Wielki liść poruszył się lekko. Ridcully miał wrażenie, że zielone trąbki na maszcie wąchają wiatr.
Znajdowali się już kawałek od brzegu, ale zauważył zbliżającą się po ścieżce kolumnę pyłu. Zatrzymała się na plaży i zmieniła w punkt, który skoczył w fale.
Żagiel znów zatrzeszczał i załopotał, gdy wzmógł się wiatr.
— Hej tam, ahoj! — krzyknął Ridcully.
Odległa figurka pomachała mu ręką i popłynęła dalej. Ridcully nabił fajkę i z zaciekawieniem obserwował, jak Myślak Stibbons dogania łódź.
— Niezły pokaz pływania, muszę przyznać — powiedział.
— Proszę o zgodę na wejście na pokład, sir! — zawołał Myślak, przebierając nogami w wodzie. — Może mi pan rzucić lianę?
— Ależ oczywiście.
Nadrektor pykał spokojnie z fajki, gdy młody mag wspiął się na pokład.
— To być może rekordowy wynik na tym dystansie, panie Stibbons.
— Dziękuję, nadrektorze. — Myślak ociekał wodą.
— Muszę też pogratulować panu tego, że jest pan właściwie ubrany. Nosi pan swój spiczasty kapelusz, który jest sine qua non dla maga w miejscach publicznych.
— Dziękuję.
— To dobry kapelusz.
— Dziękuję, panie nadrektorze.
— Mówią, że mag bez kapelusza nie jest ubrany, panie Stibbons.
— Tak słyszałem, nadrektorze.
— Ale w pańskim przypadku, muszę to zaznaczyć, ma pan kapelusz, ale wciąż jest pan, w bardzo konkretnym sensie, nieubrany.
— Bałem się, że szata będzie mnie hamować.
— I chociaż dobrze znowu pana widzieć, Stibbons, i to raczej więcej pana, niż normalnie chciałbym kontemplować, chciałbym zapytać, dlaczego właściwie pan tu jest.
— Nagle poczułem, że nieuczciwie byłoby pozbawiać uniwersytet moich usług, nadrektorze.
— Doprawdy? Nagła fala nostalgii za starą alma mater?
— Można tak to określić, nadrektorze.
Oczy Ridcully’ego błysnęły za kłębem dymu — i już nie po raz pierwszy w Myślaku zrodziło się podejrzenie, że nadrektor jest czasem sporo mądrzejszy, niż się wydaje. Co by nie było takie trudne.
Ridcully wzruszył ramionami, wyjął z ust fajkę i podłubał wewnątrz cybuchu, by usunąć jakąś przeszkadzającą bryłkę popiołu.
— Gdzieś tu leży kostium kąpielowy pierwszego prymusa — powiedział. — Radzę go włożyć. Podejrzewam, że w tej chwili urażenie czymkolwiek pani Whitlow skończy się dla pana powieszeniem na rei. W porządku? I gdyby chciał pan o czymś porozmawiać, moje drzwi zawsze są otwarte.
— Dziękuję, nadrektorze.
— W tej chwili, naturalnie, nie mam drzwi.
— Dziękuję, nadrektorze.
— Ale mimo to proszę sobie wyobrazić, że są otwarte.
— Dziękuję, nadrektorze.
W końcu, myślał Myślak, odchodząc z ulgą, magowie z NU są tylko zwariowani. Nawet kwestor nie jest tak naprawdę obłąkany.
Jeszcze teraz, kiedy przymknął oczy, wciąż widział boga ewolucji, z promiennym uśmiechem obserwującego pierwsze poruszenia karalucha.
Rincewind szarpnął kratę.
— Nie będę miał procesu? — wrzasnął.
Po chwili korytarzem nadszedł dozorca.
— A po co ci proces, szefuniu?
— Co? Dobra, nazwij mnie panem Głupkiem, jeśli masz ochotę, ale przecież może się okazać, że wcale nie próbowałem ukraść tej nieszczęsnej owcy, nie? Tak naprawdę to ją ratowałem. Gdybyście tylko wytropili złodzieja, toby wam powiedział!
Dozorca oparł się o ścianę i wsunął kciuki za pasek.
— Tylko że, niby, taka zabawna historia wyszła — powiedział. — Bo wiesz, szukaliśmy i szukaliśmy, wieszaliśmy ogłoszenia, ale… śmieszna rzecz, w życiu byś nie uwierzył… ten drań nie miał dość przyzwoitości, żeby się zgłosić… Można się załamać, kiedy człowiek się zastanowi nad ludzką naturą, nie?
— No to co ze mną będzie?
Dozorca podrapał się w nos.
— Powieszą cię za szyję, aż będziesz martwy, koleś. Jutro rano.
— Nie mogliby może powiesić mnie za szyję, aż mi się zrobi przykro?
— Nie, koleś. Musisz być martwy.
— Na bogów, przecież chodzi tylko o owcę!
Dozorca uśmiechnął się szeroko.
— No, w przeszłości wielu już poszło na szubienicę, powtarzając coś takiego. Prawdę mówiąc, od lat jesteś pierwszym owcokradem, jakiego tu mamy. Wszyscy nasi wielcy bohaterowie byli owcokradami. Będziesz miał niezły tłum widzów.
— Beee! — wtrąciła się owca.
— A może i niezłe stadko — dokończył dozorca.
— No właśnie, mam jeszcze jedno pytanie — oświadczył Rincewind. — Co robi w mojej celi ta owca?
— Dowód rzeczowy, koleś…
Rincewind przyjrzał się zwierzęciu.
— Aha. No to nie ma zmartwienia.
Dozorca odszedł. Rincewind usiadł ciężko na pryczy.
No cóż, mógł poszukać jaśniejszych stron swego położenia. To przecież… cywilizacja. Niewiele jej widział, leżąc związany na końskim grzbiecie, ale to, co zobaczył, było poorane koleinami, poznaczone śladami kopyt i brzydko pachniało, co często się cywilizacji zdarza. Zamierzali rano go powiesić. Ten budynek był pierwszym zbudowanym z kamienia, jaki znalazł w tym kraju. Mieli nawet straż. Zamierzali rano go powiesić. Ludzkie głosy i turkot wozów sączyły się przez umieszczone wysoko okno. Zamierzali rano go powiesić.
Rozejrzał się po celi. Wyglądała, jakby ten, co ją budował, z niewyjaśnionych przyczyn zapomniał o umieszczeniu dogodnych włazów przykrytych dyskretnymi klapami.
Klapa… Tak, nad tym słowem warto się zastanowić.
Bywał już w gorszych miejscach od tego. O wiele, wiele gorszych. I dlatego chyba teraz było gorzej, bo wtedy za przeciwników miał paskudne, magiczne, dziwaczne stwory. I jakoś nagle o wiele łatwiej mu się o nich myślało niż o tym, że siedzi właśnie zamknięty w kamiennym pudle, a rano jacyś całkiem mili ludzie, których pewnie by polubił, gdyby ich spotkał w jakimś barze, wyciągną go stąd i każą stanąć na bardzo niepewnej podłodze, w bardzo ciasnym kołnierzu na szyi.
— Beee!
— Zamknij się!
— Beee?
— Nie mogłabyś się umyć, wykąpać albo co? Robi się tu trochę… wiejsko…
Teraz, kiedy oczy przyzwyczaiły się do półmroku, odkrył, że ścianę celi pokrywają różne bazgroły, a w szczególności te charakterystyczne płotki rysowane przez więźniów, którzy liczą dni. Zamierzają rano go powiesić, więc przynajmniej ten obowiązek spadł mu z głowy… Dość, dość!
Kiedy się lepiej przyjrzał, odkrył, że większość tych linii odlicza tylko do jednego.
Położył się i zamknął oczy. Oczywiście, że uda mu się uratować. Zawsze się udaje. Chociaż, kiedy się zastanowić, zawsze w okolicznościach, które stawiają go w sytuacji o wiele bardziej niebezpiecznej niż zwykła więzienna cela.
W każdym razie przebywał już w licznych celach. Istniały sposoby rozwiązywania takich sytuacji. Najważniejsze jest bezpośrednie podejście.
Wstał i zaczął tłuc o kraty, aż przybiegł dozorca.
— Co jest, koleś?
— Chciałem tylko parę rzeczy wyjaśnić — odparł Rincewind. — W końcu nie mam zbyt dużo czasu do stracenia, nie?
— Jasne.
— Czy jest jakakolwiek szansa, żebyś zasnął na krześle naprzeciwko celi, zostawiając klucze całkiem odsłonięte na stoliku przed sobą?
Obaj spojrzeli na pusty korytarz.
— Musiałbym prosić kogoś, żeby mi pomógł wnieść tu stolik — stwierdził z powątpiewaniem dozorca. — Raczej nic z tego nie będzie, szefuniu. Przykro mi.
— Jasne. W porządku. — Rincewind zastanowił się przez chwilę. — Dalej… Czy możliwe, żeby kolację przyniosła mi młoda dama, trzymająca… słuchaj, to ważne… trzymająca tacę przykrytą ściereczką?
— Nie, bo tu ja gotuję.
— Rozumiem.
— Chleb i woda wychodzą mi najlepiej.
— Jasne, chciałem tylko sprawdzić.
— Chociaż, szefuniu, ta lepka brązowa maź, którą przy tobie znaleźli, świetna jest na chlebie.
— Częstuj się, spokojnie.
— Czuję, jak działają na mnie witaminy i minerały.
— Nie ma zmartwienia. Co jeszcze… a tak, pranie. Czy są tu takie wielkie kosze na brudną bieliznę, którą opróżnia się potem do zsypu pralni, prowadzącego na zewnątrz?
— Niestety, szefuniu. Przychodzi taka stara praczka i wszystko zabiera.
— Naprawdę? — ucieszył się Rincewind. — Praczka… Tęga kobieta, szeroka suknia, może też nosi kaptur, który można ściągnąć w dół tak, żeby zakrył większą część twarzy?
— Tak, mniej więcej się zgadza.
— A powiedz, kiedy ma się zjawić…?
— To moja mama — wyjaśnił dozorca.
— Świetnie…
Spojrzeli po sobie nawzajem.
— Myślę, że to chyba wszystko — uznał Rincewind. — Mam nadzieję, że nie sprawiłem ci kłopotów tymi pytaniami?
— Na bogów, skąd! Nie ma zmartwienia. Zawsze chętnie pomogę. Wymyśliłeś już, co powiesz pod szubienicą? Bo wiesz, autorzy ballad chcieliby wiedzieć, jeśli ci to nie przeszkadza.
— Ballad?
— No pewnie. Do tej pory zjawiło się trzech, ale myślę sobie, że do jutra będzie z dziesięciu.
Rincewind przewrócił oczami.
— A ilu z nich wstawiło „Tru-la-la tru-la-la cośtam” do refrenu?
— Wszyscy.
— Na bogów…
— I czy nie przeszkadzałaby ci zmiana imienia, co? Bo oni mówią, że do Rincewinda trochę ciężko dobrać rytm. „O buszu strażniku opowieść to, Rincewindem nazywał go lud…” jakoś im nie brzmi.
— Przykro mi. Może w takim razie lepiej mnie wypuścicie?
— Ha, niezły numer. Wiesz, gdybyś chciał dobrej rady, to nie gadaj za długo, kiedy staniesz pod szubienicą — tłumaczył dozorca. — Dobre Słynne Ostatnie Słowa to te najkrótsze. Coś prostego zwykle najlepiej działa. I nie przesadzaj z przeklinaniem.
— Słuchaj, przecież ja tylko ukradłem owcę! A nawet tego nie zrobiłem! Czemu wszyscy się tak denerwują?! — zawołał zrozpaczony Rincewind.
— Wiesz, kradzież owiec to wielkie przestępstwo — wyjaśnił uprzejmie dozorca. — Trafia ludziom do serc. Samotny wędrowiec rzucający wyzwanie potędze brutalnej władzy. Ludzie to lubią… Będziesz pamiętany w pieśniach i opowieściach, zwłaszcza jeśli wymyślisz jakieś niezłe Ostatnie Słowa, jak mówiłem. — Dozorca poprawił pasek. — Prawdę mówiąc, to w dzisiejszych czasach wielu jest takich, co nawet nie widzieli żywej owcy, ale kiedy słyszą, że ktoś taką ukradł, czują się jak prawdziwi Iksjanie. Nawet mnie to pomoże, że chociaż raz miałem w celi prawdziwego przestępcę, a nie tylko przeklętych polityków.
Rincewind znów usiadł na pryczy i ukrył twarz w dłoniach.
— Oczywiście, zuchwała ucieczka jest prawie tak samo dobra jak śmierć na szubienicy — dodał pocieszająco dozorca.
— Doprawdy? — mruknął Rincewind.
— Nie zapytałeś, czy ta kratka w podłodze prowadzi do kanałów — podpowiedział dozorca.
Rincewind spojrzał między palcami.
— A prowadzi?
— Nie mamy tu żadnych kanałów.
— Dziękuję. Bardzo mi pomogłeś.
Dozorca odszedł, pogwizdując.
Rincewind położył się i znów zamknął oczy.
— Beee!
— Zamknij paszczę!
— Hej, szefuniu… Na momencik…
Rincewind jęknął i wstał. Tym razem głos dochodził z małego, wysoko umieszczonego i zakratowanego okna.
— Tak, o co chodzi?
— Pamiętasz, jak cię złapali?
— No? I co z tego?
— Ehm… Pod jakim drzewem to się stało?
Rincewind spojrzał na wąski prostokąt błękitu, który więźniowie nazywają niebem.
— A co to niby za pytanie?
— To do ballady, rozumiesz… Tylko że bardzo by było dobrze, gdyby nazwa miała trzy sylaby…
— Skąd mam wiedzieć? Nie miałem czasu na botanikę.
— Jasne, jasne, nie ma sprawy — uspokoił go niewidoczny rozmówca. — Ale pewnie mógłbyś mi powiedzieć, co robiłeś, zanim ukradłeś tę owcę?
— Nie ukradłem żadnej owcy!
— Jasne, jasne, pewnie… Co robiłeś tuż przed tym, jak nie ukradłeś tej owcy?
— Nie wiem, nie pamiętam!
— Nie gotowałeś billy’ego przypadkiem?
— Nie przyznam się! Wy tutaj tak mówicie, że to może znaczyć wszystko!
— Znaczy gotowanie czegoś w puszce.
— Aha. No, owszem. To właśnie robiłem, rzeczywiście.
— Doskonale! — Rincewind usłyszał szelest szybko notującego ołówka. — Szkoda, że nie zginąłeś na końcu, ale mają cię powiesić, więc będzie dobrze. Mam do tego świetną melodię, po prostu nie można przestać jej gwizdać… Chociaż ty, oczywiście, przestaniesz, nie ma zmartwienia…
— Bardzo ci dziękuję.
— Myślę sobie, koleś, że możesz być sławny jak Blaszany Ned!
— Naprawdę? — Rincewind wrócił na pryczę.
— Tak. Prawdę mówiąc, to zamykali go właśnie w tej celi. I zawsze uciekał. Nikt nie wie jak, bo jest tu wściekle porządny zamek, a on nie rozgiął żadnych prętów. Mawiał, że nie zbudowali jeszcze więzienia, które by go mogło zatrzymać.
— Chudy był, prawda?
— Nie.
— W takim razie miał klucz albo coś podobnego.
— Nie. Muszę już iść, koleś. Aha, coś jeszcze sobie przypomniałem. Jak myślisz, czy twojego ducha da się usłyszeć, kiedy ludzie będą przejeżdżać koło tego billybongu, czy raczej nie?
— Co?
— Pasowałoby, gdyby się dało. Wyszłaby świetna ostatnia zwrotka. Rewelacyjna.
— Nie wiem!
— No to… Napiszę, że tak, dobrze? Nikt przecież nie będzie tam jechał, żeby sprawdzić.
— W takim razie nie chciałbym ci utrudniać.
— Bonza. Arkusze z tą piosenką zdążą wydrukować jeszcze na egzekucję, nie musisz się martwić.
— Nie będę.
Rincewind opuścił głowę. Blaszany Ned, akurat… To był taki dowcip, od razu poznał. Właściwie to raczej tortura — mówić mu, że ktokolwiek zdołał uciec z takiej celi. Chcieli, żeby biegał w kółko, szarpał za kraty i co tam jeszcze, ale nawet on widział, że kraty są dobrze osadzone i bardzo ciężkie, a zamek większy od jego głowy.
Leżał na pryczy, kiedy znowu pojawił się dozorca.
Towarzyszyło mu dwóch mężczyzn. Rincewind był właściwie pewien, że nie żyły tu nigdy żadne trolle, bo prawdopodobnie byłoby dla nich za gorąco, a zresztą nie starczyłoby miejsca na drewnie wyrzucanym przez fale, obok tych wszystkich wielbłądów i w ogóle. Ale ci dwaj mieli potężną budowę ludzi, którzy zajmują stanowiska, gdzie sprawdzanie kwalifikacji wymaga odpowiedzi na pytanie „Jak się nazywasz?”, a oni przechodzą z dużym trudem za trzecim podejściem.
Dozorca miał szeroki uśmiech i trzymał tacę.
— Przyniosłem ci żarcie — oznajmił.
— Nic wam nie powiem, choćbyście nie wiem jak często mnie karmili — ostrzegł Rincewind.
— Będzie ci smakować — zachęcił dozorca, podsuwając mu tacę. Stała na niej miska przykryta ścierką. — Przygotowałem specjalnie dla ciebie. To miejscowa specjalność, koleś.
— Mówiłeś chyba, że najlepiej ci wychodzi chleb i woda.
— No, niby… Ale spróbowałem tego, mimo wszystko…
Rincewind obserwował podejrzliwie, jak dozorca unosi ścierkę[16].
Wyglądało dość niewinnie, ale one często tak wyglądają. Właściwie to wyglądało…
— Zupa z zielonego groszku? — upewnił się.
— Tak.
— Roślina strączkowa? Takie kulki w strąkach?
— Tak.
— Pomyślałem, że lepiej od razu sprawdzę.
— Nie ma zmartwienia.
Rincewind przyjrzał się nierównej zielonej powierzchni. Czy to możliwe, żeby ktoś wymyślił miejscową specjalność nadającą się do jedzenia?
I wtedy coś uniosło się z głębiny. Rincewindowi zdawało się przez moment, że to bardzo mały rekin. Wyskoczyło na powierzchnię, po czym znów opadło, a zupa przelewała się nad tym.
— Co to było?
— Pływający pasztecik — wyjaśnił dozorca. — Pasztecik z mięsem pływający w zupie. Najlepsza kolacja na świecie, koleś.
— Ach, kolacja… — Rincewind zrozumiał nagle. — To jedna z tych nocnych, postbarowych potraw, tak? A jakie mięso jest w środku? Zresztą nie, zapomnij, że pytałem, to było głupie pytanie. Znam takie jedzenie. Jeśli ktoś musi pytać, jakie mięso jest w środku, to znaczy, że jest za trzeźwy. Próbowałeś kiedy spaghetti z budyniem?
— Można posypać je kokosem?
— Chyba tak.
— Dzięki, koleś. Na pewno spróbuję — obiecał dozorca. — I mam też dla ciebie inne dobre wieści.
— Wypuszczacie mnie?
— Nie, tego byś chyba nie chciał, taki twardziel jak ty. Nie, ci tutaj Greg i Vince przyjdą potem i zakują cię w łańcuchy.
Odsunął się. Dwaj ludzie o posturze murów obronnych trzymali kawał łańcucha, kajdany i niedużą, ale bardzo, bardzo ciężką z wyglądu kulę.
Rincewind westchnął. Jedne drzwi się zamykają, pomyślał, a zaraz następne się zatrzaskują.
— To dobrze, tak?
— Pewno. Jak nic zarobisz na tym dodatkową zwrotkę. Nikogo jeszcze nie wieszali w łańcuchach… oprócz Blaszanego Neda.
— Myślałem, że nie ma takiej więziennej celi, która by go zatrzymała…
— Och, umiał się z nich wydostać. Tyle że nie umiał za daleko uciec.
Rincewind spojrzał na żelazną kulę.
— O bogowie…
— Vince chciałby wiedzieć, ile ważysz, bo musi dodać łańcuchy do twojego ciężaru, żeby prawidłowo obliczyć wysokość — dodał dozorca.
— Czy to ważne? — spytał głucho Rincewind. — Przecież i tak umrę, prawda?
— Tak, z tym nie ma zmartwienia, ale jakby co pomylił, rozumiesz, to albo skończysz z szyją długą na sześć stóp, albo… uśmiejesz się… głowa wystrzeli ci jak korek z flaszki.
— No świetnie.
— Z Willym Wesołkiem tak było. Musieliśmy szukać jej po dachach przez całe popo.
— Rewelacja. Całe popo, tak? Ale ze mną nie będzie takich kłopotów. Kiedy będą mnie wieszać, ja będę całkiem gdzie indziej.
— To mi się podoba! — zawołał radośnie dozorca i jowialnie szturchnął go w łokieć. — Nie odpuszczasz do końca, co?
Mount Vince zahuczała.
— Vince mówi, że byłby zaszczycony, gdybyś zechciał napluć mu w twarz, kiedy założy ci pętlę na szyję — ciągnął dozorca. — Miałby co opowiadać wnukom…
— Idźcie już sobie! — krzyknął Rincewind.
— Ha, pewnie trzeba ci trochę czasu na zaplanowanie ucieczki — domyślił się dozorca. — Nie ma zmartwienia. W takim razie zostawiamy cię samego.
— Dziękuję.
— Mniej więcej do piątej rano.
— Dobrze — zgodził się ponuro Rincewind.
— Jakieś życzenia co do ostatniego śniadania?
— Coś, czego przygotowanie trwa bardzo, ale naprawdę bardzo długo.
— Oto godna postawa!
— Idźcie stąd!
— Nie ma zmartwienia.
Wyszli, jednak dozorca wrócił po chwili, jakby coś sobie przypomniał.
— Jeszcze coś powinieneś wiedzieć o wieszaniu — powiedział. — Może uprzyjemnić ci noc.
— Tak?
— Mamy tu taką specjalną, humanitarną tradycję. Jeśli zapadnia szubienicy zatnie się trzy razy…
— Tak?
— Dziwnie to może brzmi, ale zdarzyło się raz czy dwa. Uwierz albo nie…
Cienki zielony pęd wyrósł na poczerniałych konarach nadziei.
— A co to za tradycja? — spytał Rincewind.
— Z powodu, że to okrutne, kazać człowiekowi stać tam więcej niż trzy razy, kiedy wie, że lada sekunda jego…
— Tak, tak…
— …a potem wszystkie jego…
— Tak…
— …a najgorsze, moim zdaniem, to kiedy twoje…
— Tak, rozumiem! A zatem… co po trzecim razie?
— Odprowadzamy go z powrotem do celi i wzywamy cieślę, żeby naprawił zapadnię — wyjaśnił dozorca. — Nawet przynosimy mu do tej celi żarcie, gdyby to dłużej trwało.
— I…?
— No, kiedy już cieśla porządnie wszystko sprawdzi, wyprowadzamy skazańca znowu i wieszamy. — Dozorca zauważył wyraz twarzy Rincewinda. — Nie rób takich min. To lepsze, niż stać na zimnie przez całe rano, prawda? Nie byłoby miło.
Kiedy odszedł, Rincewind usiadł i wbił wzrok w ścianę.
— Beee!
— Zamknij się!
Więc na to wyszło… Pozostała jedna krótka noc, a potem, jeśli ci klauni mają cokolwiek do powiedzenia, weseli ludzie będą chodzić po ulicach i szukać, gdzie spadła jego głowa. Nie ma sprawiedliwości!
CZEŚĆ, KOLEŚ.
— No nie… Proszę…
POMYŚLAŁEM, ŻE DOSTOSUJE SIĘ DO SYTUACJI. BARDZO SYMPATYCZNI LUDZIE, NIEPRAWDAŻ? — rzekł Śmierć. Siedział na pryczy obok Rincewinda.
— Nie możesz się już doczekać, co? — spytał Rincewind z goryczą.
NIE MA ZMARTWIENIA.
— Czyli to już naprawdę… Podobno miałem uratować ten kraj. Ale naprawdę umrę…
O TAK. OBAWIAM SIĘ, ŻE TO NIEUNIKNIONE.
— Wiesz, dobija mnie bezsens tego wszystkiego. Znaczy, pomyśl tylko, ile razy w przeszłości o mało co nie zginąłem… Mogły mnie spalić smoki, prawda? Albo pożreć wielgachne stwory z mackami. Albo nawet wszystkie cząsteczki mojego ciała mogły się rozlecieć w różne strony…
MUSZĘ PRZYZNAĆ, ŻE MIAŁEŚ BARDZO CIEKAWE ŻYCIE.
— Czy to prawda, że kiedy człowiek ma umrzeć, całe życie przebiega mu przed oczami?
TAK.
— Upiorny pomysł właściwie. — Rincewind zadrżał. — Na bogów, właśnie przyszedł mi do głowy inny. Przypuśćmy, że akurat mam umrzeć i to właśnie jest całe moje życie, przesuwające mi się przed oczami?
MAM WRAŻENIE, ŻE CHYBA ŹLE TO ROZUMIESZ. CAŁE ŻYWOTY LUDZI RZECZYWIŚCIE PRZESUWAJĄ IM SIĘ PRZED OCZAMI, ZANIM CI LUDZIE UMRĄ. PROCES TAKI NAZYWA SIĘ ŻYCIEM. MASZ OCHOTĘ NA KREWETKĘ?
Rincewind zajrzał do wiaderka, które Śmierć trzymał na kolanach.
— Nie, dziękuję. Raczej nie. Podobno mogą być bardzo groźne. Wiesz, nie spodziewałem się po tobie, że przyjdziesz tu, będziesz się ze mnie nabijał i jadł krewetki.
SŁUCHAM?
— Znaczy, tylko dlatego, że rano mają mnie powiesić.
NAPRAWDĘ? W TAKIM RAZIE BĘDĘ NIECIERPLIWIE CZEKAŁ NA WIADOMOŚĆ, JAK UDAŁO CI SIĘ UCIEC. MAM TU SPOTKAĆ CZŁOWIEKA W… W… Oczy Śmierci błysnęły, kiedy zadał pytanie swej pamięci. A TAK. WE WNĘTRZU KROKODYLA. KILKASET MIL STĄD, JAK SIĘ ZDAJE.
— Zaraz, czekaj… Powiedziałeś przecież, że z pewnością umrę!
KAŻDY UMIERA. W KOŃCU.
Ściana otworzyła się i zamknęła za Śmiercią, jakby go tu wcale nie było, co — z jego odległej perspektywy — istotnie jest prawdą.
— Ale jak…? Nie umiem przechodzić przez… — zaczął Rincewind.
Usiadł ciężko. Owca kuliła się w kącie.
Rincewind spojrzał na nietknięty pływający pasztecik i stuknął go lekko. Pasztecik zatonął w jaskrawozielonej zupie.
Do celi przesączały się odgłosy życia miasta.
Po chwili pasztecik wypłynął znowu, niby zapomniany kontynent, a bardzo mała fala chlupnęła o brzegi miski.
Rincewind położył się na cienkim kocu i patrzył w sufit. Ktoś nawet tam coś napisał. Właściwie…
Cześ kol. Popacz na zwiasy. Ned.
Wolno, jak poruszany niewidzialnymi nitkami, Rincewind odwrócił się i spojrzał na drzwi celi.
Zawiasy były masywne. Nie przykręcono ich do ściany, by jakiś sprytny więzień nie zdołał ich odkręcić. Potężne żelazne haki wbito w sam kamień, tak że dwa ciężkie, przykute do drzwi pierścienie opadały na nie bezpośrednio.
Podszedł i dokładnie zbadał zamek. Działał tak, że wsuwał gruby metalowy pręt do otworu z boku, i wydawał się niemożliwy do pokonania.
Rincewind zatarł ręce i, zaciskając zęby, spróbował unieść drzwi po stronie zawiasów. Tak, zostawili dość luzu…
Pierścienie zawiasów dało się zsunąć z haków…
Potem wystarczyło pociągnąć lekko i zrobić jeden chwiejny krok… w tę stronę… wtedy pręt zamka wysunie się z otworu w ramie, a całe drzwi można wciągnąć do celi.
A potem człowiek może wyjść, starannie zawiesić drzwi na miejsce i dyskretnie się oddalić.
Tak właśnie, myślał Rincewind, ostrożnie wsuwając drzwi z powrotem na haki w murze, postąpiłby ktoś nierozsądny.
W takich chwilach tchórzostwo staje się nauką ścisłą. Są sytuacje wymagające bezmyślnej paniki, ale są też inne, gdzie wymagana jest panika miarowa, rozważna i przemyślana. W tej chwili przebywał w całkiem bezpiecznym miejscu. Owszem, była to cela śmierci, ale prawdopodobnie też jedyne miejsce na całym kontynencie, gdzie przez jakiś czas nie groziło mu nic złego. Iksjanie nie wyglądali na takich, którzy stosują tortury, choć zawsze istniała możliwość, że każą mu jeść te swoje potrawy. Czyli — chwilowo przynajmniej — miał czas. Czas, by ułożyć jakiś plan, przemyśleć następne posunięcie, użyć swego intelektu do analizy przewidywanych problemów…
Przez chwilę siedział, wpatrując się w ścianę, a potem wstał i chwycił pręty.
Otóż to. Tyle myślenia powinno wystarczyć. A teraz trzeba brać nogi za pas.
Zielony pokład melonowego statku został — ze względu na poczucie przyzwoitości — podzielony na część męską i żeńską. To oznaczało, że prawie cały zajmowała pani Whitlow, która przez większość czasu opalała się za parawanem. Jej spokój gwarantowali sami magowie, gdyż przynajmniej trzech z nich zabiłoby każdego, kto zbliżyłby się do zasłony z palmowych liści bliżej niż na dziesięć stóp.
Wyraźnie panowało coś, co ciotka Myślaka, która go wychowywała, nazwałaby Atmosferą.
— Nadal uważam, że powinienem wejść na maszt — upierał się Myślak.
— Aha! Podglądacz, co? — warknął pierwszy prymus.
— Nie. Tylko wydaje mi się, że dobrze by było sprawdzić, dokąd ta łódź płynie. Przed nami widać jakieś wielkie czarne chmury.
— I dobrze! Przyda się trochę deszczu — burknął kierownik studiów nieokreślonych.
— W takim przypadku prawdziwym zaszczytem będzie dla mnie wzniesienie dla pani Whitlow odpowiedniej osłony — zapewnił dziekan.
Myślak wrócił smętnie na rufę, gdzie siedział ponury nadrektor z wędką w ręku.
— Zachowują się, jakby pani Whitlow była jedyną kobietą na świecie — powiedział.
— A sądzi pan, że jest? — spytał Ridcully.
Umysł Myślaka pognał z szaleńczą prędkością i natrafił na przerażające wertepy wyobraźni.
— Na pewno nie, nadrektorze — oświadczył.
— Nie wiemy tego, Myślak. Zawsze jednak warto szukać jaśniejszych stron sytuacji. Możemy wszyscy utonąć.
— Ehm… Nadrektorze, czy patrzył pan na horyzont?
Nieustający sztorm miał siedem tysięcy mil długości, ale tylko milę szerokości — ogromna masa wrzącego powietrza, krążąca wokół ostatniego kontynentu jak rodzina lisów wokół pełnego kurnika.
Chmury wznosiły się aż do granicy atmosfery — a były to już chmury pradawne, chmury, które przetaczały się po morderczym kręgu od lat, budując swoją osobowość, nienawiść, a przede wszystkim ładunek elektryczny.
To nie był sztorm, to była bitwa. Szkwały o długości kilkuset mil walczyły ze sobą w ścianie chmur. Błyskawice rozwidlały się, deszcz padał i zmieniał się w parę o pół mili nad ziemią. Powietrze się jarzyło.
W dole, wynurzając się z oceanu możliwości w ulewie tak burzliwej, że była raczej opadającym morzem, wstawał ostatni kontynent.
Na ścianie w celi więzienia w Rospyepsh, między zygzakami, prymitywnymi obrazkami i płotkami ostatnich dni człowieka, rysunek owcy zmienił się w rysunek kangura, a potem bez śladu wniknął w kamień.
— I co z tego? — spytał dziekan. — Trochę nami pohuśta?
Szara ściana chmur wypełniała najbliższą przyszłość niby umówiona wizyta u dentysty.
— Obawiam się, że może być o wiele gorzej — stwierdził Myślak.
— No więc posterujmy gdzie indziej.
— Nie mamy steru, dziekanie. I nie wiemy, gdzie jest to indziej. W dodatku kończy nam się woda.
— Czy nie jest tak, że wysoka ściana chmur oznacza bliski ląd?
— Bardzo wielki ląd w takim razie. Może to IksIksIksIks?
— Mam taką nadzieję, proszę pana. — Żagiel nad Myślakiem załopotał i wydął się majestatycznie. — Wiatr się wzmaga. Myślę, że sztorm zasysa do siebie powietrze. I… jest jeszcze coś. Szkoda, że zostawiłem na plaży swój thaumometr, ale wydaje mi się, że w tej okolicy występuje bardzo wysoki poziom tła magicznego.
— A skąd takie wnioski, chłopcze? — zainteresował się dziekan.
— No… na przykład wszyscy wydają się dość spięci, a magowie stają się mocno… no, są drażliwi w obecności silnego promieniowania magicznego — tłumaczył Myślak. — Ale zacząłem coś podejrzewać w chwili, kiedy kwestor wytworzył sobie planety.
Miał dwie, orbitujące wokół głowy na wysokości kilku cali. Jak często się zdarza z fenomenami magicznymi, charakteryzowała je pewna nierealność i bez przeszkód przechodziły przez niego albo przez siebie nawzajem. Były też trochę przezroczyste.
— Oj… Syndrom Mugroopa — zmartwił się Ridcully. — Manifestacja mózgowa. To sygnał pewniejszy niż kanarek w kopalni.
Niewielka samodzielna procedura w mózgu Myślaka zaczęła odliczanie.
— Pamiętacie starego „Stukacza” Ptaszka? — odezwał się kierownik studiów nieokreślonych. — Był…
— Trzy! Nie, nie pamiętam nic a nic! Co pan powie! — usłyszał Myślak własny gniewny głos, o wiele mocniejszy, niżby użył, gdyby nawet chciał zwokalizować własne myśli.
— Zaraz się pan dowie, panie Stibbons — odparł spokojnie kierownik studiów nieokreślonych. — Był bardzo podatny na intensywne pola magiczne, a kiedy się dekoncentrował, choćby podczas drzemki, czasami dookoła głowy latały mu, he, he, he, takie małe…
— Tak, oczywiście — przerwał mu szybko Myślak. — Musimy bardzo uważać na niezwykłe zachowania…
— Wśród magów? — zdziwił się Ridcully. — Panie Stibbons, niezwykłe zachowanie jest dla maga absolutnie normalne.
— No to uważać, czy ludzie nie postępują inaczej niż zwykle! — krzyknął Myślak. — Może na przykład mówią z sensem przez dwie minuty bez przerwy! Albo postępują jak normalne, cywilizowane osoby, a nie banda zarozumiałych wiejskich głupków!
— Stibbons, ten ton wcale do pana nie pasuje — ostrzegł Ridcully.
— No i właśnie o coś takiego mi chodzi!
— Daj spokój, Mustrum, nie złość się na niego. Wszyscy jesteśmy trochę rozdrażnieni — powiedział dziekan.
— A teraz on zaczyna! — wrzasnął Myślak, wyciągając drżący palec. — Dziekan normalnie nigdy nie zachowuje się uprzejmie! I nagle jest agresywnie rozsądny!
Historycy często wskazują, że właśnie w czasach obfitości ludzie myślą o ruszaniu na wojnę. W czasach głodu starają się tylko zdobyć coś do jedzenia. Kiedy mają akurat tyle, by przeżyć, zwykle są uprzejmi. Ale kiedy rozstawi się przed nimi bankiet, nadchodzi pora kłótni o to, gdzie kto siedzi[17].
A Niewidoczny Uniwersytet, z czego — gdzieś poniżej najwyższego poziomu świadomości — nawet magowie zdawali sobie sprawę, istniał nie po to, by rozwijać magię, ale by ją — w bardzo pomysłowym stylu — hamować. Świat widział już, co się dzieje, kiedy magowie dostaną w ręce ogromne rezerwy magicznej energii. To się zdarzyło — bardzo dawno temu, lecz tu i tam wciąż pozostały obszary, gdzie człowiek nie wchodził, jeśli chciał wyjść na takich samych stopach, jakie miał na początku.
Był czas, kiedy liczba mnoga słowa „mag” brzmiała „wojna”.
Ale wielkim, niezwykle chytrym celem powstania Niewidocznego Uniwersytetu było, by stał się ciężarem na ramieniu magii — ciężarem sprawiającym, by owo ramię poruszało się z dostojnym majestatem, jak wahadło, a nie wirowało ze śmiertelną skutecznością jak morgensztern. Zamiast ciskać w siebie kulami ognia z ufortyfikowanych wież, magowie nauczyli się dogryzać sobie złośliwie w kwestiach interpretacji programu posiedzeń Grona Wykładowczego; już dawno ze zdumieniem odkryli, że czerpią z tego tyle samo złośliwej uciechy. Jadali wyszukane i obfite posiłki, a po naprawdę dobrym jedzeniu i cygarze nawet najbardziej zaciekły Władca Ciemności skłonny jest raczej wyciągnąć nogi w fotelu i pielęgnować przyjazne uczucia do świata, zwłaszcza jeśli ów świat proponuje mu jeszcze jedną brandy. I tak powoli, stopniowo przyswoili sobie najważniejszą magiczną moc — tę, która przekonuje, by zaprzestać używania wszystkich pozostałych.
Kłopot polega na tym, że nie tak łatwo jest powstrzymać się od jedzenia słodyczy, kiedy człowiek stoi po kolana w miodzie, a z góry sypie się cukier.
— Rzeczywiście, daje się w powietrzu wyczuć pewien… posmak — zgodził się wykładowca run współczesnych.
Magia smakuje jak cyna.
— Chwileczkę — odezwał się Ridcully. Sięgnął nad głowę, otworzył jedną z licznych szufladek w swoim magowskim kapeluszu i wyjął kostkę zielonkawego szkła. Wręczył ją Myślakowi. — Proszę.
Myślak wziął thaumometr i zajrzał do wnętrza.
— Sam nigdy tego nie używam — tłumaczył Ridcully. — Zawsze wystarcza mi wystawić pośliniony palec.
— On nie działa! — oznajmił Myślak i postukał w thaumometr. Statek zakołysał się pod nimi. — Igła się… Auu!
Upuścił kostkę, która się roztopiła, zanim spadła na pokład.
— To niemożliwe — stwierdził. — Przecież skala sięga do milionów thaumów!
Ridcully polizał i wystawił palec. Wokół pojawiła się aureola w barwach fioletu i oktaryny.
— Tak, to by się zgadzało — powiedział.
— Nigdzie już przecież nie ma takich ilości magii! — zaprotestował Myślak.
Wichura popychała statek. Ściana burzy przed nimi rozszerzyła się i wyglądała o wiele bardziej czarno.
— Ile magii trzeba, żeby stworzyć nowy kontynent? — spytał Ridcully.
Unieśli głowy i spojrzeli na chmury. A potem unieśli głowy bardziej.
— Lepiej zabezpieczmy włazy — zaproponował dziekan.
— Nie mamy żadnych włazów.
— No to przynajmniej zabezpieczmy panią Whitlow. Sprowadźcie kwestora i bibliotekarza w jakieś bezpieczne…
Wpłynęli w sztorm.
Rincewind wybiegł do zaułka i pomyślał, że bywał już w gorszych więzieniach. Iksjanie to ludzie przyjaźni, jeśli akurat nie są pijani, nie próbują człowieka zabić albo jedno i drugie naraz. Dobre więzienie, zdaniem Rincewinda, to takie, w którym strażnicy, zamiast włóczyć się po korytarzach, utrudniając wszystkim nocny wypoczynek, zbierają się w jednym pomieszczeniu z paroma puszkami piwa i talią kart. Dzięki temu więzienie staje się o wiele bardziej… przyjazne. I oczywiście łatwiej ich wtedy ominąć. Obejrzał się… i zobaczył kangura — wielkiego, jaskrawego, błyszczącego na tle nocy. Cofnął się odruchowo, ale zaraz zrozumiał, że to tylko znak reklamowy na jakimś budynku, stojącym dalej i trochę niżej. Ktoś poustawiał pod nim lampy i lustra.
Kangur miał na głowie kapelusz ze śmiesznymi otworami na uszy; nosił też kamizelkę. Ale z całą pewnością był to właśnie ten kangur. Żaden inny nie mógłby się tak drwiąco uśmiechać. I trzymał w łapie puszkę piwa.
— Skąd cię tu zdryfowało, kolego? — odezwał się głos zza pleców Rincewinda.
Był to całkiem znajomy głos. Miał w sobie jakby proszącą nutę. Był takim głosem, który zerka na boki kątem oka i zawsze gotów jest się uchylić. Gdyby gorycz podawano tu w czarach, ten głos świetnie by się nadawał, by je przepełniać.
Rincewind odwrócił się. I zobaczył przed sobą postać równie znajomą jak głos.
— Nie możesz nazywać się Dibbler — powiedział zdziwiony.
— Dlaczego nie?
— Bo… No a skąd się tu wziąłeś?
— Jak to skąd? Właśnie przyszedłem Burą — odparł ten człowiek.
Miał na sobie wielki kapelusz, wielkie szorty i wielkie buty, ale pod każdym innym względem wyglądał jak brat bliźniak człowieka, który w Ankh-Morpork zawsze był na miejscu, by po zamknięciu pubów sprzedać chętnym swoje bardzo specjalne paszteciki. Rincewind miał teorię, że w każdym miejscu na świecie musi się znaleźć jakiś Dibbler.
Tutejszemu z szyi zwisała taca z napisem „Cafe de Feet Dibblera”.
— Pomyślałem, że lepiej zjawić się pod więzieniem wcześnie — wyjaśnił Dibbler. — To pewny zarobek. Porządna egzekucja zawsze zwiększa apetyt. Czy mogę zaproponować ci cokolwiek, koleś?
Rincewind zerknął w stronę wylotu zaułka. Ruch na ulicach już się zaczął. Właśnie przeszło tamtędy dwóch strażników.
— Na przykład co? — zapytał Rincewind podejrzliwie, cofając się do cienia.
— Mam wydrukowane niezłe ballady o sławnym przestępcy, który ma zadyndać…
— Nie, dziękuję.
— A może pamiątkowy kawałek powrozu, na którym go powieszą? Autentyk!
Rincewind spojrzał na kawałek grubej liny, którą Dibbler z nadzieją machał mu przed nosem.
— Niektórzy powiedzieliby, że coś w niej sugeruje sznur do bielizny — zauważył.
Dibbler przyjrzał się linie z niezwykłym zainteresowaniem.
— Oczywiście musieliśmy trochę go rozpleść, koleś — powiedział.
— Inni z kolei mogą protestować przeciwko sugestii, że możesz, metaforycznie, sprzedawać kawałki powrozu jeszcze przed powieszeniem.
Dibbler umilkł na chwilę. Jego uśmiech nawet nie drgnął.
— To przecież lina, nie? — powiedział w końcu. — Typowy powróz trzy czwarte cala. Autentyczny. Pewnie nawet od tego samego powroźnika. Daj spokój, chcę ubić uczciwy interes. Prawdopodobnie tylko przypadkiem nie jest to ten akurat kawałek, który zaciśnie mu się na szyi…
— Ma tylko pół cala grubości. Patrz, została nawet etykieta: „Lina Odzieżowa, Hill i S-ka”.
— Naprawdę?
Po raz kolejny Dibbler sprawiał wrażenie, jakby po raz pierwszy widział artykuł, który próbuje sprzedać. Ale zgodnie z tradycją klanu Dibblerów, nigdy by nie pozwolił, by jakiś byle katastrofalny fakt przeszkodził mu w interesach.
— Ale jednak to lina — przekonywał. — Autentyczna lina. Nie? Nie ma zmartwienia. A co powiesz na autentyczną miejscową sztukę?
Pogrzebał na zawalonej tacy i podniósł kawałek tektury. Rincewind przyjrzał się badawczo.
Widział już coś takiego na czerwonej pustyni, choć nie był przekonany, czy jest to sztuka w takim znaczeniu, jakie ma to słowo w Ankh-Morpork. Bardziej przypominało to połączone razem mapę, książkę historyczną i menu. W domu ludzie zawiązywali supeł na chustce do nosa, żeby im o czymś przypominał. Tutaj nie mieli chustek do nosa, zatem wiązali supeł na własnych myślach.
Ale rzadko kiedy rysowali wizerunek sznura kiełbasek.
— Nazywa się Marzenie kiełbaskowe z frytkami — dodał Dibbler.
— Nie sądzę, żebym widział kiedyś coś podobnego — stwierdził Rincewind. — Nie z tą dodaną butelką sosu.
— Co z tego? — zdziwił się Dibbler. — Nadal miejscowe. Autentyczny obrazek tradycyjnego miejscowego żarcia, wykonany przez miejscowego artystę. Uczciwy interes, nie chcę nic więcej.
— Och, chyba nagle zrozumiałem. Miejscowym artystą w tym przypadku jesteś ty sam? — domyślił się Rincewind.
— No. Autentyk. Nie wierzysz?
— Nie, daj spokój.
— Co jest? Urodziłem się tam, przy Melasowej w Lagaree, tak samo jak mój ojciec. I mój dziadek. I jego ojciec. Nie zszedłem wczoraj z kawałka drewna wyrzuconego przez morze, jak niektóre osoby, które mógłbym pokazać palcem. — Jego szczurza twarz pociemniała. — Przypływają tutaj, zabierają nam pracę… A co ze zwykłym człowiekiem, co? Chcę tylko zrobić uczciwy interes.
Przez chwilę Rincewind całkiem poważnie rozważał oddanie się w ręce straży.
— Miło słyszeć, że ktoś ujmuje się za prawami rdzennej ludności — wymamrotał, znów zerkając na ulicę.
— Rdzennej? A co oni wiedzą o uczciwej pracy? Nie, oni też mogą się zabierać tam, skąd przyszli — uznał Dibbler. — Oni w ogóle nie chcą pracować.
— Tym lepiej dla was, jak rozumiem. Bo inaczej odbieraliby wam pracę, tak?
— Ja to widzę tak, że jestem bardziej rdzenny od nich — oświadczył Uczciwy Interes, stukając się w pierś urażonym kciukiem. — Zapracowałem na swoją rdzenność, ot co.
Rincewind westchnął. Logika może doprowadzić jedynie do pewnej granicy. Potem trzeba ją zostawić i skoczyć.
— Uczciwy interes, o to tylko ci chodzi — powiedział. — Mam rację?
— No!
— A więc… Czy jest ktoś, kogo byś nie chciał odsyłać tam, skąd przybył?
Uczciwy Interes Dibbler zastanowił się głęboko.
— No, ja. To oczywiste. I mój koleś Duncan, bo Duncan jest moim kolesiem. I pani Dibbler, to jasne. I jeszcze paru gości w bufecie z rybą i frytkami. Właściwie to całkiem sporo ludzi.
— No więc coś ci powiem — rzekł Rincewind. — Ja sam stanowczo chciałbym wrócić tam, skąd przybyłem.
— I słusznie!
— Twoja analiza socjopolityczna w moim przypadku poskutkowała.
— Świetnie!
— Więc może byś mi pokazał jak? Na przykład jak dojść do portu.
— No, chętnie… — odparł Dibbler, najwyraźniej psychicznie rozdarty. — Tylko że za parę godzin ma tu być egzekucja i muszę podgrzać paszteciki…
— Powiem ci jeszcze coś. Słyszałem, że odwołali tę egzekucję — dodał konspiracyjnym szeptem Rincewind. — Ten gość uciekł.
— Nigdy!
— Uciekł z całą pewnością. Przecież nie robiłbym cię w surową krewetkę!
— Zostawił jakieś ostatnie słowa?
— Myślę, że: żegnajcie.
— Chcesz powiedzieć, że nie było żadnej Słynnej Ostatniej Walki, strzelaniny ze strażą do ostatniej kropli krwi?
— Raczej nie.
— I co to za ucieczka? — zirytował się Uczciwy Interes. — Nie można tak się zachowywać. Wcale nie musiałem tu przychodzić. Zrezygnowałem z dobrego punktu na Galah… Egzekucja byłaby na nic, gdyby zabrakło pasztecików. — Pochylił się i spojrzał ukradkiem na boki. — Możesz mówić, co chcesz, ale Galah to dobry interes. Ich pieniądze nie różnią się od innych, zawsze to powtarzam.
— No tak, oczywiście. W przeciwnym razie byłyby… innymi pieniędzmi — zgodził się Rincewind. — A teraz, skoro i tak zmarnowałeś noc, może mi pokażesz drogę do portu?
Dibbler wciąż się wahał. Rincewind przełknął ślinę. Stawał już wobec pająków, gniewnych ludzi z włóczniami i niedźwiedzi, które spadają z drzew. Teraz jednak stał przed najgroźniejszym wyzwaniem na tym kontynencie.
— Coś ci powiem — rzekł. — Ja… Ja nawet… kupię… coś od ciebie.
— Powróz?
— Nie, powróz nie. Hm… wiem, że może ci się to wydać kwestią nieco ezoteryczną, ale co jest w mięsnych pasztecikach?
— Mięso.
— A jakie mięso?
— Ach, masz ochotę na wersję dla smakoszy…
— Rozumiem. To taka, o której mówisz, co ma w środku?
— No.
— Zanim klient ugryzie pierwszy kęs czy potem?
— Sugerujesz, że coś jest nie w porządku z moimi pasztecikami?
— Powiedzmy tyle: bardzo ostrożnie zbliżam się do teorii, że może jednak są w porządku. Zgoda? No dobrze, spróbuję pasztecika dla smakoszy.
— Słuszna decyzja, koleś. — Dibbler podniósł pasztecik z podgrzewanego rogu tacy.
— A teraz… Co jest w środku? Kot?
— Wypraszam sobie. Baranina jest tańsza od kota. — Dibbler zsunął pasztecik do miski.
— No, to przy… — Rincewind wykrzywił się nagle. — Nie, przecież polewasz go zupą groszkową! Dlaczego wszystko tu się polewa zupą groszkową?
— Nie ma zmartwienia, koleś. Chroni żołądek — uspokoił go Dibbler i wyjął czerwoną butelkę.
— A to co takiego?
— Potni de re, koleś.
— Najpierw wrzucasz pasztecik do miski zupy groszkowej, a teraz chcesz, żebym to zjadł z… z sosem pomidorowym?
— Piękne kolory, prawda? — Uczciwy Interes wręczył Rincewindowi łyżkę.
Rincewind postukał nią w pasztecik, który odbił się delikatnie od brzegu miski.
Cóż, jadał już kiełbaski w bułce od Gardło Sobie Podrzynam Dibblera oraz antyczne jajka w dziwnych kolorach od Wnętrzności Sobie Wypruwam Honorowo Dibhali. I przeżył, choć było kilka takich minut, kiedy miał nadzieję, że jednak nie. Jadł mocno podejrzany kuskus Al-jibli, pił straszliwą herbatę z masłem jaka, którą parzył Obym Nigdy Oświecenia Nie Doznał Dhiblang, wmuszał w siebie środkową część smorgasborda od Diba Dibblossonsona i starał się nie rozgryzać kawałków niewyobrażalnego wielorybiego tłuszczu, kupionego od Niech Mnie Wkopią Do Mojego Własnego Przerębla Dibukiego (żołądek wciąż się buntował na samo wspomnienie — w końcu to co innego ciąć na kawałki martwe, wyrzucone na brzeg wieloryby, a co innego zostawiać je tam i czekać, aż same z siebie eksplodują na odpowiednio małe fragmenty). Co do zielonego piwa, warzonego przez Żebym Własną Strzałkę Połknął Dlang-Dlanga…
Pił i jadł to wszystko. W każdym miejscu na Dysku pojawiał się ktoś odlany z niezwykłej pierwotnej formy, aby sprzedać mu jakiś prawdziwie straszny miejscowy smakołyk. Tu w końcu był to zwykły pasztecik. Jak niedobry może się okazać? Nie, inaczej: o ile gorszy może się okazać?
Przełknął kęs.
— Dobre, co? — spytał Uczciwy Interes.
— Na bogów! — szepnął Rincewind.
— To nie jest zwykły rozgnieciony groszek — zapewnił Uczciwy Interes, trochę zaniepokojony faktem, że Rincewind stoi z wytrzeszczonymi oczami i patrzy tępo w pustkę. — Został rozgnieciony przez mistrza rozgniatania groszku.
— Niech mnie… — szepnął Rincewind.
— Dobrze się czujesz, szefuniu?
— Dokładnie… tego się… spodziewałem.
— Chwila, szefuniu, nie jest aż takie złe…
— Rzeczywiście jesteś Dibblerem.
— A to niby co ma znaczyć?
— Wsadzacie paszteciki do rozgniecionego groszku i polewacie sosem pomidorowym. Ktoś pewnie usiadł kiedyś, po północy, jak podejrzewam, i uznał, że to dobry pomysł. Ale nikt by nie uwierzył w coś takiego… — Rincewind spojrzał na zanurzony pasztecik. — Coś takiego sprawia, że całkiem miła wydaje się bajka o krainie wielkich, chodzących śliwkowych puddingów. Możesz to sobie zapamiętać. Nic dziwnego, że pijecie tyle piwa[18].
Stanął w migodiwym świetle ulicznej lampy i pokręcił głową.
— Wy naprawdę tutaj zjadacie paszteciki — stwierdził żałośnie i spojrzał prosto w twarz dozorcy. Za nim stało kilku strażników.
— To on!
Rincewind uprzejmie skinął im głową.
— Cześć — powiedział.
Dwa ciche stuki okazały się parą jego własnej roboty sandałów odbijających się od nawierzchni ulicy.
Morze wrzało. Skwierczące kule piorunów przemykały po powierzchni jak krople wody na gorącym piecu.
Fale były za duże jak na fale, ale miały rozmiar akurat odpowiedni dla gór. Myślak raz tylko uniósł wzrok znad pokładu, kiedy łódź zaczęła zsuwać się między ich grzbiety, w przepaść głęboką jak kanion.
Obok, ściskając go za nogę, jęczał dziekan.
— Znasz się na takich rzeczach, Myślak — wystękał, kiedy pokonali zjazd i zaczęli skręcającą wnętrzności wspinaczkę na następny wodny grzbiet. — Czy zginiemy?
— Nie… wydaje mi się… dziekanie.
— Szkoda…
Zanim Rincewind dotarł do rogu, usłyszał za sobą gwizdki, ale nigdy nie pozwalał sobie przejmować się takimi rzeczami.
Był w mieście! Miasta są o wiele łatwiejsze. Należał do istot miejskich. Zawsze jest tyle miejsc, gdzie…
Gwizdki odezwały się także przed nim.
Ludzi było tu więcej i większość z nich zmierzała w tym samym kierunku. Ale on lubił biec przez tłum. Jako ścigany, miał po swojej stronie przewagę zaskoczenia: mógł rozpychać na boki niespodziewających się niczego przechodniów. Wtedy dopiero oglądali się, zbijali w grupy, narzekali i stanowczo nie byli w nastroju, by radośnie witać ścigających. Przechodził przez tłum jak kula w bilardzie, i zawsze dostawał dodatkowy strzał.
Najlepszym kierunkiem było w dół. Tam zwykle budowali porty, żeby mieć je bliżej wody.
Zygzaki i zakręty po ulicach doprowadziły go — całkiem nagle — do nabrzeża. Stało tu kilka łodzi. Wydawały się trochę za małe, by zmieścić pasażera na gapę, ale…
Usłyszał w ciemności krzyki biegnących!
Ci strażnicy są chyba zbyt dobrzy!
Nie tak powinno się to odbywać!
Nie powinni zawracać. Nie powinni myśleć.
Pobiegł w jedynym kierunku, jaki mu pozostał — wzdłuż brzegu.
Widział przed sobą budynek. A przynajmniej… Nie, to musi być budynek. Nikt nie mógł zostawić tak ogromnego otwartego pudełka chusteczek.
Rincewind zawsze sądził, że budynek powinien być w zasadzie pudłem ze spiczastą pokrywą i powinien mieć w przybliżeniu kolor taki, jak miejscowe błoto. Z drugiej strony, jak zauważył kiedyś filozof Ly Tin Wheedle, nigdy nie jest rozsądnie krytykować wystrój kryjówki.
Wbiegł na schody i okrążył tę dziwną białą budowlę. Wydawało się, że to rodzaj hali muzycznej. Opera, sądząc po odgłosach, chociaż uznał, że to dość dziwaczne miejsce, by w nim śpiewać opery. Trudno sobie wyobrazić damy z rogami na hełmach w budynku, który wygląda, jakby zaraz miał rozwinąć żagle… Ale nie miał czasu na zastanowienie… tam zobaczył drzwi obok pojemników na śmieci, a tutaj drzwi… otwarte.
— Z agencji cię przysłali, koleś?
Rincewind wytrzeszczył oczy w kłębach pary.
— Mam nadzieję, że umiesz robić desery, bo szef wali głową w mur — ciągnął człowiek, który się z tej pary wynurzył. Miał na głowie wysoką białą czapkę.
— Nie ma zmartwienia — odparł Rincewind z nadzieją. — Ach, to jest kuchnia, tak?
— Żarty se robisz?
— No bo myślałem, że to budynek Opery czy coś w tym rodzaju…
— Najlepsza piekielna opera na świecie, koleś. No chodź, tędy…
Kuchnia nie była zbyt wielka i — jak we wszystkich, w których bywał Rincewind — pełno w niej było ludzi, którzy pracowali ciężko, przeszkadzając sobie nawzajem.
— Boss na górze postanowił wydać wielki bankiet dla primadonny — tłumaczył kucharz, przeciskając się przez tłum pracujących. — I nagle deser wystrzelił Charleyowi prosto w twarz.
— Aha, jasne — odpowiedział Rincewind, zakładając, że wcześniej czy później doczeka się jakiejś wskazówki.
— Boss powiada: Możesz dla niej zrobić deser, Charley.
— Tak po prostu, co?
— I powiada: Ma być najlepszy ze wszystkich dotąd, Charley.
— Nie ma zmartwienia?
— I jeszcze powiada: Wielki Nunco wynalazł Truskawkową Sackville dla donny Wendy Sackville, a słynny kucharz Imposo stworzył Jabłkowy Glazier dla donny Margyreen Glazier, a twój własny ojciec, Charley, uwiecznił donnę Janeen Ormulu swoim Pomarańczowym Ormulu, więc dzisiaj, Charley, nadeszła twoja wielka szansa. — Kucharz pokręcił głową, docierając do stołu, gdzie niski mężczyzna w białym uniformie szlochał rozpaczliwie, zasłaniając twarz rękami. Przed nim stała piramidka pustych puszek po piwie. — Od tego czasu biedak przyssał się do piwa i postanowiliśmy kogoś ściągnąć. Ja sam jestem od steków i krewetek.
— Czyli chcecie, żebym przygotował deser? Nazwany od śpiewaczki operowej? — upewnił się Rincewind. — Taka tradycja?
— Tak, i lepiej nie zawiedź Charleya, koleś. To przecież nie jego wina.
— No tak…
Rincewind pomyślał o deserach. W zasadzie to przecież owoce, bita śmietana i budyń, prawda? I bezy, i różne takie. Nie mógł zrozumieć, na czym polega problem.
— Nie ma zmartwienia — oświadczył. — Przyrządzę coś raz-dwa.
Kuchnia zamarła, gdy krzątający się kucharze zatrzymali się i spojrzeli na niego.
— Przede wszystkim, jakie mamy owoce?
— Tylko brzoskwinie daliśmy radę o tej porze skołować.
— Nie ma zmartwienia. A jest jakaś śmietana?
— No. Jasne.
— Świetnie, świetnie. W takim razie muszę jeszcze tylko poznać nazwisko tej damy, o którą chodzi.
Poczuł, jak rozwiera się cisza…
— To wspaniała śpiewaczka, musisz wiedzieć — zapewnił kucharz tonem usprawiedliwienia.
— Dobrze. A jej nazwisko…? — zachęcił go Rincewind.
— Eee… Na tym właśnie polega problem, rozumiesz — odezwał się inny z kucharzy.
— Dlaczego?
Myślak otworzył oczy. Morze było spokojne, a w każdym razie spokojniejsze niż poprzednio. Nad sobą dostrzegał nawet plamy błękitu na niebie, choć nadal we wszystkie strony sunęły pasma chmur, jak gdyby każde dysponowało własnym wiatrem.
W ustach czuł taki posmak, jakby ssał cynową łyżkę.
Niektórzy magowie zdołali podnieść się na kolana. Dziekan zmarszczył czoło, zdjął kapelusz i wyjął ze środka małego kraba.
— To dobra łódź — wymamrotał.
Zielona łodyga masztu nadal stała, choć liść żagla był trochę postrzępiony. Mimo to łódź halsowała dzielnie pod wiatr, dmuchający od…
…lądu. Był jak czerwony mur, lśniący w świetle błyskawic.
Ridcully wstał niepewnie i wskazał go ręką.
— Już niedaleko! — oznajmił.
Dziekan zawarczał.
— Mam już dosyć tej nieznośnej uprzejmości! — rzekł. — Więc lepiej się zamknij, co?
— Dość tego. Jestem twoim nadrektorem, dziekanie — upomniał go Ridcully.
— Może o tym podyskutujemy? — zaproponował dziekan, a Myślak zauważył nieprzyjemny błysk w jego oczach.
— To nie jest odpowiednia chwila, dziekanie!
— Właściwie na jakiej podstawie nam rozkazujesz, Ridcully? Czego właściwie jesteś nadrektorem? Niewidoczny Uniwersytet jeszcze nawet nie istnieje! Powiedz mu, pierwszy prymusie!
— Nie muszę, jeśli nie mam ochoty — rzucił niechętnie pierwszy prymus.
— Co? Co? — zirytował się dziekan.
— Nie wydaje mi się, żebym musiał słuchać twoich poleceń, dziekanie.
Kiedy kwestor wspiął się na pokład minutę później, łódź już się kołysała. Trudno powiedzieć, ile frakcji powstało, gdyż każdy z magów potrafi być frakcją sam w sobie. Zasadniczo konflikt rozgrywał się między dwiema stronami, przy czym powiązania wewnątrz obu były mniej więcej tak stabilne, jak jajko na huśtawce.
Tym, co zdumiało Myślaka Subbonsa, kiedy potem się nad wszystkim zastanawiał, był fakt, że jak dotąd nikt nie próbował użyć czarów. Magowie wiele czasu spędzali w atmosferze, w której kąśliwa uwaga potrafi mocniej zranić niż magiczny miecz, a jeśli chodzi o czystą złośliwą radość, dobrze przemyślana notatka jest bardziej skuteczna niż kula ognista. Poza tym nikt nie miał ze sobą laski, nikt nie przygotował żadnych zaklęć, a w tych okolicznościach łatwiej jest przeciwnika zwyczajnie uderzyć. Chociaż w przypadku magów niemagiczna walka oznacza na ogół mało efektywne wymachiwanie pięściami i równoczesne próby usunięcia się przeciwnikowi z drogi.
Nieruchomy uśmiech kwestora zbladł lekko.
— Miałem na końcowych testach o trzy procent więcej od ciebie!
— Tak? A niby skąd o tym wiesz, dziekanie?
— Przejrzałem papiery, kiedy mianowali cię nadrektorem!
— Co? Po czterdziestu latach?
— Egzamin to egzamin!
— Ehm… — zaczął kwestor.
— Na bogów, jakież to małostkowe! Właśnie czegoś takiego można się spodziewać po studencie, który miał nawet osobne pióro do czerwonego atramentu!
— Ha! Ale przynajmniej przez całe studia nie piłem, nie uprawiałem hazardu i nie włóczyłem się nocami po knajpach!
— Aha! A ja owszem, i nie żałuję! Poznałem trochę świata, a i tak miałem prawie tyle punktów co ty, i to mimo zabójczego kaca, ty nadęta beko smalcu!
— Tak? Tak? Więc teraz zaczynamy przytyki osobiste?
— Absolutnie, dwukrzesłowcu! Rzućmy parę przytyków! Zawsze powtarzaliśmy, że idąc za tobą, człowiek dostaje choroby morskiej!
— Zastanawiam się, czy w tym miejscu… — odezwał się kwestor.
Powietrze wokół iskrzyło. Rozzłoszczony mag przyciąga magię, tak jak przejrzały owoc przyciąga muszki.
— Zgodzisz się chyba, kwestorze, że byłbym lepszym nadrektorem, prawda? — spytał dziekan.
Kwestor mrugnął załzawionymi oczami. — Ja, tego… obaj panowie… no… wiele cennych zalet… i… może chwila jest odpowiednia, hm, żeby we wspólnej sprawie… Zastanawiali się obaj przez chwilę.
— Dobrze powiedziane — przyznał dziekan.
— Coś w tym jest — zgodził się Ridcully.
— Bo wiesz, właściwie to nigdy specjalnie nie lubiłem wykładowcy run współczesnych…
— Bez przerwy znacząco się uśmiecha. Nie czuje się członkiem zespołu.
— Och, doprawdy? — Wykładowca run współczesnych zademonstrował wyjątkowo złośliwy znaczący uśmieszek. — Ale przynajmniej miałem lepsze stopnie od ciebie i jestem wyraźnie chudszy od dziekana! Chociaż wiele rzeczy jest od niego chudszych. Powiedz im, Stibbons!
— Dla ciebie pan Stibbons, tłuściochu! — usłyszał Myślak swój głos. Wiedział, że to jego własny. Był jak zahipnotyzowany. Mógł przestać w każdej chwili, tyle że jakoś nie miał ochoty.
— Czy mógłbym, no, zauważyć… — próbował wtrącić kwestor.
— Zamknij się, kwestorze! — huknął Ridcully.
— Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam…
Ridcully wskazał dziekana palcem.
— A teraz posłuchaj…
Fioletowa iskra skoczyła z jego dłoni, pozostawiając za sobą smugę dymu, przemknęła obok ucha dziekana i trafiła w maszt, który eksplodował.
Dziekan nabrał tchu — a kiedy nabierał tchu, w atmosferze pozostawało znacząco mniej powietrza. Wypuścił je w formie gniewnego ryku.
— Jak śmiesz ciskać we mnie czarami?!!
Ridcully przyglądał się swojej ręce.
— Ale ja… ja…
Myślak zdołał w końcu wypchnąć słowa między zębami, które usiłowały się zacisnąć.
— Agia a asz ziała!
— Co? Co tam bełkoczesz, człowieku? — spytał wykładowca run współczesnych.
— Ja ci pokażę czary, ty nadęty błaźnie! — wrzasnął dziekan, unosząc obie ręce.
— To magia mówi! — zdołał wykrzyknąć Myślak, chwytając go za ramię. — Dziekanie, przecież nie chcesz rozsadzić nadrektora na kawałki!
— Owszem, właśnie chcę!
— Bardzo przepraszam, nie chciałabym przeszkadzać… — W luku ukazała się pani Whitlow.
— O co chodzi, pani Whitlow?! — wrzasnął Myślak, gdy strumień energii z dłoni dziekana z sykiem przemknął mu nad głową.
— Wiem, że są panowie zajęci sprawami uniwersytetu, ale czy tam powinny być te wszystkie pęknięcia? Woda się wlewa…
Myślak spojrzał w dół. Pokład trzeszczał mu pod stopami.
— Toniemy — stwierdził. — Wy głupi, starzy… — Powstrzymał cisnące się na usta określenia. — Łódź się rozpada tak samo szybko jak nasz zespół! Patrzcie, cała żółknie!
Zieleń spływała z pokładu jak światło słońca z burzowego nieba.
— To jego wina! — wrzasnął dziekan.
Myślak podbiegł do burty. Ze wszystkich stron słyszał trzaski.
Najważniejsze teraz to uspokoić umysł, opanować się i jeśli się uda, myśleć o miłych rzeczach, takich jak błękitne niebo albo kotki. Jeśli to możliwe, nie takie, które właśnie mają utonąć.
— Słuchajcie — powiedział. — Jeśli nie zatopimy naszych konfliktów, one nas zatopią. Rozumiecie? Łódź… dojrzewa albo coś w tym rodzaju. A my jesteśmy daleko od lądu. Rozumiecie? W wodzie mogą być rekiny.
Opuścił wzrok. Uniósł wzrok.
— W wodzie naprawdę są rekiny! — krzyknął.
Łódź przechyliła się, gdy podbiegli do niego magowie.
— To rekiny? Jak myślicie? — spytał Ridcully.
— Mogą być tuńczyki — stwierdził dziekan.
Za nimi opadły z masztu resztki żagla.
— Czy potrafisz w miarę pewnie je odróżnić? — zainteresował się pierwszy prymus.
— Można policzyć im zęby po drodze do wnętrza — westchnął Myślak.
Ale przynajmniej nikt już nie ciskał w nikogo czarami. Można usunąć magów z Niewidocznego Uniwersytetu, ale nie da się usunąć Niewidocznego Uniwersytetu z magów.
Łódź przechyliła się jeszcze bardziej, kiedy przez burtę wyjrzała pani Whitlow.
— Co się stanie, jak wpadniemy do wody? — spytała.
— Musimy opracować plan — rzekł Ridcully. — Dziekanie, proszę zebrać grupę roboczą, która rozważy problem naszego przetrwania w nieznanych, rojących się od rekinów wodach. Dobrze?
— Może powinniśmy płynąć do brzegu? — zaproponowała pani Whitlow. — Nieźle se radziłam w wodzie jako młoda dziewucha.
Ridcully uśmiechnął się do niej ciepło.
— Wszystko w swoim czasie, pani Whitlow. Ale pani sugestia została uwzględniona.
— Za chwilę będzie jedyną, którą zdążymy uwzględnić — mruknął Myślak.
— A jaka dokładnie będzie pańska rola, nadrektorze? — warknął gniewnie dziekan.
— Określiłem wasze cele — odparł Ridcully. — To wasza sprawa, żeby przeanalizować wszystkie możliwości.
— W takim razie — uznał dziekan — głosuję za opuszczeniem statku.
— A po co? — wtrącił kierownik studiów nieokreślonych. — Żeby zrobić rekinom przyjemność?
— To problem do rozważenia później — wyjaśnił dziekan.
— Oczywiście — zgodził się Myślak. — Potem zawsze możemy głosować, czy opuścić rekina.
Łódź zakołysała się nagle. Pierwszy prymus stanął w bohaterskiej pozie.
— Uratuję panią, pani Whitlow! — zawołał i chwycił kobietę na ręce.
A przynajmniej próbował. Jednak pierwszy prymus był — jak na maga — dość lekkiej budowy, natomiast pani Whitlow dysponowała wspaniałą, pełną figurą. Co więcej, możliwości maga znacznie ograniczał fakt, że tylko nielicznych regionów pani Whitlow ośmielał się dotknąć. Starał się jak najlepiej poradzić sobie z pewnymi zewnętrznymi obszarami i udało mu się trochę ją podnieść. Jedynym efektem było przeniesienie całego ciężaru maga i gospodyni na całkiem drobne stopy pierwszego prymusa, które przebiły pokład jak stalowa sztaba.
Łódź, sucha teraz jak pieprz i miękka jak próchno, rozpadła się powoli.
Woda była strasznie zimna. Magowie rozpryskiwali ją na wszystkie strony. Kawałek wraku trafił Myślaka w głowę i pchnął w dół, w błękitny świat, gdzie coś szumiało mu w uszach.
Kiedy z trudem wydostał się znowu na powierzchnię, odgłosy te okazały się kłótnią. Po raz kolejny zwyciężył czar Niewidocznego Uniwersytetu. Nawet przebierając nogami w wodzie, w kręgu rekinów, mag zawsze uzna, że największym zagrożeniem są dla niego inni magowie.
— To nie moja wina! On… no, on chyba zasnął!
— Chyba?
— Był materacem! Czerwonym!
— To jedyny bibliotekarz, jakiego mamy! Jak mogłeś być taki nieuważny! — krzyknął Ridcully. Po czym nabrał tchu i zanurkował.
— Opuścić morze! — zawołał wesoło kwestor.
Myślak zadrżał, kiedy coś wielkiego, czarnego i opływowego wynurzyło się przed nim z wody. Zaraz potem opadło wśród piany i przewróciło się.
Inne takie obiekty wypływały na powierzchnię wokół gorączkowo machających rękami magów. Dziekan postukał w jeden z nich.
— Wiecie, te rekiny wcale nie są takie groźne, jak mi się wydawało — oświadczył.
— To są nasiona łodzi! — odgadł Myślak. — Wejdźmy na nie, ale szybko!
Był pewien, że coś otarło się o jego nogę. W takich okolicznościach człowiek odkrywa u siebie nieznaną dotychczas zręczność. Nawet dziekan zdołał wspiąć się na ciemną płytę — po krótkim okresie obrotowym i pienistym, w którym człowiek i nasienie walczyli o zwierzchnictwo.
Ridcully wynurzył się w mocnym rozprysku.
— To na nic! — wysapał. — Zanurkowałem tak głęboko, jak się dało. Ani śladu po nim!
— Proszę wejść na jakieś nasienie, nadrektorze — zaproponował pierwszy prymus.
Ridcully zamachał na przepływającego obok rekina.
— One nie atakują, jeśli człowiek robi dużo hałasu i chlapie — oświadczył.
— Myślałem, że właśnie wtedy atakują, nadrektorze — zaprotestował Myślak.
— To interesujący eksperyment praktyczny — uznał dziekan i wyciągnął szyję, żeby lepiej widzieć.
Ridcully wczołgał się na nasienie.
— Co za sytuacja… Ale myślę, że uda się dodryfować do lądu — powiedział. — Zaraz… gdzie jest pani Whitlow?
Rozejrzeli się.
— Och, nie… — jęknął pierwszy prymus. — Popłynęła do brzegu…
Podążyli wzrokiem za jego spojrzeniem. Rzeczywiście, fryzura gospodyni nierówno, ale konsekwentnie przesuwała się w stronę lądu — w stylu, który Ridcully nazwałby pewnie kanonicznym.
— Niespecjalnie to praktyczne, moim zdaniem — ocenił dziekan.
— Co z rekinami?
— Na razie pływają pod nami w kółko — odparł pierwszy prymus, kiedy nasiona zakołysały się mocno.
Myślak spojrzał w wodę.
— Chyba właśnie odpływają, ponieważ nie machamy nogami w wodzie — zauważył. — Kierują się… też do brzegu.
— No cóż, wiedziała, na co się naraża, kiedy przyjmowała to stanowisko — stwierdził dziekan.
— Co?! — oburzył się pierwszy prymus. — Chcesz powiedzieć, że zanim człowiek złoży podanie o pracę jako gospodyni uniwersytetu, powinien poważnie rozważyć groźbę pożarcia przez rekiny u brzegów nieznanego kontynentu tysiące lat przed własnym narodzeniem?
— Nie zadawała wielu pytań w czasie rozmowy kwalifikacyjnej, to wiem na pewno.
— Jeśli wolno… Chyba niepotrzebnie się martwimy — wtrącił kierownik studiów nieokreślonych. — Reputacja rekinów jako ludojadów jest całkowicie niezasłużona. Wbrew temu, co mogliście słyszeć, nie jest znany ani jeden potwierdzony przypadek ataku rekina na człowieka. To wrażliwe i pokojowo nastawione stworzenia o bogatym życiu rodzinnym. Stanowczo nie są zwiastunami zguby, a podobno zdarzało się niekiedy, że przygarniały zagubionych wędrowców. Jako myśliwi są rzeczywiście bardzo skuteczni i dorosły rekin może powalić nawet łosia swym… ehm…
Zauważył ich miny.
— No… Wydaje mi się, że mogłem je pomylić z wilkami — wymamrotał. — Pomyliłem, prawda?
Przytaknęli zgodnie.
— Bo… rekiny to te drugie, tak? — ciągnął. — Bezwzględni, bezlitośni zabójcy z głębin, którzy nie zatrzymują się nawet, żeby przeżuć zdobycz?
Znów przytaknęli.
— Ojej… Nie wiem, gdzie się podziać…
— Jak najdalej od rekinów — poradził Ridcully. — Do rzeczy, panowie. To przecież nasza gospodyni! Czy chcecie w przyszłości sami ścielić sobie łóżka? Ponownie kule ogniste, jak sądzę…
— Za daleko odpłynęła…
Czerwony kształt wystrzelił z wody obok Ridcully’ego, zwinął się w powietrzu i znów wsunął pod powierzchnię niby brzytwa rozcinająca jedwab.
— Co to było? Który z was to zrobił?
Trójkątna fala dotarła do grupki trójkątnych płetw jak pędząca po torze kula do ustawionych kręgli. A potem woda się zagotowała.
— Na bogów, patrzcie, co robi z tymi rekinami!
— Czy to potwór?
— Nie, to na pewno delfin…
— Z rudą sierścią?
— Przecież chyba nie…
Trafiony rekin przefrunął obok pierwszego prymusa. Powierzchnia wody za nim eksplodowała znowu w wielki rudy uśmiech jedynego delfina na świecie mającego skórzastą twarz i pomarańczowe futro na całym ciele.
— Iik? — odezwał się bibliotekarz.
— Dobra robota, kolego! — zawołał Ridcully ponad wodą. — Mówiłem, że na pewno nas nie zawiedziesz!
— Nie. Tak naprawdę nie mówił pan tego, nadrektorze. Powiedział pan, że chyba… — zaczął Myślak.
— I dobry wybór kształtu! — kontynuował bardzo głośno Ridcully. — A teraz, gdybyś mógł tak jakby popchnąć nas do brzegu… Wszyscy jesteśmy na miejscu? Gdzie kwestor?
Kwestor był już tylko małym punkcikiem daleko z prawej strony. Wiosłował sennie przed siebie.
— No, w końcu dotrze na miejsce — uznał Ridcully. — Dalej, doprowadź nas na suchy ląd!
— To morze… — odezwał się nerwowo pierwszy prymus, spoglądając przed siebie. Nasiona sunęły w stronę lądu jak sznur przeładowanych barek. — To morze… Czy sądzicie, że ląd jest nim opasan?
— To z pewnością bardzo duże morze — przyznał wykładowca run współczesnych. — I wiecie, chyba nie tylko deszcz tak szumi. Słyszę chyba także pewną domieszkę przyboju.
— Parę fal na pewno nam nie zaszkodzi — uznał Ridcully. — Woda przynajmniej jest miękka.
Myślak poczuł, jak nasienie wznosi się i opada, gdy przepływa pod nim długa fala. Dziwny kształt dla nasienia, musiał przyznać. Oczywiście, natura wiele uwagi poświęca nasionom, wyposażając je w małe skrzydełka czy żagle, komory pławne i inne wynalazki niezbędne, by miały przewagę nad wszystkimi innymi nasionami. Te tutaj były po prostu spłaszczoną wersją obecnego kształtu bibliotekarza, wyraźnie służącego, by bardzo szybko poruszać się w wodzie.
— Hm… — odezwał się do wszechświata w ogólności. Oznaczało to: Zastanawiam się, czy naprawdę o tym pomyśleliśmy.
— Nie widzę przed nami żadnych skał! — zawołał dziekan.
— Opasan… — mruczał pierwszy prymus, jakby to słowo nie dawało mu spokoju. — To bardzo stanowcze określenie, prawda? I brzmi tak trochę po wojskowemu.
Myślakowi przyszło do głowy, że woda nie jest właściwie miękka. Jako chłopiec nigdy nie przepadał za sportem, ale pamiętał zabawy z innymi miejscowymi chłopakami. Uczestniczył we wszystkich, na przykład Wepchnij Mazgaja Stibbonsa w Pokrzywy albo Zwiąż Stibba i Idź do Domu na Herbatę. Zdarzyło się też nad niedużym jeziorkiem, że wrzucili go tam ze szczytu urwiska. To bolało.
Flotylla stopniowo dogoniła panią Whitlow, która chwyciła unoszące się na wodzie drzewo i popychała je ruchami nóg. Drzewo miało już całkiem licznych pasażerów: ptaki, jaszczurki i — nie wiadomo skąd przywleczonego — niedużego wielbłąda, który starał się ułożyć jakoś wśród gałęzi.
Fale były teraz wyższe. Słychać było niski, bezustanny grzmot zagłuszający szum deszczu.
— Ach, pani Whitlow — odezwał się pierwszy prymus. — Jakie ładne drzewo. Ma nawet liście, proszę…
— Przybyliśmy, by panią ratować — oznajmił dziekan wbrew widocznym faktom.
— Myślę, że dobrze by było, gdyby pani Whitlow złapała się nasienia — powiedział Myślak. — Naprawdę uważam, że to dobry pomysł. Obawiam się, że te fale mogą być… trochę duże.
— Opasujące — dodał ponuro pierwszy prymus.
Spojrzał ku plaży, ale nie było już jej przed nimi.
Była w dole. Leżała u stóp zielonego wzgórza. A wzgórze było zbudowane z wody. I z jakichś powodów ciągle rosło.
— Chwileczkę — powiedział Rincewind. — Dlaczego nie chcesz mi zdradzić, jak się nazywa? Zapewne wielu ludzi to wie. Przecież musieli umieścić jej nazwisko na afiszach i w ogóle. To tylko nazwisko. Nie rozumiem, na czym polega problem.
Kucharze popatrzyli po sobie. Wreszcie jeden z nich odchrząknął.
— Ona… się nazywa… donna Nellie… i Pupa.
— Ale jak nazwisko?
— Nazwisko to Pupa.
Rincewind bezgłośnie poruszył wargami.
— No tak — mruknął.
Kucharze pokiwali głowami.
— Charley wypił całe piwo? Jak myślicie? — spytał Rincewind, siadając ciężko przy stole.
— Może znaleźlibyśmy parę bananów, Ron — zaproponował inny kucharz.
Oczy Rincewindowi zaszły mgiełką, znów poruszył ustami.
— Mówiliście o tym Charleyowi? — zapytał po chwili.
— Tak. Zaraz potem się załamał.
Na zewnątrz zabrzmiał tupot biegnących stóp. Jeden z kucharzy wyjrzał przez okno.
— To tylko straż. Pewnie ścigają jakiegoś biedaka… Rincewind cofnął się trochę, żeby nie być zbyt wyraźnie widoczny zza okna.
Ron przestąpił z nogi na nogę.
— Kombinuję sobie, że gdybyśmy poszli do Ahmeda Próżniaka i poprosili, żeby otworzył sklep, moglibyśmy dostać trochę…
— Truskawek? — dokończył Rincewind.
Kucharze zadygotali. Charley chlipnął głośno.
— Całe życie na to czekał — powiedział kucharz. — Uważam, że to wściekle niesprawiedliwe. Pamiętacie, kiedy ta mała sopranistka odeszła, żeby wyjść za poganiacza? Cały tydzień chodził jak struty.
— Tak. Liza Delicja — przypomniał sobie Ron. — Trochę niepewna na niższych tonacjach, ale bardzo obiecująca.
— Naprawdę wiązał z nią duże nadzieje. Mówił, że do takiego nazwiska nawet rabarbar by pasował.
Charley zaskomlał.
— Myślę… — zaczął Rincewind, powoli i ostrożnie.
— Tak?
— Myślę, że znalazłem wyjście.
— Naprawdę? — Nawet Charley uniósł głowę.
— Wiecie, jak to jest. Ktoś z zewnątrz lepiej widzi całą sytuację… Weźmiemy brzoskwinie, bitą śmietanę, trochę lodów, jeśli potraficie je zrobić, może odrobinkę brandy… Pomyślmy…
— Wiórki kokosowe? — Charley wyprostował się na krześle.
— Pewnie, czemu nie.
— Ee… Może sos pomidorowy?
— Raczej nie.
— Lepiej się pospiesz, są już w połowie ostatniego aktu — ostrzegł Ron.
— Będzie dobrze — uspokoił go Rincewind. — Jak to szło… Podzielić brzoskwinie na połówki, ułożyć w salaterce z innymi rzeczami, potem polać brandy i volla.
— To jakiś zagraniczny dodatek? — zapytał Charley. — Bo chyba żadnego wollah nie mamy.
— W takim razie dolejcie drugie tyle brandy. I gotowe.
— No tak, ale jak to nazwiesz? — dopytywał się Ron.
— Właśnie do tego dochodzimy — odparł Rincewind. — Podaj mi salaterkę, Charley. — Podniósł ją do góry. — Panowie… oto przekazuję wam… Brzoskwiniową Nellie!
Rondel bulgotał na piecu. Poza tym uporczywym, cichym dźwiękiem i stłumionymi głosami operowymi panowała całkowita cisza.
— I co myślicie? — spytał zadowolony Rincewind.
— Brzmi… inaczej — stwierdził Charley. — To trzeba przyznać.
— Ale nie jest też łatwe do zapamiętania, nie? — zauważył Ron. — Świat jest pełen Nellie.
— Ale z drugiej strony czy wolałbyś, żeby cały świat zapamiętał alternatywę? Chciałbyś, żeby kojarzyli cię z Brzoskwiniową Pu…
Rozległ się skowyt i Charley znowu zalał się łzami.
— Kiedy tak to ująłeś, nazwa wcale nie brzmi źle — przyznał Ron. — Brzoskwiniowa Nellie… tak.
— Można użyć bananów — dodał Rincewind.
Ron poruszył ustami.
— Nie — uznał. — Trzymajmy się brzoskwiń.
Rincewind otrzepał szatę.
— Miło, że mogłem pomóc — zapewnił. — Powiedzcie, iloma drogami można się stąd wydostać?
— Dziś mamy pracowitą noc, bo jest Galah i wszystko — rzekł Ron. — Nie w moim guście, oczywiście, ale trzeba przyznać, że ściąga tu gości.
— Pewno. I jeszcze ta egzekucja rano — dodał Charley.
— Tę akurat planowałem opuścić — oświadczył Rincewind. — Gdybyście mogli tylko…
— Ja na przykład mam nadzieję, że uda mu się uciec — ciągnął Charley.
— Tutaj się z tobą zgadzam.
Ciężkie buty zatupały za drzwiami i ucichły. Rincewind słyszał przytłumione głosy.
— Mówią, że walczył z dwunastoma policjantami — powiedział Ron.
— Z trzema — sprostował Rincewind. — Było ich trzech. Tak słyszałem. Ktoś mi mówił. Nie dwunastu. Trzech.
— Och, musiało ich być więcej, o wiele więcej niż trzech na takiego zuchwałego strażnika buszu. Rinso, tak go nazywają.
— Słyszałem od takiego zioma, co przyjechał z Czyżeśpiwoszynióskol, że ten Rinso ostrzygł setkę owiec w pięć minut.
— Nie wierzę — stwierdził Rincewind.
— I mówią, że jest magiem, ale to nie może być prawda, bo takiego nigdy się nie przydybie na uczciwej pracy.
— No, szczerze mówiąc…
— Niby tak, ale koleś, który pracuje w więzieniu, opowiadał, że ma taką dziwną brązową maź, która daje ogromną siłę!
— To była zwykła zupa na piwie! — zawołał Rincewind. — To znaczy… tak słyszałem.
Ron zerknął na niego z ukosa.
— A ty trochę wyglądasz na maga.
Ktoś zastukał mocno do drzwi.
— Nosisz taką kieckę jak oni — ciągnął Ron, nie odrywając wzroku od Rincewinda. — Idź i otwórz drzwi, Sid.
Rincewind cofnął się i sięgnął za siebie, do blatu zasypanego nożami. Zacisnął palce na rękojeści.
Owszem, nienawidził broni. Broń zawsze, zawsze podnosiła stawkę. Ale też robiła wrażenie.
Drzwi się otworzyły. Kilku ludzi zajrzało do wnętrza, a jednym z nich był więzienny dozorca.
— To on!
— Ostrzegam, że jestem zdesperowany! — powiedział i wysunął rękę zza pleców.
Większość kucharzy próbowała się ukryć.
— To jest chochla, koleś — stwierdził łagodnie strażnik. — Ale odważne zagranie, trzeba przyznać. Co o tym myślisz, Charley?
— Powiem wam tyle: nikt nigdy nie będzie mówił, że takiego dzielnego zioma jak on dopadli w mojej kuchni — oświadczył Charley. Chwycił w jedną rękę tasak, a w drugą salaterkę Brzoskwiniowej Nellie. — Wyskakuj drugimi drzwiami, Rinso, a my tu pogadamy z policją.
— Nam to pasuje — zapewnił strażnik. — Takie przepychanki w kuchni to żadna ostatnia walka. Policzymy do dziesięciu, dobra?
Po raz kolejny Rincewind miał wrażenie, że dostał inny scenariusz od pozostałych.
— Czyli mnie złapaliście, ale nie aresztujecie?
— Wiesz, w balladzie nie brzmiałoby to najlepiej. Trzeba pamiętać o takich sprawach. — Strażnik oparł się o futrynę. — No więc jest taka stara poczta przy ulicy Grurt. Myślę sobie, że jeden człowiek mógłby się tam bronić dwa, nawet trzy dni, nie ma zmartwienia. Potem byś wybiegł, my byśmy cię naszpikowali strzałami, ty byś wygłosił jakieś Słynne Ostatnie Słowa… Założę się, że dzieciaki jeszcze za sto lat uczyłyby się o tobie w szkole. No i popatrz na siebie, co? — Podszedł, ignorując śmiercionośną chochlę, i stuknął Rincewinda palcem w pierś. — Ile strzał coś takiego powstrzyma, co?
— Wszyscy powariowaliście!
Charley pokręcił głową.
— Wszyscy lubią twardzieli, szefuniu. Tacy już są Iksjanie. Odejść, walcząc, to najważniejsze.
— Słyszeliśmy, jak załatwiłeś gang na drodze — powiedział strażnik. — To była dobra robota. Ktoś, kto robi taką robotę, nie zawiśnie na stryczku. Będzie chciał stoczyć Słynną Ostatnią Walkę.
Strażnicy weszli już do kuchni. Drzwi były wolne.
— Czy któryś z was słyszał o słynnym ostatnim biegu? — zapytał Rincewind.
— Nie. A co to takiego?
— Cześć.
Kiedy pędził wzdłuż pogrążonego w mroku nabrzeża, usłyszał za sobą wołanie:
— To rozumiem! Liczymy do dziesięciu!
Biegnąc, uniósł wzrok i zauważył, że wielki kangur nad browarem jakoś pociemniał. A potem usłyszał, że coś skacze tuż za nim.
— O nie! Tylko nie ty!
— Cześć — rzucił Skoczek, zrównując się z nim.
— Patrz tylko, w co mnie wpakowałeś!
— W co cię wpakowałem? Przecież mieli cię powiesić! A teraz oddychasz zdrowym, świeżym powietrzem w wybranej przez boga krainie!
— I mają mnie naszpikować strzałami!
— Co z tego? Potrafisz się uchylać przed strzałami. Ten kraj potrzebuje bohatera. Mistrz strzyżenia owiec, wojownik szos, strażnik buszu, owcokrad, świetny jeździec… Pozostało ci jeszcze być dobrym w jakiejś wściekle głupiej grze z piłką i pałką, której nikt jeszcze nie wymyślił, może też wybudować za pożyczone pieniądze kilka wysokich budynków. I będziesz miał komplet. Nieprędko cię zabiją.
— Też mi pociecha! A poza tym nie zrobiłem nic z tego, co mówiłeś… No, to znaczy owszem, ale…
— Liczy się to, co myślą ludzie. A teraz wierzą, że wywalcowałeś z zamkniętej celi.
— Przecież ja tylko…
— Nieważne. Wiesz, ilu dozorców więziennych chciałoby uścisnąć ci dłoń? Nie sądzę, żeby wzięli się do wieszania przed południem.
— Posłuchaj mnie, ty wielki skaczący szczurze! Dostałem się do portu, tak? Potrafię ich wyprzedzić! Mogę się ukryć. Wiem, jak schować się na statku, jak rzygać, zostać wykryty, wyrzucony za burtę, jak utrzymać się na powierzchni przez dwa dni, czepiając się starej beczki i jedząc plankton przecedzony przez własną brodę, jak ostrożnie pokonać zdradzieckie rafy wokół atolu i jak tam przetrwać na samych batatach!
— No to masz bardzo niezwykły talent — przyznał kangur, przeskakując nad cumą. — Ile iksjańskich statków widziałeś kiedykolwiek w Ankh-Morpork? To chyba najbardziej ruchliwy port na świecie, nie?
Rincewind zwolnił.
— No…
— To przez te prądy, koleś. Wystarczy odpłynąć więcej niż dziesięć mil, a nawet jeden kapitan na stu nie powstrzyma swojego statku od spadnięcia za Krawędź. Dlatego trzymają się blisko brzegu.
Rincewind znieruchomiał.
— Chcesz powiedzieć, że cały ten ląd jest tak naprawdę jednym wielkim więzieniem?
— No. Ale Iksjanie uważają, że to najlepsze miejsce na całym przeklętym świecie, więc i tak nie ma sensu stąd wyjeżdżać.
Za nimi rozległy się krzyki. Tutejszym strażnikom liczenie do dziesięciu nie zabierało tyle czasu, co większości strażników gdzie indziej.
— Co teraz masz zamiar zrobić? — spytał Rincewind.
Ale kangur zniknął.
Rincewind skręcił, przebiegł boczną uliczką i przekonał się, że droga jest całkiem zablokowana. Wozy tarasowały ją od brzegu do brzegu — barwnie udekorowane wozy.
Zatrzymał się. Zawsze był czołowym propagatorem uciekania raczej „od” niż „do”. Mógłby nawet napisać książkę Ucieczka od. Jednak czasami jakiś subtelny zmysł mówił mu, że „do” również jest ważne.
Przede wszystkim wiele osób, stojących i rozmawiających przy wozach, ubranych było w skóry.
Wiele można wymienić zalet skórzanej odzieży. Jest trwała, praktyczna i odporna. Ludzie w rodzaju Cohena Barbarzyńcy uważali ją za tak odporną i trwałą, że stare przepaski biodrowe musiał im zdejmować kowal. Ale ci tutaj nie wyglądali, jakby tych właśnie zalet skóry poszukiwali w butikach. Ci zadawali raczej pytania: Ile ćwieków ma nabitych? Jak bardzo jest błyszcząca? Czy ma otwory wycięte w nietypowych miejscach?
Jedna z najbardziej podstawowych reguł przetrwania na dowolnej planecie nakazuje nigdy nie drażnić kogoś ubranego w czarną skórę[19]. Rincewind przesuwał się więc obok nich bardzo grzecznie; kiedy zauważał, że ktoś na niego patrzy, kiwał mu przyjaźnie głową i machał ręką… A z jakiegoś powodu w rezultacie coraz więcej osób zwracało na niego uwagę.
Były też grupki pań; jeśli IksIksIksIks jest krajem, gdzie każdy może wysoko nosić głowę, zasada ta bez wątpienia dotyczy również kobiet. Mimo to niektóre były bardzo ładne, choć może przesadnie to podkreślały. Wąsiki tu i tam wydawały się całkiem nie na miejscu, jednak Rincewind bywał w obcych stronach i wiedział, że pewne obyczaje kwitną bardziej bujnie, zwłaszcza w regionach wiejskich. Było trochę więcej cekinów, niż się normalnie widuje. I więcej piór.
Aż wreszcie zrozumiał i odetchnął z ulgą.
— Och, to jest karnawał, nie? — powiedział głośno. — To jest ta Galah, o której ciągle mówili.
— Słucham? — odezwała się dama w niebieskiej, naszywanej cekinami sukni. Zmieniała koło przy dużym, fioletowym wozie.
— To wozy karnawałowe, prawda?
Kobieta zacisnęła zęby, wbiła nowe koło na miejsce i puściła oś. Wóz stuknął o bruk.
— Niech to… chyba złamałam sobie paznokieć — powiedziała. Spojrzała na Rincewinda. — Tak, to jest karnawał. Ten ciuch pamięta chyba lepsze czasy, co? Niezły masz wąs, ale broda fatalna. Lepiej by wyglądała ufarbowana.
Rincewind spojrzał w głąb ulicy. Wozy i ludzie zasłaniali go, ale to nie potrwa długo.
— Ehm… Może mi pani pomóc? — zapytał. — Bo tego… Straż mnie ściga.
— Potrafią być bardzo natrętni.
— Nastąpiło drobne nieporozumienie co do owcy.
— Często się zdarza, koleś. — Zmierzyła Rincewinda wzrokiem. — Ale muszę powiedzieć, że nie wyglądasz na wiejskiego chłopaka.
— Ja? Robię się nerwowy, kiedy zobaczę źdźbło trawy, panienko.
Przyjrzała mu się uważnie.
— Chyba… jest pan tu od niedawna, panie…?
— Rincewind, proszę pani.
— Dobrze, niech pan wskakuje, panie Rincewind. Mam na imię Letycja.
Wyciągnęła dość dużą dłoń. Uścisnął ją, a potem, wspinając się na wóz, usiłował dyskretnie rozmasować sobie palce, by przywrócić obieg krwi.
Fioletowy wóz udekorowany był szerokimi pasami w kolorach różu i lawendy, i czymś, co wyglądało jak róże z papieru. Skrzynie, także okryte tkaniną, ustawiono pośrodku tak, by tworzyły rodzaj podwyższenia.
— I co pan myśli? — spytała Letycja. — Dziewczyny pracowały nad tym całe popo.
Kolorystyka była nazbyt kobieca jak na gust Rincewinda, ale wychowanie nakazywało mu uprzejmość. Skulił się na wozie jak najniżej.
— Bardzo ładne — ocenił. — Bardzo wesołe.
— Cieszę się, że się panu podoba.
Gdzieś z przodu zaczęła grać orkiestra. Nastąpiło poruszenie — ludzie wskakiwali na wozy i formowali korowód. Do fioletowego wozu wsiadły dwie kobiety, całe w cekinach i długich rękawiczkach. Wytrzeszczyły oczy na Rincewinda.
— Co je… — zaczęła jedna z nich.
— Darleen, musimy pogadać — rzuciła z przodu Letycja.
Rincewind przyglądał się, jak szepczą coś do siebie. Od czasu do czasu któraś unosiła głowę i przyglądała mu się dziwnie, jakby chciała się upewnić, że nadal tam jest.
Mają tu porządne, wielkie dziewczyny, pomyślał. Zastanowił się, skąd te panny biorą obuwie.
Rincewind nie znał się dobrze na kobietach. Sporą część swego życia, która nie minęła w przyspieszonym tempie, spędził w murach Niewidocznego Uniwersytetu, gdzie kobiety klasyfikowano ogólnie w tej samej kategorii co tapety albo instrumenty muzyczne — na swój sposób interesujące, bez wątpienia stanowiące niewielki, lecz ważny element cywilizacji… Ale jeśli się zastanowić, jednak nie kluczowy.
Przy rzadkich okazjach, gdy spędzał jakiś czas w bliskim towarzystwie kobiety, na ogół chciała wtedy uciąć mu głowę albo przekonać go do takich działań, które prawdopodobnie do ucinania skłoniłyby kogoś innego. Jeśli chodzi o kobiety, to nie był zdolny — tak można to określić — do precyzyjnego dostrojenia. Kilka zapomnianych instynktów podpowiadało mu, że coś tu jest nie w porządku, ale jakoś nie mógł odgadnąć co.
Ta, którą nazwano Darleen, przeszła przez wóz krokiem stanowczym i dość agresywnym. Rincewind z szacunkiem zdjął kapelusz.
— Robisz nas w surową krewetkę? — zapytała groźnie.
— Ja? Ależ skąd, panienko. Żadnych krewetek. Chciałbym tylko schować się tutaj, aż będziemy parę przecznic dalej, o nic więcej nie proszę…
— Wiesz, co tu się odbywa, nie?
— Tak, panienko. Karnawał. — Rincewind przełknął ślinę. — Nie ma zmartwienia. Wszyscy lubią się przebierać, prawda?
— Chcesz mi wmówić, że naprawdę uważasz… że my… Czemu tak się gapisz na moje włosy?
— Ehm… zastanawiałem się, jak udało się uzyskać taki połysk. Czy występujesz na scenie?
— Ruszamy, dziewczęta — zawołała z kozła Letycja. — Pamiętajcie: piękne uśmiechy. Zostaw go, Darleen, nie wiesz, gdzie był wcześniej.
Trzecia kobieta — do której obie zwracały się Neilette — przyglądała mu się z zaciekawieniem. Rincewind uznał, że jakoś do tamtych nie pasuje. Jej włosy, z pewnością nie bure, takie się jednak wydawały w porównaniu z fryzurami koleżanek. Nie miała dostatecznie ostrego makijażu. Krótko mówiąc, była jakby nie na swoim miejscu.
Po chwili jednak dostrzegł z przodu strażnika i rzucił się na podłogę wozu. Szczelina między deskami burty pozwalała mu obserwować — kiedy wóz skręcił na rogu — oczekujące tłumy.
Uczestniczył już w sporej liczbie karnawałowych parad, chociaż zwykle nie z własnego wyboru. Był nawet na Tłustej Porze Obiadowej w Genoi, powszechnie uważanej za największą na świecie. Niejasno przypominał sobie, że w jednym z karnawałowych wozów wisiał wtedy głową w dół, aby ukryć się przed prześladowcami, choć w tej chwili nie całkiem pamiętał, dlaczego go ścigali, a nigdy nie jest rozsądnie zatrzymywać się i pytać. Chociaż Rincewind zwiedził w życiu większą część Dysku, jednak większa część jego wspomnień taka właśnie była — mglista. Nie z powodu słabej pamięci, ale z powodu prędkości.
Ci tutaj wyglądali jak typowa publiczność. Prawdziwa parada karnawałowa powinna się odbywać dopiero wtedy, kiedy bary pracują już od dłuższego czasu. To zwiększa spontaniczność. Słyszał krzyki, gwizdy, śmiechy i wycia. Przed nimi ludzie dmuchali w rogi. Tancerze wirowali za szczeliną w burcie wozu.
Usiadł i naciągnął na głowę płachtę tafty. Takie wydarzenia zawsze zajmowały straż, gdyż ściągały kieszonkowców i tym podobnych. Zaczeka więc, aż dotrą do pustkowia, gdzie takie parady zawsze się kończą, i wymknie się dyskretnie.
Spojrzał na podłogę wozu.
Te damy rzeczywiście dbały o swoje obuwie. Miały setki par.
Setki butów, ustawionych równo i wystających spod stosu damskich sukni… Rincewind odwrócił głowę. Prawdopodobnie jest coś moralnie nagannego w patrzeniu na kobiece ubrania bez kobiet w środku.
Głowa jakby sama odwróciła mu się i znowu spojrzała na buty. Miał wrażenie, że kilka się poruszyło…
Butelka roztrzaskała się obok niego. Spadł grad odłamków szkła. Nad nim Darleen rzuciła słowo, jakiego nigdy by się nie spodziewał w ustach damy.
Ostrożnie uniósł głowę i następna butelka odbiła mu się od kapelusza.
— Jacyś huni chcą się zabawić — rzuciła Darleen przez zaciśnięte zęby. — Zawsze się znajdzie żartowniś… O, doprawdy?
— Może całusa, szefuniu? — Młody człowiek wskoczył na brzeg wozu, radośnie wymachując puszką piwa.
Rincewind widywał już w akcji prawdziwych twardzieli, ale żaden nie wyprowadził takiego ciosu jak Darleen. Zmrużyła oczy; zdawało się, że jej pięść zatoczyła pełny krąg i mniej więcej w połowie łuku w górę spotkała się ze szczęką intruza. Kiedy zniknął magowi z oczu, wciąż się wznosił.
— Popatrz tylko! — rzuciła gniewnie Darleen, machając Rincewindowi ręką. — Rozdarta! Te wieczorowe rękawiczki kosztują majątek! A to drań! — Puszka po piwie przefrunęła jej koło ucha. — Widziałeś, kto to rzucił? Widziałeś? Wiem, że to ty, facet! Wepchnę ci rękę do gardła i podciągnę spodnie!
Tłum zaryczał z satysfakcją i drwiną równocześnie. Rincewind dostrzegł hełmy strażników, wyraźnie kierujące się w ich stronę.
— Eee… — powiedział.
— Hej, to on! To Rinso, strażnik buszu! — zawołał ktoś, pokazując go palcem.
— To nie był busz, to była tylko owca!
Rincewind zastanowił się, kto to powiedział, i uświadomił sobie, że on sam. Nie miał gdzie uciekać. Strażnicy patrzyli na niego. I naprawdę nie miał gdzie uciekać. Ulice były zablokowane. Bliżej czoła parady wybuchła kolejna bójka. Nie widział żadnych bocznych zaułków, przyjaciół uciekiniera. A strażnicy z wyraźnymi kłopotami przebijali się przez tłum gapiów, bawiących się jak chyba nigdy w życiu. W górze błyszczał wielki symbol piwnego kangura.
A więc to już… Pora na Słynną Ostatnią Walkę.
— Co? — powiedział głośno. — Nigdy nie ma pory na Słynną Ostatnią Walkę.
Zwrócił się do Letycji.
— Chciałbym bardzo podziękować za to, że próbowałyście mi pomóc — rzekł. — To prawdziwa przyjemność spotkać w końcu prawdziwe damy.
Spojrzały po sobie.
— Cała przyjemność po naszej stronie — zapewniła go Letycja. — To miła odmiana, spotkać prawdziwego dżentelmena. Prawda, dziewczęta?
Darleen nogą w siatkowej pończosze kopnęła człowieka, który próbował wspiąć się na wóz. Butem na szpilce spowodowała to, na co brom w herbacie potrzebuje podobno kilku tygodni.
— Cholerna szczera prawda — przyznała.
Rincewind zeskoczył z wozu, wylądował na czyimś ramieniu i natychmiast przeskoczył na czyjąś głowę. To działało. Naprawdę działało, pod warunkiem że się nie zatrzymywał. Kilka dłoni usiłowało go złapać, kilka puszek poleciało w jego stronę, ale słyszał również częste okrzyki „Trzymaj się!” i „Tak się to robi!”.
Wreszcie dostrzegł zaułek. Zeskoczył z ostatniego pomocnego ramienia, zmienił przełożenie w nogach i dopiero wtedy odkrył, że zaułek ów najlepiej opisuje słowo „ślepy”. Najgorzej zaś: „zaułek, gdzie stoi trzech czy czterech strażników, którzy ukryli się tu, żeby zapalić”.
Rzucili mu spojrzenia znękanych policjantów, znane w każdym punkcie wszechświata, mówiące wyraźnie, że przeszkadzający w szybkim dymku natrętny intruz z całą pewnością jest czemuś winien.
I nagle na twarz sierżanta spłynęło zrozumienie.
— To on!
Na ulicy ludzie zaczęli krzyczeć i jęczeć. Nie były to wzmacniane piwem karnawałowe wołania — oni tam naprawdę cierpieli. W dodatku napierali tak mocno, że Rincewind nie mógł się cofnąć.
— Wszystko wytłumaczę — zapewnił, ledwie świadom narastającego gwaru. — No… większość. Niektóre kwestie na pewno. Kilka spraw. Słuchajcie, co do tej owcy…
Coś roziskrzonego przeleciało mu nad głową i wylądowało na bruku między nim a strażnikami. Wyglądało trochę jak stolik w wieczorowym kostiumie, i miało setki małych stóp.
A na nich buty na wysokich obcasach.
Rincewind zwinął się w kłębek i osłonił głowę rękami, próbując zatkać sobie uszy, póki nie ucichną hałasy.
Na samym brzegu morza woda pieniła się i zasysała piasek. Kiedy fala cofała się, opływała strzaskany pień. Niesiony przez drzewo ładunek krabów i pcheł piaskowych odczekał na właściwy moment i zsunął się ostrożnie, pędząc na ląd przed następną falą…
Deszcz bębnił o ziemię, spływając do morza miniaturowymi kanionami w piasku. Kraby przebiegały nad nimi jak tłum poszukiwaczy złota — spieszyły znaczyć swoje terytoria na nieskończonej dziewiczej plaży.
Podążały słoną linią przypływu wykreśloną pasmem wodorostów i muszli; wchodziły na siebie nawzajem w poszukiwaniu miejsca, gdzie krab może stanąć dumnie bokiem, rozpocząć nowe życie i jeść słodki piasek wolności.
Kilka z nich zbadało szary, przesiąknięty wodą spiczasty kapelusz, który leżał na piasku oplątany wodorostami. Po chwili przebiegły do bardziej obiecującej pryzmy przemoczonej tkaniny, oferującej jeszcze więcej ciekawych otworów i szczelin.
Jeden próbował nawet wejść Myślakowi do nosa, ale został wydmuchany z powrotem.
Myślak otworzył jedno oko. Kiedy poruszył głową, woda w uszach wydała dzwoniący odgłos.
Historia ostatnich kilku minut była dość skomplikowana. Pędził w rurze zielonej wody, jeśli coś takiego w ogóle może istnieć, i pamiętał kilka okresów, kiedy powietrze, woda i sam Myślak byli bardzo ciasno spleceni. Teraz czuł się tak, jakby ktoś bardzo precyzyjnie uderzył młotkiem w każdą część jego ciała.
— Złaź ze mnie!
Myślak uniósł rękę, wyjął z ucha innego kraba i uświadomił sobie, że zgubił okulary. Przetaczały się teraz pewnie po dnie morza i straszyły langusty. Czyli oto znalazł się tutaj, na obcym brzegu, gdzie będzie mógł wszystko zobaczyć bardzo wyraźnie, pod warunkiem że wszystko jest rozmazaną plamą.
— Czy tym razem umarłem?
To był głos dziekana, dochodzący z niewielkiej odległości.
— Nie, ciągle pan żyje, dziekanie — odparł Myślak.
— Niech to! Jest pan pewien, Stibbons?
Rozległy się kolejne stęknięcia, gdy stosy wyrzuconych przez morze odpadków okazywały się mieszaniną magów z wodorostami.
— Jesteśmy wszyscy? — spyta! Ridcully, usiłując wstać.
— Ja na pewno nie… — jęknął dziekan.
— Nie widzę… pani Whitlow — stwierdził Ridcully. — Ani kwestora.
Myślak usiadł.
— Tam jest… Ojej… No, tam jest kwestor…
Na morzu rosła potężna fala. Wznosiła się coraz wyżej i wyżej. A kwestor był na samym jej szczycie.
— Kwestorze! — huknął Ridcully.
Daleka figurka stanęła na nasieniu i pomachała im ręką.
— On stoi — stwierdził Ridcully. — Czy on powinien na tym stawać? Nie powinien na tym stawać, prawda? Jestem pewny, że nie powinien stawać. Nie powinieneś stawać, kwestooorzeee!!! Jak…? To przecież nie powinno się dziać!
Fala zaczęła się łamać, ale kwestor ześlizgiwał się po niej, sunął po zboczu wielkiego, zielonego, mokrego wału jak człowiek na jednej narcie.
Ridcully spojrzał na pozostałych magów.
— On nie może tego robić, prawda? Przesuwa się po niej tam i z powrotem. To możliwe? Fala się załamuje, a on ślizga się swobodnie po… Och, nie…
Spieniony szczyt fali zamknął się nad pędzącym magiem.
— No to po wszystkim — westchnął Ridcully.
— Ehm… nie — zauważył Myślak.
Kwestor pojawił się znowu, dalej, jak strzała z łuku wyrzucony z zapadającego się wodnego tunelu. Fala załamała się nad nim i uderzyła o brzeg, jakby brzeg właśnie ją obraził.
Nasienie zmieniło kierunek, przepłynęło delikatnie po spływającej z plaży wodzie i z chrzęstem zahamowało na piasku.
Kwestor zszedł z niego.
— Hurra — powiedział. — Mam mokre stopy. Jaki ładny las. Pora na herbatkę.
Podniósł nasienie i wbił go czubkiem w piasek. A potem odszedł plażą.
— Jak on to zrobił? — pytał Ridcully. — Przecież jest zwariowany jak fretka! Świetny jako kwestor, oczywiście.
— Może brak równowagi umysłowej powoduje, iż nic nie zakłóca stabilności fizycznej — odparł ze znużeniem Myślak.
— Tak pan sądzi?
— Właściwie nie, nadrektorze. Powiedziałem tak, żeby coś powiedzieć.
Masował nogi, by przywrócić im czucie. Zaczął liczyć pod nosem.
— Czy jest tu cokolwiek do jedzenia? — odezwał się kierownik studiów nieokreślonych.
— Cztery — powiedział Myślak.
— Słucham?
— Co? Ach, po prostu liczyłem coś sobie. Nie, proszę pana. W morzu są pewnie ryby i homary, ale ląd wygląda mi na całkiem pusty.
Rzeczywiście wyglądał. Czerwonawe piaski ciągnęły się wśród szarawej mżawki aż do niebieskawych gór. Jedynym elementem zielonkawym była twarz dziekana… i pędy — wyrastające nagle z sufingowego nasienia kwestora. Liście rozwijały się w deszczu, maleńkie kwiatki otwierały z cichymi puknięciami.
— No to przynajmniej będziemy mieli nową łódź — ucieszył się pierwszy prymus.
— Wątpię, proszę pana — odparł Myślak. — Bóg nie radził sobie dobrze z hodowlą czegokolwiek.
Rzeczywiście, nabrzmiewający owoc nie był szczególnie łodziokształtny.
— Wiecie — rzekł Ridcully — nadal uważam, że pomogłoby, gdybyśmy uznali to wszystko za cenną sposobność.
— To prawda — zgodził się dziekan. — Nieczęsto w życiu ma się sposobność umrzeć z głodu na jakimś martwym kontynencie, tysiące lat przed własnym urodzeniem. Powinniśmy jak najlepiej ją wykorzystać.
— Chodziło mi o to, że stawianie czoła żywiołom rozbudzi w nas to, co najlepsze, wykuje ambitny, efektywny zespół…
Ten pogląd nie zyskał wsparcia.
— Jestem pewien, że musi tu być coś do jedzenia — mruczał kierownik studiów nieokreślonych, rozglądając się na wszystkie strony. — Zwykle jest.
— W końcu tacy ludzie jak my nie cofną się przed niczym — dodał Ridcully.
— To prawda — przyznał Myślak. — Na bogów, tak. To prawda…
— A przynajmniej mag zawsze potrafi rozpalić przyzwoity ogień.
Myślak szeroko otworzył oczy z przerażenia. Jednym płynnym ruchem poderwał się i skoczył, celując w Ridcully’ego, ale leciał jeszcze, kiedy nadrektor pchnął małą kulę ognistą w stos wyrzuconego falami drewna. Rozjarzony pocisk był w połowie drogi, gdy Myślak trafił Ridcully’ego w plecy, tak że obaj leżeli już na mokrym piasku, kiedy cały świat zrobił „wuuuff!”.
Gdy unieśli głowy, stos drewna był już tylko poczerniałym kraterem.
— No cóż, dziękuję — odezwał się z tyłu dziekan. — Czuję się teraz rozgrzany i pięknie wysuszony, a moich brwi i tak nigdy specjalnie nie lubiłem.
— Silne natężenie pola thaumicznego, nadrektorze — wysapał Myślak. — Mówiłem przecież.
Ridcully wpatrywał się we własne dłonie. — A już chciałem czymś takim zapalić fajkę… — mruknął. Odsunął rękę. — To był tylko numer dziesięć — dodał.
Dziekan wstał i strzepnął z szaty kłaczki przypalonej brody.
— Trudno mi uwierzyć w to, co widziałem — oświadczył i wymierzył palec w niedaleki głaz.
— Nie, dziekanie, nie powinien pan…
Większa część głazu uniosła się w powietrze i wylądowała kilkaset stóp dalej. Reszta skwierczała w czerwonej od żaru kałuży.
— Mogę też spróbować? — spytał pierwszy prymus.
— Naprawdę sądzę…
— Brawo, pierwszy prymusie — pochwalił dziekan, kiedy następny głaz rozsypał się na kawałki.
— Na bogów, Stibbons, miałeś rację — rzekł Ridcully. — Pole magiczne tutaj rzeczywiście jest potężne.
— Tak, nadrektorze — pisnął Myślak. — Ale wydaje mi się, że nie powinniśmy tego wykorzystywać.
— Jesteśmy magami, młody człowieku. Korzystanie z magii to właśnie to, o co chodzi w byciu magiem.
— Nie, nadrektorze! W byciu magiem chodzi właśnie o niekorzystanie z magii!
Ridcully zawahał się.
— To magia kopalna, nadrektorze! — tłumaczył pospiesznie Myślak. — Z jej pomocą stwarza się ten ląd! Jeśli nie będziemy ostrożni, możemy wyrządzić nieopisane szkody!
— Dobrze, dobrze. Niech przez jakiś czas nikt nie próbuje nic robić — zdecydował Ridcully. — A teraz… O czym pan właściwie mówi, panie Stibbons?
— Nie wydaje mi się, żeby to miejsce było należycie… no, wykończone, nadrektorze. Znaczy, nie ma tu roślin ani zwierząt, prawda?
— Bzdura. Jakiś czas temu widziałem wielbłąda.
— Tak, nadrektorze, ale on tu przypłynął razem z nami. Są również wodorosty i kraby na plaży, też wyrzucone falami. Ale gdzie pan widzi drzewa, krzewy i trawę?
— To ciekawe — przyznał Ridcully. — Rzeczywiście, ląd jest łysy jak pupa niemowlęcia.
— Wciąż na etapie konstrukcji, nadrektorze. Bóg mówił przecież, że trwa budowa.
— Przyznam szczerze, że trudno mi w to uwierzyć — oświadczył Ridcully. — Cały kontynent jest stwarzany z niczego?
— Otóż to, nadrektorze.
— Gazyliony thaumów magii wlewają się do świata…
— Właśnie tak, nadrektorze.
— To taki cud właściwie, można powiedzieć.
— Ja na pewno bym tak powiedział, nadrektorze.
— Niewyobrażalnie wielkie ilości magii robią to, co powinny.
— Zdumiewające, nadrektorze.
— I przypuszczam, że nikt nawet nie zauważy, jeśli odrobiny zabraknie. Co?
— Nie! To nie tak działa, nadrektorze! Jeśli ją zużyjemy, to… to jak… jak rozdeptanie mrówki, nadrektorze! To całkiem coś innego niż… niż kiedy człowiek znajdzie w szafie starą laskę i zużyje pozostałą w niej magię! To prawdziwa pierwotna energia! Cokolwiek tu zrobimy, może mieć skutki.
Dziekan stuknął go w ramię.
— No więc tkwimy tutaj, Stibbons, na tym zakazanym brzegu. Co proponujesz? Znaleźliśmy się o tysiące lat od domu. Może mamy po prostu siąść i czekać? Rincewind powinien się zjawić za kilka mileniów…
— Ehm… dziekanie… — odezwał się pierwszy prymus.
— Tak?
— Czy ty stoisz tam za Stibbonsem, czy raczej siedzisz na kamieniu, o tam?
Dziekan spojrzał na siebie siedzącego na kamieniu.
— A niech to — mruknął. — Znowu nieciągłość temporalna!
— Znowu? — zdziwił się Myślak.
— Mieliśmy kiedyś taki kawałek w sali 5b — wyjaśnił pierwszy prymus. — Śmieszna sprawa. Człowiek musiał chrząknąć, zanim tam wszedł, bo już tam był. Zresztą nie powinieneś się dziwić, młody człowieku. Dostateczna ilość magii zakłóca prawa fi…
Pierwszy prymus zniknął, zostawiając po sobie tylko stos odzieży.
— Chwilę trwało, zanim to opanowaliśmy — podjął Ridcully. — Pamiętam, kiedyś…
Jego głos stał się nagle piskliwy. Myślak odwrócił się błyskawicznie i zobaczył leżącą na piasku szatę ze spiczastym kapeluszem na wierzchu.
Ostrożnie podniósł kapelusz. Spojrzała na niego różowa twarzyczka pod strzechą kędziorów.
— Niech to! — pisnął Ridcully. — Ile mam lat, co?
— Wygląda pan na jakieś sześć, nadrektorze — ocenił Myślak. Coś ukłuło go w plecach.
Mała buźka zmartwiła się wyraźnie.
— Chcem do mamy! — Nosek się zmarszczył. — Czy to ja powiedziałem?
— No… tak.
— Można to opanować, jeśli człowiek się skoncentruje — piszczał nadrektor. — To restartuje gru… Chcem cukielka!… restartuje gruczoł tempo… Chcem cukielka, czekaj, wrócimy do domu, spuszczę sobie takie… restartuje w ciele ze… gdzie Pusio?… restartuje w ciele zegar bio… chcem Pusia, pana Pusia!… proszę się nie przejmować, chyba nad tym panuję…
Płacz za plecami kazał Myślakowi się obejrzeć. Na piasku, w miejscach, gdzie wcześniej stali magowie, leżały kolejne stosy tkaniny. Odsunął kapelusz dziekana akurat w chwili, kiedy ciche „blup” zasugerowało, że Mustrum Ridcully ponownie odzyskał swoje lata.
— To jest dziekan, Stibbons?
— Możliwe, nadrektorze. Ale… niektórzy całkiem zniknęli…
Ridcully nie przejął się.
— Gruczoł temporalny trochę wariuje w silnym polu magicznym. Prawdopodobnie uznał, że skoro jesteśmy przed tysiącami lat, to ich tu nie ma. Proszę się nie martwić, wrócą, kiedy to rozpracuję…
Myślak poczuł nagle, że brakuje mu tchu.
— A to… hhyy… zapewne wykładowca run współczesnych… hhyy… oczywiście… hhyy… wszystkie dzieci wyglądają… hhyy… tak samo…
Kolejny wrzask rozległ się spod kapelusza pierwszego prymusa.
— Mamy tu… hhyy… żłobek, nadrektorze — sapał Myślak. Strzyknęło mu w grzbiecie, kiedy spróbował się wyprostować.
— Nie, na pewno wrócą, kiedy się ich nie nakarmi — stwierdził Ridcully. — Raczej z tobą będą kłopoty, chłopcze… to jest: drogi panie.
Myślak uniósł dłonie do oczu. Przez bladą skórę widział błękitne żyły. Prawie że widział kości.
Wokół niego puste szaty znów się wypełniały, gdy magowie odzyskiwali właściwy wiek.
— Na ile… hhyy… lat… hhyy… wyglądam? — dyszał ciężko. — Jak ktoś, kto nie powinien… hhyy… zaczynać grubej książki?
— Długiego zdania — odparł uprzejmie Ridcully, podtrzymując go za rękę. — Na ile lat się czujesz? Ty sam?
— Ja… hhyy… powinienem się czuć na jakieś… hhyy… dwadzieścia cztery, nadrektorze — stęknął Myślak. — Naprawdę… hhyy… czuję się jak ktoś… hhyy… kto ma dwadzieścia cztery lata i trafiło go… hhyy… osiemdziesiąt, pędzących z dużą… hhyyy… prędkością.
— I tego się trzymaj. Twój gruczoł temporalny wie, w jakim jesteś wieku.
Myślak próbował się skupić, co nie było łatwe. Jakaś jego część chciała spać. Inna chciała powiedzieć: To nazywacie zakłóceniem temporalnym? Powinniście zobaczyć zakłócenia temporalne, jakie będziemy miewać za moich czasów!
A jeszcze inna, natrętna część groziła, że jeśli szybko nie znajdzie toalety, spróbuje jakoś sama sobie poradzić.
— Zachowałeś włosy — zauważył pocieszającym tonem pierwszy prymus.
Myślak usłyszał własny głos:
— Pamiętacie starego Prymitywa Trusseta? To był dopiero mag, co miał… mocne… włosy… — Usiłował wziąć się w garść. — Żyje jeszcze, prawda? — wyrzęził. — Był w tym samym wieku co ja… O nie… Teraz pamiętam tylko wczoraj, jakby to było… hhyyy… siedemdziesiąt lat temu!
— Poradzisz sobie z tym — uspokoił go Ridcully. — Musisz bardzo wyraźnie dać do zrozumienia, że tego nie akceptujesz. Najważniejsze, to nie panikować.
— Ja już panikuję — wychrypiał Myślak. — Tylko że robię to bardzo powoli! Skąd bierze się to paskudne uczucie, że… hhyyy… ciągle padam do… hhyyy… przodu?
— Ach, to tylko lęk przed własną śmiertelnością — wyjaśnił Ridcully. — Wszystkim się zdarza.
— A teraz… hhyyy… chyba tracę pamięć…
— Dlaczego tak sądzisz?
— Co sądzę? Głośniej mów… hhyyy… człowieku…
Coś eksplodowało poza oczami Myślaka i uniosło go nad ziemię. Przez moment miał wrażenie, jakby wskoczył do lodowatej wody. Krew znów popłynęła mu do palców.
— Brawo, chłopcze — pochwalił go nadrektor. — I włosy ci znowu brązowieją.
— Ojej… — Myślak osunął się na kolana. — Czułem się, jakbym nosił ołowiane ubranie! Nigdy więcej nie chcę przez to przechodzić!
— W takim razie najlepsze będzie samobójstwo.
— Czy to znowu się zdarzy?
— Prawdopodobnie. Co najmniej raz.
Myślak powstał. Oczy błysnęły mu stalą.
— A zatem poszukajmy tego, który buduje ten ląd, i poprośmy, żeby odesłał nas do domu.
— Może nie posłuchać — powątpiewał Ridcully. — Bóstwa bywają drażliwe.
Myślak potrząsnął rękawami, by zsunęły się i zostawiły wolne dłonie. Dla maga jest to odpowiednikiem przeładowania shotguna.
— Będziemy nalegać — rzekł.
— Naprawdę, Stibbons? A co z ochroną magicznej ekologii?
Myślak rzucił mu spojrzenie, które mogłoby otworzyć sejf. Ridcully miał koło siedemdziesiątki i był dziarski nawet jak na maga — a magowie, jeśli tylko przetrwają pierwsze pięćdziesiąt lat, zwykle dożywają spokojnie drugiej setki. Myślak nie był pewien, ile lat sam miał przed chwilą, ale był prawie pewien, że słyszał już zgrzyt ostrzonej kosy. Co innego wiedzieć, że jest się w podróży, a zupełnie, ale to zupełnie co innego zobaczyć na horyzoncie jej kres.
— Może się wypchać — rzekł[20].
— Słuszne słowa, panie Stibbons. Widzę, że jeszcze będzie z pana prawdziwy mag. Dziekan jest… oj…
Szata dziekana wzdęła się, ale nie rozrosła do poprzednich rozmiarów. W szczególności kapelusz okazał się dostatecznie duży, by opaść dziekanowi na uszy — bardziej czerwone i odstające, niż Myślak je pamiętał.
Ridcully podniósł kapelusz.
— Spadaj, dziadu! — rzucił dziekan.
— No tak… — mruknął nadrektor. — Jakieś trzynaście lat, moim zdaniem. Co wiele tłumaczy. Dziekanie, pomóż nam z pozostałymi, dobrze?
— A niby czemu? — Młodociany dziekan splótł palce. — Ha! Jestem znowu młody, a wy niedługo umrzecie! Przede mną całe nowe życie!
— Po pierwsze, spędzisz je tutaj, a po drugie, dziekanie, wydaje ci się, że to taka świetna zabawa, być dziekanem w ciele trzynastolatka? Za parę minut zaczniesz wszystko zapominać. Stary gruczoł temporalny nie może pozwolić, byś pamiętał, jak miałeś czternaście lat, kiedy jeszcze nie skończyłeś trzynastu. Nadążasz za mną? Wiedziałbyś to, dziekanie, gdybyś już nie zapominał. Będziesz musiał przeżyć wszystko jeszcze raz… Aha…
Mózg ma o wiele mniej władzy nad ciałem niż ciało nad mózgiem. A okres dorastania nie jest najlepszym z możliwych. Wiek zaawansowany też nie, ale przynajmniej pryszcze zeszły już z twarzy, uspokoiły się niektóre z bardziej kłopotliwych gruczołów, a człowiekowi wolno ucinać sobie drzemkę po południu albo mrugać na młode kobiety. W każdym razie ciało dziekana nie doświadczyło jeszcze zbytnio wieku zaawansowanego, podczas gdy każda młodociana krosta, każdy ból czy ukłucie były mocno wyryte w morficznej pamięci. I zdecydowało, że jeden raz wystarczy.
Dziekan się rozrósł. W szczególności jego głowa powiększyła się i dopasowała do uszu.
Roztarł wolną od pryszczy twarz.
— Pięć minut nie byłoby złe — poskarżył się. — O co w tym wszystkim chodziło?
— Nieoznaczoność temporalna — wyjaśnił Ridcully. — Widzieliśmy już coś takiego, nie pamiętałeś? O czym w ogóle myślałeś?
— O seksie.
— No tak, oczywiście… Że też sam nie odgadłem… — Ridcully zbadał wzrokiem pustą plażę. — Pan Stibbons uważa, że możemy… — zaczął i urwał. — Na bogów! — zawołał. — Jednak są tutaj ludzie!
Młoda kobieta szła plażą w ich stronę. Kołysała się w każdym razie.
— Niech mnie… — odezwał się dziekan. — Czy to przypadkiem nie jest Slakki?
— Myślałem, że tam noszą spódniczki z trawy… — mruknął Ridcully. — A co ona nosi, Stibbons?
— Sarong.
— Już teraz wygląda całkiem dobrze, haha — stwierdził dziekan.
— Trzeba przyznać, że patrząc na nią, człowiek chciałby być młodszy z pięćdziesiąt lat — westchnął kierownik studiów nieokreślonych.
— Och, pięć minut całkiem by mi wystarczyło — zapewnił dziekan. — A przy okazji, zauważyliście ten dość inteligentny, choć mimowolny żart? Stibbons powiedział „sarong”, a ja…
— Co ona niesie?
— Nie, słuchajcie, źle go usłyszałem i…
— Wygląda jak… kokos… — powiedział Stibbons, osłaniając oczy.
— To rozsądne — uznał pierwszy prymus.
— …bo tak naprawdę myślałem, że powiedział „za rok”, rozumiecie…
— Na pewno orzech kokosowy — uznał Ridcully. — Nie skarżę się, naturalnie, ale czy te zmysłowe damy nie są na ogół czarnowłose? Rudy kolor raczej nie jest typowy.
— …więc powiedziałem…
— Można tu chyba znaleźć kokosy? — zastanowił się wykładowca run współczesnych. — One pływają, prawda?
— …i słuchajcie, kiedy Stibbons powiedział „sarong”, ja myślałem, że…
— Ale jest w niej coś znajomego… — Ridcully zamyślił się głęboko.
— Widzieliście ten orzech w Muzeum Rzeczy Dość Niezwykłych? — zapytał pierwszy prymus. — Nazywa się coco-de-mer i… — pozwolił sobie na gest — ha, ma bardzo dziwaczny kształt, nigdy nie zgadniecie, kogo zwykle przywodzi mi na myśl…
— To może być pani Whitlow… prawda? — upewnił się Myślak.
— Szczerze mówiąc, muszę przyznać, że…
— No, ja przynajmniej sądziłem, że to dość zabawne w każdym razie — powiedział dziekan.
— To rzeczywiście pani Whitlow — stwierdził Ridcully.
— Bardziej jak orzech, ale właściwie…
Pierwszy prymus uświadomił sobie nagle, że niebo na jego osobistej planecie jest chyba innego koloru… Obejrzał się, spojrzał, powiedział „Muaa” i osunął się wolno na piasek.
— Nie całkiem rozumiem, co się stało z panem bibliotekarzem — oświadczyła pani Whitlow takim głosem, że pierwszy prymus zadrżał mimo omdlenia.
Kokos otworzył oczy. Wyglądał, jakby właśnie zobaczył coś naprawdę przerażającego, ale to całkiem normalny wyraz twarzy malutkich orangutanów, a zresztą i tak patrzył na dziekana.
— Iik — powiedział.
Ridcully odchrząknął.
— No, przynajmniej ma właściwy kształt. A, tego… A pani, pani Whitlow? Jak się pani czuje?
— Muaa — odezwał się pierwszy prymus.
— Doskonale, naprawdę doskonale. Bardzo dziękuję — zapewniła pani Whitlow. — Ta okolica mi służy. Sama nie wiem, może dlatego że se popływałam, ale od lat nie czułam się tak lekko. Zobaczyłam tę kochaną małpkę, siedzącą na brzegu…
— Myślak, czy mógłbyś wrzucić pierwszego prymusa na chwilę do morza? — zapytał Ridcully. — Nie za głęboko. I nie przejmuj się, jeśli zacznie parować.
Ujął wolną dłoń gospodyni.
— Nie chciałbym pani niepokoić, droga pani Whitlow — zaczął. — Ale mam wrażenie, że coś, co za chwilę nadejdzie, może okazać się szokujące. Przede wszystkim, i proszę mnie źle nie zrozumieć, dobrze by chyba było, gdyby rozluźniła pani odzienie. — Przełknął ślinę. — Trochę.
Wędrując po wilgotnej, ale martwej krainie, kwestor także doświadczał zmian wieku. Jednak dla człowieka zdolnego przez całe popołudnie być wazonem z kwiatami było to zaledwie drobną odmianą.
Jego spojrzenie przyciągnął ogień. Paliło się drewno wyrzucone przez fale, od soli płomienie miały błękitny odcień. Obok leżał worek zrobiony z jakichś zwierzęcych skór.
Wilgotny grunt zakołysał się obok kwestora i w górę wystrzeliło drzewo. Rosło tak szybko, że deszcz parował z rozwijających się liści. Nie zaskoczyło to kwestora. Mało co go zaskakiwało, a zresztą nigdy nie widział rosnącego drzewa, więc nie wiedział, jak prędko powinno się to odbywać.
Po chwili strzeliło jeszcze kilka — jedno tak szybkie, że w ciągu kilku sekund przeszło od pędu do gnijącego pnia.
Kwestorowi wydawało się, że są tu także inni ludzie. Nie widział ich ani nie słyszał, ale coś w kościach ich wyczuwało. Jednakże kwestor był także całkiem przyzwyczajony do obecności osób, których nikt inny nie mógł zobaczyć ani usłyszeć; wiele godzin spędził na miłych rozmowach z postaciami historycznymi, a niekiedy ze ścianą.
Ogólnie rzecz biorąc, zależnie od punktu widzenia, kwestor był najbardziej albo najmniej odpowiednią osobą, by osobiście spotkać bóstwo.
Starzec wyszedł zza skały i nim zauważył maga, był już w połowie drogi do ogniska.
Podobnie jak Rincewind, kwestor nie miał w głowie ani odrobiny miejsca na rasizm. Jako kolor skóry czerń była prawdziwą ulgą w porównaniu z niektórymi innymi, jakie widywał. Chociaż nigdy jeszcze nie spotkał nikogo tak czarnego, jak patrzący na niego człowiek. Przynajmniej założył, że człowiek na niego patrzy, gdyż oczy miał tak głęboko osadzone, że trudno by było to stwierdzić z całą pewnością.
— Hurra, jest tam krzak różany? — odezwał się kwestor, jako człowiek z ogładą.
Starzec skinął mu głową, trochę zaskoczony. Podszedł do martwego drzewa i odłamał gałąź, którą rzucił w ogień. Potem usiadł i patrzył na nią — jak gdyby obserwowanie zwęglającego się drewna było najbardziej pochłaniającą czynnością na świecie.
Kwestor usiadł na kamieniu i czekał. Jeśli była to gra w cierpliwość, to uczestniczyło w niej dwóch graczy.
Starzec zerkał na niego co chwilę. Kwestor uśmiechał się. Raz czy dwa razy nawet do niego zamachał.
Wreszcie płonąca gałąź została wyjęta z ogniska. Starzec drugą ręką chwycił skórzany worek i odszedł między głazy. Kwestor ruszył za nim.
Dotarli do niewielkiego urwiska, gdzie przewieszka chroniła przed deszczem pionowy fragment skały. Była to powierzchnia bardzo kusząca i w Ankh-Morpork pokrywałyby ją już tak liczne afisze, ogłoszenia i graffiti, że gdyby usunąć skałę, nagromadzone warstwy stałyby dalej same.
Na skale ktoś narysował drzewo. Był to najprostszy rysunek drzewa, jaki kwestor oglądał od czasu, kiedy zaczął już czytać książki nieskładające się głównie z obrazków. Ale był też, w jakiś niezwykły sposób, rysunkiem najdokładniejszym. Był prosty, gdyż coś złożonego zostało zwinięte w prostą formę; tak jakby ktoś rysował drzewa i zaczął od normalnej zielonej chmury na patyku, poprawił to, poprawił jeszcze trochę, przyjrzał się drobnym skrętom linii, mówiącym „drzewo”, i je także poprawił, aż wreszcie pozostała tylko jedna linia krzycząca DRZEWO.
I kiedy teraz człowiek na nią spojrzał, słyszał szum wiatru w gałęziach.
Starzec schylił się i podniósł płaski kamień pokryty białą papką. Narysował na skale kolejną linię, trochę podobną do spłaszczonego V. Posmarował ją błotem.
Kwestor wybuchnął śmiechem, kiedy z obrazka wyłoniły się skrzydła i zatrzepotały obok niego.
I znowu wyczuł jakieś dziwne zjawisko w powietrzu. Przypomniało mu o starym… Gumie Houserze, tak się przecież nazywał, nie żył już, oczywiście, ale przez wielu rówieśników był wspominany jako wynalazca aparatu graficznego.
Kwestor trafił na uniwersytet, kiedy potencjalni magowie zaczynali szkolenie wcześnie — gdy umieli już chodzić, ale zanim jeszcze zaczęli popychać dziewczynki na podwórku. Rysowanie linii po lekcjach było wtedy popularną karą. Kwestor, jak wielu innych, próbował zwykłej praktyki przywiązywania kilku ołówków do linijki, w grupowych wysiłkach kreślenia linii po trzy. Ale Houser, taki cichy, zamyślony chłopak, zdobył kilka deseczek, wypruł sprężyny z materaca i skonstruował cztero-, szesnasto-, a w końcu trzydziestodwuliniową maszynę kreślącą. Zyskała taką popularność, że chłopcy specjalnie byli niegrzeczni, by zostać za karę i móc z niej skorzystać — trzy pensy za jednorazowe użycie, pensa za prawo pomocy w nakręcaniu. Oczywiście, więcej czasu zajmowało jej ustawianie, niż pozwalała zaoszczędzić przy rysowaniu, ale to często się zdarza w wielu zbliżonych dziedzinach i jest oznaką postępu. Eksperymenty zakończyły się tragicznie, kiedy ktoś w niewłaściwym momencie otworzył drzwi i cała zmagazynowana siła eksperymentalnej, prototypowej, 256-liniowej maszyny Hausera wypchnęła go tyłem przez okno na czwartym piętrze.
Brakowało trochę rozgardiaszu, ale poza tym dłoń kreśląca na kamieniu nieskończenie uproszczone linie przywoływała wspomnienie Housera. Budziła wrażenie, że dzieje się coś małego, co powoduje zajście czegoś innego, co jest ogromne.
Kwestor siedział i patrzył. Gdy potem to wspominał — wtedy, kiedy był w stanie przypomnieć sobie cokolwiek — były to najszczęśliwsze chwile jego życia.
Kiedy Rincewind uniósł głowę, hełm strażnika wirował powoli na bruku.
Ku jego zdumieniu ludzie wciąż jeszcze tu byli, choć leżeli dookoła w różnych pozycjach, sugerujących brak przytomności, a przynajmniej — jeśli byli rozsądni — udawany brak przytomności. Bagaż miał kocią tendencję do niezwracania uwagi na coś, co się nie broni i nie reaguje, nawet kiedy kopnie się to kilka razy. Na bruku leżały także buty. Bagaż utykał, chodząc w kółko. Rincewind westchnął i wstał.
— Zdejmij te buty. Nie pasują ci.
Bagaż przez chwilę stał nieruchomo, a potem reszta jego obuwia stuknęła o mur.
— I sukienkę. Co by pomyślały te miłe panie, gdyby cię zobaczyły tak przebranego?
Bagaż strząsnął parę naszywanych cekinami strzępów, które jeszcze na nim pozostały.
— Odwróć się. Chcę obejrzeć twoje uchwyty. Nie, powiedziałem: odwróć się. Odwróć się porządnie, proszę. Aha, tak myślałem… Mówię: odwróć się. Te kolczyki… Wcale w nich dobrze nie wyglądasz, wiesz? — Rincewind pochylił się. — Czy to ćwiek? Dałeś sobie przekłuć wieko?
Bagaż się cofnął. Jego zachowanie sugerowało, że choć mógł ustąpić w sprawie butów, sukni i kolczyków, bitwa o ćwiek będzie ciężka.
— Zresztą… no dobrze. A teraz daj mi czystą bieliznę, możesz zapakować to, co mam na sobie.
Bagaż otworzył wieko.
— Dobrze. Teraz… To ma być moja bielizna? Czy nawet po śmierci mógłbym się tak pokazać? Tak, prawdę mówiąc, myślę, że mógłbym. A teraz poproszę moją. Ma po wewnętrznej stronie wszyte moje imię, choć przyznaję, że nie całkiem pamiętam, dlaczego uznałem to za konieczne.
Wieko zatrzasnęło się. I otworzyło.
— Dziękuję.
Nie warto było się zastanawiać, jak to się dzieje, podobnie jak nad tym, czemu pranie wraca świeżo wyprasowane.
Strażnicy nadal bardzo rozsądnie pozostawali nieprzytomni, ale Rincewind z przyzwyczajenia schował się za stosem jakichś skrzynek, by się przebrać. Był takim osobnikiem, który przebierałby się za drzewem, nawet gdyby żył całkiem sam na bezludnej wyspie.
— Zauważyłeś coś dziwnego w tym zaułku? — rzucił nad skrzynkami. — Nie ma rynien. Nie ma rynsztoków. Nigdy tu nie słyszeli o deszczu. Mam nadzieję, że jesteś Bagażem, a nie jakimś kangurem w przebraniu? Po co w ogóle pytam? Na bogów, ależ przyjemnie… No dobrze, idziemy…
Bagaż znowu otworzył wieko i z wnętrza spojrzała na Rincewinda młoda kobieta.
— Kim…? Aha, jesteś tym ślepcem — powiedziała.
— Słucham?
— Przepraszam… Darleen powiedziała, że musisz być ślepy. No, właściwie to powiedziała, że musisz być piekielnym ślepcem. Możesz mi pomóc stąd wyjść?
Rincewind uświadomił sobie, że dziewczyna gramoląca się z Bagażu to Neilette, trzecia z załogi Letycji i ta, która w porównaniu z dwoma pozostałymi wydawała się całkiem zwyczajna, a z pewnością mniej… no, krzykliwa nie było może właściwym słowem. To właściwe brzmiało raczej „przytłaczająca”. Tamte dwie wypełniały do granic otaczającą je przestrzeń. Weźmy Darleen, damę, którą ostatni raz widział trzymającą z wdziękiem mężczyznę za kołnierz, żeby łatwiej bić go po twarzy. Gdyby weszła do pokoju, nie byłoby tam nikogo, kto nie zdawałby sobie sprawy, że to uczyniła.
Neilette była po prostu… normalna. Strzepnęła jakiś brud z sukienki i westchnęła.
— Widziałam, że zaraz wybuchnie nowa bójka, więc schowałam się w Kuferce — wyjaśniła.
— Kuferka, tak? — rzucił Rincewind.
Bagaż zachował dość przyzwoitości, by wyglądać na zawstydzony.
— Gdzie się zjawia Darleen, wcześniej czy później zawsze wybucha bójka — opowiadała Neilette. — Nie uwierzyłbyś, jakie rzeczy wyczynia z butem na szpilce.
— Jedną widziałem. Nie mów mi o pozostałych. Ehm, mogę ci w czymś pomóc? Tylko że ja i Kuferka… — Kopnął Bagaż. — Planujemy stąd wyjechać, prawda… Kuferko?
— Och, nie kop jej, była bardzo pomocna.
— Doprawdy? — zdziwił się Rincewind.
Bagaż odwrócił się, żeby Rincewind nie widział wyrazu jego zamka.
— O tak. Myślę, że ci górnicy z Cangoolie by… bardzo niemiło się zachowali wobec Letycji, gdyby Kuferka nie wkroczyła między nich.
— Wkroczyła na nich, jak przypuszczam.
— Skąd wiesz?
— Och, Ba… Kuferka jest moja. Rozdzieliliśmy się.
Neilette próbowała przygładzić włosy.
— Dla innych to wszystko jedno — poskarżyła się. — Muszą tylko zmienić peruki. Piwo może i jest dobrym szamponem, ale nie w puszce. — Westchnęła. — No trudno, będę musiała poszukać drogi do domu.
— A gdzie mieszkasz?
— W Worralorrasurfa. To w stronę Osi. — Westchnęła jeszcze raz. — Znów do pracy w zakładach gięcia bananów. Koniec z show-biznesem.
A potem wybuchnęła płaczem i usiadła ciężko na Bagażu.
Rincewind nie był pewien, czy powinien zastosować procedurę „klep, klep, no, już, już”. Gdyby była podobna do Darleen, mógłby przecież stracić rękę. Wydał więc z siebie coś, co — miał nadzieję — było uspokajającym, ale nieagresywnym mamrotaniem.
— Przecież wiem, że nie umiem dobrze śpiewać i nie potrafię tańczyć, ale szczerze mówiąc, Letycja i Darleen też nie. Kiedy Darleen śpiewa Prancing Queen, można jej głosem chleb kroić. Nie mówię, że były niemiłe — dodała szybko, grzeczna nawet w głębokiej rozpaczy. — Ale przecież w życiu chodzi o coś więcej, niż tylko żeby co noc rzucali w człowieka puszkami i przeganiali z miasta.
Rincewind poczuł się na tyle pewnie, że zaryzykował „no już, już”. Nie odważy się na „klep, klep”.
— Bo tak naprawdę zgodziłam się tylko dlatego, że Noelene zrezygnował — chlipała Neilette. — Jestem prawie tego samego wzrostu, a Letycja nie mogła nikogo znaleźć na czas, no a ja potrzebowałam pieniędzy. Ona powiedziała, że wszystko będzie dobrze, jeśli tylko ludzie nie zobaczą, jakie mam małe ręce…
— Noelene to…
— Mój brat. Mówiłam mu, że start w mistrzostwach surfingu jest świetny i suknie balowe są świetne, ale jedno i drugie naraz? Nie wydaje mi się. Czy wiesz, jakiej paskudnej wysypki można dostać, kiedy fala przetoczy człowieka po koralu? A następnego dnia Letycja miała jechać w trasę i… no, wtedy myślałam, że to dobry pomysł.
— Noelene… — zastanowił się Rincewind. — To niezwykłe imię dla…
— Darleen mówiła, że nie zrozumiesz. — Neilette wpatrzyła się w umiarkowanie oddaloną pustkę. — Myślę, że mój brat za długo pracował w zakładach. Zawsze był bardzo podatny na różne wpływy. W każdym razie…
— Aha, już rozumiem, jest parodystą kobiet, takim aktorem! — zawołał Rincewind. — Oczywiście, znam ich. To stara tradycja pantomimy. Dwa balony, peruka ze słomy i parę sprośnych dowcipów. Więcej: kiedy byłem na studiach, to z okazji Strzeżeniowiedźmowych imprez stary Pierdoła Carter i Naprawdę Gatki wystawiali taki numer, że…
Zdał sobie sprawę, że Neilette rzuca mu jedno z tych długich, powolnych spojrzeń.
— Powiedz — odezwała się. — Dużo podróżujesz?
— Zdziwiłabyś się.
— I spotykasz najróżniejszych ludzi?
— Ogólnie raczej tych nieprzyjemnych, muszę przyznać, ale…
— No więc niektórzy mężczyźni… — Neilette urwała nagle. — Naprawdę Gatki? Ktoś się tak nazywał?
— Nie całkiem. W rzeczywistości nazywał się Ronald Gatki, więc oczywiście kiedy tylko ktoś to usłyszał, zaraz pytał…
— I to wszystko? — Neilette wstała i wytarła nos. — Uprzedzałam je, że odejdę, kiedy dotrzemy na Galah, więc zrozumieją. Parodysta kobiet to nie jest zajęcie dla kobiety, którą tak się składa, że jestem. Miałam nadzieję, że to oczywiste, ale w twoim przypadku uznałam, że lepiej to zaznaczę. Możesz nas stąd wyciągnąć, Kuferko?
Bagaż podszedł do muru na końcu zaułka i kopał go tak długo, aż powstała spora dziura. W drodze powrotnej powalił strażnika, który był tak nierozsądny, że się poruszył.
— Wiesz, ja go nazywam Bagażem — zaznaczył bezradnie Rincewind.
— Naprawdę? My ją nazywamy Kuferką.
Za murem była ciemna hala. Pod ścianami w rzędach stały skrzynki pokryte siatką pajęczyn.
— Aha, jesteśmy w starym browarze — stwierdziła Neilette. — No, właściwie to w nowym. Poszukajmy drzwi.
— Dobry pomysł — pochwalił Rincewind, zerkając na pajęczyny. — Nowy browar? Dla mnie wygląda całkiem staro…
Neilette szarpnęła drzwi.
— Zamknięte… Chodź, znajdziemy inne. To jest nowy browar, rozumiesz, bo zbudowaliśmy go, żeby zastąpić stary, ten nad rzeką. Ale nic z tego nie wyszło. Piwo wietrzało czy coś takiego. Mówili, że jest nawiedzony. Wszyscy przecież o tym wiedzą. Wróciliśmy do starego browaru. Mój tato stracił prawie wszystkie pieniądze.
— Dlaczego?
— Był właścicielem. To złamało mu serce. Zostawił browar mnie. — Sprawdziła następne drzwi. — Bo wiesz, jakoś nie mógł się dogadać z Noelene; poszło o to, no wiesz… a raczej najwyraźniej nie wiesz… Ale tak naprawdę to go zrujnowało. A przecież piwo Gur było tutaj najlepsze.
— Nie możesz go sprzedać? Budynku znaczy…
— Tutaj? W miejscu gdzie piwo wietrzeje w ciągu pięciu sekund? Nawet w prezencie nikt by go nie wziął.
Rincewind przyjrzał się ogromnym metalowym kadziom.
— Może jest zbudowany na jakimś dawnym świętym miejscu? — zastanowił się. — Wiesz, takie rzeczy się zdarzają. U nas też była kiedyś taka restauracja rybna, którą zbudowali na…
Neilette szarpnęła kolejne nieustępliwe drzwi.
— Tak wszyscy pomyśleli — wyjaśniła. — Ale podobno tato pytał miejscowych plemion i zapewnili, że nie. Powiedzieli, że to żadne święte miejsce. Powiedzieli, że raczej nieświęte. Jakiś wódz poszedł nawet do więzienia zobaczyć się z premierem i powiedział: „Koleś, twoi mogą wykopać to wszystko i wysypać za krawędź świata, nie ma zmartwienia”.
— Dlaczego musiał iść do więzienia?
— Wszystkich naszych polityków wsadzamy do więzienia, jak tylko zostaną wybrani. Wy nie?
— Czemu?
— Żeby zaoszczędzić sobie czasu. — Spróbowała nieubłaganej klamki. — A niech to! Okna są za wysoko…
Ziemia zadrżała. Gdzieś w ciemności zadzwonił metal. Kurz na podłodze poruszył się dziwnymi małymi falami.
— No nie, znowu… — westchnęła Neilette.
Nie tylko kurz się poruszał. Drobne kształty biegły po nim, omijały stopy Rincewinda i znikały pod zamkniętymi drzwiami.
— Pająki uciekają! — zawołała Neilette.
— I bardzo dobrze — mruknął Rincewind.
Tym razem od wstrząsu zatrzeszczały mury.
— Nigdy nie było tak źle — mruknęła Neilette. — Poszukaj drabiny, spróbujemy z oknami.
Ponad nimi drabina porzuciła ścianę i poskładała się w metalową łamigłówkę na podłodze.
— Może to nie jest odpowiedni moment, żeby pytać o takie rzeczy — zaczął z wahaniem Rincewind. — Ale czy ty przypadkiem nie jesteś kangurem?
Wysoko ponad nimi zgrzytnął metal — a potem dalej zgrzytał w rozciągniętym jęku nieorganicznego cierpienia. Rincewind uniósł wzrok i zobaczył, jak kopuła nad browarem rozpada się powoli na setki spadających kawałków szkła.
Pomiędzy nimi zaś, z płonącą wciąż częścią lamp, uśmiechnięty kształt kangura piwa Gur.
— Kuferko! Otwieraj! — krzyknęła Neilette.
— Nie… — zawołał Rincewind, ale dziewczyna chwyciła go i pociągnęła, a przed nimi unosiło się wieko…
Ciemność przesłoniła świat.
Miał drewno pod sobą. Postukał w nie ostrożnie. I miał drewno przed sobą. I dre…
— Wypraszam sobie.
— Jesteśmy wewnątrz Bagażu?
— Czemu nie? Tak się w zeszłym tygodniu wydostałyśmy z Cangoolie. Wiesz, myślę sobie, że to może magiczna skrzynia…
— Czy ty wiesz, co czasem było tu w środku?
— Wiem, że Letycja trzymała tu swój dżin.
Rincewind delikatnie sięgnął w górę.
Może Bagaż miał więcej niż jedno wnętrze. Podejrzewał coś takiego. Może był podobny do jednej z tych szafek używanych przez iluzjonistów, w których, kiedy człowiek włoży pensa, szufladka obraca się jakoś i moneta znika tajemniczo. Rincewind dostał taką zabawkę, kiedy jeszcze był mały. Stracił prawie dwa dolary, zanim zrezygnował i wyrzucił szafkę na śmietnik…
Palcami dotknął czegoś, co mogło być wiekiem. Pchnął.
Nadal był w browarze. Co przyjął z ulgą, kiedy pomyślał, gdzie może trafić człowiek, który znalazł się w Bagażu. Wciąż brzmiało niskie dudnienie, poruszające mu wnętrzności, przerywane brzękami i zgrzytami, kiedy kawałki przerdzewiałego metalu spadały w dół w morderczych zamiarach.
Wielki znak kangura płonął.
W unoszącym się dymie Rincewind widział kilka spiczastych kapeluszy.
To znaczy, smugi dymu skręcały się i płynęły wokół dziur w powietrzu, wyglądających zupełnie jak trójwymiarowe sylwetki grupy magów.
Rincewind wyszedł z Bagażu.
— O nie, nie, nie — mruczał. — Przybyłem tu ledwie parę miesięcy temu. To nie moja wina!
— Wyglądają jak duchy — oceniła Neilette. — Znasz ich?
— Nie! Ale jakoś się wiążą z tymi trzęsieniami ziemi. I czymś, co nazywają Wilgocią, czymkolwiek by to było!
— To przecież taka stara bajeczka, prawda? Zresztą, panie magu, może umknął twojej uwagi fakt, że to miejsce wypełnia się dymem. Którędy tu weszliśmy?
Rincewind rozejrzał się nerwowo. Dym przesłaniał wszystko.
— Czy są tu jakieś piwnice? — zapytał.
— Tak! Kiedy byliśmy mali, bawiłam się tam z Noelene w mamusię i mamusię. Szukaj klap w podłodze!
Trzy minuty później stara drewniana pokrywa włazu w zaułku ustąpiła wreszcie pod upartymi atakami Bagażu. Wybiegło kilka szczurów, a za nimi wypełzli Rincewind i Neilette.
Nikt nie zwrócił na nich uwagi. Nad miastem wyrastała kolumna dymu. Strażnicy i mieszkańcy ustawiali się już w szereg z wiadrami, a jacyś ludzie usiłowali taranem wyważyć główną bramę browaru.
— Dobrze, żeśmy się stamtąd wydostali — zauważył Rincewind. — O rany, jak dobrze.
— Hej, co się dzieje? Gdzie się podziała ta przeklęta woda?
Okrzyk wydał człowiek machający uchwytem pompy na ulicy, w chwili gdy ta zgrzytnęła żałośnie, a uchwyt zwisł luźno. Strażnik chwycił go za ramię.
— Jest druga tam, na dziedzińcu! Zawijajcie w tamtą stronę, koleś!
Kilku ochotników spróbowało z drugą pompą. Zakrztusiła się, wypluła kilka kropli wody i trochę wilgotnej rdzy, po czym dała za wygraną.
Rincewind nerwowo przełknął ślinę.
— Myślę, że woda zniknęła — oświadczył krótko.
— Co to znaczy: zniknęła? — zirytowała się Neilette. — Zawsze przecież jest woda. Całe ogromne podziemne morza.
— Tak, ale… nic ich przecież nie dopełnia, nie? Tutaj nigdy nie pada.
— Znowu zaczynasz z… — Urwała. — Właściwie skąd to wiesz? Wyglądasz na krętacza, panie magu.
Rincewind spoglądał ponuro na kolumnę dymu. Wewnątrz niej wirowały i kręciły się iskry; wznosiły się z ciepłym powietrzem, a potem opadały na miasto. Wszystko tu musi być suche jak pieprz, myślał. Nigdy nie pada. Nie… chwileczkę…
— Skąd wiesz, że jestem magiem? — zapytał.
— Masz to napisane na kapeluszu. I to z błędem.
— Wiesz, co to znaczy mag? Poważnie pytam. Nie wciskam ci krewetki.
— Przecież każdy wie, co to jest mag! Mamy tu uniwersytet pełen tych bezużytecznych kundli!
— I możesz mnie tam zaprowadzić?
— Sam sobie szukaj! — Spróbowała odejść wśród kręcącego się bezładnie tłumu.
Pobiegł za nią.
— Proszę, nie odchodź! Potrzebuję kogoś takiego jak ty! Jako tłumacza.
— O co ci chodzi? Przecież mówimy tym samym językiem!
— Naprawdę? Ogryzki to albo bardzo krótkie szorty, albo małe butelki piwa. Jak często nowo przybyli mylą jedno z drugim?
Neilette nawet się uśmiechnęła.
— Nie częściej niż raz.
— Po prostu zabierz mnie na ten wasz uniwersytet, dobrze? — poprosił Rincewind. — Chyba czuję, że zbliża się Słynna Ostatnia Walka.
Nad nimi metal zajęczał krótko i na ulicę spadł rotor wiatraka.
— I lepiej się spieszmy — dodał. — Bo do picia zostanie już tylko piwo.
Kwestor znów się roześmiał, kiedy ustawione w ciąg małe kropki, narysowane kawałkiem węgla drzewnego, wypuściły nóżki, uformowały się i przemaszerowały po skale i po piasku przed nim. Za jego plecami wśród drzew słychać już było ptaki… A po chwili, niestety, również magów.
Słyszał ich głosy w oddali. To prawda, magowie zawsze wypytują wszechświat, jednak swoje pytania kierują zwykle do siebie nawzajem i nie zadają sobie trudu, by wysłuchać odpowiedzi.
— …na pewno kiedy przybiliśmy, nie widziałem tu żadnych drzew.
— Pewnie ich nie było widać z powodu tego deszczu, a pierwszy prymus nie widział ich z powodu pani Whitlow. I może weź się w garść, co, dziekanie? Jestem przekonany, że znowu stajesz się młody! Na nikim nie zrobi to wrażenia!
— Myślę, że jestem młodzieńczy z natury, nadrektorze.
— Nie ma się czym chwalić. I proszę, niech ktoś powstrzyma pierwszego prymusa przed braniem się w ga… O, to wygląda, jakby ktoś sobie urządził piknik…
Malarz wydawał się tak pochłonięty pracą, że nie zwracał uwagi na głosy.
— Kwestor na pewno tędy przechodził…
Odrobina czerwonego błota zabarwiła złożoną krzywą i nagle, jakby zawsze tam było, pojawiło się stworzenie z ciałem ogromnego królika, pyskiem wielbłąda i ogonem, z którego byłyby dumne jaszczurki. Magowie wynurzyli się zza skały akurat na czas, by zobaczyć, jak zwierzę drapie się w ucho.
— Na bogów, co to takiego?
— Jakaś odmiana szczura? — zgadywał kierownik studiów nieokreślonych.
— Patrzcie, kwestor znalazł jednego z tubylców… — Dziekan podszedł do malarza, który przyglądał się magom z otwartymi ustami. — Dzień dobry, poczciwcze. Jak to coś się nazywa?
Malarz podążył wzrokiem za wyciągniętym palcem.
— Kangur — powiedział.
Jego głos był tylko szeptem, na samej granicy słyszalności, a jednak ziemia zadrżała.
— Kangur, tak?
— To wcale nie musi być nazwa tego zwierzęcia, dziekanie — wtrącił Myślak. — Może on właśnie powiedział „Nie wiem”.
— A niby czemu nie? Wygląda mi na jednego z typów, jakich spotyka się w takich miejscach. Mocna opalenizna. Niedostatek spodni. Taki typ wie, jak się nazywa miejscowa zwierzyna, to jasne.
— On ją właśnie namalował — oznajmił kwestor.
— Naprawdę? Bardzo dobrzy artyści są czasem z takich typów.
— Ale to nie jest Rincewind, prawda? — upewnił się Ridcully, który nie miał pamięci do twarzy. — Wiem, że jest trochę ciemny, ale parę miesięcy na słońcu każdego tak przypiecze.
Pozostali magowie zbili się ciaśniej i zaczęli rozglądać w poszukiwaniu jakichś oznak ruchomej prostokątności.
— Nie ma kapelusza — zauważył Myślak i to rozwiązało problem.
Dziekan przyjrzał się skalnej ścianie.
— Całkiem niezłe obrazki jak na sztukę prymitywną — pochwalił. — Interesujące… linie.
Kwestor kiwnął głową. Tak jak on to widział, rysunki zwyczajnie żyły. Może i były kolorową ziemią na kamieniu, ale były tak żywe, jak ten kangur, który właśnie oddalił się skokami.
Starzec rysował teraz węża — jedna falista linia.
— Pamiętam, widziałem kiedyś pałace, które Tezumeni wznosili w dżungli — mówił dziekan, obserwując go. — Ani odrobiny zaprawy w całej budowli, a kamienie tak były dopasowane do siebie, że noża nie dało się między nie wetknąć. Ha, były chyba jedynymi rzeczami, między które Tezumeni nie wtykali noży — dodał. — Dziwny lud, jeśli się zastanowić. Zwolennicy hurtowych ludzkich ofiar i kakao. Niezbyt oczywista kombinacja, moim zdaniem. Zabić pięćdziesiąt tysięcy ludzi, a potem zrelaksować się przy filiżance gorącej czekolady. Przepraszam, pozwól… Kiedyś całkiem dobrze sobie z tym radziłem. Ku przerażeniu nawet Ridcully’ego, dziekan wyjął z ręki malarza kawałek spalonej gałęzi i puknął nim lekko w skałę.
— Rozumiesz? Kropka oznacza oko — powiedział i oddał patyk.
Malarz rzucił mu coś w rodzaju uśmiechu. To znaczy odsłonił zęby. Jak dla wielu istot żyjących na wszelkiego rodzaju płaszczyznach astralnych, magowie stanowili dla niego zagadkę. Byli ludźmi przejawiającymi gigantyczną pewność siebie, która, jak się zdawało, pozwalała im praktycznie na wszystko. Podświadomie generowali wokół pole, które mówiło, że oczywiście powinni tutaj być, ale nikt nie musi się z tego powodu przejmować, kręcić dookoła i sprzątać; może zajmować się spokojnie tym, co robił wcześniej. Co bardziej łatwowierne ofiary pozostawały z uczuciem, że magowie mieli karty ocen i wystawiali stopnie.
Za plecami dziekana wąż odpełzł za skałę.
— Ktoś poczuł coś dziwnego? — spytał wykładowca run współczesnych. — Palce mnie zamrowiły. Czy któryś z was rzucał przed chwilą jakiś czar?
Dziekan podniósł nadpaloną gałązkę. Malarz otworzył usta ze zdumienia, kiedy mag wykreślił na skale zygzakowatą linię.
— Zdaje się, że chyba go pan obraża — zauważył Myślak.
— Bzdura! Dobry artysta zawsze jest gotów się uczyć — odparł dziekan. — Ciekawe, ale te typy nigdy jakoś nie opanowały perspektywy…
Kwestor pomyślał, a raczej odebrał myśl: To dlatego, że perspektywa jest kłamstwem. Jeśli wiem, że staw jest okrągły, dlaczego mam go rysować owalny? Narysuję okrągły, ponieważ okrągły jest prawdziwy. Czemu mój pędzel ma was okłamywać tylko dlatego, że moje oko okłamuje mnie?
Brzmiało to jak dosyć gniewna myśl.
— Co rysujesz, dziekanie? — spytał pierwszy prymus.
— A niby na co to wygląda? Ptaka, oczywiście.
Głos w głowie kwestora pomyślał: Ale ptak musi latać. Gdzie są skrzydła?
— Ten siedzi na ziemi. Skrzydeł nie widać — oświadczył dziekan, a potem zrobił zdziwioną minę, gdy uświadomił sobie, że odpowiedział na pytanie, którego nikt nie zadał. — Niech to! Wiecie, to trudniejsze, niż wygląda, takie rysunki na skale…
Ja zawsze widzę skrzydła, pomyślał głos w głowie kwestora. Kwestor sięgnął po swoje pigułki z suszonej żaby. Głosy nigdy nie były aż tak… precyzyjne.
— Bardzo płaski ptak — zauważył Ridcully. — Proszę dać spokój, dziekanie, nasz tutejszy przyjaciel jest niezadowolony. Chodźmy lepiej i przygotujmy jakieś dobre zaklęcie łodziowe…
— Jak dla mnie, on wygląda bardziej na łasicę — stwierdził pierwszy prymus. — Ogon jest całkiem nieudany.
— Patyk się ześliznął.
— Kaczka jest bardziej tłusta — dodał kierownik studiów nieokreślonych. — Nie powinieneś się popisywać, dziekanie. Kiedy ostatnio widziałeś kaczkę, która nie miała dookoła groszku?
— W zeszłym tygodniu!
— A tak, mieliśmy kaczkę na chrupko. Z sosem śliwkowym. Teraz sobie przypominam. Może ja spróbuję…
— Dorysowałeś jej trzy nogi!
— Poprosiłem o ten patyk! A ty go wyrwałeś!
— Posłuchajcie — wtrącił Ridcully. — Jestem człowiekiem, który zna się na kaczkach, a to, co wam tu wyszło, jest naprawdę śmieszne. Podajcie mi ten… dziękuję. Trzeba narysować dziób, o tak…
— Jest po złej stronie i w dodatku za duży.
— To ma być dziób?
— Wiecie, wszyscy trzej obszczekujecie niewłaściwe drzewo. Dajcie ten patyk…
— Aha, ale tak się składa, że kaczki nie szczekają! Ha! I nie ma potrzeby tak go szarpać…
Niewidoczny Uniwersytet zbudowany był z kamienia. Wzniesiony tak, że w pewnych miejscach nie dało się odgadnąć, gdzie kończy się dzika skała, a zaczyna udomowiony kamień. Trudno sobie wyobrazić, z czego jeszcze można budować uniwersytety. Gdyby jednak Rincewind próbował wypisać wszystkie możliwe materiały, raczej nie dołączyłby do listy falistych arkuszy z żelaza.
Jednak w odpowiedzi na jakieś pradawne magowskie wspomnienia arkusze przy bramie zostały fachowo powyginane i wykute na podobieństwo kamiennego łuku. Nad nimi, wypalone w metalu, widniały słowa NULLUS ANXIETAS.
— Nie powinienem się dziwić, co? — mruknął. — Nie ma zmartwienia.
Wrota, także zbudowane z falistego żelaza, przybitego do kawałków drewna gwoździami z odzysku, były zamknięte na głucho. Dobijał się do nich tłum.
— Wygląda na to, że wielu ludzi wpadło na ten sam pomysł — zauważyła Neilette.
— Znajdzie się inna droga. — Rincewind odszedł od bramy. — Będzie taki zaułek… O, tam jest. To jednak nie są kamienne mury, więc nie ma wyjmowanych cegieł, co oznacza… — Popchnął blaszane arkusze i jeden z nich się zakołysał. — No tak. Luźny arkusz, który odchyla się na bok, żeby można było wrócić po zamknięciu bramy.
— Skąd wiedziałeś?
— To przecież uniwersytet, prawda? Chodź.
Obok luźnej blachy wypisano kredą wiadomość.
— Nulli Sheilae piperinae — przeczytał głośno Rincewind. — Ale ty nie masz na imię Sheila, więc prawdopodobnie wszystko będzie dobrze.
— Jeśli to znaczy to, co myślę, że znaczy, to znaczy, że nie wpuszczają kobiet — wyjaśniła Neilette. — Powinieneś przyjść tu z Darleen.
— Słucham?
— Mniejsza z tym.
Ku pewnemu zaskoczeniu Rincewinda po drugiej stronie płotu znajdował się ładny, przystrzyżony trawnik, soczyście zielony w świetle padającym z dużego, niskiego budynku. Wszystkie budynki były niskie, ale miały duże, szerokie dachy, sprawiające wrażenie, jakby ktoś nadepnął na kępę prostokątnych grzybów. Jeśli kiedyś je pomalowano, było to wydarzenie historyczne, które nastąpiło prawdopodobnie gdzieś między odkryciem ognia a wynalezieniem koła.
Była też wieża. Miała jakieś dwadzieścia stóp wysokości.
— Nie nazwałbym tego porządnym uniwersytetem — uznał Rincewind. Pozwolił sobie na moment dumy. — Dwadzieścia stóp? Mógłbym nasi… napluć na sam czubek. Cóż, trudno…
Dotarł do drzwi w chwili, kiedy światło stało się jaśniejsze i nabrało odcienia oktaryny — ósmego koloru, blisko związanego z magią. Same drzwi były mocno zamknięte.
Uderzył w nie, aż się zatrzęsły.
— Braterskie pozdrowienie, koledzy! — zawołał. — Przynoszę wam… Niech mnie…
Świat się zmienił. W jednej chwili Rincewind stał przed rdzewiejącymi drzwiami, w następnej znalazł się w kręgu sześciu magów przyglądających mu się uważnie.
Odzyskał równowagę.
— Brawo za starania — wykrztusił. — Tam, skąd pochodzę, choć możecie mnie nazwać panem Nudziarzem, po prostu otwieramy drzwi.
— Niech to kruki rozdziobią, coraz lepsi w tym jesteśmy — oświadczył mag.
Bo to byli magowie. Rincewind nie miał wątpliwości. Mieli należycie spiczaste kapelusze, choć o rondach szerszych niż wszystko, co dotąd widział bez łuków przyporowych. Szaty nie sięgały im wiele poniżej pasa, a pod nimi nosili szorty, długie szare skarpety i duże skórzane sandały. Wiele z tego nie należało do typowego kostiumu maga — tak jak on go rozumiał. Ale na pewno byli magami. Mieli ten charakterystyczny wygląd nadętych balonów, które właśnie mają wzlecieć.
Ten, który był chyba przywódcą grupy, skinął Rincewindowi głową.
— Dobry wieczór, panie Nudziarzu. Muszę przyznać, że zjawiłeś się tutaj o wiele szybciej, niż się spodziewaliśmy.
Rincewind wyczuł intuicyjnie, że odpowiedź „Bo stałem akurat przed drzwiami” nie jest dobrym pomysłem.
— Miałem, ten, no… przejazd wspomagany.
— Nie wygląda demonicznie — odezwał się inny mag. — Pamiętacie ostatniego, którego przywołaliśmy? Sześć oczu i trzy…
— Te naprawdę sprawne potrafią się maskować, dziekanie.
— W takim razie ten tutaj musi być piekielnym geniuszem, nadrektorze.
— Bardzo dziękuję — mruknął Rincewind.
Nadrektor skinął na niego. Był oczywiście starszym człowiekiem, z twarzą, jakby ktoś zmiął ją, a potem wyprostował; miał też krótką siwiejącą brodę. Było w nim coś dziwnie znajomego, czego jednak Rincewind nie potrafił określić.
— Przywołaliśmy cię, Nudziarzu — powiedział — ponieważ chcemy wiedzieć, co się stało z wodą.
— Cała zniknęła, tak? — upewnił się Rincewind. — Tak myślałem.
— Nie może zniknąć — upierał się dziekan. — To przecież woda. Zawsze jest woda, jeśli się kopie dostatecznie głęboko.
— Ale jeśli teraz spróbujemy jeszcze głębiej, to słoń dozna paskudnego szoku — zauważył nadrektor. — Dlatego…
Brzęknęło głośno, kiedy drzwi uderzyły o podłogę. Magowie się cofnęli.
— Co to jest, u demona? — spytał któryś.
— Och, to mój Bagaż — uspokoił go Rincewind. — Jest zrobiony z…
— Nie ten kufer na nogach! Czy to nie kobieta?
— Jego nie pytaj, on nie jest zbyt bystry w tych sprawach — odpowiedziała Neilette, wchodząc za Bagażem. — Przepraszam, ale Kuferka się zniecierpliwiła.
— Nie możemy tolerować kobiet na uniwersytecie! — krzyknął oburzony dziekan. — Będą chciały pić… sherry!
— Nie ma zmartwienia — rzucił nadrektor i z irytacją machnął ręką. — Co się stało z wodą, Nudziarzu?
— Cała została zużyta. Tak myślę.
— A jak możemy zdobyć nową?
— Czemu akurat mnie wszyscy o to pytają? Nie znacie jakichś zaklęć przywołujących deszcz?
— Znowu ta nazwa — mruknął dziekan. — Woda pryskająca z nieba, tak? Uwierzę, jak zobaczę.
— Próbowaliśmy zrobić jedną z tych… no, jakże się nazywają? Wielkie białe worki z wodą? Te rzeczy, co to żeglarze opowiadają, że widują je na niebie?
— Chmury.
— No właśnie. Nie chcą się trzymać w górze, Nudziarzu. W zeszłym tygodniu zrzuciliśmy jedną z wieży i trafiła dziekana.
— Nigdy nie wierzyłem w te bajeczki — oświadczył dziekan. — I uważam, żeście wszyscy specjalnie czekali, aż będę przechodził dołem. Dranie.
— Ich nie trzeba robić, one same się zdarzają — tłumaczył Rincewind. — Słuchajcie, naprawdę nie wiem, jak sprawić, żeby padało. Myślałem, że każdy w miarę sensowny mag umie rzucić czar przywołujący deszcz — dodał jak ktoś, kto nie miałby pojęcia, od czego zacząć.
— Naprawdę? — odparł nadrektor z niebezpieczną serdecznością.
— Nie chciałem nikogo urazić — zapewnił pospiesznie Rincewind. — Jestem pewien, że to mimo wszystko bardzo dobry uniwersytet. Nie taki prawdziwy, naturalnie, ale i tak zaskakująco dobry, biorąc pod uwagę okoliczności.
— A czego mu brakuje?
— No… Wasza wieża jest raczej z tych mniejszych, prawda? Znaczy, nawet w porównaniu z budynkami dookoła. Nie znaczy to…
— Myślę, że powinniśmy pokazać panu Nudziarzowi naszą wieżę — stwierdził nadrektor. — Mam wrażenie, że nie traktuje nas poważnie.
— Widziałem ją…
— Ze szczytu?
— Nie, ze szczytu raczej nie…
— Nie mamy na to czasu, nadrektorze — zauważył niski mag. — Odeślijmy tego spryciarza z powrotem do piekła i poszukajmy czegoś lepszego.
— Przepraszam bardzo — oburzył się Rincewind. — Mówiąc „piekło”, macie na myśli takie gorące i czerwone miejsce?
— Tak!
— Doprawdy? A jak Iksjanin poznaje, że się tam znalazł? Piwo jest cieplejsze?
— Dość tych kłótni! Pojawił się bardzo szybko, kiedy zaczęliśmy przywołanie, więc jest tym, którego nam trzeba — uciął nadrektor. — Chodźmy, Nudziarzu. To zajmie tylko chwilę.
Myślak pokręcił głową i podszedł do ogniska. Pani Whitlow siedziała skromnie na kamieniu. Przed nią, tak blisko ognia, jak to tylko możliwe, leżał bibliotekarz. Wciąż był bardzo mały. Pewnie jego gruczoł temporalny potrzebuje więcej czasu, żeby się zorientować, uznał Myślak.
— Co dżentelmeni porabiają? — spytała pani Whitlow.
Musiała podnieść głos, by dał się usłyszeć w gwarze kłótni. Jednak pani Whitlow była osobą, która i tak spytałaby: „Czyżby jakieś kłopoty?”, gdyby nawet zobaczyła magów na trawniku ciskających ognistymi kulami w potwory z Piekielnych Wymiarów. Lubiła, kiedy się jej o takich sprawach mówiło.
— Znaleźli człowieka, który maluje najbardziej żywo wyglądające obrazki, jakie w życiu widziałem — odparł Myślak. — Więc teraz próbują uczyć go Sztuki. Jako komitet.
— Dżentelmeni zawsze okazują zainteresowanie — stwierdziła pani Whitlow.
— Zawsze się wtrącają — mruknął Myślak. — Nie wiem, co takiego jest w magach, ale nie potrafią zwyczajnie patrzyć. W tej chwili dyskutują, jak narysować kaczkę, ale szczerze mówiąc, nie wydaje mi się, żeby kaczka miała cztery nogi. Uczciwie, pani Whitlow, są jak małe kociaki w szopie, gdzie się drze pierze… Co to?
Bibliotekarz wysypał leżącą przy ogniu skórzaną torbę i na sposób wszystkich młodych ssaków sprawdzał smak zawartości.
Podniósł płaski, wygięty kawał drewna pomalowany w linie o wielu kolorach — więcej barwników, niż starzec używał do malowania… Myślak zastanowił się dlaczego. Bibliotekarz sprawdził jadalność, optymistycznie uderzył drewnem o ziemię, po czym je odrzucił. Potem wyjął płaski drewniany owal na sznurku i spróbował ugryźć sznurek.
— Czy to jojo? — zainteresowała się pani Whitlow.
— Kiedy byłem mały, nazywaliśmy je bullroarerami — wyjaśnił Myślak. — Trzeba zakręcić nim nad głową, to wydaje taki zabawny dźwięk.
Odruchowo machnął ręką w powietrzu.
— Iik?
— Och, czy nie jest słodki? Próbuje robić to co pan.
Bibliotekarz usiłował pokręcić sznurkiem, oplątał go wokół twarzy i uderzył się w tył głowy.
— Oj, biedactwo! Proszę zdjąć to z niego, panie Stibbons, bardzo proszę!
Bibliotekarz odsłaniał drobne ząbki, kiedy Myślak odwijał sznurek.
— Mam nadzieję, że szybko urośnie — mruczał mag pod nosem. — Inaczej cała biblioteka będzie pełna kartonowych książeczek o puszystych króliczkach…
Wieża naprawdę była niska. Podstawę zbudowano z kamienia, ale mniej więcej w połowie budowniczowie mieli już dość i przeszli na pordzewiałe arkusze blachy, przybite do drewnianego rusztowania. W górę prowadziła jedna rozchwiana drabina.
— Imponująca — burknął Rincewind.
— Z góry widok jest lepszy. Proszę wchodzić.
Drabina trzęsła się trochę pod ciężarem Rincewinda, dopóki nie podciągnął się na deski; leżał tam i oddychał ciężko. To pewnie piwo, myślał; jedna krótka drabina nie powinna mnie tak zmęczyć.
— Rześkie powietrze tutaj na górze, nie? — Nadrektor stanął na krawędzi i skinął ręką w stronę miasta.
— Och, na pewno — zgodził się Rincewind i podszedł do blanków falistych. — Cóż, myślę sobie, że widać stąd aż do samej zie… Aaargh!
Nadrektor złapał go za szatę i odciągnął.
— To… to jest… — jąkał się Rincewind.
— Chcesz wrócić na dół?
Rincewind rzucił magowi gniewne spojrzenie i ostrożnie wycofał się do drabiny. Spojrzał w dół, gotów natychmiast cofnąć głowę, i starannie policzył szczeble. Potem bardzo powoli wrócił do parapetu i zaryzykował spojrzenie poza krawędź.
W dole zobaczył ognisty punkcik płonącego browaru. Zobaczył Rospyepsh i jego port…
Uniósł wzrok.
Zobaczył czerwoną pustynię połyskującą w księżycowym świetle.
— Jak tu wysoko? — zapytał.
— Z zewnątrz? Sądzimy, że około pół mili — wyjaśnił nadrektor.
— A od wewnątrz?
— Sam wchodziłeś. Dwa piętra.
— Chcesz mi wmówić, że macie wieżę wyższą od góry niż od dołu?
— Niezłe, co? — Nadrektor uśmiechnął się z dumą.
— To… bardzo pomysłowe — uznał Rincewind.
— Jesteśmy pomysłową krainą.
— Rincewind!
Głos dobiegł z dołu. Rincewind ostrożnie spojrzał wzdłuż drabiny. Na dole stał któryś z magów.
— Słucham?
— Nie ty — rzucił gniewnie mag. — Potrzebuję nadrektora!
— To ja jestem Rincewind! — oznajmił Rincewind.
Nadrektor stuknął go w ramię.
— Ciekawy zbieg okoliczności — powiedział. — Ja też.
Myślak bardzo ostrożnie oddał bullroarera małemu bibliotekarzowi.
— Proszę, możesz go wziąć — powiedział. — Daję ci go, a w zamian może zechcesz zabrać swoje zęby z mojej nogi. Z drugiej strony skały dobiegł głos rozsądku.
— Nie warto się kłócić, panowie. Głosujmy. Kto uważa, że kaczka ma stopy z błoną pławną, niech podniesie rękę…
Bibliotekarz jeszcze kilka razy zakręcił nową zabawką.
— Chyba nie jest za dobra — stwierdził Myślak. — Prawie żadnego dźwięku… Ojej, jak długo jeszcze oni tak będą?
…wzum…
— Iik!
— Tak, tak, bardzo ładnie…
…wzum… wzum… wzUUMMMMM…
Myślak uniósł głowę, kiedy żółte światło rozlało się po równinie.
Nad nimi otwierał się krąg błękitnego nieba. Deszcz ustawał.
— Iik?
Myślakowi dopiero teraz przyszło do głowy, że to ciekawe — co właściwie robi ten mały staruszek malujący obrazki na nagiej pustyni całkiem nowego kontynentu…
A potem zapadła ciemność.
Starzec uśmiechnął się z czymś zbliżonym do satysfakcji i odwrócił od obrazka, który właśnie skończył. Było na nim wiele spiczastych kapeluszy. Po chwili obrazek wniknął prosto w skałę.
Był szczęśliwy jak rzadko kiedy. Zdążył namalować wszystkie pająki i parę pałąkowatych oposów, zanim odkrył, czego brakuje.
Nie dowiedział się nawet o bardzo dziwnym i nieszczęśliwym kaczodziobym stworzeniu, które cicho zsunęło się do pobliskiej rzeki.
— Musisz być przynajmniej jakimś kuzynem — stwierdził nadrektor. — To nie jest często spotykane nazwisko. Weź jeszcze piwo.
— Kiedyś przejrzałem rejestry Niewidocznego — mruknął ponuro Rincewind. — Nigdy wcześniej nie mieli Rincewinda. — Wychylił puszkę piwa i wyssał mętny osad. — Nigdy wcześniej nie miałem krewnego, jeśli już o tym mowa. Ale to nigdy. — Szarpnął pętelkę na następnej puszce. — Nie było nikogo, kto robiłby dla mnie wszystkie te drobne rzeczy, które krewni robić powinni, na przykład… na przykład… na przykład wysyłać mi na Strzeżenie Wiedźm jakiś okropny sweter albo coś takiego.
— A masz jakieś imię? Ja jestem Bill.
— Dobre imię. Bill Rincewind. Nie wiem, czy w ogóle dostałem imię.
— A jak ludzie cię zwykle wołają, koleś?
— No, najczęściej mówią „Brać go!”. — Rincewind solidnie pociągnął z puszki. — Oczywiście, to tylko przydomek. Kiedy chcą być bardziej oficjalni, krzyczą „Nie pozwólcie mu uciec!”.
Przyjrzał się puszce.
— Jest dużo lepsze od tego drugiego — oświadczył. — Co tu piszą? Podkopnik… Śmieszna nazwa dla piwa.
— Czytasz listę składników — zauważył Bill.
— Naprawdę? — wymamrotał Rincewind. — Sso to ja mówiłem?
— Spiczaste kapelusze. Znikająca woda. Gadające kangury. Ożywające obrazki.
— Zgadza się — potwierdził dziekan. — Jeśli taki jesteś na trzeźwo, chcielibyśmy zobaczyć, jak podziała piwo.
— Widzisz, kiedy słońce wzejdzie — tłumaczył nadrektor Bill — muszę pójść do więzienia, spotkać się z premierem i wytłumaczyć mu, dlaczego nie wiemy, co się stało z wodą. Jakakolwiek pomoc z twojej strony bardzo nam się przyda. Daj mu jeszcze puszeczkę, dziekanie. Ludzie dobijają się już do bramy. Kiedy skończy się piwo, zaczną się rozruchy.
Rincewind czuł, że opływa go ciepła, bursztynowa mgiełka. Znalazł się wśród magów. Łatwo poznać po tym, że bez przerwy się kłócą. A piwo w jakiś dziwny sposób ułatwiało myślenie.
Mag sięgnął mu nad ramieniem i położył przed nim otwartą księgę.
— To kopia rysunku naskalnego z Cangoolie — wyjaśnił. — Często się zastanawialiśmy, co to za plamki nad postaciami…
— To deszcz — oświadczył Rincewind, ledwie rzuciwszy okiem.
— Już o nim wspominałeś — rzekł Bill. — Fruwające w powietrzu małe krople wody, tak?
— Spadające — poprawił go Rincewind.
— I to nie boli?
— Nie.
— Woda jest ciężka. Trudno powiedzieć, by myśl o wypełnionych nią wielkich białych workach, które unoszą się nad głowami, była jakoś szczególnie atrakcyjna.
Rincewind nigdy nie studiował meteorologii, chociaż przez całe życie był jej końcowym użytkownikiem. Zamachał bezładnie rękami.
— One ssą jak… para — oświadczył i czknął. — Zzgaza się. Śliczna puszysta para.
— Są wrzące?
— Nie, nie. Nie. Bardzo zimne są takie chmury. Czsami opadają bazzo nisko i dotykają ziemi.
Magowie spojrzeli po sobie.
— Wiecie, robimy tu wściekle dobre piwo, nie ma co — uznał Bill.
— Te chmury wydają mi się piekielnie niebezpieczne — oświadczył dziekan. — Nie chcemy przecież, żeby przewracały drzewa i budynki, prawda?
— No ale. Ale. One ssą miękkie, rozumiecie. Jak dym.
— Mówiłeś, że nie są gorące!
Rincewind dostrzegł nagle idealne wytłumaczenie.
— Chuchnąłeś kiedy na zimne lustro?
— Nie jest to moje regularne zajęcie, ale chyba wiem, o co ci chodzi.
— Więc zasadniczo to ssą właśnie chmury! Mogę dostać jeszcze piwo? Zadziwiająsse, chyba w ogóle na mnie nie wpłyffa, choćbym nie wiem ile wypił… Pomaga jasno myśleć.
Nadrektor Rincewind zabębnił palcami po stole.
— Ty i ten jakiś deszcz… Musicie mieć jakiś związek, tak? Kończy nam się woda, a ty się zjawiasz…
Rincewind czknął.
— Też muszę coś sałatwiś — rzekł. — Spiszaste kapelusze całe pływające w powietrzu…
— Gdzie je ostatnio widziałeś?
— W tym browarze bez piwa. Mówią, że nawiedzony. Ha, ha! Nawiedzony przez spiszaste kapelusze…
Bill przyjrzał mu się.
— Tak — rzekł. Patrzył na wychudzoną postać dalekiego kuzyna, w tej chwili jednak będącego całkiem blisko. — Pójdziemy tam — zdecydował. Raz jeszcze zerknął na gościa i chyba zastanawiał się nad czymś przez chwilę. — I zabierzemy trochę piwa — dodał.
Myślak Stibbons próbował myśleć, ale myśli zdawały się płynąć bardzo powoli. Wszystko było ciemne i nie mógł się poruszyć, ale ogólnie nie było mu źle. Czuł się jak podczas tych bezcennych chwil w łóżku, kiedy człowiek budzi się akurat na tyle, by wiedzieć, że ciągle jeszcze smacznie śpi. Zadziwiające, jak płynie czas.
Rząd ludzi z wiadrami ciągnął się teraz od portu aż po płonący browar. Mimo cierpko-odświeżającego dębowego posmaku tutejszego chardonnay, Iksjanie nie należeli do takich, którzy pozwolą spalić się browarowi. Nieważne, że nie ma w nim piwa. Chodzi o zasadę.
Magowie maszerowali przez tłum wśród chóru niechętnych pomruków i czasami drwiny rzucanej przez kogoś bezpiecznie ukrytego z tyłu. Kłęby dymu i pary unosiły się z głównych wrót, szeroko otwartych taranem. Nadrektor Rincewind wkroczył do wnętrza, ciągnąc za sobą radośnie uśmiechniętego krewniaka.
Dymiący znak piwa Gur, zredukowany do metalowego szkieletu, wciąż leżał na podłodze.
— Cały czas machał do niego i mówił coś o spiczastych kapeluszach — odezwała się Neilette.
— Sprawdź, jak z magią, dziekanie — polecił nadrektor Rincewind.
Dziekan machnął dłonią. W górę wzleciały iskry.
— Nic tu nie ma — powiedział. — Mówiłem, że trzeba…
Spiczaste kształty zawisły w powietrzu na chwilę, po czym zniknęły.
— To nie magia — uznał jeden z magów. — To zjawy.
— Wszyscy wiedzą, że to miejsce jest nawiedzone. Złe duchy, mówią.
— Trzeba było trzymać się piwa — mruknął nadrektor Rincewind.
Neilette wskazała klapę w podłodze.
— Właz do piwnic. Ale nigdzie nie prowadzi — powiedziała. — Jest tam wyjście na zewnątrz, parę magazynów i to właściwie wszystko.
Magowie zajrzeli.
W dole panowała absolutna ciemność. Coś bardzo małego odbiegło — sądząc po odgłosie — na więcej niż tylko czterech nogach. Unosił się zapach bardzo starego, bardzo zwietrzałego piwa.
— Nie ma zmartwienia! — zawołał Rincewind, wymachując puszką. — Ja zejdę pierwszy, dobrze?
Niezła zabawa…
Pod nim były umocowane do ściany zardzewiałe metalowe stopnie. Zgrzytały pod jego ciężarem, a kiedy był o kilka stóp od podłogi piwnicy, ustąpiły, zrzucając go na kamienie. Magowie słyszeli, jak się śmieje.
Potem krzyknął:
— Któryś z was zna takiego, co się nazywa Dibbler?
— Co? Stary Uczciwy Interes? — upewnił się Bill.
— Zgazza się. Będzie pewno na zewnątrz. Handluje w tym tłumie.
— Bardzo prawdopodobne.
— Czy ktoś mógłby się przejść i przynieść mi od niego pływający pasztecik z dodatkowym sosem pomidorowym? Naprawdę coś bym zjadł.
Dziekan spojrzał na nadrektora Rincewinda.
— Ile on wypił piwa?
— Trzy, może cztery puszki. Pewnie ma alergię, biedak.
— Tak sobie myślę, że zjadłbym nawet dwa! — zawołał Rincewind.
— Nie ma zmartwienia. Ktoś ma pochodnię? Ciemno tu!
— Chcesz paszteciki dla smakoszy czy zwykłe? — upewnił się dziekan.
— Och, zwykłe całkiem mi wystarczą. Bez przesady.
— Biedaczysko — westchnął Bill i pogrzebał w garści monet.
W piwnicach rzeczywiście było ciemno, ale przez klapę wpadało dość światła, by Rincewind zauważył w mroku potężne rury. Najwyraźniej już po zamknięciu browaru, ale zanim jeszcze ktoś pomyślał o zabezpieczeniu wszystkich wejść, piwnice były wykorzystywane przez młodych ludzi, jak zwykle takie miejsca, przydatne kiedy mieszka się z rodzicami, dom jest za mały, a nikt jakoś nie wziął się do wynajdywania samochodu.
Krótko mówiąc, na ścianach były napisy. Rincewind zdołał odczytać starannie wykaligrafowaną inskrypcję, informującą potomność, na przykład, że „B. Smoth jest pozza”. Co prawda nie miał pojęcia, co oznacza słowo „pozza”, był jednak całkiem pewien, że B. Smoth nie chciałby być tak nazywany. Zadziwiające, jak slang potrafi emanować swoim znaczeniem nawet w innym języku.
Coś za nim huknęło głośno — to Bagaż wylądował na kamiennej podłodze.
— Mój stary koleś Kuferka — stwierdził Rincewind. — Nie ma zmartwienia.
Na dół zjechała drabina i po chwili ostrożnie zeszli po niej magowie. Czubek laski nadrektora Rincewinda jarzył się światłem.
— Odkryłeś coś?
— Niby tak. Że nie podałbym ręki nikomu, kto się nazywa B. Smoth.
— Och, dziekan nie jest takim złym facetem, kiedy się go lepiej pozna… Co się dzieje?
Rincewind wskazał drugi koniec pomieszczenia. Tam, na drzwiach, ktoś wyrysował grupę spiczastych kapeluszy w czerwieni. Lśniły lekko w świetle laski.
— Niech mnie… Krew! — szepnął Rincewind.
Jego kuzyn przesunął po nich palcem.
— To ochra — stwierdził. — Glina.
Drzwi prowadziły do kolejnej piwnicy. Stało tam kilka pustych beczek, kilka połamanych skrzynek i nic więcej prócz stęchłej ciemności.
Wzbudzony ich przejściem kurz uniósł się nad podłogą w serii maleńkich odwróconych wirów. Znowu spiczaste kapelusze…
— Hm… Lite ściany dookoła — zauważył Bill. — Może wybierz jakiś kierunek, koleś.
Rincewind łyknął piwa, zamknął oczy i wyciągnął przed siebie rękę.
— Tam.
Bagaż ruszył naprzód i uderzył o ścianę cegieł. Posypały się, odsłaniając mroczną przestrzeń.
Rincewind wsunął głowę do otworu. Budowniczowie browaru starali się tylko oddzielić ścianą i wyrównać część jaskini. Powietrze za otworem sugerowało, że jest całkiem spora.
Neilette i magowie przecisnęli się za nim.
— Jestem pewien, że nic tu nie było, kiedy budowano ten browar! — oświadczyła Neilette.
— Duża jest — zauważył dziekan. — Jak powstała?
— Woda — odparł Rincewind.
— Co? Woda robi takie wielkie dziury w skale?
— Tak. Nie pytajcie, w jaki sposób… Co to było?
— Co?
— Słyszeliście coś?
— Powiedziałeś: „Co to było”.
Rincewind westchnął. Chłodne powietrze go trzeźwiło.
— Jesteście prawdziwymi magami, co? — rzekł. — Prawdziwymi, uczciwymi magami. Nosicie kapelusze, które mają więcej rond niż szpiców, cały uniwersytet jest zbudowany z blachy, macie malutką wieżę, która, co muszę przyznać, na bogów, jest o wiele wyższa na zewnątrz… Ale jesteście magami, więc czy możecie się teraz zamknąć?
W ciszy, jaka zapadła, zabrzmiało bardzo ciche „plik!”.
Rincewind wytężył wzrok, spoglądając w głąb jaskini. Światło z lasek czyniło ją groźniejszą — rzucało cienie. Ciemność to po prostu ciemność, ale w cieniu może się ukrywać wszystko.
— Te jaskinie musiały już być zbadane — powiedział.
Był to raczej wyraz nadziei niż stwierdzenie. Historia w tym miejscu była czymś dość elastycznym.
— Nigdy o nich nie słyszałem — zapewnił dziekan.
— Patrzcie, znowu szpice — odezwał się Bill, gdy ruszyli dalej.
— To tylko stalaktyty i stalagmity — wyjaśnił Rincewind. — Nie wiem, jak to działa, ale woda sobie zwyczajnie kapie na coś i zostawia trochę czegoś. Zajmuje to tysiące lat. Całkiem zwykłe zjawisko.
— Czy to ta sama woda, która unosi się na niebie i wydłubuje wielkie groty w ziemi? — spytał dziekan.
— No… tak… najwyraźniej…
— To mamy szczęście, że u nas jest tylko taka do picia albo do mycia.
— Była — poprawił go Rincewind.
Za nimi rozległ się tupot i podbiegł jeden z młodszych magów, niosąc przykryty talerz.
— Wziąłem ostatni! — zawołał. — Dostałem taki dla smakoszy!
Uniósł pokrywkę. Rincewind spojrzał i przełknął ślinę.
— Oj…
— Co takiego?
— Macie jeszcze trochę tego piwa? Chyba tracę… koncentrację…
Jego kuzyn zerwał kapsel z puszki podkopnika.
— Cartwright, przykryj ten pasztecik, żeby nie wystygł. Rincewindzie, ty się napij.
Patrzyli, jak opróżnia puszkę.
— No dobra, koleś — rzekł nadrektor. — Co teraz powiesz na śliczny pasztecik w talerzu rozgniecionego zielonego groszku, oblany sosem pomidorowym?
Przyjrzał się, jak twarz Rincewinda zmienia kolory, i pokiwał głową.
— Potrzebujesz jeszcze jednej puszki.
Patrzyli, jak pije.
— Dobrze — odezwał się nadrektor po chwili. — Co powiesz, Rincewindzie, na smaczny pływający pasztecik od Uczciwego Interesu, co? Pasztecik z mięsem w groszkowej zupie i sos pomidorowy?
Twarz Rincewinda drgnęła — to bursztynowe błogosławieństwa wyłączały podstawowe obwody zabezpieczeń.
— Brzmi… nieźle — powiedział. — Może trochę wiórków kokosowych na wierzch?
Magowie odetchnęli.
— Czyli teraz wiemy — stwierdził nadrektor Rincewind. — Powinieneś być akurat tak pijany, żeby paszteciki Dibblera uznawać za smaczne, ale nie aż tak, by spowodowało to trwałe uszkodzenia mózgu.
— Pozostaje nam dość wąski margines — zauważył dziekan. Bill spojrzał na sklepienie, gdzie cienie tańczyły wśród stalaktytów, chyba że to były stalagmity.
— Przecież ta jaskinia jest bezpośrednio pod miastem — powiedział. — Jak to się stało, że nikt jej nie odkrył?
— Dobre pytanie — przyznał dziekan. — Ludzie, którzy budowali te piwnice, musieli ją przecież widzieć.
Rincewind usiłował myśleć.
— Szyli wtedy jej tu nie było…
— Mówiłeś, że te stalacośtam potrzebują tysięcy lat…
— Bo pewnie ich nie było w zeszłym miesiąsu, ale teraz ssą od tysięsy lat. — Rincewind czknął. — Jak ta wasza wieża — dodał. — Wyższa od zzewnątrz…
— Że jak?
— Bo to pewnie tylko tutaj działa — tłumaczył Rincewind. — Im więcej macie geografii, tym mniej historii. Zauważylisie? Więcej przesszeni, mniej szasu. Założę się, że wysstarszyła sekunda albo dwie, żeby to miejsse było tu od tysięsy lat. Krócej na zewnąsz. To ma sens.
— Chyba nie wypiłem dość piwa, żeby to zrozumieć — uznał dziekan.
Coś szturchnęło go od tyłu w nogi. Spojrzał w dół i zobaczył Bagaż. Był to jeden z jego zwyczajów: podkradać się blisko do ludzi, żeby — kiedy popatrzą w dół — czuli się poważnie niedostopowani.
— Albo to — dokończył dziekan.
Magowie przycichli nieco, a Rincewind prowadził ich coraz dalej. On sam nie był pewien, kto prowadzi jego. Mimo to — nie ma zmartwienia.
Wbrew zwykłym procedurom zaczęło się robić jaśniej. Trzeba pamiętać, że liczne kolonie fosforyzujących grzybów albo opalizujących kryształów w głębokich jaskiniach, gdzie nieprzezorny i pozbawiony pochodni bohater musi widzieć, są jedną z najbardziej oczywistych interwencji przyczynowości narracyjnej do świata fizycznego. W tym przypadku jednak skały jarzyły się nie dzięki tajemniczemu wewnętrznemu blaskowi, ale tak jakby zwyczajnie świeciło na nie wschodzące słońce.
Na ludzki mózg oddziałują również inne imperatywy. Jeden z nich mówi: Im większa przestrzeń, tym cichszy głos — czyli jest naturalna skłonność do mówienia bardzo, bardzo cicho, kiedy wchodzi się do czegoś bardzo, bardzo wielkiego. Kiedy więc nadrektor Rincewind wkroczył do ogromnej jaskini, odezwał się szeptem.
— Ślag, ależ to wielkie…
Dziekan jednak krzyknął:
— Hej hoo!
Zawsze znajdzie się jeden taki.
W tej jaskini także wisiały gęsto stalaktyty, a w samym środku jeden z nich, prawdziwie gigantyczny, stykał się niemal ze swym lustrzanym stalagmitem. Powietrze było gorące, aż brakowało tchu.
— To się nie zgadza… — powiedział Rincewind.
Plink!
W końcu zauważyli źródło tego dźwięku. Wąziutka strużka ściekała z boku stalaktytu i tworzyła krople, które spadały kilka stóp w dół, na stalagmit.
Kolejna kropla uformowała się, gdy patrzyli, i zawisła…
Jeden z magów wspiął się po suchym zboczu i przyjrzał się jej.
— Nie rusza się — oznajmił. — Strużka wysycha. Myślę, że… wyparowuje.
Nadrektor zwrócił się do Rincewinda.
— I co? Szliśmy za tobą aż tutaj, koleś. Co teraz?
— Myślę, że wypiłbym jeszcze jedno…
— Nic już nie zostało, koleś…
Rincewind rozejrzał się zdesperowany, po czym popatrzył na ogromną, półprzejrzystą masę wapienia przed sobą. Była stanowczo spiczasta. I znajdowała się w samym środku jaskini. Była w niej jakaś… nieuchronność.
Dziwne właściwie, że coś takiego uformowało się akurat tutaj, na dole, lśniące jak perła w muszli…
Ziemia znowu zadrżała. Na górze ludzie zaczynają już pewnie odczuwać pragnienie i przeklinają wiatraki, jak tylko Iksjanie potrafią. Woda zniknęła i to bardzo niedobrze, ale kiedy skończy się piwo, ludzie naprawdę się zirytują…
Magowie czekali, aż coś zrobi…
No dobrze, zacznijmy od skały. Co właściwie wiedział o skałach i jaskiniach w tej okolicy?
W takich chwilach odczuwał dziwną swobodę. Cokolwiek zrobi, i tak będzie miał kłopoty — więc równie dobrze może spróbować.
— Potrzebuję trochę farby — oświadczył.
— Do czego?
— Do tego, do czego mi jest potrzebna.
— Jest tu taki młody Salid — przypomniał sobie dziekan. — Trochę udaje artystę. Chodźmy, wywalimy mu drzwi kopniakami.
— I przynieście jeszcze piwa! — zawołał za nimi Rincewind.
Neilette klepnęła go w ramię.
— Chcesz tu rzucać jakieś czary? — spytała.
— Nie wiem, czy tutaj liczy się to jako czar — odparł Rincewind. — Jeśli się nie uda, lepiej się cofnij.
— To znaczy, że może być niebezpiecznie?
— Nie, to znaczy, że ja mogę zacząć biegać, nie patrząc pod nogi. Ale… ta skała jest ciepła. Zauważyłaś?
Dotknęła kamienia.
— Rozumiem, o co ci chodzi…
— Tak sobie pomyślałem… Przypuśćmy, że w kraju znalazł się ktoś, kto tu być nie powinien. Co by wtedy się stało?
— Straż by go złapała. Tak myślę.
— Nie, nie chodzi o to, co zrobią ludzie. Co by zrobiła kraina? Chyba muszę się jeszcze napić piwa, żeby to miało więcej sensu.
— Już jesteśmy! — Magowie podbiegli szybko. — Nie znaleźliśmy wiele, ale jest trochę wapna do bielenia, trochę czerwonej farby i puszka czegoś, co może być czarną farbą, a może być olejem smołowym. Ale prawie nic, jeśli idzie o pędzle.
Rincewind wybrał jeden, który wyglądał, jakby był używany do bielenia bardzo szorstkiej ściany, a potem do czyszczenia zębów jakiegoś dużego stworzenia, może krokodyla.
Nigdy nie był dobry z malarstwa, co w wielu systemach edukacyjnych jest osiągnięciem trudnym. Podstawowe umiejętności malarskie oraz znajomość kaligrafii okultystycznej to elementy wczesnych etapów nauki magów. Jednakże w palcach Rincewinda kreda pękała, a ołówki się łamały. Prawdopodobnie wynikało to z jego głębokiej nieufności do umieszczania rzeczy na papierze, skoro całkiem dobrze radziły sobie tam, gdzie były wcześniej.
Neilette podała mu puszkę podkopnika. Rincewind pociągnął solidny łyk i zanurzył pędzel w czymś, co mogło być czarną farbą. Potem namalował na skale kilka odwróconych V i kilka kółek pod nimi, każde z trzema kropkami w trójkącie i przyjaznym łukiem niżej.
Znów łyknął piwa i zobaczył, co robi niewłaściwie. Nie warto starać się o wierny obraz życia; musiał spróbować impresji.
Z rozmachem chlapał farbą na kamień, nucąc coś pod nosem.
— Ktoś już odgadł, co to będzie? — rzucił przez ramię.
— Jak dla mnie trochę to zbyt nowoczesne — stwierdził dziekan.
Ale Rincewind wpadł już w rytm. Każdy dureń potrafiłby skopiować to, co widzi — no, może z wyjątkiem Rincewinda. Ale oczywiście cała trudność polega na tym, że trzeba namalować obraz, który się porusza, który zdecydowanie wyraża to, co…
W każdym razie zdecydowanie wyraża. Trzeba podążać tam, gdzie prowadzi farba i kolor.
— A wiesz — odezwała się Neilette — kiedy tak światło pada na skałę i w ogóle… To mogłaby być grupa magów…
Rincewind przymknął oczy. Może rzeczywiście to tylko poruszające się cienie, ale musiał przyznać, że całkiem dobrze mu się udało. Dodał jeszcze trochę farby.
— Wygląda prawie, jakby wychodzili z tej skały — powiedział ktoś za jego plecami, ale głos był przytłumiony.
Czuł się, jakby spadał w przepaść. Doznawał już takiego wrażenia, ale zwykle wtedy, kiedy spadał w przepaść. Ściany były rozmazane, jak gdyby przesuwały się obok z ogromną prędkością. Ziemia drżała.
— Poruszamy się? — zapytał.
— Tak się wydaje, nie? — odparł nadrektor Rincewind. — Ale stoimy nieruchomo.
— Ruszamy się, stojąc nieruchomo… — Rincewind zachichotał. — To niezłe! — Z satysfakcją spojrzał na puszkę. — Wiecie, nie dam rady wypić więcej niż kufel czy dwa tego piwa, co je mamy w domu, ale to tutaj jest jak lemoniada! Ma ktoś może pasztecika…
Głośno, jak burza z piorunami pod łóżkiem, ale delikatnie jak zderzenie dwóch sufletów, wpadły na siebie przeszłość i teraźniejszość.
Zawierały bardzo wiele osób.
— Co to takiego?
— Dziekanie!
— Tak?
— Ty nie jesteś dziekanem!
— Jak śmiesz tak mówić! A ty kim jesteś?
— Uuk!
— Niech to ślag, tutaj jest jakiś małpiszon!
— Nie! Nie! To nie ja powiedziałem! To on!
— Nadrektorze?
— Słucham?
— Słucham?
— Co? Ilu was tu jest?
Ciemność wypełniła się głęboką purpurą z odcieniem fioletu.
— Czy możecie zamknąć się wszyscy i mnie posłuchać?!
Ku zdumieniu Rincewinda, tak właśnie zrobili.
— Patrzcie, ściany się zbliżają! To miejsce próbuje nie istnieć!
I spełniwszy swój obowiązek wobec społeczności, odwrócił się i rzucił do ucieczki po szarpanej wstrząsami skale.
Po kilku sekundach wyprzedził go Bagaż, co zawsze stanowiło zły znak.
Słyszał za sobą głosy. Magom trudno przychodzi akceptacja terminu „bezpośrednie zagrożenie”. Wolą raczej takie, o które można się kłócić. Ale w zniżającym się szybko stropie jest coś takiego, co dociera do świadomości nawet najbardziej kłótliwych osobników.
— Uratuję panią, pani Whitlow!
— Do tunelu!
— Z jaką szybkością zbliżają się te ściany, jak sądzisz?
— Zamknij się i uciekaj!
Rincewinda wyprzedził duży kangur pokryty rudą sierścią. Chaotyczny morfizm bibliotekarza zmienił go na krótko w czerwony stalaktyt, jako formę najwyraźniej zdolną do przetrwania w jaskiniach. Potem jednak dotarło do niego, że będzie to śmiertelnie długie przetrwanie w jaskini, która szybko się zmniejsza, więc przeskoczył w lokalne pole morficzne istot zbudowanych do szybkości.
Człowiek, Bagaż i kangur kolejno wyskoczyli przez otwór do piwnicy i wylądowali jeden na drugim po przeciwnej stronie.
Za nimi zahuczało, a magowie i kobiety zostali ze znaczną prędkością wystrzeleni do piwnicy. Kilka osób spadło na Rincewinda. Skała za murem stęknęła i zazgrzytała, wyrzucając z siebie obce stworzenia — co Rincewind uznał za geologiczne wymioty.
Coś wyleciało przez otwór i uderzyło go w ucho, ale był to tylko drobny problem w porównaniu z pasztecikiem, który wyfrunął, ciągnąc za sobą ogon zupy groszkowej i sosu pomidorowego. I trafił go w usta.
Właściwie to nie był taki zły.