańskim banku jest manko w wysokości miliona dolarów?
William Mann z osłupieniem patrzył na przybyszy.
– O czym panowie mówią? Co tydzień osobiście sprawdzam księgi. Nigdy nie brakowało ani centa.
– Milion dolarów, panie Mann. Uważamy, że sprzeniewierzył pan tę kwotę.
Mann poczerwieniał na twarzy.
– Jak… jak śmiecie? Wynoście się stąd, zanim wezwę policję!
– Nic to panu nie pomoże. Chodzi nam jedynie o to, by okazał pan skruchę.
Patrzył na nich nic nie rozumiejącym wzrokiem.
– Okazał skruchę? Za co? Chyba zwariowaliście!
– Nie, proszę pana.
Jeden z mężczyzn wyciągnął rewolwer.
– Proszę usiąść, panie Mann.
O mój Boże! To napad.
– Słuchajcie – powiedział Mann. – Weźcie wszystko, co chcecie. Nie ma potrzeby uciekania się do przemocy i…
– Proszę usiąść.
Jeden z mężczyzn podszedł do barku. Był zamknięty, więc stłukł szybę i otworzył szafkę. Wyciągnął dużą szklankę, napełnił ją szkocką i podał Mannowi.
– Proszę wypić. To pana uspokoi.
– Ja… ja nigdy nie piję po kolacji. Mój lekarz…
Drugi z mężczyzn przyłożył do skroni Williama Manna rewolwer.
– Pij, albo za chwilę w tej szklance znajdzie się twój mózg. Mann zrozumiał, że znalazł się w rękach niebezpiecznych maniaków. Ujął trzęsącymi się dłońmi szklankę i wypił łyk.
– Do dna.
Pociągnął większy haust.
– Czego… czego chcecie? – Uniósł głos, mając nadzieję, że usłyszy go żona i zejdzie na dół, ale na próżno. Wiedział, jaki miała mocny sen. Mężczyźni najwidoczniej przyszli, by obrabować dom. Czemu po prostu nie wezmą się do roboty?
– Bierzcie wszystko – odezwał się. – Nie będę wam przeszkadzał.
– Skończ to, co jest w szklance.
– To zupełnie niepotrzebne. Ja…
Mężczyzna uderzył go mocno pięścią powyżej ucha. Manna aż zatkało z bólu.
– Kończ!
Jednym haustem wypił resztę whisky i poczuł w środku ogień. Zaczynało mu się kręcić w głowie.
– Sejf jest w sypialni na górze – wymamrotał niewyraźnie. – Otworzę go. – Może tym obudzi żonę, a ona zadzwoni na policję.
– Nie musimy się spieszyć – odezwał się człowiek z rewolwerem. – Ma pan mnóstwo czasu na jeszcze jednego drinka.
Drugi z mężczyzn podszedł do barku i znów napełnił szklankę po sam brzeg.
– Proszę.
– Nie, naprawdę – zaprotestował Mann. – Nie chcę więcej pić. Wetknął mu szklankę w dłoń.
– Do dna.
– Naprawdę nie…
Otrzymał kolejne uderzenie w to samo miejsce i z bólu aż mu pociemniało w oczach.
– Pij.
Cóż, skoro się tak upierają, to trudno. Im szybciej ten koszmar się skończy, tym lepiej. Pociągnął duży łyk i zakrztusił się.
– Jeśli wypiję jeszcze trochę, pochoruję się.
– Tylko spróbuj, a zabiję cię – powiedział cicho nieznajomy. Mann spojrzał na niego, a potem na jego towarzysza. Widział ich podwójnie.
– Czego chcecie? – wymamrotał.
– Już panu powiedzieliśmy, panie Mann. By okazał pan skruchę. William Mann pokiwał głową.
– Dobra, okażę skruchę. Mężczyzna uśmiechnął się.
– No widzi pan, tylko tyle. A teraz… – wsunął do ręki Manna kawałek kartki – proszę jedynie napisać: „Przepraszam. Wybaczcie mi”.
William Mann spojrzał na nich zamglonymi oczami.
– To wszystko?
– Tak. I zaraz sobie pójdziemy.
Poczuł nagle podniecenie. A więc tylko o to im chodzi. To jacyś fanatycy. Kiedy tylko wyjdą, zadzwoni na policję i każe ich aresztować. Dopilnuję, by powieszono tych łobuzów.
– Proszę pisać, panie Mann. Trudno mu było skupić wzrok.
– Powiedzieliście, że co mam napisać?
– Po prostu: „Przepraszam. Wybaczcie mi”.
– Dobra. – Miał trudności z utrzymaniem pióra. Skoncentrował się maksymalnie i zaczął pisać. „Przepraszam. Wybaczcie mi”.
Mężczyzna wziął od Manna kartkę, ujmując ją za sam róg.
– Bardzo dobrze, panie Mann. Widzi pan, jakie to było łatwe? Pokój zaczął mu wirować.
– Tak. Dziękuję. Okazałem skruchę. Teraz sobie pójdziecie?
– Widzę, że jest pan mańkutem?
– Słucham?
– Jest pan mańkutem.
– Tak.
– Panie Mann, ostatnio w okolicach popełniono wiele zbrodni. Dlatego damy panu ten rewolwer.
Poczuł, jak w lewą dłoń wsuwają mu broń.
– Czy wie pan, jak się nim posługiwać?
– Nie.
To bardzo proste. Robi się to tak… – mężczyzna uniósł rewolwer do skroni Williama Manna i ściskając dłoń bankiera nacisnął na spust. Rozległ się stłumiony wystrzał. Na podłogę upadła zakrwawiona kartka.
– Ot, i wszystko – powiedział jeden z mężczyzn. – Dobranoc panu, panie Mann.
PILNE ŚCIŚLE TAJNE
CGHQ DO WYŁĄCZNEJ WIADOMOŚCI
ZASTĘPCY DYREKTORA NSA
EGZ. NR 1 Z (1) EGZ.
DOTYCZY OPERACJI „SĄD OSTATECZNY”
7. WILLIAM MANN – FORT SMITH
ZLIKWIDOWANY
KONIEC WIADOMOŚCI
DZIEŃ DZIESIĄTY
Fort Smith, Kanada
Następnego ranka kontrolerzy bankowi zameldowali o tym, że w banku Manna brakuje miliona dolarów. Policja uznała śmierć Manna za samobójstwo.
Brakujących pieniędzy nigdy nie odnaleziono.
DZIEŃ JEDENASTY
Bruksela, godzina 3.00
Generał Shipley, dowódca w kwaterze głównej NATO, został obudzony przez swego adiutanta.
– Przepraszam, że pana budzę, panie generale, ale zdaje się, że dzieje się coś dziwnego.
Generał Shipley usiadł, przecierając zaspane oczy. Położył się późno, bo towarzyszył grupie senatorów ze Stanów Zjednoczonych, którzy złożyli im oficjalną wizytę.
– O co chodzi, Billy?
– Właśnie dzwonili z wieży radarowej. Albo wszystkie nasze przyrządy zwariowały, albo mamy jakichś dziwnych gości.
Generał Shipley ściągnął się z łóżka.
– Będę gotów za pięć minut.
Przyciemnioną salę, w której stały monitory radarów, wypełniał tłum żołnierzy i oficerów, zgromadzonych na środku, wokół oświetlonych ekranów. Kiedy wszedł generał, odwrócili się i stanęli na baczność.
– Spocznij. – Podszedł do oficera dyżurnego, kapitana Mullera. – Co się tu dzieje, Lewis?
Kapitan Muller podrapał się w głowę.
– To przechodzi ludzkie pojęcie. Czy zna pan jakiś samolot, który potrafi lecieć z prędkością 35 000 kilometrów na godzinę, w jednej chwili zatrzymać się i zmienić kurs o 180°?
Generał Shipley patrzył na niego oszołomiony.
– O czym ty mówisz?
Jeśli wierzyć ekranom naszych radarów, przez ostatnie pół godziny jesteśmy właśnie świadkami czegoś takiego. Początkowo myśleliśmy, że wypróbowują jakieś urządzenie elektroniczne, ale skontaktowaliśmy się z Rosjanami, Brytyjczykami i Francuzami; zauważyli na ekranach swoich radarów to samo.
– Czyli że trzeba wykluczyć ewentualne uszkodzenie sprzętu – powiedział ciężko generał Shipley.
– Tak jest, panie generale. Chyba że założy pan, że nagle wszystkie radary na świecie zwariowały.
– Ile tych pojazdów pokazało się na ekranach?
– Kilkanaście. Poruszają się tak szybko, że nawet trudno je śledzić. Ledwo je zaobserwujemy, zaraz giną z ekranu. Wykluczone, byśmy obserwowali efekt zjawisk atmosferycznych, meteory, pioruny kuliste, balony sondy i jakiekolwiek latające pojazdy znane człowiekowi. Zamierzałem wysłać kilka samolotów na zwiady, ale te obiekty – cokolwiek to jest – latają tak cholernie wysoko, że nigdy się do nich nie zbliżymy.
Generał Shipley podszedł do jednego z monitorów.
– A czy teraz obserwujecie coś na ekranach?
– Nie, panie generale. – Zawahał się przez moment. – Ale mam dziwne przeczucie, że oni jeszcze tu wrócą.
Ottawa, godzina 5.00
Kiedy Janus skończył odczytywanie na głos raportu generała Shipleya, wstał Włoch i powiedział podnieconym tonem:
– Przygotowują się do inwazji!
– To już nie przygotowania, tylko sama inwazja – zauważył Francuz.
– Spóźniliśmy się. To już koniec – stwierdził Rosjanin. – Nie ma drogi…
– Panowie, możemy jeszcze wszystkiemu zapobiec – przerwał im Janus.
– Jak? Przecież zna pan postawione przez nich warunki – powiedział Anglik.
– Spełnienie ich żądań absolutnie nie wchodzi w grę – zaperzył się Brazylijczyk. – Nie ich interes, co robimy z naszymi lasami. Tak zwany efekt cieplarniany to naukowe brednie, całkowicie nie udowodnione.
– A co będzie z nami? – spytał Niemiec. – Jeśli zmuszą nas do przywrócenia w miastach czystego powietrza, jedynym wyjściem będzie zamknięcie fabryk. Przemysł padnie.
– A my będziemy musieli wstrzymać produkcję samochodów – zauważył Japończyk. – I co się wtedy stanie z cywilizowanym światem?
– Wszyscy jedziemy na jednym wózku – podsumował Rosjanin. – Jeśli trzeba będzie skończyć z zatruwaniem środowiska, aby uczynić zadość ich żądaniom, zniszczeniu ulegnie gospodarka całego świata. Musimy kupić sobie jeszcze trochę czasu, aż będziemy mogli wykorzystać przeciw nim program Gwiezdnych Wojen.
Jesteśmy co do tego jednomyślni – cierpko zauważył Janus. – Naszym najważniejszym zadaniem jest zapobieganie szerzeniu się paniki i zachowanie spokoju.
– Jak postępują prace porucznika Bellamy’ego? – zainteresował się Kanadyjczyk.
– Porucznik spisuje się świetnie. Powinien ukończyć misję w ciągu jednego, dwóch dni.
Kijów, Związek Radziecki
Jak większość jej rodaczek, Olga Romanczenko rozczarowała się pierestrojką. Wszystkie obiecywane zmiany, które miały nastąpić w jej ojczyźnie, wydawały się początkowo takie podniecające. Ulicami powiał wiatr wolności, a powietrze przesycone było nadzieją. Obiecywano świeże mięso i warzywa w sklepach, piękne sukienki i buty z prawdziwej skóry oraz setki innych, cudownych rzeczy. Ale teraz, w sześć lat po tym, jak się to wszystko zaczęło, nastąpiło gorzkie rozczarowanie. Towarów było jeszcze mniej niż kiedyś. Bez czarnego rynku nie dawało się przetrwać. Brakowało praktycznie rzecz biorąc wszystkiego, a artykuły osiągały horrendalne ceny. Główne drogi wciąż były pełne rytwin - olbrzymich wybojów. Ulicami ciągnęły marsze protestacyjne, wzrosła przestępczość. Wprowadzono większe ograniczenia niż niegdyś. Pierestrojką i głasnost’ zaczęły wydawać się równie pustymi frazesami, jak obietnice polityków, którzy je lansowali.
Olga od siedmiu lat pracowała w bibliotece przy placu Lenkomsomołu, w centrum Kijowa. Miała trzydzieści dwa lata i nigdy jeszcze nie wyjeżdżała ze Związku Radzieckiego. Była dość atrakcyjna, może nieco zbyt przy kości, ale w jej kraju nie uważano tego za mankament. Już dwa razy była zaręczona, ale w obu przypadkach nic z tego nie wyszło: Dimitrij wyjechał do Leningradu, a Iwan do Moskwy. Olga również próbowała przenieść się do Moskwy, by być razem z Iwanem, ale bez propiski, zezwolenia na zamieszkanie w stolicy, okazało się to niemożliwe.
Kiedy Olga ukończyła trzydzieści trzy lata, postanowiła, że musi wyjechać i zobaczyć kawałek świata, nim znów zapadnie żelazna kurtyna. Udała się do kierowniczki biblioteki; tak się akurat składało, że była to jej ciotka.
– Chciałabym wziąć urlop – powiedziała Olga.
– Kiedy wyjeżdżasz?
– W przyszłym tygodniu.
– Baw się dobrze.
Tak po prostu. W czasach przed pierestrojką urlop oznaczał wyjazd nad Morze Czarne albo do Samarkandy, albo do Tbilisi, albo do któregokolwiek z dziesiątek innych miejsc w Związku Radzieckim. Ale teraz, jeśli się pospieszy, cały świat stoi przed nią otworem. Olga wzięła z bibliotecznej półki atlas i zagłębiła się w lekturze. Jaki ten świat jest duży! Afryka i Azja, Ameryka Północna i Południowa… bała się zapuszczać aż tak daleko. Otworzyła atlas na mapie Europy. Szwajcaria - postanowiła. – Oto, gdzie pojadę.
Nigdy w życiu nie przyznałaby się nikomu, że główny powód, dla którego pociągała ją Szwajcaria, był bardzo prozaiczny: kiedyś skosztowała szwajcarskiej czekolady i nigdy nie zapomniała jej smaku. Kochała słodycze. Cukierki w jej kraju – jeśli udało się je zdobyć – były mało słodkie i pozbawione smaku.
Upodobanie do czekolady miało kosztować Olgę życie.
Podróż Aerofłotem do Zurychu była podniecającym wstępem do wyprawy. Nigdy przedtem nie leciała samolotem. Wylądowała na lotnisku międzynarodowym w Zurychu otwarta na nowe wrażenia. Nawet powietrze było tu jakieś inne. Może to zapach prawdziwej wolności - pomyślała Olga. Dysponowała bardzo ograniczonymi zasobami finansowymi, więc zarezerwowała pokój w niedrogim hoteliku, Leonhare, przy Limmatquai 136.
Po przylocie zameldowała się w recepcji.
– To mój pierwszy pobyt w Szwajcarii – zwierzyła się łamaną angielszczyzną recepcjoniście. – Czy mógłby mi pan polecić coś ciekawego?
– Oczywiście. Można tu robić wiele interesujących rzeczy – oświadczył. – Może zacznie pani od wycieczki po mieście? Wszystko pani załatwię.
– Dziękuję.
Zurych wydał się Oldze wyjątkowym miastem. Jego wygląd i odgłosy wzbudzały w niej lęk. Ludzie na ulicach ubrani byli tak elegancko i jeździli takimi drogimi samochodami. Oldze wydawało się, że wszyscy mieszkańcy Zurychu to milionerzy. A sklepy! Oglądała wystawy wzdłuż Bahnhofstrasse, głównej ulicy handlowej Zurychu, i zdumiewała się nieprawdopodobną obfitością towarów: były tu sukienki i płaszcze, i buty, i bielizna, i biżuteria, i naczynia, i meble, i samochody, i książki, i telewizory, i radioodbiorniki, i zabawki, i fortepiany. Wydawało się, że ilość towarów na sprzedaż jest wprost nieograniczona. Właśnie wtedy Olga natknęła się na sklep Sprunglego, słynący ze słodyczy i czekolad. I to jakich czekolad. Cztery olbrzymie witryny wypełnione były ich bogatym wyborem. Widziała olbrzymie pudła czekoladek, czekoladowe króliczki, czekoladowe tabliczki i orzechy w czekoladzie. Widziała banany oblewane czekoladą i czekoladowe baryłeczki wypełnione likworem. Już samo patrzenie na wystawę stanowiło ucztę. Olga chciała kupić wszystko, ale kiedy zobaczyła ceny, zdecydowała się na małe pudełko pomadek i wielką tabliczkę czekolady.
W następnym tygodniu Olga zwiedziła Zurichhorn Park, Muzeum Rietberg i Gross Munster, kościół wzniesiony w jedenastym wieku, oraz dziesiątki innych atrakcji turystycznych. Wreszcie jej pobyt zaczął się zbliżać do końca.
Recepcjonista w Leonhare powiedział jej:
– Biuro podróży Sunshine Tours oferuje cudowną wycieczkę w Alpy. Myślę, że przed powrotem do domu powinna pani wziąć w niej udział.
– Dziękuję – powiedziała Olga. – Chyba skorzystam z pana propozycji.
Olga wyszła z hotelu i najpierw jak zwykle udała się do sklepu Sprunglego, a następnie skierowała się do biura podróży Sunshine Tours, gdzie wykupiła bilet na wycieczkę. Rzeczywiście impreza była niezwykła. Widoki zapierały dech w piersi, a w połowie trasy ujrzeli katastrofę czegoś, co według Olgi było latającym talerzem, ale siedzący obok niej bankier z Kanady wyjaśnił, że to tylko pokaz zaaranżowany przez władze szwajcarskie specjalnie dla turystów, bo nie istnieją żadne latające talerze. Olga nie była do końca przekonana, co takiego właściwie widziała. Po powrocie do Kijowa dyskutowała o tym ze swoją ciotką.
– Oczywiście, że istnieją latające talerze – zapewniła ją krewna. – Nad Rosją lata ich całe mnóstwo. Powinnaś sprzedać swą historyjkę jakiejś gazecie.
Olga rozważała tę propozycję, ale bała się, że zostanie wyśmiana. Partia nie lubiła, gdy jej członkowie zyskiwali rozgłos, szczególnie tego typu rozgłos, który mógłby ich wystawić na pośmiewisko. Ostatecznie Olga doszła do wniosku, że – jeśli nie liczyć Dimitrija i Iwana – ten urlop był prawdziwym wydarzeniem w jej życiu. Powrót do szarej rzeczywistości nie przyjdzie zbyt łatwo.
Autobus Intouristu pokonywał odległość między lotniskiem a centrum Kijowa w ciągu godziny, jadąc nowo wybudowaną autostradą. Robert znalazł się w Kijowie po raz pierwszy i duże wrażenie wywarły na nim liczne zabudowania wzdłuż szosy i olbrzymie bloki mieszkalne, wyrastające dosłownie na każdym kroku. Autobus zajechał przed hotel Dniepr i kilkunastu pasażerów wysiadło. Robert spojrzał na zegarek. Ósma wieczorem. Biblioteka będzie zamknięta. Musi zaczekać do rana. Zameldował się w wielkim hotelu, gdzie miał zrobioną rezerwację, napił się czegoś w barze i poszedł do skromnej jadalni o bielonych ścianach. Zjadł kolację, składającą się z kawioru, ogórków i pomidorów oraz gotowanych ziemniaków z niewielkimi kawałeczkami mięsa w gęstym sosie; do tego podano wodę mineralną i wódkę.
Tak jak obiecał generał Hilliard, wiza czekała już na niego w hotelu w Sztokholmie. Musieli wykorzystać swoje kontakty międzynarodowe - pomyślał Robert. – Ale dla mnie ta droga postępowania jest zamknięta. „Odkryty” znaczy „odkryty”.
Po kolacji Robert, po uzyskaniu w recepcji informacji, okrężną drogą udał się na plac Lenkomsomołu. Kijów go zaskoczył. To jedno z najstarszych miast Rosji, położone nad Dnieprem, prezentowało się ciekawie, wręcz europejsko. Pełno w nim było zielonych parków i ulic wysadzanych drzewami. Na każdym kroku wznosiły się kościoły, stanowiące efektowne przykłady architektury sakralnej: kościół św. Włodzimierza i św. Andrzeja, i św. Zofii, ten ostatni wybudowany w 1037 roku, śnieżnobiały z niebieską dzwonnicą, i klasztor Peczorski, najwyższa budowla w mieście. Spodobałoby się tu Susan - pomyślał Robert. Nigdy nie była w Związku Radzieckim. Zastanawiał się, czy już wróciła z Brazylii. Kiedy tylko się znalazł w hotelu, wykręcił jej numer i ku swemu zdumieniu niemal natychmiast uzyskał połączenie.
– Halo? – usłyszał gardłowy, zmysłowy głos.
– Cześć. Jak było w Brazylii?
– Robert! Dzwoniłam do ciebie kilka razy, ale nikt nie odpowiadał.
– Nie dzwonię z domu.
– Och. – Wiedziała, że nie może go zapytać, skąd dzwoni. – Dobrze się czujesz?
Jak na eunucha jestem w świetnej formie.
– Oczywiście. Wspaniale. A jak Krezus… Monte?
– Dziękuję, dobrze. Robercie, jutro wypływamy do Gibraltaru.
Oczywiście na cholernym jachcie Krezusa. Jak brzmi jego nazwa?
Ach, tak. „Zimorodek.”
– Jachtem?
– Tak. Możesz do mnie zadzwonić na jacht. Pamiętasz kod wywoławczy?
Pamiętał. CS 337. Co oznaczały litery CS? Cudowna Susan? Czemu samotni? Cholerny sukinsyn?
– Robercie?
– Tak, pamiętam. Cydrowa Słodycz 337.
– Zadzwonisz? Żeby mi powiedzieć, że wszystko u ciebie w porządku.
– Zadzwonię. Brak mi ciebie, skarbie.
Nastąpiła długa, bolesna cisza. Czekał. Co się spodziewał usłyszeć? Przyjedź i uwolnij mnie od tego czarującego człowieka, przypominającego Paula Newmana, zmuszającego mnie do pływania na swoim blisko osiemdziesięciometrowym jachcie ido mieszkania w nędznych pałacykach w Monte Carło i Maroku, i Paryżu, i Londynie, i sam Bóg wie gdzie jeszcze. Jak ostatni idiota na poły spodziewał się, że to właśnie powie Susan.
– Mnie ciebie również, Robercie. Uważaj na siebie – i połączenie zostało przerwane. Był w Rosji, zupełnie sam.
DZIEŃ DWUNASTY
Następnego ranka, dziesięć minut po otwarciu biblioteki, Robert wszedł do olbrzymiego, ponurego gmachu i zatrzymał się przy okienku informacji.
– Dzień dobry – powiedział.
Siedząca za biurkiem kobieta uniosła wzrok.
– Dzień dobry. Czy mogę panu w czymś pomóc?
– Tak. Szukam kobiety, która tu pracuje, Olgi…
– Olgi? Tak, tak. – Wskazała na inne drzwi. – Tam ją pan znajdzie.
– Dziękuję.
A więc to takie proste. Robert skierował się do sąsiedniego pokoju, minął grupkę studentów, siedzących przy długich stołach, pogrążonych w lekturze, przygotowujących się na jaką przyszłość! - pomyślał Robert. Dotarł do małej czytelni i wszedł do środka. Jakaś kobieta zajęta była układaniem książek.
– Przepraszam – odezwał się Robert.
– Słucham? – odwróciła się.
– Olga?
Tak. Czego pan sobie życzy?
Robert uśmiechnął się rozbrajająco.
– Piszę artykuł do gazety na temat pierestrojki i jej wpływu na życie przeciętnego Rosjanina. Czy spowodowała ona jakieś zmiany w pani życiu?
Kobieta wzruszyła ramionami.
– Zanim nastał Gorbaczow, baliśmy się otworzyć usta. Teraz możemy je otwierać, ale nie mamy co do nich włożyć.
Robert spróbował innej taktyki.
– Ale z pewnością nastąpiły jakieś zmiany na lepsze. Na przykład możecie teraz podróżować.
– Chyba pan żartuje. Mając męża i sześcioro dzieci, jak można sobie pozwolić na podróże?
Robert brnął dalej.
– A jednak wyjechała pani do Szwajcarii i…
– Do Szwajcarii? Nigdy w życiu nie byłam w Szwajcarii.
– Nie była pani w Szwajcarii? – powtórzył wolno Robert.
– Przecież właśnie to panu powiedziałam. – Skinęła w stronę ciemnowłosej kobiety, zbierającej książki ze stołów. – To ona jest tą szczęściarą, która wyjechała do Szwajcarii.
Robert rzucił okiem na dziewczynę.
– A jak jej na imię?
– Olga. Tak jak mnie.
Z jego piersi wydobyło się westchnienie ulgi.
– Dziękuję.
Minutę później Robert rozmawiał z drugą Olgą.
– Przepraszam panią – powiedział. – Piszę artykuł do gazety na temat pierestrojki i jej wpływu na życie przeciętnego Rosjanina.
– Tak? – Spojrzała na niego niepewnie.
– Jak się pani nazywa?
– Olga. Olga Romanczenko.
– Proszę mi powiedzieć, Olgo, czy pierestrojka zmieniła coś w pani życiu?
Sześć lat temu Olga Romanczenko bałaby się rozmawiać z cudzoziemcem, ale teraz było to dozwolone.
– Niewiele – powiedziała ostrożnie. – Prawie wszystko jest tak jak dawniej.
Nieznajomy nie ustępował.
– Nic a nic nie zmieniło się w pani życiu?
Potrząsnęła głową.
– Nie. – Ale po chwili dodała: – Oczywiście, możemy teraz wyjeżdżać za granicę.
Sprawiał wrażenie zainteresowanego.
– I wyjeżdżała pani?
– Och, tak – powiedziała z dumą. – Właśnie wróciłam ze Szwajcarii. To bardzo piękny kraj.
– Zgadzam się – powiedział. – Czy w czasie wycieczki miała pani okazję kogoś poznać?
– Spotkałam wielu ludzi. Wykupiłam bilet na wycieczkę autokarową w góry. W Alpy. – Nagle Olga zorientowała się, że nie powinna była tego powiedzieć, bo nieznajomy może ją zapytać o pojazd kosmiczny, a ona nie chciała na ten temat mówić. Może to tylko ściągnąć na jej głowę kłopoty.
– Naprawdę? – spytał Robert. – Proszę mi coś opowiedzieć o ludziach z autobusu.
Uspokojona Olga odparła:
– Bardzo mili. Ubrani byli tak… – zrobiła gest. – Tak bogato. Spotkałam nawet kogoś z Waszyngtonu, stolicy pana ojczyzny.
– Naprawdę?
– Tak. Był bardzo miły. Dał mi swoją wizytówkę. Serce Roberta zabiło mocniej.
– Czy ma ją pani jeszcze?
– Nie. Wyrzuciłam ją – rozejrzała się wokoło. – Lepiej nie przechowywać takich rzeczy.
Cholera!.
– Ale pamiętam jego nazwisko – dodała po chwili. – Parker, jak amerykańskie pióra. Kevin Parker. Jest ważną osobistością polityczną. Mówi senatorom, jak mają głosować.
– On to pani powiedział? – spytał zaskoczony Robert.
– Tak. Zabiera ich na wycieczki i daje im prezenty, a potem głosują tak, jak chcą jego klienci. Oto w jaki sposób funkcjonuje w Ameryce demokracja.
Lobbysta. Robert pozwolił mówić Oldze przez następny kwadrans, ale nie uzyskał już żadnych informacji o pozostałych pasażerach.
Robert zadzwonił do generała Hilliarda z pokoju hotelowego.
– Znalazłem rosyjskiego świadka. Nazywa się Olga Romanczenko. Pracuje w Bibliotece Głównej w Kijowie.
– Poproszę, by skontaktował się z nią jakiś rosyjski urzędnik.
PILNE ŚCIŚLE TAJNE
NSA DO WYŁĄCZNEJ WIADOMOŚCI
ZASTĘPCY DYREKTORA GRU
EGZ. NR 1 Z (1) EGZ.
DOTYCZY OPERACJI „SĄD OSTATECZNY”
8. OLGA ROMANCZENKO – KIJÓW
KONIEC WIADOMOŚCI
Tego samego popołudnia Robert znalazł się na pokładzie należącego do Aerofłotu odrzutowca Tupolew TU-154, lecącego do Paryża. Trzy godziny i dwadzieścia pięć minut później przesiadł się na lot Air France do Waszyngtonu.
O drugiej nad ranem Olgę Romanczenko obudził pisk hamulców samochodu, podjeżdżającego pod blok przy ulicy Wertyka, w którym mieszkała. Ściany budynku były tak cienkie, że dobiegły ją głosy rozmawiających na ulicy. Wstała z łóżka i wyjrzała przez okno. Z czarnej czajki, modelu używanego przez urzędników państwowych, wysiadali dwaj mężczyźni w cywilnych ubraniach. Skierowali się do wejścia do jej klatki. Na ich widok wstrząsnął nią dreszcz. W ubiegłych latach kilku sąsiadów zniknęło nagle i nikt nigdy już ich nie widział. Niektórzy z nich zostali zesłani na Syberię, do gułagów. Olga ciekawa była, po kogo tym razem przyjechała tajna policja. Jeszcze nie przestała nad tym myśleć, kiedy rozległo się pukanie do jej drzwi. Przestraszyła się. Czego mogą chcieć ode mnie? - spytała samą siebie. – To na pewno jakaś pomyłka.
Otworzyła drzwi i w progu ujrzała dwóch mężczyzn.
– Towarzyszka Olga Romanczenko?
– Tak.
– Gławnoje Razwiedywatielnoje Uprawlenije. Budzące grozę GRU.
Wepchnęli ją do pokoju.
– Czego… czego chcecie?
– Przyszliśmy zadać kilka pytań. Sierżant Jurij Gromków, a to sierżant Władimir Ziemski.
Ogarnęło ją nagle przerażenie.
– Co… co się stało? Co takiego zrobiłam? Ziemski uchwycił się tego.
– Ach, więc wiecie, że zrobiliście coś niewłaściwego.
– Wcale nie – odparła wzburzona Olga. – Nie wiem, czemu tu przyszliście.
Siadajcie! – wrzasnął Gromków. Olga usiadła.
– Dopiero co wróciliście z wycieczki do Szwajcarii, tak?
– T…tak – wyjąkała – ale… ale… otrzymałam pozwolenie od…
– Szpiegostwo jest przestępstwem, Olgo Romanczenko.
– Szpiegostwo? – spytała przerażona. – Nie wiem, o czym mówicie.
Większy z mężczyzn zaczął się jej uważnie przyglądać i Olga nagle zdała sobie sprawę, że ma na sobie tylko cienką koszulę nocną.
– Zbieraj się. Pójdziesz z nami.
– Ale to jakaś straszna pomyłka. Jestem bibliotekarką. Możecie spytać kogokolwiek…
Szarpnął ją za rękę.
– Idziemy.
– Dokąd mnie zabieracie?
– Na komendę. Chcą cię przesłuchać.
Pozwolili jej zarzucić na koszulę płaszcz. Poszturchując Olgę zeszli na dół i wepchnęli ją do czajki. Przez jej głowę przemknęła myśl o wszystkich tych ludziach, którzy odjechali kiedyś takimi samochodami i którzy nigdy już nie wrócili. Zesztywniała ze strachu.
Prowadził wyższy z mężczyzn, Gromków. Olga siedziała z tyłu, z Ziemskim. Wydawał się jej mniej przerażający, ale była sparaliżowana myślą, kim są i co się z nią stanie.
– Proszę, uwierzcie mi – zaczęła Olga żarliwie – nigdy nie zdradziłabym swojej…
– Zamknij się – warknął Gromków.
– Słuchaj, nie ma powodu, byśmy mieli być wobec niej ordynarni – zwrócił mu uwagę Władimir Ziemski. – Mówiąc szczerze, wierzę jej.
Olga poczuła, że serce zabiło jej mocniej.
– Czasy się zmieniły – ciągnął towarzysz Ziemski. – Towarzysz Gorbaczow nie lubi, gdy niepokoimy niewinnych ludzi. Tamte dni należą już do przeszłości.
– Kto powiedział, że jest niewinna? – warknął Gromków. – Może jest, a może nie. Na komendzie zaraz się zorientują.
Olga siedziała, przysłuchując się mężczyznom, rozprawiającym o niej tak, jakby jej tu w ogóle nie było.
– Daj spokój, Jurij – odezwał się Ziemski.- Wiesz, że na komendzie przyzna się, bez względu na to, czy jest winna czy też nie. Nie podoba mi się to wszystko.
– To bardzo niedobrze, bo nic nie możemy na to poradzić.
– A właśnie, że możemy.
– Jak to?
Siedzący obok Olgi mężczyzna milczał przez chwilę.
– Słuchaj – odezwał się w końcu – a może ją po prostu puścimy? Powiemy, że nie było jej w domu. Dzień lub dwa będziemy ich zwodzić, aż o niej zapomną. Mają tyle osób do przesłuchania.
Olga próbowała coś powiedzieć, ale zaschło jej w gardle. Rozpaczliwie pragnęła, by siedzący obok mężczyzna przekonał towarzysza do swego planu.
– Czemu mamy dla niej nadstawiać karku? – mruknął Gromków. – Co nam z tego przyjdzie? W jaki sposób nam się odwdzięczy?
Ziemski spojrzał na nią pytającym wzrokiem. Olga odzyskała głos.
– Nie mam pieniędzy – powiedziała.
– Dziewczyno, komu potrzebne są twoje pieniądze? Mamy pieniędzy jak lodu.
– Ale dysponujesz czymś innym – powiedział Gromków.
Zanim Olga zdołała otworzyć usta, odezwał się Ziemski.
– Chwileczkę, Juriju Iwanowiczu, nie spodziewasz się chyba, że się na to zgodzi.
– Wszystko zależy od niej. Albo będzie dla nas miła, albo znajdzie się na komendzie, gdzie przez tydzień lub dwa będą ją bili. Może nawet zamkną ją w szizo.
Olga słyszała o szizo. Były to nie ogrzewane cele wielkości dwa i pół metra na metr dwadzieścia, z drewnianą pryczą, bez koca. Bądź dla nas miła. Co to miało znaczyć?
– Wszystko zależy od niej.
– No więc jak?- zwrócił się Ziemski do Olgi.
– Nie… nie rozumiem.
– Mój towarzysz mówi, że jeśli będziesz dla nas miła, to zapomnimy o całej tej sprawie. Wkrótce inni również o tobie zapomną.
– A co… co musiałabym zrobić?
Gromków uśmiechnął się do niej.
– Po prostu poświęć nam parę minut swego czasu. – Przypomniał sobie coś, co gdzieś kiedyś przeczytał. Po prostu leż i myśl o carze. Zachichotał.
Olga nagle zrozumiała, do czego zmierzają. Potrząsnęła głową.
– Nie, nie mogę tego zrobić.
– W porządku – Gromków nacisnął na gaz. – Na komendzie będą mieli z tobą niezłą zabawę.
– Zaczekajcie! – ogarnęła ją panika i już sama nie wiedziała, co robić. Słyszała okropne historie o tym, co spotykało ludzi, których aresztowano i którzy później stawali się zekami. Myślała, że to się już skończyło, ale teraz uzmysłowiła sobie, że była w błędzie. Pierestrojka to wciąż tylko mrzonka. Nie pozwolą jej mieć adwokata ani z kimkolwiek się skontaktować. W przeszłości GRU zgwałciło i zamordowało kilka jej koleżanek. Znalazła się w potrzasku. Jeśli trafi na komendę, mogą ją tam trzymać całe tygodnie, bijąc i gwałcąc; kto wie, może ją nawet zabiją. Z tymi dwoma facetami wszystko potrwa zaledwie parę minut, a potem puszczą ją wolno. Olga podjęła decyzję.
– Zgoda – powiedziała zrozpaczona. – Chcecie wrócić do mnie?
– Znam lepsze miejsce – powiedział Gromków i zawrócił samochód.
– Przepraszam za to wszystko – szepnął Ziemski – ale on jest tu szefem. Nie mogę się mu sprzeciwiać.
Olga nic nie powiedziała.
Minęli jaskrawoczerwony gmach Opery im. Szewczenki i skierowali się ku rozległemu parkowi. O tej godzinie był zupełnie pusty. Gromków podjechał wozem pod samą linię drzew i wyłączył silnik oraz światła.
– Wyskakujemy – powiedział.
Cała trójka wysiadła z samochodu.
Gromków spojrzał na Olgę.
– Masz szczęście. Wykręcisz się tanim kosztem. Mam nadzieję, że to doceniasz.
Olga skinęła jedynie głową, zbyt przerażona, by cokolwiek powiedzieć. Gromków zaprowadził ich na malutką polankę.
– Rozbieraj się.
– Zimno mi – powiedziała Olga. – Czy nie moglibyśmy…? Gromków z całej siły wymierzył jej policzek.
– Rób, co mówię, zanim się nie rozmyślę.
Olga zawahała się przez moment, a kiedy mężczyzna podniósł rękę, by znów ją uderzyć, zaczęła rozpinać płaszcz.
– Zdejmij go.
Pozwoliła, by płaszcz osunął się na ziemię.
– Teraz koszulę.
Olga wolno uniosła koszulę i ściągnęła ją trzęsącymi dłońmi. Stała drżąc z zimna.
– Ładne masz ciało – powiedział Gromków. Ścisnął jej sutki.
– Proszę…
– Jeszcze jedno słowo, a zawieziemy cię na komendę. – Popchnął ją na ziemię.
Nie będę o tym myślała. Będę sobie wyobrażała, że jestem w Szwajcarii, na wycieczce autokarowej, i podziwiam piękne krajobrazy.
Gromków ściągnął spodnie i rozchylił Oldze nogi.
Widzę Alpy pokryte śniegiem. W saniach jedzie młody chłopak i dziewczyna.
Poczuła, jak wsuwa ręce pod jej biodra i wchodzi w nią, sprawiając ból.
Autostradą mkną piękne samochody. Jest ich więcej, niż kiedykolwiek w życiu widziałam. W Szwajcarii każdy ma samochód.
Jego ruchy stały się gwałtowniejsze, napierał na nią z całej siły, wydając dzikie, zwierzęce odgłosy.
Będę miała mały domek w górach. Jak Szwajcarzy je nazywają? Chałet. I codziennie będę jadła czekoladki. Całe pudełka czekoladek.
Gromków zlazł z niej, ciężko oddychając. Wstał i zwrócił się do Ziemskiego.
– Twoja kolej.
Wyjdę za mąż i będę miała dzieci, a zimą wszyscy będziemy jeździć na nartach w Alpach.
Ziemski rozpiął spodnie i położył się na niej.
Cóż to będzie za cudowne życie. Nigdy już nie wrócę do Rosji. Nigdy. Nigdy. Nigdy.
Sprawiał jej jeszcze większy ból niż poprzednik, miażdżąc sutki i wciskając jej ciało w zimną ziemię, aż cierpienie stało się niemal nie do zniesienia.
Będziemy mieszkali na wsi, gdzie wiecznie panuje cisza i spokój, i będziemy mieli ogród pełen pięknych kwiatów.
Ziemski skończył z nią i spojrzał na swego towarzysza.
– Założę się, że się jej podobało – uśmiechnął się.
Wyciągnął ręce w kierunku szyi Olgi i zacisnął je.
Następnego dnia w miejscowej gazecie ukazała się notatka o znalezieniu w parku zwłok bibliotekarki, zgwałconej, a następnie uduszonej. Władze przestrzegały młode kobiety, by nie chodziły nocami samotnie po parku.
PILNE ŚCIŚLE TAJNE
ZASTĘPCA DYREKTORA GRU
DO WYŁĄCZNEJ WIADOMOŚCI
ZASTĘPCY DYREKTORA NSA
EGZ. NR 1 Z(1)EGZ.
DOTYCZY OPERACJI „SĄD OSTATECZNY”
8. OLGA ROMANCZENKO – KIJÓW
ZLIKWIDOWANA
KONIEC WIADOMOŚCI
Willard Stone i Monte Banks byli początkowo wrogami. Obaj bezwzględni grabieżcy, grasujący w kamiennej dżungli Wall Street, przejmowali kontrolę nad przedsiębiorstwami. Wykupywali je przez podstawionych ludzi. Spekulowali akcjami.
Po raz pierwszy starli się ze sobą podczas próby przejęcia wielkiego zakładu użyteczności publicznej. Willard Stone złożył swoją ofertę i nie przewidywał żadnych problemów. Był tak potężny, wszyscy odczuwali przed nim taki lęk, że niewielu ludzi miało odwagę rzucić mu wyzwanie. Z tym większym zdumieniem przyjął informację, że jakiś młody parweniusz Monte Banks wystąpił z kontrofertą. Stone został zmuszony do podwyższenia oferty, i to znacznie. Ostatecznie Willard Stone zdobył kontrolę nad przedsiębiorstwem, ale zapłacił znacznie więcej, niż początkowo to sobie zakładał.
Pół roku później, przy próbie zakupu kontrolnego pakietu akcji firmy elektronicznej, Stone znów natknął się na Montego Banksa. Zaczęli podbijać cenę, ale tym razem wygrał Banks.
Kiedy Willard Stone dowiedział się, że Monte Banks chce z nim konkurować o przejęcie firmy komputerowej, pomyślał, że nadeszła pora, by porozmawiać ze swym przeciwnikiem. Mężczyźni spotkali się na neutralnym gruncie – na Bahamach. Willard Stone dokładnie sprawdził swego konkurenta; dowiedział się, że Monte Banks pochodzi z rodziny bogatych nafciarzy i że genialnie wykorzystał odziedziczony majątek, tworząc międzynarodową korporację.
Dwaj mężczyźni zasiedli do lunchu. Willard Stone, stary wyga, i Monte Banks, młody zapaleniec.
– Stałeś się dokuczliwy jak wrzód na dupie – zaczął rozmowę Willard Stone.
Monte Banks uśmiechnął się.
– W pańskich ustach to prawdziwy komplement.
– Czego chcesz? – zapytał Stone.
– Tego samego co pan. Posiąść cały świat.
– Cóż, ten świat jest dosyć duży – powiedział z namysłem Willard Stone.
– To znaczy?
– Starczy na nim miejsca dla nas obu.
Od tego dnia zostali wspólnikami. Każdy niezależnie prowadził swoje interesy, ale kiedy w grę wchodziły nowe przedsięwzięcia – w przemyśle drzewnym, naftowym czy nieruchomościach – zamiast ze sobą współzawodniczyć – współpracowali. Kilka razy Wydział Antytrustowy Departamentu Sprawiedliwości próbował im w tym przeszkodzić, ale powiązania Willarda Stone’a okazywały się silniejsze. Monte Banks był właścicielem zakładów chemicznych, odpowiedzialnych za zanieczyszczenia jezior i rzek, ale kiedy go stawiano w stan oskarżenia, zarzuty przeciw niemu w tajemniczy sposób wycofywano.
Miedzy mężczyznami panowała pełna symbioza.
Operacja „Dzień Sądu” była dla nich czymś naturalnym i obaj zaangażowali się w nią głęboko. Wkrótce mieli finalizować kontrakt na zakup czterech milionów hektarów puszczy amazońskiej. Zanosiło się na jeden z najbardziej lukratywnych interesów, jakie wspólnie robili.
Nie mogli pozwolić, by cokolwiek przeszkodziło im w jego realizacji.
DZIEŃ TRZYNASTY
Waszyngton, DC
Senat Stanów Zjednoczonych zebrał się na sesję plenarną. Przemawiał młody senator z Utah.
– …a to, co się dzieje z naszym środowiskiem naturalnym, to wstyd i hańba. Nadszedł czas, byśmy sobie uświadomili, że mamy święty obowiązek zachować dla potomnych cenne dziedzictwo przekazane nam przez naszych przodków. Jest to nie tylko nasz święty obowiązek, ale również przywilej. Musimy chronić ziemię, powietrze i wody przed tymi przedsiębiorcami, którzy samolubnie je niszczą. A czy to robimy? Tak z ręką na sercu, czy staramy się zrobić, co tylko w naszej mocy? Czy też ulegamy wpływowi Mamony…?
Siedzący w galerii dla publiczności Kevin Parker po raz trzeci w ciągu ostatnich pięciu minut spojrzał na zegarek. Zastanawiał się, jak długo jeszcze będzie trwało wystąpienie. Przysłuchiwał mu się jedynie dlatego, że był umówiony na lunch z senatorem, o którego względy zabiegał. Kevin Parker lubił przemierzać korytarze Kapitolu, spoufalając się z kongresmenami i senatorami oraz rozdzielając fundusze w zamian za korzyści polityczne.
Pochodził z biednej rodziny z Eugene w stanie Oregon. Ojciec, właściciel niewielkiego składu drewna, był alkoholikiem. Jego nieudolność spowodowała, że kwitnące niegdyś przedsiębiorstwo popadło w ruinę. Chłopak musiał pracować od czternastego roku życia, a ponieważ matka kilka lat wcześniej uciekła z innym mężczyzną, właściwie nigdy nie miał domu. Mógł łatwo zejść na złą drogę i skończyć tak jak ojciec, ale uratował go fakt, że był wyjątkowo przystojny. Miał jasne, falujące włosy i arystokratyczne rysy, które musiał odziedziczyć po jakimś dawno zapomnianym przodku. Kilku wpływowych mieszkańców miasta, litując się nad losem chłopca, dało mu pracę, zachęcało go i czyniło wysiłki, by mu pomóc. Szczególnie zajął się nim Jeb Goodspell, najbogatszy człowiek w okolicy. Zatrudnił go na niepełny etat w jednym ze swych przedsiębiorstw. Goodspell, kawaler, często zapraszał młodego Parkera do siebie na kolacje.
– Możesz zostać w życiu kimś – powiedział mu Goodspell – ale tylko dzięki przyjaciołom.
– Wiem, proszę pana. I bardzo sobie cenię pańską przyjaźń. Praca u pana to dla mnie prawdziwa szansa.
– Mogę zrobić dla ciebie znacznie więcej – powiedział Goodspell. Siedzieli na kanapie w dużym pokoju. Objął młodego chłopca. – Znacznie więcej. – Ścisnął go za ramię. – Masz wspaniałe ciało, wiesz o tym?
– Dziękuję, proszę pana.
– Czy czujesz się czasami samotny? Zawsze był samotny.
– Tak, proszę pana.
– No cóż, już dłużej nie musisz być samotny. – Klepnął chłopaka po ramieniu. – Wiesz, ja też bywam samotny. Człowiek potrzebuje kogoś, kto by go przytulił i pocieszył.
– Tak, proszę pana.
– Czy miałeś kiedyś dziewczynę?
– Przez jakiś czas chodziłem z Sue Ellen.
– Spałeś z nią? Chłopak zaczerwienił się.
– Nie, proszę pana.
– Ile masz lat, Kevin?
– Szesnaście, proszę pana.
– To wspaniały wiek. To wiek, w którym należy zacząć robić karierę. – Przez chwilę przyglądał się chłopcu. – Założę się, że będziesz cholernie dobry w polityce.
– W polityce? Nie znam się na tym, proszę pana.
– Dlatego właśnie chodzimy do szkół – by zdobyć wiedzę. A ja ci pomogę.
– Dziękuję.
– Jest wiele sposobów wyrażania wdzięczności – powiedział Goodspell. Potarł dłonią udo chłopaka. – Wiele sposobów. – Spojrzał Parkerowi w oczy. – Wiesz, co mam na myśli?
– Tak, Jeb.
I tak się wszystko zaczęło.
Kiedy Kevin Parker ukończył szkołę średnią, Goodspell wysłał go na uniwersytet w Oregonie. Chłopak studiował nauki polityczne, a Goodspell pilnował, by jego protegowany spotykał się z właściwymi ludźmi. Byli pod wrażeniem atrakcyjnego młodzieńca. Mając takie znajomości Parker odkrył, że może czynić przysługi ważnym osobistościom i kontaktować ich ze sobą nawzajem. W tej sytuacji zupełnie naturalnym krokiem było obranie kariery lobbysty w Waszyngtonie; Parker okazał się w tym bardzo dobry.
Minęły dwa lata od śmierci Goodspella, ale Parker zdążył się już rozsmakować w tym, czego nauczył go jego mistrz, a nawet rozwinął swe umiejętności. Lubił dobierać sobie młodych chłopców i zabierać ich do ustronnych hotelików, gdzie nikt go nie mógł rozpoznać.
Senator z Utah wreszcie kończył.
– …i podkreślam, że musimy zaakceptować projekt tej uchwały, jeśli chcemy uratować to, co jeszcze zostało z naszego środowiska naturalnego. Tym razem wnioskuję o głosowanie jawne.
Nie kończąca się sesja zbliżała się wreszcie do finiszu. Kevin Parker pomyślał o czekającym go wieczorze i poczuł narastające podniecenie. Poprzedniego dnia poznał młodego mężczyznę w Danny’s ‘P’ Street Station, znanym klubie dla homoseksualistów. Niestety nieznajomy był w towarzystwie. Ale podczas wieczoru przyglądali się sobie i Parker, zanim wyszedł, skreślił liścik i wsunął go w dłoń młodzieńca. Napisał tylko dwa słowa: „Jutro wieczorem”.- Młody mężczyzna uśmiechnął się i skinął głową.
Kevin Parker szykował się do wyjścia. Zamierzał pojawić się w klubie przed chłopakiem. Młodzieniec był wyjątkowo atrakcyjny i Parker nie chciał, by znów poderwał go ktoś inny. Rozległ się dzwonek. Cholera. Parker otworzył drzwi.
W progu stał nieznajomy.
– Kevin Parker?
– Tak…
– Nazywam się Bellamy. Chciałem z panem chwilę porozmawiać.
– Będzie pan musiał ustalić termin spotkania z moją sekretarką – niecierpliwie odparł Parker. – Nie rozmawiam o interesach po godzinach pracy.
– Nie chodzi o sprawy służbowe, panie Parker. Dotyczy to pańskiej wycieczki do Szwajcarii sprzed paru tygodni.
– Mojej wycieczki do Szwajcarii? A bardziej konkretnie?
Moja agencja interesuje się niektórymi ludźmi, których mógł pan tarą spotkać. – Robert machnął mu przed nosem fałszywą legitymacją CIA.
Kevin Parker uważniej przyjrzał się mężczyźnie. Czego mogła od niego chcieć CIA? Byli tacy cholernie wścibscy. Chyba nie trafili na nic kompromitującego!
Nie miało sensu robienie sobie wroga z nieznajomego. Parker uśmiechnął się.
– Proszę wejść. Jestem wprawdzie spóźniony na spotkanie, ale powiedział pan, że nie zajmie nam to więcej niż minutę?
– Tak jest, proszę pana. Z tego co wiem, wyjechał pan na wycieczkę autokarową z Zurychu?
A więc to o to im chodzi, O ten latający talerz. Była to najbardziej nieprawdopodobna rzecz, jaką kiedykolwiek widział.
– Interesuje pana UFO, tak? Cóż, mogę panu powiedzieć, że było to bardzo nieprzyjemne przeżycie.
– Nie wątpię, ale mówiąc szczerze, my w Agencji nie wierzymy w latające talerze. Przyszedłem tu, by się dowiedzieć, co pan wie o współpasażerach z autobusu.
Zaskoczył Parkera.
– Ach, tak. Cóż, obawiam się, że jeśli o to chodzi, nie będę mógł panu specjalnie pomóc. Nie znałem tych ludzi.
– Rozumiem, panie Parker – powiedział cierpliwie Robert – ale chyba coś pan o nich wie.
Parker wzruszył ramionami.
– Może parę rzeczy… Pamiętam, że zamieniłem kilka słów z Anglikiem, który robił nam zdjęcia.
Leslie Mothershed.
– Coś jeszcze?
– Ach, tak. Rozmawiałem trochę z Rosjanką. Sprawiała wrażenie sympatycznej. Zdaje się, że pracuje gdzieś jako bibliotekarka.
Olga Romanczenko.
– Świetnie. Czy przypomina sobie pan coś jeszcze, panie Parker?
– Nie, myślę, że to już… aha, było jeszcze dwóch mężczyzn. Jeden z nich to Amerykanin z Teksasu.
Dan Wayne.
– A drugi?
– Węgier. Jest właścicielem objazdowego wesołego miasteczka czy cyrku, czy czegoś w tym rodzaju. – Zastanowił się chwilę. – Tak, to było wesołe miasteczko.
– Jest pan tego pewien, panie Parker?
Całkowicie. Opowiadał mi różne historyjki związane z prowadzeniem takiego interesu. Był bardzo przejęty tym UFO. Sądzę, że gdyby mógł, wystawiłby go w swoim wesołym miasteczku jako główną atrakcję. Muszę przyznać, że pojazd wywierał duże wrażenie. Sam też zameldowałbym o wszystkim, ale nie mogę sobie pozwolić, by wsadzono mnie do jednego worka z pomyleńcami, którzy twierdzą, że widzieli latające talerze.
– Czy ten Węgier nie przedstawił się przypadkiem?
– Owszem, ale było to jedno z tych niemożliwych do wymówienia obcojęzycznych nazwisk. Przykro mi, ale nie zapamiętałem go.
– Czy przypomina sobie pan jeszcze coś o tym Węgrze?
– Jedynie, że spieszył się z powrotem do swojego wesołego miasteczka – spojrzał na zegarek. – Czy chciałby pan jeszcze czegoś się dowiedzieć? Obawiam się, że w tej chwili nie mogę panu poświęcić już ani minuty.
– Dziękuję panu, panie Parker. Bardzo mi pan pomógł.
– Cała przyjemność po mojej stronie – obdarzył Roberta ujmującym uśmiechem. – Proszę wpaść kiedyś do mojego biura, to sobie pogadamy.
– Dziękuję, chętnie skorzystam z pańskiej propozycji.
A więc to już prawie koniec - pomyślał Robert. – Mogą sobie zabrać mój etat i wypchać się nim. Pora, bym wziął się w garść i zaczął wszystko od początku.
Robert zadzwonił do generała Hilliarda.
– Panie generale, prawie zakończyłem swoją misję. Odnalazłem Kevina Parkera. To lobbysta z Waszyngtonu. Teraz wyjeżdżam, by sprawdzić ostatniego z pasażerów.
– Jestem z pana bardzo zadowolony – powiedział generał Hilliard. – Świetnie się pan spisał, panie poruczniku. Oczekuję pana u siebie natychmiast po wykonaniu zadania.
– Tak jest, panie generale.
PILNE ŚCIŚLE TAJNE
NSA DO WYŁĄCZNEJ WIADOMOŚCI
ZASTĘPCY DYREKTORA CIA
EGZ. NR 1 Z (1) EGZ.
DOTYCZY OPERACJI „SĄD OSTATECZNY”
9. KEVIN PARKER – WASZYNGTON, DC
KONIEC WIADOMOŚCI
Kiedy Kevin Parker zjawił się w Danny’s ‘P’ Street Station, okazało się, że panuje tam jeszcze większy tłok niż poprzedniego wieczora. Starsi mężczyźni ubrani byli w tradycyjne garnitury, lecz większość młodszych gości miała na sobie levisy, kurtki i wysokie buty. Kilka osób – w czarnych skórzanych kombinezonach – zupełnie nie pasowało do reszty towarzystwa. Parker uważał ich za odrażających. Prymitywne metody były niebezpieczne i nigdy nie dał się skusić na tego typu ryzykowne numery. Zasadą jego działania była dyskrecja. Dyskrecja. Przystojnego młodzieńca jeszcze nie było, ale nie zdziwiło to Parkera. Pojawi się później, piękny i świeży, kiedy inni bywalcy klubu będą już zmęczeni i spoceni. Kevin Parker podszedł do baru, zamówił drinka i rozejrzał się po sali. W umieszczonych wzdłuż ścian odbiornikach telewizyjnych leciał program z MTV. Klub Danny’ego należał do kategorii „P i W” – patrz i wybieraj. Młodsi mężczyźni przybierali pozy, w których wyglądali najbardziej pociągająco, a starsi – kupujący – przyglądali im się i dokonywali wyboru. Kluby „P i W” należały do najbardziej ekskluzywnych. Nigdy nie dochodziło w nich do żadnych bójek, bo większość gości miała sztuczne szczęki i nie mogła sobie pozwolić na ryzyko ich utraty.
Kevin Parker spostrzegł, że wielu bywalców wybrało już sobie partnerów. Przysłuchiwał się rozbrzmiewającym wkoło odgłosom poufałych rozmów. Fascynował go fakt, że rozmowy te zawsze były identyczne – bez względu na to, czy odbywały się w eleganckich barach, w dyskotekach, w klubach wideo czy w zakamuflowanych lokalach, które co tydzień przenoszono w inne miejsce. Używano hermetycznego żargonu.
– Ta ciota to wielkie nic, a uważa się za niewiadomo kogo…
– Jeszcze na dobre nie zaczęliśmy, a ten już się zwalił. Tak się okropnie denerwuje. I jest taki wrażliwy…
– Wolisz być na górze czy na dole?
– Na górze. Lubię komenderować, mała.
– To świetnie, bo ja lubię wykonywać rozkazy…
– Uważał mnie za kogoś gorszego… Stał i mnie krytykował… moją wagę, moją cerę, mój charakter. Powiedziałem: „Maryś, z nami koniec”. Ale to i tak boli. Oto, czemu dziś tu jestem… staram się o nim zapomnieć. Czy mogę prosić o jeszcze jednego drinka?
O pierwszej w nocy pojawił się chłopak. Rozejrzał się wokół, dostrzegł Parkera i podszedł do niego. Parkerowi wydawało się, że dziś był jeszcze piękniejszy niż wczoraj.
– Dobry wieczór.
Dobry wieczór. Przepraszam, że się spóźniłem.
– Nie szkodzi, mam czas.
Młodzieniec wyjął papierosa i zaczekał, aż mężczyzna mu przypali.
– Myślałem o tobie – powiedział Parker.
– Naprawdę?
Miał niesamowite rzęsy.
– Tak. Mogę ci postawić drinka?
– Będzie mi bardzo miło. Parker uśmiechnął się.
– Chcesz zrobić mi przyjemność?
Chłopak spojrzał mu prosto w oczy i powiedział cicho:
– Myślę, że tak.
– Widziałem mężczyznę, z którym byłeś wczoraj. On nie jest dla ciebie.
– A ty jesteś?
– Kto wie. Może się przekonamy? Nie chciałbyś się przejść?
– Czemu nie.
Parker poczuł miłe podniecenie.
– Znam przytulne miejsce, gdzie możemy być sami.
– Świetnie. Chyba zrezygnuję z tego drinka.
Kiedy skierowali się w stronę wyjścia, drzwi nagle otworzyły się i do klubu wkroczyli dwaj potężni mężczyźni. Zrobili krok w stronę chłopaka, zagradzając mu drogę.
– Tu jesteś, ty sukinsynu. Gdzie są pieniądze, które mi jesteś winien?
Młodzieniec spojrzał na niego zdezorientowany.
– Nie wiem, o czym pan mówi. Nigdy przedtem pana nie wi…
– Tylko nie wstawiaj mi tu takiego kitu – mężczyzna chwycił go za ramię i zaczął popychać w kierunku drzwi.
Parker stał wściekły. Miał ochotę się wtrącić, ale nie mógł sobie pozwolić na nic, co mogłoby przerodzić się w skandal. Stał bez słowa, obserwując, jak chłopak ginie w mroku nocy.
Drugi z mężczyzn uśmiechnął się ze współczuciem do Kevina Parkera.
– Powinieneś ostrożniej dobierać sobie towarzystwo. Tamten to nic dobrego.
Parker uważniej przyjrzał się mówiącemu. Był to przystojny blondyn o niemal idealnych rysach twarzy. Parker pomyślał, że mimo wszystko ten wieczór może nie okaże się całkowitym niewypałem.
– Może masz rację – powiedział.
Nigdy nie wiadomo, jakie niespodzianki chowa dla nas los, prawda? – Patrzył Parkerowi prosto w oczy.
– Prawda. Mam na imię Tom. A ty?
– Paul.
– Paul, czy pozwolisz, że postawię ci drinka?
– Tak, bardzo dziękuję.
– Czy masz jakieś plany na dzisiejszy wieczór?
– To zależy od ciebie.
– A nie chciałbyś spędzić go ze mną?
– To kusząca propozycja.
– Ile bierzesz?
– Podobasz mi się, więc dla ciebie zrobię to za dwieście.
– Zupełnie rozsądna kwota.
– Też tak myślę. Na pewno nie będziesz żałował. Trzydzieści minut później Paul prowadził Kevina Parkera do starego budynku mieszkalnego przy Jefferson Street. Skierowali się na drugie piętro i weszli do małego pokoju. Parker rozejrzał się.
– Niespecjalnie tu. W hotelu byłoby lepiej.
Paul uśmiechnął się.
– Za to bardziej intymnie. Poza tym i tak potrzebne nam tylko łóżko.
– Masz rację. Czemu się nie rozbierasz? Chcę zobaczyć, co kupuję.
– Już się robi. – Paul zaczął ściągać ubranie. Miał wspaniałe ciało.
Parker przyglądał mu się i poczuł, że ogarnia go dobrze mu znane uczucie pożądania.
– A teraz kolej na ciebie – szepnął Paul. – Pospiesz się. Pragnę cię.
– Ja ciebie również, Maryś – Parker zaczął zdejmować ubranie.
– Jak wolisz to robić? – zapytał Paul.
– Spróbujemy wszystkiego po trochu. Mamy przed sobą całą noc.
– Nie ma sprawy. Idę do łazienki – powiedział Paul. – Zaraz wracam.
Parker leżał nagi na łóżku, wyobrażając sobie czekające go rozkoszne chwile. Słyszał, jak jego partner wyszedł z łazienki i zbliżył się do łóżka.
Wyciągnął ramiona.
– Chodź do mnie, Paul – szepnął.
– Już idę.
Wtem Parker poczuł przeszywający ból; ostrze noża wbiło mu się głęboko w pierś. Otworzył szeroko oczy. Próbując złapać powietrze wybełkotał:
– Mój Boże, co…?
Paul ubierał się.
– Nie martw się o pieniądze – powiedział. – Płaci firma.
PILNE ŚCIŚLE TAJNE
CIA DO WYŁĄCZNEJ WIADOMOŚCI
ZASTĘPCY DYREKTORA NSA
EGZ. NR 1 Z (1) EGZ.
DOTYCZY OPERACJI „SĄD OSTATECZNY”
9. KEVIN PARKER – WASZYNGTON, DC ZLIKWIDOWANY
KONIEC WIADOMOŚCI
Robert Bellamy przeoczył ostatni biuletyn informacyjny, bo był już na pokładzie samolotu, lecącego na Węgry, gdzie miał odszukać właściciela wesołego miasteczka.
DZIEŃ CZTERNASTY
Budapeszt
Lot z Paryża do Budapesztu samolotem węgierskich linii lotniczych Malev trwa dwie godziny i pięć minut. Robert wiedział bardzo mało o Węgrzech; jedynie, że podczas drugiej wojny światowej współpracowały z państwami Osi, a potem zostały satelitą Rosji. Z lotniska do centrum miasta pojechał autobusem. To co zobaczył po drodze, wywarło na nim duże wrażenie. Wszędzie masa budynków w stylu klasycznym. Nad miastem górował gmach Parlamentu, olbrzymia, neogotycka budowla, a wysoko na Wzgórzu Zamkowym wznosił się Pałac Królewski. Ulice pełne były samochodów i przechodniów.
Autobus zatrzymał się przed hotelem Duna Intercontinental. Robert wszedł do środka i zwrócił się do recepcjonisty:
– Przepraszam, czy mówi pan po angielsku?
– Igan. Tak. Czym mogę panu służyć?
– Mój przyjaciel był kilka dni temu w Budapeszcie i powiedział, że odwiedził wspaniałe objazdowe wesołe miasteczko. Pomyślałem sobie, że skoro już tu jestem, mogę też do niego zajrzeć. Czy może mi pan powiedzieć, gdzie go znajdę?
Recepcjonista zmarszczył brwi.
– Objazdowe wesołe miasteczko? – Wyciągnął jakąś kartkę i przestudiował ją. – Zobaczmy. Aktualnie w Budapeszcie możemy zaoferować turystom spektakl operowy, kilka przedstawień teatralnych, balet, wycieczki po mieście, imprezy poza stolicą… – uniósł głowę. – Przykro mi, ale nie widzę żadnych objazdowych wesołych miasteczek.
– Jest pan pewien?
Recepcjonista wręczył Robertowi kartkę.
– Może pan sam sprawdzić.
Oferta sporządzona była po węgiersku. Robert oddał mu kartkę.
– No tak. Czy mógłbym gdzieś indziej uzyskać dane na ten temat?
– Być może pomogą panu w Ministerstwie Kultury – odparł recepcjonista.
Trzydzieści minut później Robert rozmawiał już z urzędnikiem Ministerstwa Kultury.
– W Budapeszcie nie ma żadnego objazdowego wesołego miasteczka. Jest pan pewien, że pański przyjaciel widział to na Węgrzech?
– Tak.
– Ale nie powiedział gdzie dokładnie?
– Nie.
– Przykro mi, ale nie mogę panu nic pomóc – urzędnik był wyraźnie zniecierpliwiony. – Jeśli to wszystko…
– Tak – Robert wstał. – Dziękuję. – Zawahał się.- Mam jeszcze jedno pytanie. Jeśli chciałbym sprowadzić na Węgry cyrk lub wesołe miasteczko, czy potrzebne byłoby mi pozwolenie?
– Oczywiście.
– A gdzie mógłbym je uzyskać?
– W budapeszteńskim Wydziale Koncesji.
Budynek Wydziału Koncesji znajdował się w Budzie, w pobliżu średniowiecznych murów miejskich. Robert czekał pół godziny, zanim został wpuszczony do gabinetu nadętego, służbistego urzędnika.
– Czy mogę panu w czymś pomóc?
Robert uśmiechnął się.
– Mam nadzieję, że tak. Okropnie mi przykro, że zaprzątam panu głowę takim głupstwem, ale jestem tu ze swym młodszym synem, który usłyszał o jakimś wesołym miasteczku gdzieś na terenie Węgier, a ja obiecałem mu, że do niego pójdziemy. Wie pan, jakie są dzieciaki, gdy czymś nabiją sobie głowę.
Urzędnik patrzył na Roberta zdumionym wzrokiem.
– Czemu w takim razie przyszedł pan do mnie?
– Cóż, mówiąc szczerze, nikt nie potrafi mi powiedzieć, gdzie jest teraz to wesołe miasteczko, a Węgry to taki wielki i piękny kraj… Powiedziano mi, że najlepiej zorientowaną osobą w tym zakresie jest pan.
Urzędnik skinął głową.
– To prawda. Wszystkie tego rodzaju przedsięwzięcia muszą najpierw uzyskać koncesję. – Nacisnął guzik i do gabinetu weszła sekretarka. Wymienili między sobą kilka szybkich zdań po węgiersku. Dziewczyna wyszła i pojawiła się ponownie dwie minuty później, niosąc jakieś papiery. Wręczyła je przełożonemu. Ten zerknął na nie i powiedział do Roberta:
– W ciągu ostatnich trzech miesięcy wydaliśmy dwie koncesje na objazdowe wesołe miasteczka. Jedno z nich zostało zamknięte miesiąc temu.
– A drugie?
– Drugie występuje aktualnie w Soron, małym mieście w pobliżu niemieckiej granicy.
– Czy zna pan nazwisko właściciela? Urzędnik znów zajrzał do papierów.
– Bushfekete. Laslo Bushfekete.
Laslo Bushfekete przeżywał jeden z najpiękniejszych dni w całym swym życiu. Niewielu jest na świecie szczęśliwców, którzy robią w życiu dokładnie to, co lubią. Laslo Bushfekete należał właśnie do tej nielicznej garstki ludzi. Bushfekete był potężnie zbudowanym mężczyzną: miał metr dziewięćdziesiąt trzy wzrostu i ważył 136 kilogramów. Zawsze nosił zegarek wysadzany brylantami, brylantowe pierścienie i dużą, złotą bransoletkę. Jego ojciec był właścicielem małego wesołego miasteczka; kiedy umarł, firmę przejął syn. Było to jedyne życie, jakie znał.
Laslo Bushfekete miał niezwykłe marzenia. Zamierzał przekształcić swój mały interes w największe i najlepsze wesołe miasteczko w całej Europie. Jednak chwilowo stać go było tylko na zwykłe atrakcje: najgrubszą kobietę świata, najbardziej wytatuowanego mężczyznę, sjamskie bliźnięta i tysiącletnią mumię, „wydobytą z czeluści starożytnej egipskiej piramidy”. Występowali również u niego połykacz noży i ognia oraz sprytna, mała zaklinaczka węży, Marika. Ale koniec końców było to jeszcze jedno najzwyklejsze objazdowe wesołe miasteczko.
Teraz, z dnia na dzień, wszystko miało się zmienić. Sen Lasla Bushfeketego miał się wreszcie ziścić.
Pojechał do Szwajcarii, by zapoznać się z umiejętnościami pewnego artysty. Jego numer polegał na tym, że wykonawcę, któremu wcześniej zasłonięto oczy, a ręce skuto kajdankami, zamykano w małej skrzyni, którą następnie zatapiano w pojemniku z wodą. Przez telefon brzmiało to fantastycznie, ale kiedy Bushfekete poleciał do Szwajcarii, by wszystko obejrzeć, przekonał się, że cały występ miał jedną, ale bardzo poważną wadę: artysta potrzebował trzydziestu minut, by wydostać się z pułapki. Żaden widz na świecie nie wytrzyma pół godziny siedzenia przed skrzynią zanurzoną w pojemniku z wodą.
Wyglądało na to, że cała wyprawa była jedynie niepotrzebną stratą czasu. Laslo Bushfekete, by wypełnić jakoś te kilka godzin do odlotu samolotu, wykupił bilet na wycieczkę po Szwajcarii. Okazało się, że impreza ta miała zmienić całe jego życie.
Podobnie jak inni pasażerowie, Bushfekete zauważył wybuch i pobiegł przez pola, by pomóc ewentualnym ofiarom wypadku, wszyscy bowiem uznali to za katastrofę samolotu. Ale widok, jaki ujrzeli, był wprost nieprawdopodobny. Nie ulegało wątpliwości, że mieli przed sobą latający talerz, wewnątrz którego znajdowały się dwie dziwnie wyglądające istoty. Pozostali pasażerowie stali, gapiąc się na nie w osłupieniu. Tymczasem Laslo Bushfekete obszedł pojazd wkoło, by zobaczyć, jak wygląda z tyłu. Wtem stanął jak wryty. Jakieś trzy metry za wrakiem leżała, ukryta przed wzrokiem innych obserwatorów, urwana ręka o sześciu palcach i dwóch kciukach. Niewiele myśląc Bushfekete wyciągnął chusteczkę do nosa, owinął w nią znalezisko i wsunął do kieszeni. Serce biło mu jak szalone. Był w posiadaniu dłoni istoty pozaziemskiej! Od tej pory mogę zapomnieć o najgrubszej kobiecie świata, o wytatuowanym mężczyźnie, polykaczach noży i ognia - pomyślał. – Panie i panowie, przygotujcie się na największą sensację w waszym życiu. To, co ujrzycie za chwilę, to coś, czego przed wami nie oglądał jeszcze żaden śmiertelnik. Patrzycie na jeden z najbardziej nieprawdopodobnych eksponatów w całym wszechświecie. Nie jest to zwierzę. Nie jest to roślina. Więc co to takiego? To fragment istoty pozaziemskiej… Istoty z kosmosu… To nie fikcja, panie i panowie, tylko najprawdziwsza prawda… Za pięćset forintów możecie zamówić sobie zdjęcie na tle…
W tym momencie przypomniał sobie o czymś. Miał nadzieję, że fotograf, który był na miejscu katastrofy, nie zapomni przysłać obiecanych zdjęć. Pomyślał, że każe je powiększyć i umieścić obok eksponatu. To będzie zgrabne posunięcie. Umiejętność przedstawiania siebie w odpowiednim świetle - oto, co się liczy w życiu. Umiejętność przedstawiania siebie w odpowiednim świetle.
Nie mógł się doczekać powrotu na Węgry i chwili, gdy zacznie się spełniać marzenie jego życia.
Kiedy znalazł się w domu i odwinął chusteczkę, zauważył, że ręka skurczyła się. Ale gdy Bushfekete zaczął zmywać z niej brud, w zdumiewający sposób odzyskała swój pierwotny wygląd.
Bushfekete ukrył rękę w bezpiecznym miejscu i zamówił imponujący szklany pojemnik, z wbudowanym specjalnym nawilżaczem powietrza. Kiedy już wszystko przygotuje jak należy, objedzie ze swym skarbem całą Europę. Cały świat. Będzie organizował pokazy w muzeach.
Będzie urządzał specjalne seanse zamknięte dla naukowców, a może nawet dla głów państw. A wszystkim będzie kazał płacić za wstęp. Bajeczna fortuna, która go czekała, była wprost nieograniczona.
Nikomu nie powiedział o swym wyjątkowym szczęściu, nawet swej ukochanej Marice, pociągającej małej tancereczce, występującej z kobrami i dwiema żmijami sykliwymi, należącymi do najbardziej niebezpiecznych węży na świecie. Oczywiście miały usunięte gruczoły jadowe, ale widzowie o tym nie wiedzieli, bo Bushfekete trzymał również kobrę z nietkniętym gruczołem jadowym. Pokazywał ją bez dodatkowych opłat, jak zabijała szczury. Nic dziwnego, że przez publiczność przebiegał dreszcz grozy, gdy obserwowała piękną Marikę, pozwalającą, by gady owijały się wokół jej zmysłowego, na pół obnażonego ciała. Dwa lub trzy razy w tygodniu Marika przychodziła do wozu Lasla Bushfeketego i wiła się u jego boku, szybko wysuwając i chowając język, zupełnie jak jej podopieczni – węże. Poprzedniej nocy kochali się i Bushfekete wciąż jeszcze czuł zmęczenie po nieprawdopodobnych akrobacjach Mariki. Wspomnienia z ostatniego wieczoru przerwało mu pojawienie się niespodziewanego gościa.
– Pan Bushfekete?
– Tak. Czym mogę panu służyć?
– Z tego co wiem, w ubiegłym tygodniu był pan w Szwajcarii. Bushfekete z miejsca stał się czujny. Czyżby ktoś zauważył, jak podnosił urwaną rękę?
– I… i co z tego?
– Brał pan udział w wycieczce autokarowej w ostatnią niedzielę?
– Tak – ostrożnie przyznał Bushfekete.
Robert Bellamy odprężył się. Wreszcie koniec. Oto ostatni świadek. Podjął się niewykonalnego zadania i odniósł sukces. Można powiedzieć, że cholerny sukces. „Nie mamy pojęcia, gdzie przebywają”. A oto odnalazł wszystkich. Czuł się tak, jakby z ramion zdjęto mu olbrzymi ciężar. Był teraz wolny. Mógł wrócić do domu i rozpocząć nowe życie.
– Czemu interesuje się pan tą wycieczką?
– Nieważne – odparł Robert Bellamy. I rzeczywiście nie było to już ważne. – Interesowali mnie pańscy współpasażerowie, panie Bushfekete, ale teraz myślę, że dysponuję już kompletem informacji, więc…
Ach, o to chodzi. Mogę panu wszystko o nich powiedzieć – przerwał mu Laslo Bushfekete. – Był tam włoski ksiądz z Orneto, i Niemiec – zdaje się, że profesor chemii z Monachium, jakaś Rosjanka, pracująca w bibliotece w Kijowie, ranczer z Waco w Teksasie, kanadyjski bankier z Terytoriów Północno-Wschodnich i pewien lobbysta z Waszyngtonu nazwiskiem Parker.
Mój Boże - pomyślał Robert. – Gdybym trafił na niego na samym początku, zaoszczędziłbym sobie mnóstwo czasu. Ten facet jest zdumiewający. Wymienił ich wszystkich.
– Ma pan niezłą pamięć – zauważył Robert.
– Tak – uśmiechnął się Bushfekete. – Ach, i była jeszcze jedna kobieta.
– Rosjanka.
– Nie, nie, druga. Wysoka, szczupła, ubrana na biało.
Robert zastanowił się przez chwilę. Nikt z pozostałych świadków nie wspominał o żadnej innej kobiecie poza Rosjanką.
– Sądzę, że się pan myli.
– Na pewno nie – upierał się Bushfekete. – Na miejscu wypadku były dwie kobiety.
Robert jeszcze raz zliczył wszystkich w pamięci. Coś mu nie pasowało.
– Ależ to niemożliwe.
Bushfekete poczuł się dotknięty.
– Stała tuż obok mnie, kiedy ten fotograf robił nam zdjęcia na tle UFO. Była wyjątkowo piękna – przerwał na chwilę. – Najzabawniejsze, że nie przypominam sobie, bym ją widział w autobusie. Prawdopodobnie siedziała gdzieś z tyłu. Pamiętam, że była dosyć blada. Nawet mnie to trochę zaniepokoiło.
Robert zmarszczył brwi.
– Wróciła z wami, kiedy ponownie wsiadaliście do autobusu?
– Właściwie nie pamiętam, bym ją później widział. Ale byłem tak podekscytowany tym UFO, że na nic innego nie zwracałem uwagi.
Coś tu nie grało. Czyżby zatem było jedenastu świadków, a nie dziesięciu? Muszę to sprawdzić - pomyślał Robert.
– Dziękuję panu, panie Bushfekete.
– Cała przyjemność po mojej stronie.
– Życzę panu powodzenia. Bushfekete uśmiechnął się.
– Dziękuję. – Nie potrzebował powodzenia, już nie. Był bowiem posiadaczem ręki najprawdziwszego kosmity.
Tej nocy Robert Bellamy złożył ostatni raport generałowi Hilliardowi.
– Mam jego nazwisko. To Laslo Bushfekete. Prowadzi wesołe miasteczko pod Sopronem na Węgrzech.
Czy to ostatni ze świadków?
Robert zawahał się przez moment.
– Tak jest, panie generale. – Chciał napomknąć o ósmym pasażerze, ale postanowił się wstrzymać, póki nie sprawdzi tej wiadomości. Wydawała mu się bowiem ona całkowicie nieprawdopodobna.
– Dziękuję panu, panie poruczniku. Dobra robota.
PILNE ŚCIŚLE TAJNE
NSA DO WYŁĄCZNEJ WIADOMOŚCI
ZASTĘPCY DYREKTORA HRQ
EGZ. NR 1 Z (1) EGZ.
DOTYCZY OPERACJI „SĄD OSTATECZNY”
10. LASLO BUSHFEKETE – SOPRON
KONIEC WIADOMOŚCI
Zjawili się w samym środku nocy, kiedy wesołe miasteczko było nieczynne. Piętnaście minut później zniknęli tak samo cicho, jak się pojawili.
Laslo Bushfekete śnił, że stoi u wejścia do wielkiego, białego namiotu, obserwując olbrzymi tłum, tłoczący się do kasy, by kupić bilety wstępu po pięćset forintów sztuka.
Prosimy do nas, ludziska. Chodźcie podziwiać prawdziwą rękę kosmity. Nie rysunek, nie zdjęcie, tylko autentyczny fragment najprawdziwszego ET. Tylko 500 forintów za doświadczenie uczucia największej emocji w waszym życiu, za widok, którego nigdy nie zapomnicie.
A potem leżał w łóżku z Mariką, oboje byli nadzy, czuł jej sutki na swej piersi, jej język przesuwający się pieszczotliwie po jego skórze. Wyginała swe gibkie ciało, aż doprowadziła go do erekcji. Wyciągnął ramiona, ale jego dłonie napotkały na coś zimnego i śliskiego. Obudził się, otworzył oczy i krzyknął. Właśnie wtedy zaatakowała go kobra.
Rano znaleziono jego ciało. Klatka z jadowitym wężem była pusta.
PILNE ŚCIŚLE TAJNE
HRQ DO WYŁĄCZNEJ WIADOMOŚCI
ZASTĘPCY DYREKTORA NSA
EGZ. NR 1 Z (1) EGZ.
DOTYCZY OPERACJI „SĄD OSTATECZNY”
10. LASLO BUSHFEKETE – SOPRON
ZLIKWIDOWANY
KONIEC WIADOMOŚCI
Generał Hilliard zadzwonił z czerwonego aparatu.
– Janus, otrzymałem kolejny meldunek od porucznika Bellamy’ego. Odnalazł ostatniego świadka. Zajęto się nimi wszystkimi.
– Świetnie. Zaraz poinformuję o tym pozostałych członków komisji. Chcę, żebyś natychmiast przystąpił do realizacji drugiej części naszego planu.
– Tak jest, natychmiast.
PILNE ŚCIŚLE TAJNE
NSA DO WYŁĄCZNEJ WIADOMOŚCI
ZASTĘPCÓW DYREKTORÓW:
SIFAR, MI 6, GRU, CIA, COMSEC, DCI, CGHQ, BFV
EGZ. NR 1 Z (1) EGZ.
DOTYCZY OPERACJI „SĄD OSTATECZNY”
11. PORUCZNIK ROBERT BELLAMY
ZLIKWIDOWAĆ
KONIEC WIADOMOŚCI