Część druga

ŚCIGANY

Rozdział 35

DZIEŃ PIĘTNASTY


Robert Bellamy stanął przed dylematem. Czy to możliwe, by było jedenastu świadków? A jeśli tak, to czemu wcześniej nikt o tym nie wspomniał? Urzędnik, sprzedający bilety, powiedział mu, że było tylko siedmiu pasażerów. Robert dałby sobie głowę uciąć, że Węgier – właściciel wesołego miasteczka – się mylił. Najprościej byłoby zignorować jego słowa, przyjąć, że są nieprawdziwe. Ale Robert był zbyt dobrze wyszkolony, zbyt sumienny, by pozwolić sobie na coś takiego. Musiał sprawdzić słowa Bushfeketego. W jaki sposób? - zadał sobie pytanie. – Hans Beckerman. Kierowca autobusu na pewno będzie wiedział.

Zadzwonił do Sunshine Tours. Biuro było już nieczynne. W spisie telefonów Kappel nie widniało nazwisko Hansa Beckermana. Będę musiał wrócić do Szwajcarii, by to wyjaśnić - pomyślał Robert. – Nie mogę tego tak zostawić.


Do Zurychu dotarł późnym wieczorem. Powietrze było zimne i rześkie, a księżyc stał w pełni. Wynajął samochód i ruszył znaną sobie już drogą do wioski Kappel. Minął kościół i zatrzymał się przed domem Hansa Beckermana, przekonany, że cała ta podróż to i tak daremny trud. Dom tonął w ciemnościach. Robert zapukał do drzwi. Odczekał chwilę i znów zastukał, trzęsąc się z zimna w chłodnym, nocnym powietrzu.

W końcu drzwi otworzyła pani Beckerman. Miała na sobie wypłowiały, flanelowy szlafrok.

Bitte?

Pani Beckerman, czy pamięta mnie pani? Jestem tym dziennikarzem, który pisze artykuł o Hansie. Przepraszam, że niepokoję państwa o tak późnej porze, ale muszę pilnie porozmawiać z pani mężem.

Odpowiedziało mu milczenie.

– Pani Beckerman?

– Hans nie żyje. Robert drgnął.

– Słucham?

– Mój mąż nie żyje.

– Bardzo… bardzo mi przykro. Jak…?

– Jego samochód stoczył się w przepaść – przez jej głos przebijała gorycz. – Dwnmkopf Polizei! Powiedzieli, że przyczyną było zażycie przez Hansa zbyt dużej dawki leków.

– Leków? – „Przepraszam, że nie proponuję panu nic do picia. Wrzody. Nie mogę nawet brać żadnych środków przeciwbólowych. Jestem na nie wszystkie uczulony”.

– Policja powiedziała, że to był wypadek?

Ja.

– Czy zrobiono sekcję zwłok?

– Tak i stwierdzono przedawkowanie leków. Przecież to bzdura. Nie znalazł na to żadnej odpowiedzi.

– Bardzo mi przykro, pani Beckerman. Jestem…

Drzwi zamknęły się. Robert został sam na nocnym chłodzie.

Jednego świadka mniej. Nie… dwóch. Leslie Mothershed zginął podczas pożaru. Robert stał przez dłuższą chwilę bez ruchu. Dwaj świadkowie nie żyją. Usłyszał głos instruktora z Farmy. „Chciałbym omówić dziś jeszcze jedną sprawę. Mianowicie zbieg okoliczności. W naszej pracy nie istnieje coś takiego. Zazwyczaj oznacza to niebezpieczeństwo. Jeśli raz za razem natykacie się na tę samą osobę albo zaobserwowaliście ten sam samochód, miejcie się na baczności. Prawdopodobnie popadliście w tarapaty”.

Prawdopodobnie popadliście w tarapaty. Robertem miotały sprzeczne uczucia. To co się stało, to musiał być zbieg okoliczności, a jednak… Muszę sprawdzić tego tajemniczego pasażera.


Pierwszy telefon wykonał do Fort Smith w Kanadzie. Odezwał się roztargniony głos kobiecy:

– Słucham?

– Chciałbym rozmawiać z Williamem Mannem.

– Przykro mi – odpowiedziała kobieta płaczliwie. – Mojego męża nie ma… nie ma już wśród nas.

– Nie rozumiem.

Popełnił samobójstwo.

Samobójstwo? Ten trzeźwy bankier? Co tu się, u diabła, dzieje? - pomyślał Robert. Zaczęła mu chodzić po głowie nieprawdopodobna myśl, lecz… Zaczął wykręcać jeden numer po drugim.


– Czy mógłbym prosić profesora Schmidta?

– Ach! Profesor zginął podczas wybuchu w laboratorium…


– Chciałbym rozmawiać z Danem Wayne’em.

– Biedaczysko. Jego obsypany nagrodami ogier stratował go na śmierć w ubiegłym…


– Poproszę Lasla Bushfeketego.

– Wesołe miasteczko nieczynne. Laslo nie żyje…


– Proszę Fritza Mandela.

– Fritz zginął w potwornych okolicznościach…


Dzwonki alarmowe rozlegały się coraz głośniej.


– Z Olgą Romanczenko.

– Biedactwo. Była jeszcze taka młoda…


– Dzwonię, by się dowiedzieć o stan zdrowia księdza Patrini.

– Nieborak zmarł we śnie.


– Muszę rozmawiać z Kevinem Parkerem.

– Kevin został zamordowany…


Nie żyją. Wszyscy nie żyją. A on był tym, który ich odnalazł. Czemu do tej pory o niczym nie wiedział? Bo ci łajdacy czekali z wykonaniem wyroku, póki nie wyjedzie z danego kraju. Raporty składał wyłącznie generałowi Hilliardowi. „Nie wolno nam nikogo wciągać w tę akcję… Chcę, by codziennie meldował mi pan o postępie prac”.

Wykorzystali go, by wskazał im świadków. Co się za tym wszystkim kryje? Otto Schmidt został zabity w Niemczech, Hans Beckerman i Fritz Mandel w Szwajcarii. Olga Romanczenko w Rosji, Dan Wayne i Kevin Parker w Ameryce, William Mann w Kanadzie, Leslie Mothershed w Anglii, ksiądz Patrini we Włoszech, a Laslo Bushfekete na Węgrzech. Znaczyło to, że służby bezpieczeństwa kilku państw zaangażowane były w największą w historii operację kamuflażową.

Ktoś postawiony bardzo wysoko zadecydował, że wszyscy świadkowie katastrofy UFO muszą zginąć. Ale kto? I czemu tak postanowił? Był to jakiś międzynarodowy spisek, a on tkwił w nim po same uszy.


Najważniejsze: ukryć się. Robertowi trudno było uwierzyć, że zamierzają zabić również jego. Był przecież jednym z nich. Ale zanim nie nabierze stuprocentowej pewności, nie może ryzykować. Pierwszą rzeczą, którą musi zrobić, to postarać się o fałszywy paszport. To oznaczało wizytę u Ricca w Rzymie.

Robert złapał najbliższy samolot do stolicy Włoch. W czasie lotu z całych sił walczył z ogarniającą go sennością. Nie zdawał sobie sprawy z tego, jak był wykończony. Napięcie ostatnich piętnastu dni w połączeniu z kilkakrotnymi zmianami stref czasu kompletnie go wyczerpały.

Wylądował na lotnisku Leonardo da Vinci i pierwszą osobą, na którą się natknął w hali przylotów, była Susan. Przystanął zaskoczony. Stała tyłem do niego i przez moment myślał, że może się myli. Ale wtedy usłyszał jej głos.

– Dziękuję. Czeka na mnie samochód. Robert podszedł do niej.

– Susan…

Odwróciła się, nieco przestraszona.

– Robert! Co za… co za zbieg okoliczności! Ale jaka miła niespodzianka.

– Myślałem, że jesteś na Gibraltarze – powiedział Robert.

Uśmiechnęła się zażenowana.

– Właśnie tam płyniemy. Monte musiał tylko najpierw załatwić tu jakieś interesy. Wyruszamy dziś wieczorem. A ty co robisz w Rzymie?

Próbuję ratować własną skórę.

– Kończę pewne zadanie. Już ostatnie. Rzuciłem tę robotę, kochanie. Od tej pory możemy być zawsze razem i już nic nigdy nas nie rozdzieli. Zostaw Montego i wróć do mnie. Ale nie potrafił się przemóc, by wypowiedzieć te słowa. Dosyć bólu już jej sprawił. Była szczęśliwa w swym nowym życiu. Lepiej dać już temu spokój - pomyślał Robert.

Przypatrywała mu się uważnie.

– Wyglądasz na zmęczonego. Uśmiechnął się.

– Miałem trochę roboty.

Spojrzeli sobie w oczy i oboje dostrzegli, że wciąż nic się między nimi nie zmieniło. Wciąż tliło się w nich gorące pożądanie i wspomnienia z przeszłości, i śmiech, i tęsknota. Susan ujęła jego dłoń i powiedziała cicho:

– Robercie, och, Robercie. Chciałabym, żebyśmy…

– Susan…

W tej właśnie chwili do Susan podszedł tęgi mężczyzna w uniformie szofera.

– Samochód już czeka, pani Banks.

I cały urok momentalnie prysł.

– Dziękuję – powiedziała i zwróciła się do Roberta: – Przepraszam, ale muszę już iść. Proszę, uważaj na siebie.

– Jasne. – Obserwował ją, jak wychodziła. Chciał jej powiedzieć tyle rzeczy. Życie potrafi płatać dziwne figle. Cudownie było znów ujrzeć Susan, ale coś nie dawało mu spokoju. Oczywiście! Zbieg okoliczności. Jeszcze jeden zbieg okoliczności.

Złapał taksówkę i pojechał do hotelu Hassler.

– Witamy ponownie u nas, panie poruczniku.

– Dobry wieczór.

– Poproszę portiera, by zaniósł pańską torbę do pokoju.

– Proszę zaczekać. – Robert spojrzał na zegarek. Była dziesiąta. Miał ochotę iść na górę i trochę się przespać, ale najpierw musiał załatwić paszport.

– Nie pójdę teraz do pokoju – powiedział Robert. – Bardzo byłbym wdzięczny, gdybyś kazał zanieść moją torbę na górę.

– Tak jest, panie poruczniku.

Kiedy Robert odwrócił się, by wyjść, akurat otworzyły się drzwi windy i wysypało się z niej kilku członków jakiegoś bractwa, roześmianych i rozbawionych. Najwidoczniej trochę sobie wypili. Jeden z nich, tęgi mężczyzna o rumianej twarzy, zamachał do Roberta.

– Cześć, stary… dobrze się bawisz?

– Cudownie – odpowiedział Robert. – Po prostu cudownie.

Robert przeszedł przez hol i udał się na postój taksówek. Wsiadając do samochodu zauważył zaparkowanego po drugiej stronie ulicy szarego, niepozornego opla. Zbyt niepozornego. Wyróżniał się wśród wielkich, luksusowych krążowników, stojących wkoło.

– Via Monte Grappa – rzucił taksówkarzowi. Podczas jazdy Robert spoglądał w lusterko wsteczne. Żadnego szarego opla. Robię się nerwowy - pomyślał. Dotarli do Via Monte Grappa. Robert wysiadł na rogu. Kiedy płacił taksówkarzowi, kątem oka dostrzegł zaparkowanego kawałek dalej szarego opla. Przysiągłby, że nikt za nim nie jechał. Ruszył niespiesznym krokiem, często zatrzymując się przed wystawami. Dojrzał w szybie odbicie wolno posuwającego się za nim opla. Robert dotarł do następnego skrzyżowania i zauważył, że przecznica była jednokierunkowa. Skręcił w nią i szedł pod prąd sznura pojazdów. Kierowca opla zawahał się, a następnie przyspieszył, by złapać Roberta na drugim końcu ulicy. Robert zawrócił i udał się z powrotem na Via Monte Grappa. Opla nie było nigdzie widać.

Robert zatrzymał taksówkę.

– Via Monticelli.


Budynek był stary i odpychający. Robert nieraz już tu zaglądał przy okazji wykonywania różnych zadań. Zszedł po trzech stopniach w dół i zapukał. W wizjerze ukazało się oko, a po chwili drzwi otworzyły się szeroko.

– Roberto! – wykrzyknął mężczyzna. Objął Roberta ramionami. – Jak się masz, mio anticol!

Witający go mężczyzna był sześćdziesięciokilkuletnim tęgim jegomościem o kilkudniowym, siwym zaroście, grubych brwiach, pożółkłych zębach i kilku podbródkach. Zamknął za wchodzącym drzwi na klucz.

– Świetnie, Ricco.

Ricco nie używał nazwiska. „Takiemu człowiekowi jak ja – lubił się chełpić – wystarczy samo imię. Podobnie jak Garbo”.

– Co mogę dziś dla ciebie uczynić, mój przyjacielu?

– Wykonuję pewne zadanie – powiedział Robert – i bardzo mi się spieszy. Czy możesz mi załatwić paszport?

Ricco uśmiechnął się.

– Nie zadawaj głupich pytań. – Poczłapał do stojącej w kącie szafki i otworzył ją. – Jakiego państwa obywatelem chcesz być? – Wyciągnął plik paszportów o różnokolorowych okładkach i zaczął je przeglądać. – Mam tu grecki, turecki, jugosłowiański, angielski…

– Amerykański – powiedział Robert.

Ricco wyłowił paszport z niebieskimi okładkami.

– Proszę bardzo. Czy odpowiada ci nazwisko Arthur Butterfield?

– Idealnie – powiedział Robert.

– Stań pod ścianą, to ci zrobię zdjęcie.

Robert podszedł do ściany. Ricco wysunął szufladę i wyciągnął polaroid. Minutę później Robert podziwiał swoją podobiznę.

– Nie uśmiechnąłem się – zauważył.

– Słucham? – Ricco spojrzał na niego zaskoczony.

Nie uśmiechnąłem się. Zrób jeszcze jedno.

Ricco wzruszył ramionami.

– Dobra, jak sobie życzysz.

Kiedy Ricco robił mu drugie zdjęcie, Robert uśmiechnął się. Spojrzał na fotografię i powiedział:

– Teraz lepiej.

Niedbale wsunął poprzednią do kieszeni.

– Przyszła pora na część artystyczną – zapowiedział Ricco. Robert obserwował, jak Ricco podszedł do stolika, na którym stało urządzenie do laminowania dokumentów. Umieścił zdjęcie w paszporcie.

Robert zbliżył się do szafki, na której Włoch trzymał pióra, atrament i inne potrzebne mu przybory; dyskretnie wsunął do kieszeni kurtki żyletkę oraz buteleczkę z klejem.

Ricco podziwiał swoje dzieło.

– Nieźle – powiedział i wręczył Robertowi paszport. – To wyniesie pięć tysięcy dolarów.

– W pełni sobie na nie zasłużyłeś – zapewnił go Robert i odliczył dziesięć banknotów pięćsetdolarowych.

– Robić z wami interesy to prawdziwa przyjemność. Wiesz, jaki żywię do ciebie stosunek.

Robert świetnie wiedział. Ricco był wyśmienitym fałszerzem, oferującym swe usługi kilku rządom, ale wobec żadnego z nich nie był lojalny. Robert włożył paszport do kieszeni.

– Powodzenia, panie Butterfield – uśmiechnął się Ricco.

– Dziękuję.

Gdy tylko za Robertem zamknęły się drzwi, Ricco sięgnął po telefon. Zawsze jest ktoś, dla kogo takie informacje są cenne.

Po przejściu dwudziestu metrów Robert wyjął z kieszeni swój nowiutki paszport i zagrzebał go w koszu. Śmieć. Gdy był pilotem, stosował taką samą technikę, by zmylić nieprzyjacielskie pociski rakietowe. Niech sobie szukają Arthura Butterfielda.

Szary opel zaparkowany był pół przecznicy dalej. Wyraźnie czekał. To niemożliwe. Robert był pewien, że wysłali za nim tylko ten jeden wóz. Nie miał również wątpliwości, że opel nie jechał za nim, gdy udawał się do Ricca, a mimo to odnalazł go. Muszą w jakiś sposób śledzić jego ruchy. Istniało tylko jedno wytłumaczenie: używali jakiegoś elektronicznego urządzenia naprowadzającego. Musi go mieć przy sobie. Ukryli je gdzieś w ubraniu? Nie. Nie mieli okazji tego zrobić. Kapitan Dougherty był obecny, kiedy Robert się pakował, ale nie wiedział, co porucznik weźmie na drogę. Robert zrobił w pamięci spis rzeczy, które miał przy sobie… pieniądze, klucze, portfel, chusteczka do nosa, karta kredytowa. Karta kredytowa! „Wątpię, by była mi potrzebna, panie generale. Proszę ją wziąć. I bardzo proszę, by cały czas miał ją pan przy sobie”.

Nędzny sukinsyn. Nic dziwnego, że tak łatwo byli w stanie go zlokalizować.

Szary opel zniknął z pola widzenia. Robert wyciągnął kartę i przyjrzał się jej uważnie. Była nieco grubsza od normalnej. Ściskając ją wyczuł w środku dodatkową warstwę. Muszą mieć urządzenie zdalnie uruchamiające kartę. Świetnie - pomyślał Robert. – Damy zajęcie tym łobuzom.

Wzdłuż ulicy parkowało kilka ciężarówek, na które ładowano towar bądź które właśnie rozładowywano. Robert zaczął przyglądać się ich tablicom rejestracyjnym. Kiedy ujrzał czerwoną ciężarówkę na francuskich znakach, rozejrzał się wkoło, by się upewnić, że nikt go nie obserwuje, i szybko wrzucił kartę do środka samochodu.

Zatrzymał taksówkę.

– Hotel Hassler, per favore.

W holu hotelowym podszedł do recepcjonisty.

– Proszę sprawdzić, czy jest jeszcze dziś jakiś samolot z Rzymu do Paryża.

– Oczywiście, panie poruczniku. Czy chodzi panu o jakąś konkretną linię lotniczą?

– Nie, to obojętne. Po prostu interesuje mnie najbliższy lot.

– Z przyjemnością to dla pana sprawdzę.

– Dziękuję – powiedział Robert i zwrócił się do siedzącej obok dziewczyny: – Proszę klucz. Pokój 314. Za parę minut opuszczam hotel.

Kobieta sięgnęła po klucz i razem z nim podała mu jakąś kopertę.

– Przyszedł jakiś list do pana.

Robert zesztywniał. Koperta była zaklejona i zaadresowana po prostu: „Porucznik Robert Bellamy”. Pomacał ją palcami, próbując się zorientować, czy w środku jest jakiś metalowy lub plastikowy element. Ostrożnie otworzył kopertę. Wewnątrz był jedynie zadrukowany arkusik, polecający jakąś włoską restaurację. Wyglądało to na pozór zupełnie niewinnie. Oczywiście gdyby nie to, że na kopercie było jego nazwisko.

– Czy pamięta pani przypadkiem, kto to zostawił?

– Przykro mi – odparła przepraszająco recepcjonistka – ale mieliśmy dzisiaj taki ruch…

Zresztą nie było to takie istotne. Mężczyzna na pewno postarał się, by nikt go nie zapamiętał. Zdobył skądś tę reklamówkę, wsunął ją do koperty i zaczekał przy kontuarze, by zobaczyć, w której przegródce umieszczono kopertę. Teraz na pewno jest na górze, w pokoju Roberta, i czeka. Pora stanąć twarzą w twarz z wrogiem.

Robert usłyszał gwar głosów i odwrócił się. Ujrzał grupę spotkanych już wcześniej Amerykanów. Wtargnęli do hotelu roześmiani i rozśpiewani. Najwidoczniej jeszcze trochę sobie wypili. Korpulentny mężczyzna zagadnął go:

– Cześć, stary. Ominęło cię wspaniałe przyjęcie.

– Lubi pan przyjęcia? – spytał Robert. Umysł pracował mu gorączkowo.

– Jeszcze jak

– Na górze trwa właśnie prawdziwa balanga – powiedział Robert. – Alkohol, dziewczynki – co kto chce. Chodźcie ze mną, chłopaki.

– Cechuje cię prawdziwie amerykański duch, stary! – Mężczyzna klepnął Roberta po plecach. – Słyszycie, chłopaki? Nasz przyjaciel wydaje przyjęcie!

Stłoczyli się razem w windzie i pojechali na drugie piętro.

– Ci Włosi potrafią żyć – zauważył jeden z mężczyzn. – To chyba oni wymyślili orgie, co?

– Weźmiecie udział w prawdziwej orgii – obiecał im Robert.

Ruszyli za nim korytarzem. Robert włożył klucz do zamka i odwrócił się do gromadki mężczyzn.

– Chcecie się trochę zabawić?

Rozległo się chóralne „taak”…

Robert przekręcił klucz w zamku, pchnął drzwi i odsunął się na bok. W pomieszczeniu panował mrok. Włączył światło. Na środku pokoju stał wysoki, szczupły mężczyzna. W ręku trzymał do połowy uniesiony mauzer z tłumikiem. Spojrzał zaskoczony na wchodzących i szybko wsunął broń z powrotem pod kurtkę.

– Ej! A gdzie alkohol! – zakrzyknął jeden z przybyszy. Robert wskazał na nieznajomego.

– On ma. Jego poproście.

Grupka mężczyzn otoczyła chudzielca.

– Gdzie alkohol, koleś?… Gdzie dziewczynki?… No, szkoda czasu, zaczynajmy…

Chudy mężczyzna próbował przedostać się do Roberta, ale tłum blokował mu drogę. Obserwował bezradnie, jak Robert znika w drzwiach. Porucznik Bellamy zbiegł na dół, biorąc po dwa stopnie naraz.

Zbliżał się już do wyjścia, gdy recepcjonista zawołał za nim:

– Och, poruczniku Bellamy, zrobiłem dla pana rezerwację. Jest pan zabukowany na Air France, lot nr 312 do Paryża. Wylot o pierwszej w nocy.

– Dzięki – pospiesznie rzucił Robert.

Wyszedł na mały placyk z widokiem na Hiszpańskie Schody. Z taksówki wysiadał właśnie jakiś pasażer. Robert zajął jego miejsce.

– Via Monte Grappa.

A więc poznał odpowiedź. Zamierzali go zabić. Nie przyjdzie im to tak łatwo. Był teraz zwierzyną, a nie myśliwym, ale miał nad nimi pewną przewagę. Otrzymał dobre przeszkolenie. Znał wszystkie ich sztuczki, mocne i słabe strony; postanowił wykorzystać tę wiedzę, by pokrzyżować im szyki. Najpierw musi ich jakoś zgubić. Ludziom, którym kazano go śledzić, na pewno opowiedziano jakąś historyjkę. Mogli im wmówić, że poszukują go za przemyt narkotyków albo za morderstwo, albo za szpiegostwo. Ostrzegli ich: „Jest niebezpieczny. Nie ryzykujcie. Mierzcie celnie”.

– Roma Termini – rzucił Robert taksówkarzowi. Polowali na niego, ale nie mieli dosyć czasu, by rozesłać jego zdjęcia. Jak dotąd, był człowiekiem bez twarzy.

Taksówka zajechała przed Via Giovanni Giolitti 36 i kierowca powiedział:

– Stazione Termini, signore.

– Proszę zaczekać chwilkę. – Robert siedział w taksówce, obserwując fronton budynku dworca kolejowego. Nie dostrzegł nic podejrzanego. Wszystko sprawiało wrażenie normalnego ruchu. Podjeżdżały i odjeżdżały taksówki i limuzyny, ludzie wsiadali i wysiadali. Bagażowi ładowali i wyładowywali torby i walizki. Policjant zajęty był przeganianiem pojazdów, które zatrzymywały się na odcinku objętym zakazem parkowania. Jednak coś nie dawało Robertowi spokoju. Nagle zorientował się, co mu nie pasowało w tym obrazku. Dokładnie naprzeciwko budynku dworca, tam gdzie obowiązywał zakaz parkowania, stały trzy nie oznakowane auta. Nikt w nich nie siedział, a policjant zupełnie nie zwracał na nie uwagi.

– Rozmyśliłem się – powiedział Robert do kierowcy. – Via Veneto 110/A. – Było to ostatnie miejsce, gdzie by go szukali.


Amerykańska ambasada i konsulat mieszczą się w budynku o ścianach pokrytych różowymi stiukami, przy Via Veneto, od której odgradza ją czarny parkan z kutego żelaza. O tej porze ambasada była już nieczynna, ale wydział paszportowy konsulatu dyżurował przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, by załatwiać pilne przypadki. Za biurkiem w holu na parterze siedział żołnierz piechoty morskiej. Na widok Roberta spytał:

– Czy mogę panu w czymś pomóc?

– Chciałem się dowiedzieć, w jaki sposób można uzyskać nowy paszport. Zgubiłem stary.

– Czy jest pan obywatelem amerykańskim?

– Tak.

Żołnierz wskazał Robertowi drzwi w samym końcu korytarza.

– Tam się panem zajmą.

– Dziękuję.

W pokoju znajdowało się kilka osób, które występowały o wydanie paszportów, zgłaszały zagubienie lub przedłużały ważność starych.

– Czy do Albanii wymagana jest wiza? Mam tam krewnych…

– Jeszcze dziś potrzebny mi nowy paszport. Muszę złapać samolot do…

– Nie wiem, co się z nim stało. Widocznie zostawiłem go w Mediolanie…

– Na moich oczach wyciągnęli mi paszport z torebki…

Robert stał przysłuchując się. Kradzieże paszportów to we Włoszech intratny interes. Któraś z tych osób otrzyma za chwilę nowy dokument tożsamości. Na początku kolejki stał dobrze ubrany mężczyzna w średnim wieku. Wręczano mu właśnie amerykański paszport.

– Oto pański nowy paszport, panie Cowan. Przykro mi, że spotkała pana taka niemiła przygoda. Niestety w Rzymie jest wielu kieszonkowców.

– Dopilnuję, by tego mi nie ukradli – zapewnił Cowan.

– Radzę to panu z całego serca.

Robert obserwował, jak Cowan wkłada dokument do kieszeni marynarki i odwraca się, by wyjść. Bellamy uczynił krok do przodu i znalazł się na jego drodze. Kiedy mijała ich jakaś kobieta, Robert wpadł na Cowana, jakby został przez kogoś potrącony, i omal nie przewrócił mężczyzny.

– Najmocniej pana przepraszam – powiedział Robert i nachylił się, by doprowadzić mu do porządku marynarkę.

– Nie szkodzi – odparł Cowan.

Robert odwrócił się i skierował do męskiej toalety, znajdującej się na końcu korytarza; w kieszeni miał paszport nieznajomego. Rozejrzał się, by się upewnić, że jest sam, a następnie wszedł do jednej z kabin. Wyciągnął żyletkę i buteleczkę kleju, które ukradł Riccowi. Bardzo ostrożnie naciął plastik i wysunął zdjęcie Cowana. Następnie umieścił tam swoją fotografię, zrobioną przez Ricca. Zakleił otwór w plastiku i przyjrzał się własnemu dziełu. Idealnie. Od tej chwili jest Henrym Cowanem. Pięć minut później wsiadał już do taksówki na Via Veneto.

– Leonardo da Vinci.

Gdy Robert dotarł na lotnisko, była dwunasta trzydzieści. Postał na zewnątrz, szukając jakichś niepokojących znaków. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało normalnie. Żadnych samochodów policyjnych, żadnych podejrzanie wyglądających osobników. Robert wszedł do budynku lotniska i zatrzymał się tuż obok drzwi. W wielkiej hali znajdowały się stanowiska różnych linii lotniczych. Nie dostrzegł nikogo kręcącego się czy chowającego za filarami. Stał czujny, nie ruszając się z miejsca. Nie potrafił sobie wytłumaczyć czemu, ale wszystko wydało mu się zbyt normalne.

Po drugiej stronie sali znajdowało się stanowisko Air France. „Jest pan zabukowany lot nr 312 Air France do Paryża. Wylot o pierwszej w nocy”. Robert minął stanowisko Air France i zwrócił się do umundurowanej kobiety za kontuarem Alitalii.

– Dobry wieczór.

– Dobry wieczór. W czym mogę panu pomóc, signore!

– Czy mogłaby pani poprosić przez megafon, by porucznik Robert Bellamy zgłosił się do informacji?

– Oczywiście – powiedziała i wzięła mikrofon.

Parę metrów dalej jakaś tęga jejmość w średnim wieku przeliczała swoje walizki, zawzięcie wykłócając się z urzędnikiem o wysokość opłaty za nadbagaż.

– W Ameryce nigdy nie płacę za nadbagaż.

– Przykro mi, proszę pani, ale jeśli chce pani zabrać ze sobą te wszystkie torby, musi pani zapłacić.

Robert przysunął się bliżej. Z głośnika popłynął głos pracownicy lotniska.

– Porucznik Robert Bellamy proszony jest do informacji. Powtarzam, porucznik Robert Bellamy proszony jest do informacji – rozległo się na całym lotnisku.

Roberta mijał właśnie jakiś mężczyzna z bagażem podręcznym.

– Przepraszam pana… – zagadnął go Robert. Mężczyzna odwrócił się.

– O co chodzi?

– Słyszę, że szuka mnie przez megafon moja żona, ale… – wskazał na torby kobiety – nie mogę zostawić swego bagażu. – Wyciągnął banknot dziesięciodolarowy i wręczył go mężczyźnie. – Czy byłby pan uprzejmy podejść do tego białego telefonu i przekazać jej, że za godzinę przyjadę po nią do hotelu? Naprawdę bardzo będę panu wdzięczny. Mężczyzna spojrzał na banknot.

– Nie ma sprawy.

Robert obserwował nieznajomego, jak podchodzi do aparatu i podnosi słuchawkę. Przyłożył ją do ucha.

– Halo… halo…?

W następnej chwili nie wiadomo skąd pojawili się czterej potężni mężczyźni w czarnych garniturach i otoczyli nieszczęśnika, przypierając go do ściany.

– Ej! Co to ma znaczyć?

– Załatwmy to po cichu – powiedział jeden z nich.

– Co robicie? Zabierajcie swoje łapy!

– Proszę nie robić trudności, panie poruczniku. Nie ma potrzeby…

– Poruczniku? To pomyłka! Nazywam się Melvyn Davis i jestem z Omaha!

– Tylko bez tych głupich sztuczek!

– Chwileczkę! Zostałem w to wrobiony. Człowiek, którego szukacie, jest tam! – wskazał na miejsce, gdzie przed chwilą stał Robert.

Nie było tam nikogo.


Stojący przed budynkiem lotniska autobus właśnie szykował się do odjazdu. Robert wsiadł, mieszając się z innymi pasażerami. Zajął miejsce na samym końcu, by móc spokojnie zastanowić się nad kolejnym krokiem.

Musiał koniecznie porozmawiać z admirałem Whittakerem i spróbować uzyskać odpowiedź, co tu jest grane, dowiedzieć się, kto jest odpowiedzialny za zabicie kilku ludzi, których jedyną winą było to, że widzieli coś, czego nie powinni zobaczyć. Czyżby generał Hilliard? A może Dustin Thornton? Albo teść Thorntona, zagadkowy Willard Stone? Czy możliwe, by był jakoś zaplątany w tę aferę? A może Edward Sanders, dyrektor NSA? Czyżby wmieszany był w to sam prezydent? Robert musiał poznać odpowiedzi na te pytania.

Dojazd do Rzymu trwał godzinę. Kiedy autobus zatrzymał się przed hotelem Eden, Robert wysiadł.

Muszę się stąd jakoś wydostać - pomyślał. W Rzymie był tylko jeden człowiek, któremu mógł zaufać. Pułkownik Francesco Cesar, szef SIFAR, włoskiej służby bezpieczeństwa. On umożliwi Robertowi ucieczkę z Włoch.


Pułkownik Cesar siedział jeszcze w biurze. Między agencjami bezpieczeństwa różnych krajów krążyły pilne telegramy, a wszystkie dotyczyły porucznika Roberta Bellamy’ego. Pułkownik Cesar pracował kiedyś z Robertem i bardzo go lubił. Westchnął, spojrzawszy na leżącą przed nim najświeższą depeszę. „Zlikwidować”. Kiedy ją czytał, do gabinetu weszła sekretarka.

– Porucznik Bellamy dzwoni do pana na jedynce. Pułkownik Cesar spojrzał na nią.

– Bellamy? Osobiście? Dziękuję.

Zaczekał, aż sekretarka wyjdzie z pokoju, po czym chwycił za słuchawkę.

– Robert?

Ciao, Francesco. Co się, u diabła, dzieje?

– To raczej ty powinieneś mi to wyjaśnić, amico. Zasypywany jestem pilnymi depeszami na twój temat. Coś ty takiego zmalował?

– To długa historia – powiedział Robert – a nie mam teraz czasu. A co ty wiesz?

– Że zacząłeś pracować na własną rękę. Że przeszedłeś na drugą stronę i wszystko wyśpiewałeś.

– Co takiego?

– Słyszałem, że zawarłeś układ z Chińczykami i…

– Jezu Chryste! Przecież to śmieszne!

– Naprawdę? Czemu?

– Bo za godzinę chcieliby mieć więcej informacji.

– Robercie, na litość boską, nie pora teraz na żarty.

– Powiem ci coś, Francesco. Właśnie wysłałem dziesięciu niewinnych ludzi na śmierć. Mam być jedenasty…

– Gdzie jesteś?

– W Rzymie. Wygląda na to, że nie mogę się wydostać z waszego cholernego miasta.

Cacatura! - Zapanowała głęboka cisza. – Jak mogę ci pomóc?

– Podaj mi adres jakiegoś bezpiecznego miejsca, gdzie będziemy mogli swobodnie porozmawiać i gdzie będę mógł się zastanowić, jak stąd prysnąć. Możesz to zrobić?

– Tak, ale musisz być ostrożny. Bardzo ostrożny. Osobiście po ciebie przyjadę.

Robert westchnął z ulgą.

– Dziękuję ci, Francesco. Jestem ci naprawdę wdzięczny.

– Czyli, jak mówicie wy, Amerykanie, jesteś moim dłużnikiem. Gdzie teraz jesteś?

W barze Lido w Trastevere.

– Zaczekaj tam na mnie. Będę dokładnie za godzinę.

– Dziękuję, amico - Robert odłożył słuchawkę. Wszystko wskazywało, że będzie to bardzo długa godzina.

Trzydzieści minut później dwa nie oznakowane samochody zatrzymały się dziesięć metrów od baru Lido. W każdym z nich było czterech mężczyzn i wszyscy mieli przy sobie broń.

Z pierwszego auta wysiadł pułkownik Cesar.

– Załatwmy to szybko. Nie chcę mieć żadnych przypadkowych ofiar. Andeante al dietro, subito.

Część mężczyzn cicho przeszła na tyły budynku, by odciąć ewentualną drogę ucieczki.

Robert Bellamy obserwował z dachu domu, stojącego po drugiej stronie ulicy, jak Cesar i jego ludzie unieśli broń i wtargnęli do baru.

Dobra, wy sukinsyny - pomyślał gorzko Robert. – Rozegramy to po waszemu.

Rozdział 36

DZIEŃ SZESNASTY


Rzym, Włochy


Robert zadzwonił do pułkownika Cesara z budki telefonicznej na Piazza del Duomo.

– Co się stało z naszą przyjaźnią? – spytał.

– Nie bądź naiwny, stary. Muszę wykonywać rozkazy, podobnie jak ty. Zapewniam cię, że nie masz żadnych szans. Znajdujesz się na pierwszym miejscu listy najbardziej poszukiwanych osób. Próbują cię dopaść władze połowy świata.

– Wierzysz, że jestem zdrajcą?

Cesar westchnął.

– Robercie, to nie istotne, czy wierzę czy też nie. Nie chodzi tu o sprawy osobiste. Mam rozkaz.

– By mnie złapać.

– Ułatwiłbyś wszystko, sam się zgłaszając.

– Dzięki, paesano. Jeśli będę potrzebował jeszcze jakiejś dobrej rady, zadzwonię do ciotki Zochy. – Cisnął słuchawką.

Robert wiedział, że im dłużej jest na wolności, tym większe grozi mu niebezpieczeństwo. Agenci wywiadu z kilku krajów zaczną go osaczać.

Musi być jakieś drzewo - pomyślał Robert. Zdanie to pochodziło z pewnej anegdoty o myśliwym, relacjonującym przygodę, jaką przeżył podczas safari. „Ten wielki lew zmierzał prosto na mnie, a wszyscy moi ludzie czmychnęli. Nie miałem broni, nie miałem gdzie się skryć. Wkoło nie było najmniejszego krzaczka, najmniejszego drzewka. A ta bestia nacierała na mnie i była coraz bliżej. I jak się pan uratował? – zapytał słuchacz. Podbiegłem do najbliższego drzewa i wdrapałem się na nie. Przecież powiedział pan, że nie było tam żadnego drzewa. Nie rozumie pan? Przecież musiało być jakieś drzewo! I muszę je znaleźć - pomyślał Robert.

Rozejrzał się po placu. O tej godzinie był niemal całkowicie opustoszały. Doszedł do wniosku, że nadszedł czas, by porozmawiać z człowiekiem, przez którego to wszystko się zaczęło. Z generałem Hilliardem. Ale musi być ostrożny. Nowoczesne urządzenia elektroniczne wykrywające, skąd się dzwoni, działają bardzo sprawnie. Robert zauważył, że dwie budki telefoniczne stojące obok tej, w której był, są puste. Świetnie. Zignorował telefon specjalny, otrzymany od generała Hilliarda, i wykręcił numer centrali NSA. Po usłyszeniu telefonistki, powiedział:

– Poproszę mnie połączyć z biurem generała Hilliarda. Po chwili rozległ się w słuchawce głos sekretarki generała.

– Biuro generała Hilliarda.

– Proszę zaczekać, będzie rozmowa zamiejscowa – powiedział Robert i nie odkładając słuchawki pobiegł do następnej budki. Szybko wykręcił numer. Odpowiedziała mu inna sekretarka.

– Biuro generała Hilliarda.

– Proszę zaczekać, będzie rozmowa zamiejscowa – powiedział Robert. Nie odkładając słuchawki przeszedł do trzeciej budki i ponownie wykręcił ten sam numer. Kiedy usłyszał głos kolejnej sekretarki, powiedział:

– Tu porucznik Bellamy. Chcę mówić z generałem Hilliardem.

– Jedną chwileczkę, panie poruczniku – usłyszał zdumiony głos. Kobieta nacisnęła guzik intercomu. – Panie generale, porucznik Bellamy na trójce.

Generał Hilliard odwrócił się do Harrisona Kellera.

– Bellamy na trójce. Szybko, spróbujcie go zlokalizować.

Harrison Keller podszedł do telefonu, stojącego na podręcznym stoliku, i wykręcił numer do Centrali Obsługi Sieci, czynnej dwadzieścia cztery godziny na dobę. Odpowiedział mu oficer dyżurny.

– C.O.S., Adams.

– Ile czasu zajmie wyśledzenie, skąd dzwoni do nas rozmówca? – szepnął Keller.

– Jedną do dwóch minut.

– Zaczynajcie. Biuro generała Hilliarda, trójka. Rozłączam się. – Spojrzał na generała, który skinął głową.

Generał Hilliard podniósł słuchawkę.

– Panie poruczniku… czy to pan?

W Centrali Obsługi Sieci Adams wstukał do komputera numer.

– Zaczynamy – mruknął.

– Pomyślałem, że czas, byśmy z sobą porozmawiali, panie generale.

Cieszę się, że pan dzwoni, panie poruczniku. A może by pan do mnie przyjechał, abyśmy szczegółowo omówili sytuację? Załatwię samolot i znajdzie się pan u mnie za…

– Dziękuję, ale nie skorzystam z pana zaproszenia, panie generale. Samoloty zbyt często ulegają wypadkom.

W pokoju łączności uruchomiono ESP, elektroniczny system przełączeniowy. Na monitorze zaczęły pojawiać się kody. AX121-B… AX122-C… AX123-C…

– No i jak tam? – szepnął Keller do słuchawki.

– Centrala Obsługi Sieci w New Jersey sprawdza wszystkie rozmowy zamiejscowe z Waszyngtonem. Proszę się nie rozłączać.

Monitor pociemniał, a po chwili pojawił się na nim napis: TRANSATLANTYCKA. KABEL NR 1.

– Rozmówca dzwoni skądś z Europy. Już sprawdzamy, z jakiego kraju…

– Poruczniku Bellamy, myślę, że to jakieś nieporozumienie – mówił generał Hilliard. – Proponuję…

Robert odłożył słuchawkę. Generał Hilliard spojrzał na Kellera.

– Mają go?

Harrison Keller zapytał Adamsa:

– Macie go?

– Nie, zgubiliśmy.

Robert przeszedł do drugiej budki i ujął słuchawkę. Sekretarka generała Hilliarda powiedziała:

– Porucznik Bellamy na dwójce.

Mężczyźni spojrzeli na siebie. Generał Hilliard nacisnął guzik dwójki.

– To pan, poruczniku?

– Proszę pozwolić, że ja coś zaproponuję – powiedział Robert. Generał Hilliard zasłonił dłonią mikrofon.

– Niech zaczynają od początku.

Harrison Keller podniósł słuchawkę i powiedział do Adamsa:

– Mamy go znowu. Dwójka. Pospieszcie się.

– Tak jest.

– Proponuję, panie generale, by odwołał pan akcję przeciwko mnie. I to natychmiast.

– Myślę, że źle ocenia pan sytuację, panie poruczniku. Możemy rozwiązać ten problem, jeśli…

Powiem panu, jak go możemy rozwiązać. Wydano rozkaz, by mnie zlikwidować. Chcę, by odwołał pan ten rozkaz.

Na monitorze komputera w Centrali Obsługi Sieci pojawiła się nowa informacja: AX155-C MIĘDZYMIASTOWA A21 SPRAWDZONA. OBWÓD 301 DO RZYMU. TRANSATLANTYCKA KABEL NR 1.

– Mamy go – rzucił Adams do słuchawki. – Dzwoni z Rzymu.

– Podajcie numer i dokładne miejsce – polecił Keller. Robert tymczasem spoglądał na zegarek.

– Zlecił mi pan zadanie. Wykonałem je.

– Świetnie się pan spisał, panie poruczniku. Oto, co… Połączenie zostało przerwane.

Generał odwrócił się do Kellera.

– Znowu odłożył słuchawkę.

– Udało wam się? – odezwał się Keller do telefonu.

– Niestety, nie zdążyliśmy.

Robert przeszedł do następnej budki i wziął słuchawkę. W intercomie rozległ się głos sekretarki generała Hilliarda.

– Panie generale, porucznik Bellamy na jedynce. Generał warknął:

– Znajdźcie mi tego łobuza – i podniósł słuchawkę. – Słucham?

– To dobrze, panie generale, i proszę słuchać uważnie. Zamordował pan grupę niewinnych osób. Jeśli nie odwoła pan swoich ludzi, rozgłoszę w środkach masowego przekazu, co tu się dzieje.

– Nie radziłbym panu tego robić. Jeśli nie chce pan wywołać ogólnoświatowej paniki. Kosmici istnieją naprawdę, a my jesteśmy wobec nich bezbronni. Szykują się do ataku na nas. Nie ma pan pojęcia, co się stanie, jeśli ludzie się o tym dowiedzą.

– Podobnie jak pan – odparł Bellamy. – Nie zostawiam panu żadnego wyboru. Proszę odwołać akcję przeciwko mnie. Jeśli dokonana zostanie jeszcze jedna próba zamachu na moje życie, powiem wszystko, co wiem.

– Zgoda – odezwał się generał Hilliard. – Wygrał pan. Odwołam akcję. Właściwie czemu nie? Możemy…

– Pańscy ludzie chyba już prawie wiedzą, skąd dzwonię – powiedział Robert. – Życzę miłego dnia.

Połączenie zostało przerwane.

– Zlokalizowaliście go? – warknął Keller do telefonu.

– Niewiele brakowało, proszę pana – powiedział Adams. – Dzwonił gdzieś z centrum Rzymu. Zmieniał aparaty.

Generał spojrzał na Kellera.

– No i jak?

– Przykro mi, panie generale. Wiemy jedynie, że jest gdzieś w Rzymie. Wierzy pan w jego pogróżki? Odwołujemy akcję?

– Nie. Wyeliminujemy go.


Robert ponownie przeanalizował dalsze możliwości działania. Nie było ich wiele. Wiedział, że lotniska, dworce kolejowe i autobusowe, agencje wynajmu samochodów znajdują się pod obserwacją. Nie będzie się mógł zatrzymać w żadnym hotelu, bo SIFAR roześle ostrzeżenia. A przecież musi się jakoś wydostać z Rzymu. Potrzebny mu był jakiś parawan. Najlepiej kobieta. Nie będą zwracali uwagi na mężczyznę w towarzystwie kobiety. Od tego musi zacząć.

Na rogu stała taksówka. Robert zmierzwił nieco włosy, poluzował krawat i chwiejnym krokiem zbliżył się do samochodu.

– Hej, ty! – krzyknął.

Kierowca spojrzał na niego z niesmakiem.

Robert wyciągnął banknot dwudziestodolarowy i wsunął go w dłoń mężczyzny.

– Słuchaj, stary, chciałbym się zabawić. Wiesz, co mam na myśli? Znasz angielski?

Kierowca spojrzał na banknot.

– Szuka pan jakiejś cizi?

– Zgadza się, szukam cizi.

Andiamo - powiedział kierowca.

Robert wtoczył się do taksówki i ruszyli. Bellamy obejrzał się do tyłu. Nie był śledzony. Czuł, jak mu rośnie poziom adrenaliny. Próbują cię dopaść władze połowy świata. I nie będzie żadnego odwołania. Mają rozkaz go zabić.

Dwadzieścia minut później dotarli do Tor di Ounto, rzymskiej dzielnicy uciech, zamieszkanej przez dziwki i sutenerów. Pojechali wzdłuż Passeggiata Archeologica. Taksówkarz zatrzymał się na rogu.

– Tutaj znajdzie pan sobie cizię – powiedział.

– Dziękuję, stary. – Robert zapłacił tyle, ile wskazywał licznik, i wygramolił się z taksówki. Odjechała z piskiem opon.

Robert uważnie rozejrzał się wokół. Żadnych policjantów, jedynie kilka samochodów i garstka przechodniów. Na chodniku kręciło się kilkanaście prostytutek. Działając zgodnie z zasadą „zróbmy obławę na tych, co zawsze są podejrzani”, policja przeprowadziła rutynową, comiesięczną akcję, mającą usatysfakcjonować moralistów, i przepędziła prostytutki z Via Veneto, gdzie zbyt rzucały się w oczy, właśnie tutaj, gdzie nie gorszyły starszych paniuś, popijających herbatkę u Doneya. Dlatego też kobiety były na ogół atrakcyjne i dobrze ubrane. A szczególnie jedna, która od razu wpadła Robertowi w oko.

Wyglądała na dwadzieścia kilka lat. Miała długie, ciemne włosy, ubrana była ze smakiem, w czarną spódnicę i białą bluzkę, na wierzch narzuciła płaszcz z wielbłądziej wełny. Robert pomyślał, że zapewne pracuje dorywczo jako aktorka lub modelka. Obserwowała go.

Robert chwiejnym krokiem podszedł do dziewczyny.

– Cześć, mała – wymamrotał. – Znasz angielski?

– Tak.

– To dobrze. Może się zabawimy?

Uśmiechnęła się niepewnie. Z pijanymi mogą być kłopoty.

– Może najpierw powinieneś wytrzeźwieć. – Miała miękki, włoski akcent.

– Ależ ja jestem całkowicie trzeźwy.

– Będzie cię to kosztowało sto dolarów.

– W porządku, mała. Podjęła decyzję.

Va berte. Chodź. Zaraz za rogiem jest hotel.

– Świetnie. Jak ci na imię, mała?

– Pier.

– A mnie Henry. – W oddali ujrzał radiowóz, zmierzający w ich stronę. – Chodźmy stąd.

Pozostałe kobiety rzucały zazdrosne spojrzenie na Pier i jej amerykańskiego klienta.

Hotelowi daleko było do poziomu Hasslera, ale za to pryszczaty chłopak w recepcji nie pytał o paszport. Właściwie ledwo uniósł wzrok, wręczając Pier klucz.

– Pięćdziesiąt tysięcy lirów.

Pier spojrzała na Roberta. Wyjął z kieszeni pieniądze i zapłacił.

W pokoju, do którego weszli, stało w rogu olbrzymie łóżko, poza tym był tu mały stolik, dwa drewniane krzesła i lustro nad umywalką. Za drzwiami znajdował się wieszak na ubrania.

– Musisz mi zapłacić z góry.

– Już się robi. – Robert odliczył sto dolarów.

Grazie.

Pier zaczęła się rozbierać. Robert podszedł do okna. Odchylił skraj zasłony i wyjrzał. Wszystko wyglądało normalnie. Miał nadzieję, że na razie policja wciąż śledzi czerwoną ciężarówkę z Francji. Opuścił zasłonę i odwrócił się. Pier stała zupełnie naga. Miała zadziwiająco piękne ciało: jędrne, młode piersi, zaokrąglone biodra, wąską kibić i długie, zgrabne nogi.

Przypatrywała się Robertowi.

– Nie rozbierasz się, Henry?

Nastąpił decydujący moment.

– …prawdę mówiąc – zaczął Robert – myślę, że rzeczywiście trochę za dużo wypiłem. Obawiam się, że nic z tego nie wyjdzie.

Spojrzała na niego uważnie.

– W takim razie czemu…?

– Jeśli zostanę i nieco się prześpię, to rano będziemy się mogli pokochać.

Wzruszyła ramionami.

– Muszę pracować. Nie mogę tracić czasu na…

– Nie martw się. Jakoś to załatwimy. – Wyciągnął kilka banknotów studolarowych i wręczył je dziewczynie. – Tyle wystarczy?

Pier spojrzała na pieniądze. Pokusa była silna. Na zewnątrz było zimno i interesy szły kiepsko. Ale z drugiej strony w tym mężczyźnie wyczuwała coś podejrzanego. Był elegancko ubrany i za tyle szmalu mógł ją zabrać do zupełnie przyzwoitego hotelu. W takim razie - myślała Pier – co tu jest grane? Questo cazzo se nefrega?

– W porządku. Ale mamy tylko jedno łóżko.

– Nie szkodzi.

Pier przyglądała się, jak Robert znów podszedł do okna i odchylił skraj zasłony.

– Szukasz czegoś?

– Czy w tym hotelu jest jakieś tylne wyjście?

W co ja się wpakowałam? - zapytała samą siebie Pier. Jej najbliższa przyjaciółka zadała się z gangsterami i została zamordowana. Pier uważała się za mądrą, jeśli chodzi o postępowanie z mężczyznami, lecz ten Amerykanin był zagadkowy. Nie wyglądał na kryminalistę, ale…

– Tak, jest – powiedziała.

Nagle rozległ się jakiś krzyk; Robert odwrócił się gwałtownie.

Dio! Dio! Sono ventura tre volte! - dobiegł z sąsiedniego pokoju przez cienką jak papier ścianę głos kobiety.

– Co to? – Serce Roberta waliło jak młotem. Pier uśmiechnęła się.

– Dobrze się bawi. Powiedziała, że po raz trzeci miała orgazm. Robert usłyszał charakterystyczne skrzypienie łóżka.

– Kładziesz się? – Pier, choć naga, stała zupełnie nie zmieszana i obserwowała go.

Tak, oczywiście. – Robert usiadł na łóżku.

– Nie rozbierzesz się?

– Nie.

– Jak chcesz. – Pier podeszła do łóżka i położyła się obok Roberta. – Mam nadzieję, że nie chrapiesz – powiedziała.

– Rano mi powiesz, czy chrapałem.

Robert wcale nie zamierzał spać. Postanowił co jakiś czas wyglądać na ulicę, by sprawdzać, czy nie przyszli tu za nim. Bo w końcu zaczną zaglądać również do tych trzeciorzędnych hotelików, choć upłynie jeszcze trochę czasu. Na początku mieli do sprawdzenia masę innych miejsc. Leżał, czując nieludzkie zmęczenie. Zamknął na moment oczy, by się odprężyć. Sam nie wiedział, kiedy usnął. Znów był w domu, we własnym łóżku, i czuł obok siebie ciepłe ciało Susan. Wróciła - pomyślał uszczęśliwiony. – Wróciła do mnie. Kochanie, tak mi ciebie brakowało.


DZIEŃ SIEDEMNASTY


Rzym, Włochy


Roberta obudziło świecące mu prosto w twarz słońce. Usiadł gwałtownie, rozglądając się niespokojnie wokoło, nie wiedząc w pierwszej chwili, gdzie się znajduje. Kiedy ujrzał Pier, pamięć mu wróciła. Uspokoił się. Dziewczyna stała przed lustrem, szczotkując włosy.

Buon giorno - powiedziała. – Nie chrapiesz.

Robert spojrzał na zegarek. Dziewiąta. Zmarnował tyle cennego czasu.

– Czy chcesz się teraz pokochać? Zapłaciłeś z góry.

– Nie ma o czym mówić – powiedział Robert. Pier podeszła do łóżka, naga, prowokująca.

– Na pewno nie?

Nie byłbym w stanie nawet, gdybym chciał, moja panno.

– Na pewno nie.

Va bene. - Zaczęła się ubierać. – A kto to jest Susan? – spytała obojętnym tonem.

Zaskoczyła go tym pytaniem.

– Susan? A czemu pytasz?

– Wymieniałeś to imię przez sen.

Przypomniał sobie, co mu się śniło. Susan wróciła do niego. Może to był jakiś znak.

– Znajoma. To moja żona. Pewnego dnia będzie miała dosyć Krezusa i wróci do mnie. Oczywiście, jeżeli jeszcze będę żył.

Robert podszedł do okna, uniósł zasłonę i wyjrzał. Ulica pełna była teraz przechodniów i sklepikarzy, otwierających swoje lokale, ale nie dostrzegł niczego niepokojącego.

Nadeszła pora wprowadzenia w życie obmyślonego planu. Odwrócił się do dziewczyny.

– Pier, nie chciałabyś udać się ze mną w małą podróż? Spojrzała na niego podejrzliwie.

– W podróż… a dokąd?

– Muszę jechać w interesach do Wenecji, a nienawidzę samotnie podróżować. Lubisz Wenecję?

– Tak…

– Dobrze. Oczywiście zapłacę ci. Potraktujemy to jako wspólne wakacje. – Znów wyjrzał przez okno. – Znam tam bardzo przyjemny hotel. Cipriani. – Parę lat temu razem z Susan zatrzymali się w Royal Danieli, ale kiedy zawitał tam później sam, okazało się, że hotel popadł w ruinę, a łóżka były zupełnie beznadziejne. Jedyną pozostałością po dawnej świetności hotelu był Luciano, recepcjonista.

– Będzie cię to kosztowało tysiąc dolarów za dzień – gotowa była przystać nawet na połowę tej kwoty.

– Zgoda – powiedział Robert. Odliczył dwa tysiące dolarów. – Masz tu na początek.

Pier zawahała się. Miała przeczucie, że coś tu jest nie w porządku. Ale zdjęcia do filmu, w którym obiecano jej małą rólkę, opóźniały się, a potrzebowała pieniędzy.

– Dziękuję – powiedziała.

– No to ruszajmy.


Na dole Pier spostrzegła, że Robert uważnie zlustrował ulicę, nim wyszedł, by zatrzymać taksówkę. Ktoś na niego poluje - pomyślała Pier. – Lepiej się w to nie mieszać.

– Słuchaj – zaczęła – nie wiem, czy powinnam jechać z tobą do Wenecji. Sądzę, że…

– Cudownie spędzimy razem czas – zapewnił ją Robert. Naprzeciwko hotelu dostrzegł sklep jubilerski. Ujął Pier pod ramię.

– Chodź. Kupię ci coś ładnego.

– Ale…

Przeprowadził ją na drugą stronę ulicy i weszli do jubilera.

Buon giorno, signore - powitał ich sprzedawca. – Czym mogę panu służyć?

– Szukam czegoś ładnego dla pani – powiedział Robert i odwrócił się do Pier. – Lubisz szmaragdy?

– Szmaragdy… tak.

– Czy ma pan bransoletkę ze szmaragdów? – spytał sprzedawcę.

Si, signore. Mamy śliczne wyroby ze szmaragdów. – Podszedł do gablotki i wyjął bransoletkę. – Ta jest najpiękniejsza. Kosztuje piętnaście tysięcy dolarów.

Robert spojrzał na Pier.

– Podoba ci się?

Odjęło jej mowę, więc jedynie skinęła głową.

– W takim razie bierzemy ją – powiedział Robert i wręczył sprzedawcy kartę kredytową ONI.

– Jedną chwileczkę. – Sprzedawca zniknął w głębi sklepu. Kiedy wrócił, zapytał: – Zapakować czy…?

– Nie. Pani ją od razu założy. – Robert wsunął bransoletkę na rękę Pier. Dziewczyna przyglądała się jej oszołomiona.

– Ładnie będzie się prezentowała w Wenecji, prawda? – zapytał Robert.

– Nawet bardzo. – Uśmiechnęła się do niego. Kiedy znaleźli się na ulicy, Pier powiedziała:

– Nie wiem… nie wiem, jak ci podziękować.

– Po prostu chcę, byś przyjemnie spędziła czas – odparł Robert. – Masz samochód?

– Nie. Miałam, ale mi ukradli.

– Ale prawo jazdy masz? Przyglądała mu się zaintrygowana.

– Tak, ale co komu po prawie jazdy, jeśli nie ma samochodu?

– Przekonasz się. Zatrzymał taksówkę.

– Via Po.

Pier przyglądała mu się uważnie podczas jazdy taksówką. Czemu tak mu zależało na jej towarzystwie? Nawet jej nie tknął. A może jest…?

Qui! - zawołał Robert do szofera. Byli sto metrów od agencji wynajmu samochodów Maggiore.

Wysiadamy – powiedział Robert do Pier. Zapłacił kierowcy i zaczekał, aż taksówka zniknęła im z oczu. Wręczył Pier duży zwitek banknotów. – Chcę, byś wynajęła dla nas samochód. Poproś o fiata lub alfa romeo. Powiedz, że będziemy go potrzebowali na cztery, pięć dni. Te pieniądze powinny wystarczyć na depozyt. Wynajmij wóz na swoje nazwisko. Zaczekam na ciebie po drugiej stronie ulicy.


Mniej niż osiem przecznic dalej dwaj funkcjonariusze wypytywali nieszczęsnego kierowcę czerwonej ciężarówki z francuską rejestracją.

Vous me faites chier. Nie mam pojęcia, w jaki sposób ta cholerna karta znalazła się w moim wozie – tłumaczył się kierowca. – Prawdopodobnie podrzucił ją jakiś szalony Włoch.

Funkcjonariusze popatrzyli na siebie.

– Zamelduję o tym – powiedział jeden z nich.


Francesco Cesar siedział za biurkiem, myśląc o wydarzeniach ostatnich dni. Początkowo zadanie wyglądało na zupełnie łatwe. „Nie będziecie mieli żadnych kłopotów z jego odnalezieniem. Kiedy przyjdzie pora, uruchomimy urządzenie naprowadzające, które zaprowadzi was do niego jak po sznurku”. Ktoś najwyraźniej nie docenił porucznika Bellamy’ego.


Pułkownik Frank Johnson siedział w gabinecie generała Hilliarda. Jego olbrzymia postać wypełniała cały fotel.

– Szuka go połowa agentów Europy – powiedział generał Hilliard. – Jak dotąd, bez powodzenia.

– Tu trzeba czegoś więcej niż szczęścia – odparł pułkownik Johnson. – Bellamy jest naprawdę dobry.

– Wiemy, że jest w Rzymie. Ten sukinsyn dopiero co kupił bransoletkę za piętnaście tysięcy dolarów. Odcięliśmy mu wszystkie drogi ucieczki. W żaden sposób nie wydostanie się z Włoch. Wiemy, jakiego używa nazwiska – Arthur Butterfield.

Pułkownik Johnson potrząsnął głową.

– O ile znam Bellamy’ego, nie macie najmniejszego pojęcia, jakiego używa nazwiska. Jest tylko jedna rzecz, której możecie być pewni w przypadku Bellamy’ego: na pewno nie zrobi tego, co sądzicie, że zrobi. Szukamy człowieka, który jest jednym z najlepszych fachowców. Może nawet najlepszym. Jeśli istnieje jakieś miejsce, gdzie Bellamy mógłby się skryć, to znajdzie się tam. Jeśli istnieje jakieś miejsce, dokąd mógłby uciec, to dotrze tam. Myślę, że jedyną rzeczą, którą możemy zrobić, to zmusić go do ujawnienia się, do wyjścia z ukrycia. Bo obecnie to on panuje nad sytuacją. Musimy przejąć inicjatywę.

– Czyli ujawnić wszystko? Przekazać prasie?

– Dokładnie tak.

Generał Hilliard zacisnął usta.

– To delikatna sprawa. Nie możemy sobie pozwolić na powiedzenie całej prawdy.

– I wcale nie będziemy musieli tego robić. Oświadczymy, że jest poszukiwany pod zarzutem przemytu narkotyków. W ten sposób zaangażowana zostanie w akcję policja całej Europy oraz Interpol, a my pozostaniemy w cieniu.

Generał Hilliard zastanowił się przez moment.

– Podoba mi się ten pomysł.

– Cieszę się. Wyjeżdżam do Rzymu – oświadczył pułkownik Johnson. – Osobiście zajmę się tym polowaniem.

Pułkownik Frank Johnson wrócił do swego biura głęboko zamyślony. Przystąpił do bardzo niebezpiecznej gry, co do tego nie miał żadnych wątpliwości. Musiał odszukać porucznika Bellamy’ego.

Rozdział 37

Robert wykręcił numer i czekał, aż admirał podniesie słuchawkę. W Waszyngtonie była szósta rano. Znowu obudzę staruszka - pomyślał Robert.

Admirał odebrał po szóstym dzwonku.

– Halo…

– Panie admirale…

– Robert! Co…?

– Proszę nic nie mówić. Pański telefon jest prawdopodobnie na podsłuchu. Będę się streszczał. Chciałem panu jedynie powiedzieć, by nie wierzył pan w te bzdury, które o mnie mówią. Chciałbym, by spróbował się pan dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi. Niewykluczone, że później mogę potrzebować pańskiej pomocy.

– Rozumiem. Zrobię wszystko, co tylko w mojej mocy, Robercie.

– Wiem. Zadzwonię do pana później.

Robert odłożył słuchawkę. Nie zdążyli wytropić, skąd dzwonił. Zobaczył niebieskiego fiata, zatrzymującego się przed barem. Za kierownicą siedziała Pier.

– Przesuń się – powiedział Robert.- Ja będę prowadził. Pier zrobiła mu miejsce, a on wślizgnął się za kierownicę.

– Jedziemy do Wenecji? – spytała Pier.

– Uhm. Ale najpierw musimy jeszcze załatwić parę spraw. – Nadeszła pora, by znów zostawić trochę fałszywych tropów. Robert skręcił na Viale Rossini, zajechał przed biuro podróży Rossini i zatrzymał wóz przy krawężniku. – Zaraz wracam.

Pier obserwowała, jak wszedł do biura podróży. Mogłabym teraz po prostu odjechać - pomyślała – zatrzymując pieniądze, a on nigdy by mnie nie odnalazł. Ale ten cholerny wóz wynajęty jest na moje nazwisko. Cacchio!

Robert podszedł do siedzącej za biurkiem urzędniczki.

– Dzień dobry. Czym mogę panu służyć?

– Porucznik Robert Bellamy. Zamierzam wybrać się w podróż – powiedział Robert. – Chciałem zrobić kilka rezerwacji.

Uśmiechnęła się.

– Od tego tu jesteśmy, signore. Dokąd chce pan wyjechać?

– Proszę o bilet lotniczy do Pekinu, pierwszą klasą. Zanotowała sobie.

– A kiedy planuje pan wylot?

– W ten piątek.

– Bardzo dobrze. – Nacisnęła kilka klawiszy komputera. – W piątek o dziewiętnastej czterdzieści mamy samolot Air China.

– Idealnie.

Nacisnęła jeszcze kilka klawiszy.

– Proszę bardzo. Ma pan potwierdzone miejsce. Płaci pan gotówką czy…?

– Och, to jeszcze nie wszystko. Chciałbym zarezerwować bilet kolejowy do Budapesztu.

– Na kiedy, panie poruczniku?

– Na najbliższy poniedziałek.

– Dla kogo?

– Dla mnie.

Spojrzała na niego dziwnie.

– W piątek leci pan do Pekinu, a…

– Jeszcze nie skończyłem – powiedział uprzejmie Robert. – Proszę o bilet lotniczy w jedną stronę do Miami na Florydzie, na niedzielę.

Teraz nie próbowała nawet ukrywać swego zdumienia.

Signore, jeśli to jakiś…

Robert wyciągnął kartę kredytową ONI i wręczył ją kobiecie.

– Płacę tą kartą.

Przyjrzała się jej uważnie.

– Przepraszam. – Wyszła na zaplecze i wróciła po paru minutach. – Wszystko w porządku. Z przyjemnością wystawimy bilety. Czy wszystkie rezerwacje mają być na jedno nazwisko?

– Tak. Dla porucznika Roberta Bellamy’ego.

– Świetnie.

Robert obserwował, jak przyciskała kolejne klawisze komputera. Po chwili pojawiły się bilety. Oderwała je z drukarki.

– Proszę włożyć bilety do osobnych kopert – polecił Robert.

Jak pan sobie życzy. Czy mamy je wysłać…?

– Nie, wezmę je ze sobą.

– Si, signore.

Robert podpisał rachunek i otrzymał pokwitowanie.

– Proszę bardzo. Życzę miłej podróży… miłych… Robert uśmiechnął się.

– Dziękuję.

Po chwili siedział już za kierownicą samochodu.

– Dokąd teraz? – zapytała Pier.

– Musimy wstąpić jeszcze do kilku miejsc – powiedział Robert. Pier zauważyła, jak ostrożnie rozejrzał się wkoło, zanim włączył się do ruchu.

– Mam do ciebie prośbę – odezwał się Robert.

Oho, zaczyna się - pomyślała Pier. – Zaraz każe mi zrobić coś strasznego.

– Tak, jaką? – spytała.

Zatrzymali się przed hotelem Victoria. Robert wręczył Pier jedną z kopert.

– Chciałbym, byś poszła do recepcji i zarezerwowała apartament dla porucznika Roberta Bellamy’ego. Powiedz, że jesteś jego sekretarką, że porucznik przyjedzie za godzinę, ale że przed jego przybyciem chcesz obejrzeć apartament. Kiedy będziesz już na górze, zostaw na stole tę kopertę.

Spojrzała na niego zaintrygowana.

– I to wszystko?

– Tak.

Ten człowiek zachowywał się zupełnie niezrozumiale.

Bene.

Chciałaby wiedzieć, co zamierza ten szalony Amerykanin. I kto to jest porucznik Robert Bellamy? Pier wysiadła z samochodu i weszła do holu hotelowego. Była nieco podenerwowana. Podczas wykonywania swego zawodu kilka razy została wyrzucona z lepszych hoteli. Ale recepcjonista powitał ją niezwykle uprzejmie.

– Czym mogę pani służyć, signora?

– Jestem sekretarką porucznika Roberta Bellamy’ego. Chciałabym zarezerwować dla niego apartament. Porucznik zjawi się tu za godzinę.

Urzędnik zajrzał do grafiku.

– Właśnie dysponujemy jednym wolnym apartamentem.

– Czy mogę go zobaczyć? – zapytała Pier.

– Naturalnie. Poproszę, by ktoś panią zaprowadził.

Asystent kierownika poszedł z Pier na górę. Weszli do apartamentu; Pier rozejrzała się po saloniku.

– Czy będzie odpowiedni, signora? Nie miała najmniejszego pojęcia.

– Myślę, że tak.

Wyjęła z torebki kopertę i położyła ją na niskim stoliku.

– To dla porucznika – powiedziała.

Bene.

Nie zdołała powściągnąć ciekawości. Otworzyła kopertę. W środku był bilet lotniczy do Pekinu na nazwisko Roberta Bellamy’ego. Pier wsunęła bilet z powrotem do koperty, odłożyła ją na stół i zeszła na dół.

Niebieski fiat stał przed hotelem.

– Były jakieś problemy? – zapytał Robert.

– Nie.

– Wstąpimy jeszcze do dwóch miejsc, a potem ruszamy w drogę – powiedział wesoło Robert.

Następny postój zrobili przed hotelem Valadier. Robert wręczył Pier kolejną kopertę.

– Chcę, byś zarezerwowała tu apartament dla porucznika Roberta Bellamy’ego. Powiedz, że przybędzie za godzinę. Potem…

– Mam zostawić na górze kopertę.

– Tak jest.

Tym razem Pier weszła do hotelu pewniejszym krokiem. Muszę po prostu zachowywać się jak dama - pomyślała. – Z godnością. Na tym polega cały sekret.

Hotel dysponował apartamentem.

– Chciałabym go obejrzeć – powiedziała Pier.

– Oczywiście, signora.

Asystent kierownika zaprowadził Pier na górę.

– To jeden z naszych ładniejszych apartamentów. – Był rzeczywiście śliczny.

– Sądzę, że może być – powiedziała wyniośle Pier. – Porucznik jest bardzo wybredny. – Wyciągnęła z torebki drugą kopertę, otworzyła ją i zajrzała do środka. Zawierała bilet kolejowy do Budapesztu na nazwisko Roberta Bellamy’ego. Pier gapiła się na bilet, zdezorientowana. O co tu chodzi? Zostawiła kopertę na nocnej szafce.

Kiedy wróciła do samochodu, Robert spytał:

– Jak poszło?

– Świetnie.

– Został nam jeszcze jeden przystanek.

Tym razem zajechali przed hotel Leonardo da Vinci. Robert wręczył Pier trzecią kopertę.

– Chciałbym, żebyś…

– Wiem.

Recepcjonista oświadczył:

– Oczywiście, signora, mamy piękny apartament. Powiedziała pani, że kiedy przyjedzie pan porucznik?

– Za godzinę. Chciałabym obejrzeć apartament, by sprawdzić, czy jest odpowiedni.

– Ależ naturalnie, signora.

Apartament był jeszcze wspanialszy niż poprzednie, oglądane przez Pier. Asystent kierownika pokazał jej olbrzymią sypialnię, której środek zajmowało wielkie łóżko z baldachimem. Ale marnotrawstwo - pomyślała Pier. – Przez jedną noc zarobiłabym tu majątek. Wyciągnęła trzecią kopertę i zajrzała do środka. Zawierała bilet lotniczy do Miami na Florydzie. Zostawiła kopertę na łóżku.

Asystent kierownika wrócił z Pier do saloniku.

– Jest tu też kolorowy telewizor – powiedział, podszedł do aparatu i włączył go. Na ekranie pojawiło się zdjęcie Roberta. Prezenter mówił: -… Interpol podejrzewa, że obecnie przebywa w Rzymie. Jest poszukiwany jako jeden z podejrzanych o udział w międzynarodowej aferze przemytu narkotyków. Dla CNN News mówił Bernard Shaw.

Pier wpatrywała się w ekran jak zahipnotyzowana. Pracownik hotelu wyłączył telewizor.

– Wszystko w porządku?

– Tak – powiedziała wolno Pier. Przemytnik narkotyków!

– Czekamy na przybycie pana porucznika.

Kiedy Pier znów wsiadła do czekającego na dole samochodu, zupełnie innym wzrokiem spojrzała na Roberta.

– No to możemy ruszać w drogę – uśmiechnął się Robert.


Mężczyzna w ciemnym ubraniu przeglądał rejestr gości hotelu Victoria. Spojrzał na recepcjonistę.

– O której godzinie przyjechał porucznik Bellamy?

– Jeszcze się nie pojawił. Sekretarka zarezerwowała apartament. Powiedziała, że porucznik będzie za godzinę.

Mężczyzna odwrócił się do swego towarzysza.

– Bierzemy hotel pod obserwację. Sprowadź posiłki. Zaczekam na górze. Proszę zaprowadzić mnie do jego apartamentu – polecił urzędnikowi.

Trzy minuty później recepcjonista otwierał już drzwi do pokoju zarezerwowanego dla Bellamy’ego. Mężczyzna w ciemnym garniturze wszedł ostrożnie; w dłoni trzymał broń. Apartament był pusty.

Dostrzegł leżącą na stole kopertę i wziął ją do ręki. Zaadresowana była „Porucznik Robert Bellamy”. Otworzył kopertę i zajrzał do środka. Po chwili wykręcał numer do siedziby głównej SIFAR.


Francesco Cesar odbywał właśnie spotkanie z pułkownikiem Frankiem Johnsonem. Choć pułkownik Johnson wylądował na lotnisku Leonardo da Vinci zaledwie dwie godziny temu, nie widać było po nim zmęczenia.

– O ile wiemy – mówił Cesar – Bellamy jest wciąż w Rzymie. Mieliśmy ponad trzydzieści meldunków na temat miejsca jego pobytu.

– Czy któryś z nich się potwierdził?

– Nie.

Zadzwonił telefon.

– Tu Luigi – odezwał się głos w słuchawce. – Panie pułkowniku, mamy go. Jestem w jego apartamencie w hotelu Victoria. Przed sobą mam jego bilet lotniczy do Pekinu. Zamierza wylecieć w piątek.

– Dobra! – w głosie Cesara słychać było podekscytowanie. – Zaczekaj tam. Zaraz będziemy. – Odłożył słuchawkę i odwrócił się do pułkownika Johnsona. – Obawiam się, panie pułkowniku, że daremnie się pan trudził. Mamy go. Zameldował się w hotelu Victoria. Znaleźliśmy wystawiony na jego nazwisko bilet lotniczy do Pekinu na piątek.

Pułkownik Johnson powiedział łagodnie:

– Bellamy zameldował się w hotelu pod swym własnym nazwiskiem?

– Tak.

– I bilet lotniczy jest też wystawiony na niego?

– Tak. – Pułkownik Cesar wstał. – Jedźmy tam. Pułkownik Johnson potrząsnął głową.

– Szkoda tracić czas.

– Jak to?

– Bellamy nigdy…

Znów zadzwonił telefon. Cesar chwycił słuchawkę.

– To pan, pułkowniku? – rozległ się czyjś głos. – Tu Mario. Zlokalizowaliśmy Bellamy’ego. Jest w hotelu Valadier. W poniedziałek wybiera się pociągiem do Budapesztu. Co mamy robić?

– Skontaktuję się z tobą – powiedział pułkownik Cesar. Odwrócił się i spojrzał na pułkownika Johnsona. – Znaleźli bilet kolejowy do Budapesztu na nazwisko Bellamy’ego. Nie rozumiem, co…

Znów zadzwonił telefon.

– Słucham? – rzucił Cesar do słuchawki.

– Tu Bruno. Odnaleźliśmy Bellamy’ego. Zameldował się w hotelu Leonardo da Vinci. W niedzielę planuje wyjazd do Miami. Czy mam…?

– Wracaj – warknął Cesar i cisnął słuchawkę. – O co tu, u diabła, chodzi?

Pułkownik Johnson powiedział ponuro:

– Stara się, byście na próżno angażowali swe siły.

– I co teraz?

– Zastawimy na niego pułapkę.


Jechali przez Via Cassia, w pobliżu Olgiata, kierując się na północ, do Wenecji. Policja będzie obserwowała wszystkie główne porty Włoch, ale spodziewają się, że będzie próbował przedostać się na zachód, do Francji lub Szwajcarii. Z Wenecji - myślał Robert – mogę się udać wodolotem do Triestu, a stamtąd do Austrii. Potem…

Rozmyślania przerwał mu głos Pier:

– Jestem głodna.

– Słucham?

– Jeszcze nic dziś nie jedliśmy.

– Przepraszam – powiedział Robert. Był zbyt pochłonięty innymi sprawami, by myśleć o jedzeniu. – Zatrzymamy się w najbliższej restauracji.

Pier obserwowała go, jak prowadził. Była niezwykle zaintrygowana. Żyła w świecie alfonsów, złodziei i przemytników narkotyków. Ten człowiek nie był przestępcą.

W najbliższej miejscowości zatrzymali się przed małą trattorią. Robert zaparkował wóz i wysiedli.

W restauracji było dużo gości, wypełniał ją gwar rozmów i brzęk naczyń. Robert znalazł stolik pod ścianą i zajął miejsce twarzą do wejścia. Pojawił się kelner i wręczył im jadłospisy.

Susan powinna być już na jachcie - pomyślał Robert. – To może być ostatnia szansa porozmawiania z nią.

– Zapoznaj się z menu – powiedział Robert i wstał. – Zaraz wrócę.

Pier obserwowała, jak podszedł do znajdującego się w pobliżu ich stolika automatu telefonicznego. Wsunął w otwór monetę.

– Proszę z morską centralą telefoniczną na Gibraltarze. Dziękuję.

Do kogo może dzwonić na Gibraltarze? - zastanawiała się Pier. – Czy właśnie tam zamierza uciec?

– Centrala? Chciałbym uzyskać połączenie z amerykańskim jachtem „Zimorodek”, znajdującym się w pobliżu Gibraltaru. Cydrowa Słodycz 337. Dziękuję.

Minęło kilka minut, podczas których radiooperatorzy kontaktowali się ze sobą, łącząc rozmowę.

Robert usłyszał w słuchawce głos Susan.

– Susan…

– Robert! Nic ci nie jest?

– Nie, wszystko w porządku. Chciałem ci tylko powiedzieć…

– Wiem, co mi chcesz powiedzieć. Trąbi o tym radio i telewizja. Czemu ściga cię Interpol?

– To długa historia.

– Mamy czas. Chcę się dowiedzieć.

Zawahał się.

– To sprawa polityczna, Susan. Dysponuję dowodami, które są niewygodne dla rządów niektórych państw. Dlatego szuka mnie Interpol.

Pier z uwagą przysłuchiwała się słowom Roberta.

– Jak mogę ci pomóc? – spytała Susan.

– Nic nie możesz zrobić, skarbie. Zadzwoniłem, by jeszcze raz usłyszeć twój głos na wypadek, gdybym… gdybym z tego nie wyszedł.

– Nie mów tak – w jej głosie słychać było panikę. – Możesz mi powiedzieć, gdzie teraz jesteś?

– We Włoszech.

Nastąpiła chwila ciszy.

– W porządku. Nie jesteśmy daleko. Dopiero co minęliśmy Gibraltar. Możemy podpłynąć do każdego wskazanego przez ciebie miejsca.

– Nie, ja…

– Posłuchaj. To prawdopodobnie twoja jedyna szansa ucieczki.

– Nie mogę na to pozwolić, Susan. Znajdziesz się w niebezpieczeństwie.

Właśnie wtedy do salonu wszedł Monte i usłyszał fragment rozmowy.

– Pozwól mi z nim pomówić.

– Jeszcze chwilę, Robercie. Monte chciałby z tobą porozmawiać.

– Susan, nie mam…

W słuchawce rozległ się głos Montego.

– Robercie, rozumiem, że znalazłeś się w poważnych tarapatach. Odkrycie sezonu.

– Można to tak określić.

– Pragniemy ci pomóc. Nie będą cię szukali na naszym jachcie.

Czemu nie chcesz, byśmy po ciebie podpłynęli?

– Dziękuję, Monte, bardzo doceniam twój gest, ale odpowiedź brzmi nie.

– Uważam, że robisz błąd. Tu będziesz bezpieczny.

Czemu tak się pali do pomocy?

– Tak czy inaczej, dziękuję. Zaryzykuję. Chciałbym jeszcze zamienić parę słów z Susan…

– Bardzo proszę – Monte Banks przekazał słuchawkę Susan. – Namów go – szepnął jej.

– Proszę, pozwól sobie pomóc – odezwała się Susan.

– Już mi pomogłaś, Susan – musiał przerwać na chwilę. – Byłaś najlepszą częścią mego życia. Chciałem tylko, byś wiedziała, że zawsze będę cię kochał. – Roześmiał się krótko. – Choć w obecnej sytuacji zawsze może wcale nie oznaczać zbyt długo.

– Zadzwonisz do mnie jeszcze?

– Jeśli będę miał okazję.

– Obiecaj mi.

– Dobrze. Obiecuję.

Wolno odłożył słuchawkę. Czemu jej to zrobiłem? Czemu zrobiłem to sobie? Jesteś sentymentalnym głupcem, Bełłamy. Wrócił do stolika.

– Zjedzmy coś – powiedział do Pier. Zamówili posiłek.

– Podsłuchałam twoją rozmowę. Szuka cię policja, prawda? Robert zesztywniał. Co za lekkomyślność. Zdaje się, że może mieć z tą dziewczyną kłopoty.

– To zwykłe nieporozumienie. Ja…

– Nie traktuj mnie jak idiotki. Chcę ci pomóc. Przyglądał się jej z uwagą.

– Czemu miałabyś mi pomagać? Pier nachyliła się.

– Bo byłeś dla mnie hojny. A poza tym nienawidzę policji. Nie wiesz, co to znaczy wystawać na ulicy, być przez nich przeganianą, traktowaną jak coś najgorszego. Niby aresztują mnie za prostytucję, a potem zabierają na zaplecze komendy i wykorzystują jeden po drugim. To zwierzęta. Zrobiłabym wszystko, by wyrównać z nimi swoje rachunki. Wszystko. A naprawdę mogę ci pomóc.

– Pier, nic nie możesz…

W Wenecji policja złapie cię z łatwością. Jeśli zatrzymasz się w hotelu, znajdą cię. Jeśli spróbujesz dostać się na statek, zastawią na ciebie pułapkę. A ja znam miejsce, gdzie będziesz bezpieczny. Moja matka mieszka z moim bratem w Neapolu. Możemy zatrzymać się u nich. Tam policja nigdy nie będzie cię szukała.

Robert milczał przez chwilę, zastanawiając się na jej słowami. To, co mówiła Pier, brzmiało bardzo rozsądnie. Prywatny dom byłby bezpieczniejszy niż jakiekolwiek inne miejsce, a Neapol to duży port. Łatwo znajdzie tam jakiś statek. Ale wahał się z odpowiedzią. Nie chciał narażać Pier na niebezpieczeństwo.

– Pier, policja ma rozkaz mnie zabić, jak tylko mnie znajdzie. Potraktują cię jako moją wspólniczkę. Możesz mieć duże kłopoty.

– Istnieje jedno bardzo proste wyjście – uśmiechnęła się Pier. – Nie pozwolimy, by cię znaleźli.

Robert odwzajemnił jej uśmiech. Zdecydował się.

– Zgoda. Zjedz lunch. Jedziemy do Neapolu.


– Pańscy ludzie nie mają pojęcia, dokąd się skierował? – zapytał pułkownik Frank Johnson.

Francesco Cesar westchnął.

– W tej chwili nie. Ale to tylko kwestia czasu…

– Tylko że my nie mamy czasu. Czy sprawdził pan miejsce pobytu jego byłej żony?

– Jego byłej żony? Nie. Nie rozumiem, co…

– W takim razie nie zrobił pan najważniejszego – wysapał pułkownik Johnson. – Z tego co wiem, wyszła ponownie za mąż za niejakiego Montego Banksa. Proponowałbym, by ich pan odszukał, i to szybko.

Rozdział 38

Szła szerokim bulwarem, niemal nie zdając sobie sprawy, dokąd się kieruje. Ile to już dni minęło od tej strasznej katastrofy? Straciła rachubę czasu. Była tak zmęczona, że nie mogła się skoncentrować. Rozpaczliwie potrzebowała wody; nie tej zanieczyszczonej, używanej przez Ziemian, ale świeżej, czystej deszczówki. Potrzebna jej była czysta woda, by zregenerować życiodajne substancje, by odzyskać siły na poszukiwanie kryształu. Czuła, że umiera.

Zachwiała się i wpadła na jakiegoś mężczyznę.

– Ejże! Uważaj, jak… – amerykański komiwojażer przyjrzał się jej dokładniej i uśmiechnął się. – Cześć. Patrzcie no, co za spotkanie! Ale cizia.

– No właśnie.

– Skąd jesteś, złotko?

– Z siódmego słońca Plejad. Roześmiał się.

– Lubię dziewczyny z poczuciem humoru. Dokąd idziesz? Potrząsnęła głową.

– Nie wiem. Nie jestem stąd. Jezu, zdaje się, że coś z tego będzie.

– Jadłaś obiad?

– Nie. Nie mogę jeść tutejszych potraw. Jakaś dziwaczka. Ale za to śliczna.

– Gdzie się zatrzymałaś?

– Nigdzie.

– Nie mieszkasz w żadnym hotelu?

– Hotelu? – Po chwili przypomniała sobie. Przechowalnie dla podróżujących. - Nie. Muszę znaleźć jakieś miejsce, by się przespać. Jestem bardzo zmęczona.

Roześmiał się szeroko.

– Pozwól, że wszystkim zajmie się papcio. Może pójdziemy do mnie? Mam w pokoju duże, wygodne łóżko. Jak ci się to podoba?

– O tak, bardzo.

Nie mógł uwierzyć w swoje szczęście.

– Cudownie! Założę się, że jest świetna w wyrku. Spojrzała na niego zaintrygowana.

– Spisz na wyrku? Popatrzył na nią zdumiony.

– Co? Nie, nie. Widzę, że lubisz sobie pożartować, co? Oczy same jej się zamykały.

– Czy możemy od razu iść do łóżka? Zatarł dłonie.

– Pytanie! Mój hotel jest tuż za rogiem.

Wziął klucz w recepcji i pojechali windą na górę. Kiedy weszli do pokoju, mężczyzna zapytał:

– Napijesz się czegoś? Niech się rozluźni.

Bardzo chciałaby się napić, ale nie tego, co mieli do zaoferowania Ziemianie.

– Nie – odparła. – Gdzie jest łóżko?

Mój Boże, ale z niej gorąca dziewczyna.

– Tutaj, skarbie. – Zaprowadził ją do sypialni. – Na pewno nie chciałabyś się czegoś napić?

– Nie. Oblizał usta.

– W takim razie czemu się nie… rozbierasz?

Skinęła głową. To był zwyczaj Ziemian. Ściągnęła sukienkę. Pod nią nie miała nic. Jej ciało było wyjątkowe.

Mężczyzna przyjrzał się jej i powiedział uszczęśliwiony:

– To będzie dla mnie niezapomniana noc. Dla ciebie też, mała. Wyciupciam cię tak, jak jeszcze nikt nigdy cię nie wyciupcial. Błyskawicznie ściągnął z siebie ubranie i wskoczył do łóżka.

– No, teraz ci pokażę, co potrafię – powiedział. Uniósł głowę. – Cholera. Nie zgasiłem światła.

Już miał wstać, gdy powiedziała sennym głosem:

– Daj spokój. Ja wyłączę.

Patrzył, jak jej ramię wydłuża się na całą szerokość pokoju, a palce przekształcają się jakby w zielone witki, które dosięgnęły kontaktu. Ciemności przeszył przeraźliwy krzyk mężczyzny.

Rozdział 39

Jechali z dużą prędkością Autostradą Słońca prosto do Neapolu. Przez ostatnie pół godziny nie zamienili z sobą ani słowa, pogrążeni we własnych myślach.

Ciszę przerwała Pier.

– Jak długo chciałbyś zostać u mojej matki? – spytała.

– Trzy, cztery dni, jeśli to możliwe.

– Oczywiście, że możliwe.

Robert nie zamierzał zostać dłużej niż jedną, góra dwie noce. Ale wolał zachować dalsze plany wyłącznie dla siebie. Opuści Włochy, gdy tylko znajdzie jakiś bezpieczny statek.

– Cieszę się, że zobaczę się ze swymi bliskimi – powiedziała Pier.

– Masz tylko jednego brata?

– Tak, Carla. Jest młodszy ode mnie.

– Opowiedz mi o swojej rodzinie, Pier. Wzruszyła ramionami.

– Nie ma specjalnie o czym mówić. Mój ojciec całe życie pracował w dokach. Kiedy miałam piętnaście lat, przygniótł go dźwig. Matka była chora, musiałam utrzymywać ją i Carla. Znajomy z wytwórni Cinecitta załatwiał mi małe rólki. Płacili marnie i do tego musiałam sypiać z asystentem reżysera. Pomyślałam, że więcej zarobię na ulicy. Teraz zajmuję się trochę tym, trochę tym – w jej głosie nie było słychać rozczulania się nad sobą.

– Pier… jesteś pewna, że twoja matka nie będzie miała żadnych zastrzeżeń, jeśli sprowadzisz do domu obcego mężczyznę?

– Na pewno nie. Jesteśmy z sobą bardzo zżyte. Matka będzie szczęśliwa, kiedy mnie zobaczy. Bardzo ją kochasz?

Robert spojrzał na nią zdumiony.

– Kogo? Twoją matkę?

– Kobietę, do której telefonowałeś z restauracji, tę Susan.

– Dlaczego pomyślałaś, że ją kocham?

– Zorientowałam się po tonie twego głosu. Kto to jest?

– Znajoma.

– Szczęściara z niej. Chciałabym, by o mnie też ktoś się tak troszczył. Czy Robert Bellamy to twoje prawdziwe imię i nazwisko?

– Tak.

– I jesteś porucznikiem?

Na to pytanie było trudniej odpowiedzieć.

– Nie jestem pewien, Pier – odparł. – Byłem.

– Możesz mi powiedzieć, czemu szuka cię Interpol?

– Będzie lepiej, jak nic ci nie powiem – stwierdził ostrożnie. – Już przez sam fakt, że jesteś ze mną, możesz mieć kłopoty. Im mniej będziesz wiedziała, tym lepiej.

– Jak chcesz.

Pomyślał o dziwnym zbiegu okoliczności, który sprawił, że się poznali.

– Pozwól, że cię o coś zapytam. Gdybyś się dowiedziała, że na Ziemię przybyli kosmici, wpadłabyś w panikę?

Pier przyglądała mu się przez moment.

– Pytasz poważnie?

– Najzupełniej poważnie.

Potrząsnęła głową.

– Nie. Myślę, że to by było ekscytujące. Czy wierzysz, że oni naprawdę istnieją?

– To niewykluczone – powiedział ostrożnie.

Twarz Pier rozjaśniła się.

– Serio? A czy mają prawdziwe… to znaczy… czy są zbudowani jak ludzie?

Robert roześmiał się.

– Nie wiem.

– Czy ma to coś wspólnego z tym pościgiem za tobą?

– Nie, nic – szybko zaprzeczył Robert.

– Powiedziałabym ci coś, ale obiecaj, że nie będziesz na mnie zły.

– Obiecuję.

– Wydaje mi się, że się w tobie zakochałam – powiedziała to tak cicho, że ledwo ją usłyszał.

– Pier…

– Wiem, zachowuję się jak kretynka. Ale nigdy przedtem nikomu tego nie mówiłam. Chcę, żebyś o tym wiedział.

– Pochlebiasz mi, Pier.

– Nie żartujesz sobie ze mnie?

– Nie. – Spojrzał na wskaźnik paliwa. – Dobrze by było, gdybyśmy wkrótce trafili na stację benzynową.

Piętnaście minut później podjechali na stację.

– Tutaj zatankujemy – oświadczył Robert.

– Świetnie – uśmiechnęła się Pier. – Zadzwonię do matki i uprzedzę ją, że przyprowadzę do domu przystojnego cudzoziemca.

Robert zajechał pod pompę i powiedział do obsługującego ją chłopaka:

Fate U pieno, per favore.

Si, signore.

Pier nachyliła się i pocałowała Roberta w policzek.

– Zaraz wracam.

Robert obserwował ją, jak weszła do środka, by rozmienić pieniądze. Naprawdę jest bardzo ładna - pomyślał. – I inteligentna. Muszę uważać, by jej nie skrzywdzić.

Pier wykręciła numer. Obejrzała się jeszcze, by pomachać Robertowi. Kiedy usłyszała w słuchawce głos telefonistki, powiedziała:

– Proszę mnie połączyć z Interpolem. Subito!

Rozdział 40

Od chwili gdy Pier ujrzała w telewizji informację o Robercie Bellamym, wiedziała, że stanie się bogata. Jeśli Roberta szuka Interpol, międzynarodowa organizacja policji kryminalnej, to musieli wyznaczyć za jego głowę potężną nagrodę. A ona była jedyną osobą, która znała miejsce pobytu Bellamy’ego! Czyli że cała nagroda przypadnie w udziale właśnie jej! Namówienie Roberta, by pojechał do Neapolu, gdzie będzie go mogła mieć na oku, było genialnym posunięciem.

– Interpol. W czym mogę pani pomóc? – rozległ się w słuchawce głos mężczyzny.

Serce Pier waliło jak młotem. Wyjrzała przez okno, by się upewnić, czy Robert ciągle stoi przed dystrybutorem.

– Szukacie niejakiego porucznika Roberta Bellamy, prawda? Nastąpiła chwila ciszy.

– Czy mogę wiedzieć, kto mówi?

– Nieważne. Szukacie go czy nie?

– Muszę panią przełączyć do innej osoby. Proszę się nie rozłączać. – Odwrócił się do swego asystenta. – Spróbuj sprawdzić, skąd dzwoni. Pronto!

Trzydzieści sekund później Pier rozmawiała z jakimś wyższym funkcjonariuszem.

– Słucham, signora. W czym mogę pani pomóc? W niczym, ty durniu. To ja próbuję pomóc wam.

– Znam miejsce pobytu porucznika Roberta Bellamy’ego. Interesuje was to czy nie?

– Ależ tak, signora, bardzo nas interesuje. Powiedziała pani, że zna pani miejsce jego pobytu?

– Zgadza się. Jest teraz ze mną. Ile jest dla was wart?

Mówi pani o nagrodzie?

– Oczywiście, że mówię o nagrodzie. – Znów wyjrzała przez okno. Cóż to za idioci!

Funkcjonariusz dał znak swemu asystentowi, by się pospieszył.

– Nie ustaliliśmy jeszcze, signora, wysokości nagrody za pomoc w jego ujęciu, więc…

– No to ustalcie teraz. Spieszę się.

– A jakiej nagrody spodziewałaby się pani?

– Nie wiem. – Pier pomyślała przez chwilę. – Może pięćdziesiąt tysięcy dolarów?

– Pięćdziesiąt tysięcy dolarów to dużo pieniędzy. Jeśli powie mi pani, gdzie pani teraz jest, przyjedziemy, by ustalić kwotę, satysfakcjonującą…

Chyba uważa mnie za pazza.

– Nie. Albo zgodzicie się zapłacić tyle, ile żądam, albo… – Pier uniosła wzrok i zobaczyła Roberta, zmierzającego w stronę pawilonu. – Pospieszcie się! Tak czy nie?

– Dobrze, signora. Zgadzamy się zapłacić pani…

Robert wszedł do środka i zbliżał się do niej.

Pier powiedziała do słuchawki:

– Mamo, przyjedziemy w porze obiadu. Spodoba ci się. Jest bardzo miły. Dobrze. W takim razie do zobaczenia. Ciao.

Pier odłożyła słuchawkę i odwróciła się do Roberta.

– Matka nie może się wprost doczekać chwili, kiedy cię zobaczy.


W centrali Interpolu starszy funkcjonariusz spytał:

– Czy udało wam się ustalić, skąd dzwoniła?

– Tak. Ze stacji benzynowej na Autostradzie Słońca. Wszystko wskazuje na to, że są w drodze do Neapolu.


*

Pułkownik Francesco Cesar i Frank Johnson studiowali ścienną mapę, wiszącą w gabinecie Cesara.

– Neapol to duże miasto – mówił pułkownik Cesar. – Są tam tysiące miejsc, w których można się ukryć.

– A kobieta?

– Nie mamy pojęcia, co to za jedna.

– Więc musimy się dowiedzieć – stwierdził Johnson. Cesar spojrzał na niego zaskoczony.

– Jak?

– Jeśli Bellamy postanowiłby prędko znaleźć sobie kobietę do towarzystwa, to co by zrobił?

– Prawdopodobnie zaczepiłby jakąś dziwkę.

– Tak jest. Od czego zaczynamy?

– Od Tor di Ounto.

Pojechali w dół Passeggiata Archeologica i przyglądali się prostytutkom, prezentującym swoje wdzięki. W samochodzie, oprócz pułkowników Cesara i Johnsona, siedział również kapitan Bellini, komendant dzielnicy.

– To nie będzie łatwe – zauważył Bellini. – Rywalizują między sobą, ale kiedy tylko zobaczą policjanta, zaraz tworzą jednolity front. Nie powiedzą nam nic.

– Zobaczymy – mruknął pułkownik Johnson.

Bellini polecił kierowcy, by zatrzymał samochód i trójka mężczyzn wysiadła. Prostytutki obrzucały ich wrogimi spojrzeniami. Bellini podszedł do jednej z kobiet.

– Dobry wieczór, Maria. Jak tam interesy?

– Będą szły lepiej, jeśli sobie stąd pójdziecie.

– Wcale nie mamy zamiaru zostać. Chciałem cię tylko o coś spytać. Szukamy Amerykanina, który ubiegłej nocy poderwał jedną z was. Podejrzewamy, że wyjechali gdzieś razem. Chcemy się dowiedzieć, kim jest ta dziewczyna. Czy możecie nam pomóc? – pokazał jej zdjęcie Roberta.

Zbliżyło się do nich kilka prostytutek, by posłuchać, o czym rozmawiają.

– Ja nie – powiedziała Maria – ale znam kogoś, kto mógłby to zrobić.

Bellini z zadowoleniem skinął głową.

– To dobrze. Kto?

Maria wskazała na witrynę po drugiej stronie ulicy. Opatrzona była napisem: „Przepowiadanie przyszłości – Wróżenie z ręki”.

– Może madom Lucia wam pomoże.

Dziewczęta roześmiały się z aprobatą.

Kapitan Bellini spojrzał na nie i powiedział:

– Widzę, że lubicie żarty? W takim razie myślę, że i ten się wam spodoba. Ci dwaj panowie bardzo chcą poznać nazwisko dziewczyny, która poszła z tym Amerykaninem. Jeśli nie wiecie która to, proponuję, byście porozmawiały ze swoimi znajomymi i odszukały osobę, która to wie; kiedy już będziecie znały odpowiedź, zadzwońcie do mnie.

– A niby czemu miałybyśmy to zrobić? – spytała zaczepnie jedna z nich.

– Przekonacie się.

Godzinę później policja rozpoczęła obławę na rzymskie prostytutki.

Radiowozy przeczesywały miasto, zgarniając wszystkie kobiety, pracujące na ulicy oraz ich opiekunów. Rozlegały się głośne protesty.

– Nie możecie tego zrobić… Płacę policji za ochronę.

– To mój rewir od pięciu lat…

– Dawałam wam i waszym kolegom za darmo; gdzie wasza wdzięczność?

– Za co wam płacę, jak nie za opiekę…?

Następnego dnia ulice były praktycznie rzecz biorąc wyczyszczone z prostytutek, za to więzienia – przepełnione.

Cesar i pułkownik Johnson siedzieli w gabinecie kapitana Belliniego.

– Mogą być kłopoty z ich dalszym przetrzymywaniem – ostrzegł kapitan Bellini. – Dodam też, że ma to bardzo zły wpływ na turystykę.

– Proszę się nie martwić – odparł pułkownik Johnson. – Ktoś wreszcie zacznie gadać. Najważniejsze, by kontynuować akcję.

Załamanie nastąpiło późnym popołudniem. Sekretarka kapitana Belliniego powiedziała:

– Chce się z panem widzieć niejaki pan Lorenzo.

– Wpuść go.

Pan Lorenzo ubrany był w bardzo drogi garnitur, na trzech palcach miał pierścienie z brylantami. Był alfonsem.

– W czym mogę panu pomóc? – zapytał Bellini.

Lorenzo uśmiechnął się.

– To raczej ja przyszedłem pomóc panu. Paru moich ludzi poinformowało mnie, że szukacie pewnej dziewczyny, która wyjechała z miasta z jakimś Amerykaninem. Ponieważ zawsze jesteśmy gotowi do współpracy z władzami, myślę, że mogę wam zdradzić jej nazwisko.

– Kto to taki? – spytał pułkownik Johnson.

Lorenzo zignorował pytanie.

– Oczywiście jestem pewien, że zechce pan okazać swoją wdzięczność, zwalniając moich współpracowników i ich przyjaciółki.

– Nie interesują nas twoje dziwki – powiedział pułkownik Cesar. – Chcemy jedynie poznać nazwisko tej dziewczyny.

– To bardzo pocieszająca informacja, panie pułkowniku. Załatwianie interesów z rozsądnymi ludźmi to prawdziwa przyjemność. Wiem, że…

– Jej nazwisko, Lorenzo.

– Ach, tak, oczywiście. Nazywa się Pier. Pier Valli. Amerykanin spędził z nią noc w hotelu L'Incrocio, a rano gdzieś wyjechali. Nie należy do moich dziewcząt, jeśli mogę się tak wyrazić.

Bellini już złapał za telefon.

– Przynieście teczkę niejakiej Pier Valli. Subito!

– Mam nadzieję, że okażą panowie swoją wdzięczność i… Bellini uniósł wzrok, a następnie rzucił do słuchawki:

– I odwołać Operację Putana. Lorenzo rozpromienił się.

Grazie.


Pięć minut później teczka Pier Valli leżała już na biurku Belliniego.

– Zaczęła uprawiać nierząd w wieku piętnastu lat. Od tamtej pory kilka razy była zatrzymywana. Jest…

– Skąd pochodzi? – przerwał mu pułkownik Johnson.

– Z Neapolu. – Mężczyźni spojrzeli na siebie. – Mieszka tam jej matka i brat.

– Możecie się dowiedzieć gdzie dokładnie?

– Spróbujemy sprawdzić.

– Dobra. Proszę to zrobić natychmiast.

Rozdział 41

Zbliżali się do przedmieść Neapolu. Wzdłuż wąskich ulic wznosiły się wysokie budynki mieszkalne, prawie w każdym oknie suszyło się pranie, co sprawiało, że domy przypominały betonowe góry z powiewającymi kolorowymi flagami.

– Byłeś kiedy w Neapolu? – zapytała Pier.

– Raz. – Głos Roberta był napięty. Susan siedziała obok niego, chichocząc. „Słyszałam, że Neapol to grzeszne miasto. Kochanie, czy my tu też trochę pogrzeszymy?

Wymyślimy coś ekstra” - obiecał jej.

– Dobrze się czujesz? – Pier przyglądała mu się z uwagą.

– Tak, świetnie.

Jechali wzdłuż zatoki Castel Dell’Ovo, strzeżonej przez stary, opuszczony zamek, stojący tuż nad wodą.

Kiedy dotarli do Via Toledo, Pier powiedziała podnieconym głosem.

– Skręć tu.

Wkrótce znaleźli się w Spaccanapoli, starej części Neapolu.

– To już niedaleko – powiedziała Pier. – Na Via Benedetto Croce skręć w lewo.

Robert jechał zgodnie z jej wskazówkami. Ruch był tu większy, a dźwięk klaksonów wręcz ogłuszający. Zapomniał, jak hałaśliwy jest Neapol. Zwolnił, by nie potrącić pieszych przebiegających tuż przed pojazdami, jakby zostali obdarzeni pewnego rodzaju nieśmiertelnością.

– Tutaj skręć w prawo – instruowała go Pier. – W Piazza del Plebiscito. – Ruch był tu jeszcze większy, a okolica bardziej zaniedbana. – Zatrzymaj się! – krzyknęła Pier.

Robert podjechał do krawężnika. Stali przed szeregiem sklepów z nasionami.

Robert rozejrzał się.

– Czy to tutaj mieszka twoja matka?

– Nie, skądże – powiedziała Pier. Pochyliła się i nacisnęła klakson. Po chwili z jednego ze sklepów wyjrzała młoda kobieta. Pier wysiadła z samochodu i podbiegła przywitać się z nią. Objęły się.

– Wspaniale wyglądasz! – wykrzyknęła kobieta. – Musi ci się dobrze powodzić.

– To prawda – Pier uniosła rękę. – Spójrz na moją nową bransoletkę!

– Czy to prawdziwe szmaragdy?

– No pewnie, że prawdziwe. Kobieta odwróciła się w stronę sklepu.

– Anna! Chodź no tutaj. Zobacz, kto przyjechał! Robert z niedowierzaniem obserwował całą scenkę.

– Pier…

– Jeszcze chwilkę, kochanie – powiedziała. – Muszę się przywitać ze swoimi koleżankami.

Wkrótce kilka kobiet okrążyło Pier, podziwiając jej bransoletkę, a Robert siedział bezradnie, zgrzytając zębami.

– Szaleje za mną – oświadczyła Pier. Odwróciła się do Roberta. – Prawda, caro?

Robert z największą chęcią by ją teraz udusił.

– Tak – przyznał. – Czy możemy już jechać, Pier?

– Jeszcze minutkę.

– Natychmiast – powiedział Robert.

– No już dobrze. – Pier odwróciła się w stronę kobiet. – Musimy już jechać. Mamy ważne spotkanie. Ciao!

Pier zajęła miejsce w samochodzie obok Roberta, a kobiety stały obserwując, jak odjeżdżali.

– To wszystko moje koleżanki – powiedziała uszczęśliwiona Pier.

– Cieszę się. Gdzie jest dom twojej matki?

– Och, nie mieszka w samym Neapolu.

– Co takiego?

– Mieszka w małym domku za miastem, pół godziny drogi stąd.


Stary, kamienny domek znajdował się na południowych przedmieściach Neapolu i pobudowany był w pewnej odległości od głównej drogi.

– Oto on! – wykrzyknęła Pier. – Czyż nie jest piękny?

Jest. – Robertowi nawet odpowiadało, że dom jest daleko od centrum miasta. Nikt nie powinien go tutaj szukać. Pier miała rację. To idealna kryjówka.

Skierowali się do wejścia, lecz nim doszli, drzwi otworzyły się i w progu stanęła roześmiana matka Pier. Miała zmęczoną, pooraną zmarszczkami twarz, była szczupła, siwowłosa i bardzo podobna do swej córki.

– Pier, cara! Mi sei mancata!

– Ja też się za tobą stęskniłam, mamo. A to przyjaciel, o którym ci mówiłam przez telefon.

Kobieta zorientowała się natychmiast, o co chodzi.

– Ach, tak? Si, witam pana, panie…?

– Jones – powiedział Robert.

– Proszę do środka.

Weszli do domu i znaleźli się w dużym pomieszczeniu, wygodnym i przytulnym, zastawionym masą mebli.

Do pokoju zajrzał dwudziestokilkuletni chłopak, niski, ciemny, o szczupłej, poważnej twarzy i myślących, piwnych oczach. Ubrany był w dżinsy i kurtkę, opatrzoną napisem Diavoli Rossi. Na widok siostry twarz mu się rozpromieniła.

– Pier!

– Cześć, Carlo. – Uścisnęli się.

– Co ty tu robisz?

– Przyjechaliśmy na kilka dni z wizytą. – Odwróciła się do Roberta. – To mój brat Carlo. Carlo, to pan Jones.

– Cześć, Carlo.

Carlo zmierzył Roberta od stóp do głów.

– Cześć.

– Przygotuję dla was, gołąbeczki, pokój – odezwała się matka Pier.

– Jeśli nie sprawiłoby to pani kłopotu… – zaczął Robert – to znaczy, jeśli ma pani dodatkowy pokój, to wolałbym spać sam.

Nastąpiła niezręczna cisza. Cała trójka przyglądała się uważnie Robertowi.

Omosessuale? - zwróciła się matka do Pier.

Pier wzruszyła ramionami. Sama nie wiem. Ale była pewna, że Robert nie jest homoseksualistą.

Starsza kobieta spojrzała na Roberta.

– Jak pan sobie życzy. – Znów przytuliła Pier. – Tak się cieszę, że cię widzę. Chodź do kuchni. Zaparzę dla nas kawę.

Kiedy już były w kuchni, wykrzyknęła:

Benissimo! Jak go poznałaś? Sprawia wrażenie bardzo bogatego. I ta bransoletka. Musiała kosztować majątek. Mój Boże! Przygotuję dziś wystawną kolację. Zaproszę wszystkich sąsiadów, by mogli zobaczyć twojego…

– Nie, mamo. Nie rób tego.

– Ależ, cara, czemu mamy ukrywać, jakie szczęście cię spotkało? Nasi znajomi tak się ucieszą.

– Mamo, pan Jones przyjechał, by odpocząć u nas przez kilka dni. Żadnych przyjęć. Żadnych sąsiadów.

– Dobrze – westchnęła kobieta. – Jak sobie życzysz.

Załatwię wszystko tak, by go ujęli z dala od domu, żeby nie denerwować mamy.


Carlo również zauważył bransoletkę.

– Ta bransoletka… to z prawdziwych szmaragdów, co? Kupił ją pan dla mojej siostry?

W postawie chłopca było coś, co nie podobało się Robertowi.

– Sam ją spytaj.

Kobiety wyszły z kuchni. Matka spojrzała na Roberta.

– Na pewno nie chce pan spać z Pier? Robert poczuł zmieszanie.

– Dziękuję pani, ale wolałbym nie.

– Pokażę ci twój pokój – odezwała się Pier. Zaprowadziła go w głąb domu, do olbrzymiej, wygodnej sypialni z podwójnym łożem na środku.

– Robercie, boisz się, co by sobie pomyślała mama, gdybyśmy spali razem? Ona wie, jak zarabiam na życie.

– Nie o to chodzi – odparł Robert. – Po prostu… – w żaden sposób nie potrafił jej tego wyjaśnić. – Przepraszam cię, ale…

– Nie ma sprawy – powiedziała lodowatym tonem Pier.

Nie wiedziała, czemu poczuła się urażona. Już drugi raz nie chciał się z nią przespać. Zasłużył sobie na to, bym go wydała policji - pomyślała. Lecz mimo wszystko poczuła tak jakby wyrzuty sumienia. Był naprawdę bardzo miły. Ale pięćdziesiąt tysięcy dolarów piechotą nie chodzi.


Podczas kolacji starsza pani była niezwykle rozmowna, lecz Pier, Robert i Carlo milczeli, każde zajęte swoimi myślami.

Robert rozważał plan ucieczki. Jutro - myślał – udam się do portu i znajdę jakiś statek, wypływający w rejs.

Pier dumała o telefonie, który zamierzała wykonać. Zadzwonię z miasta, żeby policja nie trafiła na nasz ślad.

Carlo przyglądał się nieznajomemu, którego sprowadziła do domu siostra. Powinien stanowić łatwy łup.

Po kolacji obie kobiety przeszły do kuchni. Robert został w pokoju z Carlem.

– Jest pan pierwszym mężczyzną, którego moja siostra przyprowadziła do domu – powiedział Carlo. – Musiał jej się pan bardzo spodobać.

– Ona mi się też bardzo podoba.

– Naprawdę? Zamierza się pan nią zaopiekować?

– Uważam, że twoja siostra sama potrafi zadbać o swoje interesy.

Carlo uśmiechnął się głupkowato.

– Tak, wiem. – Siedzący naprzeciwko niego nieznajomy był dobrze ubrany i niewątpliwie bogaty. Czemu w takim razie zatrzymał się u nich, skoro mógł zamieszkać w jakimś eleganckim hotelu? Jedyny powód, który przyszedł Carlowi do głowy, to że mężczyzna się ukrywa. Chłopak zwietrzył dobry interes. Wiadomo, że kiedy bogaty facet się ukrywa, można przy tej okazji zarobić nieco forsy.

– Skąd pan jest? – spytał Carlo.

– Z żadnego szczególnego miejsca – odpowiedział uprzejmie Robert. – Dużo podróżuję.

Carlo skinął głową.

– Rozumiem. – Wyciągnę z Pier, kto to taki. Ktoś prawdopodobnie chętnie zapłaci za niego kupę forsy. Podzielimy się nią z Pier.

– Pracuje pan? – kontynuował wypytywanie Carlo.

– Nie, jestem na emeryturze.

Nietrudno będzie zmusić tego faceta do gadania - stwierdził chłopak. Lucca, przywódca Diavoli Rossi, szybko się z nim upora.

– Jak długo zatrzyma się pan u nas?

– Trudno powiedzieć. – Ciekawość chłopca zaczęła irytować Roberta.

Pier razem z matką wyszła z kuchni.

– Czy chce pan jeszcze kawy? – spytała matka.

– Nie, dziękuję. Kolacja była wyśmienita. Kobieta uśmiechnęła się.

– Dziś to jeszcze nic. Jutro przygotuję prawdziwą ucztę.

– Dziękuję. – Już go tu wtedy nie będzie. Wstał. – Jeśli państwo wybaczą, chciałbym się teraz położyć. Jestem dosyć zmęczony.

– Ależ bardzo proszę – powiedziała matka. – Dobranoc panu.

– Dobranoc.

Obserwowali Roberta, idącego w stronę sypialni. Carlo uśmiechnął się.

– Uważa, że nie jesteś wystarczająco dobra, by z nim spać, co? Uwaga ta dotknęła Pier do żywego. Takie zresztą było założenie Carla. Nie przejmowałaby się tym, gdyby Robert był homoseksualistą, ale słyszała, jak rozmawiał z Susan. Jeszcze pokażę temu stronzo.

Robert leżał w łóżku, zastanawiając się nad kolejnym ruchem. Zyskał nieco na czasie, naprowadzając policjantów dzięki ukrytemu w karcie kredytowej urządzeniu na fałszywy trop. Ale nie mógł zbytnio na tym polegać. Do tej pory na pewno już dopadli czerwonej ciężarówki. Ludzie, którzy go ścigali, byli bezwzględni i nie w ciemię bici. Robert zastanawiał się, czy w tę aferę zaplątani byli przywódcy największych światowych potęg? Czy może ma do czynienia z organizacją wewnątrz organizacji, z jakąś kliką w środowisku wywiadowczym, pracującą nielegalnie na własny rachunek? Im więcej Robert o tym myślał, tym mniej prawdopodobne wydawało mu się, by przywódcy państw nie zdawali sobie sprawy z tego, co się dzieje. Uderzyła go pewna myśl. Zawsze wydawało mu się podejrzane, że admirał Whittaker został tak nagle przeniesiony na emeryturę i skazany na zapomnienie. Ale jeśli został do tego zmuszony, bo ktoś wiedział, że admirał nigdy nie zgodzi się na udział w takim spisku, wtedy wszystko stawało się jasne. Muszę się skontaktować z admirałem - pomyślał Robert. Admirał był jedyną osobą, której ufał i która mogła mu pomóc w rozszyfrowaniu całej tej afery. Jutro - postanowił – jutro. Zamknął oczy i natychmiast usnął.

Obudziło go skrzypnięcie drzwi do sypialni. Usiadł na posłaniu, kompletnie rozbudzony. Ktoś zbliżał się do łóżka. Robert napiął mięśnie, gotów skoczyć. Wtem poczuł zapach perfum Pier. Wślizgnęła się pod koc tuż obok niego.

– Pier… co ty tu…?

– Ciii… – Przywarła do niego całym ciałem. Była zupełnie naga. – Poczułam się taka samotna – szepnęła i przytuliła się mocniej.

– Przykro mi, Pier, ale… ale nic nie mogę dla ciebie zrobić.

– Nie? – spytała Pier. – W takim razie pozwól, bym ja coś zrobiła dla ciebie – powiedziała cicho.

– To na nic – Robert poczuł głęboką frustrację. Chciał im obojgu oszczędzić zakłopotania z powodu tego, co było nieuniknione.

– Nie podobam ci się, Robercie? Nie uważasz, że mam piękne ciało?

– Ależ tak. – Naprawdę mu się podobała. Czuł ciepło bijące od jej ciała.

Głaskała go delikatnie, przesuwając palce wzdłuż jego piersi, a potem coraz niżej.

Musi ją powstrzymać, nim znów powtórzy się ten sam poniżający moment.

– Pier, nie mogę się kochać. Od… od bardzo dawna nie jestem w stanie kochać się z żadną kobietą.

– Nie musisz nic robić, Robercie – powiedziała. – Chcę cię tylko popieścić. Lubisz, jak cię ktoś pieści?

Nie czuł nic. Przeklęta Susan! Nie tylko odeszła od niego, odebrała mu również jego męskość. Pier zsunęła się niżej.

– Połóż się na brzuchu – poprosiła.

– Pier, to nie ma sensu…

Przewróciła go. Leżał przeklinając Susan, przeklinając swą impotencję. Poczuł na plecach język Pier. Zataczała nim malutkie kółeczka, coraz niżej i niżej. Palcami delikatnie muskała jego skórę.

– Pier…

– Ciii…

Czuł jej miękki i gorący język coraz niżej. Podnieciło go to. Poruszył się.

– Ciii… Leż spokojnie.

Czuł na skórze dotyk jej jędrnych piersi. Serce zaczęło mu bić mocniej. Tak - pomyślał. – Tak! O, właśnie tak! Ogarniało go coraz większe podniecenie i kiedy nie mógł już dłużej wytrzymać, chwycił Pier i przewrócił ją na wznak. Poczuła go na sobie i jęknęła:

– Mój Boże, jesteś niesamowity. Chcę cię czuć w sobie.

Chwilę później Robert wszedł w nią głęboko i poczuł się naraz tak, jakby się na nowo narodził. Pier była doświadczoną i namiętną kochanką. Robert upajał się jej aksamitnym, miękkim ciałem. Tej nocy kochali się trzy razy, nim w końcu usnęli.


DZIEŃ OSIEMNASTY


Neapol, Włochy


Robert obudził się, kiedy przez okno zaczęło wpadać blade światło poranka. Przytulił do siebie Pier i szepnął:

– Dziękuję.

Pier uśmiechnęła się figlarnie.

– Jak się czujesz?

– Cudownie – powiedział Robert. I była to prawda. Pier przytuliła się do niego.

Jesteś potworem!

Robert roześmiał się.

– A ty jesteś prawdziwą czarodziejką. Pier usiadła i spytała poważnie:

– Nie jesteś przemytnikiem narkotyków, prawda? Cóż za naiwne pytanie!

– Nie.

– Ale szuka cię Interpol. Nie mógł temu zaprzeczyć.

– Tak.

Jej twarz rozjaśniła się.

– Wiem już! Jesteś szpiegiem! – Była podekscytowana jak małe dziecko.

Robert nie mógł powstrzymać uśmiechu.

– Tak sądzisz?

– Przyznaj się – nalegała Pier. – Jesteś szpiegiem, prawda?

– Tak – powiedział poważnie Robert. – Jestem szpiegiem.

– Wiedziałam! – Oczy Pier błyszczały. – Czy możesz mi zdradzić kilka sekretów?

– Jakich znów sekretów?

– No wiesz, szpiegowskich… o szyfrach i takich tam… Ubóstwiam powieści szpiegowskie. Czytam ich mnóstwo.

– Naprawdę?

– Och, tak! Ale to są wszystko tylko wymyślone historyjki. A ty znasz prawdziwe chwyty, prawda? Na przykład tajne sygnały, jakimi posługują się szpiedzy. Czy możesz mi zdradzić jeden z nich?

Robert odparł poważnie:

– Cóż, nie powinienem, ale myślę, że jeden mogę ci zdradzić. – Co jej takiego powiedzieć, żeby uwierzyła? – Jest taki stary numer z żaluzją.

Otworzyła szeroko oczy.

– Numer z żaluzją?

– Tak. – Robert wskazał na okno sypialni. – Gdy wszystko jest w porządku, obie żaluzje są podniesione. Ale jeśli są jakieś nieprzewidziane komplikacje, jedną żaluzję się opuszcza. To znak dla współpracującego z tobą agenta, by miał się na baczności.

– Ale super! – wykrzyknęła podniecona Pier. – Nigdy o tym nie czytałam.

– I nie przeczytasz – zapewnił ją Robert. – To wielka tajemnica.

– Nikomu tego nie zdradzę – obiecała Pier. – Powiedz coś jeszcze!

Coś jeszcze? – Robert zastanowił się przez moment. – No więc jest jeszcze numer z telefonem.

Pier przytuliła się do niego mocniej.

– Powiedz mi o nim.

– No więc… przypuśćmy, że twój znajomy szpieg dzwoni, by sprawdzić, czy wszystko w porządku. Prosi do aparatu Pier. Jeśli wszystko gra, mówisz: „Tu Pier”. Ale jeśli są jakieś problemy, odpowiadasz: „Pomyłka”.

– Ale fajne!

Moi wykładowcy z Farmy dostaliby ataku serca, gdyby usłyszeli, jakie bzdury wygaduję.

– Możesz mi jeszcze coś powiedzieć? – spytała Pier. Robert roześmiał się.

– Myślę, że wystarczy już tych sekretów jak na jeden ranek.

– Masz rację. – Otarła się o jego ciało.

– Chcesz wziąć prysznic?

– Z największą przyjemnością.

Namydlili się nawzajem pod ciepłą wodą i kiedy Pier rozchyliła Robertowi nogi i zaczęła go myć, znów ogarnęło go podniecenie. Jeszcze raz się kochali, tym razem pod prysznicem. Gdy Robert się ubierał, Pier zarzuciła szlafrok i powiedziała:

– Zorientuję się, jak tam ze śniadaniem.


Carlo czekał już na nią w pokoju stołowym.

– Powiedz mi coś o swym przyjacielu – poprosił.

– Na przykład co?

– Gdzie go spotkałaś?

– W Rzymie.

– Musi być bardzo bogaty, skoro ci kupił bransoletkę ze szmaragdów.

Wzruszyła ramionami.

– Podobam mu się.

– Wiesz, co myślę? – powiedział Carlo. – Że ten twój przyjaciel przed kimś się ukrywa. Jeśli powiemy o tym komu trzeba, możemy dostać dużą nagrodę.

Pier podeszła do brata, oczy jej płonęły.

– Trzymaj się od niego z daleka, Carlo.

– Czyli że się ukrywa.

– Słuchaj, ty mały piscialetto, ostrzegam cię – nie wtrącaj się w nie swoje sprawy. – Nie miała zamiaru dzielić się swą nagrodą z kimkolwiek.

Widzę, siostrzyczko, że chcesz wszystko zagarnąć dla siebie – odezwał się Carlo z naganą w głosie.

– Nic nie rozumiesz, Carlo.

– Nie?

– Powiem ci prawdę – zaczęła Pier. – Pan Jones ucieka przed swą żoną. Wynajęła detektywa, by go śledził. I tyle.

Carlo uśmiechnął się.

– To czemu od razu mi tego nie powiedziałaś? W takim razie to żaden interes. Nie ma o czym gadać.

– No właśnie – powiedziała skwapliwie Pier.

A Carlo pomyślał sobie: Muszę się dowiedzieć, kim on naprawdę jest.


Przy telefonie był Janus.

– Dowiedziałeś się już czegoś?

– Wiemy, że porucznik Bellamy jest w Neapolu.

– Macie tam kogoś dobrego?

– Tak. Zaczęli go już szukać. Mamy ślad. Wiemy, że podróżuje z prostytutką, która ma rodzinę w Neapolu. Sądzimy, że właśnie do niej pojechali. Pójdziemy tym tropem.

– Informuj mnie na bieżąco.


Zarząd Budynków Komunalnych Neapolu próbował ustalić, gdzie mieszka matka Pier Valli.

Kilkunastu agentów bezpieczeństwa i oddziały miejscowej policji przeczesywały miasto w poszukiwaniu Bellamy’ego.

Carlo skrupulatnie realizował swój plan, dotyczący osoby Roberta.

Pier szykowała się, by ponownie zadzwonić do Interpolu.

Rozdział 42

Unoszące się w powietrzu niebezpieczeństwo było niemal namacalne i Robertowi wydawało się, że wystarczy wyciągnąć rękę, by go dotknąć. Na nabrzeżu panował ruch jak w ulu; ładowano i rozładowywano statki towarowe. Ale w obrazie tym przybył jeszcze jeden element: całe molo patrolowały radiowozy, a umundurowani policjanci i detektywi po cywilnemu wypytywali pracowników portu i marynarzy. Takie skoncentrowanie sił całkowicie zaskoczyło Roberta. Zupełnie, jakby wiedzieli, że jest w Neapolu, bo przecież niemożliwe, by prowadzili tak intensywne poszukiwania w każdym większym mieście Włoch. Nawet nie wysiadł z samochodu, tylko zawrócił i odjechał z portu. To, co wydawało mu się takie łatwe – zaokrętowanie się na jakiś frachtowiec, udający się do Francji – okazało się teraz zbyt niebezpieczne. Jakimś cudem udało im się go tu wyśledzić. Znów przeanalizował wszystkie możliwości działania. Podróż samochodem była zbyt ryzykowna. Do tej pory na pewno zablokowali szosy. Port był obserwowany. To znaczyło, że dworzec kolejowy i lotnisko również są pilnowane. Pętla wokół niego coraz bardziej się zaciskała.

Robert przypomniał sobie propozycję Susan. „Dopiero co wypłynęliśmy z Gibraltaru. Możemy cię zabrać z każdego, wskazanego przez ciebie miejsca. To prawdopodobnie twoja jedyna szansa ratunku”. Z niechęcią myślał o wplątywaniu Susan w swoje niebezpieczne sprawy, ale nie potrafił znaleźć innego rozwiązania. Było to jedyne wyjście z pułapki, w której się znalazł. Nie przyjdzie im do głowy, by go szukać na prywatnym jachcie. Gdyby udało mi się dotrzeć do „Zimorodka” - pomyślał – mogliby mnie podrzucić w pobliże Marsylii, skąd sam już dostałbym się na brzeg. W ten sposób na nic ich nie narażę.

Zaparkował samochód w bocznej uliczce przed małą trattorią i wszedł do środka, by zadzwonić. W ciągu pięciu minut otrzymał połączenie z „Zimorodkiem”.

– Poproszę panią Banks.

– A kto dzwoni?

Monte nawet na jachcie trzyma jakiegoś cholernego lokaja do odbierania telefonów.

– Proszę powiedzieć, że stary znajomy. W chwilę później usłyszał głos Susan.

– Robercie… czy to ty?

– Tak.

– Nie… nie aresztowali cię, prawda?

– Nie. Susan… – trudno mu było zadać to pytanie – czy twoja oferta jest wciąż aktualna?

– Oczywiście. Kiedy…?

– Czy do wieczora dopłyniecie do Neapolu?

Susan zawahała się.

– Nie wiem. Poczekaj moment. – Roberta dobiegły odgłosy rozmowy. Po chwili Susan powiedziała do słuchawki: – Monte mówi, że mamy jakieś kłopoty z silnikiem. Możemy być w Neapolu za dwa dni.

Cholera. Każdy dzień zwłoki zwiększał niebezpieczeństwo wpadki.

– Dobra, niech będzie.

– Gdzie cię znajdziemy?

– Skontaktuję się z tobą.

– Robercie, proszę, uważaj na siebie.

– Staram się, jak mogę.

– Nie dopuścisz do tego, by ci się coś stało?

– Nie, nie dopuszczę do tego, by mi się coś stało. Ani tobie. Susan odłożyła słuchawkę, odwróciła się do swego męża i uśmiechnęła się.

– Zgodził się na naszą propozycję.


Godzinę później w Rzymie Francesco Cesar wręczał pułkownikowi Frankowi Johnsonowi nadany z „Zimorodka” telegram następującej treści: „Bellamy zamierza wsiąść na pokład»Zimorodka«. Będziemy informowali na bieżąco”. Wiadomość nie była podpisana.

– Poleciłem, by śledzić wszystkie rozmowy z „Zimorodkiem” – powiedział Cesar. – Będziemy mieli Bellamy’ego, gdy tylko postawi nogę na pokładzie jachtu.

Rozdział 43

Im dłużej Carlo Valli nad tym myślał, tym był pewniejszy, że trafił na coś ekstra. Bajeczka Pier, o Amerykaninie uciekającym przed żoną była śmieszna. Pan Jones uciekał, zgoda, ale przed policją. Prawdopodobnie wyznaczono za niego nagrodę. Może nawet pokaźną. Należało postępować bardzo rozważnie. Carlo postanowił obgadać wszystko z Mariem Luccą, przywódcą Diavoli Rossi.

Wczesnym rankiem Carlo dosiadł swojej vespy i skierował się na Via Sorcella, za Piazza Garibaldi. Zatrzymał się przed odrapanym budynkiem mieszkalnym i nacisnął dzwonek przy tabliczce z nazwiskiem Lucca.

Po chwili w domofonie rozległ się głos Maria.

– Czego, do cholery?

– Tu Carlo. Mario, muszę z tobą porozmawiać.

– Módl się, by okazało się to naprawdę ważne, skoro przychodzisz o tej porze. Właź na górę.

Rozległ się dźwięk brzęczyka i Carlo wbiegł po schodach. Mario Lucca stał w progu zupełnie nagi. Na łóżku w głębi pokoju Carlo dostrzegł jakąś dziewczynę.

Che cosa? Co, u diabła, robisz tak wcześnie?

– Nie mogłem spać, Mario. Jestem zbyt podekscytowany. Wydaje mi się, że trafiłem na coś ekstra.

– Tak? Wejdź.

Carlo wszedł do małego, brudnego mieszkanka.

– Ubiegłej nocy moja siostra przyprowadziła do domu klienta.

– No i co z tego? Wszyscy wiedzą, że Pier to dziwka.

– Tak, ale ten gość jest nadziany. I ukrywa się.

– Przed kim?

Nie wiem. Ale się dowiem. Sądzę, że mogli za niego wyznaczyć nagrodę.

– Czemu nie spytałeś swojej siostry?

Carlo zmarszczył brwi.

– Pier chce wszystko zagarnąć dla siebie. Żebyś zobaczył, jaką jej kupił bransoletkę. Z prawdziwych szmaragdów.

– Bransoletkę, mówisz? Ile jest warta?

– Później ci powiem. Chcę ją dziś opylić.

Lucca stał, zastanawiając się nad czymś.

– Słuchaj, Carlo, a może byśmy sobie pogadali z tym przyjacielem twojej siostry, co? Przywieź go do naszej meliny. – Nazywali tak pusty magazyn w Pascalone Quartiere Sanita, z pomieszczeniem dźwiękoszczelnym.

Carlo uśmiechnął się.

Bene. Nie sprawi mi to specjalnego kłopotu.

– Będziemy na niego czekali – powiedział Lucca. – Utniemy sobie z nim pogawędkę. Mam nadzieję, że ma ładny głos, bo musi nam wszystko wyśpiewać.


Kiedy Carlo wrócił do domu, pana Jonesa nie było. Chłopak wpadł w panikę.

– Gdzie poszedł twój przyjaciel? – zapytał Pier.

– Powiedział, że musi jechać do miasta. Wróci. A czemu pytasz? Zmusił się do uśmiechu.

– Z czystej ciekawości.

Carlo poczekał, aż matka i Pier pójdą do kuchni przygotowywać obiad, i wtedy pobiegł do pokoju siostry. Znalazł bransoletkę; schowana była pod bielizną w szufladzie komody. Szybko wsunął ją do kieszeni. Właśnie wychodził, gdy z kuchni wyjrzała matka.

– Carlo, nie zostaniesz na obiad?

– Nie. Jestem umówiony. Wrócę później.

Wsiadł na vespę i skierował się ku Quartiere Spagnolo. Może ta bransoletka nie jest nic warta - pomyślał. – Może to nie żadne szmaragdy, tylko szkiełka. Mam nadzieję, że nie zrobiłem z siebie durnia przed Luccą. Zaparkował skuter przed małym sklepikiem jubilerskim, nad którym wisiał szyld: „Orologia”. Właściciel, Gambino, był starszym, zasuszonym mężczyzną. Miał źle dopasowaną czarną perukę i garnitur sztucznych zębów. Na widok Carla uniósł głowę.

– Dzień dobry, Carlo. Wcześnie dziś wstałeś.

– Tak wyszło.

Masz coś dla mnie?

Carlo wyciągnął bransoletkę i położył ją na ladzie.

– To.

Gambino zbliżył ją do oczu. Kiedy się jej przyglądał, oczy mu się zaświeciły.

– Skąd to masz?

– W spadku po bogatej ciotce. Czy jest coś warta?

– Może – odparł ostrożnie Gambino.

– Tylko nie próbuj kręcić. Gambino wyglądał na dotkniętego.

– Czy kiedykolwiek cię oszukałem?

– Zawsze.

– Wy, chłopaki, zawsze coś podejrzewacie. Słuchaj no, Carlo, nie jestem pewien, czy dam sobie z nią radę sam. To bardzo drogocenna rzecz.

Serce Carla zabiło mocniej.

– Naprawdę?

– Muszę sprawdzić, czy uda mi się ją komuś opylić. Zadzwonię do ciebie dziś wieczorem.

– Dobra – powiedział Carlo i odebrał bransoletkę. – Zatrzymam ją, póki nie będę miał od ciebie wiadomości.

Carlo wyszedł ze sklepu rozanielony. A więc nie mylił się! Ten frajer był bogaty, a przy tym stuknięty. Czy ktoś przy zdrowych zmysłach kupowałby jakiejś dziwce taką drogocenną bransoletkę?

Gambino patrzył za wychodzącym Carlem myśląc: W co, u diabła, wplątali się ci gówniarze? Spod lady wyciągnął komunikat, rozesłany do wszystkich lombardów. Zawierał opis bransoletki, którą dopiero co miał w ręku, ale na dole, zamiast jak zwykle telefonu policji, była uwaga: „Natychmiast poinformować SIFAR”. Gambino zignorowałby zwykły policyjny komunikat, jak czynił to już setki razy w przeszłości, ale miał dosyć oleju w głowie, by wiedzieć, że z SIFAR lepiej nie zadzierać. Ciężko mu było pogodzić się z utratą zarobku ze sprzedaży bransoletki, ale nie miał zamiaru pchać głowy pod topór. Ociągając się wykręcił podany w komunikacie numer.

Rozdział 44

Pamiętał czasy obezwładniającego strachu i kłębiących się wkoło cieni śmierci. Parę lat temu wysłano Roberta z misją na Borneo. Udał się w głąb dżungli, poszukując zdrajcy. Był akurat październik, okres musim takoot, pora tradycyjnego polowania na ludzkie głowy, kiedy mieszkańcy dżungli żyją w panicznym strachu przed Balii Salang, duchem, żywiącym się ludzką krwią. Przypomniał sobie ten ponury czas mordów, bo teraz Neapol stał się dla niego taką groźną dżunglą. Śmierć wisiała w powietrzu. Nie pójdzie im tak łatwo - pomyślał Robert. – Najpierw będą mnie musieli złapać. W jaki sposób trafili na jego ślad? Pier. Widocznie wytropili go przez dziewczynę. Muszę wrócić do domu, by ją ostrzec - postanowił Robert. – Ale najpierw spróbuję znaleźć drogę ucieczki stąd.

Pojechał na przedmieścia, tam gdzie zaczynała się autostrada, łudząc się nadzieją, że jakimś cudem okaże się wolna. Pięćset metrów przed wjazdem na autostradę zobaczył blokadę policyjną. Zawrócił i skierował się do centrum miasta.

Robert jechał wolno, pogrążony w myślach, próbując sobie wyobrazić, co zrobiłby będąc na miejscu swych prześladowców. Zablokowałby wszystkie drogi ucieczki z Włoch. Nakazałby sprawdzanie każdego statku, wypływającego z Włoch. Wtem przyszła mu do głowy pewna myśl. Nie ma żadnego powodu, by przeszukiwać statki, nie zamierzające opuścić terytorium Włoch. Jest jakaś nadzieja - pomyślał Robert. Znów skierował się do portu.


W sklepie jubilera rozległ się dźwięk, wiszącego nad drzwiami dzwonka. Gambino podniósł wzrok i ujrzał dwóch mężczyzn w ciemnych garniturach. Nie byli klientami.

– Czym mogę panom służyć?

– Pan Gambino?

– Tak – powiedział, wyszczerzając swe sztuczne zęby.

– Dzwonił pan w sprawie szmaragdowej bransoletki.

SIFAR. Spodziewał się ich. Ale tym razem był po stronie aniołów.

– Zgadza się. Jako praworządny obywatel uważałem za swój obowiązek…

– Przestań chrzanić! Kto ją przyniósł?

– Carlo, taki jeden chłopak.

– Zostawił bransoletkę?

– Nie, zabrał ze sobą.

– Jak ten Carlo ma na nazwisko?

Gambino wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Jest jednym z członków Diavoli Rossi. To taki miejscowy gang, na czele którego stoi niejaki Lucca.

– Wiesz, gdzie możemy znaleźć tego Luccę?

Gambino zawahał się. Jeśli Lucca dowie się, że go wydał, utnie mu język. Jeśli nie powie tym ludziom tego, co chcą wiedzieć, rozwalą mu łeb.

– Mieszka na Via Sorcella, za Piazza Garibaldi.

– Dziękujemy, panie Gambino. Bardzo nam pan pomógł.

– Zawsze chętnie współpracuję z…

Mężczyźni wyszli.


Lucca leżał jeszcze w łóżku ze swą dziewczyną, gdy do mieszkania wdarli się dwaj mężczyźni. Lucca wyskoczył z pościeli.

– Co to, u diabła, ma znaczyć? Kim jesteście?

Jeden z mężczyzn wyciągnął legitymację.

SIFAR! Lucca głośno przełknął ślinę.

– Nie zrobiłem nic złego. Jestem praworządnym obywatelem…

– Wiemy o tym, Lucca. Nie chodzi nam o ciebie. Interesujemy się niejakim Carlem.

Carlo. A więc to takie buty. Ta cholerna bransoletka! W co, do cholery, wpakował się Carlo? SIFAR nie wysyła swych ludzi na poszukiwanie ukradzionej bransoletki.

– No więc jak… znasz go czy nie?

– Może znam.

– Jeśli nie jesteś pewny, odświeżymy ci pamięć na komendzie.

Zaczekajcie! Przypomniałem sobie – odezwał się Lucca. – Chodzi wam chyba o Carla Valliego. Co takiego zmajstrował?

– Chcielibyśmy z nim pogadać. Gdzie mieszka?

Każdy członek Diavoli Rossi musiał złożyć przysięgę wierności, zobowiązując się, że prędzej umrze, niż zdradzi innego członka gangu. Dzięki temu Diavoli Rossi było taką wspaniałą organizacją. Trzymali się razem. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.

– Widzę, że jednak chcesz się z nami przejechać?

– Niby po co? – Lucca wzruszył ramionami i dał im adres Carla.


Trzydzieści minut później Pier otworzyła drzwi i stanęła oko w oko z dwójką nieznajomych mężczyzn.

– Signora Valli? Oho, będą kłopoty.

– Tak.

– Czy możemy wejść?

Chętnie powiedziałaby nie, ale brakowało jej odwagi.

– Kim panowie są?

Jeden z mężczyzn wyciągnął portfel i mignął jej legitymacją. SIFAR. To nie z nimi Pier chciała ubić interes. Poczuła panikę na myśl, że będą próbowali pozbawić ją zasłużonej nagrody.

– Czego panowie ode mnie chcą?

– Chcieliśmy zadać parę pytań.

– Proszę. Nie mam nic do ukrycia. – Dzięki Bogu, że Robert wyszedł - pomyślała Pier. – Ciągle jeszcze mogę próbować negocjować.

– Przyjechała pani wczoraj z Rzymu, prawda? – Było to raczej stwierdzenie niż pytanie.

– Tak. Czy to zabronione… czy może przekroczyłam dozwoloną prędkość?

Mężczyzna uśmiechnął się, lecz wyraz jego twarzy się nie zmienił.

– Nie jechała pani sama, prawda?

– Tak – ostrożnie przyznała Pier.

– Kto to był, signorina? Wzruszyła ramionami.

– Jakiś autostopowicz. Chciał się dostać do Neapolu.

– Czy jest teraz tutaj? – spytał drugi z mężczyzn.

– Nie wiem, gdzie jest. Kiedy dojechałam do miasta, wysiadł i zniknął.

– Czy pani pasażer nie nazywał się przypadkiem Robert Bellamy? Zmarszczyła brwi, jakby w skupieniu.

– Bellamy? Nie wiem. Nie przedstawił mi się.

A my uważamy, że tak. Poderwał cię na Tor di Ounto, spędziliście razem noc w hotelu L’Incrocio, a następnego ranka kupił ci bransoletkę ze szmaragdów. Wysłał cię do kilku hoteli, byś zostawiła bilety lotnicze i kolejowe, potem wynajęłaś samochód i przyjechaliście do Neapolu. Zgadza się?

Wszystko wiedzą. Pier skinęła głową, w oczach jej malował się strach.

– Czy twój przyjaciel wróci tu, czy też wyjechał już z Neapolu?

Zawahała się, rozważając, co lepiej powiedzieć. Jeśli poinformuje ich, że Robert opuścił miasto, i tak jej nie uwierzą. Będą czekać w domu, a kiedy Robert się pojawi, oskarżają o kłamstwo i zatrzymają jako wspólniczkę. Doszła do wniosku, że lepiej na tym wyjdzie, jeśli powie prawdę.

– Wróci – powiedziała Pier.

– Kiedy?

– Nie wiem.

– Cóż, w takim razie rozgościmy się tu na jakiś czas. Nie masz nic przeciwko temu, żebyśmy się trochę rozejrzeli po mieszkaniu? – Rozpięli marynarki, pokazując broń.

– N…nie.

Rozdzielili się i zaczęli zaglądać do innych pomieszczeń domu. Z kuchni wyjrzała matka.

– Co to za ludzie?

– To przyjaciele pana Jonesa – wyjaśniła Pier. – Przyszli, by się z nim zobaczyć.

Starsza kobieta rozpromieniła się.

– Taki miły człowiek. Czy zjedzą panowie z nami obiad?

– Z przyjemnością, mamuśko – powiedział jeden z mężczyzn. – A co dobrego będzie?


W głowie Pier panował zamęt. Muszę znów zadzwonić do Interpolu - pomyślała. – Powiedzieli, że zapłacą mi pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Jednocześnie musi coś zrobić, żeby Robert nie wrócił do domu, zanim nie ustali ostatecznych warunków wydania go Interpolowi. Ale co? Nagle przypomniała sobie ich poranną rozmowę. „Jeśli są jakieś kłopoty, jedną żaluzję się opuszcza”. Obaj mężczyźni siedzieli w pokoju jadalnym nad talerzami capellini.

– Zbyt tu jasno – powiedziała Pier, wstała i poszła do pokoju gościnnego. Opuściła jedną żaluzję i wróciła do stołu. Mam nadzieję, że Robert będzie pamiętał, co to znaczy.

Robert jechał w stronę domu, analizując najnowszy plan ucieczki. Nie jest idealny - myślał – ale przynajmniej na jakiś czas powinni zgubić mój trop, co oznacza, że zyskam nieco na czasie. Zbliżał się do domu. Kiedy był już całkiem blisko, zwolnił i rozejrzał się. Wszystko wyglądało normalnie. Powie Pier, by się wyniosła z domu, a potem sam pryśnie. Robert parkował samochód przed domem, gdy wtem coś go uderzyło. Jedna żaluzja była opuszczona. To prawdopodobnie przypadek, ale… w jego głowie rozległ się dzwonek alarmowy. Czyżby Pier poważnie potraktowała jego niewinne żarty? Robert nacisnął pedał gazu. Nie mógł sobie pozwolić na żadne ryzyko, choćby nie wiedzieć jak znikome. Pojechał do odległego o dwa kilometry baru i wszedł do środka, by skorzystać z telefonu.

Siedzieli przy stole, gdy zadzwonił telefon. Mężczyźni zamarli. Jeden z nich zaczął wstawać.

– Czy to możliwe, by dzwonił Bellamy?

Pier obrzuciła go pogardliwym spojrzeniem.

– Wykluczone. Niby czemu miałby to robić? – Wstała i podeszła do aparatu. Podniosła słuchawkę. – Halo?

– Pier? Zobaczyłem opuszczoną żaluzję i…

Wystarczy, by powiedziała, że wszystko w porządku, a wróci do domu. Mężczyźni go aresztują, a ona zażąda nagrody. Ale czy go jedynie aresztują? Słyszała głos Roberta, mówiącego: „Jeśli znajdzie mnie policja, to mnie zabiją”.

Mężczyźni siedzący przy stole obserwowali ją. Mając pięćdziesiąt tysięcy dolarów, mogłabym kupić tyle rzeczy. Piękne suknie, ładne mieszkanko w Rzymie… Mogłabym wybrać się na wycieczkę… tyle tylko, że Robert zginie. Poza tym nienawidziła tych cholernych glin.

– Pomyłka – powiedziała Pier.

Robert usłyszał trzask odkładanej słuchawki. Stał oszołomiony. Uwierzyła w jego bajeczki i prawdopodobnie dzięki temu uniknął śmierci. Niech ją Bóg błogosławi!

Robert zawrócił samochód i skierował się w stronę portu, ale zamiast pojechać do głównej części kompleksu, obsługującego frachtowce i liniowce oceaniczne, opuszczające Włochy, ruszył dalej, za Santa Lucia, do małej przystani, gdzie stał pawilon z napisem „Capri i Ischia”. Robert zaparkował samochód w dobrze widocznym miejscu i podszedł do sprzedawcy biletów.

– Kiedy wypływa następny wodolot na Ischię?

– Za pół godziny.

– A na Capri?

Za pięć minut.

– Proszę o bilet w jedną stronę na Capri.

Si, signore.

– Cóż ma znaczyć to włoskie gadanie? – odezwał się głośno Robert. – Czemu, u diabła, nie znacie angielskiego, jak cały świat?

Oczy mężczyzny zrobiły się okrągłe z oburzenia.

– Przeklęci makaroniarze! Jesteście wszyscy jednakowi. Beznadziejnie głupi! Czyli, jak wy to mówicie, stupido - Robert rzucił mężczyźnie pieniądze, chwycił bilet i poszedł w stronę wodolotu.

Trzy minuty później był już w drodze na Capri. Statek posuwał się wolno, ostrożnie lawirując na torze wodnym. Dopiero kiedy opuścił port, wystrzelił do przodu, unosząc się nad wodą niczym pełen wdzięku delfin. Na pokładzie było mnóstwo turystów z całego świata, radośnie paplających w ojczystych językach. Nikt nie zwracał szczególnej uwagi na Roberta. Bellamy utorował sobie drogę do małego barku, gdzie serwowano napoje.

– Wódkę z tonikiem – rzucił barmanowi.

– Tak jest, proszę pana.

Obserwował, jak barman przygotowuje drinka.

– Proszę bardzo, signore.

Robert wziął szklankę i pociągnął łyk. Głośno odstawił szklaneczkę na kontuar.

– Na litość boską, to ma być drink?! – wrzasnął. – Smakuje jak szczyny. Co się, u diabła, z wami dzieje?

Znajdujący się obok ludzie zaczęli się odwracać, by zobaczyć, o co chodzi.

– Przepraszam, signore, ale używamy najlepszych… – odezwał się chłodno barman.

– Nie chcę tego gówna!

Stojący w pobliżu Anglik powiedział lodowatym tonem:

– Tu są kobiety. Proszę wyrażać się kulturalnie!

– Nie muszę się wyrażać kulturalnie – wrzasnął Robert. – Wie pan, kim ja jestem? Porucznikiem Robertem Bellamy. A to ma być statek? Ta zardzewiała balia?

Skierował się na dziób statku i usiadł na ławce. Czuł na sobie wzrok współpasażerów. Serce waliło mu jak młotem, ale jeszcze nie skończył przedstawienia.

Kiedy wodolot dotarł do Capri, Robert pospieszył do budki, w której sprzedawano bilety na kolejkę linową. Siedział w niej starszy mężczyzna.

– Jeden normalny – warknął Robert. – I pospiesz się pan! Nie zamierzam sterczeć tu cały dzień! Jest już pan za stary, by sprzedawać bilety. Powinieneś pan siedzieć w domu i pilnować żony, która na pewno całe dnie gzi się ze wszystkimi sąsiadami w okolicy.

Starszy mężczyzna uniósł się, ogarnięty gniewem. Przechodzący obrzucali Roberta złymi spojrzeniami. Robert porwał bilet i wsiadł do zatłoczonego wagonika. Dobrze sobie mnie zapamiętają - pomyślał ponuro. Zostawiał za sobą wyraźny ślad.

Kiedy kolejka zatrzymała się, Robert utorował sobie drogę przez tłum i ruszył krętą Via Vittorio Emanuele do hotelu Quisisana.

– Chcę wynająć pokój – powiedział Robert do siedzącego za biurkiem recepcjonisty.

– Przykro mi – odpowiedział mężczyzna – ale nie mamy wolnych miejsc. Jest…

Robert wręczył mu sześćdziesiąt tysięcy lirów.

– Może być jakikolwiek.

– Cóż, w takim razie myślę, że coś się dla pana znajdzie, signore. Proszę się wpisać do księgi gości.

Robert wykaligrafował: porucznik Robert Bellamy.

– Jak długo się pan u nas zatrzyma, panie poruczniku?

– Tydzień.

– Świetnie. Czy mogę pana prosić o paszport?

– Jest w bagażu, który przywiozą za parę minut.

– Poproszę boya hotelowego, by zaprowadził pana do pokoju.

– Nie teraz. Muszę wyjść na kilka minut. Zaraz wrócę.

Robert wyszedł na ulicę. Wspomnienia uderzyły go jak podmuch zimnego powietrza. Spacerował tu z Susan, zagłębiali się w wąskie uliczki, włóczyli po Via Ignazio Cerio i Via di Campo. To były cudowne dni. Popłynęli do Grotta Azzurra, a poranną kawę pili na Piazza Umberto. Udali się kolejką linową do Anacapri i wybrali się na osiołkach do Villa Jovis, willi Tyberiusza, pływali w szmaragdowozielonych wodach Marina Piccola. Robili zakupy na Via Vittorio Emanuele, a jadąc wyciągiem krzesełkowym na szczyt Monte Solaro, dotykali stopami winnych latorośli i wierzchołków drzew. W czasie jazdy podziwiali rozrzucone na zboczu wzgórza domy, ciągnące się aż do samego morza, i ziemię, pokrytą żółtym żarnowcem. Była to prawdziwa jedenastominutowa przejażdżka przez barwną krainę baśni, z zielonymi drzewami, białymi domkami i błękitnym morzem w oddali. Na szczycie napili się kawy w Barbarossa Ristorante, a następnie udali się do malutkiego kościółka w Anacapri, by podziękować Bogu za jego dary i za to, że połączył ich losy. Robert myślał wtedy, że to Capri jest takim zaczarowanym miejscem. Mylił się. To Susan była wróżką i zabrała ze sobą cały czar.

Wrócił na przystanek kolejki linowej przy Piazza Umberto i zjechał na dół, starannie kryjąc się w tłumie pasażerów. Kiedy wagonik znalazł się już na samym dole, Robert wysiadł i szerokim łukiem omijając sprzedawcę biletów skierował się do budki obok przystani.

Aque hora sale el barco a Ischia? - spytał z mocnym hiszpańskim akcentem.

Sale en treinte minutos.

Grazias - powiedział Robert i kupił bilet.

Poszedł do pobliskiego baru, usiadł w głębi sali i zamówił szkocką. Do tej pory niewątpliwie znaleźli samochód i ruszyli nowym tropem. W myślach przedstawił sobie mapę Europy. Najbardziej logicznym posunięciem byłoby skierowanie się do Anglii, a stamtąd znalezienie drogi powrotu do Stanów. Wyjazd do Francji nie miałby żadnego sensu. Czyli trzeba ruszać do Francji - pomyślał Robert. Musi znaleźć jakiś ruchliwy port, z którego mógłby wypłynąć z Włoch. Civitavecchia. Muszę dotrzeć do Civitavecchia. „Zimorodek”.

Rozmienił pieniądze u barmana i podszedł do telefonu. Uzyskanie połączenia zajęło operatorowi dziesięć minut. Susan niemal natychmiast podniosła słuchawkę.

– Czekaliśmy na wiadomość od ciebie. – Czekaliśmy. Wydało mu się to intrygujące. – Silnik jest już naprawiony. Możemy być w Neapolu wczesnym rankiem. Gdzie mamy po ciebie podpłynąć?

Zbyt ryzykowne byłoby ściągnięcie „Zimorodka” tutaj.

– Pamiętasz, byliśmy tam podczas naszego miesiąca miodowego. Przypomnij sobie pewien palindrom – powiedział Robert.

– Palindrom?

– Byłem kompletnie wykończony i zażartowałem sobie.

W słuchawce zapanowała cisza. Po chwili Susan powiedziała cicho:

– Pamiętam.

– Czy „Zimorodek” może tam jutro podpłynąć?

– Poczekaj moment.

Czekał.

Susan znów odezwała się do słuchawki.

– Tak, możemy tam jutro być.

– Dobrze. – Robert zawahał się. Pomyślał o wszystkich tych niewinnych ludziach, którzy przez niego zginęli. – Proszę was o bardzo wiele. Jeśli kiedykolwiek dowiedzą się, że mi pomogliście, może wam grozić poważne niebezpieczeństwo.

– Nie martw się. Przypłyniemy po ciebie. Uważaj na siebie.

Dziękuję.

Połączenie przerwano.

Susan odwróciła się do Montego Banksa.

– Jutro będzie z nami.


W centrali SIFAR w Rzymie uważnie przysłuchiwano się tej rozmowie. W pokoju obecnych było czterech mężczyzn.

– Jest nagrana, na wypadek, gdyby chciał pan jej jeszcze raz posłuchać – powiedział radiooperator.

Pułkownik Cesar spojrzał pytająco na pułkownika Franka Johnsona.

– Świetnie. Chciałbym ponownie usłyszeć ten fragment, w którym mówią, gdzie się mają spotkać. Zdaje się, że padła nazwa Palindrom. Czy to gdzieś we Włoszech?

Pułkownik Cesar potrząsnął głową.

– Nigdy nie słyszałem o takiej miejscowości. Zaraz sprawdzimy. – Odwrócił się do swego adiutanta. – Poszukaj na mapie. I nie przerywaj nasłuchu wszystkich rozmów z „Zimorodkiem”.

– Tak jest, panie pułkowniku.


W domku na przedmieściu Neapolu znów zadzwonił telefon. Pier wstała, chcąc odebrać.

– Stój – powiedział jeden z mężczyzn. Podszedł do aparatu i podniósł słuchawkę. – Halo? – Słuchał przez moment, potem rzucił słuchawkę i odwrócił się do swego towarzysza: – Bellamy popłynął wodolotem na Capri. Ruszamy!

Pier obserwowała mężczyzn, opuszczających dom, i pomyślała sobie: Widocznie nie były mi pisane te pieniądze. Mam nadzieję, że im umknie.


Kiedy pojawił się prom na Ischię, Robert zmieszał się z tłumem wsiadających. Trzymał się na uboczu i starał się nie zwracać na siebie uwagi. Pół godziny później, gdy stateczek dobił do brzegu Ischii, Robert wysiadł i skierował się do kasy biletowej, znajdującej się na nabrzeżu. W okienku wisiała informacja, że prom do Sorrento odpływa za dziesięć minut.

– Bilet powrotny do Sorrento – poprosił.

Dziesięć minut później był już w drodze do Sorrento, z powrotem na półwysep. Jeśli mam trochę szczęścia - pomyślał Robert – poszukiwania przeniosą się na Capri. Jeśli mam trochę szczęścia.

Targ w Sorrento był pełen ludzi. Okoliczni rolnicy przyjeżdżali tu, przywożąc świeże owoce i warzywa oraz półtusze wołowe, wystawione w straganach mięsnych. Ulica zatłoczona była sprzedającymi i kupującymi.

Robert zbliżył się do krzepkiego mężczyzny w poplamionym fartuchu, który ładował ciężarówkę.

Pardon, monsieur… - odezwał się Robert z idealnym akcentem francuskim. – Szukam okazji do Civitavecchia. Czy nie jedzie pan przypadkiem w tamtą stronę?

– Nie. Wracam do Salerno – odparł zagadnięty i wskazał na mężczyznę, załadowującego pobliską furgonetkę. – Może Giuseppe będzie mógł panu pomóc.

Merci.

Robert podszedł do drugiej ciężarówki.

Monsieur, czy nie jedzie pan przypadkiem do Civitavecchia?

– Może – odparł wymijająco kierowca.

– Zapłacę panu za podrzucenie.

– Ile?

Robert wręczył mężczyźnie sto tysięcy lirów.

– Za tyle pieniędzy mógłby pan sobie chyba kupić bilet lotniczy do Rzymu.

Robert natychmiast zdał sobie sprawę ze swego błędu. Rozejrzał się nerwowo wokół.

– Mówiąc szczerze, na lotnisku czekają moi wierzyciele. Wolę jechać ciężarówką.

– Aha, rozumiem – mężczyzna skinął głową. – W porządku, wsiadaj pan. Możemy ruszać w drogę.

Robert ziewnął.

– Jestem tres fatigue. Jak wy to mówicie? – zmęczony. Czy nie będzie panu przeszkadzało, jak zdrzemnę się z tyłu?

– Droga jest dosyć wyboista, ale jak pan sobie życzy.

Merci.

Ciężarówka załadowana była pustymi skrzynkami i kartonami. Giuseppe obserwował, jak Robert gramoli się do środka, po czym podniósł klapę. Robert ukrył się za jakimiś skrzynkami. Nagle uświadomił sobie, jak bardzo jest wykończony. Ucieczka zaczęła wyczerpywać jego siły. Ile to godzin minęło od ostatniej przespanej nocy? Przypomniał sobie Pier, i jak przyszła do niego w środku nocy i sprawiła, że znów stał się mężczyzną. Miał nadzieję, że nic jej nie grozi. Po chwili już spał.

Tymczasem Giuseppe rozmyślał o swoim pasażerze. Wszyscy mówili, o jakimś poszukiwanym przez władze Amerykaninie. Wprawdzie jego pasażer mówił z francuskim akcentem, ale wyglądał jak Amerykanin. Warto by było się przekonać. Może otrzyma jakąś nagrodę? Godzinę później Giuseppe zatrzymał się na stacji benzynowej.

– Do pełna – poprosił. Zaszedł wóz od tyłu i zajrzał do środka. Jego pasażer spał.

Giuseppe wszedł do restauracji i zadzwonił na posterunek miejscowej policji.

Rozdział 45

Rozmowę przełączono na pułkownika Cesara.

– Tak – powiedział Cesar do Giuseppego – to chyba człowiek, którego szukamy. Proszę mnie uważnie posłuchać. To niebezpieczny osobnik, więc niech pan zrobi dokładnie tak, jak panu powiem. Jasne?

– Tak, panie pułkowniku.

– Gdzie teraz jesteście?

– Na stacji AGIP przy trasie do Civitavecchia, zatrzymałem się na parkingu dla ciężarówek.

– A Amerykanin jest z tyłu wozu?

– Tak. – Rozmowa sprawiła, że poczuł się nieswojo. Może nie powinienem był wsadzać nosa w cudze sprawy.

– Nie wolno panu zrobić nic, co mogłoby wzbudzić jego podejrzenia. Niech pan wraca do wozu i jedzie do Civitavecchia. Proszę mi opisać ciężarówkę i podać jej numer rejestracyjny.

Giuseppe przekazał mu żądane informacje.

– Świetnie. Zajmiemy się wszystkim. A wy ruszajcie w dalszą drogę.

Pułkownik Cesar odwrócił się do pułkownika Johnsona i skinął głową.

– Mamy go. Zarządzę blokadę szosy. Helikopterem będziemy tam w ciągu pół godziny.

– W takim razie w drogę.

Giuseppe odłożył słuchawkę, wytarł spocone dłonie w koszulę i skierował się do ciężarówki. Mam nadzieję, że nie dojdzie do strzelaniny. Maria by mnie zabiła. Z drugiej strony, jeśli nagroda będzie duża… Wsiadł do szoferki i ruszył w stronę Civitavecchia.

Trzydzieści pięć minut później Giuseppe usłyszał nad głową warkot helikoptera. Uniósł wzrok. Śmigłowiec oznakowany był jak jednostki Policji Państwowej. Przed sobą ujrzał na autostradzie dwa radiowozy, ustawione jeden obok drugiego w taki sposób, że przegradzały drogę. Za wozami stali policjanci z bronią automatyczną. Helikopter wylądował na poboczu szosy. Wysiedli z niego Cesar i pułkownik Frank Johnson.

Podjeżdżając do blokady, Giuseppe zwolnił, a po chwili wyłączył silnik i wyskoczył z szoferki.

– Jest z tyłu! – krzyknął, biegnąc ku funkcjonariuszom. Ciężarówka potoczyła się jeszcze kawałek, nim się zatrzymała.

– Okrążyć go – rozkazał Cesar.

Policjanci skupili się wokół samochodu, z bronią gotową do strzału.

– Nie strzelać! – wrzasnął pułkownik Johnson. – Sam go ujmę. – Podszedł do ciężarówki i zawołał: – Wychodź, Robercie. Zabawa skończona.

Nie było żadnej odpowiedzi.

– Robercie, daję ci pięć sekund.

Cisza. Czekali.

Cesar odwrócił się do swych ludzi i skinął głową.

– Nie! – krzyknął pułkownik Johnson, ale było już za późno.

Policjanci zaczęli ostrzeliwać samochód. Salwa z broni automatycznej była ogłuszająca. W powietrzu zaczęły latać fragmenty skrzyń. Po dziesięciu sekundach ogień ustał. Pułkownik Frank Johnson wskoczył na tył ciężarówki i odsunął na bok roztrzaskane skrzynie i pudła.

Odwrócił się do Cesara.

– Nie ma go tu.


DZIEŃ DZIEWIĘTNASTY


Civitavecchia, Włochy


Civitavecchia to port Rzymu jeszcze z czasów starożytnych; na jego straży stoi potężny fort, wybudowany przez Michała Anioła w 1537 roku. Przystań należy do najbardziej ruchliwych w Europie i obsługuje statki, pływające między Rzymem a Sardynią. Był wczesny ranek, ale port już tętnił życiem. Robert minął bocznicę kolejową i wszedł do małej trattorii. Wokół unosił się ostry zapach przygotowywanego jedzenia. Robert zamówił śniadanie.

„Zimorodek” będzie czekał na niego w umówionym miejscu, to znaczy na Elbie. Wdzięczny był Susan, że przypomniała sobie palindrom. Podczas podróży poślubnej przez trzy dni i trzy noce nie opuszczali pokoju hotelowego, kochając się jak szaleni. W pewnej chwili Susan zapytała:

– Kochanie, nie masz ochoty trochę popływać? Robert potrząsnął głową.

– Nie. Nie mam siły. „Mogłem, nim ujrzałem Elbę”.

Susan roześmiała się. Potem znów się kochali. Niech Bóg ją pobłogosławi, że pamiętała ten palindrom.

Teraz jedyne, co musiał zrobić, to znaleźć łódź, która go zabierze na Elbę. Ruszył ulicą w stronę portu pełnego frachtowców, małych motorówek i prywatnych jachtów. Panowała tu gorączkowa krzątanina. Oczy Roberta zabłysły na widok przystani promowej. To najbezpieczniejszy sposób przedostania się na Elbę. Wystarczy wmieszać się w tłum.

Podążał tam właśnie, gdy nagle kilkanaście metrów przed sobą ujrzał ciemny, nie oznakowany wóz. Zatrzymał się. Samochód miał numery rządowe. W środku siedziało dwóch mężczyzn i obserwowało port. Robert odwrócił się na pięcie i poszedł w przeciwnym kierunku.

Wśród robotników portowych i turystów dostrzegł ubranych po cywilnemu funkcjonariuszy; starali się nie rzucać się w oczy. Serce Roberta zaczęło szybciej bić. Jakim sposobem go tu wyśledzili? Wtem uzmysłowił sobie, jak to się stało. Mój Boże, powiedziałem kierowcy, dokąd jadę. Ale ze mnie głupiec! Muszę być bardzo zmęczony. Usnął w ciężarówce, ale kiedy się zatrzymali, obudził się. Wstał i wyjrzał na zewnątrz. Zauważył Giuseppego dzwoniącego dokądś z automatu. Robert ukradkiem wysiadł i wślizgnął się na tył innej ciężarówki, jadącej na północ, w stronę Civitavecchia.

Sam zastawił na siebie pułapkę. Wyraźnie go tutaj szukali. Kilkaset metrów od niego kołysały się setki łodzi, które mogłyby mu umożliwić wydostanie się stąd. Tylko że teraz było już za późno.

Robert odwrócił się i poszedł w stronę miasta. Minął budynek z olbrzymim kolorowym plakatem: „Zapraszamy do Wesołego Miasteczka. Rozrywka dla każdego! Zjesz! Pograsz! Przejedziesz się! Zapraszamy do obejrzenia startu do Wielkiego Wyścigu!” Przystanął i gapił się na afisz.

Znalazł sposób ucieczki.

Rozdział 46

W wesołym miasteczku, osiem kilometrów za Civitavecchia, kilka olbrzymich, barwnych balonów rozpostartych było na ziemi; wyglądały jak okrągłe tęcze. Przytwierdzono je do ciężarówek, a obsługa naziemna zajęta była napełnianiem czasz zimnym powietrzem. Obok stało parę samochodów terenowych, gotowych do śledzenia przebiegu lotu balonów; w każdym siedziały dwie osoby: kierowca i obserwator.

Robert podszedł do mężczyzny, sprawiającego wrażenie kierownika ekipy.

– Widzę, że przygotowujecie się do jakiegoś wielkiego wyścigu – zauważył.

– Zgadza się. Leciał pan kiedyś balonem?

– Nie.

Szybowali na jeziorem Como; pozwolił tak nisko opaść balonowi, że niemal dotykał wody. - Rozbijemy się! - krzyknęła Susan. Uśmiechnął się. - Nie bój się. - Kosz tańczył na falach. Wyrzucił balast i balon znów zaczął się wznosić. Susan roześmiała się, przytuliła do niego i powiedziała…

– Powinien pan kiedyś spróbować – stwierdził mężczyzna. – To wspaniały sport.

– Nie wątpię. Gdzie jest meta?

– W Jugosławii. Mamy dobry wiatr na wschód. Startujemy za parę minut. Wczesnym rankiem, gdy powietrze jest jeszcze chłodne, lata się znacznie lepiej.

– Naprawdę? – grzecznie spytał Robert. Jak w migawce ujrzał letni dzień w Jugosławii. Panie poruczniku, mamy do przerzucenia czterech ludzi. Musimy zaczekać, aż się ochłodzi. Balon, który w zimnym powietrzu jest w stanie unieść cztery osoby, w letnim ledwie uniesie dwie.

Robert zauważył, że załogi kończyły napełnianie balonów powietrzem i szykowały się do zapalenia wielkich palników propanowych; kierując płomień w stronę otworu w czaszy ogrzewali powietrze, znajdujące się w środku. Balony, leżące dotąd na boku, zaczęły się podnosić, aż kosze stanęły na podstawach.

– Czy mogę się tu trochę pokręcić? – spytał Robert.

– Ależ oczywiście. Tylko proszę nie wchodzić nikomu w drogę.

– Dobrze. – Robert podszedł do żółto-czerwonego balonu, wypełnionego propanem. Na ziemi utrzymywała go jedynie lina, umocowana do jednej z ciężarówek.

Załoga balonu oddaliła się, by z kimś porozmawiać. W pobliżu nie było nikogo.

Robert wspiął się do kosza balonu; odniósł wrażenie, że olbrzymia czasza wypełnia całe niebo. Sprawdził takielunek i wyposażenie: wysokościomierz, mapy, pirometr, podający temperaturę wewnątrz czaszy, wskaźnik nabierania wysokości, zestaw narzędzi. Wszystko było w porządku. Sięgnął do zestawu narzędzi i wyciągnął nóż. Przeciął linę i po chwili balon zaczął się wznosić.

– Ej! – wrzasnął Robert. – Co się stało? Ściągnijcie mnie na dół!

Mężczyzna, do którego krzyczał, gapił się na umykający balon.

Figlio d’una mignotta! Nie wpadaj w panikę! – odpowiedział mu z dołu. – Na pokładzie jest wysokościomierz. Wykorzystując balast proszę spróbować utrzymać się na wysokości trzystu metrów. Spotkamy się w Jugosławii. Słyszy mnie pan?

– Słyszę.

Balon wznosił się coraz wyżej, unosząc go na wschód, coraz dalej od Elby, która leży na zachodzie. Ale Robert wcale się tym nie przejmował. Wiatr zmieniał kierunek w zależności od wysokości. Pozostałe balony jeszcze nie wystartowały. Robert zauważył, że jeden z samochodów terenowych ruszył, by śledzić jego trasę. Pozbył się balastu i obserwował, jak wskazówka wysokościomierza przesuwa się w górę. Sto osiemdziesiąt metrów… dwieście dziesięć… dwieście siedemdziesiąt pięć… trzysta trzydzieści pięć…

Na wysokości czterystu sześćdziesięciu metrów wiatr zaczął słabnąć. Balon zawisł niemal nieruchomo. Robert wyrzucił jeszcze nieco balastu. Używał techniki schodkowego wznoszenia się, zatrzymując się na różnych wysokościach, by sprawdzić kierunek wiatru.

Na wysokości sześciuset dziesięciu metrów Robert poczuł, że wiatr się zmienia. Balon przez moment kołysał się w niespokojnym powietrzu, a potem wolno zaczął zmieniać kierunek i poszybował na zachód.

Daleko w dole Robert widział inne balony, unoszące się i lecące na wschód, do Jugosławii. Wokół panowała kompletna cisza, zakłócana jedynie cichym szumem wiatru. Jaki tu spokój, Robercie. Zupełnie jakbyśmy lecieli na obłoku. Chciałabym, żebyśmy na zawsze już tu zostali. Przytuliła się do niego. Czy kiedykolwiek kochałeś się w balonie? Może spróbujemy? A jakiś czas później: Założę się, że jesteśmy jedynymi ludźmi na świecie, którzy robili to w balonie.

Robert znajdował się teraz nad Morzem Tyrreńskim i kierował się na północny zachód, ku wybrzeżom Toskanii. Poniżej rozciągał się szereg wysp, z których największą była Elba.

Zesłano tu Napoleona, a prawdopodobnie wybrał właśnie tę wyspę, bo w pogodny dzień mógł z niej dostrzec swą ukochaną Korsykę - pomyślał Robert. – Podczas pobytu tu Napoleon cały czas myślał, jak stąd uciec i przedostać się do Francji. Zupełnie jak ja. Tyle tylko, że Napoleon nie miał do swej dyspozycji Susan i „Zimorodka”.

W oddali zamajaczyła nagle Monte Capanne, wznosząca się na wysokość ponad dziewięciuset metrów. Robert pociągnął za linę bezpieczeństwa, która otwierała klapę na górze czaszy, by wypuścić gorące powietrze. Balon zaczął opadać. Wkrótce Robert mógł już dostrzec róż i soczystą zieleń Elby, róż granitowych odkrywek i toskańskich domostw, zieleń gęstych borów. Wzdłuż brzegów wyspy rozciągały się dzikie, białe plaże.

Wylądował u podnóża góry, z dala od miasta, by nie zwrócić na siebie uwagi. Niedaleko od miejsca, w którym wylądował, biegła droga. Skierował się ku niej i zaczekał na pierwszy przejeżdżający samochód.

– Czy może mnie pan podrzucić do miasta? – zawołał Robert.

– Oczywiście. Wskakuj pan.

Kierowca miał jakieś osiemdziesiąt lat i starą, pomarszczoną twarz.

– Mógłbym przysiąc, że przed chwilą widziałem balon. A pan coś zauważył?

– Nie – odparł Robert.

– Przyjechał pan z wizytą?

– Jestem przejazdem w drodze do Rzymu. Kierowca skinął głową.

– Byłem raz w Rzymie.

Reszta podróży upłynęła im w milczeniu.

Dotarli do Portoferraio, stolicy, a zarazem jedynego miasta na Elbie, i Robert wysiadł z samochodu.

– Życzę miłego dnia – pożegnał go kierowca po angielsku.

Mój Boże - pomyślał Robert – czyżby Kalifornijczycy dotarli i tutaj? Ruszył wzdłuż Via Garibaldi, głównej ulicy pełnej turystów, którzy w większości przyjeżdżali tu całymi rodzinami; poczuł się tak, jakby czas zatrzymał się w miejscu. Nic się tu nie zmieniło. Z wyjątkiem tego, że straciłem Susan i próbują mnie zgładzić rządy połowy świata. Poza tym - pomyślał gorzko Robert – wszystko jest tak, jak było.

W sklepie z pamiątkami kupił lornetkę, poszedł nad morze i usiadł przy stoliku przed restauracją Stella Mariner, skąd miał idealny widok na przystań. Nigdzie nie dostrzegł żadnych podejrzanych samochodów ani policjantów. Ciągle myśleli, że jest gdzieś na półwyspie. Bez żadnego ryzyka wejdzie na pokład „Zimorodka”. Jedyne, co mu teraz pozostało, to czekać na jego przybycie.


Siedział sącząc procanico, delikatne miejscowe białe wino, i wypatrując „Zimorodka”. Znów przeanalizował swój plan działania. Jachtem podpłynie w pobliże Marsylii, a stamtąd uda się do Paryża. W stolicy Francji miał przyjaciela, Li Po. On mu pomoże. Cóż za ironia losu. Znów usłyszał głos Francesca Cesara. „Podobno dogadałeś się z Chińczykami”.

Wiedział, że Li Po mu pomoże. Li uratował już raz Robertowi życie i zgodnie ze starą chińską tradycją stał się od tej chwili za niego odpowiedzialny. Była to sprawa win yu - honoru.

Li Po pracował w Guojia Anquanbu, chińskim Ministerstwie Bezpieczeństwa Państwowego, zajmującym się szpiegostwem. Parę lat temu Robert wpadł podczas próby przerzucenia z Chin dysydenta. Skierowano go do Qincheng, najsilniej strzeżonego więzienia w Chinach. Li Po był podwójnym agentem, który wcześniej współpracował z Robertem. Udało mu się zorganizować ucieczkę Roberta.

Kiedy dotarli do granicy Chin, Robert powiedział:

– Li, powinieneś stąd wiać, póki jeszcze żyjesz. Nie zawsze będzie ci dopisywało szczęście.

Li Po uśmiechnął się.

– Obdarzony jestem ren - umiejętnością przetrwania.

Rok później Li Po przeniesiono do ambasady chińskiej w Paryżu.

Robert doszedł do wniosku, że nadszedł czas, by zrobić kolejny ruch. Opuścił restaurację i poszedł na nabrzeże. Cumowało tu mnóstwo większych i mniejszych łodzi.

Robert zbliżył się do mężczyzny, pucującego kadłub lśniącej motorówki. Była to łódź typu Donzi, napędzana silnikiem V-8 351.

– Niezła łajba – zagadnął Robert nieznajomego. Mężczyzna skinął głową.

Merci.

Czy można ją wynająć na przejażdżkę po porcie?

Mężczyzna przerwał swoje zajęcie i przyjrzał się uważnie Robertowi.

– Oczywiście. Czy zna się pan na łodziach?

– Tak. Mam w kraju identyczną. Mężczyzna z aprobatą skinął głową.

– Skąd pan jest?

– Z Oregonu – powiedział Robert.

– Liczę za wynajęcie czterysta franków za godzinę.

– Świetnie – uśmiechnął się Robert.

– Plus oczywiście depozyt.

– To zrozumiałe.

– Jest gotowa do drogi. Chce pan zaraz wypłynąć?

– Nie, mam jeszcze coś do załatwienia. Myślę, że jutro rano.

– O której?

– Powiem panu później – odparł Robert. Wręczył mężczyźnie pieniądze.

– Oto część depozytu. Do zobaczenia jutro.

Pomyślał, że zbyt niebezpiecznie byłoby pozwolić „Zimorodkowi” wpłynąć do portu. Istniały formalności. Capitano di porto - kapitan portu – wydawał dla każdego jachtu autorizzazione i zapisywał okres pobytu w przystani. Robert chciał, by „Zimorodek” możliwie jak najmniej miał z nim wspólnego. Postanowił, że wypłynie w morze na spotkanie jachtu.


W gmachu francuskiego Ministerstwa Marynarki pułkownicy Cesar i Johnson rozmawiali z radiooperatorem.

– Czy jest pan pewien, że nie kontaktował się ponownie z „Zimorodkiem”?

– Nie, panie pułkowniku, ani razu od czasu ostatniej rozmowy, o której meldowałem.

– Proszę nie przerywać podsłuchu – pułkownik Cesar odwrócił się do pułkownika Johnsona i uśmiechnął się. – Proszę się nie martwić, gdy tylko porucznik Bellamy pojawi się na pokładzie „Zimorodka”, otrzymamy cynk.

– Ale ja go chcę mieć, zanim zjawi się na „Zimorodku”.

– Pułkowniku Cesar, na mapie Włoch nie ma Palindromu – odezwał się radiooperator – ale wydaje mi się, że wiem, co to takiego.

– Gdzie leży?

– To nie miejscowość, panie pułkowniku. To słowo.

– Co takiego?

Tak, panie pułkowniku. Palindrom to słowo lub zdanie brzmiące tak samo, gdy się je czyta normalnie i wspak. Na przykład „Kobyła ma mały bok”. Korzystając z pomocy komputera wyszukaliśmy kilkanaście palindromów. – Wręczył mu długi spis wyrazów.

Pułkownicy pochylili się nad kartką. „Ala… ara… bób… cyc… gag… inni… kajak… kok… mam… mim… oko… ono… oto… Otto… pop… potop… sos… – Cesar uniósł głowę. – Chyba nie na wiele nam się to przyda.

– Kto wie. Na pewno posługują się jakimś szyfrem. A jeden z najsłynniejszych palindromów został ponoć ułożony przez Napoleona: Mogłem, nim ujrzałem Elbę.

Pułkownik Cesar i pułkownik Johnson spojrzeli na siebie.

– Elba! Jezu Chryste! Oto, gdzie popłynął!


DZIEŃ DWUDZIESTY


Wyspa Elba


Najpierw dojrzał na horyzoncie mały punkcik, szybko rosnący w promieniach porannego słońca. Robert obserwował przez lornetkę, jak punkcik przemienia się stopniowo w „Zimorodka”. Nie mógł się mylić. Na świecie istniało niewiele takich jachtów.

Pospieszył na brzeg, gdzie miała czekać na niego wynajęta motorówka.

– Dzień dobry. Właściciel łodzi uniósł wzrok.

Bonjour, monsieur. Jest pan gotów? Robert skinął głową.

– Tak.

– Na jak długo zamierza pan wypłynąć?

– Nie dłużej niż na godzinkę – dwie.

Robert wręczył mężczyźnie pozostałą część depozytu i wsiadł do motorówki.

– Proszę na nią uważać – powiedział właściciel.

– Oczywiście, niech się pan nie obawia – zapewnił go Robert. Mężczyzna odwiązał cumę i w chwilę później łódź skierowała się na pełne morze, płynąc na spotkanie „Zimorodka”. Dotarcie do jachtu zajęło Robertowi dziesięć minut. Kiedy był już blisko, ujrzał na jego pokładzie Susan i Montego Banksa. Susan zaczęła do niego machać; dostrzegł na jej twarzy niepokój. Robert ustawił motorówkę równolegle do jachtu i rzucił linę majtkowi.

– Czy chce pan, by ją wciągnąć na pokład? – zawołał marynarz.

– Nie, niech sobie płynie. – Wkrótce właściciel ją znajdzie. Robert wszedł po drabince na nieskazitelny pokład z tekowego drewna. Susan opisała kiedyś Robertowi „Zimorodka”. Jej słowa wywarły na nim duże wrażenie, ale rzeczywistość była jeszcze bardziej imponująca. „Zimorodek” miał osiemdziesiąt pięć metrów długości, luksusową kabinę dla właścicieli, osiem podwójnych apartamentów gościnnych oraz pomieszczenia dla szesnastoosobowej załogi. Był tu również salon, jadalnie, gabinet, bar i basen.

Statek napędzany był dwoma szesnastocylindrowymi silnikami dieslowskimi o mocy 1250 koni mechanicznych, każdy z turbodoładowywaniem. Wnętrza zaprojektował Włoch, Luigi Sturchio. Był to prawdziwy pływający pałac.

– Cieszę się, że ci się udało – powiedziała Susan.

Robert odniósł wrażenie, że jest skrępowana, że coś jest nie w porządku. A może to tylko zdenerwowanie?

Wyglądała cudownie i poczuł się rozczarowany. Czego, u diabła, się spodziewał? Że będzie blada i nieszczęśliwa?

– Chciałbym, żebyś wiedział, jak ci jestem wdzięczny – zwrócił się do Montego.

Monte wzruszył ramionami.

– Cieszę się, że ci mogłem pomóc. Ten człowiek to anioł.

– Jakie są twoje dalsze plany?

– Chciałbym, byście zawrócili na zachód, w stronę Marsylii. Wysadzicie mnie na brzegu i…

Na pokładzie pojawił się jakiś mężczyzna w białym uniformie. Miał koło pięćdziesiątki, był przysadzisty i wyróżniał się schludnie przystrzyżoną brodą.

– To kapitan Simpson. A to… – Monte Banks spojrzał wyczekująco na Roberta.

– Smith. Tom Smith.

– Popłyniemy do Marsylii, kapitanie – powiedział Monte.

– To nie zawijamy już na Elbę?

– Nie.

– Rozumiem – powiedział kapitan Simpson nieco zdziwionym tonem.

Robert uważnie zmierzył wzrokiem horyzont. Nie dostrzegł niczego niepokojącego.

– Proponuję, byśmy zeszli na dół – odezwał się Monte Banks.

Kiedy już siedzieli we trójkę w barze, Monte zapytał:

– Nie uważasz, że winien nam jesteś jakieś wyjaśnienie?

– Masz rację – powiedział Robert – ale nic wam nie powiem. Im mniej będziecie wiedzieli o całej tej sprawie, tym lepiej. Mogę was jedynie zapewnić, że jestem niewinny. Zostałem wplątany w pewną aferę polityczną. Polują na mnie, bo za dużo wiem. Jeśli mnie dopadną, zabiją mnie.

Susan i Monte wymienili spojrzenia.

– Nie mają podstaw, by łączyć mnie z „Zimorodkiem” – ciągnął Robert. – Wierz mi, Monte, że gdybym miał jakąś inną możliwość ucieczki, nie zwracałbym się do was.

Robert pomyślał o tych wszystkich ludziach, którzy zginęli, ponieważ ich odszukał. Nie darowałby sobie, gdyby przez niego cokolwiek przytrafiło się Susan. Starał się, by ton jego głosu brzmiał swobodnie.

– Z uwagi na wasze bezpieczeństwo chciałbym, byście nikomu nie wspominali, że gościłem na pokładzie tego jachtu.

– Jasne – powiedział Monte.

Jacht wolno zatoczył koło i skierował się na zachód.

– Wybaczcie mi, muszę zamienić słówko z kapitanem.


Atmosfera podczas kolacji była nieznośna. Coś wisiało w powietrzu, coś, czego zupełnie nie rozumiał, a napięcie było niemal namacalne. Czy to ze względu na jego obecność? Czy też powodem było coś innego? Może coś między nimi dwojgiem? Im szybciej się stąd wyniosę, tym lepiej - pomyślał Robert.


Siedzieli w barze, popijając po kolacji, kiedy pojawił się kapitan Simpson.

– Kiedy dotrzemy do Marsylii? – spytał Robert.

– Jeśli utrzyma się pogoda, powinniśmy tam być jutro po południu, panie Smith.

W zachowaniu kapitana Simpsona było coś, co irytowało Roberta. Kapitan był gburowaty, niemal niegrzeczny. Musi być dobry - pomyślał Robert – bo inaczej Monte by go nie zatrudnił. Susan zasługuje na taki jacht. Susan zasługuje na wszystko, co najlepsze.

O jedenastej Monte spojrzał na zegarek i powiedział do Susan:

– Myślę, że pora iść spać, kochanie. Susan spojrzała na Roberta.

Chyba tak. Wstali.

– W kabinie znajdziesz ubranie dla siebie – powiedział Monte. – Jesteśmy prawie takiej samej postury.

– Dziękuję.

– Dobranoc, Robercie.

– Dobranoc, Susan.

Robert stał obserwując, jak kobieta, którą kochał, szła do łóżka z jego rywalem. Rywalem? Kogo, u diabla, próbuję oszukiwać? On zwyciężył. Ja przegrałem.


Robert nie mógł usnąć, sen uciekał od niego, niczym nieuchwytny cień. Leżał w łóżku i myślał, że po drugiej stronie ściany, zaledwie parę metrów dalej, znajdowała się kobieta, którą kochał jak nikogo na świecie. Wyobraził sobie nagą Susan – nigdy nie nosiła koszuli nocnej - i poczuł narastające podniecenie. Czy właśnie w tej chwili Monte kocha się z nią, czy też jest sama…? i myśli o nim, wspomina te cudowne czasy, gdy byli razem? Prawdopodobnie nie. Cóż, wkrótce znów zniknie z jej życia. I pewnie już nigdy więcej się nie zobaczą.

Świtało, gdy wreszcie zmorzył go sen.


W sali łączności SIFAR radar śledził kurs „Zimorodka”. Pułkownik Cesar odwrócił się do pułkownika Johnsona i powiedział:

– Bardzo źle, że nie schwytaliśmy go na Elbie, ale teraz już nam się nie wymknie. Krążownik jest w pełnej gotowości. Czekamy tylko na sygnał z „Zimorodka”, by wkroczyć do akcji.


DZIEŃ DWUDZIESTY PIERWSZY


Wczesnym rankiem Robert wyszedł na pokład. Obserwował spokojne morze, kiedy podszedł do niego kapitan Simpson.

– Dzień dobry. Wygląda na to, że pogoda się utrzyma, panie Smith.

– Tak.

– Będziemy w Marsylii o trzeciej. Na długo się tam zatrzymamy?

– Nie wiem – odpowiedział uprzejmie Robert. – Zobaczymy.

– Rozumiem.

Robert patrzył na oddalającego się Simpsona. Cóż takiego było w tym człowieku, co wywoływało niepokój?

Robert wrócił na rufę i uważnie zlustrował horyzont. Niczego nie dojrzał, ale jednak… W przeszłości instynkt już nieraz uratował mu życie. Dawno nauczył się na nim polegać. Coś było nie w porządku.


Za horyzontem krążownik włoskiej Marynarki Wojennej „Stromboli” wziął kurs na „Zimorodka”.

Susan zeszła na śniadanie blada i mizerna.

– Dobrze spałaś, kochanie? – zapytał Monte.

– Świetnie – odpowiedziała Susan.

A więc nie zajmują wspólnej kabiny! Robert poczuł niczym nie uzasadnioną satysfakcję. Kiedy byli małżeństwem, zawsze spali w jednym łóżku. Susan tuliła swe nagie, dojrzałe ciało do niego. Jezu, muszę przestać o tym myśleć.


Przed „Zimorodkiem” po jego prawej burcie pojawiła się powracająca z połowu łódź rybacka z Marsylii.

– Macie ochotę na świeże ryby na obiad? – spytała Susan. Obaj mężczyźni skinęli głowami.

– Oczywiście.

Byli niemal w jednej linii z kutrem.

– Kiedy dotrzemy do Marsylii? – zagadnął Robert mijającego ich właśnie kapitana Simpsona.

– Za dwie godziny, panie Smith. Marsylia to interesujący port. Był pan tam już kiedyś?

– To rzeczywiście interesujący port – przyznał Robert.


W sali łączności SIFAR obaj pułkownicy odczytywali depeszę, która dopiero co nadeszła z „Zimorodka”. Zawierała tylko jedno słowo: „Teraz”.

– Gdzie jest obecnie „Zimorodek?” – spytał pułkownik Cesar.

– Są dwie godziny drogi od Marsylii i płyną w kierunku portu.

– Rozkazać, by „Stromboli” dogonił jacht i by wkroczyli na jego pokład.


Trzydzieści minut później krążownik włoskiej Marynarki Wojennej „Stromboli” znalazł się w pobliżu „Zimorodka”. Susan i Monte stali na mostku, obserwując nadpływający okręt.

Z krążownika dobiegło ich wołanie.

– Ahoj, „Zimorodek”. Wchodzimy na pokład.

Susan i Monte wymienili spojrzenia. Kapitan Simpson podszedł do nich.

– Panie Banks…

– Słyszałem. Proszę zatrzymać silniki.

– Tak jest.

Minutę później silniki zamilkły i jacht znieruchomiał na wodzie. Susan razem z mężem obserwowali uzbrojonych marynarzy z krążownika spuszczających szalupę.

Nie minęło dziesięć minut, a kilkunastu mężczyzn już wspinało się po drabince na pokład „Zimorodka”.

Prowadzący akcję podporucznik marynarki powiedział:

– Przykro mi, że pana niepokoję, panie Banks. Jednak władze Włoch mają podstawy, by podejrzewać, że ukrywacie państwo poszukiwanego przez Interpol człowieka. Mamy rozkaz przeszukać jacht.

Susan stała, przyglądając się, jak marynarze rozbiegają się po pokładzie, kierując się na dół, do kabin.

– Nic nie mów.

– Ale przecież…

– Ani słowa.

Stali obserwując w milczeniu przebieg poszukiwań. Pół godziny później wszyscy marynarze ponownie zebrali się na głównym pokładzie.

– Ani śladu, panie poruczniku – zameldował jeden z nich.

– Jesteście pewni?

– Całkowicie, panie poruczniku. Na jachcie nie ma żadnych pasażerów, a każdego członka załogi dokładnie sprawdziliśmy.

Porucznik stał przez chwilę, nie ukrywając rozczarowania. Jego przełożeni popełnili duży błąd.

Odwrócił się do Montego, Susan i kapitana Simpsona.

– Winien jestem państwu przeprosiny – powiedział. – Bardzo mi przykro, że sprawiłem państwu kłopot. Już opuszczamy jacht. – Odwrócił się, by odejść.

– Panie poruczniku…

– Słucham?

Człowiek, którego szukacie, pół godziny temu przesiadł się na kuter rybacki. Powinniście bez trudu go złapać.


Pięć minut później „Stromboli” gnało całą mocą maszyn w stronę Marsylii. Podporucznik miał wszelkie powody do zadowolenia. Rządy połowy świata ścigały porucznika Roberta Bellamy’ego, a on będzie właśnie tym, który go odnajdzie. Czeka mnie za to ładny awans - myślał.

Oficer nawigacyjny zawołał z mostka:

– Panie poruczniku, czy mógłby pan do nas przyjść?

Czyżby już dostrzegli kuter? Podporucznik pospieszył na mostek.

– Proszę spojrzeć!

Oficer rzucił okiem i serce mu zamarło. Przed nimi, aż po sam horyzont, płynęła cała flota rybacka Marsylii, setka identycznych łodzi, wracających do portu. Nie było sposobu, by zidentyfikować tę, na pokładzie której znajdował się porucznik Bellamy.

Rozdział 47

W Marsylii ukradł samochód, kabrioleta marki Fiat 1800 Spider, zaparkowanego po gorzej oświetlonej stronie ulicy. Wóz był zamknięty i w stacyjce nie było kluczyka, ale dla Roberta nie stanowiło to żadnego problemu. Rozejrzawszy się wokoło, by sprawdzić, czy nie jest obserwowany, Robert rozciął płótno i wsunąwszy rękę, otworzył drzwi. Wślizgnął się do auta i wyrwał wszystkie przewody aparatu zapłonowego. W jednej dłoni trzymał gruby, czerwony przewód, do którego przytykał po kolei pozostałe przewody, póki nie zaświeciła się tablica rozdzielcza. Połączył oba druty i zaczął do nich przytykać kolejne, aż nie zaczął pracować silnik. Wyciągnął ssanie i motor zawarczał głośniej. Chwilę później Robert znajdował się na szosie prowadzącej do stolicy Francji.

Obecnie najważniejszą rzeczą było skontaktowanie się z Li Po. Kiedy dotarł do przedmieść Paryża, zatrzymał się przed budką telefoniczną. Wykręcił numer domowy Li i usłyszał znajomy głos, nagrany na automatycznej sekretarce. Zao, mes amis… Je regretteque je ne sois pas chez moi mais ił nya pas du dangerque je ne reponde pas a votre coup de telephone. Prenez gardeque vous attendiez le signal de l’appareił.

Dzień dobry. Żałuję, że jestem akurat nieobecny w domu, ale nie istnieje niebezpieczeństwo, bym nie oddzwonił. Uwaga - wiadomość proszę zostawić po usłyszeniu krótkiego sygnału. Robert odliczył słowa zgodnie z ich prywatnym szyfrem. Kluczowymi wyrazami były: Żałuję… niebezpieczeństwo… uwaga.

Aparat był oczywiście na podsłuchu. Li spodziewał się telefonu od Roberta i w ten sposób chciał ostrzec swego przyjaciela. Musi się z nim jak najszybciej spotkać. Skorzysta z innego sposobu nawiązania kontaktu, który stosowali już w przeszłości.

Robert ruszył wzdłuż Rue St Honore. Chodził tędy z Susan. Przypomniał sobie, jak zatrzymała się przed wystawą, udając manekin. „Jak ci się podobam w tej sukni? Wolę cię bez niej”. Poszli też do Luwru, gdzie Susan stanęła skamieniała przed Moną Lisa, a do oczu napłynęły jej łzy…

Robert zmierzał w stronę siedziby „Le Matin”. Pół przecznicy przed redakcją zatrzymał jakiegoś nastolatka.

– Chciałbyś zarobić pięćdziesiąt franków? Chłopak spojrzał na niego podejrzliwie.

– W jaki sposób?

Robert nabazgrał coś na skrawku papieru i wręczył chłopakowi kartkę razem z banknotem pięćdziesięciofrankowym.

– Zanieś to do działu ogłoszeń „Le Matin” i poproś o umieszczenie w rubryce „Poszukiwani”.

Bon, d’accord.

Robert obserwował, jak chłopak wchodzi do budynku. Ogłoszenie zostanie dostarczone na czas, by mogło się ukazać w jutrzejszym wydaniu porannym. Było następującej treści: „Tilly, tata bardzo chory, czeka na ciebie. Proszę, spotkaj się z nim. Matka”.

Teraz nie pozostało mu nic innego, jak tylko czekać. Nie miał odwagi zamieszkać w żadnym hotelu, na pewno wszystkie obserwowano. Paryż był jak tykająca bomba zegarowa.

Robert wsiadł do zatłoczonego autokaru turystycznego i zajął miejsce z tyłu, nie odzywając się do nikogo. Razem z innymi zwiedził Ogrody Luksemburskie, Luwr, Grób Napoleona na Les Invalides i kilka innych zabytków. Zawsze udawało mu się stanąć w samym środku grupki turystów.

Kupił bilet na nocne przedstawienie do Moulin Rouge i dołączył do innej wycieczki. Występy rozpoczęły się o drugiej nad ranem. Po ich zakończeniu resztę nocy spędził włócząc się po Montmartrze, oglądając okoliczne kafejki.


DZIEŃ DWUDZIESTY DRUGI


Paryż, Francja


Gazety poranne pojawiały się na mieście nie wcześniej niż o piątej. Parę minut przed piątą Robert stanął w pobliżu kiosku z prasą. Podjechała czerwona ciężarówka i chłopak wyrzucił na chodnik paczkę gazet. Robert wziął pierwszą z brzegu. Otworzył na stronie z ogłoszeniami i wśród innych ujrzał swoje. Znów nie pozostawało mu nic innego, jak tylko czekać.

W południe Robert wszedł do małej trafiki. W środku, na tablicy, przypiętych było kilkanaście ogłoszeń. Były tam anonse typu: „szukamy pomocy domowej… wynajmę mieszkanie… studenci poszukują współlokatora… sprzedam rower… „W samym centrum tablicy Robert znalazł ogłoszenie, na które czekał. „Tilly pragnie się z tobą spotkać. Zadzwoń do niej pod numer 50 41 26 45”.

Li Po podniósł słuchawkę po pierwszym sygnale.

– Robert?

Zao, Li.

– Mój Boże, chłopie, co się dzieje?

– Miałem nadzieję, że dowiem się tego od ciebie.

– Przyjacielu, skupiasz na sobie większą uwagę, niż prezydent Francji. We wszystkich depeszach piszą tylko o tobie. Coś ty takiego zmajstrował? Nie, lepiej nic nie mów. Bez względu na to, co jest tego przyczyną, znalazłeś się w niezłych tarapatach. Założyli podsłuch na mój aparat w Ambasadzie Chin, na telefon domowy i obserwują moje mieszkanie. Zadawali mi mnóstwo pytań na twój temat.

– Li, czy choć z grubsza orientujesz się, o co w tym wszystkim…?

– To rozmowa nie na telefon. Pamiętasz, gdzie jest mieszkanie Sund?

Przyjaciółki Li.

– Tak.

– Spotkajmy się tam za pół godziny.

– Dobra. – Robert doskonale zdawał sobie sprawę z tego, na jakie niebezpieczeństwo naraża się Li Po. Pamiętał, co się przytrafiło Alowi Traynorowi, jego znajomemu z FBI. Jestem jak ten przeklęty Jonasz. Sprowadzam śmierć na wszystkich, którzy się do mnie zbliżą.


Apartament znajdował się przy Rue Benouville, w spokojnej dzielnicy Paryża. Kiedy Robert dotarł do budynku, niebo było ciężkie od czarnych chmur. W oddali usłyszał pierwsze grzmoty. Wszedł na klatkę i zadzwonił do mieszkania Sung. Li Po natychmiast mu otworzył.

– Wchodź – powiedział. – Szybko. – Zamknął za Robertem drzwi na klucz. Li Po nie zmienił się od czasu, gdy Robert widział go po raz ostatni. Był wysoki, chudy i trudno było określić jego wiek.

Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie.

– Li, wiesz, co się, u diabła, dzieje?

– Usiądź, Robercie. Robert usiadł.

Li przypatrywał mu się przez chwilę.

– Czy słyszałeś kiedykolwiek o operacji „Dzień Sądu”? Robert zmarszczył brwi.

– Nie. Czy ma to coś wspólnego z UFO?

– Tylko i wyłącznie. Robercie, świat stoi w obliczu katastrofy. Li Po zaczął przemierzać pokój.

– Kosmici przybędą na Ziemię, by nas zniszczyć. Pierwszy raz wylądowali trzy lata temu i spotkali się z przedstawicielami rządów; domagali się, by wszystkie mocarstwa przemysłowe zamknęły zakłady nuklearne i przestały korzystać z tradycyjnych surowców energetycznych.

Robert słuchał, zaintrygowany.

– Żądali wstrzymania produkcji benzyny, chemikaliów, kauczuku, plastików… To oznaczałoby zamknięcie setek fabryk na całym świecie. Również huty i fabryki samochodów zostałyby zmuszone do przerwania produkcji. Gospodarka światowa rozsypałaby się w gruzy.

– A czemu mieliby…?

– Twierdzą, że zanieczyszczamy wszechświat, niszczymy lądy i morza… chcą, byśmy przestali produkować broń i prowokować nowe wojny.

– Li…

– Grupa wpływowych ludzi z kilkunastu krajów – czołowi przemysłowcy ze Stanów Zjednoczonych, Japonii, Rosji, Chin – zjednoczyła się, by się im przeciwstawić. Człowiek o pseudonimie Janus zorganizował w agencjach wywiadowczych na całym świecie siatkę, która ma przeprowadzić operację „Dzień Sądu”, mającą na celu powstrzymanie kosmitów przed realizacją ich pogróżek. – Spojrzał na Roberta. – Słyszałeś o SDI?

– Wojny Gwiezdne. System satelitów, mających zestrzeliwać radzieckie międzykontynentalne rakiety balistyczne.

Li pokręcił głową.

– Nie. To jedynie przykrywka. Programu SDI nie stworzono z myślą o walce z Rosjanami. Został zaprojektowany w celu niszczenia UFO. To jedyny sposób powstrzymania kosmitów.

Robert siedział w milczeniu, oszołomiony, próbując ogarnąć to, co mówił Li Po. Odgłosy grzmotów stawały się coraz bliższe.

– Chcesz powiedzieć, że stoją za tym rządy…?

Powiedzmy, że w każdym rządzie istnieje pewna koteria. Operacja „Dzień Sądu” jest prowadzona nieoficjalnie. Rozumiesz teraz?

– Mój Boże, czyli że władze nie zdają sobie sprawy z tego, co… – Spojrzał na Li. – Li, jak ty się o tym dowiedziałeś?

– To bardzo proste, Robercie – powiedział spokojnie Li. – Jestem chińskim łącznikiem. – W jego dłoni pojawiła się baretta.

Robert wpatrywał się w pistolet.

– Li…!

Li pociągnął za spust i odgłos wystrzału zmieszał się z ogłuszającym łoskotem grzmotu i oślepiającą błyskawicą za oknem.

Rozdział 48

Obudziły ją pierwsze krople deszczu. Leżała na ławce w parku, zbyt wyczerpana, by się poruszyć. Przez ostatnie dwa dni czuła, jak opuszcza ją energia życiowa. Umrę na tej planecie. Zapadła w sen, z którego sądziła, że się już nie obudzi. I wtedy zaczęło padać. Błogosławiony deszcz. Nie mogła w to uwierzyć. Uniosła dłonie do nieba i poczuła zimne krople, padające na jej twarz. Ulewa wzmagała się. Świeża, czysta woda. Wstała i wyciągnęła ręce, pozwalając, by woda spływała po nich, dając jej nowe siły, przywracając ją znów do życia. Czekała, aż woda wypełni każdą komórkę jej ciała; wkrótce poczuła, że całe zmęczenie mija. Stawała się coraz silniejsza i w końcu pomyślała: Jestem gotowa. Potrafię znów jasno rozumować. Wiem, kto może mi pomóc odnaleźć drogę powrotu. Wyciągnęła mały nadajnik, zamknęła oczy i zaczęła się koncentrować.

Rozdział 49

Życie Robertowi uratowała błyskawica. W chwili gdy Li Po zaczął naciskać spust broni, na moment rozproszył go błysk światła za oknem. Robert przesunął się i kula, zamiast w pierś, trafiła go w prawe ramię.

Kiedy Li uniósł broń, by ponownie strzelić, Robert zrobił wymach nogą i wytrącił pistolet z ręki Li. Chińczyk rzucił się do przodu i z całej siły uderzył Roberta w ranne ramię. Ból był rozdzierający. Marynarka Roberta przesiąknęła krwią. Walnął Li łokciem, aż ten jęknął z bólu. Próbował odpowiedzieć mu śmiertelnym ciosem shuto w szyję, ale Robert zrobił unik. Mężczyźni stanęli naprzeciwko siebie, ciężko dysząc, szykując się do kolejnego zwarcia. Walczyli w milczeniu, oddając się śmiertelnemu rytuałowi starszemu niż sam czas; wiedzieli, że tylko jeden z nich wyjdzie z tego pojedynku żywy. Robert tracił siły. Ból w ramieniu wzmagał się, krew kapała na podłogę.

Czas pracował na korzyść Li. Muszę to szybko zakończyć - pomyślał Robert. Zrobił wymach nogą. Li, zamiast wykonać unik, przyjął na siebie cios i znalazł się wystarczająco blisko Roberta, by wbić mu łokieć w ramię. Robert zatoczył się. Li obrócił się, wyrzucając jednocześnie nogę do tyłu; Robert zachwiał się. W następnej sekundzie Li skoczył na niego i zaczął okładać go pięściami, raz za razem uderzając w krwawiące ramię, zmuszając Roberta do cofania się. Bellamy był zbyt słaby, by powstrzymać grad ciosów. Pociemniało mu w oczach. Sczepił się z Li i padając pociągnął go za sobą. Zwalili się na szklany stolik, rozbijając go w drobny mak. Robert leżał na podłodze nie mając siły się poruszyć. To już koniec - pomyślał. – Wygrali.

Był półprzytomny, czekał na ostateczny cios. Ale nic się nie działo. Wolno uniósł głowę, czując nieznośny ból. Li leżał na podłodze obok niego, szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w sufit. Wielka szklana drzazga sterczała z jego piersi niczym przezroczysty sztylet.

Robert z trudem usiadł. W wyniku upływu krwi zupełnie opadł z sił. Jego ramię stanowiło jeden wielki ocean bólu. Muszę iść do lekarza -pomyślał. – Jak on się nazywa… ten, z którego pomocy korzystałem już kiedyś w Paryżu… pracuje w Szpitalu Amerykańskim… Hilsinger. Tak, Leon Hilsinger.


Doktor Hilsinger zbierał się do wyjścia, kiedy zadzwonił telefon. Pielęgniarka poszła już do domu, więc sam podniósł słuchawkę.

– Doktor Hilsinger? – spytał ktoś niewyraźnie.

– Tak.

– Mówi Robert Bellamy… potrzebuję pańskiej pomocy. Jestem poważnie ranny. Czy pomoże mi pan?

– Oczywiście. Gdzie pan jest?

– Nieważne. Spotkamy się za pół godziny w Szpitalu Amerykańskim.

– Dobrze. Proszę pójść prosto do Izby Przyjęć.

– Panie doktorze, niech pan nikomu nie mówi, że dzwoniłem.

– Ma pan moje słowo. – Połączenie zostało przerwane.

Doktor Hilsinger wykręcił numer.

– Właśnie miałem telefon od porucznika Bellamy’ego. Za pół godziny będę się z nim widział w Szpitalu Amerykańskim.

– . Dziękuję panu, panie doktorze.

Doktor Hilsinger odłożył słuchawkę. Usłyszał odgłos otwieranych drzwi i uniósł wzrok. W progu stał Robert Bellamy; w ręku trzymał pistolet.

– Po namyśle doszedłem do wniosku, że lepiej będzie, jeśli tutaj udzieli mi pan pomocy – odezwał się Robert.

Lekarz starał się ukryć zdumienie.

– Powinien… powinien pan pojechać do szpitala.

– To zbyt blisko kostnicy. Proszę mnie tutaj jakoś załatać, i niech pan to zrobi szybko. – Miał trudności z mówieniem.

Doktor Hilsinger próbował protestować, ale po chwili zmienił zdanie.

– Dobrze, jak pan sobie życzy. Dam panu jakiś anestetyk. To…

– Proszę nawet o tym nie myśleć – przerwał mu Robert. – Żadnych sztuczek. – W lewej dłoni ściskał pistolet. – Jeśli nie wyjdę stąd żywy, pan również zginie. Ma pan jakieś pytania? – Czuł, że za chwilę zemdleje.

Doktor Hilsinger głośno przełknął ślinę.

– Nie.

W takim razie proszę się brać do roboty.

Doktor Hilsinger zaprowadził Roberta do następnego pomieszczenia, w którym znajdował się gabinet lekarski pełen sprzętu medycznego. Robert wolno i ostrożnie ściągnął kurtkę. Trzymając w dłoni broń, usiadł na stole. Doktor Hilsinger wziął do ręki skalpel. Palce Roberta zacisnęły się na spuście.

– Spokojnie – powiedział nerwowo doktor Hilsinger. – Chcę jedynie przeciąć koszulę.

Rana wciąż krwawiła.

– W środku tkwi kula – powiedział doktor Hilsinger. – Nie zniesie pan bólu, jeśli nie dam panu…

– Nie! – Nie miał zamiaru pozwolić się oszołomić żadnymi środkami przeciwbólowymi. – Proszę ją wyjąć bez znieczulenia.

– Jak pan sobie życzy.

Robert obserwował, jak lekarz podszedł do autoklawu i włożył do niego parę kleszczy. Siedział na brzegu stołu, próbując walczyć z ogarniającymi go zawrotami głowy. Zamknął na chwilę oczy. Kiedy je otworzył, doktor Hilsinger stał przy nim, trzymając w ręku kleszcze.

– Zaczynamy. – Zanurzył kleszcze w świeżej ranie. Robert krzyknął z bólu na cały głos. Przed oczami przelatywały mu jasne błyskawice. Zaczął tracić przytomność.

– Już po wszystkim – powiedział doktor Hilsinger.

Robert siedział i oddychał głęboko, próbując odzyskać panowanie nad sobą.

Doktor Hilsinger przypatrywał mu się uważnie.

– Dobrze się pan czuje?

Minęło trochę czasu, nim Robert odzyskał głos.

– Tak… proszę to zszyć.

Lekarz polał ranę wodą utlenioną i Robert znów zaczął tracić przytomność. Zacisnął zęby. Nie daj się. Już prawie po wszystkim. W końcu, dzięki Bogu, najgorsze minęło. Lekarz owijał ramię Roberta grubym bandażem.

– Proszę mi podać kurtkę – powiedział Robert. Doktor Hilsinger spojrzał na niego.

– Nie może pan teraz wyjść. Nie zrobi pan nawet kroku.

– Proszę mi podać kurtkę. – Głos miał tak słaby, że ledwo go było słychać. Obserwował, jak lekarz szedł przez pokój po jego kurtkę, i wydawało mu się, że jest ich dwóch.

– Stracił pan dużo krwi – ostrzegł go doktor Hilsinger. – Jeśli pan wyjdzie w takim stanie, grozi panu niebezpieczeństwo.

A jeśli zostanę, grozi mi jeszcze większe - pomyślał Robert. Ostrożnie wciągnął kurtkę i spróbował stanąć. Nogi się pod nim ugięły. Chwycił za skraj stołu.

– Nigdy się to panu nie uda – przestrzegł go doktor Hilsinger. Robert spojrzał na niewyraźną postać, majaczącą przed nim.

– Dam sobie radę.

Ale wiedział, że gdy tylko wyjdzie, doktor Hilsinger znów zadzwoni. Wzrok Roberta padł na szpulę mocnej taśmy chirurgicznej, której używał doktor Hilsinger.

– Proszę usiąść na krześle. – Słowa zlewały się w niewyraźny bełkot.

– Dlaczego? Co pan chce…? Robert uniósł broń.

– Proszę siadać.

Doktor Hilsinger usłuchał. Robert wziął rolkę taśmy. Było mu niewygodnie, bo mógł używać tylko jednej ręki. Odczepił koniec taśmy i zaczął ją odwijać. Podszedł do doktora Helsingera.

– Niech pan siedzi spokojnie, to nic się panu nie stanie.

Umocował koniec taśmy do poręczy krzesła, a potem zaczął ją owijać wokół rąk lekarza.

– To naprawdę niepotrzebne – odezwał się doktor Hilsinger. – Nie…

– Zamknij się. – Robert kontynuował przywiązywanie lekarza do krzesła. Wysiłek spowodował, że znów ogarnęła go fala bólu. Spojrzał na lekarza i powiedział cicho:

– Nie zemdleję.

Stracił przytomność.


Płynął w przestrzeni, unosząc się wolno wśród białych obłoków. Obudź się. Nie chciał się budzić. Chciał, by ten cudowny stan trwał wiecznie. Obudź się. Coś twardego uwierało go w bok. Coś, co miał w kieszeni kurtki. Nie otwierając oczu sięgnął do kieszeni i wyciągnął jakiś przedmiot. Kryształ. Znów pogrążył się w niebycie.

Robercie - dobiegł go cichy i kojący głos kobiety. Znajdował się na pięknej, zielonej łące, powietrze wypełniała muzyka, a niebo rozjaśniały kolorowe błyski. Jakaś kobieta szła w jego stronę. Była wysoka i piękna, miała łagodną, owalną twarz i delikatną, lekko przejrzystą cerę. Ubrana była w śnieżnobiałą suknię. Głos miała miły i śpiewny.

Robercie, już nikt nigdy cię nie skrzywdzi. Chodź do mnie. Czekam na ciebie.

Robert wolno uniósł powieki. Leżał przez dłuższą chwilę bez ruchu, potem usiadł, ogarnięty jakimś dziwnym podnieceniem. Wiedział już, kto był jedenastym świadkiem, i wiedział, gdzie może go spotkać.

Rozdział 50

DZIEŃ DWUDZIESTY TRZECI


Paryż, Francja


Do admirała Whittakera zadzwonił od doktora.

– Panie admirale, tu Robert.

– Robert! Co się z tobą dzieje? Powiedziano mi…

– To teraz nieistotne. Panie admirale, potrzebuję pańskiej pomocy. Czy kiedykolwiek słyszał pan o niejakim Janusie?

– O Janusie? – powtórzył wolno admirał Whittaker. – Nie, nigdy o kimś takim nie słyszałem.

– Dowiedziałem się, że stoi na czele jakiejś tajnej organizacji, zabijającej niewinnych ludzi – powiedział Robert. – Teraz próbuje zabić mnie. Musimy go powstrzymać.

– W jaki sposób mogę ci pomóc?

– Muszę dotrzeć do prezydenta. Czy jest pan w stanie załatwić mi takie spotkanie?

Zapanowała chwila ciszy.

– Oczywiście.

– Jest jeszcze coś. W sprawę zaplątany jest generał Hilliard.

– Co takiego? Jak…?

– I wiele innych osób. Większość agencji wywiadowczych Europy jest też w to uwikłana. Nie mogę teraz panu nic więcej powiedzieć. Hilliard na pewno zna wszystkie szczegóły. Chcę się z nim spotkać w Szwajcarii.

– W Szwajcarii?

– Proszę mu powiedzieć, że jestem jedyną osobą, która zna miejsce pobytu jedenastego świadka. Wystarczy, że zrobi jeden fałszywy krok, a wszystko zaprzepaści. Proszę mu powiedzieć, by zgłosił się do hotelu Dolder Grand w Zurychu. W recepcji będzie czekała na niego informacja. Proszę mu powiedzieć, że chcę się również spotkać z Janusem.

– Robercie, jesteś pewny, że wiesz, co robisz?

Nie, panie admirale. Ale to moja ostatnia szansa. Chcę, by mu pan powiedział, że moje warunki nie podlegają żadnym negocjacjom. Po pierwsze, muszę mieć zapewniony bezpieczny przejazd do Szwajcarii. Po drugie, chcę się tam zobaczyć z generałem Hilliardem i z Janusem. Po trzecie, żądam spotkania z prezydentem Stanów Zjednoczonych.

– Zrobię wszystko, co będę mógł, Robercie. Jak można się z tobą skontaktować?

– Zadzwonię do pana. Ile czasu będzie pan potrzebował?

– Daj mi godzinę.

– Dobrze.

– Robercie…

Dosłyszał w głosie starca ból.

– Słucham?

– Bądź ostrożny.

– Proszę się nie martwić. Chyba pamięta pan, że zawsze cało wychodzę z każdej opresji.


Godzinę później Robert znów rozmawiał z admirałem Whittakerem.

– Wszystko załatwione. Generał Hilliard sprawiał wrażenie bardzo poruszonego informacją o jeszcze jednym świadku. Dał mi słowo, że nic ci się nie stanie. Zgadza się na wszystkie twoje warunki. Natychmiast wylatuje do Zurychu, będzie tam jutro rano.

– A Janus?

– Przyleci razem z nim. Robert poczuł nagle ulgę.

– Dziękuję, panie admirale. A jak z prezydentem?

– Osobiście z nim rozmawiałem. Jego doradcy zorganizują spotkanie w dogodnym dla ciebie terminie.

Dzięki Bogu!

– Generał Hilliard załatwił samolot, który przewiezie cię…

– Nie ma mowy. – Nie pozwoli im się wsadzić do żadnego samolotu. – Jestem w Paryżu. Muszę dostać samochód. Sam będę prowadził. Chcę, by wóz podstawiono przed hotelem Littre na Montparnassie za pół godziny.

– Dopilnuję tego.

– Panie admirale…

– Tak, Robercie?

Trudno mu było zapanować nad wzruszeniem.

– Dziękuję panu.

Ruszył wzdłuż Rue Littre, idąc wolno ze względu na ból w ramieniu. Ostrożnie zbliżył się do hotelu. Tuż przed wejściem zaparkowany był czarny mercedes. W środku nie było nikogo. Po drugiej stronie ulicy stał niebiesko-biały wóz policyjny, za jego kierownicą siedział umundurowany policjant. Na chodniku dwaj mężczyźni w cywilnych ubraniach obserwowali zbliżającego się Roberta. Francuska Służba Bezpieczeństwa.

Robert zorientował się, że ma trudności z oddychaniem. Serce waliło mu jak młotem. Może to pułapka? Jego jedynym zabezpieczeniem był jedenasty świadek. Czy Hilliard mu uwierzył? Czy jego zabezpieczenie było wystarczające?

Zbliżając się do samochodu, obserwował, czy mężczyźni zrobią jakiś ruch. Stali, przyglądając mu się bez słowa.

Robert podszedł do wozu od strony drzwiczek dla kierowcy i zajrzał do środka. Kluczyk był w stacyjce. Bellamy czuł na sobie wzrok mężczyzn. Otworzył drzwiczki i wślizgnął się do auta. Siedział przez moment, wpatrując się w kluczyk. Jeśli generał Hilliard oszukał admirała Whittakera, za chwilę wszystko skończy się gwałtowną eksplozją.

Pora ruszać. Robert odetchnął głęboko, wyciągnął lewą rękę i przekręcił kluczyk. Rozległ się warkot silnika. Funkcjonariusze służby bezpieczeństwa stali i obserwowali go, jak odjeżdżał. Kiedy Robert dojechał do skrzyżowania, drogę zagrodził mu samochód policyjny. Przez moment Robertowi wydawało się, że go zatrzymają. Ale policjant włączył syrenę i nagle cały ruch zamarł. Do diabla, eskortują mnie!

Robert usłyszał w górze warkot helikoptera. Uniósł głowę. Na kadłubie śmigłowca widniały znaki Francuskiej Policji Narodowej. Generał Hilliard robił wszystko, co w jego mocy, by zagwarantować mu bezpieczny dojazd do Szwajcarii. A kiedy mu przedstawię ostatniego świadka - pomyślał Robert ponuro – będzie chciał mnie zabić. No cóż, czeka go niespodzianka.


Robert dotarł do granicy szwajcarskiej o czwartej po południu. Na granicy francuski radiowóz zawrócił, a jego miejsce zajął szwajcarski. Po raz pierwszy od rozpoczęcia całej tej afery Robert odprężył się. Dzięki Bogu, że admirał Whittaker ma wpływowych przyjaciół. Wiedząc, że z Robertem ma się spotkać prezydent, generał Hilliard nie ośmieli się nic mu zrobić. Myślami powrócił do kobiety w bieli i w tej samej chwili usłyszał jej głos. Wypełnił cały samochód.

Pospiesz się, Robercie. Czekamy na ciebie.

Czekamy? Czyżby nie była sama? Już wkrótce się przekonam - pomyślał Robert.


*

W Zurychu Robert zatrzymał się na chwilę w hotelu Dolder Grand i zostawił w recepcji wiadomość dla generała.

– Będzie o mnie pytał generał Hilliard – powiedział Robert urzędniczce. – Proszę mu to wręczyć.

– Dobrze, proszę pana.

Robert wyszedł i zbliżył się do eskortującego go samochodu policyjnego. Pochylił się i powiedział do kierowcy:

– Od tej chwili chcę być sam. Policjant zawahał się.

– W porządku, panie poruczniku.

Robert wsiadł do mercedesa i ruszył w stronę Uetendorfu, miejsca katastrofy UFO. Podczas jazdy rozmyślał o wszystkich tych tragediach, których stała się przyczyną, o ludziach, którzy z jej powodu zginęli. Hans Beckerman i ksiądz Patrini; Leslie Mothershed i William Mann; Daniel Wayne i Otto Schmidt; Laslo Bushfekete i Fritz Mandel; Olga Romanczenko i Kevin Parker. Nie żyją. Wszyscy nie żyją.

Chcę spotkać Janusa - pomyślał Robert – i spojrzeć mu w oczy.


Mijał jedną wioskę za drugą, a monumentalna uroda Alp zdawała się wykluczać możliwość, że tu właśnie miał swój początek dramat, który doprowadził do rozlewu krwi. Dotarł do Thun. Poczuł narastające napięcie. Wkrótce znajdzie się na polance, na której razem z Beckermanem znaleźli balon sondę, tam gdzie zaczął się cały ten koszmar. Robert zjechał na skraj szosy i wyłączył silnik. Zmówił cicho modlitwę, a potem wysiadł z samochodu, przeszedł na drugą stronę drogi i skierował się ku polance.

Tysiąc wspomnień przemknęło mu przez głowę. Telefon o czwartej nad ranem. „Zgodnie z rozkazem ma się pan zameldować u generała Hilliarda w siedzibie głównej Narodowej Agencji Bezpieczeństwa w Fort Meade dziś o szóstej rano. Czy wszystko jasne, panie poruczniku?”

Jak mało wtedy rozumiał. Przypomniał sobie słowa generała Hilliarda: „Musi pan znaleźć tych świadków. Wszystkich, co do jednego”. A później poszukiwania, które prowadziły go z Zurychu do Berna, Londynu, Monachium, Rzymu i Orvieto; z Waco do Fort Smith; z Kijowa do Waszyngtonu i Budapesztu. Cóż, krwawy ślad kończy się tu, gdzie wszystko miało swój początek.

Czekała na niego, tak jak się tego spodziewał. Wyglądała, jak wtedy, kiedy mu się ukazała we śnie. Podeszli do siebie; Robertowi wydawało się, że płynęła ku niemu w powietrzu; twarz jej zdobił promienny uśmiech.

Dziękuję, żeś przyszedł, Robercie.

Mówiła do niego czy też słyszał jej myśli? Jak się rozmawia z istotą pozaziemską?

– Musiałem przyjść – odparł. Cała ta scena była zupełnie nierealna. Oto stoję i rozmawiam z kimś nie z tego świata! Powinienem odczuwać przerażenie, tymczasem jeszcze nigdy w życiu nie czułem się bardziej bezpiecznie. - Muszę cię ostrzec – powiedział Robert. – Zjawi się tu paru ludzi, którzy będą ci chcieli zrobić krzywdę. Lepiej odejdź przed ich przybyciem.

Nie mogę odejść.

Nagle Robert zrozumiał. Sięgnął lewą ręką do kieszeni i wyciągnął mały kawałek metalu, zawierający kryształ.

Twarz jej się rozjaśniła.

Dziękuję, Robercie.

Wręczył jej kryształ i obserwował, jak wkłada go do trzymanego w dłoni urządzenia.

– Co teraz nastąpi? – zapytał Robert.

Będę mogła nawiązać łączność z moimi przyjaciółmi. Przybędą po mnie.

Czy w tym zdaniu kryło się coś złowieszczego? Robert przypomniał sobie słowa generała Hilliarda. „Zamierzają zawładnąć tą planetą, a z nas uczynić niewolników”. A jeśli generał Hilliard miał rację? Jeśli kosmici rzeczywiście zamierzają zawładnąć Ziemią? Kto ich będzie w stanie powstrzymać? Robert spojrzał na zegarek. Nadeszła już niemal godzina, o której mieli przybyć generał Hilliard i Janus; w tym samym momencie usłyszał warkot nadlatującego z północy olbrzymiego helikoptera.

Oto twoi przyjaciele.

Przyjaciele. Raczej śmiertelni wrogowie, których był zdecydowany zdemaskować i zniszczyć.

Trawa i kwiaty na łące zaczęły falować gwałtownie; helikopter podchodził do lądowania.

Za chwilę stanie twarzą w twarz z Janusem. Na tę myśl owładnął nim niepohamowany gniew. Drzwi helikoptera otworzyły się.

Pojawiła się w nich Susan.

Rozdział 51

Na statku bazie, unoszącym się wysoko nad Ziemią, zapanowała ogromna radość. Wszystkie światełka migały na zielono. Znaleźliśmy ją! Musimy się pospieszyć. Olbrzymi pojazd skierował się ku widocznej w dole planecie.

Rozdział 52

Na krótką chwilę czas jakby się zatrzymał w miejscu, a potem rozsypał na tysiące kawałków. Robert oszołomiony obserwował wysiadającą z helikoptera Susan. Przystanęła na moment, a potem ruszyła w kierunku Roberta, ale Monte Banks, który znajdował się tuż za nią, chwycił ją i zatrzymał.

– Uciekaj, Robercie! Uciekaj! Oni cię zabiją!

Robert zrobił krok w jej stronę, lecz właśnie wtedy z helikoptera wysiedli generał Hilliard i pułkownik Frank Johnson.

– Oto jestem, panie poruczniku – powiedział generał Hilliard. – Dotrzymałem swojej części umowy. – Podszedł do Roberta i kobiety w bieli. – Domyślam się, że to jedenasty świadek. Brakujący pasażer statku kosmicznego. Jestem pewny, że okaże się dla nas bardzo interesującym obiektem badań. A więc to koniec.

– Jeszcze nie. Obiecał pan, że przywiezie pan Janusa.

– Ach, tak. Janus nawet sam nalegał, by przyjechać i się z panem spotkać.

Robert odwrócił się w stronę helikoptera. W drzwiach śmigłowca stał admirał Whittaker.

– Chciałeś się ze mną zobaczyć, Robercie?

Robert patrzył na niego, nie wierząc własnym oczom. W pewnym momencie wszystko przesłoniła mu czerwona mgiełka. Poczuł, jak wali się cały jego świat.

– Nie! Czemu…? Czemu, na litość boską?

Admirał zbliżał się do niego.

– Nie rozumiesz, prawda? Nigdy nic nie rozumiałeś. Przejmowałeś się śmiercią kilku nic nie znaczących osób. Tymczasem nam chodzi o ratowanie całego świata. Bo Ziemia należy do nas i możemy z nią robić, co nam się żywnie podoba.

Odwrócił się, by popatrzeć na kobietę w bieli.

– Jeśli chcecie wojny, to będziecie ją mieli. Ale pokonamy was! – Znów odwrócił się do Roberta. – Zdradziłeś mnie. Uważałem cię za swojego syna. Pozwoliłem ci zająć miejsce Edwarda. Dałem ci szansę przysłużenia się twojej ojczyźnie. A ty czym mi odpłaciłeś? Przyszedłeś skamląc, błagając, bym ci pozwolił siedzieć w domu razem z twoją żonką – w jego głosie słychać było wzgardę. – Mój syn nigdy tak by się nie zachował. Powinienem był już wtedy zrozumieć, jak wypaczone masz poglądy.

Robert stał bez ruchu, zbyt wstrząśnięty, by wydusić z siebie choć jedno słowo.

– Zniszczyłem twoje małżeństwo, bo wciąż jeszcze wierzyłem w ciebie, lecz…

– Zniszczył pan moje…?

– Pamiętasz, jak CIA wysłało cię tropem Lisa? Wszystko to było zaaranżowane. Miałem nadzieję, że odzyskasz zdrowy rozsądek. Nie odnalazłeś Lisa, bo on w ogóle nie istniał. Myślałem, że się zmieniłeś, że stałeś się jednym z nas. Tymczasem przyszedłeś, by mi oznajmić, że chcesz rzucić pracę w Agencji. Wtedy zrozumiałem, że nie jesteś prawdziwym patriotą, że trzeba cię zniszczyć, wyeliminować. Ale najpierw chcieliśmy cię wykorzystać do naszej misji.

– Waszej misji? Do zabicia tych wszystkich niewinnych ludzi? Jesteście szaleni!

– Musieli zginąć, by nie przyczynili się do wywołania paniki. Teraz jesteśmy już gotowi na spotkanie z kosmitami. Potrzebowaliśmy jedynie trochę więcej czasu. Ty nam go dałeś.

Kobieta w bieli w milczeniu przysłuchiwała się ich rozmowie. W pewnym momencie jej myśli dotarły do umysłów zgromadzonych na polance ludzi. Przybyliśmy tu, by was powstrzymać przed dalszym niszczeniem waszej planety. Wszyscy stanowimy część wszechświata. Spójrzcie w górę.

Unieśli wzrok w stronę nieba. Nad nimi pojawiła się olbrzymia, biała chmura; kiedy tak stali i wpatrywali się w nią, odnieśli wrażenie, jakby zaczęła się na ich oczach zmieniać. Ujrzeli obraz okołobiegunowej czapy lodowej, która zaczęła nagle topnieć, rwący strumień wody popłynął rzekami do mórz, które zalały Londyn i Los Angeles, Nowy Jork i Tokio oraz wiele innych miast nadmorskich na całym świecie. Obraz zmienił się: ukazały się olbrzymie przestrzenie z wyludnionymi gospodarstwami, zboża na polach spalone na popiół przez bezlitośnie prażące słońce, szczątki martwych zwierząt zalegające aż po sam horyzont. Obraz przed ich oczami znów uległ zmianie; ujrzeli zamieszki w Chinach i głód w Indiach, niszczycielską wojnę nuklearną i w końcu ludzi, mieszkających na powrót w jaskiniach. Obraz powoli niknął.

Nastąpiła chwila pełnej grozy ciszy. Oto, co was czeka, jeśli będziecie dalej postępować tak, jak postępujecie.

Admirał Whittaker pierwszy się otrząsnął.

– Hipnoza grupowa – wysapał. – Jestem pewny, że możecie nam pokazać również inne, nie mniej interesujące sztuczki. – Zrobił krok w stronę kosmitki. – Zabieram cię z sobą do Waszyngtonu. Musimy uzyskać od ciebie jeszcze wiele informacji. – Admirał spojrzał na Roberta. – Jesteś skończony. – Odwrócił się do Franka Johnsona. – Zajmij się nim.

Pułkownik Johnson wyciągnął z kabury pistolet. Susan wyrwała się Montemu i podbiegła do Roberta.

– Nie! – krzyknęła.

– Zabij go – powiedział admirał Whittaker. Pułkownik Johnson wycelował broń w admirała.

– Panie admirale, jest pan aresztowany.

Admirał Whittaker patrzył na niego z niedowierzaniem.

– Co… co pan powiedział? Przecież kazałem panu go zabić! Jest pan jednym z nas.

– Myli się pan. Nie jestem i nigdy nie byłem. Od dawna infiltrowałem waszą organizację. Szukałem porucznika Bellamy’ego nie, by go zabić, lecz by go uratować. – Odwrócił się do Roberta. – Przepraszam, że nie udało mi się dotrzeć do ciebie wcześniej.

Twarz admirała Whittakera poszarzała.

– W takim razie pan również zginie. Nikt nie może nam przeszkodzić. Nasza organizacja…

– Nie ma już żadnej organizacji. Właśnie w tej chwili zaczęła się obława na wszystkich jej członków. To koniec, panie admirale.

Niebo nad nimi zdawało się drżeć od dźwięków i świetlnych refleksów. Dokładnie nad ich głowami pojawił się olbrzymi statek baza. Jego wnętrze rozbłyskiwało jaskrawozielonymi światłami. Skamienieli ze strachu obserwowali jego lądowanie. Po chwili ujrzeli nad sobą mniejszy pojazd kosmiczny, a potem drugi, następnie jeszcze dwa, i kolejne dwa, aż w końcu wypełniły całe niebo; powietrze huczało od głośnego warkotu, który przeistoczył się w przepiękną muzykę, odbijającą się echem od gór. Drzwi statku bazy otworzyły się i pojawił się w nich kosmita.

Kobieta w bieli odwróciła się do Roberta. Opuszczam was. Podeszła do admirała Whittakera, generała Hilliarda i Montego Banksa. Wy pójdziecie ze mną.

Admirał Whittaker cofnął się.

– Nie! Nigdzie nie pójdę!

Pójdzie pan. Nie zrobimy panu krzywdy. Wyciągnęła ku nim rękę. W pierwszej chwili nic nie zaszło. Potem nagle trzej mężczyźni zaczęli powoli iść w kierunku statku, tak jakby pod wpływem hipnozy.

– Nie! – krzyknął admirał Whittaker.

Cała trójka zniknęła już we wnętrzu pojazdu kosmicznego, a jeszcze słychać było krzyk starca.

Kobieta w bieli odwróciła się do pozostałych zebranych. Mc im się nie stanie. Muszą się wiele nauczyć. Kiedy zrozumieją już wszystko, przywieziemy ich z powrotem.

Susan mocno przytuliła się do Roberta.

Robercie, powiedz ludziom, że muszą przestać zabijać swoją planetę. Spraw, by zrozumieli, co czynią.

– Przecież jestem sam przeciwko wszystkim.

Są was tysiące. I wciąż przybywają nowi. Pewnego dnia będą was miliony. Musicie przemówić jednym, zgodnym chórem. Podejmiesz się tego?

– Spróbuję. Spróbuję.

Na razie opuszczamy was. Ale będziemy was obserwować. I kiedyś jeszcze tu wrócimy.

Kobieta w bieli odwróciła się i zniknęła w drzwiach statku bazy. Światła wewnątrz rozbłysnęły mocniej, aż w końcu obserwatorom wydało się, że rozświetliły całe niebo. Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, statek baza wystartował, otoczony mniejszymi pojazdami. Po jakimś czasie wszystkie zniknęły z pola widzenia.

Powiedz ludziom, by przestali zabijać swoją planetę. Dobrze, powiem - pomyślał Robert. – Wiem już, na co poświęcę resztę mego życia.

Spojrzał na Susan i uśmiechnął się.


POCZĄTEK

Загрузка...