Na tle gwiazd przesuwa się żółw, niosąc na grzbiecie cztery słonie. I żółw, i słonie są większe, niż można by oczekiwać, ale wśród gwiazd różnica między wielkim a maleńkim jest — relatywnie rzecz biorąc — bardzo mała.
Jednak ten żółw i te słonie są — według standardów żółwich i słoniowych — duże. Dźwigają Dysk z jego ogromnymi lądami, formacjami chmur i oceanami.
Ludzie nie żyją na Dysku, tak samo jak nie żyją na kulach w innych, nie aż tak ręcznie modelowanych okolicach wszechświata. Owszem, planety są może tym miejscem, gdzie ich ciało wchłania herbatę, ale żyją całkiem gdzie indziej: we własnych światach, bardzo wygodnie orbitujących wokół środków ich głów.
Kiedy bogowie się spotykają, opowiadają sobie historię o pewnej szczególnej planecie, której mieszkańcy obserwowali z niejakim zaciekawieniem, jak gigantyczne, rozbijające kontynenty bryły lodu uderzają w inny świat, będący — w astronomicznym sensie — tuż obok. I potem nic nie zrobili w tej sprawie, gdyż coś takiego zdarza się tylko w kosmosie. Inteligentny gatunek poszukałby przynajmniej kogoś, komu mógłby złożyć skargę. Zresztą nikt tak naprawdę nie wierzy w tę historię, ponieważ rasa aż tak głupia nigdy nie odkryłaby nawet spamowodzi[1].
Ludzie jednak wierzą w bardzo dużo innych rzeczy. Niektórzy na przykład mają legendę, według której cały wszechświat niesiony jest w skórzanej sakwie przez starca.
Oni też mają rację.
Inni czasem wołają: Zaraz, chwileczkę! Jeśli on nosi w tej sakwie cały wszechświat, to znaczy, że nosi też siebie i sakwę wewnątrz sakwy, ponieważ wszechświat zawiera wszystko. Łącznie z nim. I sakwą, oczywiście. Która już mieści w sobie jego i sakwę. Właśnie.
Na co odpowiedź brzmi: Tak?
Wszystkie plemienne mity są prawdą. Dla ustalonej wartości „prawdy”.
Ogólnym testem boskiej wszechmocy jest to, czy dany bóg potrafi zauważyć upadek małego ptaszka. Jednakże tylko jeden bóg robi notatki i wprowadza kilka poprawek, by następnym razem ptaszek mógł spaść szybciej i dalej. Może dowiemy się dlaczego.
Może dowiemy się, dlaczego ludzkość jest właśnie tutaj, choć to bardziej skomplikowane i nasuwa pytanie „A gdzie jeszcze powinniśmy być?”. Straszna byłaby myśl, że jakieś niecierpliwe bóstwo mogłoby rozsunąć chmury i powiedzieć: „Do licha, wciąż tu jesteście? Myślałem, że już dziesięć tysięcy lat temu odkryliście spamowódź! Mam trylion ton lodu, który dotrze tu w poniedziałek!”. Możemy się nawet dowiedzieć, dlaczego dziobak jest[2].
Śnieg, gęsty i wilgotny, opadał na trawniki i dachy Niewidocznego Uniwersytetu, najznakomitszej magicznej uczelni Dysku. Był to lepki śnieg i sprawiał, że cała okolica przypominała raczej kosztowną, acz niegustowną ozdobę. Kolejne warstwy lepiły się do butów McAbre’a, głównego pedla[3], kiedy człapał wśród zimnej, wilgotnej nocy.
Dwaj inni pedle wyszli spod osłony przypory i ruszyli za nim w ten posępny marsz ku głównej bramie.
Był to obyczaj mający już setki lat, a latem przybywało sporo turystów, by go obejrzeć — ale Ceremoniał Kluczy odbywał się każdej nocy, o każdej porze roku. Zwykły lód, wiatr i śnieg nigdy nie zdołały w nim przeszkodzić. Pedle w dawnych czasach deptali po mackowatych monstrach, by dopełnić ceremoniału; brodzili w falach powodzi, machali swymi melonikami na zagubione gołębie, harpie i smoki, a także ignorowali zwykłych członków ciała profesorskiego, którzy otwierali okna swych sypialni i wykrzykiwali przekleństwa w stylu „Skończcie z tym piekielnym hałasem! Po co to wszystko?”. Nigdy nie skończyli ani nawet nie pomyśleli o skończeniu. Nie można skończyć Tradycji. Można ją tylko rozwinąć.
We trzech dotarli do cieni pod główną bramą, niemal całkiem zasłoniętą wirującymi płatkami śniegu. Dyżurny pedel już na nich czekał.
— Stać! Kto Idzie? — zawołał.
McAbre zasalutował.
— Klucze Nadrektora!
— Przejście Dla Kluczy Nadrektora!
Główny pedel zrobił krok naprzód, wyciągnął przed siebie obie ręce z dłońmi zgiętymi i skierowanymi ku sobie, po czym klepnął się w pierś w miejscach, gdzie jakiś pedel — dawno już spoczywający w grobie — miał kieszenie. Klap, klap! Następnie wyciągnął ramiona na boki i sztywno poklepał się po bokach kurtki. Klap, klap!
— Do Licha! Przysiągłbym, Że Miałem Je Przed Chwilą! — ryknął, ze starannością buldoga akcentując każde słowo.
Odźwierny zasalutował. McAbre zasalutował.
— Sprawdzałeś W Innych Kieszeniach?
McAbre zasalutował. Odźwierny zasalutował. Niewielka piramida śniegu osiadała mu na meloniku.
— Musiałem Je Chyba Zostawić Na Kredensie. Stale To Samo, Co?
— Powinieneś Pamiętać, Gdzie Je Kładziesz!
— Zaraz! Może Są W Mojej Drugiej Kurtce!
Do przodu wystąpił młody pedel, który w tym tygodniu był Trzymającym Drugą Kurtkę. Każdy z trzech zasalutował obu pozostałym. Najmłodszy odchrząknął i zdołał wykrztusić:
— Nie, Zaglądałem… Tam… Dziś Rano!
McAbre skinął mu głową, by pochwalić za dobre wykonanie trudnego zadania, po czym znowu poklepał kieszenie.
— Czekaj, Niech To Kruki Rozdziobią, Były Jednak W Tej Kieszeni! Ależ Ze Mnie Oferma!
— Nie Przejmuj Się, Mnie Też Się To Zdarza!
— Jestem Czerwony Ze Wstydu! Następnym Razem Własnej Głowy Zapomnę!
Gdzieś w ciemności zaskrzypiało okno.
— Ehm… Przepraszam, panowie…
— No Więc Tutaj Masz Klucze! — oświadczył McAbre, podnosząc głos.
— Wielkie Dzięki!
— Zastanawiam się, czy moglibyście… — ciągnął płaczliwy głos, przepraszając za samą myśl o skargach.
— Wszystko Bezpieczne i Zabezpieczone! — zakrzyknął odźwierny, oddając klucze.
— …może choć troszkę ciszej…
— Błogosławieństwo Wszystkim Tutaj! — wrzasnął McAbre, a żyły wystąpiły mu na grubym, czerwonym karku.
— Uważaj Tylko, Gdzie Je Tym Razem Położysz! Ha! Ha! Ha!
— Ho! Ho! Ho! — huknął McAbre, niemal nie panując nad sobą z wściekłości.
Zasalutował sztywno i wykonał w tył zwrot, z całkiem zbędnym głośnym tupaniem. Starożytna wymiana zdań dobiegła końca, więc odmaszerował na portiernię, mrucząc coś gniewnie pod nosem.
Okno małego szpitaliku uniwersyteckiego znowu się zamknęło.
— Ten typ sprawia, że mam ochotę przeklinać — stwierdził kwestor. Pogrzebał w kieszeni i wyjął swoje zielone pudełeczko pigułek z suszonej żaby. Kilka się wysypało, kiedy męczył się z wieczkiem. — Stale posyłam mu notatki. Mówi, że to tradycyjne, ale… sam nie wiem… jest przy tym taki hałaśliwy… — Wytarł nos. — Co z nim?
— Nie za dobrze — odparł dziekan.
Bibliotekarz był bardzo, bardzo chory.
Śnieg oblepiał zamknięte okno.
Przed płonącym w kominku ogniem leżał stos koców. Od czasu do czasu dygotał lekko. Magowie przyglądali mu się z troską.
Wykładowca run współczesnych gorączkowo przewracał kartki książki.
— Ale skąd mamy wiedzieć, czy jest w zaawansowanym wieku, czy nie? — zastanawiał się głośno. — Jaki jest zaawansowany wiek dla orangutana? A on jest magiem. I cały czas siedzi w bibliotece. To magiczne promieniowanie, bez przerwy… W jakiś sposób grypa atakuje jego pole morficzne, ale mogło ją wywołać cokolwiek.
Bibliotekarz kichnął.
I zmienił kształt.
Magowie ze smutkiem popatrzyli na coś, co wyglądało zupełnie jak wygodny fotel, który ktoś z jakiegoś powodu wyłożył rudym futrem.
— Co możemy dla niego zrobić? — zapytał Myślak Stibbons, najmłodszy z członków grona profesorskiego.
— Byłoby mu chyba wygodniej z paroma poduszkami — stwierdził Ridcully.
— Mam wrażenie, że to nie było w dobrym guście, nadrektorze.
— Niby co? Każdy lubi wygodną poduszkę, kiedy czuje się trochę niezdrowo. Prawda? — rzekł człowiek, dla którego choroba była zjawiskiem niewyjaśnionym.
— Dziś rano był stołem. O ile pamiętam, mahoniowym. Wydaje się, że potrafi zachować przynajmniej kolor.
Wykładowca run współczesnych westchnął i zamknął książkę.
— Z całą pewnością przestał panować nad swymi funkcjami morficznymi — oznajmił. — To chyba nic dziwnego. Obawiam się, że kiedy już raz się zmienił, może zmieniać się znowu o wiele łatwiej. Powszechnie znany fakt.
Zerknął na stężały uśmiech nadrektora i westchnął znowu. Mustrum Ridcully znany był z tego, że nawet nie próbował niczego zrozumieć, jeśli w pobliżu znalazł się ktokolwiek, kto mógł to zrobić za niego.
— Bardzo trudno jest zmienić formę żywej istoty, ale kiedy już raz się udało, łatwiej zrobić to następnym razem — przetłumaczył.
— Można powtórzyć?
— Był człowiekiem, zanim stał się małpą, nadrektorze. Pamięta pan?
— A tak — przyznał Ridcully. — To zabawne, jak się przyzwyczajamy do pewnych rzeczy. Zresztą, według obecnego tu Myślaka, małpy i ludzie są spokrewnieni.
Pozostali magowie zrobili tępe miny. Myślak się krzywił.
— Pokazywał mi niektóre niewidzialne teksty — ciągnął Ridcully. — Fascynujące.
Magowie spojrzeli groźnie na Myślaka Stibbonsa, tak jak można by spojrzeć na człowieka przyłapanego z papierosem w fabryce sztucznych ogni. Teraz wiedzieli, kto jest winien… jak zwykle.
— Czy to naprawdę rozsądne, nadrektorze? — spytał dziekan.
— Cóż, tak się składa, że jestem tu nadrektorem, dziekanie — odparł chłodno Ridcully.
— Fakt jasny nawet dla ślepego — zgodził się dziekan. Jego tonem można by kroić ser.
— Powinienem się interesować. Wiecie, chodzi o morale — ciągnął Ridcully. — Moje drzwi zawsze są otwarte. Uważam się za członka zespołu.
Myślak znowu się skrzywił.
— Nie wydaje mi się, żebym był spokrewniony z jakimiś małpami — powiedział z namysłem pierwszy prymus. — Znaczy, chybabym o tym wiedział, prawda? Zapraszałyby mnie na śluby i w ogóle. Moi rodzice mówiliby czasem coś w stylu „Nie przejmuj się wujkiem Charliem, on powinien tak pachnieć”. Prawda? I ich portrety wisiałyby…
Fotel kichnął. Nastąpił nieprzyjemny moment morficznej nieoznaczoności, a potem bibliotekarz leżał, znowu w swojej dawnej postaci. Magowie przyglądali mu się czujnie, by zobaczyć, co będzie dalej.
Trudno było przypomnieć sobie te czasy, kiedy bibliotekarz był jeszcze istotą ludzką. Z pewnością nikt nie pamiętał, jak wtedy wyglądał ani nawet jak się nazywał.
Magiczna eksplozja, zawsze możliwa w takim miejscu jak biblioteka, gdzie tak wiele niestabilnych książek o magii spoczywa ściśniętych niebezpiecznie blisko siebie, wprowadziła go nieoczekiwanie w małpiość. Stało się to wiele lat temu. Od tego czasu nigdy nie oglądał się za siebie, a często nie patrzył też pod nogi. Wielki, kosmaty, dyndający na jednej ręce z najwyższej półki, gdy stopami układał książki, stał się powszechnie znany na całym Niewidocznym Uniwersytecie; jego obowiązkowość i oddanie były przykładem dla wszystkich.
Nadrektor Ridcully, w którego głowie to ostatnie zdanie zdradziecko utkwiło, zdał sobie nagle sprawę, że szkicuje w myślach nekrolog.
— Ktoś wezwał lekarza? — zapytał.
— Dziś po południu sprowadziliśmy Jimmy’ego Pączka[4] — odpowiedział dziekan. — Próbował mu zmierzyć temperaturę, ale obawiam się, że bibliotekarz go ugryzł.
— Ugryzł go? Z termometrem w ustach?
— Hm… niezupełnie. Tu właśnie, można powiedzieć, odkrył pan powód tego ugryzienia.
Przez chwilę trwała grobowa cisza. Pierwszy prymus ujął bezwładną dłoń jakby z czarnej skóry i poklepał ją odruchowo.
— Nie piszą w książce, czy te małpiszony mają puls? — zapytał. — A nos powinien mieć zimny czy jak?
Rozległ się cichy odgłos, jak gdyby pół tuzina ludzi jednocześnie i gwałtownie nabierało tchu. Magowie zaczęli ostrożnie odsuwać się od pierwszego prymusa.
Przez kilka sekund słychać było jedynie trzask ognia i wycie wiatru za oknem.
Magowie wrócili na miejsca.
Pierwszy prymus, ze zdumioną miną kogoś, kto wciąż jeszcze posiada wszystkie znane kończyny, bardzo powoli zdjął swój spiczasty kapelusz. Coś takiego mag robi tylko w wyjątkowo ponurych okolicznościach.
— No cóż, już po wszystkim — powiedział. — Biedaczysko wyruszył do domu. Wraca na wielką pustynię na niebie.
— Ehm… raczej do lasu tropikalnego — poprawił Myślak Stibbons.
— Może pani Whitlow przygotowałaby mu ciepłą, pożywną zupę? — zaproponował wykładowca run współczesnych.
Nadrektor Ridcully zastanowił się nad ciepłą, pożywną zupą pani Whitlow.
— Zabije albo wyleczy — mruknął. Ostrożnie poklepał bibliotekarza. — Weź się w garść, chłopie — powiedział. — Wkrótce znowu staniesz na nogi i nadal będziesz wnosił cenny wkład.
— Na kostki — podpowiedział dziekan.
— Co takiego?
— Raczej na kostki rąk niż na nogi.
— Na kółka — wtrącił wykładowca run współczesnych.
— To niesmaczny żart — uznał Ridcully.
Wyszli z pokoju. Z korytarza dobiegły jeszcze cichnące głosy.
— Wydawało mi się, że bardzo blado wyglądał przy tapicerce.
— Chyba jest na to jakieś lekarstwo?
— To miejsce bez niego nie będzie już takie samo.
— Stanowczo był jedyny w swoim rodzaju.
Kiedy odeszli, bibliotekarz ostrożnie wyciągnął rękę, przykrył sobie głowę kocem, przytulił termofor i kichnął.
Teraz leżały obok siebie dwa termofory, ten drugi o wiele większy, w pokrowcu w kształcie pluszowego misia z rudym futrem.
Światło na Dysku przemieszcza się wolno, jest nieco ciężkie i ma skłonność do spiętrzania się na wysokich łańcuchach górskich. Magowie teoretycy wysunęli teorię, że istnieje też inny, o wiele szybszy rodzaj światła, które pozwala na widzenie tego wolniejszego. Ale że to z kolei porusza się zbyt szybko, by je zobaczyć, nie znaleźli dla niego żadnego zastosowania.
Oznacza to, że chociaż Dysk jest płaski, nie wszystkie miejsca doświadczają tego samego czasu w tym samym — z braku lepszego określenia — czasie. Kiedy w Ankh-Morpork było już tak późno, że było wcześnie rano, gdzie indziej…
Ale tutaj nie istniały godziny. Istniał świt i zmierzch, ranek i wieczór, prawdopodobnie też południe i północ, ale głównie istniał upal. I czerwień. Coś tak sztucznego i ludzkiego jak godzina nie przetrwałoby tutaj nawet pięciu minut. W kilka sekund wyschłoby i zwiędło.
A ponad wszystkim istniała cisza. Nie chłodna, martwa cisza nieskończonej przestrzeni, ale płonąca organiczna cisza, jaka powstaje, kiedy na tysiącach mil czerwonych horyzontów wszystko jest zbyt zmęczone, żeby wydawać jakiekolwiek dźwięki.
Ale gdy ucho obserwatora przesuwa się nad pustynią, wychwytuje coś zbliżonego do pieśni — chrapliwej krótkiej litanii, która uderza o wszechogarniającą ciszę niczym mucha odbijająca się o szybę w oknie wszechświata.
Śpiewający — trochę bez tchu — nie był widoczny, ponieważ stał w dziurze wygrzebanej w czerwonej glebie. Od czasu do czasu trochę ziemi wylatywało ze środka na stos za jego plecami. Pognieciony i obszarpany spiczasty kapelusz podskakiwał do rytmu niemelodyjnej melodyjki. Zapewne kiedyś było na nim wyszyte cekinami słowo „Maggus”. Cekiny odpadły, ale litery wciąż były widoczne, jaśniejące czerwienią tam, gdzie przebijał się oryginalny kolor kapelusza. Wokół orbitowało kilkadziesiąt muszek.
Słowa pieśni brzmiały mniej więcej tak:
— Larwy! To właśnie będziemy dziś jedli. To żarcie, nie jedzenie. I co robimy, żeby się dostać do larwalnego żarcia? Grzebiemy w ziemi, jak larwa. Hurra! — Następna porcja ziemi wyfrunęła na stos, a głos dodał już spokojniej: — Ciekawe, czy można jeść muchy.
Mówią, że tutejszy upał i tutejsze muchy mogą człowieka doprowadzić do szaleństwa. Ale nie trzeba w to wierzyć — tak jak nie wierzył ten jaskrawy, jasnofioletowy słoń, który właśnie przejechał obok na rowerze.
Dziwne, ale szaleniec w dziurze był jedyną przebywającą obecnie na kontynencie osobą, która mogłaby rzucić nieco światła na niewielki dramat rozgrywany o tysiąc mil dalej i parę sążni niżej. Pewien poszukiwacz opali, górnik znany kolegom tylko jako Ślag, miał właśnie dokonać najcenniejszego, ale najbardziej niebezpiecznego odkrycia w swojej karierze.
Kilofem odłupał skałę i zdmuchnął pył tysiącleci. W świetle świecy coś błysnęło.
Było zielone jak zamrożony zielony płomień.
Ostrożnie, z umysłem stężałym nagle jak to światło pod palcami, odsunął luźne kamienie. Kiedy spadały, opal chwytał i odbijał mu w twarz coraz więcej światła. Zdawało się, że jego lśnienie nie ma końca.
Wreszcie górnik gwałtownie wypuścił oddech.
— Ślag!
Gdyby znalazł mały kawałek zielonego opalu, powiedzmy rozmiarów fasoli, zawołałby kumpli i razem by obalili kilka piw. Przy opalu wielkim jak pięść waliłby rękami o ziemię z radości. Ale to… Wciąż stał w miejscu i delikatnie gładził go palcami, gdy inni górnicy zauważyli światło i podbiegli.
A przynajmniej ruszyli biegiem. Zbliżając się, zwalniali do czegoś w rodzaju pełnego czci spaceru.
Przez chwilę nikt się nie odzywał. Zielony blask padał im na twarze.
Wreszcie ktoś z ludzi szepnął:
— Miałeś szczęście, Ślag.
— Na całym świecie nie ma dość pieniędzy, koleś.
— Uważajcie, to może być tylko mika…
— I tak warta trochę szmalu. No dalej, Ślag, wyciągnij to.
Patrzyli niczym koty, jak kilofem odłupuje następne kawałki skały. Wreszcie natrafił na krawędź. I drugą krawędź. Zaczęły mu dygotać palce.
— Uważaj, koleś. Tutaj jest bok tego…
Górnicy cofnęli się o krok, gdy odpadła reszta skały przesłaniającej klejnot. Rzeczywiście był podłużny, choć dolna ściana wyglądała jak chaos poskręcanego opalu i ziemi.
Ślag odwrócił kilof i oparł drewniane stylisko o lśniący kryształ.
— Ślag by… Nic z tego — powiedział. — Muszę sam sprawdzić.
Postukał w skałę. Odpowiedziała echem.
— Nie może być przecież pusty w środku — stwierdził jeden z górników. — W życiu o czymś takim nie słyszałem.
Ślag sięgnął po łom.
— Racja. No to…
Zabrzmiało ciche „plink!”. Z dolnej części odpadł spory kawałek opalu. Okazało się, że nie jest grubszy niż talerz.
Odsłonił kilka palców, które poruszały się wolno wewnątrz roziskrzonej skorupy.
— Niech to ślag — powiedział górnik, kiedy wycofywali się coraz dalej. — To jest żywe…
Myślak wiedział, że nie powinien pozwalać Ridcully’emu oglądać niewidzialnych tekstów. Przecież to podstawowa zasada: nie zdradzać pracodawcy, co człowiek właściwie robi przez całe dnie.
Ale niezależnie od podejmowanych środków ostrożności wcześniej czy później szef musiał się zjawić, porozglądać, powiedzieć coś w rodzaju „Ach, czyli tutaj pan pracuje?” albo „Zdawało mi się, że rozesłałem notatkę na temat przynoszenia kwiatów w doniczkach” i „Jak nazywacie tę rzecz z klawiaturą?”.
Było to szczególnie trudne dla Myślaka, ponieważ odczytywanie niewidzialnych tekstów jest pracą wymagającą delikatności i skrupulatności, odpowiednią dla temperamentu obserwatora Grand Prix Dryfu Kontynentalnego, zajmującego się jako hobby górami bonsai, nawet jeżdżącego volvo. Wymaga niezwykłej staranności. Potrzebuje umysłu, który dla rozrywki układa puzzle w ciemnym pokoju. Nie potrzebuje Mustruma Ridcully’ego.
Hipoteza tkwiąca u podstaw niewidzialnych tekstów jest śmiesznie skomplikowana. Wszystkie książki są słabo powiązane poprzez L-przestrzeń, a zatem zawartość każdej książki, jaką napisano — albo jaka zostanie napisana — może, w sprzyjających okolicznościach, być wydedukowana na podstawie dostatecznie szczegółowych badań książek już istniejących. Przyszłe książki istnieją in potentia, ma się rozumieć. W ten sam sposób dostatecznie szczegółowe badania garści pierwotnego mułu w końcu zasugerują przyszłe wystąpienie krakersów krewetkowych.
Ale używane dotychczas prymitywne techniki, oparte na starożytnych zaklęciach w rodzaju Zawodnego Algorytmu Weezencake’a, powodowały, że całe lata zajmowało złożenie choćby widma stronicy nienapisanej książki.
Szczególny geniusz Myślaka pozwolił mu ominąć te problemy dzięki rozważeniu frazy „Skąd wiesz, że to niemożliwe, jeśli nie spróbowałeś?”. Eksperymenty z HEX-em, uniwersytecką machiną myślącą, doprowadziły do odkrycia, że istotnie, wiele rzeczy nie jest niemożliwych, dopóki się nie spróbuje.
Jak zapracowany rząd, który uchwala kosztowne prawa, zakazujące jakichś nowych i ciekawych rzeczy dopiero wtedy, kiedy ludzie odkryją metodę ich robienia, wszechświat mocno opierał się na tym, że pewne rzeczy nie będą próbowane.
Kiedy czegoś się spróbuje, jak stwierdził Myślak, często bardzo szybko okazuje się to niemożliwe, ale chwilę trwa, zanim rzeczywiście tak się stanie[5] — chwilę konieczną dla zapracowanych praw przyczynowości, by mogły pojawić się na scenie i udawać, że było to niemożliwe przez cały czas. Wykorzystując HEX-a do powtarzania z wielką szybkością drobiazgowo różnych prób, uzyskał wysoki procent sukcesów i potrafił teraz odtwarzać całe akapity w ciągu zaledwie godzin.
— Czyli to coś w rodzaju takiej sztuczki iluzjonisty — stwierdził Ridcully. — Wyciąga pan obrus, zanim cała zastawa zdąży sobie przypomnieć, że ma się przewrócić.
Myślak skrzywił się wtedy.
— Tak, właśnie tak, nadrektorze — powiedział. — Doskonałe porównanie.
To wszystko doprowadziło do kłopotów z dziełem „Jak dynamicznie zmotywować pracowników do uzyskania dynamicznych wyników w sposób opiekuńczy i zachęcający w całkiem krótkim czasie dynamicznie”. Myślak nie wiedział, kiedy ta książka zostanie napisana ani w jakim świecie mogłaby być opublikowana. Najwyraźniej jednak miała być popularna, gdyż losowe sondowania głębin L-przestrzeni często trafiały na jej fragmenty. Może nawet nie była to tylko jedna książka.
A niektóre z tych fragmentów leżały na biurku Myślaka, kiedy Ridcully się rozglądał.
Na nieszczęście, jak wielu ludzi, którzy całkiem sobie z czymś nie radzą, nadrektor lubił się chwalić, jak doskonale sobie z tym radzi. A był dla kierowania zespołem tym, czym Herod dla Towarzystwa Przedszkolnego w Betlejem.
Jego psychiczną postawę wobec tego zadania można by zwizualizować w formie schematu blokowego, w którym na samej górze tkwiło koło opisane „Ja, który wydaję polecenia”, połączone linią z umieszczonym niżej dużym kołem opisanym „Cała reszta”.
Aż do teraz wszystko to całkiem dobrze funkcjonowało, ponieważ wprawdzie Ridcully był niemożliwym kierownikiem, ale też uniwersytet był niemożliwy do kierowania, więc wszystkie elementy doskonale do siebie pasowały.
Tak byłoby nadal, gdyby nagle nie dostrzegł sensu w przygotowywaniu wieloletniego planu awansów, a co najgorsze, zakresu obowiązków.
Jak to wyraził wykładowca run współczesnych:
— Wezwał mnie i zapytał, co właściwie robię. Czy kto słyszał o czymś podobnym? Co to niby za pytanie? Przecież jesteśmy na uniwersytecie!
— A mnie spytał, czy mam jakieś osobiste problemy — dodał pierwszy prymus. — Nie rozumiem, czemu właściwie mam to znosić.
— A widzieliście tabliczkę na jego biurku? — spytał dziekan.
— Chodzi ci o tę, gdzie jest napisane „Dolar zaczyna się tutaj”?
— Nie, o tę drugą. „Jeśli tkwisz po tyłek w aligatorach, to właśnie jest pierwszy dzień reszty twojego życia”.
— A to znaczy…?
— Nie wydaje mi się, żeby to miało cokolwiek znaczyć. Myślę, że to powinno być.
— Być czym?
— Być proaktywne, jak sądzę. Często używa tego słowa.
— A co ono oznacza?
— No… popieranie aktywności. Chyba.
— Naprawdę? Niebezpieczne. Zgodnie z moim doświadczeniem, brak aktywności całkiem wystarcza.
Podsumowując, w tej chwili nie był to szczęśliwy uniwersytet, a już najgorsze były posiłki. Myślak zwykle siedział samotnie na końcu głównego stołu, jako mimowolny architekt prób nadrektora, by Przerobić Ich na Zwarty, Bojowy Zespół. Co prawda magowie, ceniąc raczej rozłożystość, wcale nie mieli ochoty być zwarci, ale rzeczywiście stawali się coraz bardziej bojowi.
Na dodatek jeszcze nagłe zainteresowanie Ridcully’ego okazywaniem zainteresowania oznaczało, że Myślak musiał mu opowiedzieć coś o swoim obecnym projekcie. Jednym zaś z aspektów charakteru nadrektora, który wcale się nie zmienił, był jego potworny zwyczaj umyślnego — zdaniem Myślaka — nierozumienia czegokolwiek.
Myślaka już dawno zaciekawił fakt, że bibliotekarz jako małpa — a przynajmniej zwykle jako małpa, ponieważ dziś wieczorem postanowił chyba zostać niedużym stolikiem zastawionym porośniętym rudym futrem serwisem do herbaty — jest taki… jak by to określić… taki człekokształtny. Właściwie to bardzo wiele stworzeń miało prawie ten sam kształt. Niemal wszystko, co człowiek zobaczył, było mniej więcej skomplikowaną rurą z parą oczu i czworgiem ramion, nóg albo skrzydeł. Jasne, istniały też ryby. I owady. No dobrze, pająki również. I jeszcze parę dziwacznych istot, jak rozgwiazdy albo mięczaki. Mimo wszystko wydawało się, że naturze przy projektowaniu brakło wyobraźni. Gdzie się podziały sześciorękie, sześciookie małpy wirujące jak karuzele wśród liści w dżungli?
No tak, ośmiornice także, ale o to właśnie chodziło — są przecież tylko czymś w rodzaju podwodnych pająków…
Myślak kilka razy odwiedził mniej czy bardziej zaniedbane uniwersyteckie Muzeum Rzeczy Dość Niezwykłych i zauważył rzecz dość niezwykłą: ktokolwiek projektował szkielety stworzeń, miał jeszcze mniej wyobraźni niż ten, który wymyślał powłoki zewnętrzne. Ten drugi przynajmniej próbował czasem jakichś eksperymentów w dziedzinie cętków, wełny czy pasków, ale budowniczy kości zwykle wtykał po prostu czaszkę nad klatką piersiową z żebrami, trochę dalej wciskał miednicę, przyczepiał ręce i nogi, po czym na resztę dnia miał wolne. Niektóre żebra były dłuższe, niektóre nogi krótsze, niektóre ręce stawały się skrzydłami, ale wszystko opierało się na jednej konstrukcji, jednym modelu rozciąganym albo ściskanym, żeby pasował wszystkim.
Myślak nie był zbytnio zaskoczony, odkrywszy, że tylko on jeden uznaje to za ciekawe. Wskazywał innym, że ryby są szokująco rybokształtne, a oni patrzyli na niego jak na wariata.
Paleontologia, archeologia i wszelkie kopalnictwo czaszek nie należały do tematów interesujących magów. Te rzeczy są zakopane z jakiegoś powodu, uważali. Nie warto się zastanawiać z jakiego. I lepiej nie wykopywać nic z ziemi, bo potem może nie pozwolą człowiekowi zakopać tego z powrotem.
Najbardziej spójna teoria, która wyjaśniała te fakty, pochodziła od niani Myślaka z czasów, kiedy był jeszcze całkiem mały. Małpy, jak twierdziła, to niegrzeczni chłopcy, którzy nie wracali do domu na wołanie, a foki to niegrzeczni chłopcy, którzy leniuchowali na plaży, zamiast się uczyć. Nie mówiła, że ptaki to niegrzeczni chłopcy, którzy podchodzili za blisko do krawędzi urwiska, zresztą w tym przypadku bardziej prawdopodobne byłyby meduzy. Myślak nie mógł jednak pozbyć się wrażenia, że choć kobieta była nieszkodliwie obłąkana, mogła dostrzec jakiś przebłysk sensu…
Większość nocy poświęcał teraz na obserwowanie, jak HEX łowi niewidzialne teksty, poszukując jakichkolwiek wskazówek. W teorii, ze względu na naturę L-przestrzeni, absolutnie wszystko było dla niego dostępne, ale wynikało z tego właściwie tyle, że praktycznie nie dało się czegokolwiek znaleźć. Taki właśnie jest cel istnienia komputerów.
Myślak Stibbons należał do tych nieszczęsnych osobników dotkniętych wiarą, że jeśli tylko odkryje dostatecznie wiele faktów na temat wszechświata, wszystko jakoś nagle nabierze sensu. Celem była Teoria Wszystkiego, ale jemu wystarczyłaby Teoria Czegoś. A późną nocą, kiedy HEX wydawał się nadąsany, Myślak zaczynał wątpić nawet w Teorię Czegokolwiek.
Zadziwiające, że magowie w końcu zaakceptowali HEX-a, mimo wygłaszanych czasem uwag w rodzaju „Za moich czasów sami za siebie myśleliśmy”. Magia jednak była dziedziną tradycyjnie konkurencyjną, choć NU przechodził teraz przez długi okres spokoju i ciszy, bez nieoficjalnych zabójstw, które czyniły go niegdyś tak śmiertelnie ekscytującym. Mimo to starsi magowie nie ufali młodemu człowiekowi, który ruszał drogą do kariery — bo często owa droga przechodziła przez ich tętnicę. W tej sytuacji było coś pocieszającego w świadomości, że najlepsze umysły Niewidocznego Uniwersytetu, które jeszcze pokolenie temu tworzyłyby naprawdę porywające plany z wykorzystaniem uchylnych desek w podłodze i wybuchowej tapety, spędzały całe noce w budynku Magii Wysokich Energii, próbując uczyć HEX-a śpiewać „Lydia, dama w tatuażach”. Cieszyły się, kiedy maszyna po sześciu godzinach pracy dokonywała czegoś, co dowolny człowiek z ulicy zrobiłby za dwa pensy, a potem posyłały po pizzę z sushi i bananami, po czym zasypiały na klawiaturze. Starsi magowie nazywali to technomancją i spali spokojniej w swoich łóżkach, wiedząc, że Myślak i jego studenci nie śpią w swoich.
Myślak musiał się zdrzemnąć, ponieważ ocknął się tuż przed drugą w nocy, obudzony jakimś krzykiem. Uświadomił sobie, że wtula twarz w połowę swojej kolacji. Strącił z policzka kawałek makreli o zapachu bananowym, zostawił HEX-a spokojnie przestukującego się przez swoje procedury i podążył za hałasem.
Zamieszanie wybuchło w korytarzu przed wielkimi drzwiami prowadzącymi do biblioteki. Kwestor leżał na podłodze, wachlowany kapeluszem pierwszego prymusa.
— O ile udało nam się ustalić, nadrektorze — tłumaczył dziekan — biedak nie mógł zasnąć i zszedł po jakąś książkę…
Myślak zerknął na drzwi. Przejście blokował pas czarno-żółtej taśmy i tabliczka z napisem „Zagrożenie. Nie Wchodzić w Żadnych Okolicznościach”. Wisiała teraz z boku, a drzwi stały otworem. Nic dziwnego. Każdy prawdziwy mag, stający przed napisem „Nie otwieraj tych drzwi. Naprawdę. Poważnie. Nie żartujemy. Otwarcie tych drzwi oznacza koniec wszechświata”, natychmiast by je otworzył, żeby sprawdzić, o co tyle zamieszania. To sprawiało, że ostrzeżenia były właściwie stratą czasu, ale przynajmniej — gdy pogrążonym w żałobie krewnym oddawało się naczynie z tym, co z maga zostało — można było powiedzieć „Uprzedzaliśmy go, żeby tego nie robił”.
W ciemności po drugiej stronie progu panowała cisza.
Ridcully wyciągnął palec i ostrożnie pchnął jedno skrzydło drzwi.
Coś zatrzepotało za nimi i drzwi się zatrzasnęły. Magowie odskoczyli.
— Proszę nie ryzykować, nadrektorze! — zawołał kierownik studiów nieokreślonych. — Próbowałem wejść tam wcześniej i cały Dział Esejów Krytycznych wszedł w stan krytyczny.
Za drzwiami zamigotało błękitne światło.
Gdzie indziej ktoś mógłby powiedzieć „To tylko książki… Książki nie są groźne”. Ale nawet całkiem zwykłe książki bywają niebezpieczne, nie tylko te o tytułach „Jak przygotować gelinit w sposób profesjonalny”. Człowiek siedzi gdzieś w jakimś muzeum i pisze nieszkodliwą książkę o ekonomii politycznej, aż nagle giną tysiące ludzi, którzy nawet jej nie czytali, z powodu tych, którzy nie zrozumieli żartu. Wiedza jest niebezpieczna, dlatego właśnie rządy często zamykają ludzi potrafiących myśleć, myśli powyżej pewnego kalibru.
A biblioteka Niewidocznego Uniwersytetu była biblioteką magiczną, wzniesioną na bardzo cienkiej warstwie czasoprzestrzeni. Na dalekich pólkach stały książki, które jeszcze nie zostały napisane, i książki, których nikt nigdy nie napisze. W każdym razie nie tutaj. Miała obwód kilkuset sążni, ale nie istniało znane ograniczenie jej promienia.
W magicznej bibliotece książki przeciekają i uczą się od siebie nawzajem…
— Zaczęły atakować każdego, kto wchodzi — jęknął dziekan. — Nikt nie może nad nimi zapanować, kiedy nie ma bibliotekarza!
— Ale przecież jesteśmy uniwersytetem! Musimy mieć bibliotekę! — oświadczył Ridcully. — To w dobrym tonie. Jakimi ludźmi byśmy byli, gdybyśmy nie chodzili do biblioteki?
— Studentami — odparł smętnie pierwszy prymus…
— Ha… Pamiętam, kiedy sam byłem studentem — wtrącił wykładowca run współczesnych. — Strachulec Swallett zabrał nas na wyprawę w poszukiwaniu Zaginionej Czytelni. Błądziliśmy tam przez trzy tygodnie. Musieliśmy jeść własne buty.
— Znaleźliście ją? — zainteresował się dziekan.
— Nie, ale znaleźliśmy szczątki poprzedniej wyprawy.
— I co zrobiliście?
— Zjedliśmy też ich buty.
Zza drzwi dobiegło trzepotanie jakby skórzanych okładek.
— Tam jest parę bardzo zjadliwych grimoire’ów — przypomniał pierwszy prymus. — Jednym kłapnięciem potrafią odgryźć człowiekowi rękę.
— Tak, ale przynajmniej nie wiedzą nic o otwieraniu drzwi — pocieszył go dziekan.
— Wiedzą, jeśli gdzieś tam jest książka „Klamki dla początkujących”. One się nawzajem czytają.
Nadrektor zerknął na Myślaka.
— Są szanse, że jest tam taka książka, Stibbons?
— Według teorii L-przestrzeni to praktycznie pewne, proszę pana.
Magowie jak jeden odskoczyli od drzwi.
— Nie możemy pozwolić, żeby ciągnęły się te nonsensy — stwierdził Ridcully stanowczo. — Trzeba wyleczyć bibliotekarza. To magiczna choroba, więc chyba potrafimy przygotować magiczny lek, prawda?
— Byłoby to niezwykle ryzykowne, nadrektorze — oświadczył dziekan. — Cały jego organizm to chaos sprzecznych wpływów magicznych. Nie da się przewidzieć, do czego doprowadzi dodatkowa magia. I tak już ma rozchwiany gruczoł temporalny[6]. Jeszcze trochę i… no, nie wiem, co się może zdarzyć.
— Przekonamy się — odparł szorstko Ridcully. — Musimy odzyskać możliwość korzystania z biblioteki. Uczynimy to dla naszej uczelni, dziekanie. Niewidoczny Uniwersytet jest czymś więcej niż jeden człowiek…
— …małpa…
— …małpa, dziękuję, i zawsze musimy pamiętać, że „ja” to najkrótsze słowo w słowniku.
Za drzwiami znowu coś huknęło.
— Właściwie — zastanowił się pierwszy prymus — to wydaje mi się, że takie słowa jak „i” albo „w” są jeszcze krótsze. Nawet „ty” może być krótsze, zależnie od czcionki…
— Oczywiście — ciągnął Ridcully, ignorując tę wypowiedź jako element zwykłego uniwersyteckiego tła logicznego — mógłbym zapewne wyznaczyć nowego bibliotekarza… Musiałby to być ktoś starszy i doświadczony, kto wie, jak się do tego zabrać… Hm… niech pomyślę… Może ktoś się nasunie na myśl? Dziekanie?
— No dobrze, dobrze — burknął dziekan. — Rób, co chcesz. Jak zawsze.
— Ehm… Nie możemy tego zrobić, proszę pana — wtrącił Myślak.
— Och! — zawołał Ridcully. — Zgłasza się pan na ochotnika do porządkowania regałów, co?
— Chodzi mi o to, że naprawdę nie możemy używać magii, żeby go zmienić, proszę pana. Wynika to z bardzo poważnego problemu.
— Nie istnieją problemy, panie Stibbons. Istnieją tylko możliwości.
— Oczywiście, proszę pana. A tutaj mamy możliwość odkrycia imienia bibliotekarza.
Inni magowie zamruczeli z aprobatą.
— Chłopak ma rację — potwierdził wykładowca run współczesnych. — Nie da się zaczarować maga, nie znając jego imienia. Podstawowa zasada.
— No, przecież nazywamy go bibliotekarzem. Wszyscy go nazywają bibliotekarzem. To nie wystarczy?
— To tylko stanowisko służbowe, nadrektorze.
Ridcully przyjrzał się swoim magom.
— Ktoś z nas musi chyba znać jego imię? Na bogów, miałem nadzieję, że znacie chociaż imiona swoich kolegów. Czy to nie… — zerknął na dziekana, zawahał się i rzucił szybko: — Tak, dziekanie?
— On przecież już dość długo był małpoludem, nadrektorze. Większość jego oryginalnych kolegów… odeszła. Dostali zaproszenia na Wielki Bankiet w Niebie. Przechodziliśmy wtedy jeden z tych okresów droit de mortis.
Ogólnie mówiąc, jest to przyspieszenie awansu maga w szeregach magów metodą wybicia wszystkich starszych magów. Praktyka ta pozostaje obecnie w zawieszeniu, ponieważ kilka entuzjastycznych prób usunięcia Mustruma Ridcully’ego dało w efekcie pewnego maga, który przez dwa tygodnie nie słyszał wyraźnie. Ridcully uważał, że istotnie, jest miejsce na szczycie, a on zajmuje je całkowicie.
— No tak, ale przecież musi być gdzieś w rejestrach…
Magowie pomyśleli o wielkich urwiskach papieru tworzących rejestry NU.
— Archiwista nigdy go nie znalazł — zauważył wykładowca run współczesnych.
— A kto jest archiwistą?
— Bibliotekarz, nadrektorze.
— W takim razie powinien być przynajmniej w pamiątkowej księdze z roku, w którym kończył studia.
— To bardzo zabawne — rzekł dziekan — ale jakiś dziwaczny wypadek przytrafił się wszystkim egzemplarzom księgi pamiątkowej z tego roku.
Ridcully zauważył jego stężałą twarz.
— Czy to taki przypadek, że jakaś konkretna stronica została wyrwana, pozostawiając tylko lekki aromat bananów?
— Trafił pan, nadrektorze.
Ridcully poskrobał się po brodzie.
— Widzę tu pewną regułę — stwierdził.
— Wie pan, on stanowczo się sprzeciwiał poszukiwaniom jego imienia — wyjaśnił pierwszy prymus. — Boi się, że spróbujemy zamienić go z powrotem w człowieka. — Zerknął wymownie na dziekana, który zrobił urażoną minę. — Pewni ludzie często powtarzali, że małpa jako bibliotekarz jest nieodpowiednia.
— Ja tylko wyraziłem opinię, że jest to wbrew tradycjom Niewidocznego Uniwersytetu… — zaczął dziekan.
— Która polega głównie na czepianiu się drobiazgów, zjadaniu obfitych posiłków i wykrzykiwaniu w środku nocy jakichś bzdur o kluczach — dokończył Ridcully. — Nie wydaje mi się, żeby…
Twarze pozostałych magów kazały mu się obejrzeć.
Do holu wszedł bibliotekarz. Poruszał się bardzo wolno z powodu warstw odzieży, jaką na siebie włożył; sama objętość płaszczy i swetrów sprawiała, że jego ręce — zwykle używane jako dodatkowa para nóg — teraz sterczały prawie poziomo po obu stronach ciała. Ale najbardziej przerażającym elementem tego wlokącego się widma była czerwona wełniana czapka.
Była wesoła. I miała pompon. Zrobiła ją na drutach pani Whitlow, która technicznie była mistrzynią robótek ręcznych, jednak jeśli już miała jakąś wadę, była nią nieumiejętność uwzględnienia dokładnych wymiarów planowanego użytkownika. Wielu magów przy różnych okazjach otrzymało w prezencie którąś z jej kreacji, tworzonych najwyraźniej przy założeniu, że mają po trzy stopy albo szyję o średnicy sążnia. Większość tych obiektów była potem dyskretnie przekazywana instytucjom dobroczynnym. Jedno z pewnością można powiedzieć o Ankh-Morpork: nieważne, jak bezkształtne jest ubranie, zawsze gdzieś znajdzie się ktoś, na kogo będzie pasować.
Błąd pani Whitlow polegał na założeniu, że bibliotekarzowi — dla którego żywiła spory szacunek — spodoba się czapka z pomponem i zawiązywanymi pod brodą nausznikami. Ponieważ z przyczyn technicznych musiałby je zawiązywać w kroczu, zostawiał obie klapki wiszące swobodnie.
Zwrócił ku magom swoją smutną twarz, zatrzymując się przed drzwiami biblioteki. Wyciągnął dłoń do klamki. Słabym głosem powiedział: „…k”, a potem kichnął.
Stos odzieży opadł na podłogę. Kiedy magowie odciągnęli ją na bok, na dole znaleźli bardzo gruby tom, oprawny w czerwoną skórę pokrytą sierścią.
— Na okładce jest napisane „Uuk” — oznajmił po chwili pierwszy prymus, z wyraźnym napięciem.
— A nie ma, kto jest autorem? — spytał dziekan.
— To było w złym guście.
— Chodziło mi o to, że to może być jego prawdziwe imię.
— Zajrzyjmy do środka — zaproponował kierownik studiów nieokreślonych. — Może jest indeks.
— Są jacyś ochotnicy, żeby zajrzeć do środka bibliotekarza? — spytał Ridcully. — Tylko nie pchajcie się wszyscy naraz.
— Niestabilność morficzna reaguje na otoczenie — powiedział Myślak. — Czy to nie ciekawe? Znalazł się blisko biblioteki, więc zmieniło go w książkę. Tak jakby… kamuflaż ochronny, można powiedzieć. Jakby ewoluował, żeby pasować do…
— Dziękuję, panie Stibbons. A czy ma pan jakieś wnioski?
— Cóż, wydaje mi się, że możemy zajrzeć do środka — odparł Myślak. — Książka po to istnieje, żeby była otwierana. Ma nawet czarną skórzaną zakładkę, widzicie?
— Och, więc to zakładka, tak? — odetchnął kierownik studiów nieokreślonych, który obserwował ją nerwowo.
Myślak dotknął książki. Była ciepła. I otworzyła się bez trudności.
Wszystkie stronice pokrywało „uuk”.
— Niezłe dialogi, ale fabuła trochę nudna.
— Dziekanie! Będę zobowiązany, jeśli potraktujesz sprawę poważnie! — Ridcully raz czy dwa tupnął nogą. — Kto ma jakiś pomysł?
Magowie spojrzeli po sobie i wzruszyli ramionami.
— Przypuszczam… — zaczął wykładowca run współczesnych.
— Tak, runisto… Arnoldzie, prawda?
— Nie, nadrektorze.
— Wszystko jedno, mów.
— Przypuszczam… Wiem, że to się wyda śmieszne, ale…
— No dalej, człowieku! Umieramy z niecierpliwości!
— Przypuszczam, że zawsze jest jeszcze… Rincewind.
Ridcully przyglądał mu się przez chwilę.
— Taki chudy? Zmierzwiona broda? Zupełnie fatalny mag? Ma tę skrzynię na nóżkach czy coś…?
— Zgadza się, nadrektorze. Brawo. Eee… Przez jakiś czas był zastępcą bibliotekarza, jak pan zapewne pamięta.
— Niespecjalnie, ale proszę dalej.
— Właściwie to chyba był tutaj, gdy bibliotekarz… stał się bibliotekarzem. I pamiętam, raz widzieliśmy, jak bibliotekarz stempluje po cztery książki równocześnie, i powiedział wtedy: „To naprawdę zdumiewające, że on się urodził w Ankh-Morpork”. Jestem przekonany, że jeśli ktokolwiek zna imię bibliotekarza, to właśnie Rincewind.
— No to idźcie i sprowadźcie go! Mam nadzieję, że wiecie, gdzie jest?
— Technicznie tak, nadrektorze — zapewnił szybko Myślak. — Ale nie mamy całkowitej pewności, gdzie jest to miejsce, w którym on jest. Jeśli rozumie pan, o co mi chodzi.
Ridcully znów przyjrzał mu się z uwagą.
— Widzi pan, sądzimy, że jest na IksIksIksIks, nadrektorze — wyjaśnił Myślak.
— IksIks…
— …IksIks, nadrektorze.
— Wydawało mi się, że nikt nie wie, gdzie to jest.
— Otóż to, nadrektorze.
Czasami trzeba było poodwracać fakty na wszystkie strony, żeby znaleźć odpowiedni sposób dopasowania ich do umysłu Ridcully’ego.
Myślakowi wydawało się czasem, że dobrze radzi sobie z HEX-em, bo HEX jest bardzo mądry i bardzo głupi równocześnie. Jeśli HEX miał cokolwiek zrozumieć, trzeba było podzielić to na małe fragmenty i upewnić się, że absolutnie nie ma miejsca na nieporozumienia. Te ciche godziny z HEX-em były często jak piknik wobec pięciu minut w towarzystwie starszych magów.
— A co on tam robi?
— Tak naprawdę to nie wiemy, nadrektorze. Jeśli pan pamięta, uważamy, że trafił tam po tej historii agatejskiej…
— Ale po co chciał tam dotrzeć?
— Nie sądzimy, żeby akurat chciał, nadrektorze — tłumaczył Myślak. — Eee… To my go posłaliśmy. Wystąpił trywialny błąd w thaumaturgii bilokacyjnej. Każdy mógł go popełnić.
— Ale to pan go popełnił, o ile sobie przypominam — oświadczył Ridcully, którego pamięć czasem płatała takie nieprzyjemne figle jak w tej chwili.
— Należę do zespołu, panie nadrektorze! — przypomniał z naciskiem Myślak.
— W każdym razie jeśli nie chcemy, żeby tam siedział, a potrzebny jest nam tutaj, sprowadźmy g…
Koniec zdania utonął nie w hałasie, ale jakby w fali ciszy, która przetoczyła się nad magami, a była tak przygniatająca i miękka, że nie słyszeli nawet własnych serc. To Stary Tom, magiczny i pozbawiony serca dzwon Niewidocznego Uniwersytetu, uderzył na drugą w nocy, wybijając fale ciszy.
— Ehm… — chrząknął Myślak. — To nie jest takie proste.
Ridcully zamrugał.
— Dlaczego? — zdziwił się. — Sprowadźmy go magicznie. Posłaliśmy go tam, więc możemy ściągnąć go tutaj z powrotem.
— Hm… Całe miesiące trwałoby ustawienie wszystkiego należycie. Jeśli coś pomylimy, skończy, przybywając w kręgu o średnicy pięćdziesięciu stóp.
— To chyba żaden kłopot, prawda? Jeśli będziemy się trzymać z daleka, może lądować właściwie wszędzie.
— Mam wrażenie, że nie do końca pan zrozumiał, nadrektorze. Stosunek sygnału do szumu dowolnego transferu thaumicznego na nieokreśloną odległość, połączony z ruchem wirowym samego Dysku, prawie na pewno doprowadzi do praktycznego uśrednienia przybywającego obiektu na obszarze co najmniej kilku tysięcy stóp kwadratowych. Co najmniej.
— Niech pan powtórzy…
Myślak nabrał tchu.
— Ma szansę przybyć jako taki krąg. Średnicy pięćdziesięciu stóp.
— Aha. Czyli prawdopodobnie nie przyda nam się potem w bibliotece, co?
— Tylko jako bardzo wielka zakładka, nadrektorze.
— No dobrze. Czyli problem tkwi w czystej geografii. Kogo mamy, kto zna się na geografii?
Górnicy wybiegali z pionowego szybu niczym mrówki opuszczające płonący kopiec. Z dołu dobiegały huki i trzaski, a w pewnym momencie kapelusz Ślaga wyleciał w górę, wykonał kilka obrotów i opadł z powrotem.
Przez chwilę trwała cisza, po czym — z kawałkami kryształu pękającymi na nim jak zapomniane odłamki skorupki na świeżo wyklutym kurczaku — stwór wydobył się z szybu i…
…rozejrzał dookoła.
Górnicy, poukrywani za rozmaitymi krzakami czy szopami, byli tego całkiem pewni, mimo że stwór nie miał żadnych widocznych oczu.
Odwrócił się, poruszając setkami małych nóżek — dość sztywno, jak gdyby zbyt wiele czasu spędziły zagrzebane w ziemi.
Po czym, kołysząc się nieco, ruszył przed siebie.
A daleko stamtąd, w migoczącej czerwonej pustyni, człowiek w spiczastym kapeluszu wyszedł ostrożnie ze swojej dziury. Trzymał oburącz misę zrobioną z kory. Zawierała… dużo witamin, cennych białek i niezbędnych tłuszczów. Widzicie? Ani słowa o tym, że coś się tam wiło.
Niedaleko żarzyło się ognisko. Człowiek ostrożnie odstawił misę, chwycił solidny kij, przez moment stał nieruchomo, po czym zaczął nagle skakać wokół ognia, okładać kijem ziemię i pokrzykiwać „Ha!”. Kiedy grunt został poskromiony w stopniu dostatecznym, spuścił lanie krzakom, jakby go osobiście obraziły. Przyłożył też paru drzewom.
Wreszcie zbliżył się do kilku płaskich kamieni, unosił je po kolei, odwracał oczy i z okrzykiem „Ha!” okładał na ślepo ziemię pod nimi.
Po należytym spacyfikowaniu krajobrazu usiadł, by zjeść kolację, zanim ucieknie.
Smakowała trochę jak kurczak. Jeśli człowiek jest dostatecznie głodny, praktycznie wszystko może tak smakować.
Jakieś oczy obserwowały go z pobliskiej wodnej dziury. Nie były to maleńkie oczka rojących się żuczków i kijanek, które sprawiały, że staranne badanie każdego wypitego łyka stawało się kluczowym zabezpieczeniem gastronomicznym. Te oczy były o wiele starsze i obecnie pozbawione jakiegokolwiek komponentu fizycznego.
Przez długie tygodnie człowiek, którego umiejętność poszukiwania wody ograniczała się do sprawdzenia, czy ma zmoczone stopy, przetrwał w tej spieczonej krainie, wpadając do wodnych dziur. Człowiek, który uważał pająki za nieszkodliwe małe stworzonka, doznał tylko kilku paskudnych wstrząsów, gdy tymczasem przez swój brak rozwagi powinien mieć teraz ręce rozmiaru beczek piwa, w dodatku świecące w ciemności. Ten człowiek dotarł raz nawet do morskiego brzegu i odpłynął kawałek, żeby się przyjrzeć pięknej błękitnej meduzie. Wszystko, co obserwator mógł zrobić, to dopilnować, by doznał tylko lekkiego oparzenia, które przestało być bolesne po zaledwie kilku dniach.
Wodna dziura zabulgotała, a ziemia zadrżała, jakby — mimo bezchmurnego nieba — gdzieś szalała burza.
Była już trzecia w nocy. Ridcully doskonale sobie radził bez snu innych.
Niewidoczny Uniwersytet był wewnątrz o wiele większy. Tysiące lat pełnienia funkcji wiodącej instytucji magii praktycznej w świecie, gdzie wymiary i tak były raczej kwestią przypadku, zostawiły mu wybrzuszenia w miejscach, gdzie żadnych miejsc być nie powinno. Istniały tam pokoje, które — kiedy już człowiek do nich wszedł — okazywały się mieścić pokoje, od których zaczynał. Co mogło sprawiać kłopot, jeśli na przykład skakał w długiej linii tańczących congę.
A ponieważ był tak ogromny, mógł sobie pozwolić na utrzymywanie niemal nieograniczonego personelu. Stałe kontrakty były automatyczne, czy też, ściślej mówiąc, w ogóle nie istniały. Wystarczyło znaleźć jakiś pusty pokój, zjawiać się na posiłkach jak wszyscy i ogólnie nikt człowieka nie zauważał. Chociaż, jeśli miał pecha, mógł ściągnąć do siebie studentów.
A jeśli ktoś dostatecznie pilnie szukał w niektórych oddalonych regionach uczelni, mógł tam znaleźć ekspertów od wszystkiego.
Mógł nawet znaleźć eksperta od szukania ekspertów. Profesor Architektury Abstrakcyjnej i Składania Map Origami został obudzony, przedstawiony nadrektorowi, który wcześniej nie zarejestrował jego istnienia, po czym wręczył szukającym plan uniwersytetu, który powinien być dokładny przez kilka najbliższych dni. Plan wyglądał trochę jak chryzantema w stadium eksplozji.
Wreszcie magowie dotarli do właściwych drzwi. Ridcully spojrzał gniewnie na przykręconą do nich mosiężną tabliczkę, jakby właśnie odezwała się do niego impertynencko.
— „Profesor Nadzwyczajny Okrutnej i Niezwykłej Geografii” — przeczytał. — To chyba on.
— Przeszliśmy całe mile — sapnął dziekan, opierając się o ścianę. — Niczego tu nie poznaję.
Ridcully rozejrzał się. Ściany były z kamienia, ale pomalowane na ten bardzo szczególny urzędowy kolor, jaki uzyskuje się, kiedy prawie wypita filiżanka kawy stoi zapomniana przez kilka tygodni. Wisiała tam tablica pokryta łysiejącym filcem w barwie ciemniejszej zieleni, a ktoś optymistycznie przypiął do niej napis „Ogłoszenia”. Ale sądząc z jej wyglądu, nigdy żadne na niej nie wisiały i nigdy nie miały zawisnąć. Nigdy. W powietrzu unosił się zapach dawnych obiadów.
Ridcully wzruszył ramionami i zastukał do drzwi.
— Nie pamiętam go — oznajmił wykładowca run współczesnych.
— A ja chyba tak — odparł dziekan. — Niezbyt obiecujący typ. Niesubordynowany. Chociaż nieczęsto go tu widuję. Zawsze jest opalony. Dziwne.
— Należy do personelu. — Ridcully zastukał ponownie. — Jeśli ktokolwiek zna się na geografii, to tylko on.
— Może gdzieś sobie poszedł? — zgadywał dziekan. — Gdzieś, gdzie się zwykle spotyka geografię. Na zewnątrz.
Ridcully wskazał niewielkie drewniane urządzenie przy drzwiach. Podobne wisiały przed gabinetami wszystkich magów; składały się z niedużej przesuwanej deseczki w ramce. Obecnie deseczka odsłaniała słowo „Jestem”, a prawdopodobnie zasłaniała „Wyszedłem”, choć w przypadku niektórych magów nigdy nie było całkowitej pewności[7].
Dziekan spróbował przesunąć deseczkę. Nie chciała się ruszyć.
— Czasami musi przecież wychodzić — stwierdził pierwszy prymus. — Poza tym ludzie rozsądni o trzeciej w nocy powinni leżeć w łóżkach.
— Istotnie — mruknął znacząco dziekan.
Ridcully walnął w drzwi pięścią.
— Żądam, żeby natychmiast mi otworzono! — krzyknął. — To ja rządzę tą uczelnią!
Drzwi przesunęły się od uderzenia, ale nie za bardzo. Blokował je, jak się okazało po chwili forsownego pchania przez wszystkich magów, ogromny stos papierów. Dziekan podniósł pożółkłą kartkę.
— Patrzcie, notatka mówiąca, że zostałem mianowany dziekanem! — zawołał. — Przecież to było lata temu!
— Z pewnością musi tu być coś… — zaczął pierwszy prymus. — Oj…
Ta sama myśl przyszła do głów pozostałym.
— Pamiętacie tego biednego starego Wally’ego Sluwera? — wymamrotał kierownik studiów nieokreślonych, rozglądając się dość lękliwie. — Trzy lata konsultacji post mortem.
— Ale studenci mówili, że jest dziwnie spokojny — przypomniał Ridcully. Pociągnął nosem. — Nic tu brzydko nie pachnie. Trzeba przyznać, że powietrze jest raczej świeże. Przyjemnie słone. Aha…
Spod drzwi po drugiej stronie ciasnego, zakurzonego pomieszczenia padało jasne światło. Magowie słyszeli delikatny plusk.
— Nocna kąpiel. Zuch — pochwalił Ridcully. — Cóż, nie musimy mu przeszkadzać.
Spojrzał na tytuły książek, których rzędy przesłaniały ściany.
— Na pewno gdzieś tu jest dużo o IksIksIksIks — dodał, biorąc do ręki pierwszy z brzegu tom. — No dalej. Każdy sprawdza jedną książkę.
— Czy można przynajmniej posłać po jakieś śniadanie? — wymruczał ponuro dziekan.
— Jest o wiele za wcześnie na śniadanie — odparł Ridcully.
— No to może kolację?
— Za późno na kolację.
Kierownik studiów nieokreślonych rozejrzał się po pokoju. Jaszczurka przemknęła po ścianie i zniknęła.
— Bałagan, prawda? — odezwał się, spoglądając niechętnie w miejsce, gdzie była. — Wszystko mocno zakurzone. A co jest w tych wszystkich skrzynkach?
— Z tej strony jest napisane „kamienie” — oznajmił dziekan. — To ma sens. Jeśli trzeba badać geografię, lepiej to robić w cieple.
— Ale te sieci rybackie i kokosy?
Dziekan musiał przyznać mu rację. W gabinecie panował straszny bałagan, nawet według wyjątkowo swobodnych norm magów. Niewielką przestrzeń, jakiej nie pokrywały książki i papiery, zajmowały skrzynki zakurzonych kamieni. Skrzynki miały rozmaite etykiety z takimi inskrypcjami, jak: „Kamienie z Samego Dołu”, „Inne Kamienie”, „Ciekawe Kamienie” czy „Prawdopodobnie Nie Kamienie”. Kolejne skrzynki, ku rosnącemu zaciekawieniu Myślaka, były opisane jako „Godne Uwagi Kości”, „Kości” i „Nudne Kości”.
— Jeden z tych, którzy wpychają nos gdzie nie trzeba, jak widzę — stwierdził wykładowca run współczesnych i pociągnął nosem. Następnie pociągnął nosem jeszcze raz i spojrzał na książkę, którą wziął odruchowo. — To kolekcja sprasowanych mątw — zauważył.
— Och, a ciekawa? — zainteresował się Myślak. — Kiedy byłem mały, kolekcjonowałem rozgwiazdy.
Wykładowca run współczesnych zatrzasnął książkę i spojrzał na niego ponad brzegiem okładki.
— Takie miałem wrażenie, młody człowieku. I pewnie skamieliny też.
— Zawsze uważałem, że stare skamieliny mogą nas wiele nauczyć — oświadczył Myślak. — Może się myliłem — dodał ponuro.
— Ja na przykład nigdy nie wierzyłem, że zwierzęta zmieniają się w kamienie. To wbrew wszelkiemu rozsądkowi. Co by im z tego przyszło?
— Więc jak pan wytłumaczy te skamieliny?
— Widzisz, o to właśnie chodzi, że wcale. — Wykładowca run współczesnych uśmiechnął się tryumfalnie. — Na dłuższą metę oszczędza to sporo wysiłku. A jak trzymają się kiełbaski bez skórek, panie Stibbons?
— Co? Zaraz… skąd niby mam wiedzieć?
— Doprawdy? Tego pan nie wie, ale uważa się pan za kogoś w pełni wykwalifikowanego, by wiedzieć, jak jest poskładany cały wszechświat? Poza tym wcale nie trzeba tłumaczyć skamielin. One zwyczajnie są. Po co zmieniać każdą sprawę w wielką tajemnicę? Jeśli bez przerwy będzie pan zadawał pytania, w końcu niczego pan nie zrobi.
— No a po co w ogóle istniejemy? — spytał Myślak.
— Znowu pan zaczyna — mruknął wykładowca run współczesnych.
— Tu piszą, że jest morzem opasan — oznajmił pierwszy prymus.
Spojrzał w ich wytrzeszczone oczy.
— Ten kontynent, IksIksIksIks — dodał, wskazując otwartą stronicę. — Piszą: „Niewiele o nim wiadomo prócz tego, że jest morzem opasan”.
— Miło, że ktoś jednak pamięta, po co tu przyszliśmy — pochwalił Ridcully. — Wy dwaj, zajmijcie się może jakimiś badaniami. Do rzeczy, pierwszy prymusie. Morzem opasan, tak?
— Najwyraźniej.
— No tak… To rozsądne, trzeba przyznać. Coś jeszcze?
— Kiedyś znałem jedną Pasan — wtrącił kwestor.
Przeżyta w bibliotece groza posłała jego kapryśne zdrowe zmysły długim zjazdem w dół, ponownie w krainę spokojnych różowych obłoczków.
— Nie… Nie za wiele. — Pierwszy prymus przerzucał kartki. — Sir Roderick Purdeigh wiele lat poświęcił na poszukiwania rzekomego kontynentu i z wielkim naciskiem podkreślał, że on nie istnieje.
— Wesoła była dziewucha. Pasanna Plusher, tak się chyba nazywała. Buzię miała jak cegła.
— Tak, ale on kiedyś zgubił się we własnej sypialni — przypomniał dziekan, kartkując inną książkę. — Znaleźli go w szafie.
— Ciekawe, czy to ta sama Pasan — zastanawiał się kwestor.
— Możliwe, kwestorze — zgodził się Ridcully. Skinął na pozostałych magów. — Nie pozwalajcie mu jeść cukru ani owoców.
Przez chwilę słychać było tylko pluskanie wody za drzwiami, szelest przewracanych kartek i fałszywe nucenie kwestora.
— Według tej notatki w „Żywotach bardzo nudnych osób” Wasporta — odezwał się pierwszy prymus, z wysiłkiem odczytując drobny druk — spotkał starego rybaka, który twierdził, że w tej krainie zimą z drzew odpada kora, ale liście pozostają.
— Tak, ale zawsze się wymyśla takie rzeczy — odparł Ridcully. — Inaczej byłoby nudno. Kto zechce wracać do domu i opowiadać tylko, że przez dwa lata był rozbitkiem i jadł małże? Trzeba, dołożyć jakieś durne historie o ludziach, którzy biegają na jednej wielkiej stopie, o Krainie Wielkich Puddingów i takie tam bzdurne bajeczki.
— Coś takiego! — zawołał wykładowca run współczesnych, zatopiony w lekturze przy drugim końcu stołu. — Tu piszą, że ludzie na wyspie Slakki wcale nie noszą ubrań, a wszystkie kobiety są niedoścignionej urody!
— To brzmi okropnie — ocenił z godnością kierownik studiów nieokreślonych.
— Jest kilka rycin.
— Jestem pewien, że żaden z nas nie chce tego oglądać — rzeki Ridcully. Spojrzał na resztę magów i powtórzył głośniej: — Powiedziałem, że jestem pewien, że żaden z nas nie chce tego oglądać! Dziekanie! Proszę natychmiast wrócić i podnieść krzesło!
— Wspominają o IksIksIksIks w „Wężach wszystkich narodów” Wrenchera — poinformował kierownik studiów nieokreślonych. — Jest tu napisane, że na kontynencie żyje bardzo niewiele jadowitych węży… O, jest też przypis. — Przesunął palec w dół stronicy. — Piszą: „Większość z nich została wybita przez pająki”. Dziwne, doprawdy…
— Och! — wtrącił wykładowca run współczesnych. — Piszą tu również: „Mieszkaniec Ziemi Purdeeya takoż egzystuye w Stanie Naturalnem” — zmagał się z wyblakłym pismem. — „Yednakoż Zdrowie dobre ma, Zachowanie Postawę słuszne zaprawdę yest ślaku chętnym Dzikusem…”.
— Pokażcie mi to — przerwał mu Ridcully. Książka została przekazana wzdłuż stołu. Nadrektor zmrużył oczy. — Tu jest napisane „ślakchetnym” — powiedział. — Szlachetnym dzikusem. To znaczy, że… zachowuje się jak dżentelmen, rozumiecie…
— Niby jak? Poluje na lisy, kłania się damom i nie płaci krawcowi?
— Nie wydaje mi się, żeby ten typ był dużo winien krawcowi. — Ridcully przyjrzał się dołączonej ilustracji. — No dobrze, chłopcy, sprawdźmy, co jeszcze da się znaleźć…
— On tam dość długo się kąpie, prawda? — zauważył po chwili dziekan. — Znaczy, ja też lubię się wyszorować nie gorzej od innych, ale tu mamy do czynienia z poważnym szlifowaniem.
— Brzmi to, jakby pluskał się w wodzie — stwierdził pierwszy prymus.
— Brzmi jak na plaży — oświadczył radośnie kwestor.
— Staraj się nadążać, kwestorze — upomniał go ze znużeniem Ridcully.
— Właściwie… — mruknął pierwszy prymus — skoro już o tym wspomniał, to rzeczywiście daje się wyróżnić pewna mewia składowa…
Ridcully wstał, podszedł do drzwi łazienki i wzniósł pięść, by zastukać.
— Jestem nadrektorem — burknął, opuszczając ją. — Mogę otwierać każde drzwi, na jakie mam ochotę.
Nacisnął klamkę.
— No właśnie — powiedział, kiedy drzwi się otworzyły. — Widzicie, panowie? Całkiem zwyczajna łazienka. Marmurowa wanna, mosiężne kurki, czepek kąpielowy, zabawna szczotka w kształcie kaczki… normalna łazienka. Nie jest to, podkreślam z całą stanowczością, żadna tropikalna plaża. Nawet w przybliżeniu nie przypomina tropikalnej plaży.
Wskazał za otwarte łazienkowe okno, gdzie niewielkie fale pluskały o otoczoną drzewami piaszczystą plażę pod jaskrawobłękitnym niebem. Łazienkowe firanki kołysały się w podmuchach ciepłej bryzy.
— To jest tropikalna plaża — stwierdził. — Widzicie? Żadnego podobieństwa.
Po zjedzeniu pożywnego posiłku, zawierającego całe mnóstwo ważnych witamin i minerałów, oraz niestety całkiem sporo smaku, człowiek z napisem „Maggus” na kapeluszu zabrał się do prac domowych — przynajmniej w takim zakresie, w jakim były możliwe pod nieobecność domu. Polegały one na obłupywaniu kamiennym toporkiem kawałka drewna. Zdawało się, że człowiek ten chce uzyskać bardzo krótką deskę, a szybkość pracy sugerowała, że robił to już wcześniej.
Kakadu usiadła nad nim na gałęzi drzewa, żeby popatrzeć. Zerkał na nią podejrzliwie.
Kiedy deska została najwyraźniej dostatecznie wygładzona, stanął na niej na jednej nodze i kołysząc się trochę, obrysował stopę kawałkiem zwęglonego drewna z ogniska. To samo zrobił z drugą stopą, po czym znów zaczął ociosywać drewno.
Obserwator w wodnej dziurze zrozumiał, że człowiek stara się zrobić dwie stopokształtne deseczki.
Rincewind wyjął z kieszeni kawałek liany. Znalazł pewne pnącze, które — po starannym obraniu z kory — wywoływało paskudną, plamistą wysypkę. Tak naprawdę szukał pnącza, które — po starannym obraniu z kory — będzie praktyczną linką; kilku jeszcze prób i kilku różnych wysypek trzeba było, nim odkrył, które to z nich.
Jeśli wywiercił w deseczce dziurkę i przecisnął przez nią pętlę z liany, w którą mógł wsunąć paluch, uzyskiwał rodzaj Ur-obuwia. Zmuszało do szurania nogami i kołysania się, niczym przodek człowieka, mimo to jednak dawało pewne nieoczekiwane korzyści. Po pierwsze, rytmiczne „pac — pac” podczas marszu sprawiało wrażenie, jakby szły dwie osoby — u dowolnego niebezpiecznego stworzenia, jakie mógłby napotkać, co według ostatnich doświadczeń Rincewinda oznaczało absolutnie każde stworzenie. Po drugie, chociaż zupełnie nie dało się w nich biegać i skakać, łatwo było z nich wyskoczyć, tak że był tylko dymiącym punktem na rozpalonym horyzoncie, gdy rozwścieczona gąsienica albo żuk ciągle wpatrywały się w jego buty i zastanawiały, gdzie jest ta druga osoba.
Uciekać musiał często. Co wieczór przygotowywał nową parę sandałów i codziennie zostawiał je gdzieś na pustyni.
Kiedy uznał, że są już gotowe, wyjął z kieszeni zwitek cienkiej kory. Umocowany do niej na kawałku liany wisiał bezcenny ogryzek ołówka. Postanowił prowadzić dziennik w nadziei, że może to w czymś pomóc. Spojrzał na ostatnie wpisy.
PRAWDOPODOBNIE WTOREK: upał, muchy. Obiad: miodowe mrówki. Zaatakowany przez miodowe mrówki. Spadłem do wodnej dziury.
ŚRODA, JEŚLI MAM SZCZĘŚCIE: upał, muchy. Obiad: albo buszowe rodzynki, albo odchody kangura. Ścigany przez łowców, nie wiem czemu. Wpadłem do wodnej dziury.
CZWARTEK (BYĆ MOŻE): upał, muchy. Obiad: jaszczurka z niebieskim językiem. Napadnięty przez jaszczurkę z niebieskim językiem. Ścigany przez innych łowców. Spadłem z urwiska, wylądowałem na drzewie. Obsiusiał mnie mały pluszowy miś mający kłopoty z pęcherzem; wylądowałem w wodnej dziurze.
PIĄTEK upał, muchy. Obiad: jakieś korzenie, które smakowały jak wymiociny. To zaoszczędziło sporo czasu.
SOBOTA: większy upał niż wczoraj, dodatkowe muchy. B. spragniony.
NIEDZIELA: upał. Majaczę z pragnienia i much. Nic tylko nic, jak okiem sięgnąć, z krzakami. Postanowiłem umrzeć, padłem, stoczyłem się z wydmy do wodnej dziury.
Dopisał, bardzo starannie i jak najmniejszymi literami:
NIEDZIELA: upał, muchy. Obiad: larwy ćmy.
Przyjrzał się zapisowi. Właściwie mówił wszystko.
Dlaczego tutejsi ludzie go nie lubili? Spotykał jakieś niewielkie plemię, wszyscy byli przyjaźni, dowiadywał się paru rzeczy, poznawał kilka imion, opanowywał słownictwo dostatecznie, żeby gawędzić o zwykłych, codziennych sprawach, na przykład o pogodzie — i nagle go odpędzali. A przecież wszyscy rozmawiają o pogodzie, prawda?
Rincewind zawsze z satysfakcją uważał się za rasistę. Buldogi, charty, spaniele — uciekał przed wszystkimi. Później, kiedy z pewnym zaskoczeniem dowiedział się, co to słowo naprawdę oznacza, nabrał całkowitej pewności, że rasistą nie jest. Dzielił wszystkich ludzi na takich, którzy próbują go zabić, i takich, którzy nie próbują. Nie pozostawiało to zbyt wiele miejsca na subtelne rozróżnienia, takie jak kolor skóry. Ale kiedy siadał sobie przy ognisku i próbował prostej rozmowy, ludzie bez żadnego powodu nagle strasznie się denerwowali i odpędzali go. A przecież trudno się spodziewać, że ktoś się rozzłości tylko dlatego, że człowiek powie coś w stylu „Niech mnie, kiedy ostatnio tutaj padało?”.
Rincewind westchnął, podniósł kij, pobił ciężko kawałek ziemi, położył się i zasnął.
Od czasu do czasu krzyczał niegłośno i wykonywał nogami takie ruchy, jakby biegł. Co dowodziło, że śni.
Wodna dziura zafalowała. Nie była wielka — zwykła kałuża ukryta głęboko w porośniętej buszem rozpadlinie między głazami. Ciecz, jaką zawierała, można nazwać wodą tylko dlatego, że nie istnieje geograficzne pojęcie zupnej dziury.
Mimo to zafalowała, jakby coś upadło w sam jej środek. Zmarszczki, jakie się pojawiły, były dziwne — nie zatrzymały się, kiedy dotarły do brzegu, ale sunęły dalej po ziemi, jak rozszerzające się kręgi przymglonego białego światła. Kiedy dotarły do Rincewinda, rozeszły się i popłynęły dookoła, tak że po chwili znalazł się wewnątrz koncentrycznych linii białych światełek podobnych do łańcuchów pereł.
Wodna dziura eksplodowała. Coś wspięło się w powietrze i pomknęło przez noc.
Zygzakowało między skałami, głazami i wodnymi dziurami. A gdyby oko obserwatora uniosło się wyżej, widziałoby, jak wędrująca smuga oświetla inne linie wiszące nad ziemią niby dym. Z góry mogłoby się wydawać, że cały ląd posiada system krwionośny albo nerwowy…
Tysiąc mil od śpiącego maga linia ponownie uderzyła w ziemię, wynurzyła się w jaskini i jak promień reflektora przesunęła po jej ścianach. Przez chwilę zawisła przed wielkim, spiczastym głazem, a potem, jakby podjąwszy decyzję, znów wystrzeliła w niebo.
Kontynent przetaczał się w dole, kiedy wracała. Światło trafiło w wodną dziurę bez pluśnięcia, ale znowu, trzy, może cztery zmarszczki rozeszły się po mętnej wodzie i piasku dookoła.
Nastała noc. Jednak pod ziemią rozlegało się dalekie dudnienie. Krzaki się trzęsły. Wśród drzew budziły się i odlatywały ptaki.
Po chwili na kamiennej płycie w pobliżu wodnej dziury mgliste białe linie zaczęły formować rysunek.
Rincewind zwrócił uwagę przynajmniej jeszcze jednego obserwatora poza tym czymś, co siedziało w wodnej dziurze.
Śmierć trzymał życiomierz Rincewinda na specjalnej półce w swoim gabinecie, w taki sam sposób, w jaki zoolog chce mieć na oku jakiś szczególnie interesujący okaz.
Życiomierze większości ludzi miały klasyczny kształt, który Śmierć uważał za właściwy i odpowiedni do funkcji. Wyglądały jak duże klepsydry, tyle że przesypujące się ziarnka piasku były rzeczywistymi sekundami czyjegoś życia.
Ta klepsydra wyglądała jako coś stworzonego przez dmuchacza szkła, który miał czkawkę w machinie czasu. Według ilości piasku, jaki zawierała — a Śmierć potrafił ocenić to całkiem dokładnie — Rincewind powinien umrzeć już dawno. Ale przez lata na szkle rozwinęły się dziwne skrzywienia, zakręty, wypustki i bywało, że piasek sypał się wstecz albo na ukos. Najwyraźniej w Rincewinda trafiło tyle magii, tak często był opornie przerzucany przez czas i przestrzeń — aż niemal zderzał się sam ze sobą, idącym z naprzeciwka — że dokładny koniec jego żywota był teraz równie trudny do znalezienia, jak początek lepkiej przezroczystej taśmy na rolce.
Śmierci nie była obca koncepcja wiecznego, wciąż odradzającego się herosa, bohatera o tysiącu twarzy. Powstrzymywał się od komentowania w tej kwestii. Często spotykał bohaterów, zwykle otoczonych przez ciała — to ważne — prawie wszystkich wrogów i mówiących: „Co się stało, u demona?”. Czy istniała jakaś możliwość, pozwalająca im potem wracać? Na ten temat nie chciał się wypowiadać.
Zastanawiał się jednak, jeśli taka istota rzeczywiście by istniała, czy nie byłaby w jakiś sposób równoważona wiecznym tchórzem. Bohaterem o tysiącu oddalających się pleców. Wiele kultur znało legendy o nieśmiertelnym herosie, który pewnego dnia znowu powstanie. Może więc równowaga w naturze wymagała kogoś, kto tego nie zrobi.
Niezależnie od ostatecznej prawdziwości tej teorii, pozostawało faktem, że w tej chwili Śmierć nie miał najmniejszego pojęcia, kiedy Rincewind umrze. A to bardzo niepokojące dla kogoś, kto dumny jest ze swojej punktualności.
Śmierć sunął przez aksamitną pustkę swego gabinetu, aż dotarł do modelu Świata Dysku, jeśli rzeczywiście był to model.
Bezokie oczodoły spojrzały w dół.
POKAŻ, powiedział.
Szlachetne metale i klejnoty się rozpłynęły, Śmierć zobaczył prądy oceaniczne, pustynie, puszcze, dryfujące chmury podobne do stad bawołów albinosów…
POKAŻ.
Punkt obserwacji zatoczył łuk i zanurkował w tę żywą mapę, a na bezmiarze wzburzonego morza rozrosła się czerwonawa plama. Przemknęły pradawne górskie łańcuchy, przepłynęły kamienne i piaskowe pustynie…
POKAŻ.
Śmierć patrzył na śpiącego Rincewinda, który od czasu do czasu poruszał gwałtownie nogami.
HM.
Poczuł, że coś wspina się po fałdach jego szaty, przystaje na chwilę na ramieniu i skacze. Mały szkielet gryzonia w czarnej szacie wylądował pośrodku obrazu i popiskując z podnieceniem, zaczął machać na niego malutką kosą.
Śmierć podniósł Śmierć Szczurów za kaptur i przysunął do siebie, żeby się lepiej przyjrzeć.
NIE, NIE ROBIMY TEGO W TEN SPOSÓB.
Śmierć Szczurów wyrywał się wściekle.
PIP?
BO TO WBREW REGUŁOM, wyjaśnił Śmierć. MUSIMY ZDAĆ SIĘ NA NATURĘ.
Raz jeszcze spojrzał na obraz, jakby wpadła mu do głowy pewna myśl. Opuścił Śmierć Szczurów na podłogę, zbliżył się do ściany i pociągnął za sznur. Gdzieś daleko zabrzmiał gong.
Po chwili wszedł starszy mężczyzna z tacą w ręku.
— Bardzo przepraszam, panie. Czyściłem wannę.
SŁUCHAM, ALBERCIE?
— Dlatego spóźniłem się z herbatą — wyjaśnił Albert.
TO BEZ ZNACZENIA. POWIEDZ MI, CO WIESZ O TYM MIEJSCU.
Śmierć stuknął palcem w czerwony kontynent. Jego kamerdyner przyjrzał się uważnie.
— Ach, tam… — mruknął. — Terror Incognita, tak je nazywaliśmy, kiedy jeszcze żyłem, panie. Osobiście nigdy tam nie byłem. To przez te prądy, panie. Wielu nieszczęsnych żeglarzy zostało rzuconych na ten ostatni brzeg, choć powinni być zmyci poza Krawędź. Pewnie tego pożałowali. Suchy jak u posągu… bardzo suchy, panie. I gorętszy niż u demona… bardzo gorący, panie. Ale przecież na pewno tam byłeś?
OCZYWIŚCIE. TYLE ŻE WIESZ, JAK TO JEST, KIEDY PODRÓŻUJE SIĘ SŁUŻBOWO I NIE MA CZASU ROZEJRZEĆ SIĘ PO OKOLICY.
Śmierć wskazał wielką spiralę chmur — wirowała powoli nad kontynentem, jak szakal czujnie okrąża konającego lwa, który wygląda na zdechłego, ale może być jeszcze zdolny do ostatniego kłapnięcia.
BARDZO DZIWNE, ocenił. STAŁY ANTYCYKLON, A WEWNĄTRZ NIEGO ROZLEGŁY I SPOKOJNY LĄD, KTÓRY NIGDY NIE OGLĄDA BURZY I NIGDY NIE SPADA TAM NAWET KROPLA DESZCZU.
— Czyli dobre miejsce na wakacje.
CHODŹ ZE MNĄ.
Obaj przeszli do wielkiej biblioteki Śmierci; Śmierć Szczurów dreptał za nimi.
Były tu chmury — w górze, pod sufitem.
Śmierć wyciągnął rękę.
CHCĘ KSIĄŻKĘ O NIEBEZPIECZNYCH STWORZENIACH CZTERIKSÓW…
Albert zerknął w górę i zanurkował, szukając osłony. Skończyło się na lekkich potłuczeniach, ponieważ miał dość rozsądku, by zwinąć się w kłębek.
Po chwili Śmierć się odezwał nieco przytłumionym głosem.
ALBERCIE, BĘDĘ NIEZMIERNIE WDZIĘCZNY, JEŚLI MI TUTAJ POMOŻESZ.
Albert wstał z trudem i szarpnął za wielkie tomy. W końcu udało mu się przesunąć je tak, że jego pan wydostał się na wolność.
Śmierć wybrał pierwszą z brzegu księgę i spojrzał na tytuł.
NIEBEZPIECZNE SSAKI, GADY, PŁAZY, PTAKI, RYBY, MEDUZY, OWADY, PAJĄKI, SKORUPIAKI, TRAWY, DRZEWA, MCHY I POROSTY TERRORU INCOGNITA, przeczytał. Jego spojrzenie przesunęło się wzdłuż grzbietu. TOM 29C, dodał. O, CZĘŚĆ TRZECIA, JAK WIDZĘ.
Popatrzył na słuchające półki.
MOŻE BYŁOBY ŁATWIEJ, GDYBYM POPROSIŁ O LISTĘ NIESZKODLIWYCH STWORZEŃ WSPOMNIANEGO KONTYNENTU?
Czekali.
WYDAJE SIĘ, ŻE…
Albert wskazał coś białego spływającego leniwie w powietrzu. Po chwili Śmierć wyciągnął rękę i chwycił pojedynczą kartkę papieru.
Przeczytał ją starannie, po czym odwrócił na chwilę, by sprawdzić, czy może coś jest napisane po drugiej stronie.
— Mogę? — spytał Albert.
Śmierć podał mu papier.
— „Niektóre owce” — przeczytał głośno Albert. — No tak. Może tydzień nad morzem będzie jednak lepszy.
CO ZA INTRYGUJĄCE MIEJSCE, stwierdził Śmierć. OSIODŁAJ KONIA, ALBERCIE. MAM PEWNOŚĆ, ŻE BĘDĘ POTRZEBNY.
PIP, wtrącił Śmierć Szczurów.
SŁUCHAM?
— Powiedział „Nie ma zmartwienia”, panie — wyjaśnił Albert.
NIE MAM POJĘCIA DLACZEGO.
Nad miastem przetoczyły się cztery potężne pąki ciszy, kiedy Stary Tom z wielką emfazą nie wybił kolejnej godziny.
Kilka służących popychało korytarzem wózek. Nadrektor się poddał. Wczesne śniadanie było w drodze.
Ridcully opuścił taśmę mierniczą.
— Spróbujmy jeszcze raz, dobrze? — zaproponował.
Wyszedł przez okno i podniósł z piasku muszlę. Była nagrzana słońcem. Potem podciągnął się na parapet, przecisnął z powrotem do łazienki i podszedł do drzwi obok okna.
Prowadziły do wilgotnego, porośniętego mchem szybu świetlnego, który wpuszczał na te smętne poziomy nieco zużytego i brudnego dziennego światła. Nawet śnieg zdołał tylko lekko przyprószyć tak głęboko położone mury.
Okno po tej stronie połyskiwało w padającym od drzwi blasku niby kałuża bardzo czarnego oleju.
— Dobrze, dziekanie! — zawołał. — Proszę wysunąć laskę. A teraz nią pomachać.
Magowie patrzyli na falującą delikatnie powierzchnię. Powinno z niej teraz sterczeć kilka stóp solidnego drewna.
— No, no, no… — stwierdził nadrektor, cofając się z zimnego powietrza do wewnątrz. — Wiecie, nigdy tak naprawdę żadnej nie widziałem.
— Ktoś pamięta buty nadrektora Bewdleya? — spytał pierwszy prymus, częstując się zimną baraniną z wózka. — Zrobił błąd i pozwolił, żeby jedna z takich otworzyła się w jego lewym bucie. Nie można chodzić ze stopą w innym wymiarze.
— No nie… — mruknął Ridcully. Wpatrywał się w tropikalny pejzaż i w zadumie pukał się muszlą w brodę.
— Nie widać, w co człowiek może wdepnąć, to przede wszystkim — dodał pierwszy prymus.
— Jedna otworzyła się kiedyś w piwnicy, sama z siebie — powiedział dziekan. — Po prostu okrągła czarna dziura. Wszystko, co się tam wrzuciło, znikało. W końcu stary nadrektor Weatherwax kazał zbudować nad nią wygódkę.
— Bardzo rozsądny pomysł — przyznał Ridcully, wciąż zamyślony.
— Też tak sądziliśmy, dopóki nie znaleźliśmy drugiej, która się otworzyła na strychu. Okazało się, że to drugi koniec tej samej dziury. Nie muszę chyba dokładnie opisywać skutków.
— Nigdy o nich nie słyszałem! — zawołał Myślak Stibbons. — Dają niewiarygodne możliwości!
— Każdy tak mówi, kiedy pierwszy raz się o nich dowie — odparł pierwszy prymus. — Ale kiedy będziesz już magiem tak długo jak ja, drogi chłopcze, przekonasz się, że kiedy tylko odkryjesz coś, co daje niewiarygodne możliwości poprawy stanu człowieczeństwa, lepiej zatrzasnąć nad tym wieko i udawać, że nic się nie stało.
— Ale gdyby udało się otworzyć jedną nad drugą, można by wrzucić coś do dolnej dziury, to coś by wypadło z górnej i poleciało znów do dolnej… Osiągnęłoby prędkość meteorów, a energia, jaką by wygenerowało, byłaby…
— Mniej więcej to właśnie działo się między strychem a piwnicą — stwierdził dziekan, sięgając po zimne udko kurczęcia. — Dzięki bogom za opór powietrza, tyle tylko powiem.
Myślak ostrożnie wysunął dłoń za okno i poczuł ciepło słońca.
— I nikt ich nigdy nie badał? — zapytał.
Pierwszy prymus wzruszył ramionami.
— Co tu badać? Przecież to tylko dziury. Dużo magii zbiera się w jednym miejscu, a potem tak jakby przetapia się przez świat, jak gorąca stalowa kulka przez smalec. Kiedy trafi na krawędź czegoś, tak jakby to wypełnia.
— Punkty naprężeń kontinuinuinuum czasoprzestrzennego… — stwierdził Myślak. — Muszą mieć setki zastosowań…
— No pewnie. Nic dziwnego, że profesor nadzwyczajny jest zawsze taki opalony — powiedział dziekan. — Uważam, że oszukuje. Geografia powinna być trudno dostępna. Nie powino się jej znajdować za własnym oknem, to chciałem powiedzieć. Nie należy do niej trafiać, zwyczajnie wymykając się z uniwersytetu.
— No, właściwie on wcale się nie wymykał. Tylko trochę poszerzył swoją pracownię.
— Myślicie, że to przypadkiem jest IksIksIksIks? — zainteresował się dziekan. — Na pewno wygląda zagranicznie.
— No, niby jest morze — przyznał pierwszy prymus. — Ale czy powiedzielibyście, że ono opasuje?
— Nie, ono tylko… no wiecie… chlupie.
— Człowiek by się spodziewał, że morze, które coś opasuje, powinno wyglądać bardziej… wyzywająco — oświadczył wykładowca run współczesnych. — Wiecie… grzmiące fale i w ogóle. Stanowczo dając obcemu do zrozumienia, że opasuje te brzegi, więc niech lepiej uważa.
— Może byśmy przeszli tam bezpośrednio i zbadali sprawę — zaproponował Myślak.
— Coś strasznego nas spotka, jeśli spróbujemy — oznajmił złowieszczo pierwszy prymus.
— Kwestora nie spotkało — zauważył Ridcully.
Magowie stłoczyli się przy oknie. Przy brzegu stała jakaś postać w podwiniętej do kolan szacie. Kilka ptaków krążyło jej nad głową, a w tle kołysały się palmy.
— Niech mnie! Musiał się wymknąć, kiedy nie patrzyliśmy — odgadł pierwszy prymus.
— Kweestoooorzee! — huknął Ridcully.
Postać się nie obejrzała.
— Nie chciałbym, rozumiecie panowie, sprawiać kłopotów — wtrącił kierownik studiów nieokreślonych, spoglądając tęsknie na zalaną słońcem plażę. — Ale w mojej sypialni jest lodowato, a zeszłej nocy miałem szron na pierzynie. Nie widzę nic złego w szybkim spacerku w cieple.
— Jesteśmy tu, żeby pomóc bibliotekarzowi! — burknął Ridcully.
Z tomu zatytułowanego „Uuk” dobiegało ciche pochrapywanie.
— Właśnie o to mi chodzi. Biedak od razu lepiej się poczuje w tych drzewach, o tam.
— Chce pan powiedzieć, że wciśniemy go między gałęzie? — upewnił się nadrektor. — Wciąż jest „Historią Uuk”.
— Wiesz, o co mi chodzi, Mustrum. Dzień nad morzem lepiej na niego podziała niż… no, dzień nad morzem, jak to mówią. Chodźmy, bo już tu zamarzam.
— Oszalałeś? Tam mogą żyć straszliwe potwory! Spójrzcie na tego biedaka, który stoi w wodzie! Morze prawdopodobnie roi się od…
— Rekinów — dokończył pierwszy prymus.
— Właśnie — zgodził się Ridcully. — I…
— Barakud — ciągnął pierwszy prymus. — Marlinów. Ryb mieczy. Jak dla mnie, wygląda to na okolice Krawędzi. Rybacy twierdzą, że ryba tutaj może odgryźć człowiekowi rękę.
— Właśnie — rzekł Ridcully. — Właśnie…
Dała się słyszeć niewielka, ale znacząca zmiana tonu jego głosu. Wszyscy wiedzieli o wypchanych rybach wiszących u niego na ścianach. Nadrektor Ridcully zapolowałby na wszystko. Jedyny kogut, który piał jeszcze w promieniu stu sążni od uniwersytetu, chował się w tym celu pod wozem.
— I jeszcze ta dżungla… — Pierwszy prymus pociągnął nosem. — Wygląda mi na strasznie niebezpieczną. Może w niej żyć cokolwiek. Cokolwiek śmiertelnie groźnego, znaczy. Mogą tam być tygrysy i goryle, i słonie, i ananasy… Lepiej się nie zbliżać. Jestem z panem, nadrektorze. Lepiej tu zamarznąć, niż stanąć oko w oko z jakimś wściekłym ludojadem.
Oczy Ridcully’emu płonęły jasno. W zamyśleniu gładził brodę.
— Tygrysy, co? — Wyraz jego twarzy zmienił się nagle. — Ananasy?
— Śmiertelnie groźne — zapewnił stanowczo pierwszy prymus. — Jeden z nich dorwał moją ciotkę. Nie mogliśmy go z niej wyciągnąć. Mówiłem jej, że nie w ten sposób należy je zjadać, ale czy posłuchała?
Dziekan zerknął z ukosa na swego nadrektora. Było to spojrzenie człowieka, który także nie ma ochoty na kolejną noc w lodowatej sypialni, i który nagle odkrył, gdzie są odpowiednie dźwignie.
— Też za tym głosuję, Mustrum — zapewnił. — Nikt mnie nie zmusi, żebym przełaził przez dziurę w przestrzeni na jakąś ciepłą plażę nad morzem pełnym wielkich ryb i z dżunglą pełną myśliwskich trofeów. — Ziewnął jak marny pokerzysta. — Nie, ja tam wolę swoje zamarznięte łóżko. Nie wiem jak reszta. Nadrektorze?
— Myślę… — zaczął Ridcully.
— Tak?
— Mięczaki — ciągnął pierwszy prymus, kręcąc głową. — Wygląda mi to akurat jak odpowiednia plaża dla tych demonów. Możecie spytać mojego kuzyna. Tylko że najpierw trzeba znaleźć dobre medium. Nie powinna z nich wyciekać taka zielona maź, mówiłem. Nie powinny bulgotać. Ale czy posłuchał?
Nadrektor należał w tej chwili do tych, którzy też by nie posłuchali.
— Sądzicie, że warto zabrać tam bibliotekarza? — zapytał. — Wzmocni biedaka godzina czy dwie na słońcu?
— Ale powinniśmy być gotowi, żeby go bronić. Mam rację, nadrektorze? — rzucił niewinnie dziekan.
— No tak, nie pomyślałem o tym — przyznał Ridcully. — Hmm… Tak jest. To ważna uwaga. Lepiej niech przyniosą moją 500-funtową kuszę z przeciwpancernymi bełtami i domowy zestaw do wypychania zwierząt. I wszystkie dziesięć wędek. I wszystkie cztery skrzynki sprzętu. I te duże szalki.
— Rozsądna decyzja, nadrektorze — pochwalił dziekan. — Może zechce popływać, kiedy się lepiej poczuje.
— W takim razie — zdecydował Myślak — wezmę swój thaumodolit i notatki. To ważne, żeby sprawdzić, gdzie jesteśmy. Przecież to może być IksIksIksIks. Wygląda bardzo zagranicznie.
— Chyba pójdę po swoją prasę do jaszczurek i herbarium — oświadczył kierownik studiów nieokreślonych, który wreszcie osiągnął cel. — Założę się, że wiele można się dowiedzieć z tamtejszych roślin.
— Ja z pewnością spróbuję przestudiować tamtejsze prymitywne ludy w spódniczkach z trawy — dodał dziekan, a kosiarka do trawy wyzierała mu z oczu.
— A co z tobą, runisto? — zainteresował się Ridcully.
— Ja? Och, ja… — Wykładowca run współczesnych spoglądał nerwowo na kolegów, którzy gorączkowo kiwali do niego głowami. — No… to dobra okazja, żeby nadrobić lektury.
— Słusznie — pochwalił Ridcully. — Ponieważ nie, powtarzam: nie robimy tego dla przyjemności. Czy to jasne?
— A co z pierwszym prymusem? — spytał złośliwie dziekan.
— Ja? Przyjemność? Przecież tam mogą być nawet krewetki… — odparł żałośnie pierwszy prymus.
Ridcully zawahał się. Pozostali magowie wzruszali ramionami, kiedy na nich patrzył.
— Słuchaj, przyjacielu — powiedział w końcu. — Chyba zrozumiałem o tych mięczakach i tak jakby wyobraziłem sobie twoją babkę z ananasem…
— …ciotkę…
— …twoją ciotkę z ananasem, ale… Co takiego groźnego jest w krewetkach?
— Ha! Ciekawe, jak by się wam spodobało, gdyby cała ich skrzynia spadła z dźwigu prosto wam na głowę — zawołał pierwszy prymus. — Mojemu wujowi wcale, to pewne!
— Dobrze; myślę, że wiem, o co chodzi — rzekł Ridcully. — Ważne zalecenie dotyczące bezpieczeństwa. Należy unikać wszelkich skrzyń. Jasne? I nie ruszamy tam na żadne wakacje. Czy wszyscy mnie rozumieją?
— Absolutnie — odpowiedzieli chórem magowie.
Wszyscy go rozumieli.
Żeby mieć to już za sobą, Rincewind obudził się z krzykiem. Dopiero potem zobaczył człowieka, który mu się przyglądał. Człowiek siedział ze skrzyżowanymi nogami na tle świtu. Był czarny. Nie brązowy ani błękitnoczarny, ale czarny jak kosmos. To miejsce przypiekało ludzi.
Rincewind zastanowił się, czy nie sięgnąć po swój kij. A potem zastanowił się jeszcze raz. Czarny człowiek miał dwie dzidy wbite w ziemię przed sobą, a ludzie tutaj dobrze sobie radzili z dzidami, ponieważ jeśli ktoś nie potrafił skutecznie trafić czegoś, co porusza się szybko, musiał potem jeść to, co porusza się powoli. Człowiek trzymał także bumerang, i to nie z tych zabawkowych, które wracają. Ten należał do odmiany dużych, ciężkich, lekko zakrzywionych, które nie wracają, bo sterczą wbite w czyjąś klatkę piersiową. Można się naśmiewać z drewnianej broni, dopóki się nie zobaczy, jakie tu rośnie drewno.
Bumerang pomalowany był w kolorowe pasy, ale i tak robił odpowiednie wrażenie.
Rincewind starał się wyglądać na nieszkodliwego. Nie wymagało to szczególnie trudnej gry aktorskiej.
Obserwator przyglądał mu się w tej ssącej ciszy, którą zwyczajnie trzeba jakoś wypełnić. A Rincewind pochodził z kultury, w której, jeśli ktoś nie ma nic do powiedzenia, to coś mówi.
— Eee… — zaczął. — Ja… wielki człowiek… człowiek… ja… należeć… A co tam, u demona! — Zrezygnował i spojrzał na błękitne niebo. — Znowu się robi ładnie — zauważył.
Zdawało się, że obserwator westchnął. Wsunął bumerang za kawał zwierzęcej skóry, który służył mu jako pas i właściwie całą garderobę. Wstał, podniósł skórzany worek, zarzucił sobie na ramię, zabrał dzidy i nie oglądając się za siebie, odszedł za skałę.
Ktoś inny uznałby takie zachowanie za niegrzeczne, ale Rincewind zawsze z radością spoglądał na dowolnego ciężko uzbrojonego człowieka, który się oddala. Przetarł oczy i rozważył przerażające zadanie poskromienia śniadania.
— Chcesz coś do żarcia? — usłyszał głos, niemalże szept.
Rozejrzał się. Kawałek od siebie widział dziurę, z której została wykopana jego wczorajsza kolacja. Poza tym nie było nic aż po horyzont — nic prócz suchych krzaków i gorących czerwonych skał.
— Chyba wygrzebałem już całe — odpowiedział słabym głosem.
— Nie, koleś. Zdradzę ci sekret znajdowania wałówy w buszu. Zawsze jest się czym najeść, jak się wie, gdzie szukać, koleś.
— Jak to się dzieje, że mówisz w moim języku, tajemniczy głosie?
— Nie mówię. To ty nie słuchasz. Trzeba cię wyśpiewać na prawdziwego znajdywacza busz-wałówy, nie ma co.
— Pyszne larwy — mruknął Rincewind.
— Stój tam i się nie ruszaj.
Niewidzialny właściciel głosu zaczął śpiewać bardzo cicho przez niewidzialny nos.
Rincewind był w końcu magiem. Niezbyt dobrym, ale wyczulonym na magię. A pieśń robiła dziwne rzeczy.
Włoski na grzbietach dłoni próbowały przeczołgać się w górę ramion, spocił się na karku, puknęło mu w uszach, a cały krajobraz bardzo powoli zawirował wokół.
Spojrzał w dół. Były tam jego stopy. Prawie na pewno jego. Stały na czerwonej ziemi i wcale się nie poruszały — wszystko inne poruszało się dookoła. Nie miał zawrotów głowy, ale — na oko sądząc — krajobraz miał.
Monotonny śpiew ucichł. Było jeszcze coś niby echo, rozbrzmiewające mu w głowie, jak gdyby słowa były jedynie cieniem czegoś ważniejszego…
Rincewind na chwilę zamknął oczy, po czym znów je otworzył.
— Eee… ładne — powiedział. — Wpada w ucho.
Nie widział śpiewającego, więc mówił z ostrożną uprzejmością, jaką rezerwuje się dla kogoś uzbrojonego, kto prawdopodobnie stoi za plecami.
Odwrócił się.
— Przypuszczam, że… no… musiałeś gdzieś sobie pójść, prawda? — rzucił w pustkę. — Hm… Hej tam!
Nawet owady ucichły.
— Eee… Nie zauważyłeś gdzieś skrzyni chodzącej na nóżkach? Przypadkiem?
Próbował zobaczyć, czy ktoś chowa się za krzakiem.
— To nie takie ważne, tyle że miała w środku moją czystą bieliznę. Bezgraniczna cisza wygłosiła elokwentne podsumowanie poglądów wszechświata na czystą bieliznę.
— Czyli, no… Teraz będę wiedział, jak znaleźć jedzenie w buszu, tak? — spróbował.
Przyjrzał się najbliższym drzewom. Nie wyglądały na bardziej obwieszone owocami niż poprzednio. Wzruszył ramionami.
— Co za dziwaczna osoba…
Podszedł ostrożnie do płaskiego kamienia i — unosząc kij na wypadek stawiania oporu przez coś pod spodem — podniósł go.
Pod kamieniem leżała kanapka z kurczakiem.
Smakowała właściwie jak kurczak z bułką.
Kawałek dalej, za skałami w pobliżu wodnej dziury, rysunek wtopił się w kamień.
To całkiem inna pustynia, gdzie indziej. Nieważne, gdzie człowiek by się znalazł, to miejsce zawsze będzie gdzie indziej. Jest jednym z tych dalszych niż dowolna podróż, ale może tak bliskich jak druga strona lustra albo jeden oddech dalej. Nie było tu słońca na niebie, chyba że całe niebo było słońcem — jarzyło się żółto. Pustynię pod nogami nadal pokrywał czerwony piasek, ale tak gorący, że parzył.
Na skale pojawił się prymitywny rysunek człowieka. Stopniowo, warstwa po warstwie, stawał się coraz bardziej złożony, jak gdyby niewidoczna ręka próbowała dorysować kości, organy, układ nerwowy i duszę.
Po chwili człowiek zszedł na piasek i odłożył sakwę, która tutaj wydawała się o wiele cięższa. Przeciągnął się i splótł palce, aż trzasnęły stawy.
Tutaj przynajmniej mógł normalnie mówić. Tam, w świecie cieni, nie ośmielał się unosić głosu w obawie, że mógłby unieść również góry.
Wymówił słowo, które po drugiej stronie kamienia wstrząsnęłoby drzewami i stworzyło łąki. Oznaczało — w prawdziwym języku rzeczy, którym mówił starzec — coś w rodzaju Kanciarza Trickera. Podobna do niego istota pojawia się w licznych systemach wierzeń, choć to niepoważne określenie może zmylić. Trickerzy mają wielkie poczucie humoru — takie, które dla śmiechu układa minę pod poduszką fotela.
Czarno-biały ptak pojawił się nagle i usiadł mu na głowie.
— Wiesz, co robić — powiedział starzec.
— On? To ma być bohater? — zdziwił się ptak. — Obserwowałem go. Nie jest nawet odważny. Tyle że znalazł się we właściwym miejscu o właściwym czasie.
Starzec dał do zrozumienia, że może to właśnie jest definicja bohatera.
— No dobra, ale dlaczego nie pójdziesz tam i sam tego nie załatwisz? — spytał ptak.
— Trzeba mieć bohaterów — oświadczył starzec.
— I przypuszczam, że będę musiał pomóc. — Ptak prychnął, co jest dość trudne przez dziób.
— Tak. Ruszaj.
Ptak wzruszył ramionami, co jest łatwe, jeśli się ma skrzydła. Sfrunął z głowy starca i nie wylądował na kamieniu, ale wleciał w niego. Na powierzchni pojawił się rysunek ptaka, po chwili się rozpłynął.
Stwórcy nie są bogami. Tworzą miejsca, co jest dość trudne. To ludzie tworzą bogów, co wiele wyjaśnia.
Starzec usiadł i czekał.
Mag postawiony wobec koncepcji kostiumu kąpielowego staje się nerwowy. Dlaczego to musi być takie skąpe? — zapyta. Gdzie się zmieszczą złote hafty? Jak można nosić dowolny kostium bez co najmniej czterdziestu wygodnych kieszeni? I symboli okultystycznych wyszytych cekinami? Wydaje się, że całkiem nie ma na nie miejsca. No i gdzie, jeśli już o tym mowa, są klapy?
Jest również kwestia areału. To niezwykle istotne, by jak największa powierzchnia maga była zakryta, aby nie przerażać osób nieśmiałych i koni. Istnieją może mocno zbudowani magowie o miedzianej skórze i mięśniach twardych jak deska, ale nie po sześćdziesięciu latach obiadów na NU. Dają one starszym magom to, o czym sądzą, że nazywa się gravitas, ale ściślej nazywane jest grawitacją.
Poza tym trzeba ciężkiego sprzętu, żeby rozdzielić maga i jego kapelusz.
Kierownik studiów nieokreślonych spojrzał z ukosa na dziekana. Obaj mieli na sobie różne elementy odzieży, w których dominowały czerwone i białe pasy.
— Ostatni w wodzie będzie tym, który został całkiem sam na plaży! — krzyknął[8].
Kawałek dalej, na wystającej skale, z falami obmywającymi mu stopy, Mustrum Ridcully zapalił fajkę i zarzucił wędkę; na końcu linki umocował tak przerażający zestaw spławików i ciężarków, że każda ryba, która nie złapała się na haczyk, mogła zostać skutecznie ogłuszona.
Zmiana scenerii wydawała się dobrze działać na bibliotekarza. Po kilku minutach leżenia na słońcu kichnięciem przywrócił sobie zwykłą postać i teraz siedział na piasku otulony kocem, z liściem paproci na głowie.
Dzień był rzeczywiście śliczny, ciepły, morze szumiało pięknie, a wiatr szeleścił wśród drzew. Bibliotekarz wiedział, że powinien czuć się lepiej, ale czuł się wybitnie nieswojo.
Rozejrzał się. Wykładowca run współczesnych zasnął, osłaniając sobie oczy książką. Książka nosiła oryginalnie tytuł „Zasady propagacji thaumicznej”, ale z powodu oddziaływania słonecznego światła i pewnych szczególnych wibracji ziarenek piasku na plaży tekst na okładce brzmiał teraz „Spisek Omega”[9].
Nieopodal tkwiło okno. Po prostu wisiało w powietrzu — zwykły prostokąt prowadzący do ciemnego pomieszczenia. Nadrektor nie ufał haczykowi i podparł skrzydło kawałkiem drewna. Przypięta do niego kartka z ostrzeżeniem dowodziła, że starannie przemyślano sformułowania tekstu: „Nie wyjmować tego patyka. Nawet żeby sprawdzić, co się stanie. TO WAŻNE!”.
Za plażą zaczynał się las. Porastał teren wznoszący się lekko aż do zboczy niewielkiej, ale bardzo spiczastej góry. Z pewnością nie była dostatecznie wysoka, by mieć śnieg na szczycie.
Niektóre z drzew rosnących wzdłuż plaży wyglądały dziwnie znajomo i przypominały bibliotekarzowi dom. Co było dziwne, ponieważ urodził się przy alei Księżycowego Stawu w Ankh-Morpork, obok rymarza. Ale budziły wspomnienie domu, który miał we krwi. Czuł pragnienie, by się na nie wspinać…
Tylko że coś z tymi drzewami było nie w porządku.
Przyjrzał się pięknym muszlom na piasku. Z nimi też coś było nie w porządku. Dręcząco, niepokojąco nie tak.
Kilka ptaków krążyło mu nad głową. Też były nie takie. Owszem, miały właściwe kształty, o ile mógł to ocenić, i chyba wydawały właściwe dźwięki. Ale mimo to coś się w nich nie zgadzało.
Och, jej…
Usiłował powstrzymać kichnięcie, gdy nabierało nosowego pędu, ale to niemożliwe dla kogoś, kto chce dalej kroczyć przez życie z całymi bębenkami w uszach.
Dało się słyszeć parsknięcie, potem brzęk i bibliotekarz zmienił się w coś odpowiedniego na plażę.
Często się mówi o terenach pustynnych, że w rzeczywistości jest tam sporo pożywienia, jeśli tylko wie się, gdzie szukać. Rincewind myślał o tym, kiedy wyciągał z nory talerz biszkoptów w czekoladzie. Były posypane wiórkami kokosowymi.
Ostrożnie obrócił talerz w ręku.
Cóż, trudno się z tym spierać. Znajdował jedzenie na pustyni. Ba, znajdował nawet desery.
Może w grę wchodził tu jakiś szczególny talent, jak dotąd nieodkryty przez ludzi, którzy przez ostatnie miesiące niekiedy dzielili się z nim jedzeniem. Nie jadali takich rzeczy. Ucierali ziarna, wykopywali chude bulwy i zjadali stworzenia mające więcej oczu, niż znalazła Straż Miejska po tej historii z Medleyem, Medycznym Kleptomanem.
Czyli coś mu się udawało. Gdzieś tam, w tej rozżarzonej do czerwoności dziczy, coś chciało, żeby Rincewind przeżył. To była niepokojąca myśl. Nikt jeszcze nigdy nie chciał zachować go przy życiu dla czegoś miłego.
Oto jak wyglądał Rincewind po kilku miesiącach: jego magowska szata była teraz całkiem krótka. Kawałki z niej zostały wydarte, użyte jako sznurki albo — po jakichś szczególnie opornych hors d’oeuvres — jako bandaże. Odsłaniała kolana, magowe kolana nie zbliżają się nawet do standardów mistrzowskich. Wyglądają raczej guzowato.
Zachował jednak kapelusz. Uplótł mu nowe, szerokie rondo, a raz czy dwa załatał go fragmentami szaty. Większość cekinów zastąpił kawałkami muszli przyszytymi trawą, ale to wciąż był jego kapelusz, ten sam stary kapelusz. Mag bez kapelusza jest tylko smętnym osobnikiem o podejrzanym guście w doborze ubrań. Jest nikim.
Choć jednak ten konkretny mag miał kapelusz, nie miał dostatecznie bystrych oczu, by zobaczyć, że na czerwonym głazie, na wpół schowanym w scrubie, pojawia się rysunek.
Początkowo przedstawiał ptaka. Potem, ani przez chwilę nie będąc czym innym niż plamami ochry i węgla drzewnego widocznymi na tym kamieniu od lat, zaczął zmieniać kształt…
Rincewind ruszył w stronę dalekich gór. Były widoczne już od kilku dni. Nie miał najmniejszego pojęcia, czy są rozsądnym celem marszu, ale przynajmniej były jakimś.
Ziemia zadygotała mu pod stopami. Od pewnego czasu zachowywała się tak raz czy dwa razy dziennie. To też było dziwne, bo okolica nie wyglądała na krainę wulkaniczną. Była to raczej kraina, w której człowiek — jeśli przez paręset lat obserwował wysokie urwisko — mógł zobaczyć, jak odpada od niego kawałek skały, a potem opowiadać o tym przez wieki. Wszystko tu wskazywało, że teren już dawno porzucił te bardziej energetyczne ćwiczenia geologiczne, stał się regionem miłym i spokojnym, w którym, w innych okolicznościach, człowiek mógłby się czuć jak w domu.
Po dłuższej chwili Rincewind zauważył, że ze szczytu niewielkiego głazu przygląda mu się kangur. Widział już takie zwierzaki skaczące gdzieś wśród buszu. Zwykle nie kręciły się w pobliżu ludzi.
Ale ten go śledził. Były chyba wegetarianami, prawda? Na szczęście Rincewind nie miał na sobie nic zielonego.
W końcu kangur wyskoczył z krzaków i wylądował tuż przed Rincewindem. Przygładził łapą ucho i spojrzał na maga znacząco. Drugą łapą przygładził drugie ucho i zmarszczył nos.
— Tak, dobrze, doskonale — zapewnił go Rincewind, zaczął się wycofywać, ale zaraz stanął w miejscu. W końcu to przecież tylko wielki, no… królik, tyle że z długim ogonem i stopami, jakie zwykle kojarzą się z workowatymi spodniami i czerwonymi nosami.
— Nie boję się ciebie — oznajmił. — Dlaczego miałbym się bać?
— No wiesz — odpowiedział kangur. — Mógłbym wykopać ci żołądek przez szyję.
— Ach… umiesz mówić?
— Bystry jesteś — pochwalił go kangur. I znowu potarł ucho.
— Coś nie tak? — spytał Rincewind.
— Nie, to język kangurów. Wypróbowuję go.
— Niby jak? Jedno drapnięcie na „tak”, a jedno na „nie”? Coś takiego?
Kangur podrapał się w ucho, po czym się opanował.
— Tak — powiedział.
Zmarszczył nos.
— A to marszczenie? — zainteresował się Rincewind.
— Och, to znaczy: „Chodźcie szybko, ktoś wpadł do głębokiej dziury”.
— Często się tego używa?
— Zdziwiłbyś się.
— Hm… A jak będzie po kangurzemu: „Jesteś potrzebny do wykonania misji najwyższej wagi”? — zapytał chytrze Rincewind tonem całkowitej niewinności.
— A wiesz, zabawne, że o to pytasz…
Sandały prawie nie drgnęły. Rincewind wyskoczył z nich jak z bloków startowych, a zanim wylądował, już w powietrzu przebierał nogami do biegu.
Po chwili kangur pojawił się obok i dotrzymywał mu kroku długimi, swobodnymi skokami.
— Dlaczego uciekasz, nie słuchając nawet, co mam do powiedzenia?
— Mam długie doświadczenie w byciu mną — wysapał Rincewind. — Wiem, co się stanie. Zostanę wciągnięty w sprawy, które nie powinny mnie obchodzić. A ty jesteś tylko halucynacją wywołaną tłustym jedzeniem na pusty żołądek, więc nawet nie próbuj mnie zatrzymywać!
— Zatrzymywać cię? — zdziwił się kangur. — Kiedy biegniesz we właściwym kierunku?
Rincewind usiłował zwolnić, ale jego metoda biegu bardzo efektywnie opierała się na przekonaniu, że zatrzymanie jest ostatnią rzeczą, jaką by zrobił. Wciąż machając nogami, wybiegł w powietrze i runął w pustkę.
Kangur popatrzył w dół i z niejaką satysfakcją zmarszczył nos.
— Nadrektorze!
Ridcully obudził się i usiadł. Wykładowca run współczesnych biegł ku niemu zdyszany.
— Kwestor i ja poszliśmy na spacer wzdłuż plaży — powiedział. — I niech pan zgadnie, dokąd trafiliśmy.
— Na Żartowną w Quirmie — burknął kwaśnym tonem Ridcully, strzepując z brody ciekawskiego chrząszcza. — Na ten kawałek obok herbaciarni, gdzie rosną drzewa.
— To zadziwiające, nadrektorze. Bo w rzeczywistości, wie pan, wcale nie tam. Wróciliśmy tutaj. Jesteśmy na malutkiej wysepce. Odpoczywał pan?
— Zamyśliłem się na chwilę — wyjaśnił Ridcully. — Panie Stibbons, ma pan już jakiś pomysł co do tego, gdzie się znajdujemy?
Myślak uniósł głowę znad notatnika.
— Nie zdołam dokładnie tego ustalić przed zachodem słońca, nadrektorze. Ale sądzę, że jesteśmy bardzo blisko Krawędzi.
— I chyba znaleźliśmy miejsce, gdzie biwakował profesor okrutnej i niezwykłej geografii — ciągnął wykładowca run współczesnych. Sięgnął do głębokiej kieszeni. — Jest tam obóz i palenisko, bambusowe meble, skarpety wiszą na sznurze. I było to.
Wyjął pozostałości niedużego notesu, jakiego standardowo używano na NU. Ridcully nie pozwalał nikomu pobrać nowego, dopóki nie zapisał wszystkich kartek w starym. Po obu stronach.
— Leżał tam sobie. Obawiam się, że mrówki się do niego dobrały.
Ridcully otworzył notes i spojrzał na pierwszą stronę.
— „Pewne interesujące obserwacje dotyczące Mono Wyspy” — przeczytał. — „To wyjątkowe miejsce”.
Przejrzał pozostałe kartki.
— Tylko lista roślin i ryb — stwierdził. — Jak dla mnie, nie ma w niej nic niezwykłego, ale też nie jestem specjalistą od geografii. Dlaczego nazywa ją Mono Wyspą?
— To znaczy Jedna Wyspa — oświadczył Myślak.
— Właśnie mi pan wytłumaczył, że to jedna wyspa. Ale tam widać kilka innych. Podejrzewam ostry brak wyobraźni. — Ridcully wcisnął notes do kieszeni szaty. — Mniejsza z tym. Nie ma śladu jego samego?
— To dziwne, ale nie.
— Pewnie chciał popływać i pożarł go ananas — stwierdził Ridcully. — Jak się czuje bibliotekarz, panie Stibbons? Ma wygodne miejsce?
— Powinien pan wiedzieć, nadrektorze — odparł Myślak. — Siedzi pan na nim od trzech kwadransów.
Ridcully spojrzał zdziwiony na swój leżak. Był pokryty rudym futrem.
— To jest…?
— Tak, proszę pana.
— Myślałem, że może nasz geograf przyniósł to ze sobą…
— Nie z… no, z czarnymi paznokciami, nadrektorze.
Ridcully przyjrzał się uważniej.
— Powinienem wstać? Jak pan myśli?
— No, to w końcu leżak, nadrektorze. Bycie czyimś siedzeniem to dla niego całkiem typowa działalność.
— Musimy znaleźć lekarstwo, Stibbons. To zbyt dziwaczne…
— Hej, panowie…
Coś się działo przed oknem. Centrum tego czegoś była wizja w różu, choć trzeba przyznać, że wizja z rodzaju kojarzonego raczej z halucynogenami o nieokreślonym działaniu.
W teorii nie ma sposobu, aby dama w pewnym wieku z godnością przeszła przez okno, jednak ta właśnie czegoś takiego próbowała. Właściwie to poruszała się z czymś więcej niż godnością, która jest darmowo dodawana do królów i biskupów — to, co demonstrowała, to raczej poczucie przyzwoitości, które wytwarzane jest metodami domowymi, z lanego żelaza. Było jednak oczywiste, że w pewnym momencie będzie musiała pokazać fragment kostki, a teraz utkwiła na parapecie w niewygodnej pozycji, starając się do tego nie dopuścić.
Pierwszy prymus odchrząknął. Gdyby nosił krawat, w tej chwili by go poprawił.
— Ach — odezwał się Ridcully. — Nieoceniona pani Whitlow. Niech ktoś jej pomoże, Stibbons.
— Ja pomogę — wtrącił pierwszy prymus odrobinę szybciej, niż zamierzał[10].
Uniwersytecka gospodyni obejrzała się, powiedziała coś do kogoś niewidocznego za oknem, po czym się odwróciła. Jej mina „krzyczenie na podwładne” dała się przez moment zobaczyć, nim zastąpił ją o wiele milszy wyraz „rozmowa z magami”.
Kierownik studiów nieokreślonych zirytował kiedyś pierwszego prymusa, mówiąc, że gospodyni ma twarz złożoną z samych podbródków. Rzeczywiście przejawiała pewną połyskliwość, kojarzącą się ze świecą, która zbyt długo stała w cieple. W całej pani Whitlow nie było niczego choćby zbliżonego do linii prostej — do chwili, kiedy odkryła, że coś nie zostało należycie odkurzone. Wtedy można by używać jej warg jako linijki.
Prawie całe grono profesorskie jej się bało. Dysponowała niezwykłymi mocami, które nie do końca potrafili zrozumieć — jak zdolność sprawiania, by łóżka były pościelone, a okna umyte. Mag, który potrafił wznieść skwierczącą od mocy różdżkę przeciwko straszliwym potworom z jakichś upiornych krain, był mimo to zdolny do złapania zmiotki do kurzu z niewłaściwego końca i wyrządzenia sobie nią poważnej krzywdy. Tymczasem na jedno skinienie pani Whitlow ubrania były prane, a skarpety cerowane[11]. Jeśli ktoś ją zdenerwował, wiosenne porządki w jego gabinecie zdarzały się częściej niż zwykle — a że dla maga jego pokój jest czymś tak osobistym jak kieszeń w spodniach, była to naprawdę straszliwa zemsta.
— Tak se pomyślałam, że panowie zechcą rankiem coś przegryźć — oświadczyła, kiedy magowie pomogli jej zejść na piasek. — Więc pozwoliłam se ściągnąć dziewczyny, żeby przygotowały zimną przekąskę. Zaraz pójdę i przyniesę.
Nadrektor poderwał się z leżaka.
— Doskonały pomysł, pani Whitlow.
— Eee… rankiem? — powtórzył pierwszy prymus. — Wygląda mi to raczej na wczesne popołudnie.
Jego ton jasno sugerował, że jeśli pani Whitlow życzy sobie, by był to ranek, on nie będzie protestował.
— Prędkość światła płynącego przez Dysk — stwierdził Myślak. — Jesteśmy blisko Krawędzi, to prawie pewne. Usiłuję sobie przypomnieć, jak się wyznacza godzinę, patrząc na słońce.
— Na razie bym się z tym wstrzymał — uznał pierwszy prymus, osłaniając oczy dłonią. — W tej chwili jest zbyt jasno, żeby zobaczyć cyfry.
Ridcully z satysfakcją pokiwał głową.
— Wszyscy chętnie coś zjemy — oświadczył. — Może coś odpowiedniego na plażę.
— Wieprzowina na zimno z musztardą — powiedział dziekan, budząc się z drzemki.
— A czy są może te paszteciki, no wie pani, te z jajkiem w środku? — zapytał wykładowca run współczesnych. — Chociaż zawsze uważałem, muszę zaznaczyć, że to dość okrutne wobec kurcząt…
Rozległ się cichy odgłos, bardzo podobny do tego, jaki wydaje człowiek w wieku mniej więcej siedmiu lat, kiedy wtyka sobie palec do buzi i wyciąga go szybko z puknięciem, które uważa za niewiarygodnie śmieszne. Myślak odwrócił głowę, bojąc się tego, co zobaczy…
Pani Whitlow z tacą sztućców w jednej ręce bezskutecznie dźgała powietrze trzymanym w drugiej patykiem.
— Tylko go wyjęłam, coby wszystko przeciągnąć — tłumaczyła. — A teraz nijak nie mogę znaleźć miejsca, gdzie ten głupi kijek powinien leżeć.
Tam, gdzie niedawno widniał ciemny prostokąt prowadzący do brudnej pracowni geografa, teraz były tylko kołyszące się palmy i zalany słońcem piasek. Ściśle rzecz ujmując, można by to uznać za poprawę pejzażu. Zależnie od punktu widzenia.
Rincewind wynurzył się na powierzchnię, chciwie wciągając powietrze. Wpadł do wodnej dziury. Znajdowała się w… no, wyglądało to, jakby kiedyś była tu grota, a teraz zawalił się strop. Dokładnie nad sobą widział wielki krąg błękitu.
Tu i tam pospadały kamienie, wiatr nawiał piasku, zapuściły korzenie rośliny. Chłodno, wilgotno i zielono… jak oaza ukryta przed słońcem i wiatrem.
Wyczołgał się z wody i rozejrzał, czekając, aż obcieknie. Między kamieniami rosły pnącza. Kilka drzew zdołało się zakorzenić w szczelinach. Był tu nawet kawałek plaży. Sądząc po plamach na skale, kiedyś woda sięgała o wiele wyżej.
A tam… Rincewind westchnął. Czy to nie typowe? Człowiek trafiał w jakiś piękny, cichy zakątek, całe mile od ludzkich osiedli, i zawsze znalazł się jakiś artysta graffiti, który wszystko zapaskudził. Całkiem jak wtedy, kiedy chował się w Górach Morporskich i odkrył w jednej z najgłębszych jaskiń, że jacyś wandale namalowali całe stada głupich bawołów i antylop. Rincewind był tak oburzony, że starł je wszystkie. W dodatku zostawili dookoła stosy starych kości i różnych śmieci. Niektórzy po prostu nie umieją się zachować.
Tutaj też pokryli całe ściany rysunkami w bieli, czerwieni i czerni. Znowu zwierzęta, jak zauważył. Nawet nie wyglądały szczególnie realistycznie.
Zatrzymał się, ociekając wodą, przed jednym z nich. Ktoś zapewne starał się namalować kangura — widać było uszy i ogon, i te klaunowskie stopy. Ale wyglądały nienormalnie, gdyż było tu tyle linii i kreskowań, że rysunek wydawał się… dziwny. Całkiem jakby artysta chciał nie tylko przedstawić kangura od zewnątrz, ale też pokazać jego wnętrze, a potem jeszcze tego kangura w zeszłym roku i dzisiaj, i za tydzień, a przy okazji także to, co sobie myśli. A wszystko to naraz, za pomocą odrobiny ochry i kawałka węgla drzewnego.
Rincewind miał wrażenie, że kangur porusza się w jego głowie.
Zamrugał, ale nadal czuł ból. Zdawało mu się, że oczy mają ochotę pójść sobie w dwie różne strony.
Ruszył szybkim krokiem dalej, nie zwracając uwagi na pozostałe rysunki. Rumowisko sięgało prawie do powierzchni, ale z drugiej strony otwierała się przestrzeń prowadząca w ciemność. Wyglądało na to, że wpadł do zawalonego tunelu.
— Przeszedłeś obok niego — powiedział kangur.
Rincewind obejrzał się. Zwierzak stał na skrawku plaży.
— Nie zauważyłem, kiedy tu wszedłeś — oświadczył. — A jak tu wszedłeś?
— Daj spokój. Muszę ci coś pokazać. Jeśli chcesz, możesz mnie nazywać Skoczek.
— Dlaczego?
— Jesteśmy kumplami, nie? Jestem tu, żeby ci pomagać.
— O rany…
— Sam nie dasz rady pokonać pustkowi, koleś. Myślisz, że jak udało ci się przeżyć do tej pory? Wściekle trudno jest w tych dniach znaleźć gdzieś wodę.
— Sam nie wiem. Ciągle tylko wpadam do… — Rincewind urwał.
— Właśnie — stwierdził kangur. — Trochę to dziwne, nie?
— Ja… myślałem, że zwyczajnie mam szczęście — odparł Rincewind. Zastanowił się nad tym, co właśnie powiedział. — Musiałem chyba stracić rozum.
Tu w dole nie było nawet much. Od czasu do czasu na powierzchni wody pojawiała się zmarszczka, co niepokoiło, gdyż najwyraźniej nie było niczego, co mogłoby ją wywołać. W górze słońce wypalało ziemię, a muchy roiły się jak… no, jak muchy.
— Dlaczego nie ma tu nikogo innego? — zapytał.
— Chodź, sam zobaczysz.
Rincewind uniósł ręce i cofnął się pospiesznie.
— Czy mówimy tu o zębach, żądłach i pazurach?
— Obejrzyj ten obrazek, koleś.
— Ten z kangurem?
— A który to, koleś?
Rincewind przyjrzał się ścianie. Rysunku kangura nie było tam, gdzie go pamiętał.
— Mógłbym przysiąc…
— To jest ten, który chcę ci pokazać. O tutaj.
Rincewind przyjrzał się kamieniowi. Rysunek na nim ukazywał kilkanaście rąk.
Westchnął ciężko.
— No jasne — mruknął ze znużeniem. — Widzę, na czym polega kłopot. Mnie zdarza się dokładnie to samo.
— O czym ty mówisz, szefie?
— To samo się dzieje, kiedy próbuję robić zdjęcia ikonografem — tłumaczył Rincewind. — Ustawiasz sobie piękny widoczek, demon go maluje, a kiedy popatrzysz, okazuje się, że bęc, zasłoniłeś wszystko własnym palcem. Mam chyba z tuzin obrazków mojego kciuka. Wyobrażam sobie tego chłopaka przy pracy: spieszy się trochę, trzyma już pędzel, aż tu nagle chlup, zapomniał zdjąć rękę z…
— Nie, koleś. Chodzi mi o ten obraz pod spodem.
Rincewind przyjrzał się dokładniej. Rzeczywiście, były tam jakieś słabo widoczne linie, które — gdyby nie patrzeć uważnie — można by wziąć za nierówności kamienia. Zmrużył oczy. Linie łączyły się ze sobą… Tak, ktoś namalował tam postacie… Były…
Zdmuchnął trochę piasku.
Tak, były…
…dziwnie znajome.
— Otóż to — powiedział Skoczek, którego głos najwyraźniej dobiegał z pewnej odległości. — Wyglądają trochę jak ty, nie?
— Ale to są… — zaczął Rincewind. Wyprostował się. — Jak długo tu są te rysunki?
— Pomyślmy… — mruknął kangur. — Schowane przed słońcem i wiatrem, nic ich nie zacierało… Dwadzieścia tysięcy lat?
— Niemożliwe!
— Hm, masz rację, w tak cichym i osłoniętym miejscu raczej trzydzieści tysięcy.
— Ale to… To moi…
— Oczywiście, kiedy mówię „trzydzieści tysięcy lat” — ciągnął kangur — mam na myśli, że zależy, jak na to patrzeć. Nawet te rysunki rąk na wierzchu są tu od pięciu tysięcy lat. A te wyblakłe… Tak, muszą być strasznie stare, na pewno dziesiątki tysięcy lat, tylko że…
— Tylko że co?
— Nie było ich tu jeszcze w zeszłym tygodniu, koleś.
— Mówisz, że są tu od wieków… ale niezbyt długo?
— Widzisz? Wiedziałem, że sprytny z ciebie gość.
— A teraz pewnie mi wytłumaczysz, o czym ty gadasz, u demona?
— Zgadza się.
— Przepraszam, znajdę tylko coś do jedzenia.
Rincewind podniósł kamień. Pod spodem leżały dwie kromki z dżemem.
Magowie byli ludźmi cywilizowanymi, o wysokiej kulturze i wykształceniu. Kiedy mimowolnie stali się rozbitkami na bezludnej wyspie, natychmiast zrozumieli, że najważniejszą rzeczą jest zrzucenie na kogoś winy.
— Przecież to naprawdę było całkiem oczywiste! — wrzeszczał Ridcully, wściekle machając rękami w miejscu, gdzie niedawno było okno. — I nawet przyczepiłem kartkę!
— Tak, ale ma pan też napisane „Nie przeszkadzać” na drzwiach swojego gabinetu — przypomniał mu pierwszy prymus. — A mimo to spodziewa się pan, że pani Whitlow co rano przyniesie tam herbatę.
— Panowie, proszę! — wtrącił się Myślak Stibbons. — Musimy ustalić kilka spraw, i to zaraz.
— Tak, pewnie! — ryknął dziekan. — To jego wina! Napis nie był dostatecznie duży!
— Chodziło mi o to, że trzeba…
— Są tutaj damy! — warknął pierwszy prymus.
— Dama.
Pani Whitlow wymówiła to słowo bardzo wyraźnie, jak gracz kładący na stole wygrywające karty. Stała, obserwując ich z godnością. Jej mina mówiła wyraźnie: nie obawiam się, bo przy tylu magach nic złego nie może się zdarzyć. Magowie uspokoili się wreszcie.
— Przepraszam, jeśli zrobiłam coś złego — powiedziała.
— Ależ nie, nic złego — zapewnił ją pospiesznie Ridcully. — Nie aż tak złego. Nie w ścisłym sensie.
— Każdemu się mogło przytrafić — dodał pierwszy prymus. — Sam ledwie odczytywałem te litery.
— I patrząc na to bardziej ogólnie, z pewnością lepiej jest utknąć tutaj, na świeżym powietrzu i w słońcu, niż w dusznym gabinecie — ciągnął Ridcully.
— To bardzo ogólny punkt widzenia, nadrektorze — stwierdził z powątpiewaniem Myślak.
— Zresztą wrócimy do domu w dwa machnięcia owczego ogona. — Ridcully uśmiechnął się promiennie.
— Niestety, nie wygląda to na rolnicze…
— To tylko takie powiedzenie, panie Stibbons. Takie powiedzenie.
— Słońce już zachodzi, nadrektorze — upierał się Myślak. — A to znaczy, że wkrótce zapadnie noc.
Ridcully zerknął nerwowo na panią Whitlow, a potem na słońce.
— To jakiś kłopot? — spytała pani Whitlow.
— Wielkie nieba! Ależ skąd!
— Zauważam, że ten mały otwór w ścianie jakoś nie wrócił — oświadczyła pani Whitlow.
— My, no…
— To jakiś figiel, prawda? — mówiła dalej. — Tak se myślę, że panowie dobrze się bawią, nie ma co.
— Tak, to…
— Ale będę wdzięczna, jeśli teraz odeśle mnie pan z powrotem, panie nadrektorze. Dziś po południu robimy pranie i obawiam się, że będziemy miały sporo kłopotów z pościelą pana dziekana.
Dziekan zrozumiał nagle, jak czuje się komar pochwycony w światło reflektora.
— Załatwimy tę sprawę natychmiast, nie ma obawy, pani Whitlow — zapewnił Ridcully, nie odrywając wzroku od nieszczęsnego dziekana. — A tymczasem może pani skorzysta z okazji i pościeli, chciałem powiedzieć, posiedzi na słońcu.
Trzasnęło, kiedy leżak złożył się nagle. A potem kichnął.
— Och, bibliotekarz znowu jest z nami — mówił dalej Ridcully, gdy orangutan upadł na piasek. — Proszę pomóc mu wstać, panie Stibbons. Przeprosimy panią na chwilę, pani Whitlow. Narada grona profesorskiego.
Magowie zebrali się w ciasną grupkę.
— To był sos pomidorowy, jasne? — tłumaczył nerwowo dziekan. — Tak się złożyło, że chciałem coś przegryźć w łóżku, a sami wiecie, jakie plamy to zostawia.
— Jestem przekonany, że nikogo tu nie interesuje stan pańskiej pościeli, dziekanie — oświadczył Ridcully.
— Absolutnie — zapewnił radośnie pierwszy prymus.
— Nie nas — dodał wykładowca run współczesnych i klepnął dziekana w ramię.
— Musimy jakoś stąd wrócić — powiedział Ridcully. — Nie możemy spędzić nocy samotnie z panią Whitlow. To by nie było przyzwoite.
— Nie rozumiem, skąd tyle zamieszania o parę kropli sosu pomidorowego. Przynajmniej sprzątnąłem całą fasolkę…
— Właściwie to nie jesteśmy samotni — zauważył wykładowca run współczesnych. — Nie w ścisłym sensie. Znaczy, jest nas tu siedmiu, nie licząc nawet bibliotekarza.
— Tak, ale jesteśmy samotni razem — wyjaśnił z naciskiem Ridcully. — Ludzie będą gadać.
— O czym? — zdziwił się kierownik studiów nieokreślonych, który czasami nie nadążał.
— No wiesz, siedmiu mężczyzn i jedna kobieta… — tłumaczył wykładowca run współczesnych. — Trudno nawet o tym myśleć.
— Ja na przykład stanowczo się sprzeciwiam sprowadzaniu dodatkowych sześciu kobiet — oznajmił z mocą kierownik studiów nieokreślonych.
— Może dziura znowu się otworzy? — zastanowił się pierwszy prymus.
— Wątpię — stwierdził Ridcully. — Myślak uważa, że nasze przejście przez nią naruszyło równowagę thaumostatyczną. Co pan o tym sądzi, dziekanie?
— Odrobina sosu pomidorowego — mruczał dziekan. — Każdemu mogło się zdarzyć.
— Chodziło mi o to, że jesteśmy uwięzieni na tej wyspie. Ktoś ma jakiś pomysł? Musimy rozwiązać to zespołowo.
— Co powiemy pani Whitlow? — szepnął pierwszy prymus. — Ona uważa, że to… figiel.
— Pierwszy prymusie, jesteśmy poważnymi, mądrymi i doświadczonymi magami — przypomniał Ridcully. — Figielnicy to studenci.
— Raczej figlarze… — wymamrotał Myślak Stibbons.
— Wszystko jedno. Nie zajmujemy się figlami.
— Z nami to raczej pełnowymiarowa, oszałamiająca katastrofa albo nic — rzucił wykładowca run współczesnych.
— Naprawdę nie rozumiem, czemu ludzie tak się interesują odrobiną sosu pomidorowego, którego zresztą prawie nie widać — burczał dziekan.
— Ktoś wziął ze sobą jakieś przydatne zaklęcia? — zapytał Ridcully.
— O czwartej rano? Na plażę? — zdziwił się wykładowca run współczesnych. — Oczywiście że nie.
— W takim razie musimy polegać na własnych umiejętnościach. Wcześniej czy później musi się tu pojawić jakiś statek. Chodzi o to, panowie — dodał — że jesteśmy produktem edukacji uniwersyteckiej. Jestem pewien, że ludzie prymitywni bez żadnych problemów przetrwaliby w takim miejscu, ale pomyślcie o wszystkich tych rzeczach, które mamy, a których brakowało naszym przodkom.
— Pani Whitlow, na przykład — zauważył kierownik studiów nieokreślonych.
— Na pewno nie pogodziłaby się z prymitywizmem w żadnej jego odmianie — dodał pierwszy prymus.
— Zna się pan na łodziach, dziekanie? O ile pamiętam, miał pan kiedyś wiosłową, kiedy był pan szczuplejszy — zapytał Ridcully. — I proszę zauważyć, że to pytanie w żaden sposób nie dotyka kwestii pościeli.
— Rzeczywiście, budowa łodzi nie jest trudnym zadaniem — przyznał dziekan, wracając do rzeczywistości. — Nawet ludy prymitywne potrafią budować łodzie, a my przecież jesteśmy ludźmi cywilizowanymi.
— W takim razie mianuję pana przewodniczącym Komitetu Budowy Łodzi — rzekł nadrektor. — Pierwszy prymus będzie pomagał. Reszta panów niech się rozejrzy, czy jest tu gdzieś świeża woda. I jedzenie. Zrzućcie parę kokosów czy coś w tym rodzaju.
— A co pan będzie robił, nadrektorze? — dopytywał się złośliwie pierwszy prymus.
— Ja będę Komitetem Pozyskiwania Protein. — Ridcully machnął wędką.
— Będzie pan znowu tak stał i łowił? I co nam z tego przyjdzie?
— Możliwym efektem są ryby na obiad, panie pierwszy prymusie.
— Ktoś ma tytoń? — spytał dziekan. — Zapaliłbym.
Magowie rozeszli się do swoich zadań, narzekając i obwiniając się nawzajem.
A tuż poza granicą lasu, wśród opadłych liści rozwinęły się korzenie i kilka bardzo małych roślinek zaczęło wściekle rosnąć…
— To ostatni kontynent — wyjaśnił Skoczek. — Był… poskładany na końcu i… inaczej.
— Jak dla mnie wygląda całkiem staro… — stwierdził Rincewind. — Pradawnie. Te góry są chyba stare jak góry.
— Zostały zrobione trzydzieści tysięcy lat temu — oświadczył kangur.
— Daj spokój! Wyglądają na miliony lat!
— Zgadza się. Trzydzieści tysięcy lat temu zostały zbudowane milion lat temu. Czas tutaj jest… — Kangur wzruszył ramionami. — Nie taki sam. Został posklejany… inaczej. Jarzysz?
— Niespecjalnie — odparł Rincewind. — Jestem człowiekiem, który siedzi tu i słucha kangura. Nie dyskutuję.
— Usiłuję dobrać takie słowa, które potrafisz zrozumieć — oświadczył z wyrzutem kangur.
— Dobrze, próbuj, w końcu ci się uda. Chcesz kromkę z dżemem? Agrestowy.
— Nie. Jestem wyłącznie roślinożerny, koleś. Nieagresywny. Słuchaj…
— Dość nietypowy taki dżem z agrestu. Znaczy, nieczęsto się go spotyka. Malinowy i truskawkowy, owszem, nawet z czarnej porzeczki. Nie sądzę, żeby jeden słoik na sto był z agrestu. Ale przepraszam, mów dalej.
— Na pewno traktujesz to poważnie?
— A uśmiecham się?
— Zauważyłeś kiedyś, że czas płynie wolniej na wielkich przestrzeniach?
Kromka znieruchomiała w połowie drogi do ust Rincewinda.
— Rzeczywiście, to prawda. Ale tylko wydaje się wolniejszy.
— No i co z tego? Kiedy powstawało to miejsce, nie zostało dużo czasu ani przestrzeni, żeby z nimi pracować, jarzysz? Musiał upakować je ciasno, żeby działały wydajniej. Czas trafia się przestrzeni, a przestrzeń trafia się czasowi…
— Wiesz, mam wrażenie, że mogła tu trafić jakaś śliwka… — stwierdził Rincewind z pełnymi ustami. — I może trochę rabarbaru. Zdziwiłbyś się, jak często robią takie numery. Rozumiesz, dopychają tańsze owoce. Spotkałem raz w oberży takiego gościa, pracował przy produkcji dżemów w Ankh-Morpork; powiedział, że pakują tam wszystkie stare śmieci i dodają czerwonego barwnika, więc spytałem, co z pestkami z malin, a on na to, że je robią z drewna! Z drewna! Mówił, że mają specjalną maszynę, która je wytłacza. Wyobrażasz sobie?
— Czy mógłbyś przestać opowiadać o dżemie i być przez moment poważny?
Rincewind opuścił kromkę.
— Wielkie nieba, mam nadzieję, że nie — odparł. — Siedzę w jaskini w krainie, gdzie wszystko próbuje mnie ugryźć, i nigdy nie pada, i rozmawiam, bez urazy, z roślinożercą, który pachnie jak dywan w domu, gdzie jest mnóstwo nerwowych szczeniaków, i nagle odkryłem u siebie taki dziwny talent do znajdowania w różnych miejscach kromek z dżemem i niewyjaśnionych ciasteczek biszkoptowych, i pokazano mi coś bardzo dziwnego na obrazku na ścianie jakiejś starej jaskini, i nagle wspomniany wcześniej kangur tłumaczy mi, że czas i przestrzeń są tu pokręcone, i chce, żebym był rozsądny. A co, jeśli się dobrze zastanowić, będę z tego miał?
— Posłuchaj! To miejsce nie jest dokończone, jasne? Nie jest dopasowane… przekręcone… — Kangur spojrzał na Rincewinda, jakby czytał jego myśli, co rzeczywiście czynił. — Wiesz, jak jest z puzzlami? Ostatni kawałek ma właściwy kształt, ale trzeba go poobracać, żeby pasował. Jasne? A teraz wyobraź sobie, że ten kawałek to piekielnie wielki kontynent, który trzeba obrócić przez jakieś dziewięć wymiarów, i jesteś w domu…
— …przy kominku?
— Racja jak szlag!
— Eee… Wiem, że to pytanie wyda ci się głupie — powiedział Rincewind, próbując wydłubać z zęba pestkę agrestu — ale dlaczego ja?
— To twoja wina! Pojawiłeś się tutaj i nagle wszystko od zawsze jest nie tak.
Rincewind obejrzał się na skalną ścianę. Ziemia znowu zadygotała.
— Mógłbyś przeskoczyć to jeszcze raz? — poprosił.
— Coś źle poszło w przeszłości.
Kangur popatrzył na tępy wyraz usmarowanej dżemem twarzy Rincewinda i spróbował na nowo.
— Twoje przybycie wywołało fałszywą nutę.
— W czym?
Zwierzak machnął łapą w nieokreślonym kierunku.
— W tym wszystkim — wyjaśnił. — Możesz nazwać to piekielnym supłem lokalizowanej przestrzeni fazowej albo możesz nazwać to po prostu pieśnią.
Rincewind wzruszył ramionami.
— Nie przeczę, że przyłożyłem rękę do zabicia kilku pająków. Ale to była sytuacja: ja albo one. Przecież niektóre atakują cię na wysokości głowy…
— Zmieniłeś historię…
— Daj spokój, parę pająków nie robi aż takiej różnicy. Niektóre używały swoich sieci jak batutu, rozumiesz, było takie „brzdęk!”, a potem…
— Nie, nie tę historię od teraz, ale historię, która już była — wyjaśnił kangur.
— Zmieniłem to, co już się zdarzyło dawno temu?
— Właśnie.
— Zjawiając się tutaj, zmieniłem to, co już się stało?
— Aha. Wiesz, czas nie jest taki prosty, jak ci się wydaje.
— Nigdy tak nie myślałem — zapewnił Rincewind. — A obszedłem go już parę razy…
Kangur zniechęcony machnął łapą.
— Nawet nie o to chodzi, że fakty w przyszłości mogą wpływać na fakty w przeszłości. Fakty, które się nie zdarzyły, ale mogły, też mogą… oddziaływać na fakty, które się już zdarzyły. Nawet te fakty, które nie powinny się zdarzyć, ale się zdarzyły i zostały usunięte, wciąż mają… och, powiedzmy, że takie cienie w czasie, jakby resztki, które wciąż zakłócają to, co się dzieje. Tak między nami… — Kangur zastrzygł uszami. — Wszystko to posklejane jest na ślinę. Nikt jakoś nie próbował tego uporządkować. Zawsze mnie zdumiewa, że jutro następuje po dzisiaj, i taka jest prawda.
— Mnie też — zapewnił Rincewind. — Oj, mnie też.
— Mimo wszystko, nie ma zmartwienia, co?
— Chyba zostawię ten dżem — oznajmił Rincewind. Odłożył kromkę. — Dlaczego ja?
Kangur podrapał się w nos.
— Ktoś musi.
— I co niby powinienem robić?
— Wkręcić całość do reszty świata.
— Jest jakiś klucz?
— Może być. Zależy.
Rincewind znowu spojrzał na rysunki naskalne, których nie było tu jeszcze parę tygodni temu, a potem nagle zawsze tu były.
Postacie trzymające kije. Postacie w długich szatach. Artysta całkiem dobrze sobie poradził z oddaniem czegoś całkiem obcego. A gdyby pozostały jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, wystarczyło popatrzeć, co mają na głowach.
— Tak — zgodził się kangur. — Nazywamy ich „spiczaste głowy”.
— Zaczął łapać ryby — oznajmił pierwszy prymus. — To znaczy, że lada chwila zjawi się tu z zarozumiałą miną i zapyta, jakie mamy plany co do budowy łodzi. Sami wiecie, jaki on jest. Dziekan spojrzał na szkice, które wykreślił na kamieniu. — Jak trudna może być budowa łodzi? Ludzie z kośćmi w nosach budowali łodzie. A my jesteśmy końcowym produktem tysięcy lat oświecenia. Zbudowanie łodzi na pewno nie przekracza możliwości kogoś takiego jak my, pierwszy prymusie.
— Oczywiście, dziekanie.
— Trzeba tylko przeszukać wyspę, aż znajdziemy książkę z tytułem w rodzaju „Praktyczne budownictwo łodzi dla początkujących”.
— Otóż to. Od tego momentu od razu złapiemy wiatr w żagle, dziekanie. Ahaha.
Uniósł wzrok i nerwowo przełknął ślinę. Pani Whitlow siedziała w cieniu na zwalonym pniu i wachlowała się wielkim liściem.
Ta scenka poruszyła w pierwszym prymusie to i owo, a drobne szczegóły — na przykład to coś, co trzeszczało cicho, kiedy pani Whitlow się poruszała — napinały w nim pewne fragmenty.
— Dobrze się czujesz, pierwszy prymusie? Wyglądasz, jakby upał zaczął ci doskwierać.
— Jest trochę… ciepło, dziekanie.
Pierwszy prymus rozluźnił kołnierzyk. Dziekan spojrzał poza niego.
— No, długo im to nie zajęło — zauważył.
Pozostali magowie zbliżali się plażą. Jedną z zalet długiej szaty jest to, że można nieść w niej coś jak w fartuchu, a kierownik studiów nieokreślonych wybrzuszał się od przodu nawet bardziej niż zwykle.
— Znaleźliście coś do jedzenia? — zapytał pierwszy prymus.
— Eee… Tak.
— Pewno owoce i orzechy — zrzędził dziekan.
— E… Tak, ale z drugiej strony nie — odparł wykładowca run współczesnych. — Ehm… to dosyć niezwykłe…
Kierownik studiów nieokreślonych wysypał swój ładunek na piasek. Były tam orzechy kokosowe, inne orzechy różnych rozmiarów i rozmaite kosmate albo guzowate warzywa.
— Wszystko raczej prymitywne — stwierdził dziekan. — I prawdopodobnie trujące.
— Ale kwestor zajada to wszystko, jakby miał jutra nie dożyć — zauważył wykładowca run współczesnych.
Kwestor beknął radośnie.
— To nie znaczy, że dożyje — stwierdził dziekan. — Co się z wami dzieje, panowie? Jakoś tak spoglądacie na siebie nawzajem…
— No bo… próbowaliśmy niektórych, dziekanie.
— Ho, ho, widzę, że wrócili nasi zbieracze! — zahuczał wesoło Ridcully, zbliżając się do nich. Machał kilkoma rybami na sznurku. — Macie tam, chłopcy, coś, co przypomina ziemniaki?
— Nie uwierzycie — wymamrotał wykładowca run współczesnych. — Oskarżycie nas o sztuczki.
— O czym ty mówisz? — zirytował się dziekan. — Wcale nie wyglądają na sztuczne.
Kierownik studiów nieokreślonych westchnął tylko.
— Spróbuj kokosa — zaproponował.
— A co? Wybuchnie czy jak?
— Nie, nic w tym rodzaju.
Dziekan podniósł orzech, przyjrzał mu się nieufnie, po czym walnął nim o kamień. Orzech rozpadł się na dwie równe części.
Nie wylało się żadne mleczko. Wewnątrz łuski była brązowa skorupa wewnętrzna wypełniona miękkimi białymi włókienkami.
Ridcully wziął trochę na palec i powąchał.
— Nie wierzę — oświadczył. — To nie jest naturalne.
— Czemu? — zdziwił się dziekan. — Kokos wypełniony kokosem. Co w tym dziwnego?
Nadrektor wręczył mu odłamany kawałek skorupy. Była miękka i trochę się kruszyła. Dziekan skosztował.
— Czekolada?
Ridcully kiwnął głową.
— Mleczna, po smaku sądząc. Z kokosowym nadzieniem.
— Czo niemoflife — stwierdził dziekan z wypchanymi ustami.
— No to wypluj.
— Chyba jednak spróbuję jeszcze trochę — powiedział dziekan. — W celach badawczych, naturalnie.
Pierwszy prymus sięgnął po guzkowaty niebieskawy orzech wielkości pięści i stuknął nim na próbę. Skorupka pękła, lecz lepkie wnętrze trzymało ją w całości.
Zapach był całkiem znajomy, a degustacja potwierdziła to wrażenie. Zaszokowani magowie w milczeniu spoglądali na wnętrze orzecha.
— Ma nawet niebieskie żyłki — zauważył pierwszy prymus.
— Tak, wiemy. Próbowaliśmy już takiego — odparł słabym głosem kierownik studiów nieokreślonych. — Chociaż istnieje na przykład drzewo chlebowe…
— Słyszałem o nim — zgodził się Ridcully. — I mogę uwierzyć w naturalnie oblany czekoladą kokos, ponieważ czekolada to w końcu coś w rodzaju ziemniaka…
— Raczej fasoli — wtrącił Myślak Stibbons.
— Wszystko jedno. Ale nigdy w życiu nie uwierzę w coś takiego, jak orzech z dojrzałym serem błękitnym lancrańskim. — Szturchnął orzech palcem.
— Ale w naturze rzeczywiście zdarzają się czasem dziwne przypadki, nadrektorze — powiedział kierownik studiów nieokreślonych. — Choćby ja, kiedy byłem dzieckiem, wykopałem kiedyś marchewkę, cha, cha, cha, bardzo śmieszną, podobną do człowieka z…
— Ehm… — odezwał się dziekan.
Był to tylko krótki dźwięk, ale niósł w sobie ton proroczy. Obejrzeli się wszyscy.
Obierał właśnie żółknącą łuskę z czegoś podobnego do małego strączka fasoli. W ręku pozostał mu…
— Cha, cha, tak, niezły żart — mruknął Ridcully. — One z całą pewnością nie rosną na…
— Nic nie zrobiłem! Patrzcie, jest jeszcze na nim miąższ i w ogóle — bronił się dziekan, wymachując niezwykłym obiektem.
Ridcully wziął go od niego, powąchał, uniósł do ucha i potrząsnął.
— Pokażcie, gdzie to znaleźliście — poprosił cicho.
Krzak rósł na małej polance. Spomiędzy listków zwisały dziesiątki zielonych gałązek, a każda zakończona była kwiatem, ale płatki już opadały. Owoce były dojrzałe.
Wielobarwne żuki odfrunęły z krzaka, kiedy dziekan wybrał strączek i otworzył go, odsłaniając lekko wilgotny biały wałeczek. Przyglądał mu się przez chwilę, potem wsunął koniec do ust, z kieszonki w kapeluszu wyjął zapałki i zapalił.
— Całkiem niezły tytoń — stwierdził. Dłoń trochę mu drżała, kiedy wyjął papierosa z ust i wydmuchnął kółko z dymu. — Z korkowym filtrem.
— Hm… No cóż, zarówno tytoń, jak i korek to występujące naturalnie produkty… warzywne… — wyjąkał kierownik studiów nieokreślonych.
— Kierowniku! — rzucił Ridcully.
— Tak, nadrektorze?
— Proszę się zamknąć.
— Tak, nadrektorze.
Myślak Stibbons rozłamał korkowy filtr. Wewnątrz znalazł malutki pierścień czegoś, co mogło być…
— Nasiona — stwierdził. — Ale to niemożliwe, ponieważ…
Dziekan w obłoku błękitnego dymu przyglądał się pobliskim pnączom.
— Czy ktoś już zwrócił uwagę, że te strąki wyglądają dziwnie prostokątnie? — zapytał.
— Proszę działać, dziekanie.
Brunatna zewnętrzna łuska opadła.
— Aha — ucieszył się dziekan. — Krakersy. Akurat pasują do sera.
— Hm… — chrząknął Myślak.
Wyciągnął rękę.
Tuż za krzakiem na ziemi leżała para butów.
Rincewind przesunął palcami po ścianie groty.
Ziemia znów się zatrzęsła.
— Co się dzieje? — zapytał.
— Wiesz, niektórzy mówią, że to trzęsienie ziemi, inni, że kraina wysycha, a jeszcze inni, że to gigantyczny wąż sunie przez ziemię — wyjaśnił Skoczek.
— A co się dzieje naprawdę?
— To nie jest właściwe pytanie.
Stanowczo byli podobni do magów, uznał Rincewind. Mieli ten podstawowy stożkowany kształt, znany każdemu, kto odwiedził Niewidoczny Uniwersytet. Trzymali laski. Nawet prymitywnymi materiałami, jakie miał do dyspozycji, artysta zdołał przedstawić gałki na ich końcach.
Ale NU nie istniał przecież trzydzieści tysięcy lat temu…
Wtedy zauważył rysunek na samym końcu groty. Pokrywały go liczne ochrowe odciski dłoni, całkiem jakby… w mózgu pojawiła się zdradziecka myśl: całkiem jakby ktoś uznał, że zdoła mnie przycisnąć do skały, nie dopuścić… to głupi pomysł, wiedział: nie dopuścić, żebym się wydostał.
Zmiótł kurz.
— No nie… — wymamrotał.
Na rysunku była podłużna skrzynia. Malarz nie do końca opanował konwencjonalną perspektywę, ale w oczywisty sposób próbował namalować setki małych nóżek.
— To mój Bagaż!
— Zawsze to samo, nie? — odezwał się za nim Skoczek. — Docierasz gdzieś, a twój bagaż trafia całkiem gdzie indziej.
— Tysiące lat w przeszłości?
— Może być cennym antykiem.
— Ma w środku moje rzeczy!
— Prawdopodobnie kiedyś moda na nie wróci.
— Nie rozumiesz! To magiczny kufer! Powinien trafiać tam gdzie ja!
— Bo on pewnie jest tam gdzie ty. Tyle że nie wtedy.
— Co? Aha…
— Mówiłem ci, że czas i przestrzeń są całkiem pokręcone, nie? Zaczekaj, aż ruszysz w swoją podróż. Są miejsca, gdzie kilka czasów dzieje się równocześnie, i miejsca, gdzie prawie w ogóle nie ma czasu, i czasy, gdzie prawie nie ma miejsca. Musisz to jakoś poukładać. Jarzysz?
— Niby co? Jak przy tasowaniu kart? — zdziwił się Rincewind. Zanotował w pamięci uwagę o ruszeniu w „swoją podróż”.
— Tak.
— To niemożliwe.
— Wiesz, ja też bym tak powiedział. Ale ty to załatwisz. A teraz skoncentruj się na chwilę, co? — Skoczek nabrał tchu. — Wiem, że to załatwisz, ponieważ już to załatwiłeś.
Rincewind oparł głowę na rękach.
— Mówiłem ci, że czas i przestrzeń tutaj są pomieszane, nie?
— Już uratowałem tę krainę, tak?
— Tak.
— No to świetnie. Wiesz, to nie było takie trudne. Nie chcę za to wiele… Może jakiś medal, wdzięczne podziękowania mieszkańców, ewentualnie jakaś skromna emerytura i bilet do domu… — Uniósł głowę. — Tyle że nie dostanę niczego, prawda?
— Nie, ponieważ…
— …ponieważ jeszcze już tego nie zrobiłem?
— No właśnie. Zaczynasz łapać. Musisz iść i załatwić to, o czym wiemy, że załatwisz, bo już to załatwiłeś. Szczerze mówiąc, gdybyś już tego nie załatwił, nie byłoby mnie tutaj i nie miałby kto dopilnować załatwiania. Więc lepiej to załatw.
— Pokonując straszliwe niebezpieczeństwa?
Kangur machnął łapą.
— Trochę straszliwe — powiedział.
— Maszerując wiele mil przez wypalone, pozbawione szlaków tereny?
— No, owszem. Nie mamy tu żadnych innych.
Rincewind rozpogodził się nieco.
— I spotkam towarzyszy, których siły i umiejętności okażą się wielce pomocne?
— Nie zakładałbym się o to.
— Jakaś szansa na magiczny miecz?
— A co byś robił z magicznym mieczem?
— Dobre pytanie. Bardzo dobre. Zapomnijmy o magicznym mieczu. Ale coś muszę mieć. Płaszcz niewidzialności, eliksir siły, coś w tym rodzaju…
— Te rzeczy są dla ludzi, którzy wiedzą, jak ich używać, szefuniu. Ty będziesz musiał polegać na wrodzonym sprycie.
— Nic nie dostanę? Co to niby za misja? Dasz mi chociaż jakieś wskazówki?
— Może będziesz musiał wypić trochę piwa — stwierdził kangur. Skulił się na moment, jakby był pewien, że czeka go burza protestów.
— Tak? — rzucił Rincewind. — Rozumiem. No więc chyba wiem, jak się to robi. W jakim kierunku powinienem wyruszyć?
— Och, odkryjesz to.
— A kiedy już dotrę tam, gdzie powinienem dotrzeć, co powinienem robić?
— To… będzie oczywiste, nie?
— I jak będę wiedział, że już to zrobiłem?
— Wilgoć powróci.
— Czego wilgoć?
— Będzie padać.
— Myślałem, że tu nigdy nie padało — zdziwił się Rincewind.
— Widzisz? Wiedziałem, że jesteś sprytny.
Słońce zachodziło. Skały wokół brzegów groty rozjarzyły się czerwienią. Rincewind przyglądał się im przez chwilę i podjął mężną decyzję.
— Nie jestem kimś, kto się zlęknie, gdy na szali leży los całego kontynentu — oznajmił. — Wyruszę o świcie, by wykonać owo zadanie, które już wykonałem, na Hokiego, albo nie nazywam się Rincewand.
— Rincewind — poprawił go kangur.
— Otóż to!
— Dobrze powiedziane, koleś. W takim razie na twoim miejscu bym się przespał. Jutro możesz mieć pracowity dzień.
— Nie znajdziesz mnie niegodnym, kiedy wzywa obowiązek.
Rincewind sięgnął do pustej kłody i po krótkich poszukiwaniach wyjął talerz z jajkiem sadzonym i frytkami.
— No to zobaczymy się o świcie.
Dziesięć minut później wyciągnął się na piasku z kłodą jako poduszką i spojrzał na fioletowe niebo. Rozbłyskiwały na nim gwiazdy.
Zaraz, było jeszcze coś… A tak.
Kangur ułożył się po drugiej stronie wodnej dziury. Rincewind uniósł głowę.
— Mówiłeś coś o tym, jak „on” stworzył to miejsce, i w ogóle o „nim”…
— Tak.
— Tylko że… Jestem prawie pewien, że spotkałem Stwórcę. Niewysoki gość. Sam robi swoje śnieżne płatki.
— Taak? A kiedy go spotkałeś?
— Kiedy stwarzał ten świat. — Rincewind postanowił nie wspominać o fakcie, że upuścił wtedy kanapkę do kałuży na plaży. Mało kto lubi się dowiadywać, że mógł wyewoluować z czyjegoś drugiego śniadania. — Sporo podróżuję — dodał.
— Zgrywasz surową krewetkę?
— Co? Ależ skąd. Absolutnie. Zgrywać surową krewetkę? Nie, to nie ja. Nigdy czegoś takiego nie robię. Ani nawet gotowanej krewetki. Ani dowolnych skorupiaków, zwłaszcza w kałużach na plaży. Nie ja… Eee… A co to właściwie znaczy?
— Wiesz, on wcale nie stworzył tego miejsca — oświadczył Skoczek, ignorując Rincewinda zupełnie. — To się stało później.
— To możliwe?
— Czemu nie?
— Wiesz, to przecież nie jest tak, jak, no wiesz, dobudowanie piętra nad stajnią. Ktoś pojawia się, kiedy świat jest całkiem skończony, i kładzie dodatkowy kontynent?
— Bez przerwy się to zdarza, koleś — zapewnił Skoczek. — Cały czas. Zresztą dlaczego nie? Jeśli inni stwórcy zostawiają wściekle wielkie i puste oceany, ktoś w końcu musi je zapełnić. Światu też się to przyda: nowy wygląd, nowe pomysły, nowe style…
Rincewind spoglądał na gwiazdy. Wyobraził sobie kogoś, kto wędruje od świata do świata i kiedy nikt nie patrzy, ukradkiem wrzuca nowe lądy.
— Rzeczywiście — przyznał. — Ja na przykład bym nie pomyślał, żeby wszystkie węże uczynić jadowitymi, a wszystkie pająki jeszcze bardziej jadowitymi niż węże. I dać każdemu kieszenie. Świetny pomysł.
— Sam widzisz.
Skoczek był już ledwie widoczny, gdyż ciemność okryła grotę.
— Dużo ich zrobił? — zapytał Rincewind.
— Tak.
— Czemu?
— Żeby chociaż jednego nie spaprali. I zawsze dokłada kangury. To coś w rodzaju podpisu.
— A czy ten Stwórca ma jakieś imię?
— Nie. Jest po prostu facetem, który niesie worek, a w tym worku mieści się cały wszechświat.
— Skórzany worek?
— To do niego podobne — potwierdził kangur.
— Cały wszechświat w jednym małym worku?
— Tak.
Rincewind ułożył się wygodnie.
— Cieszę się, że nie jestem religijny — stwierdził. — To musi być strasznie skomplikowane.
Po pięciu minutach zaczął pochrapywać. Po półgodzinie lekko uniósł głowę. Kangura nie było widać.
Z niemal nadrincewindowską siłą poderwał się i wspiął na skalne rumowisko, przez krawędź otworu w stropie, prosto w ciemny piekarnik nocy.
Wybrał pierwszą z brzegu gwiazdę i pomaszerował, nie zważając na chłoszczące nogi gałęzie krzaków.
Ha!
Nie znajdą go niegodnym, kiedy wzywa obowiązek. Ponieważ w ogóle go nie znajdą.
W grocie woda jeziorka zafalowała w blasku gwiazd, a rozszerzające się kręgi plusnęły na piasku.
Na ścianie widniał starożytny obraz kangura w bieli, żółci i czerwieni. Artysta starał się oddać na kamieniu coś, czego lepiej byłoby próbować z ośmioma wymiarami i dużym akceleratorem cząstek; usiłował zawrzeć w dziele nie tylko kangura teraz, ale też kangura w przeszłości i kangura w przyszłości, a najkrócej mówiąc nie to, jak kangur wyglądał, ale to, czym był.
Między innymi, kiedy zanikał, był kangurem uśmiechniętym.
Pośród wielu złożonych cech, jakie tworzyły inteligentnego dwunoga, znanemu reszcie świata jako pani Whitlow, była też ta, że w świecie pani Whitlow nie istniało nic takiego jak nieformalny posiłek. Kiedy pani Whitlow robiła kanapki, choćby tylko dla siebie, zawsze kładła na wierzchu kawałek pietruszki. Przed wypiciem herbaty rozkładała serwetkę. Jeśli na stole zmieścił się wazon z kwiatami, tym lepiej.
Było nie do pomyślenia, by zjadła jakieś danie ułożone na kolanach. Właściwie było nie do pomyślenia, żeby pomyśleć o pani Whitlow jako osobie mającej kolana, choć pierwszy prymus musiał od czasu do czasu wachlować się kapeluszem. Dlatego też plaża została bardzo dokładnie przeszukana w celu znalezienia dostatecznie wielu kawałków drewna, by zbudować z nich bardzo prymitywny stół, oraz kamieni, by użyć ich jako siedzeń.
Pierwszy prymus zmiótł kapeluszem pył z jednego z nich.
— Proszę, pani Whitlow.
Gospodyni zmarszczyła czoło.
— Jestem pewna, że nie wypada, coby służba jadała z dżentelmenami — oświadczyła.
— Naprawdę zapraszam, pani Whitlow — powiedział Ridcully.
— Naprawdę nie mogę. Nie uchodzi mieć wyobrażeń powyżej własnego stanu. Nigdy nie mogłabym potem spojrzeć panu w oczy, proszę pana. Znam swoje miejsce.
Ridcully przyglądał się jej tępo przez chwilę, po czym odezwał się cicho:
— Posiedzenie grona, panowie…
Magowie zbili się w ciasny krąg kawałek dalej na plaży.
— I niby co mamy z tym zrobić?
— Uważam, że to godna pochwały postawa. Jej świat leży w końcu Pod Schodami.
— Owszem, świetnie, ale na tej wyspie nie ma żadnych schodów.
— Można by jakieś zbudować…
— Nie możemy pozwolić, żeby ta biedna kobieta siedziała gdzieś całkiem sama. O to mi chodzi.
— Ten stół zajął nam całe wieki.
— A zauważył pan coś dziwnego w tym wyrzuconym drewnie, nadrektorze?
— Dla mnie, Stibbons, wyglądało na całkiem zwyczajne drewno. Gałęzie, pnie i co tam jeszcze.
— To właśnie jest dziwne, proszę pana, gdyż…
— Prosta sprawa, Ridcully. Mam nadzieję, że jako dżentelmeni wiemy, jak traktować kobietę…
— Damę.
— Pozwolę sobie zauważyć, że to zbędny sarkazm, dziekanie — stwierdził Ridcully. — No dobrze, skoro prorok Ossory nie chce przyjść do góry, to góra musi przyjść do proroka Ossory’ego. Jak mawiają w Klatchu.
Przerwał. Znał swoich magów.
— Wydaje mi się, że raczej w Omni… — zaczął Myślak.
Ridcully machnął ręką.
— W każdym razie coś w tym sensie.
I właśnie dlatego pani Whitlow jadła sama przy stole, a magowie usiedli wokół ogniska kawałek dalej. Tyle że bardzo często któryś z nich podchodził, żeby zaproponować jej jakiś szczególnie smaczny kąsek z darów natury.
Było jasne, że głód im na wyspie nie zagrozi, za to niestrawność i zgaga owszem.
Głównym daniem była ryba, gdyż gorączkowe poszukiwania nie pozwoliły — jak dotąd — odkryć krzewu stekowego. Magowie znaleźli za to, obok licznych bardziej konwencjonalnych owoców, krzew makaronowy, coś w rodzaju kabaczka zawierającego miąższ bardzo podobny do budyniu oraz wyglądający jak ananas owoc, który — po obraniu ze skórki — okazał się dużym puddingiem śliwkowym.
— To oczywiście nie jest prawdziwy pudding śliwkowy — zaprotestował Ridcully. — Tylko myślimy, że to pudding śliwkowy, ponieważ smakuje dokładnie tak, jak, no… pudding śliwkowy… — Umilkł.
— Ma w środku śliwki i rodzynki — zauważył pierwszy prymus. — Mogę prosić o miąższ budyniowy?
— Chodzi mi o to, że myślimy tylko, że wyglądają jak rodzynki i śliwki…
— Nie, bo myślimy także, że smakują dokładnie jak rodzynki i śliwki — upierał się pierwszy prymus. — Proszę posłuchać, nadrektorze. Nie ma w tym żadnej tajemnicy. Najwyraźniej tę wyspę odwiedzili już kiedyś magowie. A to wszystko jest rezultatem działania całkiem zwyczajnej magii. Może nasz zaginiony geograf trochę eksperymentował? A może to czarodzicielstwo? Kiedy pomyśleć o niektórych rzeczach stworzonych za dawnych dni… krzew papierosowy to w porównaniu z nimi całkiem małe piwo.
— Skoro o małym piwie mowa… — Dziekan zamachał ręką. — Poproszę rumu.
— Pani Whitlow nie aprobuje mocnych alkoholi — przypomniał pierwszy prymus.
Dziekan zerknął na gospodynię, która wykwintnie spożywała banana — wyczyn prawie niemożliwy do wykonania. Odłożył skorupę kokosa.
— No więc ona… Ja… Nie rozumiem… Więc do demonów z tym wszystkim, tyle tylko chcę powiedzieć.
— Ani wulgarnego języka — dodał wykładowca run współczesnych.
— Głosuję za tym, żeby zabrać z powrotem trochę tych pszczół — wtrącił kierownik studiów nieokreślonych. — Cudowne stworzonka. Żadnego krążenia po okolicy i zadowalania się produkcją nudnego miodu. Wystarczy sięgnąć, wybrać jeden z tych woskowych pojemników i Bob jest twoim wujem.
— Ona powoli zdejmuje całą skórkę, zanim zacznie jeść. Och…
— Dobrze się pan czuje, pierwszy prymusie? Czy upał panu zaszkodził?
— Co? Eee… Hm? Nie, nic takiego. Rzeczywiście, pszczoły. Niezwykłe istoty.
Przyjrzeli się dwóm pszczołom, które w gasnącym świetle słońca krzątały się przy kwitnącym krzewie. Pozostawiały za sobą wąskie smużki czarnego dymu.
— Latają wkoło jak małe rakiety — stwierdził nadrektor. — Zadziwiające.
— Wciąż mnie niepokoją te buty — dodał pierwszy prymus. — Można by pomyśleć, że właściciela coś z nich wyrwało.
— Człowieku, to malutka wysepka — zaczął tłumaczyć Ridcully. — Widzieliśmy tylko ptaki, parę takich piszczących stworów i mnóstwo owadów. Nie spotyka się wielkich i dzikich zwierząt na wyspie, którą praktycznie można kamieniem przerzucić. Musiał się poczuć… raczej swobodnie. Zresztą i tak jest za gorąco na buty.
— Więc dlaczego jeszcze go nie znaleźliśmy?
— Ha! Pewno się chowa! — zawołał dziekan. — Wstyd mu spojrzeć nam w oczy. Trzymanie takiej ładnej słonecznej wyspy w swoim gabinecie jest wbrew przepisom regulaminu uczelni.
— Naprawdę? — zdziwił się Myślak. — Nie widziałem o tym nawet wzmianki. Od kiedy istnieje taki przepis?
— Odkąd musiałem spać w zamarzniętej sypialni — odparł posępnie dziekan. — I niech mi pan poda puddingowe owoce, jeśli można.
— Uuk — powiedział bibliotekarz.
— Miło znów cię widzieć w zwykłym kształcie, przyjacielu — powiedział Ridcully. — Postaraj się utrzymać go na dłużej, co?
— Uuk.
Bibliotekarz siedział obok stosu owoców. Normalnie by nie kwestionował tak doskonałej pozycji, ale teraz nawet banany go niepokoiły. Odczuwał to samo niejasne wrażenie niepoprawności. Były tu długie i żółte, krótkie, grube i brązowe…
Popatrzył na resztki ryb. Była wśród nich taka duża i srebrna, gruba i czerwona, mała szara i jeszcze taka płaska, podobna trochę do flądry…
— Najwyraźniej wylądował tu jakiś czarodziciel i chciał, żeby wyspa była trochę wygodniejsza — mówił pierwszy prymus, ale jego głos dochodził jakby z wielkiej odległości. Bibliotekarz liczył.
Owoc z puddingiem śliwkowym, budyniowe pnącze, czekoladowy kokos… Odwrócił głowę i spojrzał na drzewa. Teraz, kiedy już wiedział, czego szuka, nigdzie nie mógł tego znaleźć.
Pierwszy prymus zamilkł nagle, gdy orangutan poderwał się i podbiegł do linii granicy przypływu na plaży. Magowie patrzyli bez słowa, jak brodzi w stosach muszli. Wrócił, niosąc je w dłoniach, po czym tryumfalnie rzucił na ziemię przed nadrektorem.
— Uuk.
— O co chodzi, kolego?
— Uuk!
— Tak, bardzo ładne, ale co…
— Uuk!!!
Bibliotekarz jakby sobie przypomniał, z jakim typem intelektu ma do czynienia. Wystawił palec i spojrzał badawczo na Ridcully’ego.
— Uuk?
— Wciąż nie całkiem…
W górę poszły dwa palce.
— Uuk uuk?
— Nie wiem, czy dobrze…
— Uuk uuk uuk!
Myślak Stibbons przyjrzał się trzem wystawionym teraz palcom.
— Myślę, że on liczy, nadrektorze.
Bibliotekarz dał mu banana.
— Ach, to ta stara gra „Ile palców widzisz” — domyślił się dziekan. — Ale tradycyjnie wszyscy powinniśmy o wiele więcej wypić…
Bibliotekarz skinął ręką na ryby, jedzenie, muszle, na rosnące za nimi drzewa. Jeden palec zdawał się kłuć niebo. — Uuk!
— Wszystko to jest dla ciebie jednym? — zgadywał Ridcully. — To jedno wielkie miejsce? Czujesz jedność z naturą?
Bibliotekarz otworzył usta, a potem kichnął.
Na piasku leżała bardzo duża czerwona muszla.
— O bogowie! — zawołał Myślak.
— To bardzo ciekawe — zgodził się kierownik studiów nieokreślonych. — Zmienił się w bardzo piękny egzemplarz wielkiej konchy. Można z nich uzyskać całkiem interesujący dźwięk, jeśli dmuchnąć w ostry koniec…
— Są ochotnicy? — mruknął dziekan, prawie niesłyszalnie.
— O bogowie! — powtórzył Myślak.
— Co się z panem dzieje? — spytał dziekan.
— Jest tylko jedno — wyjaśnił Myślak. — To właśnie próbował nam powiedzieć.
— Co jedno? — zdziwił się Ridcully.
— Wszystko jest jedno, nadrektorze. Wszystkiego jest tylko po jednym.
Była to, jak uznał później, dramatycznie całkiem niezła wypowiedź. Słuchacze powinni spoglądać po sobie nawzajem z narastającym i zalęknionym zrozumieniem, powtarzając przy tym: „Na demony! Wiecie, on ma rację!”. Ale to byli magowie — zdolni do myślenia bardzo wielkich myśli w bardzo małych kawałkach.
— Nie bądź głupi, człowieku! — zaprotestował Ridcully. — Są tu przecież miliony tych nieszczęsnych muszli!
— Tak, nadrektorze, ale proszę się im przyjrzeć. Każda jest inna. I wszystkie drzewa, jakie odkryliśmy… jest po jednym każdego rodzaju. Wiele drzew bananowych, ale każde z nich daje inną odmianę bananów. Był tylko jeden krzew papierosowy, prawda?
— Dużo pszczół — zauważył Ridcully.
— Ale z jednego roju — odparł Myślak.
— Miliony chrząszczy — dodał dziekan.
— Nie wydaje mi się, żebym widział choć dwa podobne.
— Owszem, to bardzo ciekawe — przyznał Ridcully. — Ale nie rozumiem…
— Po jednym ze wszystkiego nie może działać, nadrektorze. Nie będzie się rozmnażać.
— Tak, ale przecież to tylko drzewa, Stibbons.
— Drzewa też potrzebują rodzaju męskiego i żeńskiego, nadrektorze.
— Naprawdę?
— Tak, nadrektorze. Czasami to różne fragmenty tego samego drzewa, nadrektorze.
— Co? Jest pan pewien?
— Tak, nadrektorze. Mój wujek hodował orzechy.
— Ale ciszej, ciszej, proszę! Pani Whitlow może usłyszeć!
Myślak zdumiał się wyraźnie.
— Co takiego, nadrektorze? Przecież… no… to pani Whitlow…
— A co to ma wspólnego z uprzejmością?
— To znaczy… Można chyba uznać, że istniał też pan Whitlow, nadrektorze.
Twarz Ridcully’ego stężała na moment; tylko jego wargi się poruszały, gdy wypróbowywał rozmaite reakcje. Wreszcie zdecydował się na:
— To faktycznie możliwe, ale jak dla mnie brzmi dość nieładnie.
— Obawiam się, że tak działa natura, nadrektorze.
— Lubiłem czasem pospacerować sobie po lesie w jakiś piękny wiosenny poranek, Stibbons. Chce mi pan powiedzieć, że te drzewa przez cały czas… tak na ostro?
W tym miejscu wiedza sadownicza Myślaka okazała się niemal wyczerpana. Próbował sobie jak najwięcej przypomnieć o wujku, który większą część życia spędzał na drabinie.
— Ja, tego… Wydaje mi się, że czasem przydatne są pędzelki z wielbłądziej sierści… — zaczął, ale mina Ridcully’ego zdradziła mu, że nie jest to fakt mile widziany. Brnął więc dalej. — W każdym razie, proszę pana, jedynki nie działają. I jeszcze jedna sprawa, nadrektorze. Kto pali papierosy? Znaczy, jeśli krzak liczy na to, że niedopałki będą rozrzucone po okolicy, to myśli, że kto będzie palił?
— Co?
Myślak westchnął.
— Sensem owoców jest to, nadrektorze, że służą jako rodzaj przynęty. Ptak zjada owoc, a potem, no… zrzuca gdzieś nasienie. W ten sposób roślina się rozprzestrzenia. Ale na tej wyspie prócz roślin widzieliśmy tylko ptaki i parę jaszczurek, więc jak niby…
— Rozumiem, o co panu chodzi — zapewnił Ridcully. — Zastanawia się pan, jaki ptak, jaszczurka czy roślina przystanie na chwilę, żeby sobie zapalić…
— Cebula dymka — podpowiedział kwestor.
— Miło widzieć, że wciąż jest pan z nami, kwestorze — rzucił Ridcully, nie oglądając się nawet.
— Rośliny nie palą, nadrektorze. Ani ptaki, ani jaszczurki. Trzeba więc zadać pytanie, co krzak z tego ma. Gdyby żyli tu ludzie, owszem, pewnie w końcu mogłyby się pojawić jakieś nikotynowe rośliny, bo ci ludzie paliliby papierosy… To znaczy… — poprawił, gdyż szczycił się zdolnością logicznego myślenia — …te rzeczy, które wyglądają jak papierosy. Gasiliby je wszędzie dookoła i przy okazji rozrzucali nasiona ukryte w filtrach. Niektóre z nasion wymagają gorąca do zakiełkowania. Ale bez ludzi ten krzak nie ma żadnego sensu.
— My jesteśmy ludźmi — zauważył dziekan. — A ja lubię sobie zapalić po kolacji. Wszyscy o tym wiedzą.
— Tak, ale z całym szacunkiem, jesteśmy tu dopiero od kilku godzin i wątpię, czy wiadomość o tym rozeszła się już po całej wyspie — tłumaczył cierpliwie Myślak, jak się okazało, ze stuprocentową niedokładnością. — To chyba za mało, żeby cokolwiek zdążyło wyewoluować.
— Chce pan mi wmówić… — rzekł Ridcully z miną człowieka, którego niepokoi jakaś myśl — …że kiedy pan je jabłko, to pańskim zdaniem pomaga pan w… — Urwał. — Już z drzewami mi się to nie podobało. — Prychnął niechętnie. — Lepiej zostanę przy rybach. One przynajmniej same załatwiają takie rzeczy. W przyzwoitej odległości. Poza tym wie pan, co myślę o ewolucji, panie Stibbons. Jeśli już zachodzi, a szczerze mówiąc, zawsze uważałem to raczej za bajkę, to musi zachodzić szybko. Spójrzmy na lemingi…
— Lemingi?
— Właśnie. Te małe łobuzy cały czas skaczą z urwisk, prawda? A ile ich po drodze na dół zmieniło się w ptaki? Co?
— No, żaden oczywi…
— I o to mi chodzi! — zawołał tryumfalnie Ridcully. — I nic nikomu z tego nie przyjdzie, że któryś z nich poleci w dół, myśląc: „Zaraz, a może by pomachać trochę pazurkami?”. Nie, moim zdaniem powinny całkiem poważnie wziąć się za wypuszczanie porządnych skrzydeł.
— Niby jak? W te kilka sekund, kiedy spadają na skały?
— Najlepszy moment.
— Ale lemingi nie zmieniają się tak po prostu w ptaki, nadrektorze.
— Miałyby szczęście, gdyby to potrafiły, prawda?
Nagle w oddali, w niewielkiej dżungli zagrzmiał ryk. Brzmiał jak dźwięk rogu mgłowego.
— Widziałem chyba jakieś krewetki — odezwał się nerwowo pierwszy prymus.
— Nie, nadrektor miał rację, wyspa jest o wiele za mała — odparł Myślak, starając się przestać myśleć o latających lemingach. — Nie przetrwałoby tu nic, co mogłoby nam zrobić krzywdę. Co by jadło?
Teraz wszyscy usłyszeli, jak coś przedziera się przez zarośla.
— Nas? — zasugerował dziekan z wahaniem.
Stwór wytoczył się na plażę skąpaną w promieniach zachodzącego słońca. Był wielki i wydawało się, że składa się z samej głowy — ogromnej gadziej głowy, która wyglądała na prawie równie dużą jak cielsko pod nią. Szedł na dwóch tylnych łapach. Miał też ogon, lecz wobec wielkości zębów widocznych na jego drugim końcu, magowie nie mieli ochoty na obserwację pozostałych szczegółów.
Stwór wciągnął w nozdrza powietrze i znowu zaryczał.
— Aha — stwierdził Ridcully. — Podejrzewam, że oto mamy rozwiązanie tajemnicy znikającego geografa. Brawo, pierwszy prymusie.
— Chyba lepiej… — zaczął dziekan.
— Proszę się nie ruszać! — szepnął Myślak. — Wiele gadów nie widzi niczego, co jest nieruchome.
— Zapewniam, że przy prędkości, jaką planuję, nic mnie nie zobaczy…
Potwór pokręcił głową w obie strony, po czym ruszył przed siebie.
— Nie widzi niczego, co jest nieruchome? — upewnił się Ridcully. — Chce pan powiedzieć, że musimy tylko zaczekać, aż wpadnie na drzewo?
— Pani Whitlow ciągle tam siedzi! — zawołał pierwszy prymus.
W tej chwili pani Whitlow bardzo dystyngowanie rozsmarowywała na krakersie kawałek sera.
— Nie wydaje mi się, żeby go zauważyła.
Ridcully podwinął rękaw.
— Sądzę, panowie, że salwa kul ognistych…
— Chwileczkę! — zaprotestował Myślak. — To może być zagrożony gatunek!
— Podobnie jak pani Whitlow.
— Ale czy mamy prawo wybić to…
— Absolutnie — zapewnił Ridcully. — Gdyby stwórca chciał, żeby on przeżył, dałby mu ognioodporną skórę. Ma pan tu swoją ewolucję, panie Stibbons.
— Ale może powinniśmy go zbadać…?
Stwór się rozpędzał. Zadziwiające, jak szybko mógł się poruszać, jeśli wziąć pod uwagę jego rozmiary.
— Eee… — zaczął Myślak nerwowo.
Ridcully uniósł rękę.
Stwór zatrzymał się nagle i rozpłaszczył — niczym piłka, którą ktoś przydepnął. I rzeczywiście, kiedy gwałtownie odzyskał dawny kształt, uczynił to z dźwiękiem, jaki powstaje, gdy ktoś niewprawny skręca tylne nogi balonowego zwierzaka. O ile w ogóle miał jakiś wyraz pyska, to raczej zaskoczenia niż szoku. Wokół niego zabłysły iskry wyładowań. Znowu się spłaszczył, zwinął w rulonik, skręcił w całą serię interesujących, ale prawdopodobnie bolesnych kształtów, zmalał w kulę rozmiaru grejpfruta, po czym — z ostatnim, raczej smutnym odgłosem, który można by zapisać jako „parp” — upadł na piasek.
— Rzeczywiście niezłe — przyznał Ridcully. — Który z was to zrobił, panowie?
Magowie spojrzeli po sobie nawzajem.
— To nie my — oświadczył dziekan. — Planowaliśmy kule ogniste i tyle.
Ridcully szturchnął Myślaka.
— No proszę — rzucił. — Niech go pan bada.
— Eee… — Myślak spojrzał na oszołomione zwierzę. — Ten, no… obiekt, jak się wydaje, zmienił się w dużego kurczaka.
— Brawo, dobra robota — pochwalił go Ridcully, jakby chciał zamknąć dyskusję. — W tej sytuacji szkoda marnować dobrą kulę ognistą.
Cisnął nią.
To była droga.
A w każdym razie był to długi i płaski kawałek pustyni z koleinami. Rincewind patrzył na niego i myślał.
Droga. Drogi dokądś prowadzą. Wcześniej czy później prowadzą wszędzie. A kiedy człowiek już tam dotrze, zwykle znajduje mury, budynki, porty… statki. A przy okazji — nie ma tam gadających kangurów. Praktycznie biorąc, to jedna z charakterystycznych cech cywilizacji.
Nie chodzi o to, że miał coś przeciw ratowaniu świata, czy też tego jego podzbioru, który najwyraźniej ratunku wymagał. Czuł jednak, że świat nie musi być ratowany akurat przez niego.
W którą stronę pójść? Wybrał przypadkowy kierunek i biegł przez chwilę, gdy wschodziło słońce.
Po chwili na tle świtu wykwitła chmura kurzu. Zbliżała się. Rincewind pełen nadziei stanął obok traktu.
W końcu na odwróconym wierzchołku chmury pojawił się powóz ciągnięty przez zaprzęg ośmiu koni. Konie były czarne. Powóz też. I nie wyglądał, jakby miał zamiar zwolnić.
Gdy konie go mijały, Rincewind pomachał w powietrzu kapeluszem.
Po chwili kurz opadł. Rincewind podniósł się i ruszył chwiejnie przez krzaki, aż dotarł do powozu w miejscu, gdzie się zatrzymał. Konie przyglądały mu się czujnie.
Nie był to tak duży powóz, żeby musiało go ciągnąć osiem koni — jednak i zwierzęta, i powóz pokrywało tyle drewna, skóry i metalu, że raczej nie dysponowały rezerwą energii. Kolce i ćwieki pokrywały wszystkie powierzchnie.
Lejce prowadziły nie do typowego kozła, ale do otworów w przedniej ścianie powozu. Ta była wzmocniona dodatkowym drewnem i żelastwem — można było rozpoznać stare fajerki, wyklepane fragmenty zbroi, pokrywki od garnków, a także rozdeptane na płasko i przybite puszki.
Nad szczeliną, w której znikały lejce, przez dach powozu wystawało coś podobnego do wygiętej rury piecyka. Wydawało się, że patrzy czujnie.
— Ehm… dzień dobry — odezwał się Rincewind. — Przepraszam, że spłoszyłem konie…
Wobec braku odpowiedzi wspiął się na opancerzone koło i zajrzał na dach. Była tam okrągła pokrywa, w tej chwili otwarta.
Rincewind nawet nie pomyślał, żeby zajrzeć do środka. To by oznaczało, że jego głowa będzie wyraźnie obrysowana na tle nieba — pewny sposób, by zaraz potem jego ciało było obrysowane na ziemi.
Za nim trzasnęła gałązka.
Westchnął i zszedł powoli, bardzo uważając, żeby się nie odwrócić.
— Poddaję się całkowicie — zapewnił, podnosząc ręce.
— I słusznie — odparł spokojny głos. — To jest kusza, koleś. A teraz popatrzmy na twoją paskudną gębę.
Rincewind odwrócił się. Za nim nie było nikogo.
Potem spojrzał w dół.
Kusza była niemal pionowa. Gdyby wystrzeliła, bełt wbiłby mu się w dziurkę nosa.
— Krasnolud? — zdziwił się.
— Masz coś przeciwko krasnoludom?
— Ja? Skąd. Kilku moich najlepszych przyjaciół byłoby krasnoludami. Gdybym miał przyjaciół, znaczy. Ehm… Jestem Rincewind.
— Tak? A ja jestem nerwowy — oświadczył krasnolud. — Ludzie zwykle nazywają mnie Mad.
— Po prostu „Mad”? Dziwne imię.
— To nie jest imię.
Rincewind nie miał wątpliwości, że jego rozmówca jest krasnoludem. Brakowało mu tradycyjnej brody i żelaznego hełmu, ale były inne drobne charakterystyczne szczegóły. Na przykład podbródek, którym można by łupać orzechy kokosowe, zastygły na twarzy wyraz srogości oraz kulisty kształt głowy, sugerujący, że jej właściciel może przechodzić przez mury twarzą naprzód. Oraz, oczywiście — gdyby wszystko inne nie pozwalało na rozpoznanie — fakt, że czubek tej głowy znajdował się na poziomie żołądka Rincewinda, także stanowił bardzo wyraźną wskazówkę. Mad nosił skórzany kombinezon, ale — podobnie jak powóz — nabijany metalem wszędzie, gdzie się dało. A w miejscach wolnych od ćwieków nosił broń.
Słowo „przyjaciel” wyskoczyło na płaty czołowe mózgu Rincewinda. Istnieje wiele powodów, by się z kimś zaprzyjaźnić. Fakt, że ów ktoś trzyma wymierzoną w ciebie śmiercionośną broń, według Rincewinda zaliczał się do pierwszej czwórki.
— Dobre określenie — przyznał. — Łatwe do zapamiętania.
Krasnolud pochylił głowę na bok i nasłuchiwał przez chwilę.
— Szlag, doganiają mnie. — Przyjrzał się Rincewindowi. — Umiesz strzelać z kuszy?
Jego ton sugerował wyraźnie, że odpowiedź „nie” to dobry sposób nabawienia się problemów z zatokami.
— Oczywiście — zapewnił Rincewind.
— No to wskakuj do wozu. Wiesz, od lat jeżdżę tą drogą i po raz pierwszy jakiś wozostopowicz ośmielił się mnie zatrzymać.
— Zadziwiające…
Pod klapą włazu nie było zbyt wiele miejsca, a większość zajmowały kolejne elementy uzbrojenia. Mad odepchnął Rincewinda na bok, chwycił lejce, wyjrzał przez peryskopową rurę i popędził konie.
Krzaki drapały koła, gdy konie wciągały powóz z powrotem na trakt. Potem zaczęli nabierać prędkości.
— Ślicznotki, nie? — spytał Mad. — Potrafią prześcignąć wszystko, nawet z pancerzem.
— Z pewnością to bardzo… oryginalny powóz — zgodził się Rincewind.
— Wprowadziłem kilka modyfikacji — pochwalił się Mad. Uśmiechnął się złośliwie. — Jesteś magiem, szefuniu?
— Ogólnie mówiąc, tak.
— Dobrym? — Mad ładował następną kuszę.
Rincewind zawahał się, ale odpowiedział szczerze:
— Nie.
— To masz szczęście. Bym cię zabił, jakbyś był. Nie znoszę magów. Banda fanatyków, nie?
Złapał uchwyty wygiętej rury i odwrócił ją do tyłu.
— No i są — mruknął.
Rincewind spojrzał nad czubkiem jego głowy. W wygięciu rury tkwił kawałek lustra. Ukazywał drogę za nimi i pół tuzina kropek pod kolejną chmurą czerwonego kurzu.
— Gang drogowy — wyjaśnił Mad. — Polują na mój ładunek. Wszystko by ukradli. Każdy drań jest draniem, ale niektórzy dranie to naprawdę dranie. — Wyciągnął spod siedzenia kilka worków z obrokiem. — No dobra. Wyłaź na górę z dwoma kuszami, a ja zamontuję dopalacze.
— Co? Chcesz, żebym strzelał do ludzi?
— A chcesz, żebym to ja strzelał do ludzi? — zapytał Mad, wpychając go na drabinę.
Rincewind wyczołgał się na dach. Wiatr próbował zwiać mu szatę na głowę. Powóz kołysał się i podskakiwał, czerwony pył dusił w gardle.
Rincewind nienawidził broni, i to nie tylko dlatego, że tak często bywała w niego wymierzona. Jeśli człowiek ma broń, wpada w ogromne kłopoty. Inni strzelają do niego natychmiast, jeśli tylko uznają, że on może strzelić do nich. Jeśli jest nieuzbrojony, często wstrzymują się, żeby porozmawiać. Owszem, mają skłonność do wypowiadania zdań typu: „Nigdy nie zgadniesz, koleś, co z tobą zrobimy”, ale to zajmuje czas. A Rincewind wiele potrafił dokonać w ciągu kilku sekund. Mógł je wykorzystać, żeby jeszcze chwilę pożyć.
Kropki w oddali były powozami, zaprojektowanymi raczej do prędkości niż do przewożenia towarów. Niektóre miały cztery koła, inne tylko dwa. Jeden miał… tylko jedno, wielkie, ustawione pomiędzy wąskimi tyczkami, z maleńkim siodełkiem na szczycie. Jeździec wyglądał, jakby swoje ubranie zbierał na wysypiskach złomu trzech kontynentów, a tam, gdzie nie pasowało, przywiązywał kurczaka.
Ale nie tak wielkiego, jak kurczak ciągnący jego pojazd. Był większy od Rincewinda, a przeważająca część tego, co nie było szyją, była nogami. Pokonywał odległość w tempie konia.
— Co to jest, u demona? — wrzasnął Rincewind.
— Emu! — krzyknął Mad, wiszący teraz u uprzęży. — Spróbuj go ustrzelić, to niezłe żarcie!
Powóz podskoczył i kapelusz Rincewinda sfrunął na ziemię.
— Teraz jeszcze zgubiłem kapelusz!
— I dobrze! Wściekle paskudny kapelusz!
Strzała brzęknęła o metalową płytę obok stopy Rincewinda.
— Strzelają do mnie!
Na którymś z powozów człowiek obok woźnicy zakręcił czymś nad głową. Kotwiczka wbiła się w drewno obok drugiej stopy Rincewinda i wyrwała metalową płytkę.
— I jeszcze… — zaczął.
— Masz kuszę, nie?! — ryknął Mad, balansując na grzbiecie jednego z koni. — Znajdź coś, żeby się złapać, bo lada chwila zastartują…
Konie pędziły już galopem, ale nagle skoczyły naprzód, niemal strącając Rincewinda z dachu. Dym uniósł się z osi. Krajobraz się rozmył.
— Co to jest, u demona?
— Dopalacze! — zawołał Mad, przeciągając się do powozu ledwie kilka cali od pędzących kopyt. — Tajny przepis! A teraz blokuj ich, bo ktoś musi kierować!
Emu wynurzył się z kurzu, za nim dudniło kilka najszybszych powozów. Strzała wbiła się w drewno dokładnie między nogami Rincewinda, który rzucił się na płask na rozkołysanym dachu, wysunął kuszę, zamknął oczy i wystrzelił.
Zgodnie z odwieczną praktyką narracyjną strzała zrykoszetowała na czyimś hełmie i spory kawałek dalej trafiła niewinnego ptaka, którego jedyną rolą było wyzionięcie ducha z odpowiednio zabawnym piskiem.
Człowiek powożący emu podjechał bliżej. Spod znajomego kapelusza z ledwie widocznym w brudzie napisem „Maggus” rzucił Rincewindowi szeroki uśmiech. Wszystkie zęby miał zaostrzone, a na czterech przednich wygrawerowany napis „Mama”.
— Dzień dobry! — zawołał uprzejmie. — Oddajcie swój ładunek, a obiecuję, że nie zabijemy was wszystkich naraz.
— To mój kapelusz! Oddaj mój kapelusz!
— Jesteś magiem, co? — Mężczyzna stanął w siodełku, z łatwością utrzymując równowagę, choć wielkie koło podskakiwało na piasku. Zamachał rękami nad głową. — Patrzcie na mnie, chłopaki! Jestem piekielnym magiem! Magia, magia, magia!
Bardzo ciężka strzała, ciągnąca za sobą linę, trafiła w tylną ścianę powozu i wbiła się mocno. Goniący wrzasnęli z radości.
— Oddaj mi zaraz kapelusz, bo będą kłopoty!
— Kłopoty i tak będą — odparł człowiek powożący emu, mierząc z kuszy. — Ale wiesz co? Może byś mnie zmienił w coś paskudnego? Och, strasznie się…
Twarz mu pozieleniała. Upadł do tyłu. Bełt z kuszy trafił woźnicę pędzącego obok powozu; powóz ten skręcił gwałtownie, przecinając drogę innemu, który próbował go wyminąć i zderzył się z wielbłądem. To oznaczało, że przed jadącymi z tyłu wyrósł nagle wielki stos wraków, który — wobec powszechnego braku hamulców — natychmiast zaczął rosnąć. W dodatku jego część kopała ludzi.
Osłaniając głowę rękami, Rincewind zaczekał, aż odtoczy się ostatnie koło. Potem ruszył wzdłuż rozkołysanego powozu do miejsca, gdzie Mad pochylał się nad lejcami.
— Ehm… Myślę, że może pan już zwolnić, panie Mad — oznajmił.
— Tak? A co, pozabijałeś wszystkich?
— E nie… Nie wszystkich. Niektórzy zwyczajnie uciekli.
— W konia mnie robisz? — Krasnolud obejrzał się do tyłu. — A niech mnie, wcale nie! Tutaj, ciągnij tę dźwignię jak najmocniej!
Wskazał długi metalowy pręt obok Rincewinda, który szarpnął za niego posłusznie. Zgrzytnął metal, gdy hamulce ścisnęły koła.
— Dlaczego one tak szybko biegną?
— Są na mieszaninie owsa i jąder jaszczurek! — wyjaśnił Mad, przekrzykując zgrzyty rozgrzanych do czerwoności hamulców. — To daje im ostry dopał!
Powóz musiał krążyć przez kilka minut, aż koniom opadł poziom adrenaliny. Dopiero wtedy zawrócili traktem, żeby zbadać stos rozbitych powozów gangu.
Mad zaklął.
— Co się tu działo?
— Nie powinien mi kraść kapelusza — wymamrotał Rincewind.
Krasnolud zeskoczył na ziemię i kopnął złamane koło.
— Tak załatwiasz ludzi, jeśli ci ukradną kapelusz? A co robisz, jeśli ci naplują w oko? Rozwalasz całą okolicę?
— To mój kapelusz! — burknął ponuro Rincewind.
Nie był pewien, co się właściwie stało. Nie radził sobie z magią, to wiedział na pewno. Jedyne jego klątwy, które miały niewielką choćby szansę spełnienia, brzmiały mniej więcej: „Oby deszcz spadł na ciebie w pewnym momencie twojego życia” albo „Obyś zgubił jakiś niewielki przedmiot, mimo że odłożyłeś go tutaj przed chwilą”. Ale żeby ktoś się zrobił bladozielony… a tak, i jeszcze w takie żółtawe plamy… To nie był typowy efekt.
Mad rozglądał się czujnie pośród szczątków. Podniósł kilka sztuk broni i odrzucił je na bok.
— Chcesz wielbłąda? — zapytał.
Zwierzak stał w pewnej odległości od nich i zerkał na krasnoluda podejrzliwie. Zdawało się, że wyszedł z zamieszania bez uszczerbku, choć spowodował bardzo znaczne uszczerbki u innych.
— Wolałbym raczej wsadzić nogę do krajalnicy bekonu — odparł stanowczo Rincewind.
— Na pewno? Jak chcesz. Przywiąż go do wozu, sprzedam go za niezłą cenę w Czyżeśpiwoszynióskol — stwierdził Mad.
Obejrzał domowej roboty samopowtarzalną kuszę i też ją odrzucił. Potem sprawdził następny rozbity powóz i wyraźnie się rozpromienił.
— No, teraz to gotujemy na węglu! — zawołał. — To nasz szczęśliwy dzień, koleś.
— Och. Worek siana — stwierdził uprzejmie Rincewind.
— Pomóż go przenieść, co?
Mad otworzył rygle w tyle swojego powozu.
— Co jest takiego wyjątkowego w sianie?
Klapa opadła. Powóz był pełen siana.
— Tutaj to życie albo śmierć, koleś. Są tacy, co dla beli siana by cię rozpruli stąd aż do śniadania. Człowiek bez siana to człowiek bez konia, a tutaj człowiek bez konia to zwłoki.
— Przepraszam… Przeszedłem przez to wszystko dla kopy siana?
Mad konspiracyjnie poruszył brwiami.
— I dwóch worków owsa w ukrytej komorze, koleś. — Klepnął Rincewinda w plecy. — I pomyśleć, wziąłem cię za jakiegoś podstępnego drongo, co to go lepiej wywalić za burtę! A tu się okazuje, że jesteś zwariowany jak ja!
Są takie chwile, kiedy nie opłaca się deklarować własnego zdrowia psychicznego, i Rincewind zrozumiał, że musiałby zwariować, by uczynić to teraz. Zresztą potrafił rozmawiać z kangurami i znajdować na pustyni bułeczki z kurczakiem w ostrym sosie. Czasami po prostu trzeba spojrzeć w twarz roztrzęsionym faktom.
— Defekt mózgu — zapewnił z czymś, co, miał nadzieję, było rozbrajającą skromnością.
— Zuch ziomal. Dobra, ładujemy ich broń i żarcie, i ruszamy.
— A po co nam ich broń?
— Dostanę dobrą cenę.
— Co z ciałami?
— Nic. Są bez wartości.
Gdy Mad przybijał zebrane kawałki złomu do ścian powozu, Rincewind zbliżył się czujnie do zielono-żółtego trupa… i jeszcze, tak, z dużymi czarnymi plamami… Kijem ostrożnie uniósł z jego głowy swój kapelusz.
Niewielka ośmionożna kula wściekłego czarnego futra wyskoczyła spod spodu i wbiła kły w patyk, który zaczął dymić. Rincewind odłożył go bardzo delikatnie, chwycił kapelusz i uciekł.
Myślak westchnął.
— Nie próbowałem kwestionować pańskiego autorytetu, nadrektorze — zapewnił. — Po prostu wydaje mi się, że kiedy olbrzymi potwór na naszych oczach ewoluuje w kurczaka, zjedzenie tego kurczaka nie jest rozsądne. Nadrektor oblizał palce.
— A co by pan zrobił? — zapytał.
— No… zbadałbym go.
— Tak też uczyniliśmy. Badanie post mortem — zauważył dziekan.
— Bardzo dokładne — dodał z zadowoleniem kierownik studiów nieokreślonych. — Bardzo przepraszam, pani Whitlow… Ma pani ochotę na jeszcze kawałek pi… — Dostrzegł lodowaty wzrok Ridcully’ego i ciągnął dalej: — …przedniej części kurczaka?
— I odkryliśmy, że nie będzie już zagrażał odwiedzającym tę wyspę magom — stwierdził Ridcully.
— Tylko nie wydaje mi się, że właściwe badania powinny obejmować coś więcej niż rozglądanie się, czy nie rośnie gdzieś krzew szałwii z cebulką — upierał się Myślak. — Widzieliście przecież, jak szybko się zmienił, prawda?
— I co? — spytał dziekan.
— To nie może być naturalne.
— To pan przecież twierdzi, że rzeczy naturalnie zmieniają się w inne rzeczy, panie Stibbons.
— Ale nie tak szybko!
— A widział pan kiedyś, jak dzieje się ta cała ewolucja?
— No nie, oczywiście, że nie, nikt przecież…
— No to sam pan widzi — rzekł Ridcully tonem zamykającym dyskusję. — To może być normalne tempo. Przecież zmienianie się w ptaka po kawałku nie ma sensu, prawda? Tutaj piórko, tam dziób… Po świecie kręciłoby się wtedy sporo głupio wyglądających stworzeń, mam rację? — Inni magowie roześmiali się. — Nasz potwór pomyślał zapewne: Oj, jest ich za dużo, może lepiej zmienię się w coś, co lubią.
— Jeść — dokończył dziekan.
— Całkiem rozsądna strategia przetrwania. Do pewnych granic.
Myślak przewrócił oczami. Takie rzeczy zawsze dobrze brzmiały, kiedy opracowywał je we własnej głowie. Czytał stare księgi, potem siedział i myślał przez całe wieki, aż niewielka teoria układała mu się w umyśle niczym rządek małych błyszczących klocków. A potem, kiedy ją wygłaszał, odbijała się od grona wykładowczego i jeden z nich… jeden z nich… zawsze zadawał jakieś potwornie głupie pytanie, na które w danej chwili nie potrafił odpowiedzieć. Jak można w ogóle dokonywać postępu wobec takich umysłów? Gdyby jakiś bóg gdzieś powiedział: „Niech się stanie światło”, oni by zapytali: „A po co? Ciemność zawsze nam wystarczała”.
Starzy ludzie, na tym polega problem. Myślak nie był do końca entuzjastą dawnych tradycji, ponieważ miał już dobrze po dwudziestce i zajmował umiarkowanie ważne stanowisko, a zatem dla pewnych uniwersyteckich młokosów stanowił cel. A raczej stanowiłby, gdyby nie to uczucie, że po całej nocy majstrowania przy HEX-ie mają oczy ugotowane na miękko.
Zresztą nie interesował go awans. Byłby szczęśliwy, gdyby tamci słuchali go przez pięć minut, zamiast mówić: „Niezły pomysł, panie Stibbons, ale już raz tego próbowaliśmy i nie działa” albo „Prawdopodobnie nie mamy funduszy”, albo, co najgorsze, „Nie ma już dzisiaj porządnych wstaw-odpowiednie-rzeczowniki… Pamiętacie starego «przezwisko» jakiś-pradawny-mag-który-umarł-pięćdziesiąt-lat-temu-i-którego-Myślak-nie-miał-prawa-pamiętać? To był gość, który znał swoje wstaw-odpowiednie-rzeczowniki”.
Myślak odnosił wrażenie, że nad nim jest wiele stanowisk zwolnionych przez umarłych. Ale stali przy nich żywi i bronili się ostro.
Nigdy nie zadali sobie trudu, żeby się czegoś nauczyć, nigdy nie próbowali niczego zapamiętać, oprócz tego, że dawniej wszystko było lepsze. Kłócili się jak banda dzieciaków, a jedyny wśród nich, który w ogóle mówił czasem coś sensownego, mówił to po orangutańsku.
Ze złością dźgał ogień patykiem.
Magowie zbudowali dla pani Whitlow przyzwoitą, choć prymitywną chatę z gałęzi i wielkich splecionych liści. Gospodyni życzyła im dobrej nocy i skromnie zasłoniła za sobą wejście kilkoma liśćmi.
— Bardzo przyzwoita dama, ta pani Whitlow — uznał Ridcully. — Ja też się prześpię.
Wokół ogniska unosiły się już pojedyncze sekwencje chrapnięć.
— Myślę, że ktoś powinien stanąć na straży — rzekł Myślak.
— Zuch chłopak — pochwalił go Ridcully i przewrócił się na drugi bok.