CZĘŚĆ TRZECIA

Rozdział pierwszy

Berlin


Nosi to nazwę operacji Mulberry - zaczął admirał Canaris – i jak do tej pory, nie mamy pojęcia, o co w niej chodzi.

Uśmiech błysnął na twarzy brigadenführera Waltera Schellenberga i zniknął szybko niczym letni deszczyk. Dziś rano, podczas przejażdżki po Tiergarten, Canaris nie przekazał mu tej wiadomości. Dostrzegłszy teraz kątem oka reakcję Schellenberga, Canaris nie miał wyrzutów sumienia, że ukrył to przed młodym generałem. Ich wspólne konne wyprawy służyły jednemu podstawowemu celowi, o którym żaden głośno nie wspominał: każdy z nich zamierzał je wykorzystać ku swemu pożytkowi. Canaris przekazywał lub zatrzymywał informacje dla siebie, kierując się prostą regułą: co mu się lepiej opłaci. Otwarte kłamstwo spotykało się z niechęcią. Kłamstwo prowadziło do wyrzutów, a wyrzuty psuły pogodną atmosferę przejażdżki.

– Parę dni temu Luftwaffe zrobiła te oto fotografie. – Canaris położył dwa powiększenia na niskim, bogato rzeźbionym stoliku, przy którym siedzieli. – To Selsey Bili na południu Anglii. Jesteśmy prawie pewni, że te punkty wiążą się z projektem. – Canaris posłużył się srebrnym ołówkiem jako strzałką. – Najwyraźniej buduje się tu w pośpiechu coś dużego. Są tam olbrzymie hałdy cementu i stali zbrojeniowej. Na tym zdjęciu widać rusztowanie.

– Imponujące, admirale Canaris – przyznał Hitler. – Co jeszcze wiecie?

– Wiemy, że nad przedsięwzięciem pracują najlepsi angielscy i amerykańscy inżynierowie. Wiem też, że jest w to bezpośrednio zaangażowany generał Eisenhower. Niestety brak nam jednego, bardzo ważnego elementu układanki – celu, jakiemu mają służyć te olbrzymie konstrukcje betonowe. – Canaris zawiesił głos. – Wystarczy znaleźć ten element, a możliwe, że otrzymamy rozwiązanie tajemnicy inwazji aliantów.

Relacja Canarisa najwyraźniej zrobiła olbrzymie wrażenie na Hitlerze.

– Mam tylko jedno pytanie, admirale – powiedział Hitler. – Skąd pochodzą pańskie informacje?

Canaris się zawahał. Himmler się skrzywił i rzucił:

– Wszak nie podejrzewa pan, admirale, że coś, co tu będzie dziś powiedziane, wyjdzie poza ściany tego pokoju?

– Oczywiście, że nie, Herr Reichsführer. Jeden z naszych agentów w Londynie otrzymuje informacje bezpośrednio od wysoko postawionego członka zespołu Mulberry. Źródło przecieków nie zdaje sobie sprawy, że dostarcza nam wiadomości. Wedle informacji brigadenführera Schellenberga brytyjski kontrwywiad wie o naszej operacji, ale nie jest w stanie jej powstrzymać.

– To prawda – potwierdził Schellenberg. – Wiem z pewnych źródeł, że w MI- 5 panuje kryzys.

– No, no. Cóż za przyjemność widzieć, że choć raz SD i Abwehra ze sobą współpracują, zamiast skakać sobie do oczu. Może świadczy to o nadejściu dobrych czasów. – Hitler zwrócił się do Canarisa: – Może brigadenführer Schellenberg pomoże panu rozwiązać tajemnicę owych betonowych bloków?

Schellenberg uśmiechnął się i odparł:

– Czyta pan w moich myślach.

Rozdział drugi

Londyn


Catherine Blake rzucała czerstwy chleb gołębiom na Trafalgar Square. Co za głupie miejsce spotkania – pomyślała. Ale Voglowi najwyraźniej podobała się myśl, że jego agenci będą się spotykać pod samym nosem angielskich władz. Weszła na plac od południa, dotarłszy tam przez St James's Park i Pall Mall. Neumann miał się zjawić od północnej strony, z St Martin's Place i Soho. Catherine jak zwykle stawiła się trochę przed czasem. Chciała się upewnić, czy nikt jej nie śledzi, zanim postanowi, czy przekazać koledze materiały, czy nie. Plac błyszczał po porannym deszczu. Znad rzeki docierał zimny wiatr i świstał wśród worków z piaskiem. Znak wskazujący drogę do najbliższego schronu chwiał się, jakby sam nie wiedział, gdzie jest ta droga.

Catherine patrzyła na północ, ku St Martin's Place, gdy na placu zjawił się Neumann. Obserwowała, jak nadchodzi. Za sobą miał gęsty tłum przechodniów. Niektórzy szli dalej St Martin's Place, inni – tak jak on – wybierali drogę przez plac. Nie sposób było stwierdzić z całą pewnością, czy nikt go nie śledzi. Rzuciła resztkę chleba i wstała. Zaskoczone ptaki poderwały się do lotu i niczym szwadron spitfire'ów pofrunęły ku rzece.

Catherine ruszyła w stronę Neumanna. Wyjątkowo jej zależało na bezpiecznym dostarczeniu właśnie tego negatywu. Ubiegłej nocy Jordan przyniósł do domu inny notes – nigdy przedtem go nie widziała – i zamknął go w sejfie. Tego ranka ledwie udał się do pracy, wróciła do jego domu i gdy wyszła sprzątaczka, wślizgnęła się do środka dzięki własnym kluczom i sfotografowała całą zawartość notatnika.

Neumann był już o kilka kroków od niej. Przed spotkaniem Catherine włożyła film do małej koperty. Wyjęła ją i szykowała się, by przejść, nie zatrzymując się i wsunąć ją Neumannowi do ręki. On jednak stanął przed nią, wziął przesyłkę i dał jej świstek papieru.

– Wiadomość od naszego przyjaciela – powiedział i roztopił się w tłumie przechodniów.


Wiadomość od Vogla przeczytała, popijając lurowatą kawę w kawiarni przy Leicester Square. Jeszcze raz przebiegła ją wzrokiem, by się upewnić, czy zrozumiała. Złożyła kartkę i schowała ją w torebce. Spali ją w domu. Zostawiła pieniądze na stoliku i wyszła.

Vogel zaczął od pochwały za już wykonaną pracę. Pisał jednak, że potrzebują dokładniejszych informacji. Catherine musi na piśmie zrelacjonować całą akcję, krok po kroku: jak nawiązała znajomość z Jordanem, jak uzyskała dostęp do jego dokumentów, co Jordan jej mówił. Chyba wiedziała, co się za tym kryje: dostarczała ogromnie ważnych informacji i Vogel chciał się upewnić, czy ich źródło jest wiarygodne.

Ruszyła na północ Charing Cross Road. Od czasu do czasu przystawała i przeglądając się w witrynach, sprawdzała, czy nikt jej nie śledzi. Skręciła w Oxford Street i stanęła w kolejce oczekujących na autobus. Przyjechał od razu, usiadła na górze z tyłu.

Już wcześniej przypuszczała, że materiały, które Jordan przynosił do domu, nie dadzą pełnego obrazu tego, nad czym pracuje. To logiczne. Za dnia Jordan krążył między dwoma budynkami: SHAEF na Grosvenor Square i drugim, mniejszym, na uboczu. Ilekroć przenosił dokumenty, przykuwał sobie do ręki walizkę.

Catherine musi zobaczyć te papiery.

Ale jak?

Przez chwilę brała pod uwagę kolejne przypadkowe spotkanie, tym razem na Grosvenor Square. Ściągnęłaby wtedy Jordana do domu i spędziliby razem popołudnie. Ale pomysł był bardzo ryzykowny. Drugie przypadkowe spotkanie mogłoby obudzić w Jordanie podejrzliwość. Zresztą, wcale nie wiadomo, czy dałby się namówić na pójście do domu. A nawet gdyby, to i tak nie sposób wymknąć się z łóżka w środku dnia i sfotografować zawartość teczki. Zapamiętała jedno stwierdzenie Vogla ze szkolenia: „Kiedy ludzie za biurkiem przestają myśleć o niebezpieczeństwie, agenci terenowi giną". Postanowiła zdobyć się na cierpliwość i czekać. Jeśli nadal będzie się cieszyć zaufaniem Petera Jordana, przyjdzie czas, kiedy sekrety jego pracy pojawią się w teczce. Da Voglowi ten pisemny raport, ale na razie nie zmieni obranej przez siebie taktyki.

Catherine wyjrzała przez okno. Zdała sobie sprawę, że nie wie, gdzie jest. Nadal na Oxford Street, ale na którym jej odcinku? Tak ją pochłonęły rozważania nad Voglem i Jordanem, że na chwilę zapomniała o całym świecie. Autobus przejechał Oxford Circus; uspokoiła się. I właśnie wtedy dostrzegła, że jakaś kobieta ją obserwuje. Siedziała naprzeciwko, tyle że po drugiej stronie, twarzą do Catherine, i patrzyła prosto na nią. Catherine odwróciła wzrok, udając, że wygląda przez okno, ale tamta nadal się na nią gapiła.

Co tej babie odbiło? Czemu mi się tak przygląda?

Zerknęła na nią jeszcze raz. Twarz wydała jej się jakby znajoma.

Autobus dojeżdżał do przystanku. Catherine wzięła swoje rzeczy. Nie będzie ryzykować. Natychmiast wysiada. Autobus zwolnił, wjechał w zatoczkę. Catherine zaczęła się podnosić. Wtedy kobieta wyciągnęła rękę nad przejściem, dotknęła jej ramienia i powiedziała:

– Anno, kochanie, to naprawdę ty?


Ten koszmar śnił jej się regularnie, od kiedy zabiła Beatrice Pymm. Zawsze zaczynał się tak samo. Bawi się na podłodze w gotowalni matki. Matka siedzi przed toaletką i pudruje nieskazitelnie piękną twarz. Do pokoju wchodzi papa. Ma na sobie biały smoking z medalami na piersi. Pochyla się nad matką, całuje ją w kark i mówi, że musi się pospieszyć, bo się spóźnią. Następnie zjawia się Kurt Vogel. Jest ubrany w ciemny garnitur przedsiębiorcy pogrzebowego, ma łeb wilka. Trzyma jej rzeczy: piękny srebrny sztylet z wysadzaną rubinami i brylantami swastyką na rączce, mauzera z tłumikiem i walizkę z radiem.

– Pospiesz się – szepcze do niej. – Nie wolno nam się spóźnić. Führer nie może się doczekać, kiedy cię pozna.

Jedzie przez Berlin w powozie. Vogel- wilk jedzie obok, jako strażnik. Salę zalewa blask świec. Piękne kobiety tańczą z pięknymi mężczyznami. Hitler zajmuje honorowe miejsce na środku. Vogel zachęca dziewczynkę, żeby porozmawiała z führerem. Ona przemyka się wśród wystrojonych ludzi i zauważa, że wszyscy na nią patrzą. Sądzi, że to dlatego, iż jest piękna, ale po chwili wszystkie rozmowy milkną, orkiestra cichnie i cały tłum gości gapi się na nią.

– Nie jesteś dziewczynką! Jesteś szpiegiem Abwehry!

– Nie, nie jestem!

– Właśnie że tak! Dlatego masz sztylet i to radio! Wtedy odzywa się Hitler:

– Zabiłaś tę biedaczkę z Suffolk, Beatrice Pymm.

– Nie! To nieprawda!

– Aresztować ją! Na szubienicę!

Wszyscy się z niej śmieją. Nagle okazuje się, że jest naga i śmieją się jeszcze głośniej. Odwraca się do Vogla, szukając u niego pomocy, ale on już uciekł i zostawił ją samą. W tej chwili budzi się z krzykiem, zlana potem siada na łóżku i powtarza sobie, że to tylko sen. Tylko cholerny idiotyczny sen.


Catherine Blake pojechała taksówką do Marble Arch. Incydent w autobusie głęboko nią wstrząsnął. Wyrzucała sobie, że zareagowała tak nerwowo. Gdy tamta kobieta nazwała ją prawdziwym imieniem, wypadła z autobusu przerażona. Powinna była zostać na miejscu i spokojnie wytłumaczyć tamtej, że się pomyliła. Fatalny błąd. Mnóstwo ludzi zwróciło na nią uwagę, patrzyło na nią. Spełnił się jej najgorszy koszmar.

Wzięła taksówkę, żeby się uspokoić i jeszcze raz wszystko przemyśleć. Wiedziała, że zawsze istnieje pewne ryzyko wpadnięcia na kogoś, kto ją rozpozna. Po śmierci matki, kiedy ojciec pracował w niemieckiej ambasadzie, mieszkała dwa lata w Londynie. Uczęszczała do angielskiej szkoły dla panienek, ale z nikim bliżej się nie zaprzyjaźniła. Później jeszcze raz przyjechała do Anglii, na krótkie wakacje w 1935 roku, z Marią Romero. Mieszkały u przyjaciół Marii, na przyjęciach, w restauracjach i teatrach poznały mnóstwo młodych, zamożnych ludzi. Ucięła sobie przelotny romans z Anglikiem, którego imienia nawet nie pamiętała. Vogel uznał, że to się mieści w granicach ryzyka. Prawdopodobieństwo, że natknie się na którąś z tych osób, było minimalne. A gdyby nawet, miała udzielać stałej odpowiedzi: „Przykro mi, ale chyba mnie pan z kimś pomylił". Przez sześć lat ani razu jej się to nie przytrafiło. Przestała uważać. A gdy się przytrafiło, spanikowała.

W końcu sobie przypomniała tę kobietę. Nazywała się Rose Morely i pracowała u ojca jako kucharka. Catherine właściwie jej nie pamiętała: tylko to, że dość nędznie pichciła i zawsze niepotrzebnie wysmażała mięso. Prawie wcale nie miała z nią styczności. Zdumiewające, że tamta ją rozpoznała.

Pozostawały jej dwie rzeczy: zapomnieć o sprawie i udawać, że nic się nie stało, albo zbadać ją, starając się ocenić rozmiary szkód.

Wybrała drugie rozwiązanie.

Zapłaciła taksówkarzowi przy Marble Arch i wysiadła. Zapadał zmierzch, miasto szybko spowijał mrok. Na Marble Arch kursowało bardzo dużo autobusów, między innymi wiodła tamtędy trasa tego, z którego Catherine właśnie uciekła. Przy odrobinie szczęścia może się okazać, że Rose Morely będzie tu miała przesiadkę. Jeśli nie, Catherine postara się wślizgnąć do środka tak, by kucharka jej nie zauważyła.

Nadjechał autobus. Rose Morely siedziała na tym samym miejscu. Wstała, kiedy przyhamował. Stanął. Wysiadła tylnymi drzwiami.

Catherine zaszła jej drogę i powiedziała:

– Jesteś Rose Morely, prawda? Kobieta otworzyła usta ze zdumienia.

– Tak… A ty naprawdę jesteś Anną. Wiedziałam, że się nie mylę. To musiałaś być ty. Ani odrobinę się nie zmieniłaś od dzieciństwa. Ale jak się tu dostałaś tak…

– Kiedy sobie uświadomiłam, że to ty, wskoczyłam do taksówki – wpadła jej w słowo Catherine.

Na dźwięk swego prawdziwego imienia, wypowiadanego w tłumie, przechodziły ją ciarki. Wzięła Rose pod rękę i poprowadziła w stronę ciemnego Hyde Parku.

– Przespacerujmy się – zaproponowała. – Tyle lat się nie widziałyśmy, Rose.


Tego wieczoru Catherine napisała na maszynie raport dla Vogla. Sfotografowała go, spaliła w umywalce w łazience, a potem spaliła również taśmę od maszyny – tak jak ją nauczył Vogel. Podniósłszy wzrok, napotkała w lustrze swe odbicie. Odwróciła się. Umywalka była czarna od tuszu i popiołu. Jej palce i ręce też.

Catherine Blake – szpieg.

Wzięła mydło i zaczęła szorować dłonie.

Decyzja przyszła łatwo. Ale wykonanie okazało się trudniejsze, niż przypuszczała.

– Wyemigrowałam do Anglii przed wojną – wyjaśniła, kiedy szły ścieżką wśród gęstniejącego mroku. – Nie mogłam już dłużej żyć w kraju pod rządami Hitlera. To było naprawdę potworne, zwłaszcza to, co robił z Żydami.

Catherine Blake – oszustka.

– Musieli ci dać w kość.

– Jak to?

– No, władze, policja. – I szeptem: – Wywiad.

– Nie, nie, wcale nie było ciężko.

– Pracuję teraz u komandora Higginsa. Opiekuję się dziećmi. Jego żona zginęła podczas nalotu, biedactwo. Komandor pracuje w admiralicji. Powiada, że każdego, kto przed wojną zamieszkał w Anglii, uważano za potencjalnego szpiega.

– Och, doprawdy?

– Jestem pewna, że komandora Higginsa zaciekawi, że ciebie nie nękano.

– Przecież nie musisz w ogóle o tym wspominać komandorowi Higginsowi, prawda, Rose?

Nie mogła tego uniknąć. Angielskie społeczeństwo doskonale zdawało sobie sprawę, jakie niebezpieczeństwo stanowią szpiedzy. Wszędzie o tym trąbiono: w prasie, radiu, kinie. Rose nie była głupia. Wspomni komandorowi Higginsowi o tym spotkaniu, on skontaktuje się z MI- 5, ci zaś przeczeszą całe śródmieście Londynu w poszukiwaniu Catherine. Drobiazgowe przygotowania, którym zawdzięczała swoją nową tożsamość, pójdą na marne, a wszystko przez jedno przypadkowe spotkanie z gosposią, która za dużo się naczytała szpiegowskich historyjek.

Hyde Park podczas zaciemnienia. Gdyby nie szum samochodów na Bayswater Road, mogłoby się wydawać, że idą przez gęstwinę lasu Sherwood. Zapaliły swoje latarki, dwa strumienie słabego, żółtawego światła. Rose w drugiej ręce trzymała torbę z zakupami.

– Boże, jak tu wykarmić dzieci z czterech uncji mięsa na tydzień. Boję się, że nie urosną.

Przed nimi zamajaczył zagajnik, bezkształtna czarna plama rysująca się na prawie już zupełnie ciemnym niebie.

– Muszę już iść, Anno. Miło cię było spotkać.

Idą jeszcze trochę dalej. Zrób to tutaj, wśród drzew. Nikt nie zobaczy. Policja pomyśli, że to jakiś rabuś albo zbiegły więzień. Wszyscy wiedzą, jak przerażająco wraz z wybuchem wojny wzrosła liczba przestępstw w West Endzie. Zabierz jej zakupy i pieniądze. Niech to wygląda na napad rabunkowy, w którym napastnik musiał się posunąć do ostateczności.

– Tak cudownie było cię spotkać po tylu latach, Rose. Rozstały się w zagajniku. Rose skierowała się na północ, Catherine na południe. Potem Catherine odwróciła się i ruszyła za gospodynią. Z torebki wyjęła mauzera. Musiała zabić błyskawicznie.

– Rose, o czymś zapomniałam!

Rosę zatrzymała się i obejrzała. Catherine podniosła broń i strzeliła jej prosto w oko.

Diabelny tusz, nie chce się zmyć. Ponownie namydliła dłonie i szorowała je, aż bolało. Zastanawiała się, dlaczego tym razem nie zwymiotowała. Vogel mówił, że po pewnym czasie zacznie jej to przychodzić łatwiej. Szczotką zmyła tusz. Jeszcze raz spojrzała w lustro, ale teraz wytrzymała swój wzrok. Catherine Blake – zamachowiec. Catherine Blake – morderczyni.

Rozdział trzeci

Londyn


Alfred Vicary uznał, że wieczór w domu wyjdzie mu na dobre. Miał ochotę na spacer, więc wyrwał się z pracy na godzinę przed zachodem słońca; zdąży dojść do Chelsea, nim miasto pogrąży się w mroku. Popołudnie było ładne, chłodne, ale bezdeszczowe i prawie bezwietrzne. Puchate, szare chmury z brzuszkami zaróżowionymi od promieni zachodzącego słońca sunęły nad West Endem. Londyn żył. Vicary obserwował tłumy na Parliament Square, z podziwem spoglądał na działa przeciwlotnicze na Birdcage Walk, błąkał się wśród cichych, osiemnastowiecznych zakątków Belgravii. Zimowe powietrze cudownie oczyszczało mu płuca, powstrzymał się od zapalenia papierosa. Ostatnio dręczył go suchy, ostry kaszel, taki sam jak podczas egzaminów końcowych w Cambridge i poprzysiągł sobie, że po zakończeniu wojny rzuci przeklęte palenie.

Minął Belgrave Square i skierował się w stronę Sloane Square. Czar prysnął. Sprawa znowu zaabsorbowała jego myśli. Nigdy właściwie o niej nie zapominał. Czasami tylko udawało mu się zepchnąć ją na nieco dalszy plan. Styczeń przeszedł w luty. Wkrótce nadejdzie wiosna i inwazja. A jej powodzenie lub klęska może zależeć przede wszystkim od niego.

Myślał o ostatniej rozszyfrowanej wiadomości, którą mu przesłali chłopcy z Bletchley Park. Nadano ją ubiegłej nocy do agenta działającego w Anglii. Nie pojawił się tam żaden pseudonim, lecz Vicary zakładał, że to jeden z agentów, na których poluje. Donoszono, że przekazane dotychczas informacje są dobre, ale potrzeba dalszych. Żądano również raportu o tym, w jaki sposób agent się skontaktował ze źródłem. Vicary próbował się dopatrzyć w tym jakichś dobrych stron. Skoro Berlin potrzebuje więcej materiału, to znaczy, że nie ma pełnego obrazu. A jeśli nie ma pełnego obrazu, to on, Vicary, zdąży jeszcze zdezorientować wroga. Cała sprawa tak go przygnębiała, że czerpał pociechę z takiej oto logiki.

Minął Sloane Square i znalazł się w Chelsea. Przypomniał sobie takie same wieczory sprzed niepamiętnych czasów – sprzed wojny i cholernego zaciemnienia – kiedy to wracał z uniwersytetu do domu, dźwigając teczkę wypchaną książkami i notatkami. Wtedy największe jego zmartwienia były o wiele prostsze. Czy uśpiłem studentów wykładem? Czy zdążę skończyć książkę na czas?

I coś jeszcze do niego doszło. Niezależnie od tego, co twierdzi Boothby, okazał się doskonałym oficerem kontrwywiadu. Sam charakter go do tego predysponował. Nie należał do próżnych. Nie potrzebował publicznych pochwał ani zachwyconych wielbicieli. Wystarczało mu w samotności rozkoszować się własnymi zwycięstwami. Podobało mu się, że nikt nie wie, co właściwie robi. Z natury był skryty i zamknięty w sobie, a praca w wywiadzie tylko pogłębiła te cechy.

Pomyślał o Boothbym. Dlaczego zabrał teczkę Vogla i wyparł się tego? Dlaczego nie chciał przekazać Eisenhowerowi ani Churchillowi ostrzeżenia Vicary'ego? Dlaczego przesłuchał Karla Beckera, ale nie przekazał mu informacji o istnieniu oddzielnej niemieckiej siatki szpiegowskiej? Vicary'emu nie nasuwało się żadne logiczne wytłumaczenie postępowania zwierzchnika. Przypominało to luźne notatki, których w żaden sposób nie mógł ułożyć w harmonijną całość.

Dotarł do swego domu przy Draycott Place. Pchnął drzwi i po stercie nie podnoszonej od wielu dni poczty przeszedł do zaciemnionego salonu. Zastanawiał się, czyby nie zaprosić na kolację Alice Simpson, ale doszedł do wniosku, że brak mu sił na uprzejmą pogawędkę. Nalał do wanny gorącej wody i moczył się, słuchając sentymentalnej muzyki w radiu. Wypił szklankę whisky i przejrzał gazety. Od kiedy zamieszkał w świecie kontrwywiadu, nie wierzył w ani jedno drukowane w nich słowo. Wtedy zaczął dzwonić telefon. Pewnie z biura, bo ostatnio już nikt inny się do niego nie odzywał. Wyszedł z kąpieli, włożył szlafrok. Telefon stał w gabinecie. Vicary podniósł słuchawkę.

– Tak. Harry? – odezwał się.

– Twoja rozmowa z Karlem Beckerem nasunęła mi pomysł. Harry od razu przystąpił do rzeczy. Woda kapała z Vicary'ego na papiery porozrzucane na biurku. Sprzątaczka wiedziała, że pod żadnym pozorem nie wolno jej wchodzić do gabinetu. Dzięki temu stanowił on oazę akademickiego bałaganu w sterylnie czystym domu.

– Anna Steiner na początku lat dwudziestych przez dwa lata mieszkała z ojcem na placówce dyplomatycznej w Londynie. Bogaci dyplomaci najmują służbę: kucharzy, lokai, pokojówki.

– Zgadza się, Harry. Mam nadzieję, że to dokądś doprowadzi.

– Od trzech dni sprawdzałem każdą agencję w mieście, próbując się dokopać nazwisk ludzi, którzy pracowali u tej rodziny.

– Dobry pomysł.

– Znalazłem parę osób. Większość już nie żyje, inni są starzy jak świat. Trafiłem jednak na jedno obiecujące nazwisko: Rose Morely. W młodości pracowała u Steinera jako kucharka. Dziś ustaliłem, że jest zatrudniona u komandora Higginsa i prowadzi mu dom na Marylebone.

– Dobra robota, Harry. Jutro z samego rana umów z nią spotkanie.

– Chciałem, ale właśnie ktoś strzelił jej w samo oko i zostawił ciało w środku Hyde Parku.

– Pięć minut i jestem gotowy.

– Pod twoim domem już czeka samochód.

Po pięciu minutach Vicary wyszedł z domu i zamknął za sobą drzwi. Dopiero w tej chwili uświadomił sobie, że na śmierć zapomniał o umówionym lunchu z Helen.


Samochód prowadziła ładna, młoda funkcjonariuszka WRNS, która podczas krótkiej podróży nie odezwała się ani słowem. Zatrzymała się o dwieście metrów od miejsca mordu, najbliżej jak się dało, u stóp łagodnego wzniesienia. Znowu się rozpadało, więc Vicary pożyczył od niej parasol. Wysiadł i cicho zamknął drzwiczki, jakby przyjechał na pogrzeb. Przed nim silne strumienie białego światła omiatały okolicę. Przywodziły mu na myśl reflektory, próbujące wychwycić z mroków nocy niemieckiego bombowca. Jeden ze strumieni objął i jego – osłonił oczy przed światłem. Dotarcie na miejsce zajęło mu więcej czasu niż przypuszczał, gdyż wzniesienie okazało się właściwie pagórkiem. Wysoka, bardzo wilgotna trawa zmoczyła mu nogawki aż do kolan. Jakbj brodził po strumieniu. Ledwie się pojawił w polu widzenia funkcjonariuszy, opuścili latarki niczym miecze. Nadinspektor Jakiśtam łagodnie ujął go pod rękę i poprowadził na miejsce. Wykazał się rozsądkiem i nie wypowiedział głośno nazwiska Vicary'ego.

Ciało pospiesznie zasłonięto brezentową płachtą. Na środku zbierała się woda i wypływała bokiem niczym miniaturowy wodospad. Przykucnięty Harry pochylał się nad roztrzaskanym mózgiem.

Harry w swoim żywiole – pomyślał Vicary.

Tak naturalnie wyglądał, taki się wydawał zrelaksowany, kiedy oglądał ciało – można by pomyśleć, że właśnie odpoczywa pod drzewem w upalny, letni dzień. Vicary przypatrzył się miejscu zbrodni. Kobieta upadła na plecy, wylądowała z rozrzuconymi rękami i nogami, jak dziecko, które bawi się na śniegu w orła. Ziemia wokół głowy była czarna od krwi. Nieboszczka w jednej ręce nadal ściskała siatkę, widać w niej było puszki warzyw i jakieś mięso zawinięte w papier, który przesiąkł krwią. Zawartość torebki rozsypała się przy nogach. Vicary nie dostrzegł tam pieniędzy.

Harry zauważył milczącego zwierzchnika i podszedł do niego. Przez dłuższą chwilę stali bez słowa, niczym dwóch żałobników pochylających się nad grobem, tylko Vicary obmacywał kieszenie w poszukiwaniu okularów.

– Może to zbieg okoliczności – odezwał się Harry – ale ja nie wierzę w zbiegi okoliczności. Zwłaszcza jeśli to dotyczy kobiety z kulą, która przeszyła oko. – Umilkł, po raz pierwszy okazując uczucia. - Chryste, nigdy nie widziałem, żeby tak kogoś wykończyć. Przeciętny rzezimieszek nie strzela w głowę. Tylko zawodowiec.

– Kto znalazł ciało?

– Przechodzień. Przesłuchaliśmy go. Jego wersja się sprawdza.

– Kiedy ją zabito?

– Zaledwie parę godzin temu. Czyli zginęła późnym popołudniem albo wczesnym wieczorem.

– Ktoś słyszał strzał?

– Nie.

– Może broń była z tłumikiem?

– Niewykluczone.

Zbliżył się do nich nadinspektor.

– Niech mnie kule biją, toż to Harry Dalton, który rozgryzł sprawę Spencera Thomasa. – Policjant zerknął na Vicary'ego i znowu spojrzał na Harry'ego. – Słyszałem, że ostatnio pracujesz na zlecenie.

Harry zmusił się do uśmiechu.

– Witam, nadinspektorze.

– Od tej pory sprawa należy do służb bezpieczeństwa – powiedział Vicary. – Stosowne dokumenty otrzyma pan jutro rano. Harry ma koordynować śledztwo. Wszystko powinno przechodzić przez niego. Poza tym sporządzi w pana imieniu protokół. Chcę, by opisano to jako nieudany napad rabunkowy. Opisać ranę zgodnie z prawdą. Nie wdawać się w szczegóły dotyczące miejsca. W protokole napisać, że policja szuka pary zbiegów nieznanego pochodzenia, których widziano w parku w porze zbrodni. Swoim ludziom nakazać dyskrecję. Dziękuję, nadinspektorze. Harry, spotkamy się jutro z samego rana.

Harry i nadinspektor odprowadzili wzrokiem sylwetkę kulejącego profesora, który zszedł ze wzgórza i zniknął w gęstych ciemnościach. Nadinspektor popatrzył na Harry'ego.

– Chryste, a tego co ugryzło?


Harry został w parku, dopóki nie zabrano ciała. Było już po północy. Poprosił jednego z policjantów, żeby go podrzucił do domu. Mógłby wezwać wóz służbowy, ale nie chciał, by w pracy wiedziano, dokąd jechał. Wysiadł w okolicy mieszkania Grace Clarendon i ostatni odcinek przeszedł pieszo. Z powrotem dała mu dawny klucz i wszedł bez pukania. Grace zawsze spała jak dziecko – na brzuchu, z rozrzuconymi rękami i nogami, jasna stopa wysuwała się spod nakrycia. Harry rozebrał się cicho i nie zapalając światła, próbował się wślizgnąć do łóżka, tak by nie obudzić kochanki. Sprężyny zaskrzypiały pod jego ciężarem. Grace poruszyła się, przewróciła na bok i pocałowała go.

– Bałam się, że znowu mnie porzuciłeś, Harry.

– Nie, po prostu miałem bardzo długą i wyjątkowo obrzydliwą noc.

Oparła się na łokciu.

– Co się stało?

Harry jej powiedział. Nie mieli przed sobą tajemnic.

– Możliwe, że zabiła ją ta agentka, której szukamy.

– Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha.

– To było makabryczne. Strzelono jej prosto w twarz. Taką rzecz trudno zapomnieć, Grace.

– Mogę sprawić, żebyś zapomniał?

Harry chciał wyłącznie spać. Był wykończony, a po oglądaniu trupów zawsze czuł się brudny. Lecz Grace go pocałowała, najpierw powolutku, bardzo delikatnie. Potem stopniowo sprowokowała go, żeby zdjął z niej kwiecistą koszulę nocną i zaczęło się szaleństwo. Zawsze, kochała się z nim jak opętana, wbijając w niego paznokcie, drapiąc, wsysając się w niego, jakby chciała wypić truciznę z rany. A kiedy w nią wszedł, szlochała i błagała, żeby już nigdy więcej jej nie opuszczał. Później zaś, gdy zasnęła u jego boku, Harry'ego dopadła najstraszniejsza myśl w jego życiu. Otóż złapał się na tym, że liczy na to, iż mąż Grace nie wróci z wojny.

Rozdział czwarty

Londyn


Następnego popołudnia w tajnym pokoju przy Grosvenor Square 47 zebrali się wokół dużego modelu portu Mulberry amerykańscy oraz angielscy oficerowie odpowiedzialni za projekt, osobisty szef sztabu Churchilla, generał sir Hastings Ismay i dwóch generałów ze sztabu Eisenhowera, którzy tkwili nieruchomo jak posągi.

Spotkanie zaczęło się w dość przyjaznej atmosferze, ale po paru minutach wybuchły sprzeczki. Obie strony zasypywały się zarzutami, oskarżeniami o bałagan i opieszałość, padło nawet kilka komentarzy osobistych, których bardzo szybko pożałowano.

– Brytyjscy konstruktorzy okazali się nadmiernymi optymistami.

– Bo wy, Amerykanie, jesteście zbyt niecierpliwi, zbyt… no, zbyt cholernie amerykańscy!

Wszystko to wina napięcia, zgodzili się wreszcie, i zaczęli jeszcze raz.

Wynik inwazji zależał od tego, czy sztuczne porty znajdą się na miejscu i czy zaczną funkcjonować tuż po lądowaniu pierwszych oddziałów. Tymczasem, choć od dnia inwazji dzieliło ich tylko trzy miesiące, realizacja projektu Mulberry straszliwie się opóźniała.

– To te cholerne Phoenixy – warknął jeden z angielskich oficerów, który, tak się złożyło, współtworzył akurat tę bardziej udaną składową akcji Mulberry.

Niestety, miał rację: produkcja gigantycznych betonowych bloków, jądra całego projektu, niebezpiecznie się opóźniała. Pojawiało się mnóstwo problemów, które mogłyby się wydać zabawne, gdyby gra nie szła o tak wysoką stawkę. Ciągle brakowało cementu i stali do zbrojeń. Ciągle brakowało miejsc do produkcji, a południowe wybrzeże Anglii miało za mało portów, w których można by przechować bloki. Nie wspominając o niedoborach wykwalifikowanych kadr i o tym, że robotnicy byli osłabieni i niedożywieni na skutek ciągłych braków w zaopatrzeniu.

Istna klęska. Bez bloków, które pełniłyby rolę falochronów, cała operacja Mulberry spali na panewce. Potrzebny był ktoś, kto z samego rana ruszyłby na objazd miejsc produkcji i realistycznie oszacował, czy uda się zbudować na czas Phoenixy. Musi to być ktoś, kto nadzorował duże inwestycje i wie, jak zmodyfikować już uruchomioną produkcję.

Wybrali byłego naczelnego inżyniera Northeast Bridge Company, komandora porucznika Petera Jordana.

Rozdział piąty

Londyn


Zabójstwo w Hyde Parku znalazło się na pierwszych stronach londyńskich popołudniówek. We wszystkich powoływano się na komunikat policji. Policja uznała, że był to nieudany napad rabunkowy, który zakończył się morderstwem, i poszukiwała dwóch mężczyzn, zapewne z Europy – najprawdopodobniej Polaków – których widziano w pobliżu miejsca zbrodni na krótko przed wypadkiem. Harry wymyślił nawet dwa dość ogólnikowe rysopisy podejrzanych. Prasa rozwodziła się nad przerażającym wzrostem przestępczości na West Endzie. Przytaczano relacje o pobiciach i rabunkach, które wydarzyły się w ciągu ostatnich miesięcy, a których dokonali zbiegowie, pijani żołnierze i dezerterzy.

Podczas przeglądania prasy, która wczesnym popołudniem wylądowała na jego biurku, Vicary poczuł ukłucie winy. Kiedyś wierzył w świętość pisanego słowa, więc ciążyło mu oszukiwanie dziennikarzy i opinii publicznej. Jednak szybko się usprawiedliwił. Nie mogli powiedzieć prawdy: że Rose Morely najprawdopodobniej padła ofiarą niemieckiego szpiega.

Po południu Harry'emu Daltonowi wraz z grupą funkcjonariuszy stołecznej policji udało się odtworzyć ostatnie godziny życia Rose Morely. Harry siedział w gabinecie Vicary'ego, długie nogi wyciągnął na biurku, racząc szefa widokiem zdartych podeszew.

– Przesłuchaliśmy pokojówkę komandora Higginsa – relacjonował. – Powiedziała, że Rose wybrała się po zakupy. Zwykle robiła je przed powrotem dzieci ze szkoły. Kwit znaleziony w jej torebce pochodził ze sklepu na Oxford Street, w pobliżu Tottenham Court Road. Przesłuchaliśmy ekspedienta. Pamiętał ją. Co więcej, pamiętał prawie całą jej listę zakupów. Mówił, że wpadła na jakąś znajomą, też gosposię. Razem poszły na herbatę do kawiarni po drugiej stronie ulicy. Rozmawialiśmy z kelnerką. Potwierdziła to. Vicary słuchał w napięciu, wpatrzony we własne dłonie.

– Kelnerka widziała, jak Rose staje w kolejce do autobusu w kierunku zachodnim. Skierowałem do autobusów tylu funkcjonariuszy, ile się dało. Jakieś pół godziny temu trafiliśmy na konduktora z autobusu Rose. Doskonale ją zapamiętał. Mówił, że rozmawiała przez moment z bardzo wysoką, wyjątkowo atrakcyjną kobietą, która w szalonym pośpiechu wyskoczyła z autobusu. A kiedy dojechali do Marble Arch, ta sama kobieta czekała na przystanku. Twierdził, że sam by się z nami skontaktował, ale w gazecie przeczytał, że policja już ma podejrzanych, a żaden z nich nie był wysoką, piękną kobietą.

Do pokoju wsunęła głowę maszynistka.

– Przepraszam, że przeszkadzam, ale masz telefon, Harry. Dzwoni sierżant Colin Meadows. Twierdzi, że to ważne.

Harry odebrał telefon przy swoim biurku.

– Jest pan tym samym Harrym Daltonem, który rozgryzł sprawę Spencera Thomasa?

– We własnej osobie – odparł Harry. – Czym mogę służyć?

– Dzwonię w sprawie tego zabójstwa w Hyde Parku. Zdaje się, że mam coś dla pana.

– Walcie, sierżancie. Szczerze mówiąc, zależy nam na czasie.

– Obiło mi się o uszy, że podejrzewacie o to kobietę – zaczął Meadows. – Wysoką, bardzo ładną, trzydzieści, trzydzieści pięć lat.

– Możliwe. Wiecie coś?

– Pracuję nad sprawą Pope'a.

– Czytałem o niej – potaknął Harry. – Wierzyć mi się nie chce, że ktoś miał dość tupetu, żeby poderżnąć gardła Vernonowi Pope'owi i jego dziewczynie.

– Właściwie to Pope dostał cios w oko.

– Naprawdę?

– Tak. A jego dziewczyna w samo serce. Jedno ukłucie. Niemal chirurgiczna robota.

Harry przypomniał sobie, co mu powiedział patolog na temat ciała Beatrice Pymm. Na ostatnim żebrze zadraśnięcie. Możliwe, że zginęła zasztyletowana w serce.

– Ale w gazetach… – wtrącił Harry.

– Nie należy wierzyć w to, co się wyczyta w prasie, prawda, Harry? Zmieniliśmy opis ran, żeby odsiać czubków. Nie ma pan pojęcia, ile osób chciało sobie przypisać zasługę zaszlachtowania Pope'a.

– Chyba mam. Był z niego kawał drania. Mówcie dalej, sierżancie.

– W noc zabójstwa Pope'a widziano, jak kobieta o podobnym rysopisie wchodzi do jego magazynu. Mam dwóch świadków.

– Chryste Panie!

– Zaraz będzie jeszcze ciekawiej. Bezpośrednio po morderstwie Robert Pope i jeden z jego chłopców wpadli do pewnego pensjonatu, szukając kobiety. Zdaje się, że mieli zły adres. Czmychnęli jak niepyszni. Ale zdążyli nastraszyć właścicielkę.

– Dlaczego dopiero teraz się o tym dowiaduję? – warknął Harry. – Pope zginął prawie dwa tygodnie temu!

– Bo mój szef uważa, że uganiam się za powietrzem. Jego zdaniem Pope'a zabił któryś z jego przeciwników. Nie chce marnować czasu na badanie, jak to określa, „alternatywnych teorii".

– A co to za szef?

– Kidlington.

– Chryste! Święty Andrzej?

– We własnej osobie. I jeszcze coś. W ubiegłym tygodniu przesłuchiwałem Roberta Pope'a. Chcę go jeszcze raz przesłuchać, ale się przyczaił. Nie możemy go znaleźć.

– Czy Kidlington jest na miejscu?

– Stąd go widzę, jak siedzi w gabinecie i odwala swoją ukochaną papierkową robotę.

– To patrz dalej. Chyba będziesz miał zabawę.


Harry omal się nie zabił, pędząc od biurka do gabinetu Vicary'ego. Błyskawicznie streścił mu rozmowę, tak szybko przemykając nad szczegółami, że Vicary dwukrotnie go zatrzymywał i kazał sobie powtórzyć wszystko od początku. Skończywszy, Harry wykręcił numer i podał Vicary'emu słuchawkę.


– Halo, czy to nadinspektor Kidlington? Mówi Alfred Vicary z Ministerstwa Wojny. Mam się świetnie, dziękuję. Zdaje się, że będę potrzebował pańskiej pomocy w ogromnie ważnej sprawie. Chodzi o morderstwo Pope'a. Od tej pory ta sprawa przechodzi w gestię służb specjalnych. W tej chwili wysyłam do pana mojego człowieka. Nazywa się Harry Dalton. Możliwe, że pan go pamięta.

Tak? To świetnie. Chciałbym otrzymać pełną dokumentację związaną z tą sprawą. Dlaczego? Niestety, nie mogę panu nic więcej powiedzieć, nadinspektorze. Dziękuję za współpracę. Do widzenia. Vicary się rozłączył. Otwartą dłonią palnął w biurko i popatrzył na Harry'ego, uśmiechając się po raz pierwszy od wielu tygodni.


Catherine Blake pakowała torebkę na wieczór: sztylet, mauzer, aparat fotograficzny. Umówiła się z Jordanem na kolację. Zakładała, że potem udadzą się do niego, żeby się kochać – zawsze tak robili. Zaparzyła herbatę i przejrzała popołudniówki. Morderstwo Rosy Morely w Hyde Parku stanowiło wiadomość dnia. Policja uważała, że był to napad, ale rabusiowi sytuacja wymknęła się spod kontroli i zabił ofiarę. Znaleziono nawet dwóch podejrzanych. Dokładnie tak jak zaplanowała. Idealnie. Rozebrała się i wzięła długą kąpiel. Właśnie wycierała ręcznikiem mokre włosy, kiedy zadzwonił telefon. Tylko jedna osoba w całej Wielkiej Brytanii znała jej numer: Peter Jordan. Catherine udała zaskoczenie, kiedy usłyszała po drugiej stronie jego głos.

– Niestety, chyba będę musiał odwołać naszą kolację. Przepraszam, Catherine. Po prostu wyskoczyło coś bardzo ważnego.

– Rozumiem.

– Jestem jeszcze w pracy. Dziś będę musiał długo posiedzieć.

– Peter, nie musisz mi się tłumaczyć.

– Wiem, ale chcę. Jutro z samego rana będę musiał wyjechać, a przedtem czeka mnie masa roboty.

– Nie będę kryła, że jestem rozczarowana. Bardzo chciałam się dzisiaj z tobą spotkać. Nie widzieliśmy się od dwóch dni.

– A wydaje się, jakby upłynął miesiąc. Ja też chciałem się z tobą spotkać.

– Czy to naprawdę wykluczone?

– Wrócę do domu najwcześniej o jedenastej.

– Świetnie.

– A o piątej rano będzie na mnie czekał samochód.

– To też świetnie.

– Ale, Catherine…

– Oto moja propozycja. Spotkamy się przed twoim domem o jedenastej. Upitraszę coś dla nas. Ty się odprężysz i przygotujesz do wyjazdu.

– Będę musiał się jeszcze trochę zdrzemnąć.

– Obiecuję, że dam ci zasnąć.

– Ostatnio niewiele sypialiśmy.

– Zrobię, co w mojej mocy, żeby się powstrzymać.

– To do zobaczenia o jedenastej. – Cudownie.


Nad podwójnymi drzwiami gabinetu Boothby'ego bardzo długo płonęło czerwone światło. Vicary już wyciągał rękę, żeby jeszcze raz zadzwonić – łamiąc w ten sposób jeden z edyktów Boothby'ego – ale się powstrzymał. Zza grubych drzwi dobiegły odgłosy kłótni. Jeden głos z pewnością należał do kobiety, drugi do Boothby'ego.

– Nie zrobisz mi tego!

To krzyknęła kobieta, bardzo głośno, odrobinę histerycznie. Boothby odpowiedział coś spokojniej, tonem ojca karcącego dziecko. Czując się jak skończony kretyn, Vicary przysunął ucho do futryny.

– Łajdak! Skończony drań!

Znowu kobieta. Potem łomot zatrzaskiwanych drzwi. Nagle zapaliło się zielone światło. Vicary nie zwrócił na to uwagi. Sir Basil miał w gabinecie również drugie, dyskretne wejście, z którego korzystał wyłącznie pan i władca oraz dyrektor generalny. Ale nie było takie znowu dyskretne – jeśli chwilę poczeka, kobieta wyłoni się zza zakrętu korytarza i wtedy jej się przyjrzy. Słyszał już gniewne stukanie obcasów na podłodze. Wynurzyła się zza rogu. To była Grace Clarendon. Zatrzymała się i spod zmrużonych powiek zmierzyła go pogardliwym wzrokiem. Po policzku spływała jej łza. Otarła ją i zniknęła w głębi korytarza.


W gabinecie panował mrok, który rozjaśniała jedynie lampka na biurku Boothby'ego. Z cygara, które leżało nietknięte przy łokciu generała, unosił się bardzo silny zapach. Boothby w szelkach i koszuli przeglądał dokumenty. Nie podnosząc wzroku, dźgnięciem złotego długopisu wskazał Vicary'emu miejsce przed biurkiem.

– Słucham – powiedział.

Vicary szybko przekazał mu najnowsze doniesienia. Zrelacjonował rezultaty jednodniowego dochodzenia w sprawie morderstwa Rose Morely. Powiedział o możliwości istnienia związku między niemiecką agentką i morderstwem Vernona Pope'a. Wytłumaczył, że teraz przede wszystkim należy znaleźć Roberta Pope'a i go przesłuchać. Zażądał zaangażowania do poszukiwań jak największej liczby ludzi. Przez cały czas Boothby zachował stoickie milczenie. Wyjątkowo niczym się nie bawił, nie krążył po gabinecie, zdawał się słuchać baczniej niż zwykle.

– No – odezwał się w końcu – wreszcie jakaś dobra wiadomość w tej sprawie. Przez wzgląd na pana mam nadzieję, że nie myli się pan w kwestii związku między tymi morderstwami.

Trzeszczał coś o znaczeniu cierpliwości, wnikliwych badań i poszukiwań. Vicary myślał o Grace Clarendon. Kusiło go, żeby spytać Boothby'ego, co robiła w jego gabinecie, ale nie zniósłby kolejnego kazania o tym, co oficer ma prawo wiedzieć lub nie. Nękały go okropne wyrzuty sumienia. Więc się pomylił. Podłożył Grace dla zdobycia głupiego punktu w przegranej dyskusji i Boothby teraz załatwił dziewczynę. Ciekawiło go, czy generał ją wyrzucił, czy jedynie udzielił surowej nagany. Była cenną pracownicą: inteligentną, oddaną. Miał nadzieję, że Boothby jej darował.

– Natychmiast dzwonię do szefa obserwatorów, niech da tylu ludzi, ilu może.

– Dziękuję, sir Basilu – powiedział Vicary, wstając z krzesła.

– Wiem, że dochodziło między nami do pewnych niezgodności w tej sprawie, Alfredzie, i szczerze powiadam: mam nadzieję, że się pan teraz nie myli. – Boothby się zawahał. – Parę minut temu rozmawiałem z dyrektorem generalnym.

– O?

– Dał panu przysłowiowe dwadzieścia cztery godziny. Jeśli nie dojdzie do przełomu w sprawie, obawiam się, że zostanie pan od niej odsunięty.


Po wyjściu Vicary'ego Boothby sięgnął po słuchawkę specjalnego telefonu. Wykręcił numer i czekał na zgłoszenie.

Jak zwykle mężczyzna z drugiej strony się nie przedstawił, tylko rzucił:

– Tak?

Boothby też się nie przedstawił.

– Zdaje się, że nasz przyjaciel zaciska pętlę – powiedział. – Lada chwila zacznie się drugi akt.

Tamten coś wymamrotał i odłożył słuchawkę.

Pięć po jedenastej taksówka zatrzymała się przed domem Petera Jordana, który czekał na chodniku przed drzwiami z latarką w ręku. Catherine wysiadła, zapłaciła kierowcy. Gdzieś w głębi ulicy zawarczał silnik. Taksówka odjechała. Catherine ruszyła właśnie w stronę Jordana, gdy rozległ się ryk silnika, pisk opon pędzących po mokrej jezdni. Odwróciła głowę i zobaczyła mknącą na siebie furgonetkę. Dzieliło ją od niej zaledwie parę metrów, za mało, by uskoczyć. Zamknęła oczy w oczekiwaniu śmierci.


Dicky Dobbs nigdy właściwie nikogo nie zabił. Jasne, wyrobił swoją działkę połamanych kości, twarzy przerobionych na papkę. Trwale okaleczył też jednego typka, który odmawiał uparcie zapłacenia haraczu. Ale nigdy przedtem nie odebrał nikomu życia.

Powinno mi sprawić przyjemność załatwienie tej suki.

Zabiła Vernona i Vivie. Urwała mu się tyle razy, że już by nie zliczył. I Bóg jeden wie, co robi z tym amerykańskim oficerem. Taksówka skręciła w ciemną ulicę. Dicky delikatnie przekręcił kluczyk, uruchamiając silnik. Odrobinę otworzył, przepustnicę, zwiększając dopływ paliwa do silnika. Taksówka odjechała. Kobieta ruszyła na drugą stronę ulicy. Dicky wrzucił bieg i ruszył z kopyta.


Otaczała ją miękka, ciepła ciemność. I odległe dzwonienie w uszach. Próbowała otworzyć oczy, nie mogła. Próbowała oddychać, nie mogła. Myślała o ojcu i matce. O Marii. I wydawało jej się, że znowu znalazła się w Hiszpanii, wyleguje się na ciepłym głazie nad strumieniem. Nie było żadnej wojny. Kurt Vogel nie pojawił się w jej życiu. Potem stopniowo zaczęła odczuwać ostry ból z tyłu czaszki i olbrzymi ciężar przygniatający jej piersi. Płuca domagały się tlenu. Zbierało jej się na mdłości, a mimo to nadal nie mogła oddychać. Widziała smugi ostrego światła, niczym komety przemykające przez wielką czarną pustkę. Coś nią potrząsało. Ktoś ją wołał po imieniu. I nagle sobie uświadomiła, że jednak nie umarła. Mdłości nagle ustąpiły, wreszcie mogła zaczerpnąć tchu. Otworzyła oczy i zobaczyła twarz Petera Jordana. – Catherine, słyszysz mnie, kochanie? Nic ci nie jest? Chryste Panie, on chyba chciał cię zabić! Catherine, słyszysz mnie?

Żadne z nich nie miało ochoty na jedzenie. Oboje chcieli się napić. Jordan trzymał teczkę przykutą do ręki – po raz pierwszy przyniósł tak ważne dokumenty. Przeszedł do gabinetu. Catherine słyszała, jak kręci gałką sejfu, otwiera ciężkie drzwi i potem je zamyka. Wrócił do salonu. Nalał dwie solidne porcje koniaku i przyniósł kieliszki na górę do sypialni.

Wracali do siebie, popijając koniak. Catherine z trudem trzymała kieliszek. Ręce jej drżały, serce dudniło, miała wrażenie, że zaraz zwymiotuje. Zmusiła się do łyknięcia trunku. Jego ciepło rozpłynęło jej się po ciele, zaczęła się odprężać.

Popełniła straszliwą omyłkę. Nie powinna była się zwracać do Pope'ow. Wymyśliłaby inny sposób. Ale zrobiła jeszcze inny błąd. Powinna była przy pierwszej nadarzającej się okazji zabić też Roberta Pope'a i Dicka.

Jordan usiadł przy niej na łóżku.

– Nie pojmuję, jak możesz być tak spokojna – powiedział. – W końcu przed chwilą omal nie zginęłaś. Wolno ci okazywać uczucia.

Kolejny błąd. Powinna odgrywać bardziej przerażoną. Prosić, żeby ją przy tulił i powiedział, że wszystko będzie dobrze. Powinna dziękować mu za ocalenie życia. Nie myślała jasno. Sprawy wymykały się spod kontroli, czuła to. Rose Morely… Pope'owie… Pomyślała o teczce, którą Jordan właśnie zamknął w sejfie. Niósł ją przykutą do nadgarstka. Możliwe że najważniejsza tajemnica wojny – tajemnica inwazji – właśnie znajduje się w zasięgu jej ręki. A jeśli tak? Jeśli uda jej się ją ukraść? Chce skończyć z tą grą. Nie czuje się bezpiecznie. Nie ma już sił prowadzić podwójnego życia, które wiodła od sześciu lat. Ani ciągnąć romansu z Peterem Jordanem. Oddawać mu się co noc i wślizgiwać się do jego gabinetu. „Jedno zadanie i wracasz". Vogel jej to obiecał. Będzie go trzymała za słowo.

Rozebrała się i położyła na łóżku. Jordan nadal siedział na skraju, pijąc koniak i wpatrując się w ciemności.

– To się nazywa angielska rezerwa – wyjaśniła. – Nie wolno nam okazywać uczuć, nawet jeśli omal nas nie przejedzie samochód! pędzący przez zaciemnione miasto.

– W takim razie kiedy wam wolno? – spytał, nadal na nią nie patrząc.

– Ty też mogłeś dziś zginąć, Peterze – powiedziała. - Dlaczego to zrobiłeś?

– Bo kiedy zobaczyłem, jak ten przeklęty idiota szarżuje na ciebie, coś sobie uświadomiłem. Zdałem sobie sprawę, że szaleńczo, bezgranicznie i rozpaczliwie się w tobie zakochałem. To się stało w chwili, gdy wkroczyłaś w moje życie. Myślałem, że już nigdy z nikim nie zaznam szczęścia. Tymczasem z tobą mi się to udało. I straszliwie się boję, że mogłoby znowu zniknąć.

– Peterze – odparła cicho.

Siedział plecami do niej. Wyciągnęła rękę i chwyciła go za ramię, próbując do siebie przyciągnąć, ale on ani drgnął.

– Zawsze się zastanawiałem, gdzie byłem w chwili, gdy ona zginęła, co dokładnie robiłem. Wiem, że to brzmi nienormalnie, ale to najdłużej mnie nękało. Dlatego, że nie było mnie przy niej, gdy mnie potrzebowała. Dlatego, że zginęła sama na autostradzie w Long Island podczas burzy. Zawsze się zastanawiałem, czy nie mogłem jakoś temu zapobiec. I dzisiejszego wieczoru, kiedy tam stałem, zobaczyłem, jak to samo wydarza się po raz drugi. Lecz tym razem mogłem coś zrobić, mogłem temu zapobiec – więc to uczyniłem.

– Bardzo dziękuję za uratowanie mi życia, Peterze Jordanie.

– Wierz mi, kierowały mną wyłącznie egoistyczne pobudki. Bardzo długo na ciebie czekałem, Catherine Blake, a skoro już cię znalazłem, nie chcę bez ciebie żyć.

– Naprawdę tak myślisz?

– Z głębi serca.

Znowu go pociągnęła. Tym razem ustąpił. Całowała go raz za razem, wreszcie powiedziała:

– Boże, tak bardzo cię kocham, Peter.

Ją samą zaskoczyła łatwość, z jaką skłamała. Nagle Peter rozpaczliwie jej zapragnął. Położyła się na plecy i rozchyliła uda, a kiedy w nią wszedł, jej ciało samo do niego przywarło. Wygięła się w łuk i poczuła go głęboko w sobie. To się stało tak błyskawicznie, że aż głośno wciągnęła powietrze. A po wszystkim dostała nagłego ataku śmiechu.

Jordan położył głowę na jej piersiach.

– Co cię tak diabelnie ubawiło?

– Po prostu jestem z tobą szczęśliwa, Peterze. Tak bardzo szczęśliwa.


Vicary niczym niespokojny duch krążył po budynku przy St James's Street. O ósmej zszedł do kantyny coś zjeść. Wybór był jak zwykle straszny: kartoflanka i jakaś duszona ryba, która smakowała, jakby wyskoczyła prosto z rzeki. Ku jego zaskoczeniu doskwierał mu jednak taki głód, że poprosił o dokładkę. Inny oficer, były adwokat, który wyglądał, jakby cierpiał na chronicznego kaca, zaprosił Vicary'ego na partyjkę szachów. Vicary zrazu grał miernie i bez entuzjazmu, ale udało mu się wygrać dzięki serii błyskotliwych posunięć na końcu. Miał nadzieję, że jego ostatnia sprawa zakończy się podobnie jak ta runda.

Grace Clarendon minęła go na klatce schodowej. Do piersi, niczym uczennica niosąca książki, przytulała akta. Posłała mu niechętne spojrzenie i ze stukotem obcasów zbiegła na dół, do czeluści archiwum.

Wrócił do gabinetu i próbował pracować – zaniedbał ostatnio siatkę Beckera – ale na próżno.

„Dlaczego wcześniej nam o tym nie powiedziałeś?".

„Powiedziałem Boothby'emu".

Zameldował się Harry – nic.

Potrzebował godzinnej drzemki. Szmer dalekopisów, który zwykle przynosił mu ukojenie, dziś drażnił jak łomot młota pneumatycznego. Maleńka połówka, niegdyś przynosząca wyzwolenie z bezsenności, stała się symbolem tego wszystkiego, co mu się w życiu nie udało. Przez pół godziny przenosił ją po gabinecie, ustawiając to pod jedną ścianą, to pod drugą, w końcu postawił na środku pokoju. Pani Blanchard, przełożona nocnej zmiany maszynistek, zaniepokojona rumorem wsunęła głowę do środka. Nalała Vicary'emu olbrzymią szklankę whisky, kazała wypić, po czym ustawiła połówkę z powrotem na miejsce.

Kolejny telefon od Harry'ego – nie.

Sięgnął po słuchawkę i wykręcił numer Helen. Odezwał się rozdrażniony męski głos.

– Halo. Halo. Kto, u licha, dzwoni?

Vicary się rozłączył.

Harry zgłosił się po raz trzeci – nadal nic.

Pokonany Vicary napisał prośbę o dymisję.

„A w ogóle czytał pan akta Vogla?".

„Nie".

Podarł prośbę na kawałki i wrzucił je do kosza. Wyciągnął się na łóżku; lampka świeciła mu prosto w twarz, a on patrzył w sufit.

Zastanawiał się, dlaczego ta kobieta zadała się z Pope'ami. Czy byli jej wspólnikami i zajmowali się nie tylko nielegalnym handlem, wyłudzaniem haraczu, ale również szpiegostwem? Mało prawdopodobne. Może zwróciła się do nich w poszukiwaniu usług, których mogli dostarczyć: czarnorynkowe paliwo, broń, ludzie do przeprowadzenia obserwacji. Nie znajdzie na to ostatecznej odpowiedzi, dopóki nie schwyta i nie przesłucha Roberta Pope'a. A nawet i potem trzeba przyjrzeć się bacznie działaniom bandy Pope'a. Jeśli dopatrzy się choć cienia jakichś podejrzanych ruchów, wszystkich ich oskarży o szpiegostwo na rzecz Niemiec i na bardzo długo zapudłuje. A co z Rose Morely? Czy to możliwe, żeby jej śmierć była tylko strasznym zbiegiem okoliczności? Czy Rose rozpoznała Annę Steiner i przypłaciła to życiem? Niewykluczone. Ale przyjmie najgorszy scenariusz: że Rose Morely również szpiegowała. Przeprowadzi wnikliwe dochodzenie, sprawdzi jej życiorys, zanim uzna jej sprawę za zamkniętą.

Spojrzał na zegarek. Pierwsza w nocy. Podniósł słuchawkę i jeszcze raz wykręcił ten sam numer. Tym razem po drugiej stronie zabrzmiał głos Helen. Słyszał go po raz pierwszy od dwudziestu pięciu lat.

– Halo. Halo. Proszę się odezwać.

Vicary chciał coś powiedzieć, ale nie mógł.

– Och, niech to licho!

I połączenie przerwano.

Catherine przekręciła klucz w zamku gabinetu, weszła do środka i cicho zamknęła za sobą drzwi. Zapaliła lampkę na biurku. Z torebki wyjęła aparat fotograficzny i mauzera. Ostrożnie położyła broń na blacie, kolbą do siebie, żeby w razie czego móc w każdej chwili wystrzelić. Klęknęła przy sejfie i wykręciła kombinację. Otworzyła drzwiczki. W środku leżała walizka – zamknięta. Otworzyła ją swoim kluczykiem, podniosła wieko i zajrzała do środka.

Czarny notes z napisem: ŚCIŚLE TAJNE – TYLKO DLA BIGOTÓW na okładce.

Serce zaczęło jej bić szybciej.

Położyła notes na biurku i sfotografowała okładkę.

Otworzyła go na pierwszej stronie i przeczytała:


PROJEKT PHOENIX

1) SZCZEGÓŁY TECHNICZNE

2) PLAN WYKONANIA

3) ZASTOSOWANIE


Na Boga, więc jednak trafiłam! – pomyślała. Sfotografowała tę stronę i przewróciła kartkę. Strony rysunków – sfotografowała co do jednej. Strona z zadaniami załogi – sfotografowała ją. Zestawienie zapotrzebowania sprzętu – sfotografowała je. Skończył jej się film. Wyjęła negatyw i włożyła następny. Sfotografowała jeszcze dwie strony. Wtedy dobiegł ją z góry jakiś hałas. Jordan wstaje z łóżka. Przewróciła kolejną kartkę i sfotografowała ją. Usłyszała na górze kroki.

Przewróciła jeszcze jedną kartkę i sfotografowała ją. Usłyszała szum wody w toalecie.

Sfotografowała następne strony. Doskonale zdawała sobie sprawę, że nigdy więcej nie uzyska dostępu do tego notesu. Jeśli rzeczywiście znajduje się w nim sekret inwazji, musi pracować dalej. Pstrykając zdjęcie za zdjęciem, zastanawiała się, co zrobi, jeśli Jordan ją przyłapie. Zastrzeli go. Dzięki tłumikowi nikt by niczego nie usłyszał. Sfotografowałaby resztę, uciekła, pojechała do Hampton Sands, znalazła Neumanna, ściągnęła okręt podwodny.

Nie przestawaj…

A co by się stało, gdyby kontrwywiad SHAEF znalazł ciało oficera, który znał tajemnicę inwazji? Wszczęliby natychmiastowe śledztwo. Szybko by się dowiedzieli, że ostatnio widywano Jordana z kobietą. Zaczęliby jej szukać, a nie znalazłszy, uznaliby, że to agentka. Doszliby do wniosku, że dokumenty z sejfu sfotografowano i tajemnica inwazji znalazła się w rękach Niemców.

Nie wchodź tu, Peterze Jordanie – pomyślała. – Dla swojego i mojego dobra.

Ostatnie strony. Sfotografowała je błyskawicznie. Gotowe! Zamknęła notes, włożyła z powrotem do teczki, teczkę schowała do sejfu. Cicho zamknęła drzwiczki. Chwyciła pistolet, odbezpieczyła go i zgasiła światło. Uchyliła drzwi i na palcach wymknęła się na korytarz. Jordan był jeszcze na górze. Myśl szybko, Catherine!

Poszła dalej, pchnęła drzwi salonu. Schowała mauzera do torebki, torebkę położyła na podłodze. Zapaliła światło i ruszyła w stronę wózka z trunkami.

Uspokój się. Weź głęboki oddech.

Sięgnęła po kieliszek i właśnie sobie nalewała koniaku, kiedy do pokoju wszedł Peter Jordan.

Harry Dalton czekał w policyjnym wozie przed magazynem braci Pope. Towarzyszyło mu dwóch ludzi, sierżant Meadows z londyńskiej policji i obserwator, niejaki Clive Roach. Harry siedział z przodu, na miejscu pasażera, Roach za kierownicą. Meadows zdrzemnął się z tyłu.

Świtało. Mieli za sobą długą i przeraźliwie nudną noc. Harry był wyczerpany, ilekroć jednak próbował zasnąć, przed oczy wracał mu jeden z dwóch obrazów: ciało zabitej Rose Morely leżące w Hyde Parku albo twarz Grace Clarendon, kiedy się kochali. Najchętniej rzuciłby się do jej łóżka i przespał całą dobę. Chciał, żeby go obejmowała i nigdy nie wypuściła z objęć. Znowu go oczarowała.

Obraz Grace spłoszył warkot furgonetki, która zatrzymywała się przed magazynem. Wysoki, masywny mężczyzna wysiadł od strony kierowcy. W słabym świetle poranka Harry widział jego sylwetkę.

– Znasz go? – spytał Clive Roach.

– Taa – odparł Harry. – Nazywa się Dicky Dobbs.

– Niezły zakapiora.

– To najlepszy ochroniarz Pope'a i chłopak od mokrej roboty.

– Gdybym to ja się ukrywał, chciałbym mieć takiego do ochrony.

– I słusznie. Obudź no tę śpiącą królewnę z tyłu.

Dobbs otworzył furtkę w bramie i wszedł do środka. Po chwili wrota podjechały do góry. Wynurzył się Dobbs i wskoczył z powrotem do samochodu.

Roach uruchomił silnik w chwili, gdy Meadows usiadł.

Dobbs wjechał do magazynu.

Roach błyskawicznie ruszył i wpadł do środka, nim Dobbs zdążył zamknąć bramę.

Harry wyskoczył z wozu.

– Co wy tu, kurwa, robicie? – ryknął Dobbs.

– Odwrócić się, łapy, kurwa, do góry i, kurwa, zamknąć się! – odparował Meadows.

Harry przysunął się bliżej i otworzył tylne drzwi furgonetki. Wewnątrz, na podłodze siedział Robert Pope. Podniósł wzrok, uśmiechnął się i oświadczył:

– Niech mnie kule biją, czyż to nie mój stary druh, Harry Dalton?

Catherine wróciła do siebie taksówką. Było wcześnie, słońce ledwo wzeszło, niebo barwą przypominało macicę perłową. Zostało jej sześć godzin do spotkania z Horstem Neumannem na wrzosowiskach w Hampstead. Opłukała twarz i szyję, przebrała się w koszulę nocną i szlafrok. Rozpaczliwie potrzebowała kilku godzin snu, ale przedtem musiała zrobić coś jeszcze.

Dziś w nocy była o włos od wpadki. Gdyby Jordan zszedł na dół parę sekund wcześniej, musiałaby go zabić. Wyjaśniła mu, że nie mogła zasnąć – wstrząsnęło nią otarcie się o śmierć i pomyślała, że kieliszek koniaku ją uspokoi. Jordan chyba to kupił, ale wątpiła, żeby drugi raz dał się nabrać.

Przeszła do salonu i usiadła przy stoliku. Otworzyła szufladę i wyciągnęła kartkę papieru i długopis. Napisała tylko cztery słowa: „Natychmiast mnie stąd wyciągnij!". Położyła kartkę na biurku, odpowiednio ustawiła lampkę. Wyjęła z torebki aparat fotograficzny i przysunęła do oka. Lewą rękę przycisnęła do listu. Vogel ją pozna: przez kciuk biegła szrama, pamiątka po jednym z tych cholernych zajęć posługiwania się sztyletem. Dwukrotnie sfotografowała kartkę z dłonią, po czym spaliła list w umywalce w łazience.

Rozdział szósty

Londyn


Jeszcze chwila tego pieprzenia, a przykuję Pope'a do krzesła i zrobię mu z gęby marmoladę – pomyślał Harry Dalton.

Przesłuchanie odbywało się w kantorku oddzielonym szybą od magazynu, Pope siedział na niewygodnym drewnianym krześle, Harry krążył przed nim niczym lew w klatce. Vicary zajął miejsce w cieniu i zdawał się nieobecny duchem. Ani Harry, ani Vicary nie zdradzili swoich związków z MI- 5, Pope uważał ich po prostu za parę funkcjonariuszy stołecznej policji. Od godziny Pope wypierał się, jakoby kiedykolwiek widział kobietę, której fotografią Harry wymachiwał mu przed nosem. Tkwił ze znudzoną, bezczelną miną człowieka, który od kołyski łamie prawo, a nigdy nie zobaczył od środka więziennej celi.

Nie trafiam do niego. Wygrywa – pomyślał Harry.

– Dobra, spróbujmy jeszcze raz – powiedział na głos. Pope zerknął na zegarek.

– Nie jeszcze raz, Harry, mam ważne sprawy do załatwienia. Harry poczuł, że traci panowanie nad sobą.

– Nigdy nie widziałeś tej kobiety?

– Powtarzałem setki razy: nie!

– Mam świadka, który twierdzi, że w dniu śmierci twego brata widział, jak ta kobieta wchodzi do budynku.

– W takim razie twój świadek się myli. Daj mi z nim pogadać. Jestem pewny, że uda mi się przekonać, jak bardzo błądzi.

– To nie ulega wątpliwości! Gdzie byłeś w chwili śmierci twego brata?

– W jednym z moich klubów. Potwierdzi ci to setka świadków.

– Dlaczego się ukrywałeś przed policją?

– Wcale się nie ukrywałem. Twoi kolesie jakoś mnie znaleźli. – Pope łypnął na Vicary'ego, którego pochłaniało oglądanie własnych dłoni. – Czy ten tam w ogóle się odzywa?

– Zamknij się i patrz na mnie, Pope. Ukrywałeś się przed policją, a to dlatego, że wiesz, kto zabił Vernona i chcesz sam wyrównać rachunki.

– Bzdury opowiadasz, Harry.

– W Islington mieszka bardzo miła niewiasta, która twierdzi, że dwie godziny po śmierci Vernona włamałeś się do jej pensjonatu, szukając jakiejś kobiety.

– Twoja bardzo miła niewiasta z Islington najwyraźniej się myli.

– Przestań mi tu chrzanić głupoty, Pope!

– Więcej opanowania, Harry.

– Szukasz jej od tygodni, ale nie zdołałeś znaleźć. Nie przyszło ci przypadkiem na myśl, dlaczego tak świetnie gubi ciebie i twoje wtyki?

– Nie, nie przyszło mi na myśl, bo nie wiem o czym, kurwa, gadasz.

– A czy zastanawiasz się, dlaczego nie udało wam się znaleźć jej adresu?

– Nigdy nie próbowałem, bo nie znam tej kobiety! Harry zauważył pot na twarzy Pope'a.

Wreszcie do niego trafiam – pomyślał. Vicary najwyraźniej też to dostrzegł, gdyż właśnie w tej chwili po raz pierwszy się odezwał.

– Nie jest pan z nami szczery, panie Pope – powiedział uprzejmie, nadal studiując swe dłonie, po czym podniósł wzrok i dorzucił: – Choć, cóż, my też nie byliśmy z panem do końca szczerzy, prawda, Harry?

Doskonałe wyczucie czasu, Alfredzie – pomyślał Harry. Świetna robota!

– Tak, Alfredzie, nie do końca byliśmy z panem Pope'em szczerzy – potwierdził na głos.

Pope wyglądał na kompletnie zagubionego.

– O czym wy dwaj, kurwa, mówicie?

– Współpracujemy z Ministerstwem Wojny. Zajmujemy się kwestiami bezpieczeństwa.

Po twarzy Pope'a przemknął cień.

– A jaki związek ma śmierć mojego brata z wojną? Jego głos stracił na pewności.

– Będę z panem szczery. Wiemy, że ta kobieta to niemiecki szpieg. I wiemy, że zwróciła się do was o pomoc. Więc jeśli pan nie zacznie natychmiast mówić, będziemy zmuszeni do dość drastycznych posunięć.

Pope zwrócił się do Harry'ego, jakby ten był jego adwokatem z urzędu.

– Nie mogę mu nic powiedzieć, bo nic nie wiem. Nigdy nie widziałem tej baby.

Vicary wyglądał na rozczarowanego.

– Cóż, w takim razie jest pan aresztowany, panie Pope.

– A niby o co się mnie oskarża?

– O szpiegostwo.

– Szpiegostwo! Nie możecie tego zrobić! Nie macie dowodów!

– Posiadamy wystarczająco dużo dowodów i dość władzy, żeby cię zamknąć, a pieprzony klucz rzucić w morze. – W głosie Vicary'ego zabrzmiała niebezpieczna nuta. – Jeśli nie chcesz reszty życia spędzić w brudnym, cuchnącym pierdlu, to lepiej zacznij gadać, i to już!

Pope mrugał oczami, wodząc wzrokiem od Vicary'ego do Harry'ego. Był pokonany.

– Zaklinałem Vernona, żeby nie brał tej roboty, ale on nie słuchał – zaczął. – Myślał tylko o tym, jak się dobrać do tej cipy. Od początku wiedziałem, że coś z nią nie w porządku.

– Czego od was chciała? – spytał Vicary.

– Żebyśmy śledzili amerykańskiego oficera. Zażądała dokładnego raportu ze wszystkich jego ruchów po Londynie. Zapłaciła nam za to dwieście funtów. Od tej pory bardzo często się z nim spotyka.

– Gdzie?

– W restauracjach, u niego.

– Skąd wiesz?

– Śledziliśmy ich.

– Jak się nazywa?

– Catherine, nazwiska nie znam.

– A ten oficer?

– Komandor Peter Jordan z amerykańskiej marynarki wojennej.


Vicary natychmiast aresztował Roberta Pope'a i Dicky'ego Dobbsa. Nie miał powodu dotrzymywać słowa danego złodziejowi i oszustowi. Poza tym nie mógł dopuścić, żeby szwendali się po ulicach. Ustalił, że MI- 5 przetrzyma ich w zamknięciu poza Londynem.

Harry Dalton zadzwonił do Amerykanów na Grosvenor Square i spytał, czy w siedzibie SHAEF pracuje oficer marynarki nazwiskiem Peter Jordan. Po kwadransie ktoś oddzwonił i spytał:

– A kto chce wiedzieć?

Kiedy Harry zapytał o misję Jordana, Amerykanin odparł:

– Powyżej twojej ligi, koleś. Twojej i mojej razem wziętych. Harry zrelacjonował Vicary'emu rozmowę. Vicary poczuł, jak krew mu odpływa z twarzy.

Przez półtorej godziny nikt nie potrafił znaleźć Basila Boothby'ego. Było dość wcześnie i nie dotarł do biura. Vicary dzwonił do jego mieszkania przy Cadogan Square. Rozdrażniony lokaj poinformował go, że sir Basil już wyszedł. Sekretarka twierdziła, że nic nie wie o ruchach generała, ale spodziewa się go już wkrótce. Stugębna plotka głosiła, jakoby Boothby żył w przekonaniu, że wszędzie czyhają na niego wrogowie, więc notorycznie nie udzielał konkretnych informacji, gdzie można go zastać. Wreszcie, tuż po dziewiątej, zjawił się w pracy. Wyglądał na niezwykle z siebie zadowolonego. Vicary, który od prawie dwóch dni nie kąpał się, nie spał ani nie przebrał, ruszył za nim do gabinetu i przekazał najnowsze wiadomości.

Boothby podszedł do biurka, zdjął słuchawkę zielonego aparatu. Wykręcił numer i czekał.

– Halo, generał Betts? Dzwoni Boothby z piątki. Muszę sprawdzić amerykańskiego oficera marynarki, niejakiego Petera Jordana.

Przerwa. Boothby bębnił palcami o blat. Vicary zdartym czubkiem buta wiercił dziurę w perskim kobiercu generała.

– Tak, jestem – odezwał się Boothby. – Naprawdę? Niech to cholera weźmie! Lepiej poszukajcie generała Eisenhowera. Natychmiast muszę się z nim spotkać. Osobiście skontaktuję się z biurem premiera. Obawiam się, że mamy dość poważne problemy.

Boothby wolno odłożył słuchawkę i popatrzył na Vicary'ego. Twarz miał koloru popiołu.


Zamarznięta mgła wisiała niczym dym nad wrzosowiskiem Hampstead. Siedząca na ławce wśród buków Catherine Blake zapaliła papierosa. Z jej punktu obserwacyjnego rozciągał się widok na kilkaset metrów w każdą stronę. Była pewna, że siedzi tu sama. Z mgły wynurzył się Neumann. Ręce głęboko wepchnął w kieszenie i szedł pewnym krokiem człowieka, który wie, dokąd zmierza. Kiedy od Catherine dzieliło go parę metrów, odezwała się głośno:

– Chcę z tobą porozmawiać. Wszystko w porządku. Jesteśmy sami.

Siadł przy niej na ławce, Catherine poczęstowała go papierosem, zapalił go od jej papierosa.

Dała mu kopertę z dwoma rolkami filmu.

– Jestem prawie pewna, że właśnie tego szukają – powiedziała. – Przyniósł to wczoraj ze sobą: notes ze szczegółami projektu, nad którym pracuje. Sfotografowałam całość.

Neumann wsunął kopertę do kieszeni.

– Gratulacje, Catherine. Dopilnuję, żeby bezpiecznie dotarły do rąk naszego przyjaciela z portugalskiej ambasady.

– Na jednej rolce umieściłam coś jeszcze. Proszę Vogla, żeby nas stąd wyciągnął. Coś się popsuło. Boję się, że mój kamuflaż długo nie wytrzyma.

– Chcesz o tym pogadać?

– Im mniej wiesz, tym lepiej, wierz mi.

– Ty tu rządzisz, ja jestem tylko chłopcem na posyłki.

– Pamiętaj, bądź gotowy w każdej chwili się zwijać. Wstała i odeszła.


– Wejdź, Alfredzie, i siadaj – zaprosił Boothby. – Zdaje się, że zwaliło nam się na głowę prawdziwe nieszczęście.

Boothby ruchem głowy wskazał jedno z krzeseł przy biurku. Dopiero co wrócił, na ramionach ciągle jeszcze miał zarzucony płaszcz. Zdjął go i podał sekretarce, wpatrującej się w niego wzrokiem wiernego psa, który czeka na następny rozkaz.

– Kawę, proszę. Nikt nie może nam przeszkadzać. Dziękuję.

Vicary opadł na krzesło. Czuł się fatalnie. Sir Basil zniknął na trzy godziny. Kiedy ostatni raz mu mignął, wypadł z gabinetu, mamrocząc coś o morwach *. Vicary'emu ten kryptonim nic nie mówił. Wiedział tylko, że to drzewo o słodkich owockach. Resztę czasu spędził, krążąc po swoim gabinecie i zastanawiając się, jak poważne są straty. I jeszcze coś mu nie dawało spokoju. Sprawę od początku prowadzi on, tymczasem to Boothby relacjonuje ją Eisenhowerowi i Churchillowi.

Weszła sekretarka z tacą ze srebrnym czajniczkiem z kawą oraz eleganckimi porcelanowymi filiżankami. Ostrożnie postawiła ją na biurku zwierzchnika i zniknęła. Boothby nalał kawy.

– Mleka, Alfredzie? Prawdziwe.

– Tak, chętnie.

– To, co panu teraz powiem, jest ściśle tajne – zaczął generał. – Wie o tym zaledwie garstka ludzi: autorzy projektu i ci, którzy uczestniczą w jego realizacji. Nawet ja znałem jedynie ogólniki. Aż do dziś.

Boothby sięgnął do aktówki, wyjął z niej mapę i rozłożył ją na biurku. Włożył okulary, czego nigdy nie robił w obecności Vicary'ego, i posłużył się złotym ołówkiem jako wskazówką.

– Oto plaże Normandii – pokazał. – A to Zatoka Sekwany. Autorzy projektu inwazji stwierdzili, że jedynym sposobem na tyle szybkiego przerzucenia ludzi i sprzętu na brzeg, żeby operacja się powiodła, jest posiadanie dużego, funkcjonującego portu. Bez niego inwazja może się zakończyć fiaskiem.

Słuchający uważnie Vicary skinął głową.

– Ale tu się pojawia problem: nie zamierzamy zdobyć żadnego portu – podjął Boothby. – W rezultacie stworzono to.

Ponownie sięgnął do walizki i wyjął inną mapę tego samego fragmentu wybrzeża Francji, tyle że tym razem znajdowały się na niej oznaczenia przedstawiające konstrukcję przy brzegu.

– Nazywa się to operacją Mulberry. Na miejscu, w Wielkiej Brytanii, budujemy dwa sztuczne porty i w dniu rozpoczęcia inwazji przetransportujemy je przez kanał.

– Dobry Boże – mruknął Vicary.

– Zaraz stanie się pan członkiem bardzo ekskluzywnego bractwa, Alfredzie, niech pan słucha uważnie. – Boothby znowu wskazywał ołówkiem. – Oto gigantyczne stalowe tratwy, które będą zakotwiczone parę mil od wybrzeża. Mają za zadanie spłaszczyć fale płynące do brzegu. Tutaj, jeden obok drugiego, zatopi się mnóstwo starych statków handlowych, by stworzyły falochron. Ta część operacji nosi kryptonim Gooseberry. To zaś są pływające drogi z pirsami z przodu. Łodzie będą cumować właśnie przy tych pirsach. Sprzęt będzie ładowany bezpośrednio na ciężarówki i transportowany na brzeg.

– Godne podziwu – wtrącił Vicary.

– Powodzenie całej akcji zależy jednak od tych tu, tu i tu – ciągnął Boothby, dźgając ołówkiem w trzech punktach mapy. – Noszą nazwę Phoenixów. One jednak nie unoszą się na wodzie.

Toną. To olbrzymie bloki z betonu i stali, które zostaną przeciągnięte przez La Manche i zatopione w szeregu w celu stworzenia wewnętrznego falochronu. Właśnie one stanowią najważniejszą składową operacji Mulberry. - Boothby na moment się zawahał. – Komandorowi Peterowi Jordanowi zlecono pracę nad tym elementem operacji.

– O Boże – jęknął Vicary.

– Niestety, to nie wszystko. Projekt Phoenix boryka się z problemami. Twórcy planu inwazji zamierzają wybudować sto czterdzieści pięć takich bloków. A to są olbrzymie konstrukcje, wysokości około dwudziestu metrów. W niektórych mieszczą się pomieszczenia dla załogi i baterie przeciwlotnicze. Do zbudowania każdej potrzeba niewyobrażalnych ilości cementu, drutów zbrojeniowych i wysoko wykwalifikowanych robotników. Od samego początku prace hamował brak surowców i opóźnienia konstrukcyjne.

Boothby złożył mapy i schował je do szuflady.

– Ubiegłej nocy komandorowi Peterowi Jordanowi zlecono objechanie miejsc budowy na południu i realistyczną ocenę, czy zdąży się na czas dokończyć budowy Phoenixów. Budynek przy Grosvenor Square czterdzieści siedem opuścił z walizką przykutą do nadgarstka. W tej walizce spoczywały wszystkie informacje dotyczące Phoenixów.

– Boże wszechmogący! Czemu, do cholery, to zrobił?

– Jego rodzina ma dom w Londynie. Jordan w nim teraz mieszka. W środku jest sejf. Służby bezpieczeństwa SHAEF sprawdziły go i uznały za bezpieczny.

Nie doszłoby do tego, gdyby Boothby przekazał moje ostrzeżenie o zagrożeniu! – pomyślał Vicary, a głośno powiedział:

– Więc jeśli komandor Jordan został kupiony, możliwe, że znaczna część planów operacji Mulberry trafiła w ręce Niemców.

– Obawiam się, że tak – przyznał Boothby. – A to jeszcze nie koniec złych wiadomości. Mulberry ze swej natury może zdradzić tajemnicę inwazji. Niemcy wiedzą, że aby nasza inwazja na kontynent się powiodła, będziemy potrzebować portów. Spodziewają się, że skierujemy wszystkie siły na zdobycie portu i postaramy się jak najszybciej ponownie go uruchomić. Jeśli się dowiedzą, że budujemy sztuczny – i nie będą nas już obchodzić silnie ufortyfikowane porty Calais – równie dobrze mogą dojść do wniosku, że ruszamy na Normandię.

– Boże! A kim, u licha ciężkiego, jest ten cały komandor Peter Jordan?

Boothby znowu pogrzebał w teczce. Wyciągnął cienkie dossier i rzucił je na biurko.

– Pracował jako główny inżynier w Northeast Bridge Company. To jedna z największych amerykańskich firm budowlanych, specjalizujących się w konstrukcji mostów. Uważa się go za swego rodzaju cudowne dziecko. Wciągnięto go do operacji Mulberry, gdyż ma doświadczenie w nadzorowaniu olbrzymich przedsięwzięć budowlanych.

– Gdzie on jest w tej chwili?

– Nadal na południu, dokonuje inspekcji. Spodziewają się, że na Grosvenor Square wróci około siódmej. O ósmej ma się spotkać z Eisenhowerem i przekazać mu wnioski. Pan i Harry macie go przejąć na Grosvenor Square, bardzo dyskretnie, i zawieźć do Richmond. Tam go przesłuchamy. Pan poprowadzi przesłuchanie.

– Dziękuję, sir Basilu. Vicary wstał.

– Plan minimum to zyskanie pomocy Jordana w zwinięciu pana siatki.

– Zgadza się – odparł Vicary. – Ale możliwe, że będziemy potrzebować jego ściślejszej współpracy. To zależy od rozmiaru szkód.

– Ma pan jakiś pomysł, Alfredzie?

– Coś mi się zaczyna kłuć. Przed przesłuchaniem chciałbym obejrzeć od środka dom Jordana. Jakieś sprzeciwy?

– Nie – odparł Boothby. – Ale dyskretnie, Alfredzie, bardzo dyskretnie.

– Proszę się nie bać, będę bardzo dyskretny.

– Niektórzy obserwatorzy specjalizują się w tego rodzaju zadaniach… No, wie pan, włamywaniu do budynków.

– Właściwie to mam już kogoś upatrzonego.


Harry Dalton cienkim metalowym narzędziem grzebał w zamku drzwi wejściowych domu Petera Jordana. Vicary stał twarzą do ulicy, zasłaniając Harry'ego. Po chwili usłyszał ciche stuknięcie ustępującego zamka. Harry, niczym skończony zawodowiec, pewnym ruchem otworzył drzwi i wkroczył do środka, jakby był panem tego domu.

– Cholernie jesteś w tym dobry – pochwalił Vicary. – Widziałem na filmie, jak to ktoś robił.

– Dziwnie nie chce mi się w to wierzyć.

– Zawsze wiedziałem, że z ciebie inteligentny jegomość. Harry zamknął drzwi.

– Wytrzyj buty – przypomniał.

Vicary otworzył drzwi salonu i wszedł do środka. Przebiegł wzrokiem po skórzanych meblach, dywanach, fotografiach mostów na ścianach. Przysunął się do kominka i obejrzał zdjęcie w srebrnej ramce, które stało na półce.

– Pewnie jego żona – domyślił się Harry. – Była piękna.

– Tak – powiedział Vicary. Zdążył się zapoznać z dokumentami wojskowymi Jordana i jego życiorysem, których dostarczył mu Boothby. – Nazywała się Margaret Lauterbach- Jordan. Zginęła tuż przed wojną w wypadku samochodowym na Long Island.

Minęli hol, zajrzeli do jadalni i kuchni. Harry nacisnął klamkę kolejnego pomieszczenia. Okazało się zamknięte na klucz.

– Otwórz – polecił Vicary.

Harry przyklęknął i wsunął narzędzie do zamka. Po chwili weszli do środka. Pokój był umeblowany jak miejsce pracy, z pewnością służył mężczyźnie: biurko z ciemnego drewna, fotel obity doskonale wyprawioną skórą i jeden mebel, który bardzo wiele mówił o właścicielu – stół kreślarski ze stołkiem, z którego korzystałby inżynier albo architekt.

Vicary zapalił lampkę na biurku.

– Idealne miejsce do fotografowania dokumentów – stwierdził.

Sejf stał przy biurku. Stare urządzenie wyglądało jakby ważyło co najmniej pięćset funtów. Vicary przyjrzał się dokładniej nogom; były przymocowane do podłogi.

– Rozejrzyjmy się na górze – powiedział.

Mieściły się tam trzy sypialnie, dwie z widokiem na ulicę, trzecia, większa, w drugiej części domu. Dwie pierwsze najwyraźniej służyły jako pokoje gościnne. W szafach było pusto, brakowało jakichkolwiek elementów osobistych. Vicary z Harrym weszli do sypialni Jordana. Na podwójnym łóżku leżała rozrzucona pościel, podniesione żaluzje odsłaniały widok na zaniedbany ogródek, otoczony murem. Vicary otworzył edwardiańską szafę i zajrzał do środka: dwa mundury amerykańskiej marynarki wojennej, liczne pary cywilnych wełnianych spodni, kupka swetrów i sporo schludnie złożonych koszul z marką sklepu na Manhattanie. Zamknął szafę i rozejrzał się po pokoju. Nawet jeśli agentka tu była, nie zostawiła po sobie śladu, najwyżej lekką smużkę perfum, która unosiła się w powietrzu i kojarzyła się Vicary'emu z zapachem, którego używała Helen.

„Proszę się odezwać? Och, niech to licho!". Vicary spojrzał na Harry'ego i powiedział:

– Zejdź na dół, cicho otwórz drzwi od gabinetu, wejdź do środka i zamknij je za sobą.

Harry wrócił po dwóch minutach.

– Słyszałeś coś?

– Nic.

– Więc mogłaby się wyślizgnąć w nocy do jego gabinetu i fotografować dokumenty, które przynosił z pracy.

– Musimy to przyjąć, tak. Sprawdź łazienkę. Zobacz, czy nie zostawiła tam jakiegoś osobistego drobiazgu.

Vicary słyszał, jak Harry buszuje w szafce z lekarstwami. Za chwilę wrócił do sypialni.

– Nie ma tam niczego, co by należało do kobiety.

– Dobra. Na razie tyle nam wystarczy.

Wrócili na dół, zamknęli na klucz drzwi do gabinetu i wyszli na zewnątrz. Zaparkowali tuż za rogiem. Kiedy skręcili na chodnik, Vicary spojrzał w górę na rząd kamienic po drugiej stronie ulicy. Błyskawicznie spuścił wzrok. Przysiągłby, że w zacienionym oknie dostrzegł kogoś, kto patrzył na niego. Twarz mężczyzny: ciemne oczy, czarne włosy, wąskie usta. Jeszcze raz zerknął na górę, lecz człowiek zniknął.


Żeby oczekiwanie mniej mu się dłużyło, Horst Neumann wymyślił sobie zabawę: zapamiętywał twarze. Zrobił się w tym całkiem dobry. Patrzył na twarze ludzi – w pociągu albo na zatłoczonym placu – każdą z nich zapamiętywał, a potem w duchu je odtwarzał, jakby przewracał strony albumu ze zdjęciami. Tyle już czasu spędził na trasie Hunstanton – Liverpool Street! Wydawało mu się, że cały czas widzi znajome twarze. Pyzaty sprzedawca, który zawsze pogładził nogę dziewczyny, zanim się z nią pocałował na do widzenia w Cambridge, dokąd wracał do żony. Stara panna, która wiecznie wyglądała, jakby lada chwila miała wybuchnąć płaczem. Wojenna wdowa, która bezustannie patrzyła w okno i zapewne – tak przynajmniej sobie wyobrażał Neumann – w mijanym szarozielonym krajobrazie widziała twarz męża. Na Cavendish Square poznał już wszystkich tubylców: mieszkańców domów otaczających plac, spacerowiczów, którzy lubili posiedzieć na ławce wśród śpiących roślin. Monotonne zajęcie, ale dzięki temu utrzymywał umysł w formie i zabijał czas.

Grubas zjawił się o trzeciej – ten sam szary płaszcz, ten sam kapelusz, to samo niepewne zachowanie przyzwoitego mężczyzny, który popełnia niecny uczynek. Dyplomata otworzył drzwi domu i wszedł do środka. Neumann przeszedł przez plac i wsunął kopertę z filmem w szparę. Usłyszał znajome sieknięcie, kiedy pulchny dyplomata się po nią schylił.

Neumann wrócił na swoje stanowisko i czekał. Po kilku minutach dyplomata wyszedł, złapał taksówkę i odjechał. Neumann stał jeszcze kilka minut, żeby się upewnić, czy nikt nie śledził samochodu.

Do pociągu zostały mu jeszcze dwie godziny. Wstał i ruszył w stronę Portman Square. Przez okno księgarni zauważył dziewczynę. W sklepie było pusto. Siedziała za kontuarem i czytała te same wiersze Eliota, których tomik mu przed tygodniem sprzedała. Poczuła, że ktoś ją obserwuje, bo szybko podniosła wzrok, jakby ją coś przestraszyło. Potem rozpoznała Neumanna, uśmiechnęła się i gestem zaprosiła do środka. Otworzył drzwi i wszedł.

– Właśnie powinnam sobie zrobić przerwę – powiedziała dziewczyna. – Po drugiej stronie ulicy jest kawiarnia. Przyłączy się pan do mnie? A tak przy okazji, nazywam się Sara.

Ech, raz kozie śmierć – pomyślał Neumann.

– Z przyjemnością, Saro – odparł.


Deszcz cicho bębnił w dach humbera. Zimno przenikało do środka, tak że wewnątrz unosiły się obłoczki pary, gdy rozmawiali. Na Grosvenor Square panował niezwykły spokój, w gęstych ciemnościach nie widzieli nic. Jak dla Vicary'ego, równie dobrze mogli parkować pod Reichstagiem. Na plac wjechał amerykański samochód służbowy. W słabym świetle osłoniętych reflektorów widać było mokrą ulicę. Z wozu wysiadło dwóch mężczyzn; żaden z nich nie był Jordanem. Po chwili przez mrok przemknął kurier na motocyklu. Vicary'emu przypomniała się Francja.

Zacisnął powieki, żeby odpędzić tamten widok i przywołał przed oczy twarz mężczyzny w oknie na Kensingtonie. Najprawdopodobniej to tylko wścibski sąsiad – tłumaczył sobie w duchu. Ale coś go niepokoiło: to że mężczyzna stał o krok od okna, a w pokoju było ciemno. Odtwarzał w pamięci tamtą twarz: ciemne włosy i oczy, wąskie usta, jasna cera, rysy, które nie wskazywały na żadną narodowość. Może Niemiec, może Włoch, może Grek albo Rosjanin. Albo i Anglik.

Harry ćmił papierosa, potem zapalił Vicary i po chwili tak nadymili, że wnętrze samochodu przypominało łaźnię turecką. Vicary odrobinę uchylił okno od swojej strony. Do środka wdarło się zimno, siekąc go w twarz.

– Nie wiedziałem, że z ciebie taka gwiazda, Harry. Każdy policjant w Londynie zna twoje nazwisko.

– Sprawa Spencera Thomasa – wyjaśnił Harry.

– Jak go dopadłeś?

– Skończony kretyn. Wszystko spisywał.

– Jak to?

– Chciał zapamiętać szczegóły zbrodni, ale nie ufał pamięci. Więc prowadził ten makabryczny dziennik. Znalazłem go, przeszukując jego pokój. Zdziwiłbyś się, gdybyś wiedział, jakie rzeczy ludzie potrafią wypisywać.

Nie, nie zdziwiłbym się – pomyślał Vicary, przypominając sobie list od Helen.

„Udowodniłam Ci swą miłość w sposób, w jaki już żadnemu mężczyźnie nie udowodnię. Lecz nie zamierzam poświęcić mego związku z ojcem dla małżeństwa".

– Co słychać u Grace Clarendon? – zagadnął Vicary. Nigdy przedtem o nią nie pytał, więc zabrzmiało to nienaturalnie, jakby zagadnąć o rugby albo krykieta.

– Wszystko dobrze – odparł Harry. – Czemu pytasz?

– Wczoraj w nocy widziałem ją pod gabinetem Boothby'ego.

– Boothby zawsze prosi, żeby Grace osobiście dostarczała mu dokumenty. Jej zdaniem dlatego, że lubi patrzeć na jej nogi. Połowa ludzi w wydziale myśli, że ma z nim romans.

Do Vicary'ego też w swoim czasie doszły te pogłoski: Boothby spał z każdą wolną panienką z wydziału, a Grace Clarendon należała do jego ulubionych zdobyczy.

„Nie zrobisz mi tego! Łajdak! Skończony drań!".

Vicary założył, że Boothby udzielał Grace nagany za teczkę Vogla. Ale całkiem możliwe, że podsłuchał sprzeczkę kochanków. Postanowił więcej nie poruszać z Harrym tego tematu.

W chwilę później na plac wjechał samochód.

Ten ułamek sekundy, kiedy po raz pierwszy zobaczył Jordana, pozostał w Vicarym na bardzo długo, jak swąd przypalonego jedzenia na ubraniu. Najpierw usłyszał cichy warkot nadjeżdżającej limuzyny i odwrócił się szybko, by zobaczyć przez szybę twarz Jordana. Trwało to moment, ale ten obraz wyrył mu się w mózgu wyraziście niby na taśmie filmowej. Zobaczył oczy rozglądające się po placu, jakby szukały ukrytych nieprzyjaciół. I linię brody – zdecydowaną, ostrą – jakby Jordan szykował się do odparcia napastnika. Czapkę miał mocno nasuniętą na brwi i płaszcz zapięty po szyję.

Samochód Jordana zatrzymał się pod numerem 47. Uruchomili silnik i błyskawicznie podjechali. Harry wysiadł i ruszył chodnikiem za Jordanem.

Resztę Vicary oglądał jak pantomimę. Harry prosi Jordana, żeby poszedł z nim i wsiadł do drugiego humbera, który ni z tego, ni z owego wyrósł na ulicy. Jordan patrzy na Harry'ego, jakby ten się urwał z choinki.

Harry niezwykle uprzejmie, jak to mają w zwyczaju londyńscy policjanci, przedstawia się Jordanowi. Jordan dobitnie mówi, żeby się odwalił. Harry chwyta go za ramię, odrobinę za mocno, pochyla się i szepcze mu coś do ucha.

Krew odpływa z twarzy Jordana.

Rozdział siódmy

Richmond- upon- Thames, Anglia


Czerwonej wiktoriańskiej rezydencji z cegły nie było widać od drogi. Stała na najwyższym wzniesieniu, na końcu poszarpanej wstążki żwirowanego podjazdu. Siedzący samotnie w zimnym humberze Vicary zgasił światło, gdy znaleźli się na miejscu. W drodze przeczytał zawartość teczki Jordana. Oczy go piekły, bolała głowa. Jeśli dokument znalazł się w rękach Niemców, niewykluczone, że Abwehra zdoła dzięki niemu rozwiązać tajemnicę inwazji. I dzięki niemu przejrzą zasłonę dymną podwójnych agentów i operacji Fortitude. Mogą go wykorzystać do wygrania wojny! Vicary wyobraził sobie scenę w Berlinie. Hitler będzie tańczył po stole, wycinając hołubce.

A wszystko to dlatego, że nie udało mi się złapać tej przeklętej agentki!

Przetarł zaparowaną szybę. Paliło się tylko światło nad wejściem, poza tym budynek tonął w ciemnościach. MI- 5 kupiła go przed wojną od zbankrutowanych krewniaków pierwszego właściciela. Dom zamierzano wykorzystywać do tajnych spotkań i przesłuchań oraz do ukrywania delikatnych gości. Rzadko używany obracał się w ruinę i wyglądał, jakby go porzuciła armia w odwrocie. O tym, że jest zamieszkany, świadczyły jedynie limuzyny zaparkowane byle jak na zachwaszczonym podjeździe.

W mroku wyłonił się strażnik Królewskiej Marynarki i wpuścił Vicary'ego. Prowadził go długim, zaniedbanym korytarzem i przez kolejne pokoje: salon z przykrytymi pokrowcami meblami, bibliotekę z pustymi półkami, aż wreszcie dotarli do podwójnych drzwi, za którymi mieścił się duży pokój z widokiem na teraz tonące w ciemnościach pola. Unosił się tu zapach dymu z paleniska, koniaku i słaba woń mokrego psa. Bilard odsunięto pod ścianę, jego miejsce zajął masywny dębowy stół. W olbrzymim kominku płonął ogień. Na krzesłach tuż przy ogniu, niczym para akolitów, siedziało dwóch ciemnookich Amerykanów ze służby bezpieczeństwa SHAEF. Basil Boothby wolno przechadzał się w cieniu.

Vicary znalazł swoje stanowisko przy stole. Na podłodze przy krześle postawił teczkę Jordana i wolno zaczął rozpakowywać swoją. Podniósł wzrok, napotkał spojrzenie Boothby'ego i skinął głową. Potem znów się skoncentrował na przygotowaniach. Usłyszał skrzyp otwioranych drzwi i kroki dwóch osób idących po drewnianej podłodze. W jednych rozpoznał kroki Harry'ego, drugie musiały być Petera Jordana.

Po chwili usłyszał, jak krzesło naprzeciwko niego stęka pod jego ciężarem. Mimo to nadal nie podniósł wzroku. Wyjął notatnik i żółty ołówek, starannie je ułożył, jakby nakrywał do stołu dla samego króla. Następnie wydobył akta Jordana i umieścił je na stole. Usiadł, otworzył notes na pierwszej stronie i polizał czubek ołówka.

Dopiero wtedy podniósł głowę i po raz pierwszy spojrzał Jordanowi prosto w oczy.


– Jak ją pan poznał?

– Wpadłem na nią wieczorem.

– Jak to się odbyło?

– Szedłem chodnikiem bez latarki i zderzyliśmy się. Niosła torbę z zakupami. Rozsypały się na chodnik.

– Gdzie to się wydarzyło?

– W Kensingtonie, przed Vandyke Club.

– Kiedy?

– Jakieś dwa tygodnie temu.

– A dokładnie?

– Jezu, nie pamiętam! Może w poniedziałek.

– O której?

– Koło szóstej.

– Jak się nazywała?

– Catherine Blake.

– Czy poznał ją pan przed tamtym wieczorem?

– Nie.

– Czy widział ją pan kiedyś przed tamtym wieczorem?

– Nie.

– Nie rozpoznał jej pan?

– Nie.

– A ile czasu spędziliście razem owego wieczoru?

– Niecałą minutę.

– Czy umówił się pan z nią jakoś?

– Niezupełnie. Zaproponowałem, żebyśmy się kiedyś spotkali na drinka. Powiedziała, że chętnie i odeszła.

– Dała panu adres?

– Nie.

– Numer telefonu?

– Nie.

– Więc jak miał się pan z nią skontaktować?

– Trafne pytanie. Uznałem, że nie chce się ze mną spotkać.

– Tymczasem kiedy się pan znowu z nią spotkał?

– Następnego wieczoru.

– Gdzie?

– W barze hotelu Savoy.

– W jakich okolicznościach?

– Piłem drinka z przyjacielem.

– Jak się nazywa ten przyjaciel?

– Shepherd Ramsey.

– I zobaczył ją pan w barze?

– Tak.

– Podeszła do waszego stolika?

– Nie, ja podszedłem do niej.

– I co się wtedy stało?

– Powiedziała, że była umówiona, ale jej towarzysz wystawił ją do wiatru. Spytałem, czy mogę jej postawić drinka. Odparła, że wolałaby wyjść. Więc wyszedłem razem z nią.

– Gdzie poszliście?

– Do mnie.

– Co robiliście?

– Przyszykowała kolację, zjedliśmy. Trochę porozmawialiśmy i wróciła do domu.

– Czy kochał się pan z nią tamtej nocy?

– Proszę słuchać, nie będę…

– Owszem, będzie pan, komandorze Jordan! A teraz proszę odpowiedzieć mi na pytanie! Czy kochał się pan z nią tamtej nocy?

– Nie!

– Mówi pan prawdę?

– Co?

– Spytałem, czy mówi pan prawdę?

– Oczywiście, że tak.

– I nie zamierza mnie pan dzisiejszej nocy okłamywać, komandorze?

– Nie zamierzam.

– To dobrze, bo odradzałbym panu kłamstwo. I tak ma pan wystarczająco duże kłopoty. A teraz wróćmy do rzeczy.


Vicary gwałtownie zmienił kurs, wyprowadzając Jordana na spokojniejsze wody. Przez godzinę oprowadzał go po jego życiorysie: dzieciństwie na West Side w Manhattanie, studia w Instytucie Rensselaera, pracę w Northeast Bridge Company, małżeństwie z bogatą i piękną dziewczyną, Margaret Lauterbach, jej śmierci w wypadku samochodowym na Long Island w sierpniu 1939 roku. Vicary zadawał pytania, nie korzystając z notatek, jakby nie znał odpowiedzi, chociaż w drodze do Richmond nauczył się na pamięć wszystkiego, co się znajdowało w teczce Jordana. Uważał, żeby panować nad rytmem i tempem rozmowy. Kiedy Jordan trochę się odprężał, Vicary przykręcał śrubę. Bez przerwy gorliwie notował. Przesłuchanie było nagrywane przez ukryte mikrofony, a mimo to Vicary bazgrał, jakby notesik stanowił trwały dowód tego wieczornego posiedzenia. Każdemu słowu Jordana towarzyszyło potworne skrzypienie ołówka na kartce. Co parę minut ołówek się tępił. Vicary przepraszał, polecał Jordanowi przerwać, po czym ostentacyjnie grzebał w poszukiwaniu kolejnego ogryzka. Za każdym razem wyciągał tylko jeden ołówek. A każde kolejne poszukiwanie wydawało się dłuższe od poprzedniego. Harry, który ukryty w mroku obserwował to wszystko, zachwycał się przedstawieniem Vicary'ego. Profesor chciał, żeby Jordan uznał go za przygłupa.

Dalej, tępaku – pomyślał Harry – a jeszcze cię chwyci za jaja.

Vicary przekręcił kartkę w notesie i wyciągnął następny ołówek.


– Naprawdę nie nazywa się Catherine Blake. I właściwie nie jest Angielką. Jej prawdziwe miano brzmi Anna Katarina von Steiner. Ale nigdy więcej już nie użyję tego nazwiska. I niech pan zapomni, że je kiedykolwiek słyszał. Za chwilę sam pan zrozumie, dlaczego tego żądam. Urodziła się w Londynie przed pierwszą wojną, jej matka była Angielką, ojciec Niemcem. W listopadzie trzydziestego ósmego roku wróciła do Wielkiej Brytanii, posługując się fałszywym holenderskim paszportem. Poznaje pan zdjęcie?

– To ona. Wygląda inaczej, ale to ona.

– Przypuszczamy, że niemiecki wywiad zwrócił na nią uwagę ze względu na jej pochodzenie i zdolności językowe. Wedle naszych informacji zwerbowano ją w trzydziestym szóstym roku i wysłano do obozu w Bawarii, gdzie przeszła szkolenie w szyfrowaniu, obsłudze radia, nauczono ją oceniać siły wroga i zabijać. Żeby ukryć swój pobyt w Anglii, w brutalny sposób zabiła mieszkankę Suffolk. Sądzimy, że zabiła również trzy inne osoby.

– Bardzo trudno w to uwierzyć.

– Cóż, lepiej niech pan uwierzy. Ona się różni od innych. Większość agentów Canarisa to beznadziejni idioci, słabo wyszkoleni, nie nadający się do szpiegostwa. Wszystkie ich siatki wychwyciliśmy już na początku wojny. Uważamy jednak, że Catherine Blake to swego rodzaju gwiazda, agentka innej kategorii. Nigdy nie nadawała komunikatów, wygląda też na to, że nigdy nie uczestniczyła w żadnej akcji. Po prostu wtopiła się w angielskie społeczeństwo i czekała na znak.

– Dlaczego wybrała właśnie mnie?

– Pozwoli pan, komandorze, że inaczej to ujmę. Czy to ona pana wybrała, czy też pan wybrał ją?

– O czym pan mówi?

– Naprawdę, to bardzo proste. Chcę wiedzieć, dlaczego pan przekazywał nasze tajemnice Niemcom.

– Nie przekazywałem!

– Chcę wiedzieć, dlaczego nas pan zdradzał.

– Nikogo nie zdradzałem!

– Chcę wiedzieć, dlaczego zachowuje się pan jak agent niemieckiego wywiadu.

– To nonsens!

– Tak? A co mamy myśleć? Romansuje pan z najlepszą niemiecką agentką. Przynosi pan do domu teczkę ze ściśle tajnymi dokumentami. Dlaczego pan to zrobił? Nie wystarczyło po prostu jej powiedzieć, na czym polega operacja Mulberry! Czy kazała panu przynieść dokumenty, żeby móc je sfotografować?

– Nie! To znaczy…

– Czy sam pan zaproponował, że je przyniesie?

– Nie!

– W takim razie dlaczego zabrał pan materiały do domu?

– Bo wczesnym rankiem miałem wyjechać na inspekcję na południe. Dwudziestu ludzi to potwierdzi. Pracownicy służby bezpieczeństwa sprawdzili mój dom i sejf w gabinecie. Pozwolono mi w wyjątkowych okolicznościach zabierać do siebie tajne akta, pod warunkiem, że trzymałem je w sejfie.

– Cóż, widać popełniono niewybaczalny błąd. Bowiem ja sądzę, że zabrał pan te dokumenty do domu, żeby je przekazać Catherine Blake.

– To nieprawda.

– Nie jestem tylko pewien, czy jest pan niemieckim szpiegiem, czy też został pan w to wciągnięty.

– Odpieprz się! Mam tego dość!

– Chcę wiedzieć, czy zdradził nas pan dla seksu.

– Nie!

– Chcę wiedzieć, czy zdradził nas pan dla pieniędzy.

– Nie potrzebuję pieniędzy.

– Czy współpracuje pan z kobietą znaną panu jako Catherine Blake?

– Nie.

– Czy świadomie lub dobrowolnie przekazywał pan tajemnice aliantów kobiecie, znanej panu jako Catherine Blake?

– Nie.

– Czy pracuje pan dla niemieckiego wywiadu wojskowego?

– Co za idiotyczne pytanie.

– Proszę odpowiedzieć!

– Nie, do cholery! Nie!

– Czy utrzymuje pan stosunki seksualne z kobietą, znaną panu jako Catherine Blake?

– To moja sprawa.

– Już nie, komandorze. Pytam jeszcze raz: czy utrzymuje pan stosunki seksualne z Catherine Blake?

– Tak.

– Czy zakochał się pan w Catherine Blake? Komandorze, słyszał pan pytanie? Komandorze? Komandorze Jordan, czy jest pan zakochany w Catherine Blake?

– Jeszcze parę godzin temu byłem zakochany w kobiecie, którą nazywałem Catherine Blake. Nie wiedziałem, że jest niemieckim szpiegiem i nie dostarczałem jej świadomie tajemnic aliantów. Musi mi pan uwierzyć.

– Nie jestem pewny, czy panu wierzę, komandorze Jordan. Ale idźmy dalej.

– Zaciągnął się pan do marynarki w październiku ubiegłego roku.

– Zgadza się.

– Dlaczego tak późno?

– Moja żona nie żyje. Nie chciałem zostawiać syna samego.

– Dlaczego więc pan się na to zdecydował?

– Bo zwrócono się do mnie z prośbą, żebym wstąpił do marynarki wojennej.

– Proszę opowiedzieć, jak to się odbyło.

– Do mojego biura na Manhattanie przyszło dwóch mężczyzn. Nie ulegało wątpliwości, że zapoznali się z moim życiorysem i przebiegiem kariery zawodowej. Oświadczyli, że potrzebują moich usług w realizacji projektu związanego z inwazją. Nie wyjaśnili, na czym ten projekt polega. Kazali mi pojechać do Waszyngtonu i nigdy więcej ich nie zobaczyłem.

– Jak się nazywali?

– Jeden nazywał się Leamann, nazwiska drugiego nie pamiętam.

– Obaj byli Amerykanami?

– Leamann tak. Drugi był Anglikiem.

– Ale nie pamięta pan jego nazwiska?

– Nie.

– Jak wyglądał?

– Był chudy i wysoki.

– Cóż, to odpowiada rysopisowi mniej więcej połowy Anglików. Co się stało, kiedy przyjechał pan do Waszyngtonu?

– Po sprawdzeniu mojego życiorysu wprowadzono mnie w szczegóły operacji Mulberry i pokazano plany.

– Do czego był pan potrzebny?

– Szukali kogoś, kto miał doświadczenie w realizacji dużych projektów. Moja firma wybudowała kilka największych mostów na wschodzie.

– I jakie było pana pierwsze wrażenie?

– Uważałem, że z technicznego punktu widzenia operacja ma szansę, natomiast sam projekt wykonania za farsę, oszacowali to zbyt optymistycznie. Z góry wiedziałem, że będą spóźnienia.

– A jakie są pana wnioski po dzisiejszej inspekcji?

– Że prace są ogromnie opóźnione i szansę ukończenia Phoenixów na czas wynoszą najwyżej jeden do trzech.

– Podzielił się pan tymi uwagami z Catherine Blake?

– Proszę, nie wracajmy już do tego.

– Nie odpowiedział pan na pytanie.

– Nie. Nie podzieliłem się tymi uwagami z Catherine Blake.

– Czy widział się pan z nią, zanim pana zgarnęliśmy z Grosvenor Square?

– Jechałem do SHAEF prosto z inspekcji.

Vicary sięgnął do teczki i położył na stole dwa zdjęcia: jedno Roberta Pope'a, drugie Dicky'ego Dobbsa.

– Widział pan kiedyś tych mężczyzn?

– Twarze wydają mi się znajome, ale nie wiem, gdzie ich widziałem.

Vicary otworzył akta Jordana i przerzucił stronę.

– Proszę mi powiedzieć, co to za dom, w którym pan mieszka.

– Mój teść kupił go przed wojną. Często przyjeżdża do Londynu w interesach i dla przyjemności, więc chciał mieć wygodne lokum, w którym mógłby się zatrzymać.

– Czy jeszcze ktoś z niego korzysta?

– Mieszkaliśmy tu z Margaret podczas wakacji w Europie.

– Czy bank pana teścia prowadził interesy w Niemczech?

– Tak, dość dużo. Ale przed wojną z większości się wycofał.

– Czy osobiście doglądał tych likwidacji?

– Większością zajął się Walker Hardegen. To prawa ręka teścia. Poza tym płynnie mówi po niemiecku i zna Niemcy na wylot.

– Czy przed wojną podróżował do Niemiec?

– Tak, wielokrotnie.

– Czy kiedykolwiek mu pan towarzyszył?

– Nie. Nie mam nic do czynienia z interesami teścia.

– Czy Walker korzystał z londyńskiego mieszkania?

– Możliwe. Nie jestem pewny.

– Jak dobrze zna pan Walkera Hardegena?

– Bardzo dobrze.

– Czyli się przyjaźnicie?

– Nie, nie powiedziałbym.

– Zna go pan dobrze, ale się nie przyjaźnicie?

– Właśnie.

– Jesteście wrogami?

– To za mocne słowo. Po prostu za sobą nie przepadamy.

– Dlaczego?

– Spotykał się z moją żoną, zanim ją poznałem. Sądzę, że nigdy nie przestał jej kochać. Na przyjęciu, które urządziłem przed wyjazdem, trochę za dużo wypił. Oskarżył mnie, że zabiłem Margaret, żeby ubić interes.

– Gdyby ktoś powiedział o mnie coś takiego, uznałbym go za wroga.

– Miałem wtedy ochotę go zatłuc.

– Czy wini się pan za śmierć żony?

– Tak, nieustannie. Gdybym wtedy nie kazał jej przyjechać do miasta na tę cholerną kolację, żyłaby.

– Co Walker Hardegen wie o pana pracy?

– Nic.

– Wie, że jest pan utalentowanym inżynierem?

– Tak.

– Wie, że wysłano pana do Londynu, żeby pan pracował nad tajnym zleceniem?

– Mógł się tego domyślić, to fakt.

– Czy w listach do domu wspominał pan o operacji Mulberry?

– Nigdy. Zresztą wszystkie i tak były cenzurowane.

– Czy kiedykolwiek wspomniał pan komuś ze swojej rodziny o operacji Mulberry?

– Nie.

– A przyjaciołom?

– Nie.

– Temu jegomościowi, Shepherdowi Ramseyowi, też nie?

– Nie.

– A pytał?

– Nieustannie. Oczywiście żartobliwie.

– Czy zamierza się pan jeszcze spotkać z Catherine Blake?

– Nie zamierzam się z nią spotykać. Nie chcę jej więcej widzieć na oczy.

– Cóż, to może się okazać niewykonalne, komandorze Jordan.

– O co chodzi?

– Dowie się pan w swoim czasie. Zrobiło się późno. Myślę, że przydałoby nam się trochę snu. Rano wrócimy do przesłuchania.


Vicary wstał i podszedł do miejsca, gdzie siedział Boothby. Pochylił się nad nim i powiedział:

– Chyba powinniśmy porozmawiać.

– Tak – odparł Boothby. – Może przejdziemy do drugiego pokoju?

Dźwignął się z fotela i ujął Vicary'ego pod rękę.

– Wspaniale się pan spisał – pochwalił. – Na Boga, Alfredzie, od kiedy stał się pan takim draniem?

Boothby pchnął drzwi i gestem ręki zaprosił Vicary'ego, by wszedł pierwszy. Profesor minął go i znalazł się w drugim pokoju.

Nie wierzył własnym oczom.

– Witaj, Alfredzie – odezwał się Winston Churchill. – Jak miło znowu cię widzieć. Żałuję tylko, że nie w innych okolicznościach. Chciałbym ci przedstawić mojego przyjaciela. Profesorze Alfredzie Vicary oto generał Eisenhower.

Dwight Eisenhower wstał z miejsca i wyciągnął dłoń.


Pokój pełnił niegdyś funkcję gabinetu. Na ścianach z góry na dół półki na książki, na środku stało biurko i dwa fotele z wysokimi oparciami, w których teraz siedzieli Churchill i Eisenhower. W kominku płonął jasno ogień, mimo to w pomieszczeniu panował chłód. Kolana Churchilla zasłaniał wełniany pled. Premier gryzł wilgotny koniec cygara i sączył czarną kawę. Na biurku stał mały głośnik, dzięki któremu słyszeli całe przesłuchanie Jordana. Vicary domyślił się tego, gdyż mikrofony nadal były włączone i słyszał z pokoju obok skrzypienie krzeseł i szmer głosów. Boothby wyciągnął rękę i przyciszył odbiornik. Otworzyły się drzwi i do gabinetu wszedł piąty mężczyzna. Vicary rozpoznał wysoką, niedźwiedziowatą postać: generał brygady Thomas Betts, zastępca szefa wywiadu SHAEF, człowiek, na którego barkach spoczywała odpowiedzialność za utrzymanie tajemnicy inwazji.

– Czy Jordan mówi prawdę? – spytał Churchill.

– Nie jestem pewny – odparł Vicary, stając przy barku i nalewając sobie kawy. – Chcę mu wierzyć, ale coś mi tu nie pasuje. I niech mnie licho porwie, jeśli wiem, co.

– Nic w życiorysie Jordana nie sugeruje nawet, żeby był niemieckim szpiegiem albo żeby świadomie nas zdradził. W końcu to my się do niego zwróciliśmy. Został wciągnięty do pracy nad Mulberry, nie zgłosił się na ochotnika. Gdyby był agentem, od samego początku wojny łomotałby do drzwi, próbując się wkręcić na jakieś znaczące stanowisko.

– Zgadzam się z tym – powiedział Eisenhower.

– Poza tym jest czysty jak łza – ciągnął Boothby. – Widział pan jego akta. FBI dokładnie go sprawdziło i niczego nie znalazło. Forsy ma jak lodu. Nie jest komunistą. Nie wciąga w krzaki małych chłopczyków. Brak podstaw do twierdzenia, że sprzyja Niemcom. Jednym słowem, nie mamy powodów podejrzewać, że jest szpiegiem albo współpracuje ze szpiegami.

– Wszystko to prawda – Vicary cały czas intensywnie myślał. Od kiedyż to, do cholery, Boothby stał się takim wielbicielem Petera Jordana? – Ale co z tym drugim, Walkerem Hardegenem? Czy jego też sprawdzono przed wcieleniem Jordana do zespołu pracującego nad Mulberry?

– Bardzo skrupulatnie – zapewnił generał Betts. – FBI zaniepokoiły jego kontakty z Niemcami na długo przed tym, jak Departament Wojny w ogóle pomyślał o rekrutowaniu Jordana do pracy nad Mulberry. Wzięli pod lupę życiorys Hardegena. I nie znaleźli zupełnie nic. Hardegen jest czysty jak łza.

– Cóż, byłbym spokojniejszy, gdyby jeszcze raz go sprawdzili – odparł Vicary. – Skąd, u licha, ta kobieta wiedziała, że ma polować właśnie na Jordana? I jak zdobywa materiały? Byłem w jego mieszkaniu. Mogłaby dostać się do tych dokumentów bez jego wiedzy, ale to byłoby ogromnie ryzykowne. A co z tym przyjacielem, Shepherdem Ramseyem? Chciałbym, żeby go obserwowano, a FBI niech dokładniej się przyjrzy jego życiorysowi.

– Jestem przekonany, że załatwienie tego nie sprawi generałowi Eisenhowerowi najmniejszego kłopotu, prawda generale? – spytał Churchill.

– Prawda – potaknął Eisenhower. – Panowie, podejmijcie wszelkie kroki, jakie uważacie za niezbędne.

Churchill odchrząknął.

– Cała ta dyskusja jest ogromnie interesująca, lecz nie dotyka naszego najbardziej palącego problemu. Wygląda na to, że ów Jordan, świadomie lub nie, dostarczył prosto w ręce Niemców znaczną porcję planów operacji Mulberry. Co w takiej sytuacji winniśmy uczynić? Basil?

Boothby zwrócił się do generała Bettsa.

– Czego na temat operacji Mulberry Niemcy mogą się dowiedzieć z tego notesu?

– Trudno powiedzieć – odparł generał. – Tamte notatki nie dają pełnego obrazu, ale jego cholernie ważny fragment. Jak sami panowie wiecie, na operację Mulberry składa się mnóstwo innych szczegółów. Z tego dokumentu Niemcy dowiedzą się o Phoenixach. Jeśli rzeczywiście jest on w drodze do Berlina, niemieccy analitycy rozbiorą go na czynniki pierwsze. Jeśli zdołają ustalić, do czego ma służyć Phoenix, bez trudu rozwiążą zagadkę sztucznego portu. – Betts się zawahał. Na jego twarzy malowała się powaga. – I, panowie, jeśli się zorientują, że budujemy sztuczny port, niewykluczone, że pójdą krok dalej i dojdą do wniosku, że ruszamy na Normandię, nie Calais.

– Moim zdaniem powinniśmy założyć, że dojdą do tego wniosku, i zareagować w odpowiedni sposób – stwierdził Vicary.

– Proponuję, żebyśmy wykorzystali Jordana do zdemaskowania Catherine Blake – wpadł mu w słowo Boothby. – Aresztować ją, ostro przesłuchać i przeciągnąć na naszą stronę. Potem wykorzystać ją do zmylenia Niemców. Niech ich przekona, że Mulberry to cokolwiek, byle nie sztuczny port stanowiący bazę ataku na Normandię.

Vicary lekko odrzchąknął i powiedział:

– W pełni się zgadzam z drugą częścią propozycji sir Basila. Podejrzewam jednak, że ta pierwsza nie okaże się tak łatwa, jakby się mogło wydawać.

– Do czego pan zmierza, Alfredzie?

– Z tego, co zdołaliśmy się dowiedzieć o tej kobiecie, wynika, że to doskonale wyszkolona, bezwzględna agentka. Wątpię, czyby nam się udało ją namówić do współpracy. Ona jest inna niż tamci agenci.

– Doświadczenie nauczyło mnie, że każdy, kto ma w perspektywie szubienicę, zgadza się na współpracę, Alfredzie. Ale co pan proponuje?

– Proponuję, żeby Peter Jordan nadal się z nią widywał. Tyle że od tej pory my kontrolujemy to, co znajdzie się w jego teczce i co będzie wkładał do sejfu w mieszkaniu. Niech Catherine dalej działa, a my będziemy ją obserwować. Sprawdzimy, w jaki sposób przekazuje materiały do Berlina. Odkryjemy pozostałych agentów. Dopiero wtedy ją aresztujemy. Jeśli zgrabnie zwiniemy tę siatkę, będziemy mogli dostarczać sfabrykowane przez nas materiały wprost do najwyższych sfer Abwehry. Aż do samej inwazji.

– Basilu, co sądzisz o planie Alfreda? – spytał Churchill.

– Jest genialny – odparł Boothby. – Co jednak, jeśli obawy Alfreda co do komandora Jordana okażą się słuszne? Jeśli rzeczywiście okaże się niemieckim agentem? Jordan mógłby wyrządzić nieobliczalne szkody.

– To niebezpieczeństwo towarzyszy również pana planowi, sir Basilu. Niestety, musimy podjąć ryzyko. Ale od tej pory Jordan nie będzie ani przez chwilę sam. Czy będzie z nią, czy z kimś innym. Ma być obserwowany dwadzieścia cztery godziny na dobę. Będziemy iść za nim jak cień. Jeśli usłyszymy albo zobaczymy coś podejrzanego, natychmiast wkraczamy do akcji, aresztujemy Catherine Blake i postępujemy wedle pana scenariusza.

Boothby skinął głową.

– Sądzi pan, że komandor Jordan temu podoła? W końcu dopiero co się przyznał, że kochał tę kobietę. Zdradziła go. Moim zdaniem nie będzie w stanie kontynuować tego związku.

– Cóż, po prostu będzie musiał – uciął Vicary. – On nas wpakował w to łajno i on nas będzie musiał z niego wyciągnąć. Nie możemy zmieniać ról i podstawić na jego miejsce zawodowca. Oni wybrali właśnie jego. Nikt inny go nie zastąpi. Uwierzą tylko w to, co zobaczą w teczce Jordana.

Churchill popatrzył na Eisenhowera.

– Generale?

Eisenhower zgasił papierosa, przez chwilę się namyślał, po czym odrzekł:

– Jeśli to rzeczywiście jedyne wyjście, udzielę wsparcia planowi profesora. Generał Betts i ja dopilnujemy, żeby otrzymał pan wszelką pomoc ze strony SHAEF i mógł przeprowadzić swój plan.

– W takim razie sprawa załatwiona – stwierdził Churchill. – I niech Bóg nas ma w swojej opiece, jeśli się nie uda.


– A tak przy okazji, nazywam się Vicary, Alfred Vicary. To Harry Dalton, mój współpracownik. Ten pan zaś to sir Basil Boothby. On tu wszystkim kieruje.

Był ranek następnego dnia, godzina po świcie. Szli wąską ścieżką wśród drzew – Harry parę kroków przed nimi, niczym zwiadowca, Vicary z Jordanem obok siebie, a za nimi Boothby, pilnujący tyłów. W nocy deszcz ustał, ale niebo nadal przesłaniały gęste chmury. Szare światło zimowego poranka wyprało z wszelkich barw drzewa i wzgórza. W kotlinach zebrała się mgła, w powietrzu unosiła się woń dymu z kominków płonących w domu. Jordan przelotnie popatrzył kolejno na przedstawianych mu mężczyzn, ale nie wyciągnął ręki. Obie schował w kieszeniach sztormiaka, który dostarczono mu do pokoju wraz z wełnianymi spodniami i grubym swetrem.

Przez pewien czas spacerowali w milczeniu, jak starzy szkolni kumple, umawiający się na solidne śniadanie. Chłodne powietrze niczym gwóźdź wwiercało się w kolano Vicary'ego. Szedł wolno, z dłońmi zaplecionymi z tyłu i spuszczoną głową, jakby czegoś szukał na ziemi. Drzewa się skończyły i przed nimi pojawiła się Tamiza. Na brzegu stało kilka drewnianych ławek. Harry usiadł na jednej z nich, Vicary z Jordanem na drugiej, Boothby stał.

Vicary wyjaśnił Jordanowi, czego od niego oczekują. Jordan słuchał, nie patrząc na nich. Siedział bez ruchu, z rękami w kieszeniach, z wyciągniętymi nogami, ze wzrokiem utkwionym w jakimś nieokreślonym punkcie na rzece. Kiedy Vicary skończył, powiedział:

– Znajdźcie inny sposób. Nie dam rady. Bylibyście głupcami, gdybyście mi to zlecili.

– Proszę mi wierzyć, komandorze, że gdyby istniał inny sposób naprawienia szkody, skorzystałbym z niego. Niestety, to jedyne rozwiązanie. Pan musi to zrobić. Jest nam pan to winien. Nam i tym żołnierzom, którzy będą nadstawiać karku, próbując zdobyć plaże Normandii. – Zawiesił głos i przez chwilę wzorem Jordana zapatrzył się w wodę. – I jest pan to winien sobie, komandorze. Popełnił pan straszliwy błąd. Teraz pan musi pomóc go naprawić.

– Czy to kazanie?

– Nie, nie uznaję kazań. To prawda.

– Jak długo to potrwa?

– Tak długo, jak będzie konieczne.

– Nie odpowiedział pan na pytanie.

– Zgadza się. Może parę dni, może parę miesięcy. Po prostu nie wiemy. Nie mamy do czynienia z nauką ścisłą. Skończymy najszybciej, jak się da. Ma pan na to moje słowo.

– Odniosłem wrażenie, że w pana zawodzie niewielkie się przywiązuje znaczenie do danego słowa, Vicary.

– Owszem, ale tym razem tak będzie.

– A co z moją pracą nad operacją Mulberry?

Będzie pan odgrywał rolę aktywnego uczestnika wydarzeń, ale tak naprawdę zostaje pan od niej odsunięty. – Vicary wstał. – Pora już wracać do domu, komandorze. Przed wyjazdem trzeba podpisać parę papierów.

– Jakich papierów?

– Och, na przykład zobowiązanie, że po kres swoich dni ani słowem nikomu pan o tym nie wspomni.

Jordan oderwał wzrok od rzeki i wreszcie spojrzał na Vicary'ego.

– Wierzcie mi, o to nie musicie się troskać.


Rozdział ósmy


Kętrzyn, Niemcy


Kurt Vogel poprawiał kołnierz. Nie pamiętał, kiedy ostatnio tak długo nosił mundur. Przed wojną dobrze na nim leżał, ale teraz Vogel, podobnie jak prawie wszyscy, schudł i bluza wisiała na nim jak więzienny pasiak.

Był piekielnie zdenerwowany. Nigdy jeszcze nie spotkał führera, nigdy nawet nie znalazł się w tym samym pomieszczeniu co on. Osobiście uważał go za szaleńca i potwora, który doprowadził Niemcy na skraj katastrofy. Mimo to, ku swemu zdziwieniu, nie mógł się doczekać tego spotkania i z niepojętych przyczyn chciał wywrzeć pozytywne wrażenie. Żałował, że nie ma przyjemniejszego brzmienia głosu. Żeby się uspokoić, palił papierosa za papierosem – i w samolocie z Berlina, i teraz, w samochodzie. W końcu Canaris poprosił, żeby zgasił to cholerstwo, bo jamniki się duszą. Leżały u stóp Vogla, dwie spasione parówki, łypiące na niego ślepiami. Vogel uchylił okno i cisnął niedopałek w wirujące płatki śniegu,

Limuzyna zatrzymała się na pierwszym punkcie kontrolnym Wilczego Szańca Hitlera. Czterech esesmanów dopadło wozu, otworzyli maskę i bagażnik, wsunęli pod spód lusterka, żeby sprawdzić podwozie. W końcu machnęli, że można jechać. Wkrótce samochód dotarł do obozu. Mimo późnego popołudnia połacie śniegu wśród drzew skrzyły się w blasku reflektorów. Strażnicy z owczarkami alzackimi patrolowali ścieżki.

Mercedes ponownie się zatrzymał i znowu opadli go esesmani. Tym razem zrewidowali pasażerów. Kazali wysiąść i przeszukali ich. Voglem wstrząsnął widok Wilhelma Canarisa, szefa niemieckiego wywiadu, który stoi z podniesionymi rękami, podczas gdy esesman go obmacuje jak jakiegoś pospolitego pijaczynę.

Strażnik zażądał teczki Vogla i kapitan niechętnie mu ją podał. Znajdowały się w niej zdjęcia dokumentu aliantów wraz ze wstępną analizą pracowników technicznych Abwehry. Esesman zanurzył rękę, sprawdzając, czy w walizce nie ma broni albo środków wybuchowych. Uspokojony oddał ją Voglowi.

Vogel przyłączył się do Canarisa i obaj bez słowa ruszyli ku schodom prowadzącym w głąb bunkra. Dwa zdjęcia Vogel zostawił w Berlinie, zamknięte w szafce: fotografie listu. To była jej dłoń. Vogel rozpoznał nierówną szramę na kciuku. Był rozdarty w sobie. Spełnić jej prośbę i wyciągnąć z Anglii czy zostawić ją na miejscu? Podejrzewał, że decyzja zostanie podjęta za niego.

Kolejny esesman czekał przy schodach, na wypadek gdyby goście führera jakimś cudem zdołali się uzbroić w trakcie krótkiego spaceru po obozie. Canaris i Vogel stanęli, poddając się kolejnej rewizji.

Canaris spojrzał na Vogla.

– Witaj w obozie Paranoja – powiedział.


Canaris z Voglem przybyli jako pierwsi.

– Pal teraz, póki się nie zjawi hodowca drobiu – powiedział Canaris.

Vogel aż się skulił na tę uwagę. Pomieszczenie z pewnością było na podsłuchu. Przerzucając kartki, walczył z pragnieniem wypalenia papierosa.

Kapitan obserwował, jak jeden za drugim zjawiają się najpotężniejsi ludzie Trzeciej Rzeszy: reichsführer SS Heinrich Himmler, brigadenführer Walter Schellenberg, feldmarszałek Gerd von Rundstedt, feldmarszałek Erwin Rommel oraz Hermann Goring.

Wszyscy wstali, kiedy do sali wkroczył Hitler, spóźniony dwadzieścia minut. Ubrany był w szare spodnie i czarną bluzę. Stał, nawet gdy wszyscy usiedli. Vogel przypatrywał mu się zafascynowany. Posiwiałe włosy, ziemista cera i zaczerwienione oczy. Cienie pod oczami rysowały się tak mocno, że wyglądały na siniaki. A mimo to promieniował niesamowitą energią. Przez dwie godziny dominował nad zebranymi, prowadząc konferencję na temat przygotowań do inwazji: badając, podważając i odrzucając informacje lub wnioski, które uważał za bezwartościowe. Dla Vogla nie ulegało wątpliwości, że Adolf Hitler wiedział równie dużo, co jego generałowie – jeśli nie więcej – o stanie swej armii na zachodzie. Zdumiewała uwaga, jaką zwracał na szczegóły. Chciał wiedzieć, czy w Calais jest o trzy mniej dział przeciwlotniczych niż w ubiegłym tygodniu. Żądał szczegółowych informacji o rodzaju cementu, z którego sporządzono Wał Atlantycki, oraz dokładnej grubości fortyfikacji.

Wreszcie, gdy konferencja dobiegała końca, zwrócił się do Canarisa:

– Mówiono mi, że Abwehra odkryła kolejne informacje, które mogą rzucić światło na zamiary wroga.

– Szczerze powiedziawszy, mein Führer, operacja ta od początku do końca stanowi dzieło kapitana Vogla. Niech on sam przedstawi swoje odkrycia.

– Świetnie – odparł Hitler. – Kapitanie Vogel? Vogel nie wstał z krzesła.

Mein Führer, dwa dni temu jeden z naszych najlepszych agentów w Londynie wszedł w posiadanie pewnych dokumentów. Jak już wiadomo, odkryliśmy, że nieprzyjaciel rozpoczął akcję pod nazwą operacja Mulberry. W oparciu o te nowe dokumenty możemy bliżej określić, na czym ona polega.

– Bliżej? – powtórzył Hitler, odchylając głowę. – Więc nadal zgadujecie, tak, kapitanie?

– Mógłbym kontynuować, mein Führer!

Owszem, ale dzisiejszego wieczoru nie grzeszę cierpliwością.

– Dowiedzieliśmy się znacznie więcej o olbrzymich konstrukcjach z betonu i stali, które buduje się w różnych punktach Anglii. Wiemy już, że noszą nazwę Phoenixów. Jak również, że z nadejściem inwazji zostaną przeciągnięte przez kanał La Manche i zatopione na francuskim wybrzeżu.

– Zatopione? A w jakimż to celu, kapitanie Vogel?

– Od dwudziestu czterech godzin nasi technicy tkwią nad dokumentami skradzionymi w Londynie. W każdej z tych podwodnych konstrukcji mieszczą się kwatery dla załogi i duże działo przeciwlotnicze. Niewykluczone, że nieprzyjaciel zamierza stworzyć na wybrzeżu olbrzymi kompleks przeciwlotniczy, który dodatkowo osłoni jego oddziały w czasie inwazji.

– Niewykluczone – powtórzył Hitler. – Ale po co zadawać sobie tyle trudu i budować struktury przeciwlotnicze? Wszystkie wasze raporty wykazują, że Brytyjczykom brak surowców: stali, cementu, aluminium. Od miesięcy mnie o tym zapewniacie. Churchill przez tę swoją głupią wojnę doprowadził Anglików do bankructwa. Dlaczego więc mieliby marnować bezcenne surowce na taki projekt? – Hitler odwrócił się i zmierzył wzrokiem Göringa. – Poza tym, obawiam się, musimy założyć, że w czasie inwazji wróg będzie miał przewagę nad naszym lotnictwem. – Znowu popatrzył na Vogla. – Czy macie jeszcze jakieś teorie, kapitanie?

– Owszem, mein Führer. To na razie tylko pewne przypuszczenia, tylko wstępne dane, możliwe do zinterpretowania na bardzo różne sposoby.

– Proszę je przedstawić – warknął Hitler.

– Jeden z naszych analityków uważa, że te konstrukcje mogą stanowić element swego rodzaju sztucznego portu. Budowli, które można by przygotować w Wielkiej Brytanii, przetransportować przez kanał i ustawić na francuskim wybrzeżu w ciągu pierwszych godzin inwazji.

Zaintrygowany Hitler znowu zaczął krążyć po sali.

– Sztuczny port? Czy coś takiego jest w ogóle wykonalne? Himmler delikatnie odchrząknął.

– Może pańscy ludzie niewłaściwie interpretują informacje przekazane przez agenta, kapitanie Vogel. Dla mnie ten pomysł ze sztucznym portem brzmi mało prawdopodobnie.

– Nie, Herr Reichsführer - wpadł mu w słowo Hitler. – Moim zdaniem kapitan Vogel mógł trafić na dobry trop. – Zaczął ciskać się po sali. – Sztuczny port! Wyobraźcie sobie arogancję, tupet takiego projektu! Widzę w tym rękę tego szaleńca Churchilla!

Mein Führer - odezwał się z wahaniem Vogel – sztuczny port to tylko jedno z możliwych zastosowań tych betonowych konstrukcji. Ostrzegałbym przed wyciąganiem pochopnych wniosków z tych pierwszych danych.

– Nie, kapitanie Vogel, zaintrygowała mnie pańska teoria. Rozważmy ją, choćby na zasadzie sztuka dla sztuki. Jeśli nieprzyjaciel rzeczywiście zamierza budować coś tak skomplikowanego jak sztuczny port, to gdzie by go umieścił? Von Rundstedt, ty pierwszy.

Stary feldmarszałek wstał, podszedł do mapy i postukał w nią buławą.

– Z analizy nieudanego ataku wroga na Dieppe w czterdziestym drugim roku można wyciągnąć cenną nauczkę. Pierwszym i głównym celem nieprzyjaciela było zdobycie, a potem jak najszybsze otwarcie portu. Oczywiście, nie udało mu się. Nieprzyjaciel wie, że będziemy się starać jak najdłużej blokować mu dostęp do portów, a gdy przyjdzie je oddać, wcześniej je zniszczymy. W takiej sytuacji przyjąłbym za całkiem możliwe, że wróg przygotowuje w Anglii konstrukcje, które umożliwiłyby mu szybsze otwarcie portów. Moim zdaniem to dość logiczne. Jeśli tak, a podkreślam, że kapitan Vogel i jego współpracownicy nie zdobyli na to jeszcze dowodów, to nadal uważam, że chodzi o Calais. Inwazja w Calais tak z militarnego, jak i ze strategicznego punktu widzenia wydaje mi się najbardziej prawdopodobna. Nie można tego odrzucić.

Hitler uważnie wysłuchał, po czym zwrócił się do Vogla:

– Co pan sądzi o opinii feldmarszałka, kapitanie?

Vogel podniósł wzrok. Von Rundstedt mierzył go lodowatym spojrzeniem. Kurt wiedział, że musi się popisać dyplomacją.

– Argumenty marszałka von Rundstedta są bardzo przekonujące. – Zawiesił głos, podczas gdy feldmarszałek skinął głową. – Ale z czysto teoretycznego punktu widzenia, chciałbym przedstawić również inne rozwiązanie.

– Mianowicie?

– Jak wskazał pan feldmarszałek, nieprzyjaciel potrzebuje portów, żeby móc szybko dostarczać niezbędnego do inwazji sprzętu. Szacujemy, że pierwsza faza operacji wymagałaby co najmniej dziesięciu tysięcy ton sprzętu dziennie. Wszystkie porty w Pas- de- Calais wchłonęłyby tak olbrzymie transporty, choćby Calais, Boulogne czy Dunkierka. Ale, jak zauważył feldmarszałek von Rundstedt, nieprzyjaciel zdaje sobie sprawę, że zniszczymy te porty przed oddaniem ich w jego ręce. Wie również, że na ich obronę skierujemy olbrzymie siły. Bezpośredni atak na którykolwiek z nich zbyt wiele by go kosztował.

Vogel zauważył, że Hitler się rozprasza, traci cierpliwość. Skrócił wywód.

– W Normandii jest szereg niewielkich portów rybackich, w których brak sprzętu i przestrzeni do przyjęcia tak ciężkiego i potężnego ekwipunku. Nawet Cherbourg mógłby się okazać za mały. Musimy pamiętać, że zaprojektowano go jako port pasażerski dla transoceanicznych liniowców, a nie do przeładunku towarów.

– Więc, kapitanie Vogel? – dość ostro przerwał Hitler.

Mein Führer, a gdyby tak wróg mógł dostarczać sprzęt i wyposażenie na otwarte plaże zamiast do portów? Gdyby mu się to powiodło, nie musiałby atakować naszych najsilniejszych punktów obrony, wylądowałby na słabiej strzeżonych plażach

Normandii i próbował dostarczać sprzęt, wykorzystując do tego celu sztuczny port.

W oczach Hitlera pojawił się błysk. Najwyraźniej zaciekawiła go teoria Vogla.

Feldmarszałek Erwin Rommel kręcił głową.

– Scenariusz przedstawiony przez pana, kapitanie, równałby się katastrofie. Nawet wiosną lądowaniu nad kanałem La Manche towarzyszy ogromne ryzyko: deszcze, silne wiatry, duża fala. Mój sztab przeanalizował warunki pogodowe. Jeśli oprzemy się na historii, to przekonamy się, że wróg może liczyć na najwyżej trzy-, czterodniowe pasmo dobrej pogody. Gdyby próbował zgromadzić swoje wojska na otwartej plaży, bez portu, bez falochronów, byłby zdany na łaskę i niełaskę natury. Żadne zaś przenośne urządzenia, nawet najgenialniej skonstruowane, nie wytrzymają wiosennych sztormów na kanale La Manche.

– Frapująca dyskusja, panowie – przerwał Hitler – ale dość. Nie ulega wątpliwości, że pański agent, kapitanie, musi zdobyć więcej informacji na temat tego przedsięwzięcia. Zakładam, że jest nadal na miejscu?

Vogel znowu poruszał się po słabym gruncie.

– Tu się pojawia problem, mein Führer. Agent czuje, że brytyjski wywiad zaczyna go osaczać. Niewykluczone, że nie będzie mógł dłużej pozostać w Anglii.

Po raz pierwszy odezwał się Walter Schellenberg:

– Kapitanie Vogel, równocześnie nasze źródło w Londynie twierdzi coś zgoła przeciwnego: że Brytyjczycy wiedzą o przecieku, lecz nie potrafią go zlokalizować. Pański agent przesadza z tym zagrożeniem.

Zarozumiały dupek! A cóż to za wspaniałe źródło SD ma w Londynie? – pomyślał Vogel.

– Rzeczony agent – powiedział na głos – jest wysoko wykwalifikowany i niezwykle inteligentny. Moim…

– Chyba nie twierdzi pan – wpadł mu w słowo Himmler – że źródło brigadenführera Schellenberga jest mniej wiarygodne od pańskiego, kapitanie?

– Z całym szacunkiem, nie mogę ocenić wiarygodności źródła brigadenführera.

– Bardzo dyplomatyczna odpowiedź, kapitanie – odparł Himmler. – Ale chyba się pan zgodzi, że pański agent winien pozostać na miejscu, dopóki nie poznamy prawdy o tych betonowych konstrukcjach?

Vogel znalazł się w pułapce. Nie zgodzić się z Himmlerem równało się podpisaniu na siebie wyroku śmierci. Mogą sfabrykować dowody zdrady i udusić go struną od fortepianu, tak jak to zrobili z innymi. Pomyślał o Gertrudzie i córkach. Barbarzyńcy i na nich by się zemścili. Ufał instynktowi Anny, ale wyciągnięcie jej teraz to samobójstwo. Nie pozostawiono mu wyboru. Anna zostanie w Londynie.

– Tak, zgodzę się, Herr Reichsführer.


Himmler zaprosił Vogla na spacer po obozie. Zapadła noc. Poza kręgiem światła las tonął w ciemnościach. Znak ostrzegał przed zboczeniem ze ścieżek – poza nimi teren był zaminowany. Wiatr kołysał czubkami drzew. Vogel usłyszał ujadanie psa. Trudno było określić, z jak daleka dobiegało, gdyż śnieg tłumił wszelkie odgłosy. Panował przenikliwy mróz. Podczas pełnego napięcia spotkania Vogel pocił się jak mysz. Teraz, w chłodnym powietrzu, miał wrażenie, że odzież przymarzła mu do ciała. Marzył o papierosie, ale nie chciał po raz drugi tego samego dnia rozdrażnić Himmlera. Kiedy w końcu reichsführer się odezwał, mówił prawie niesłyszalnym szeptem. Vogel zastanawiał się, czy można umieścić podsłuch w lesie.

– Imponujące osiągnięcie, kapitanie Vogel. Należy się panu pochwała.

– Jestem zaszczycony, Herr Reichsführer.

– Pański agent w Londynie to kobieta. Vogel milczał.

– Zawsze miałem wrażenie, że admirał Canaris nie ufa agentkom. Uważał, że kobiety zbyt łatwo ulegają uczuciom i brak im obiektywizmu niezbędnego w konspiracji.

– Zapewniam pana, Herr Reichsführer, że rzeczona agentka nie ma żadnej z tych wad.

– Przyznam, że i we mnie budzi pewien niesmak praktyka umieszczania agentek poza linią wroga. SOE nalega, żeby wysyłać kobiety do Francji. Jednak aresztowane czeka ten sam los co mężczyzn. Wystawianie kobiet na takie męczarnie wydaje mi się, łagodnie mówiąc, godne pożałowania.

Umilkł. Drżał mu mięsień policzka. Głęboko wdychał mroźne powietrze.

– Pańskie osiągnięcie budzi tym większy podziw, że udało się to panu mimo obecności admirała Canarisa.

– Chyba nie rozumiem, co pan na ma myśli, Herr Reichsführer.

Mam na myśli, że dni admirała w Abwehrze są policzone. Już od jakiegoś czasu nie jesteśmy zadowoleni z jego postępów. Najłagodniej rzecz ujmując, jest co najmniej niekompetentny. A jeśli moje podejrzenia się potwierdzą, również zdradza führera.

Herr Reichsführer, nigdy… Himmler przerwał mu machnięciem ręki.

– Wiem, że czuje pan się zobowiązany do swoistej lojalności względem admirała. W końcu to jemu pan zawdzięcza szybki awans w Abwehrze. Lecz nic, co pan powie, nie zmieni mego zdania na temat Canarisa. I rada dla roztropnego: lepiej uważać, jeśli się rusza z pomocą tonącemu. Można razem z nim pogrążyć się w otchłani.

Vogel był zdumiony. Nic nie odpowiedział. Szczekanie psa najpierw się oddaliło, potem ucichło. Powiał silniejszy wiatr, strząsnął śnieg z drzew i zasypał ścieżkę, zacierając granicę z lasem. Vogel zastanawiał się, jak blisko umieszczono miny. Odwrócił się i zobaczył dwóch esesmanów, zmierzających za nimi bezszelestnie.

– Mamy teraz luty – podjął Himmler. – Z dużym prawdopodobieństwem mogę przepowiedzieć, że admirał Canaris już niedługo będzie zdymisjonowany, może nawet pod koniec miesiąca. Zamierzam skupić w swoich rękach kontrolę nad siłami bezpieczeństwa i agencjami wywiadowczymi w Niemczech, w tym także i Abwehrą.

Abwehra pod kontrolą Himmlera? – pomyślał Vogel. Roześmiałby się, gdyby nie to, że Himmler mówił poważnie.

– Nie ulega wątpliwości, że posiada pan duży talent – ciągnął Himmler. – Chcę, żeby pan pozostał w Abwehrze. I oczywiście wysoko awansował.

– Dziękuję, Herr Reichsführer. - Jakby ktoś inny wypowiedział za niego te słowa.

Himmler stanął.

– Jest zimno. Powinniśmy wracać.

Minęli ochroniarzy, którzy odczekali, aż Himmler i Vogel znajdą się poza zasięgiem słuchu, nim ponownie cicho za nimi ruszyli.

– Cieszę się, że osiągnęliśmy porozumienie w kwestii pozostawienia agentki na miejscu – odezwał się po chwili Himmler. – Moim zdaniem to dość ostrożny ruch. A poza tym, panie Vogel, nie należy dopuszczać, by uczucia zaćmiewały nasz osąd.

Vogel zatrzymał się i popatrzył Himmlerowi w oczy.

– Co ma pan na myśli?

– Proszę mnie nie traktować jak głupca – odparł Himmler. – W tym tygodniu Schellenberg spędził parę dni w Madrycie, w zupełnie innej sprawie. Spotkał tam pańskiego przyjaciela, niejakiego Emilia Romero. Senor Romero powiedział Schellenbergowi wszystko o pańskiej najcenniejszej zdobyczy.

Bodajby Emilia szlag trafił! – pomyślał Vogel. – Po co gadał z Schellenbergiem! Czy ten Himmler musi wtykać nos w nie swoje sprawy?

Esesmani musieli wyczuć napięcie, bo bezszelestnie podeszli bliżej.

– O ile mi wiadomo, jest bardzo piękna – podjął Himmler. – Zapewne trudno się było rozstać z taką kobietą. Zapewne kusi pana, żeby ją sprowadzić do domu i mieć tylko dla siebie. Ale ona ma zostać w Anglii, czy to jasne, kapitanie Vogel?

– Tak, Herr Reichsführer.

– Schellenberg ma swoje wady: arogancję, zamiłowanie do kiczu, no i ta obsesja na punkcie pornografii… – Himmler wzruszył ramionami. – Ale to inteligentny i bystry oficer wywiadu. Wiem, że dobrze wam się będzie razem pracować.

Himmler gwałtownie się odwrócił i odszedł. Vogel stał samotnie, trzęsąc się z zimna od stóp do głów.


– Źle wyglądasz – odezwał się Canaris, gdy Vogel wrócił do samochodu. – Ja też zwykle tak się czuję po rozmowach z hodowcą drobiu. Ale muszę się pochwalić, że lepiej od ciebie to ukrywam.

Przy samochodzie coś zaskrobało. Canaris otworzył drzwiczki od swojej strony, psy wskoczyły do środka i ułożyły się u stóp Vogla. Canaris zastukał w szybę dzielącą ich od szofera. Silnik zawarczał i koła samochodu zachrzęściły na śniegu. Vogel poczuł ulgę, kiedy już mieli za sobą obóz i zanurzyli się w mroczny las.

– Mały kapral był dziś z ciebie ogromnie dumny, Kurt – powiedział Canaris z pogardliwą nutką. – A co z Himmlerem? Czy podczas tej przechadzki wbiłeś mi nóż w plecy?

– Panie admirale…

Canaris pochylił się i położył Voglowi dłoń na ramieniu. W jego błękitnych oczach pojawił się wyraz, jakiego kapitan do tej pory nie widział.

– Uważaj, Kurt – ostrzegł. – Podjąłeś niebezpieczną grę. Bardzo niebezpieczną grę.

To powiedziawszy, Canaris ułożył głowę na oparciu, przymknął oczy i natychmiast zasnął.

Rozdział dziewiąty

Londyn


Operację pospiesznie ochrzczono Kettledrum - Kocioł. Kto i dlaczego wybrał taki kryptonim, Vicary nie wiedział. Dowodzenie nią z ciasnego pokoiku przy St James's Street byłoby zbyt skomplikowane, więc Vicary wybrał sobie na kwaterę szacowny dom na West Halkin Street. W salonie urządzono punkt dowodzenia z dodatkowymi telefonami, zestawem do podsłuchu i olbrzymią mapą Londynu na ścianie. Bibliotekę na górze przerobiono na gabinet Vicary'ego i Harry'ego. Dom miał tylne wejście dla obserwatorów i solidnie zaopatrzoną spiżarnię. Maszynistki zgłosiły się do gotowania i gdy Vicary zjawił się wczesnym wieczorem w swojej nowej kwaterze, uderzył go zapach pieczonego tosta z bekonem i gulaszu jagnięcego pyrkoczącego na ogniu.

Obserwator zaprowadził go na górę do biblioteki. W kominku płonął ogień. Powietrze było suche i ciepłe. Vicary wyplątał się z przemoczonego płaszcza, powiesił go na wieszaku, a wieszak na haku na drzwiach. Któraś z dziewcząt zostawiła dla niego pełny imbryk. Nalał sobie herbaty. Padał z nóg. Po przesłuchaniu Jordana spał krótko; nadzieje, że zdrzemnie się w drodze powrotnej, rozwiał Boothby, który zaproponował, żeby wrócili jednym samochodem i pogawędzili.

Całkowitą kontrolę nad operacją Kettledrum sprawował Boothby. Vicary'emu zlecono pilnowanie Jordana, odpowiadał też za obserwację Catherine Blake. Równocześnie miał spróbować znaleźć pozostałych agentów siatki i odkryć, w jaki sposób kontaktują się z Berlinem. Boothby przyjął funkcję łącznika z Komitetem Dwadzieścia, międzywydziałową grupą, kontrolującą całą działalność i siatkę podwójnych agentów. Nazwa wzięła się stąd, że takich agentów oznaczano podwójnym X, które można odczytać też jako rzymską dwudziestkę. Boothby wraz z komitetem miał przygotowywać specjalnie opracowane dokumenty do teczki Jordana i skoordynować operację Kettledrum z działalnością siatki podwójnych szpiegów oraz operacją Bodyguard. Vicary nie pytał, jakie mylące informacje znajdą się w teczce Jordana, a Boothby go nie poinformował. Profesor wiedział, co to oznacza. Odkrył istnienie nowej niemieckiej siatki szpiegowskiej i odnalazł Jordana, źródło przecieku. Teraz jednak zepchnięto go na drugi plan. Boothby objął pełne dowodzenie.

– Niezła chatka – odezwał się Harry, wchodząc do pokoju. Nalał sobie herbaty i stanął tyłem do kominka, żeby ogrzać plecy. – Gdzie jest Jordan?

– Na górze. Śpi.

– Skończony głupek – stwierdził Harry przyciszonym głosem.

– Nie zapominaj, że od tej pory my odpowiadamy za tego skończonego głupka. Co znalazłeś?

– Odciski palców.

– Co?

– Odciski palców. Świeże odciski palców, bynajmniej nie należące do Petera Jordana, w środku sejfu. Na biurku. Na sejfie. Jordan twierdzi, że zabronił sprzątaczce ruszać gabinetu. Należy więc założyć, że owe odciski zostawiła Catherine Blake.

Vicary wolno pokręcił głową.

– Już wyszykowaliśmy mieszkanie Jordana – ciągnął Harry. – Tak je nafaszerowaliśmy mikrofonami, że usłyszysz pierdzącą mysz. Eksmitowaliśmy rodzinę z naprzeciwka i przyszykowaliśmy tam sobie punkt obserwacyjny. Widok idealny. Każdy, kto się zbliży do domu, będzie miał fotkę.

– A co z Catherine Blake?

– Na podstawie numeru telefonu znaleźliśmy adres na Earl's Court. Przejęliśmy mieszkanie w budynku vis- à- vis.

– Dobra robota, Harry.

Harry przez dłuższą chwilę przypatrywał się zwierzchnikowi.

– Nie obraź się, Alfredzie, ale wyglądasz koszmarnie.

– Nie pamiętam, kiedy ostatnio spałem. Co cię trzyma na nogach?

– Kilka benzedryn i niezliczone ilości herbaty.

– Przekąszę coś, a potem spróbuję zasnąć. A co z tobą?

– Cóż, wieczór mam już zajęty.

– Grace Clarendon?

– Zaprosiła mnie na kolację. Pomyślałem, że skorzystam z okazji. Podejrzewam, że w ciągu najbliższych paru tygodni nie będziemy mieli dużo wolnego czasu. Vicary wstał i nalał sobie znów herbaty.

– Harry, nie chciałbym wykorzystywać twojego związku z Grace, ale zastanawiałem się, czy nie mógłbym jej poprosić o przysługę. Chciałbym, żeby dyskretnie sprawdziła w archiwum parę nazwisk i zobaczyła, co z tego wyniknie.

– Poproszę ją. O jakie nazwiska ci chodzi?

Vicary wziął filiżankę, podszedł do kominka i stanął obok Harry'ego.

– Peter Jordan, Walker Hardegen i coś lub ktoś ukrywający się pod nazwiskiem Brum.


Grace nigdy nie lubiła jeść, zanim się kochali. Po wszystkim Harry leżał w jej łóżku, paląc papierosa, słuchając płyty Glenna Millera i odgłosów jej krzątaniny w maleńkiej kuchni. Wróciła do sypialni po dziesięciu minutach. Miała na sobie szlafrok luźno związany w szczupłej talii i niosła tacę z ich kolacją: zupą i chlebem. Harry usiadł, Grace naprzeciwko niego, między nimi leżała taca. Grace podała mu talerz. Dochodziła północ i oboje konali z głodu. Harry nie mógł oderwać oczu od kochanki. Prosty posiłek zdawał się jej sprawiać taką rozkosz! A szlafrok tak cudownie się rozchylał, odsłaniając jędrne, doskonale ukształtowane ciało.

Zauważyła, że jej się przygląda.

– O czym pan myśli, Harry Daltonie? – spytała.

– O tym jak bardzo bym chciał, żeby to się nigdy nie skończyło. I jak bardzo bym pragnął móc w ten sposób spędzać wszystkie wieczory mego życia.

Jej twarz spoważniała; nie potrafiła ukrywać uczuć. Kiedy była szczęśliwa, cała się rozświetlała. A gdy była zła, jej zielone oczy pochmurniały. W chwilach smutku zaś – tak jak teraz – sztywniała.

– Nie wolno ci mówić takich rzeczy, Harry. To wbrew regułom gry.

– Wiem, że to wbrew regułom gry, ale to prawda.

– Czasem lepiej prawdę trzymać przy sobie. Nie wypowiedziana na głos nie boli tak bardzo.

– Grace, chyba się w tobie… Rąbnęła łyżką o tacę.

– Chryste, Harry! Nie mów takich rzeczy! Czasem tak cholernie wszystko komplikujesz. Najpierw mówisz, że nie możesz się ze mną spotykać, bo czujesz się winny, a teraz, że się we mnie zakochałeś.

– Przepraszam, Grace. To po prostu prawda. Sądziłem, że zawsze możemy być wobec siebie szczerzy.

– Dobra. Więc będziesz miał prawdę. Jestem żoną cudownego człowieka, bardzo mi drogiego, którego nie chcę skrzywdzić. Ale po uszy zakochałam się w pewnym policjancie przerobionym na łowcę szpiegów, niejakim Harrym Daltonie. I gdy ta przeklęta wojna się skończy, będę musiała z nim zerwać. A ilekroć to dopuszczam do świadomości, to boli jak ciężka cholera. – Jej oczy zasnuła mgiełka. – A teraz zamknij się, Harry, i dokończ zupę. Proszę. Rozmawiajmy o czymś innym. Cały dzień tkwię w tym koszmarnym archiwum, a za całe towarzystwo mam Jago z jego diabelną fajką. Chcę wiedzieć, co się dzieje w prawdziwym świecie.

– Zgoda. Chciałbym cię poprosić o przysługę.

– Jakiego rodzaju? – Zawodową.

Posłała mu szatański uśmieszek.

– Niech to szlag, miałam nadzieję, że chodzi o coś związanego z seksem.

– Chciałbym, żebyś dyskretnie przejrzała kilka nazwisk w archiwum. Zobacz, czy nie znajdziesz czegoś interesującego.

– Jasne. O kogo chodzi? Harry podał jej nazwiska.

– Dobra, zobaczę, co się da zrobić.

Dojadła zupę, oparła się o poduszki i obserwowała Harry'ego kończącego posiłek. Kiedy opróżnił talerz, zebrała naczynia i odstawiła tacę na podłogę przy łóżku. Zgasiła światło i zapaliła świeczkę na szafce nocnej. Zdjęła szlafrok i kochała się z Harrym tak, jak nigdy przedtem: powoli, cierpliwie, jakby był ze szkła. Na moment nie odrywała wzroku od jego twarzy. A po wszystkim opadła na niego, zwiotczała, spocona. Czuł na szyi jej ciepły oddech.

– Chciałeś prawdy, Harry. Oto prawda.

– Muszę być z tobą szczery, Grace. Nie bolała.


Zaczęło się następnego dnia, parę minut po dziesiątej, gdy z biblioteki na piętrze lokalu Vicary'ego przy West Halkin Street

Peter Jordan wykręcił numer mieszkania Catherine Blake. Przez dłuższy czas zapis tej minutowej rozmowy znajdował się na pierwszym miejscu pod względem liczby odtworzeń w historii służby wywiadowczej Imperium. Sam Vicary setki razy słuchał tego diabelstwa, dopatrując się w nim niedoskonałości niczym jubiler badający diamenty w poszukiwaniu skazy. To samo robił Boothby. Kopię nagrania kurier błyskawicznie dostarczył na St James's Street i przez godzinę nad drzwiami generała płonęło czerwone światło, podczas gdy on sam raz za razem odtwarzał rozmowę.

Za pierwszym razem Vicary słyszał tylko Jordana. Stał parę kroków od niego, grzecznie odwróciwszy się plecami, ze wzrokiem wbitym w ogień.

– Słuchaj, przepraszam, ale nie mogłem wcześniej zadzwonić. Byłem zajęty jak cholera. Wróciłem do Londynu dzień później i zupełnie nie miałem jak cię powiadomić.

Cisza, kiedy Catherine mówi, że nie musi się tłumaczyć.

– Bardzo za tobą tęskniłem. Bez przerwy o tobie myślałem. Cisza, kiedy Catherine mówi, że ona też strasznie tęskniła i nie może się doczekać, kiedy znowu się spotkają.

– I ja chcę się z tobą spotkać. Właściwie to właśnie w tej sprawie dzwonię. Zarezerwowałem stolik w „Mirabelle". Mam nadzieję, że uda ci się znaleźć czas na lunch ze mną.

Cisza, kiedy Catherine mówi, że to wspaniały pomysł.

– Dobrze. W takim razie spotkamy się tam o pierwszej. Cisza, kiedy Catherine mówi, że bardzo go kocha.

– Ja też cię kocham, najmilsza.

Odłożywszy słuchawkę, Jordan popadł w zamyślenie. Obserwującemu go Vicary'emu przypomniał się Karl Becker i chandra, jaka go ogarniała, gdy nadał fałszywy komunikat pod jego dyktando.

Resztę ranka spędzili grając w szachy. Jordan grał z matematyczną precyzją; Vicary uciekał się do podstępów i zmyłek. W czasie gry słyszeli rozmowy obserwatorów i stukot maszynistek w pomieszczeniu na dole. Jordan bił Vicary'ego na głowę, więc profesor się poddał.

W południe Jordan przebrał się w mundur w swoim pokoju. Piętnaście po dwunastej wyszedł tylnym wejściem i wsiadł do furgonetki MI- 5. Vicary i Harry zajęli stanowiska na dole, w punkcie dowodzenia, podczas gdy Jordan mknął Park Lane niczym bardzo ważny więzień. Wprowadzono go bocznym wejściem do budynku SHAEF przy Blackburn Street. Przez następne sześć minut nikt z zespołu Vicary'ego go nie widział.

Jordan pojawił się w głównym wejściu SHAEF o 12.35. Przeszedł przez plac z teczką przykutą do ręki, po czym zniknął w drugim budynku. Tym razem nie było go dziesięć minut. Kiedy się ponownie wynurzył, już nie miał teczki. Z Grosvenor Square przeszedł do South Audley Street, a stamtąd na Curzon Street. Cały czas dyskretnie śledziła go trójka najlepszych obserwatorów Vicary'ego: Clive Roach, Tony Blair i Leonard Reeves. Żaden z nich nie zauważył, by komandora pilnował jeszcze ktoś inny.

Za pięć pierwsza Jordan dotarł do „Mirabelle". Czekał na chodniku, dokładnie tak jak mu kazał Vicary. Punktualnie o pierwszej przed restauracją zatrzymała się taksówka, z której wysiadła wysoka, przystojna kobieta. W czasie gdy Catherine Blake brała Jordana za rękę i całowała go w policzek, Ginger Bradshaw, najlepszy w wydziale fotograf, który przycupnął w służbowej furgonetce stojącej po drugiej stronie ulicy, pstryknął sześć zdjęć. Film natychmiast zawieziono na West Halkin Street, a zanim tamta para skończyła lunch, przed Vicarym leżało sześć odbitek.


Po wszystkim Blair winił siebie; Reeves mówił, że nie – to jego wina. Roach zaś, jako zwierzchnik, brał odpowiedzialność na swoje barki. Wszyscy trzej zgodnie twierdzili, że ta kobieta jest o niebo lepsza od wszystkich niemieckich agentów, z jakimi do tej pory mieli do czynienia: żaden nie sięgał jej do pięt. A gdyby popełnili błąd i za bardzo się zbliżyli, byliby spaleni.

Wyszedłszy z „Mirabelle", Catherine i Peter razem wrócili na Grosvenor Square. Zatrzymali się na południowo- zachodnim rogu i rozmawiali przez dwie minuty. Ginger Bradshaw zrobił kolejne zdjęcia, także i bardzo krótkiego pocałunku na do widzenia. Kiedy Jordan odszedł, Catherine wsiadła do taksówki. Blair, Roach i Reeves wskoczyli do furgonetki i jechali za taksówką do wschodniej części Regent Street. Następnie samochód skręcił na północ, w Oxford Street, gdzie Catherine zapłaciła taksówkarzowi i wysiadła.

Później Roach nazwał jej marszrutę Oxford Street prawdziwą popisówką. Zatrzymała się przy co najmniej sześciu witrynach. Dwa razy schowała się w bramie, raz tak szybko, że Blair musiał czmychnąć do kawiarni, żeby na nią nie wpaść. Przy Tottenham Court Road zeszła na stację metra, kupiła bilet do Waterloo. Roachowi i Reevesowi udało się wsiąść za nią do pociągu: Roach był parę metrów od niej w tym samym wagonie, Reeves w następnym. Kiedy drzwi się otworzyły na Leicester Square, tkwiła nieruchomo, jakby zamierzała jechać dalej. Nagle się podniosła i wysiadła znienacka. Roach zdążył wyskoczyć przez zamykające się drzwi. Reeves utknął w pociągu: wypadł z gry.

Catherine wmieszała się w tłum na schodach i Roach na chwilę ją zgubił. Znalazłszy się na poziomie ulicy, szybko przeszła Charing Cross Road i z powrotem weszła na stację Leicester Square.

Roach przysiągłby, że widział, jak wsiadała do stojącego autobusu, i przez resztę popołudnia klął na siebie za taki głupi błąd. Popędził ulicą i wskoczył do autobusu, gdy ruszał z przystanku. Po dziesięciu sekundach Roach zorientował się, że wybrał nie tę kobietę. Wysiadł na najbliższym przystanku, zadzwonił na West Halkin Street i powiedział Vicary'emu, że zgubili Catherine.


– Clive Roach nigdy jeszcze nie zgubił żadnego niemieckiego szpiega – oświadczył Boothby, wściekłym wzrokiem mierząc raport leżący przed nim na biurku. Popatrzył na Vicary'ego. – Ten człowiek nie zgubiłby komara na bagnisku.

– Jest najlepszy. Ale ona jest po prostu cholernie dobra.

– Niech pan spojrzy: taksówka, długi spacer, żeby się upewnić, czy nie ma ogona. Wchodzi na stację, kupuje bilet do jednej, wysiada na innej.

– Jest wyjątkowo ostrożna. Dlatego wcześniej jej nie złapaliśmy.

– Istnieje również inne wytłumaczenie, Alfredzie. Możliwe, że wypatrzyła obstawę.

– Wiem. Brałem i to pod uwagę.

– A jeśli tak, to cała operacja wzięła w łeb, zanim jeszcze na dobre się zaczęła. – Boothby postukał w cienką metalową walizkę, w której znajdowała się pierwsza porcja dokumentów sprokurowanych na potrzeby Kettledrum. - Jeśli ta kobieta wie, że ją śledzimy, a dostanie to, równie dobrze możemy opublikować tajemnicę inwazji wielkimi literami na pierwszej stronie Daily Mail. Będą wiedzieć, że chcemy ich wyprowadzić w pole. A jeśli będą wiedzieć, że ich oszukujemy, domyśla się, że przeciwieństwo to prawda.

– Roach jest przekonany, że Catherine go nie wypatrzyła.

– Gdzie ona teraz jest?

– U siebie.

– O której ma się spotkać z Jordanem?

– O dziesiątej, w jego mieszkaniu. Powiedział jej, że dziś długo pracuje.

– Jakie Jordan odniósł wrażenie?

– Powiedział, że nie zauważył zmiany w jej zachowaniu, żadnego niepokoju ani napięcia. – Vicary zawiesił głos. – Dobry jest ten nasz komandor Jordan, cholernie dobry. Gdyby nie był takim doskonałym inżynierem, idealnie nadawałby się na szpiega.

Boothby grubym palcem postukał w walizeczkę.

– Jeśli zauważyła obstawę, dlaczego siedzi u siebie? Dlaczego nie włóczy ich po mieście?

– Może chce zobaczyć, co mieści się w tej walizce? – odparł Vicary.

– Jeszcze nie jest za późno, Alfredzie. Nie musimy robić tej całej akcji. Możemy zaaresztować tę kobietę już teraz i wymyślić inny sposób naprawienia szkody.

– Moim zdaniem popełnilibyśmy w ten sposób błąd. Nie znamy pozostałych agentów wplątanych w sprawę i nie wiemy, w jaki sposób kontaktują się z Berlinem.

Boothby zabębnił kostkami o walizkę.

– Nie spytał pan, co tam jest, Alfredzie.

– Nie chciałem usłyszeć kolejnego kazania o tym, co oficerowi wolno wiedzieć.

Generał parsknął śmiechem.

– Doskonale, uczy się pan. Rzeczywiście, nie musi pan wiedzieć, ale skoro to pan wpadł na ten błyskotliwy pomysł, powiem panu. Komitet Dwadzieścia chce przekonać Niemców, że Mulberry to konstrukcja przeciwlotnicza stworzona z myślą o Calais. W poszczególnych Phoenixach i tak znajdują się pomieszczenia dla załogi i działa przeciwlotnicze, więc całkiem nieźle to pasuje. Po prostu odrobinę zmienili rysunki.

– Genialne.

– Wpadli też na parę innych pomysłów, dzięki którym zdezorientują wroga i w innych kwestiach. Będzie się pan z nimi zapoznawał w miarę potrzeby.

– Rozumiem, sir Basilu.

Przez jakiś czas siedzieli w milczeniu, każdy wpatrując się w wybrany punkt w ścianie.

– Pana kolej, Alfredzie – odezwał się Boothby. – To pan kontroluje tę część operacji. Cokolwiek pan zaleci, może pan liczyć na moje poparcie.

Dlaczego się czuje, jakby mnie szykowano na ścięcie? – pomyślał Vicary. Nie ucieszyła go ta obietnica wsparcia. Wiedział, że w razie najmniejszych kłopotów Boothby błyskawicznie będzie szukał jakiejś mysiej nory. Najprościej byłoby aresztować Catherine Blake i postąpić za radą Boothby'ego: przeciągnąć ją na swoją stronę i zmusić do współpracy. Vicary nadal czuł, że to by się nie udało i że fałszywe materiały da się przesyłać przez Catherine Blake wyłącznie wówczas, gdy nie będzie tego świadoma.

– Pamiętam czasy, kiedy nie trzeba było podejmować takich decyzji – powiedział z zadumą Boothby. – A teraz jeden fałszywy krok i możemy przegrać wojnę.

– Dziękuję, że mi pan o tym przypomniał – odparł Vicary. – Nie ma pan gdzieś tam w szufladzie szklanej kuli, sir Basilu?

– Niestety, nie.

– A co by pan powiedział na monetę?

– Alfredzie!

– Marna próba rozluźnienia atmosfery, sir Basilu. Boothby ponownie bębnił w teczkę.

– I jak brzmi pana decyzja, Alfredzie?

– Pozwólmy Catherine dalej działać.

– Modlę się, żeby się pan nie mylił, Alfredzie. Proszę mi podać rękę.

Vicary wysunął prawe ramię. Boothby przykuł mu do nadgarstka teczkę.


Pół godziny później Grace Clarendon stała na Northumberland Avenue, przestępując z nogi na nogę dla rozgrzewki, i patrzyła na mijające ją samochody. W końcu kiedy kierowca mrugnął ocienionymi reflektorami, zauważyła dużego, czarnego humbera Boothby'ego. Samochód podjechał do chodnika, Boothby otworzył tylne drzwiczki i Grace wskoczyła do środka.

Cała się trzęsła.

– Co za diabelny mróz! Mieliśmy się spotkać piętnaście minut temu. Nie wiem, dlaczego nie możemy tego zrobić po prostu w twoim gabinecie.

– Za dużo wścibskich nosów, Grace. Gra idzie o zbyt dużą stawkę.

Włożyła do ust papierosa, zapaliła. Boothby zamknął szybkę dzielącą go od szofera.

– No i? Co dla mnie masz?

– Vicary chce, żebym poszukała w archiwum paru nazwisk.

– Dlaczego nie zwróci się wprost do mnie?

– Prawdopodobnie uważa, że mu ich nie dasz.

– Co to za nazwiska?

– Peter Jordan i Walker Hardegen.

– Sprytny łajdak – mruknął Boothby.

– Tak. Chciał, żebym poszukała czegoś o nazwie Brum.

– Gdzie?

– Gdzie się da. Wśród nazwisk twoich pracowników. Pseudonimów agentów. Niemieckich i angielskich. Kryptonimów akcji, bieżących i zamkniętych.

– Chryste Panie – powiedział Boothby. Odwrócił się i zapatrzył na jadące samochody. – Sam do ciebie z tym przyszedł czy przekazał przez Daltona?

– Przez Harry'ego.

– Kiedy?

– Wczoraj wieczorem.

Boothby popatrzył na nią z uśmiechem.

– Grace, znowu byłaś niegrzeczną dziewczynką? Nie odpowiedziała, spytała tylko:

– Co mam mu powiedzieć?

– Że sprawdziłaś we wszystkich dostępnych indeksach i nie znalazłaś tam ani Jordana, ani Hardegena. To samo jeśli chodzi o Bruma. Zrozumiałaś mnie, Grace?

Skinęła głową.

– Nie miej takiej ponurej miny. Pomyśl o tym, że wnosisz olbrzymi wkład w bezpieczeństwo narodowe.

Spojrzała na niego, przymrużywszy z gniewu zielone oczy.

– Oszukuję kogoś bardzo mi drogiego. A to mi się nie podoba.

– To już niedługo się skończy. A wtedy zaproszę cię na miłą kolacyjkę, jak za dawnych dobrych czasów.

Odrobinę za mocno nacisnęła klamkę i wysunęła nogi.

– Dam ci się zabrać na bardzo drogą kolację, Basil. Ale to wszystko. Dawne dobre czasy zdecydowanie się skończyły.

Wysiadła, trzasnęła drzwiami i patrzyła, jak wóz Boothby'ego znika w mroku.


Vicary czekał w bibliotece na górze. Dziewczęta przynosiły mu kolejne raporty.

21.15 – w punkcie obserwacyjnym przy Earl's Court zauważono, jak Catherine Blake opuszcza mieszkanie. Zdjęcia w drodze.

21.17 – Catherine Blake idzie na północ, w stronę Cromwell Road. Jeden obserwator ją śledzi. Oprócz tego pilnuje jej nasza furgonetka.

21.20 – Catherine Blake łapie taksówkę i rusza na wschód. Furgonetka zabiera obserwatora i jedzie za taksówką.

21.35 – Catherine Blake dociera do Marble Arch i wysiada z taksówki. Inny obserwator wysiada z furgonetki i rusza jej śladem.

21.40 – Catherine Blake łapie kolejną taksówkę na Oxford Street. Furgonetka omal jej nie gubi. Nie zdążyła zabrać obserwatora.

21.50 – Catherine Blake wysiada z taksówki przy Oxford Circus. Idzie na zachód, na Piccadilly. Nowy obserwator rusza jej śladem. Pilnuje jej furgonetka.

21.53 – Catherine Blake wskakuje do autobusu. Furgonetka jedzie za nim.

21.57 – Catherine Blake wysiada z autobusu. Wchodzi do Green Parku. Za nią udaje się jeden obserwator.

Po pięciu minutach do pokoju wszedł Harry.

– Zgubiliśmy ją w Green Parku – powiedział. – Dała nura w boczną alejkę, obserwator musiał iść dalej.

– W porządku, Harry, wiemy, dokąd zmierza.

Ale przez następne dwadzieścia minut nikt jej nie widział. Vicary zszedł na dół i nerwowo krążył po pokoju. Przez mikrofony słyszał, jak Jordan kręci się po mieszkaniu w oczekiwaniu na Catherine. Zauważyła obserwatorów? Dostrzegła furgonetkę? Ktoś na nią napadł w Green Parku? Spotyka się z drugim agentem? Próbuje uciec? Vicary usłyszał warkot wracającej furgonetki przed domem, potem ciche kroki pokonanych obserwatorów, którzy wchodzili do środka. Znowu ich wykiwała. W tej samej chwili zadzwonił Boothby. Kontrolował operację z gabinetu i żądał informacji, co, u licha, jest grane. Kiedy Vicary mu powiedział, wybełkotał coś i rozłączył się.

Wreszcie zgłosił się punkt obserwacyjny przed domem Jordana.

22.25 – Catherine Blake zbliża się do drzwi mieszkania Jordana. Naciska dzwonek.

Akurat o tym nie musieli Vicary'ego informować, ponieważ w mieszkaniu Jordana umieszczono tak wiele mikrofonów, że dźwięk dzwonka zawył przez głośniki w punkcie dowodzenia niczym sygnał alarmu lotniczego.

Vicary zamknął oczy i słuchał. W miarę jak przechodzili z pokoju do pokoju, ich głosy to podnosiły się, to opadały, zależnie od zasięgu mikrofonów. Słuchającemu tych banałów Vicary'emu przypomniał się dialog z jednego z romansów Alice Simpson: „Jeszcze drinka? Nie, dziękuję. A może byś coś zjadł? Pewnie konasz z głodu. Nie, przekąsiłem coś wcześniej. Za to czegoś innego teraz rozpaczliwie pragnę".

Słyszał, jak się całują. Próbował wychwycić w ich głosach fałszywą nutę. W domu po drugiej stronie ulicy umieścił grupę funkcjonariuszy, którzy tylko czekali na sygnał, w razie gdyby coś źle poszło i Vicary postanowił aresztować Catherine. Słuchał, jak Catherine mówi Jordanowi, jak bardzo go kocha, i ku swemu przerażeniu uświadomił sobie, że myśli o Helen. Przestali rozmawiać. Stukanie kieliszków. Szmer wody. Kroki na schodach. Cisza, kiedy przemieszczali się przez martwą strefę. Skrzyp łóżka Jordana uginającego się pod ciężarem dwojga ciał. Szelest zdejmowanych ubrań. Szepty. Vicary nasłuchał się dość.

– Idę na górę – zwrócił się do Harry'ego. – Zawołaj mnie, kiedy Catherine zajmie się dokumentami.

Clive Roach usłyszał to pierwszy, potem Ginger Bradshaw. Harry zasnął na kozetce, długie nogi przerzucił przez oparcie. Roach wyciągnął rękę i uderzył go w podeszwę buta. Harry poderwał się i nasłuchiwał. Rzucił się na górę, omal nie wyłamał drzwi biblioteki. Vicary przeniósł tu swoją połówkę z gabinetu. Spał, jak to miał w zwyczaju, przy zapalonej lampce, która mu świeciła prosto w twarz. Harry potrząsnął go za ramię. Vicary błyskawicznie się ocknął i spojrzał na zegarek. Druga czterdzieści pięć. Bez słowa zszedł za Harrym na dół. Już wcześniej bawił się zdobycznymi niemieckimi aparatami fotograficznymi i natychmiast rozpoznał ten dźwięk. Catherine Blake zamknęła się w gabinecie Jordana i szybko fotografowała pierwszą porcję dokumentów Kettledrum. Po chwili wszystko ucichło. Vicary usłyszał szelest składanych papierów i odgłos zamykania drzwiczek sejfu. Potem pstryknięcie wyłączanego światła, Catherine wróciła na górę.

Rozdział dziesiąty

Londyn


Proszę, proszę, cóż za punktualność! – zaświergotał Boothby, otwierając tylne drzwiczki swego humbera. – Niech pan wsiada, Alfredzie, nim zamarznie tu pan na śmierć. Właśnie przedstawiłem najnowsze wydarzenia Komitetowi Dwadzieścia. Nie muszę chyba dodawać, że są uszczęśliwieni. Prosili, żebym przekazał pan gratulacje. Więc gratulacje, Alfredzie.

– Cóż, chyba wypada podziękować – odparł Vicary, równocześnie zastanawiając się, kiedy Boothby zdołał się spotkać z komitetem.

Dochodziła ledwie siódma rano, padało, było diabelnie zimno, Londyn spowijała bura poświata zimowego poranka. Samochód ruszył cichą ulicą. Vicary opadł na siedzenie, odchylił głowę i przymknął oczy, choć tylko na chwilę. Był śmiertelnie wyczerpany. Czuł zmęczenie we wszystkich kościach. Osiadło mu na piersi jak zapaśnik, ściskało głowę niczym obręczą. Po tym jak słuchał Catherine Blake fotografującą materiały Kettledrum, już nie spał. Co mu nie pozwalało zasnąć? Podniecenie, że tak genialnie oszukał wroga czy obrzydzenie, że musi to robić właśnie w ten sposób?

Vicary otworzył oczy. Kierowali się na wschód, przez Belgravie, Hyde Park Corner, Park Lane do Bayswater Road. Na ulicach było pusto, tu i ówdzie jakaś taksówka, jedna, dwie ciężarówki, samotni przechodnie, którzy przemykali chodnikiem jak niedobitki uciekające przed zarazą.

– O co tu w ogóle chodzi? – spytał Vicary, znowu przymykając oczy.

– Pamięta pan, jak mówiłem, że Komitet Dwadzieścia zastanawia się, czyby nie wykorzystać niektórych naszych podwójnych agentów do wzmocnienia wiarygodności Kettledruml

Pamiętam – potwierdził Vicary.

Pamiętał też, że zdumiało go tempo, w jakim podjęto decyzję. Komitet Dwadzieścia słynął z biurokratycznej powolności. Każdy, co do jednego, komunikat przygotowany dla podwójnego agenta musiał zyskać aprobatę komitetu, nim można go było nadać do Niemiec. Czasem Vicary całymi dniami wyczekiwał na zgodę, żeby móc wysłać swój tekst przez siatkę Beckera. Skąd ta nagła mobilność?

Za bardzo był zmęczony, by szukać teraz wyjaśnienia. Ponownie zamknął oczy.

– Gdzie jedziemy?

– Na wschód. Dokładniej do Hoxton.

Vicary odrobinę uchylił powieki, po czym znowu zamknął oczy.

– Skoro udajemy do wschodniego Londynu, to dlaczego jedziemy na zachód Bayswater Road?

– Żeby się upewnić, czy nie śledzą nas funkcjonariusze innego wywiadu, wrogiego czy zaprzyjaźnionego.

– A kto może nas śledzić, sir Basilu? Amerykanie?

– Szczerze mówiąc, Alfredzie, to bardziej mnie niepokoją Rosjanie.

Vicary podniósł głowę i usiłował obrócić ją w stronę Boothby'ego, ale mu opadła na skórzane oparcie.

– Zażądałbym wyjaśnienia, ale jestem zbyt zmęczony.

– Za parę minut wszystko stanie się dla pana jasne.

– A czy tam będzie kawa? Boothby parsknął śmiechem.

– Tak, za to mogę ręczyć.

– Dobrze. Nie pogniewa się pan, jeśli skorzystam z okazji i zdrzemnę się na chwilę.

Zasnął, nim zdążył usłyszeć odpowiedź Boothby'ego.


Samochód gwałtownie zahamował. Drzemiący Vicary poczuł, jak głowa leci mu do przodu, potem znowu opada na oparcie siedzenia. Usłyszał metaliczny chrzęst otwieranych drzwiczek, uderzenie zimnego powietrza sieknęło go po twarzy. Nagle oprzytomniał. Spojrzał na lewo. Zaskoczyło go, że widzi tam Boothby'ego. Zerknął na zegarek.

Wielkie nieba, dochodzi ósma! Krążyli po ulicach Londynu przez godzinę. Kark go bolał od drzemki w niewygodnej pozycji: ze spuszczoną głową i brodą wpijającą się w mostek. W głowie mu pulsowało, potrzebował kofeiny i nikotyny. Oparł się i podciągnął do pozycji siedzącej. Wyjrzał przez okno: wschodni Londyn, Hoxton, paskudna wiktoriańska zabudowa przypominała fabrykę borykającą się z trudnymi czasami. Budynki po drugiej stronie były zniszczone przez bomby: tu dom, tam gruzowiska, znowu dom i kolejne zgliszcza – przywodziło to na myśl usta pełne zepsutych zębów.

– Niech się pan obudzi, Alfredzie – usłyszał głos Boothby'ego. – Jesteśmy na miejscu. A przy okazji, co takiego się panu śniło?

Vicary'ego ogarnął niepokój. Rzeczywiście, co mu się śniło? Czyżby mówił przez sen? Francja nie śniła mu się od… Od kiedy? Od kiedy namierzyli Catherine Blake. A może śniła mu się Helen? Wysiadając, poczuł falę zmęczenia i musiał się oprzeć o samochód. Boothby zdawał się tego nie dostrzegać, gdyż stał na chodniku, niecierpliwie spoglądając na podwładnego i brzęcząc drobnymi w kieszeni. Deszcz rozpadał się na dobre. W tej ponurej okolicy wydawał się jeszcze zimniejszy. Podchodząc do Boothby'ego, Vicary głęboko wdychał ostre powietrze i natychmiast zrobiło mu się lepiej.

Boothby poprowadził go do wnętrza domu. Weszli na korytarz. Budynek widocznie wynajmowano, bo na jednej ze ścian wisiały metalowe skrzynki na listy. W głębi, na wprost wejścia, była klatka schodowa. Vicary puścił drzwi, które same się zamknęły, i otoczyła ich nieprzenikniona ciemność. Wyciągnął rękę, szukając włącznika światła – gdzieś tutaj mu mignął. Namacał go, przekręcił – nic.

– Tu zaciemnienie traktuje się nieco poważniej niż w zachodnich dzielnicach Londynu – powiedział Boothby.

Vicary wyjął z kieszeni płaszcza latarkę. Dał ją Boothby'emu, który poprowadził ich na górę po drewnianych schodach.

Vicary nie widział prawie nic, tylko zarys szerokich barów zwierzchnika i słabą smużkę światła latarki. Jego pozostałe zmysły natychmiast się wyostrzyły jak u ślepca. W nozdrza uderzyła go mieszanka obrzydliwych zapachów: uryny, starego piwa, środków dezynfekujących, jaj smażonych na starym tłuszczu. Potem usłyszał odgłosy: rodzic bijący dziecko, kłócąca się para, inna para głośno kopulująca. Skądś dobiegł dźwięk organów i męskiego chóru. Najpierw pomyślał, że w pobliżu jest kościół, ale po chwili uświadomił sobie, że to BBC. Dopiero wtedy do niego dotarło, że dziś niedziela. Kettledrum i polowanie na Catherine Blake odarło go z poczucia czasu.

Dotarli na piętro. Boothby oświetlił korytarz. Światło latarki odbiło się w żółtawych ślepiach kościstego kota. Boothby ruszył w stronę głosu radia. Śpiew ucichł, zgromadzeni odmawiali Modlitwę Pańską. Boothby miał klucz. Włożył go do zamka i zanim wszedł do środka, zgasił latarkę.


Pokoik był mały i zapuszczony: nie posłane łóżko, nie większe od połówki Vicary'ego w gabinecie MI- 5, maleńka wnęka kuchenna, gdzie na gazie pyrkotała kawa, niski stolik, przy którym nieruchomo tkwiło dwóch mężczyzn, słuchając radia. Obaj palili cuchnące gauloisy. Pomieszczenie wypełniał siny dym. Jedyne źródło światła stanowiło wąskie okno z widokiem na tył budynków z drugiej ulicy. Vicary podszedł do okna i wyjrzał na zaułek zasypany śmieciami. Dwóch chłopców podrzucało puszki i uderzało w nie kijami. Powiał wiatr, podrywając stare gazety, które załopotały w powietrzu niczym krążące mewy. Boothby nalewał przypaloną kawę do dwóch podejrzanych emaliowanych kubków. Dał jeden Vicary'emu, drugi zatrzymał dla siebie. Kawa była paskudna: gorzka, stęchła i za mocna, ale przynajmniej gorąca – i zawierała kofeinę.

Boothby skorzystał z wyszczerbionego kubka, aby przedstawić gospodarzy, najpierw wskazując nim w stronę starszego i roślejszego mężczyzny.

– Alfred Vicary, a to Pelikan. Nie nazywa się tak naprawdę, to jego pseudonim. Niestety, nie pozna pan jego prawdziwego nazwiska. Zresztą, ja sam nie wiem, czy je znam.

Ruchem kubka wskazał drugiego mężczyznę, siedzącego przy stole.

– A ten tu to Hawke. Ale to nie pseudonim, on się tak naprawdę nazywa. Hawke pracuje dla nas, prawda, Hawke?

Ale Hawke najmniejszym ruchem nie okazał, że słyszał Boothby'ego. Bardziej by do niego pasowało nazwisko Tyczka albo Drąg, tak straszliwie był wychudzony. Tandetny wojenny garnitur wisiał na kościstych ramionach jak na wieszaku na kapelusze. Miał bladą cerę człowieka pracującego po nocach i pod ziemią. W jego blond włosach pojawiła się już siwizna, choć chłopak zapewne liczył sobie nie więcej lat niż studenci, których Vicary uczył na ostatnim semestrze. Swojego gauloisa trzymał na modłę francuską, między kciukiem i palcem wskazującym. Vicary'emu nie dawało spokoju poczucie, że już go kiedyś widział: może kiedy był w kantynie albo wychodził z archiwum z plikiem akt pod pachą? A może kiedy tajnym wejściem opuszczał gabinet Boothby'ego, tak jak Grace tamtego wieczoru? Hawke nie patrzył na Vicary'ego. Poruszył się tylko raz: gdy Boothby postąpił w jego stronę. Odchylił wtedy odrobinę głowę, zacisnął szczęki, jakby się spodziewał ciosu.

Potem Vicary przyjrzał się Pelikanowi. Pelikan mógł być pisarzem, ale równie dobrze i robotnikiem portowym; Niemcem, ale równie dobrze i Francuzem. Może to Polak – teraz było ich tu pełno. W przeciwieństwie do Hawke'a, Pelikan wytrzymał wzrok Vicary'ego, odpowiadając spokojnym, lekko rozbawionym spojrzeniem. Samych jego oczu Vicary nie mógł dostrzec: ukrywały się za bardzo grubymi szkłami, odrobinę przydymionymi dla osłony przed ostrym światłem. Pod czarnym skórzanym płaszczem miał dwa swetry, szary golf i spłowiały beżowy, rozpinany, który wyglądał, jakby był udziergany przez jakąś troskliwą ciocię lub babcię o równie sokolim wzroku jak jego. Wypalił papierosa do końca, a potem złamanym paznokciem kciuka zgniótł niedopałek.

Boothby zdjął płaszcz, ściszył radio, po czym spojrzał na Vicary'ego i spytał:

– I cóż? Od czego powinienem zacząć?


Hawke nie pracował „dla nas", on pracował dla Boothby'ego.

Boothby znał ojca Hawke'a. Pracował z nim w Indiach. Służby bezpieczeństwa. Poznał młodego Hawke'a w Wielkiej Brytanii w 1935 roku, podczas lunchu w siedzibie rodu w Kencie. Młody Hawke pił i za dużo gadał, obrzucał obelgami dzieło ojca i Boothby'ego, cytował Marksa i Lenina, jakby to był Szekspir, pogardliwym wymachiwaniem ramion ogarniał cudowne ogrody, jakby świadczyły one o zepsuciu brytyjskiej klasy rządzącej. Po lunchu ojciec Hawke'a uśmiechnął się bezsilnie do Boothby'ego, przepraszając za oburzające zachowanie potomka. Dzisiejsza młodzież… Sam wiesz… Bzdury, których ich uczą w szkole… Pieniądze wydane na drogie szkoły wyrzucone w błoto.

Boothby też się uśmiechnął. Od bardzo dawna szukał takiego kogoś jak Hawke.


Boothby'emu zlecono nowe zadanie: mieć oko na komunistów. Zwłaszcza na uniwersytetach, szczególnie w Cambridge i Oksfordzie. Komunistyczna Partia Wielkiej Brytanii, miłośnie wspierana i zachęcana przez mocodawców z Rosji, działała na uczelniach w poszukiwaniu narybku. NKWD szukała szpiegów. Hawke zgodził się pracować dla Boothby'ego w Oksfordzie. Boothby uwiódł Hawke'a. Nadał kierunek jego pozbawionemu kierunku sercu. Boothby to potrafił. Hawke trzymał z komunistami: pił z nimi, kłócił się z nimi, grał z nimi w tenisa, cudzołożył. A kiedy zgłosiła się do niego partia, powiedział, żeby się od niego odpieprzyli.

Wtedy przyszedł do niego Pelikan.

Hawke zawiadomił Boothby'ego. Hawke był dobrym chłopcem.


Pelikan był Niemcem, żydem i komunistą. Boothby natychmiast dostrzegł korzystne strony tego faktu. Pelikan aktywnie działał w Berlinie w latach dwudziestych, ale po dojściu do władzy Hitlera doszedł do wniosku, że lepiej poszukać bezpieczniejszego lądu. W 1933 roku emigrował do Anglii. NKWD znała Pelikana z jego berlińskich czasów. Dowiedziawszy się, że osiadł w Anglii, skaptowała go jako agenta. Miał się zajmować jedynie wyszukiwaniem talentów, żadnej poważnej roboty. Pierwszym upatrzonym przez niego agentem był człowiek Boothby'ego, Hawke. W czasie następnego spotkania Hawke'a i Pelikana jak spod ziemi wyrósł Boothby i tak śmiertelnie przeraził Pelikana, że Pelikan zgodził się pracować dla Brytyjczyków.

Nadążasz, Alfredzie?

Stojący przy oknie Vicary myślał. O, tak. Co więcej, jestem już cztery ruchy przed tobą.


W sierpniu 1939 Boothby ściągnął Hawke'a do MI- 5. Na rozkaz Boothby'ego Pelikan powiadomił rosyjskich mocodawców, że jego pierwszy błyskotliwy agent pracuje w brytyjskim wywiadzie. Moskwa nie posiadała się z radości. Gwiazda Pelikana wzeszła wysoko. Boothby wykorzystywał Pelikana do przekazywania Rosjanom prawdziwych, lecz bezwartościowych informacji, a wszystkie one miały pochodzić od wtyczki w MI- 5, Hawke'a, wszystkie też mogły być potwierdzone przez inne źródła Rosjan. Gwiazda Pelikana płonęła pełnym blaskiem.

W listopadzie 1939 roku Boothby wysłał Pelikana do Holandii. Młody, arogancki oficer wywiadu SS, niejaki Walter Schellenberg regularnie tam podróżował pod przybranym nazwiskiem i spotykał się z dwoma agentami MI- 6.

Schellenberg udawał członka Schwarze Kapelle i prosił Brytyjczyków o pomoc. Tak naprawdę jednak zależało mu na uzyskaniu od Anglików nazwisk prawdziwych niemieckich zdrajców, by móc ich aresztować. Pelikan spotkał się z Schellenbergiem w kafejce w holenderskiej miejscowości przygranicznej i zaproponował, że będzie dla niego szpiegować w Anglii. Przyznał, że od czasu do czasu pracował dla NKWD, miedzy innymi wciągnął w tę robotę chłopaka z Oksfordu, niejakiego Hawke'a, który właśnie zaczął pracować w MI- 5 i z którym utrzymuje stały kontakt. Na znak dobrej woli Pelikan ofiarował Schellenbergowi zbiór azjatyckich rysunków erotycznych. Schellenberg dał Pelikanowi tysiąc funtów, aparat fotograficzny i radio, po czym kazał mu wracać do Anglii.


W 1940 roku MI- 5 zreorganizowano. Vernon Kell, stary dyrektor generalny, który w 1909 roku założył agencję, wyleciał na rozkaz Churchilla. Jego stanowisko przejął David Petrie. Boothby, który znał go z Indii, szybko ruszył w górę. Przekazał Pelikana innemu oficerowi – „też amatorowi, jak pan, Alfredzie; tyle że ten to prawnik, nie profesor" – ale nadal mocno trzymał go w garści. Pelikan był zbyt ważny, by powierzyć go komuś, kto z trudem trafia do kantyny. Zresztą, kontakty Pelikana z Schellenbergiem stawały się diabelnie interesujące.

Na Schellenbergu pierwsze raporty Pelikana zrobiły ogromne wrażenie. Rzeczywiście dostarczał mu dobrego, choć nieszkodliwego materiału: produkcja amunicji, ruchy wojsk, szacowanie strat. Schellenberg chciwie to spijał, choć wiedział, że wiadomości pochodzą od żydowskiego komunisty, który wyławiał talenty dla NKWD. Podobnie jak wszyscy w SS nie znosił Canarisa i zawodowych oficerów wywiadu z Abwehry. Nie ufali informacjom, przekazywanym führerowi przez Canarisa. Schellenberg dostrzegł swoją wielką szansę. Może stworzyć odrębną siatkę wywiadowczą w Wielkiej Brytanii, która będzie się kontaktować bezpośrednio z nim i Heinrichem Himmlerem, całkowicie pomijając przy tym Abwehrę.

Boothby też zwietrzył okazję. Siatka Pelikana posłuży mu do dwóch celów: weryfikacji dezorientujących informacji, które Canaris otrzymywał od podwójnych agentów, a równocześnie siania ziarna nieufności między dwoma rywalizującymi agencjami wywiadowczymi w Niemczech. Balansował na cienkiej linie. MI- 5 chciała, żeby Canaris utrzymał stanowisko – w końcu jego organizacja była przez nią całkowicie kupiona i manipulowana – choć odrobina intryg pałacowych też by się przydała. Brytyjski wywiad mógł delikatnie rozdmuchiwać ogień niechęci i zdrady. Boothby za pośrednictwem Pelikana zaczął karmić Schellenberga informacjami podającymi w wątpliwość lojalność Canarisa; oczywiście nie na tyle, żeby Schellenberg mógł wbić nóż w plecy Szczwanego Lisa, ale dość, by dostarczyć mu narzędzie. W 1942 roku Boothby uznał, że gra się wymyka spod kontroli. Schellenberg opracował długą listę grzechów Canarisa i przedstawił ją Himmlerowi. Organizatorzy siatki podwójnych szpiegów postanowili podrzucić Canarisowi parę smakowitych kąsków, żeby go uchronić przed szubienicą – naprawdę wartościowych informacji, które przekonają Hitlera o skuteczności działania Abwehry. Poskutkowało. Himmler schował teczkę Schellenberga do szuflady, a Szczwany Lis utrzymał stanowisko.


Boothby nalał sobie kolejny kubek paskudnej kawy. Vicary nie zdołał dopić pierwszego. Postawił go, na wpół opróżniony, na oknie obok zasuszonej ćmy, powoli obracającej się w proch. Wiatr wygonił chłopców z zaułka. Rozszalał się na dobre i siekł deszczem w okna. W pokoju panował mrok. Po porannym ożywieniu budynek zamarł. Ciszę przerywało jedynie skrzypienie podłogi pod stopami krążącego nieustannie Boothby'ego. Vicary odwrócił się od okna i przyjrzał generałowi. Pasował do tego zapuszczonego mieszkania jak ksiądz do zamtuza, ale najwyraźniej doskonale się bawił. Nawet szpiedzy lubią czasem zdradzać tajemnice.

Boothby sięgnął do kieszonki na piersi, wyjął kartkę i podał ją Vicary'emu. Była to notatka, którą Vicary przed tygodniami sam sporządził dla Boothby'ego, prosząc o ogłoszenie stanu zagrożenia bezpieczeństwa. Teraz spojrzał na lewy górny róg kartki; widniał tam stempel: „Wprowadzić w życie" i nagryzmolony inicjał BB. Boothby odebrał mu kartkę i podał ją Pelikanowi.

Pelikan po raz pierwszy się poruszył. Położył notatkę Vicary'ego na stole i włączył światło. Stojący nad nim Vicary widział, jak mruży oczy za przyciemnionymi szkłami. Agent wyjął z kieszeni niemiecki aparat fotograficzny – ten sam, który dostał od Schellenberga w 1940 roku. Starannie zrobił dziesięć zdjęć, jak zawodowiec, za każdym razem zmieniając oświetlenie i kąt, żeby przynajmniej jedno wyszło ostro. Następnie podniósł aparat i skierował obiektyw na Hawke'a. Pstryknął dwa razy i schował wszystko do kieszeni.

– Dziś wieczorem Pelikan jedzie do Lizbony – powiedział Boothby. – Schellenberg i przyjaciele zażądali z nim widzenia. Sądzimy, że chcą go dokładnie wypytać. Ale jeszcze przed przesłuchaniem Pelikan da im ten negatyw. Podczas następnej przejażdżki Schellenberga i Canarisa po Tiergarten, Schellenberg powie o tym admirałowi. Canaris i Vogel uznają to za dowód, że Kettledrum to pewny materiał. Ich agentka nie wpadła. Brytyjski wywiad wpadł w panikę. Z czego należy wnosić, że informacje, które przesyła o operacji Mulberry, muszą być prawdziwe. Wszystko jasne, Alfredzie?


Vicary i Boothby wyszli pierwsi, najpierw Boothby, po nim Vicary. Schodzenie po ciemnych schodach okazało się trudniejsze niż wspinaczka. Vicary dwukrotnie musiał wyciągnąć rękę i podeprzeć się o ramię generała okryte miękkim kaszmirowym płaszczem. Znowu pojawił się kot i prychnął na nich z kąta. Smród się nie zmienił, inne były tylko proporcje składowych. Dotarli na dół. Vicary słyszał, jak podeszwy jego butów skrzypią na zniszczonym linoleum w korytarzu. Boothby pchnął drzwi. Vicary poczuł na twarzy deszcz.

Nigdy jeszcze tak się nie cieszył, wychodząc z jakiegoś budynku. W drodze do samochodu obserwował Boothby'ego, który z kolei obserwował jego. Vicary miał wrażenie, że ktoś mu się przygląda zza szyby. Boothby zafundował mu wycieczkę z przewodnikiem po tajnym świecie intrygi, którego istnienia nawet się nie domyślał. Wsiadł do samochodu. Zwierzchnik zajął miejsce obok niego i zamknął drzwi. Kierowca wiózł ich przez Kingsland Road, po czym skierował się na południe, w stronę Tamizy. Vicary raz zerknął na generała, ale odwrócił wzrok. Boothby wyglądał na zadowolonego z siebie.

– Nie musiał mi pan tego pokazywać – odezwał się Vicary. – Dlaczego pan to zrobił?

– Bo chciałem.

– A co z zasadą posiadania wyłącznie niezbędnych informacji? Nie musiałem tego wszystkiego wiedzieć. Mógł pan przekazać moją notatkę służbową Schellenbergowi i nawet słowem mi o tym nie pisnąć.

– Zgadza się.

– Więc po co pan to zrobił? Żeby wywrzeć na mnie wrażenie?

– W pewnym sensie tak – przyznał Boothby. – Swoją decyzją o pozostawieniu Catherine Blake na miejscu wywarł pan wrażenie na bardzo wielu osobach, również i na mnie. Zdałem sobie sprawę, że pana nie doceniałem, Alfredzie: pana inteligencji, pana bezwzględności. Trzeba być zimnym draniem, żeby wysłać Petera Jordana z powrotem do tej sypialni z teczką pełną fałszywych dokumentów. Chciałem panu pokazać kolejny etap gry.

– Czy tak pan to traktuje, sir Basilu? Jak jakąś grę?

– Nie jakąś grę, Alfredzie. Największą z gier.

Boothby się uśmiechnął. Uśmiech stanowił jego najpotężniejszą broń. Patrząc na twarz generała, Vicary pomyślał, że zapewne dokładnie tak samo się uśmiecha do swojej żony, Penelopy, zapewniając, że właśnie porzucił swą ostatnią miłostkę.


Utrzymanie wiarygodności Kettledrum wymagało, żeby Vicary większość dnia spędzał w gabinecie na St James's Street – w końcu usiłowali przekonać Abwehre, podobnie jak resztę wydziału, że nadal ściga niemieckiego szpiega, mającego dostęp do supertajnych materiałów. Zamknął drzwi i usiadł przy biurku. Rozpaczliwie potrzebował snu. Położył głowę na blacie niby senny student i zamknął oczy. Ale w tej samej chwili zobaczył obskurne mieszkanie w Hoxton. Widział Pelikana i Hawke'a. I niedożywionych chłopców bawiących się na brudnej uliczce. Ćmę obracającą się w proch. Słyszał muzykę organową rozbrzmiewającą w olbrzymiej katedrze. Pomyślał o Matyldzie. Wyrzuty sumienia, że nie był na jej pogrzebie, zalały go niczym gorąca woda chłuśnięta na kark.

Cholera. Czy nie mogę choć na chwilę tego wyłączyć i zasnąć?

I wtedy zobaczył Boothby'ego, jak krąży po mieszkanku, opowiada historię Hawke'a i Pelikana oraz odsłania przed nim wyszukaną intrygę, w którą wplótł Waltera Schellenberga. Uświadomił sobie, że nigdy jeszcze nie widział szefa tak szczęśliwego: Boothby w akcji, otoczony agentami, Boothby popijający obrzydliwą kawę z obitego emaliowanego kubka. Zdał sobie sprawę, że źle ocenił generała – a właściwie, że generał go omamił. Nie tylko jego, całą agencję. Boothby to mistyfikacja. Komiczny biurokrata ciskający się po wspaniałym gabinecie, idiotyczne maksymy, czerwone i zielone światło, obsesja na punkcie krążków wilgoci na bezcennych meblach – wszystko to mistyfikacja. To nie prawdziwy Basil Boothby. Basil Boothby nie był gryzipiórkiem. On kierował agentami. Kłamał. Manipulował. Zwodził. Zapadając w sen, Vicary poczuł, że trochę mniej nienawidzi przełożonego. Tylko jedno go niepokoiło. Dlaczego Boothby uchylił zasłony? I dlaczego teraz?

Zapadł w sen bez majaków. W oddali Big Ben wybił dziesiątą. Dźwięk kuranta przycichł, zastąpiło go przytłumione stukanie dalekopisów zza zamkniętych drzwi. Vicary chciał zasnąć na bardzo długo. Chciał choć na parę minut o tym wszystkim zapomnieć. Ale już po chwili ktoś nim trząsł – najpierw delikatnie, potem mocno. I głos dziewczyny – zrazu miły, modulowany, później pełen niepokoju.

– Profesorze Vicary… Profesorze Vicary. Proszę, niech się pan obudzi. Profesorze Vicary. Czy pan mnie słyszy?

Nie podnosząc głowy ze splecionych na biurku rąk, Vicary otworzył oczy. Przez moment wydawało mu się, że to Helen. Ale to była tylko Prudencja, błękitnooki anioł z hali maszyn.

– Bardzo przepraszam, że pana budzę, profesorze, ale dzwoni Harry Dalton i mówi, że to ważne. Biedaku, zaraz panu przyniosę gorącej herbaty.

Rozdział jedenasty

Londyn


Catherine Blake wyszła z mieszkania tuż przed jedenastą rano. Siąpił chłodny deszcz. Zaciągnięte chmurami niebo zwiastowało nadejście jeszcze gorszej pogody. Od spotkania z Neumannem dzieliły ją trzy godziny. W takie obrzydliwe dni jak ten kusiło ją, żeby machnąć ręką na pielgrzymki po Londynie i ruszyć prosto na miejsce spotkania. Te wędrówki były monotonne i wyczerpujące: nieustannie zatrzymywać się i sprawdzać, czy nie ciągnie się za tobą ogon, wskakiwać do kolejnych pociągów i taksówek. Ale to było konieczne, zwłaszcza teraz.

Zatrzymała się w drzwiach, poprawiając apaszkę pod szyją i rozglądając się po ulicy. Spokojny niedzielny poranek, niewielki ruch, sklepy jeszcze zamknięte. Tylko kawiarnia po drugiej stronie była otwarta. Przy stoliku obok okna siedział łysy mężczyzna, czytając gazetę. Na moment podniósł wzrok, odwrócił stronę i znowu zajął się lekturą.

Przed kawiarnią grupka ludzi czekała na autobus. Catherine powiodła po nich wzrokiem i wydało jej się, że którąś z tych twarzy już widziała. Może na przystanku autobusowym, może gdzie indziej. Popatrzyła po oknach mieszkań po drugiej stronie ulicy. „Jeśli cię będą obserwować, to wybiorą sobie stały punkt, mieszkanie naprzeciwko albo pokój nad sklepem". Szukała jakichś zmian, spoglądających na nią oczu. Niczego nie dostrzegła. Skończyła wiązać apaszkę, rozłożyła parasol i ruszyła w drogę.

Pierwszy autobus złapała na Cromwell Road. Był prawie pusty: kilka starszych pań, jakiś mamroczący do siebie staruszek, niski mężczyzna czytający gazetę, słabo ogolony, w przemoczonym płaszczu. Catherine wysiadła przy Hyde Park Corner. Mężczyzna z gazetą też. Catherine skierowała się do parku. Mężczyzna z gazetą ruszył w drugą stronę, do Piccadilly. Co takiego Vogel powiedział o obserwatorach MI- 5? „Typ przeciętniaka. Minęłabyś go na ulicy i nawet nie zauważyła". Gdyby Catherine miała wybierać kandydata na obserwatora MI- 5, to postawiłaby na mężczyznę z gazetą.

Poszła na północ, ścieżką biegnącą wzdłuż Park Lane. Na północnym skraju parku, przy Bayswater Road cofnęła się do Hyde Park Corner. Tarn znowu zawróciła i ruszyła tą samą trasą. Była pewna, że nikt za nią nie idzie. Przeszła krótki odcinek przy Bayswater Road. Zatrzymała się przy skrzynce pocztowej, wrzuciła białą kopertę, przy okazji upewniając się, czy nikt jej nie śledzi. Czysto. Chmury zgęstniały, deszcz zaczął mocniej padać. Złapała taksówkę i podała adres w Stockwell.

Siadła z tyłu, przyglądając się strugom deszczu płynącym po szybie. Kiedy wjechali na Battersea Bridge, zerwał się silny wiatr, który zatrząsł taksówką. Nadal był niewielki ruch. Catherine odwróciła głowę i wyjrzała przez okienko z tyłu. Za nimi, może o jakieś dwieście metrów, podążała czarna furgonetka. Z przodu siedziały dwie osoby.

Siadła prosto i zauważyła, że taksówkarz przygląda jej się we wstecznym lusterku. Na chwilę spotkali się wzrokiem, po czym kierowca znowu skupił się na drodze. Instynktownie sięgnęła do torebki i dotknęła rękojeści sztyletu. Taksówka skręciła w uliczkę szczelnie zabudowaną takimi samymi nudnymi wiktoriańskimi domami. Wokół żywego ducha: ani samochodów, ani pieszych. Catherine ponownie się obejrzała. Czarna furgonetka zniknęła.

Odprężyła się. Wyjątkowo jej zależało, by dziś się spotkać z Neumannem. Chciała się dowiedzieć, jak Vogel zareagował na jej prośbę o wyciągnięcie z Anglii. W duchu żałowała, że w ogóle ją wysłała. Z jednej strony wyraźnie czuła, że MI- 5 ją osacza; popełniła niewybaczalne błędy. Równocześnie jednak sejf Petera Jordana stanowił źródło bezcennych informacji. Ubiegłej nocy sfotografowała dokument z emblematem SHAEF – tarczą i mieczem – i stemplem ŚCIŚLE TAJNE. Niewykluczone, że właśnie wykradła najważniejszą tajemnicę inwazji. Oczywiście, nie mogła być tego pewna; wszak Peter Jordan pracował tylko nad jednym elementem olbrzymiej, skomplikowanej układanki. Ale w Berlinie, gdzie próbowano poskładać te elementy, informacje zdobyte przez nią mogą się okazać bezcenne, na wagę złota. Uświadomiła sobie, że chce to dalej robić. Dlaczego? Oczywiście, to się nie trzymało kupy. Nigdy nie chciała zostać szpiegiem, Vogel ją do tego zmusił szantażem. Nie czuła się też szczególnie związana z Niemcami.

Prawdę mówiąc, Catherine z nikim ani z niczym nie czuła się szczególnie związana. Podejrzewała, że właśnie dzięki temu jest taką dobrą agentką. Ale pod tym wszystkim kryło się jeszcze coś. Vogel zawsze nazywał to grą. Cóż, ta grają wciągnęła. Podobało jej się wyzwanie, jakie przed nią stawiała. I chciała wygrać. Nie chciała wykraść tajemnicy inwazji, żeby Niemcy zwyciężyli, a naziści władali Europą przez następne tysiąc lat. Chciała ją wykraść, by udowodnić, że jest najlepsza, bije na głowę tych kretynów, których Abwehra przysłała do Anglii. Chciała pokazać Voglowi, że potrafi grać w tę grę lepiej niż on sam.

Taksówka zahamowała. Szofer obejrzał się i spytał: – Na pewno tutaj pani chciała przyjechać?

Popatrzyła przez szybę. Stali przy zbombardowanych magazynach. Ulica była opuszczona. Gdyby ktokolwiek próbował ją tu śledzić, nie zdołałby się ukryć. Zapłaciła taksówkarzowi i wysiadła. Samochód odjechał. Po kilku sekundach pojawiła się czarna furgonetka z dwoma mężczyznami na przedzie. Minęła ją i jechała dalej. Stacja metra Stockwell znajdowała się o parę kroków. Catherine otworzyła parasolkę i szybko ruszyła w stronę stacji, gdzie kupiła bilet na Leicester Square. W chwili gdy weszła na peron, pociąg właśnie ruszał. Wskoczyła do środka, zanim drzwi się zamknęły, i usiadła na wolnym miejscu.


Stojąc w bramie niedaleko Leicester Square, Horst Neumann jadł z torebki skręconej z gazety frytki z rybą. Dokończył rybę i zrobiło mu się niedobrze. Zauważył Catherine, która wraz z grupką pieszych wchodziła na plac. Zmiął zatłuszczony papier, wrzucił go do kosza i ruszył jej śladem. Wkrótce zrównał się z nią. Catherine patrzyła na wprost, jakby go nie widziała. Wyciągnęła rękę i wsunęła mu w dłoń negatyw. Neumann bez słowa dał jej karteczkę. Rozdzielili się. Neumann usiadł na ławce i odprowadził ją wzrokiem.


– I co potem? – spytał Alfred Vicary.

– Weszła na stację Stockwell – odparł Harry. – Wysłaliśmy tam człowieka, ale już zdążyła wsiąść do pociągu.

– Niech to szlag – mruknął Vicary.

– Wsadziliśmy do metra człowieka w Waterloo i podjął trop.

– Jak długo była sama?

– Jakieś pięć minut.

– Spokojnie można się spotkać z dziesięcioma agentami.

– Niestety tak, Alfredzie.

– I co dalej?

– Jak zwykle. Przez prawie półtorej godziny goniła naszych ludzi po całym West Endzie. W końcu weszła do kawiarni i dała nam pół godziny oddechu. Potem ruszyła na Leicester Square. Przeszła plac i zawróciła do Earl's Court.

– Z nikim się nie kontaktowała?

– Niczego takiego nie zauważyliśmy.

– A na Leicester Square?

– Nasi ludzie nic nie zauważyli.

– Skrzynka przy Bayswater Road?

– Skonfiskowaliśmy zawartość. Na samej górze znaleźliśmy białą, nie zaadresowaną kopertę. Chodziło jej tylko o sprawdzenie ogona.

– Cholera jasna, jest dobra.

– Zawodowiec całą gębą.

Vicary połączył czubki palców, tworząc z nich dzwonnicę.

– Nie sądzę, żeby urządzała sobie takie wycieczki po mieście z miłości do świeżego powietrza, Harry. Albo gdzieś się pozbyła materiału, albo się spotkała z agentem.

– Pewnie w metrze – powiedział Harry.

– Mogło to być w każdym dowolnie wybranym miejscu. – Vicary rąbnął pięścią w oparcie fotela. – Szlag by to!

– Po prostu musimy dalej ją śledzić. Kiedyś w końcu popełni błąd.

– Nie liczyłbym na to, Harry. A im dłużej będziemy ją obserwować, tym większe prawdopodobieństwo, że zauważy obstawę. A jeśli zauważy…

– To po nas – dokończył za Vicary'ego Harry.

– Zgadza się, Harry. Po nas.

Vicary zniszczył dzwonnicę z palców, żeby zasłonić ziewnięcie.

– Rozmawiałeś z Grace?

– Tak. Szukała, gdzie mogła. Nic nie znalazła.

– A co z Brumem?

– To samo. Nie ma takiego kryptonimu ani dla akcji, ani dla agenta. – Harry posłał Vicary'emu przeciągłe spojrzenie. – Byłbyś uprzejmy mi wyjaśnić, dlaczego poprosiłeś Grace o znalezienie tych nazwisk?

Vicary podniósł wzrok i wytrzymał spojrzenie kolegi.

– Gdybym ci powiedział, wsadziłbyś mnie do czubków. To nic, po prostu wzrok płata mi figle. – Vicary spojrzał na zegarek i znowu ziewnął. – Muszę wszystko odraportować Boothby'emu i zabrać kolejną paczkę materiałów Kettledrum.

– Czyli gra się toczy dalej?

– O ile Boothby wszystkiego nie odwoła, to tak.

– Zaplanowałeś już coś na dzisiejszy wieczór? Vicary dźwignął się na nogi i włożył płaszcz.

– Pomyślałem, że kolacja i dancing w „Four Hundred Club" stanowiłyby miłą odmianę. Potrzebuję swojego człowieka, który miałby ich na oku. Może byś zaprosił Grace? Spędzilibyście mile wieczór na koszt firmy.

Rozdział dwunasty

Berchtesgaden


Lepiej bym się czuł, mając tych drani przed sobą, zamiast za – oświadczył ponuro Wilhelm Canaris, siedzący z tyłu służbowego mercedesa, który po siwej, betonowej drodze mknął do szesnastowiecznego miasteczka Berchtesgaden.

Vogel obejrzał się i zerknął przez tylne okno. Za nimi, w drugim wozie, siedzieli Heinrich Himmler oraz Walter Schellenberg. Odwrócił głowę i przez szybę samochodu popatrzył na okolicę. Śnieg padał na malownicze miasteczko. Vogel był w kiepskim nastroju, toteż pomyślał, że wygląda to jak kiczowata pocztówka. „Przyjedź do pięknego Berchtesgaden! Domu führera!". Złościło go, że w tak krytycznym momencie wywleczono ich z Tirpitz Ufer.

Dlaczego nie może zostać w Berlinie, jak my wszyscy? Siedzi zagrzebany albo w swoim Wilczym Szańcu w Kętrzynie, albo na szczycie Adlerhorst w Bawarii – pomyślał.

Postanowił wyciągnąć przynajmniej jedną korzyść z tej podróży: zamierzał zjeść kolację z Gertrudą i córkami i przenocować u teściów. Mieszkały u matki Gertrudy, jakieś dwie godziny drogi od Berchtesgaden. Boże, kiedy ostatni raz je widział? Jeden dzień w Boże Narodzenie. Dwa dni w październiku ubiegłego roku. Trude swoim dźwięcznym, figlarnym głosem obiecała mu na kolację pieczeń wieprzową i ziemniaki z kapustą, obiecała, że w nocy, kiedy już dzieci i rodzice zasną, ułożą się przy kominku, a ona zrobi cudowne rzeczy z jego ciałem. Trude zawsze lubiła właśnie tak się kochać, z dreszczykiem obawy, czy ktoś ich nie przyłapie. Taka atmosfera zawsze ją podniecała, cofała o dwadzieścia lat, kiedy Vogel jeszcze studiował w Lipsku. Vogla to już dawno przestało bawić.

Wszystko to jej wina – specjalnie to zrobiła, za karę, że ją wysłał do Anglii. „Patrz na mnie i przypominaj sobie następnym razem, kiedy będziesz się kochał z żoną".

Boże, dlaczego teraz mi to przyszło do głowy? – myślał Vogel. Udało mu się ukryć te uczucia przed Gertrudą, tak samo jak wszystko inne. Nie urodził się kłamcą, ale doskonale opanował tę sztukę. Gertruda nadal sądziła, że jest radcą prawnym Canarisa. Nawet jej przez myśl nie przeszło, że kieruje supertajną siatką szpiegowską w Wielkiej Brytanii. Jak zwykle oszukał też żonę co do celu swej podróży. Trude żyła w przekonaniu, że mąż towarzyszy Canarisowi w jednej z rutynowych inspekcji, nie że jedzie na górę Kehlstein, żeby wprowadzić Hitlera w plany aliantów inwazji ^na Francję. Vogel obawiał się, że rzuciłaby go, gdyby dowiedziała się prawdy. Zbyt wiele razy ją oszukał, od zbyt dawna okłamywał. Nigdy więcej by mu nie zaufała. Często myślał, że łatwiej by mu przyszło powiedzieć jej o Annie, niż się przyznać, że szpieguje dla Hitlera.

Canaris karmił psy sucharami. Vogel zerknął na niego i odwrócił wzrok. Czy to naprawdę możliwe? Czy ten mężczyzna, który wyrwał go z prawa i uczynił najlepszym szpiegiem Abwehry, rzeczywiście jest zdrajcą? Niewątpliwie Canaris nie ukrywał swej pogardy do nazistów. Świadczyła o tym odmowa wstąpienia do partii, nieustanne sarkastyczne uwagi pod adresem Hitlera. A czy ta pogarda sięgnęła aż zdrady? Jeśli Canaris jest zdrajcą, może to mieć nieobliczalne skutki dla siatek Abwehry w Anglii; Canaris mógł zdradzić wszystko.

Jeśli Canaris jest zdrajcą – pomyślał Vogel – to dlaczego większość ich siatek w Anglii funkcjonuje? To się nie trzyma kupy. Gdyby Canaris wsypał agentów, Anglicy natychmiast by ich zwinęli. Sam fakt, że decydująca większość niemieckich agentów wysłanych do Wielkiej Brytanii nadal pracuje, można uznać za dowód, że Canaris nie zdradził Niemiec.

Teoretycznie siatce Vogla nie groziła zdrada. Zgodnie z ich umową, Canaris miał bardzo ogólnikowe pojęcie o Łańcuchu V. Agenci Vogla nie kontaktowali się z innymi szpiegami. Opracowano dla nich odrębne kody radiowe, procedury spotkań i linie finansowania. Vogel zaś trzymał się z dala od Hamburga, ośrodka kontroli angielskich siatek. Pamiętał tych idiotów, których Canaris i jego podwładni wysłali do Anglii, zwłaszcza latem czterdziestego roku, kiedy inwazja na Wielką Brytanię zdawała się przesądzona i Canaris zapomniał nawet o minimalnej ostrożności. Agenci byli słabo wyszkoleni i słabo zaopatrzeni. Vogel wiedział, że niektórzy dostali tylko po dwieście funtów – żałosne grosze – ponieważ

Abwehra i sztab generalny sadzili, że Wielka Brytania padnie równie łatwo jak Polska i Francja. Większość tych szpiegów to skończeni kretyni, jak choćby Karl Becker, zboczeniec, żarłok, który szukał w szpiegostwie pieniędzy i przygody. Vogel do tej pory nie pojmował, jakim cudem Becker jeszcze nie wpadł. On sam nie lubił przygód. Nie ufał nikomu, kto sam z siebie chciał udać się za linię wroga i szpiegować; tylko głupiec mógłby o czymś takim marzyć. A głupcy nie nadają się na agentów. Vogel szukał tylko ludzi obdarzonych charakterem oraz inteligencją. Resztę: motywację, przygotowanie, gotowość do posłużenia się przemocą, załatwiał on sam.

W miarę jak pięli się krętą Kehlsteinstrasse, temperatura spadała. Silnik samochodu rzęził, koła tańczyły na śliskiej nawierzchni. Po pewnym czasie kierowca zatrzymał się przed olbrzymimi wrotami z brązu u stóp góry Kehlstein. Grupa esesmanów przeprowadziła błyskawiczną rewizję, po czym naciśnięciem guzika otworzono wrota. Samochód zostawił za sobą wirujące płatki śniegu i zanurzył się w długi tunel. Marmurowe ściany oświetlone były ozdobnymi latarniami z brązu.

Słynna winda Hitlera już na nich czekała. Wyłożona miękkim dywanem, wyposażona w skórzane fotele i aparaty telefoniczne, przypominała raczej pokój hotelowy. Canaris z Voglem weszli pierwsi. Canaris usiadł i natychmiast zapalił papierosa, tak że gdy pojawili się Himmler z Schellenbergiem, wewnątrz było pełno dymu. Czterech mężczyzn siedziało w milczeniu, każdy wpatrzony w przestrzeń, podczas gdy winda przenosiła ich do Obersalzberg, ponad pięć tysięcy metrów nad Berchtesgaden. Rozdrażniony dymem papierosowym Himmler podniósł do ust dłoń w rękawiczce i delikatnie zakaszlał.

Voglowi trzeszczało w uszach od szybkiej zmiany wysokości. Patrzył na trzech mężczyzn, którzy wraz z nim jechali na górę, trzech najpotężniejszych oficerów wywiadu Trzeciej Rzeszy – hodowcę drobiu, zboczeńca i nadętego admirała, który mógł być i zdrajcą. W rękach tych ludzi spoczywała przyszłość Niemiec.

Boże, miej nas w swej opiece – pomyślał Vogel.


Olbrzymie byczysko, esesman o nordyckim typie urody, pełniący rolę osobistego ochroniarza Hitlera, wprowadził ich do pokoju. Vogla, zwykle dość obojętnego na uroki natury, zdumiało piękno krajobrazu rozciągającego się za oknem. W dole widać było dzwonnice i wzgórza Salzburga, rodzinnego miasta Mozarta. Nieopodal wznosił się Unterberg, góra, na której cesarz Fryderyk oczekiwał słynnego wezwania, by powstał i odbudował chwałę Niemiec. Sam pokój był olbrzymi, a Voglowi w głowie się kręciło od wysokości, dopóki nie dotarł do foteli przy kominku. Zajął miejsce w rogu rustykalnej kanapy i wzrokiem przebiegał po ścianach, na których wisiały wielkie oleje i arrasy. Vogel podziwiał kolekcję führera – akt, najprawdopodobniej namalowany przez Tycjana, krajobraz Spitzwega, rzymskie ruiny Panniniego. Do tego popiersie Wagnera i duży zegar, zwieńczony brązowym orłem. Kelner bez słowa nalał kawy dla gości i herbaty dla Hitlera. W chwilę później drzwi się otworzyły i do salonu wkroczył Hitler. Canaris* jak zwykle, podniósł się ostatni. Führer ruchem dłoni kazał gościom usiąść, przy czym sam nie usiadł, żeby móc krążyć.

– Kapitanie Vogel – zaczął bez wstępów – o ile mi wiadomo, pański agent w Londynie zdobył kolejne bezcenne informacje.

– Tak uważamy, mein Führer.

W takim razie proszę nie trzymać tego dłużej w tajemnicy. Pod bacznym wejrzeniem esesmana Vogel otworzył teczkę.

– Nasz agent ukradł następny ważny dokument. Są tu bliższe szczegóły operacji Mulberry. - Vogel się zawahał. – W tym momencie ze znacznie większym prawdopodobieństwem możemy przewidzieć, jaką rolę Mulberry odegra w inwazji.

Hitler skinął głową.

– Proszę kontynuować, kapitanie.

– Na podstawie najnowszych dokumentów sądzimy, że operacja Mulberry polega na stworzeniu bazy przeciwlotniczej. Zostanie ona umieszczona wzdłuż francuskiego wybrzeża, żeby chronić siły nieprzyjaciela przed Luftwaffe podczas pierwszych, krytycznych godzin inwazji. – Vogel ponownie sięgnął do teczki. – W oparciu o szkice ze zdobytych dokumentów nasi specjaliści opracowali plan całego przedsięwzięcia.

Położył plan na stole. Schellenberg i Himmler oglądali go z zainteresowaniem. Hitler odszedł i patrzył przez okna na góry. Uważał, że w Berghof, wysoko ponad wszystkim, najlepiej mu się myśli.

– I gdzież, pańskim zdaniem, wróg umieści te jednostki przeciwlotnicze, kapitanie? – spytał.

– Ze skradzionych planów nie wynika, gdzie wróg zamierza umieścić Mulberry - odparł Vogel – ale na podstawie innych raportów zgromadzonych przez Abwehre nasuwałby się logiczny wniosek, że Mulberry przeznaczono do Calais.

– A co z pańską teorią o sztucznym porcie w Normandii?

– Okazała się – Vogel zawiesił głos, szukając właściwego słowa – przedwczesna, mein Führer. Za szybko wysnułem wnioski. Wydałem werdykt przed zgromadzeniem dostatecznej ilości dowodów. Z wykształcenia jestem prawnikiem, mein Führer, więc proszę mi darować tę przenośnię.

– Nie, kapitanie Vogel, uważam, że za pierwszym razem trafił pan w samo sedno. Moim zdaniem Mulberry to rzeczywiście sztuczny port. I jest przeznaczony do Normandii. – Hitler stanął twarzą do słuchaczy. – To dokładnie w stylu Churchilla, tego szaleńca! Przekombinowane, bezsensowne urządzenie, które zdradza nam jego intencje, gdyż mówi nam, gdzie on i jego amerykańscy przyjaciele zamierzają uderzyć! Uważa siebie za geniusza! Wielkiego stratega! Ale tam, gdzie chodzi o kwestie militarne, okazuje się zwykłym głupcem! Wystarczy spytać duchy biednych chłopców, których poprowadził na rzeź w Dardanelach. Nie, kapitanie, miał pan rację za pierwszym razem. To sztuczny port i ma się znaleźć w Normandii. Wiem o tym. – Hitler uderzył się w tors. – Czuję to tutaj.

Walter Schellenberg odrzchąknął.

Mein Führer, dysponujemy innymi dowodami, które potwierdzają informacje kapitana Vogla.

– Proszę je przedstawić, Herr Brigadenführer.

Dwa dni temu w Lizbonie przesłuchałem jednego z naszych własnych agentów w Anglii.

Chryste Panie, znowu to samo – pomyślał Vogel. Schellenberg wyciągnął dokument z teczki.

– To notatka służbowa, napisana przez funkcjonariusza MI- 5, niejakiego Alfreda Vicary'ego. Została przyjęta przez kogoś o inicjałach BB i przekazana Churchillowi oraz Eisenhowerowi. W piśmie tym Vicary ostrzega, że bezpieczeństwo kraju jest zagrożone i należy przedsięwziąć dodatkowe środki ostrożności. Vicary ostrzega też, że wszyscy oficerowie wojsk alianckich powinni bardzo uważać na kontakty z kobietami. Pana szpieg w Londynie… to kobieta, prawda, kapitanie Vogel?

– Mogę to zobaczyć? – spytał Vogel. Schellenberg podał mu pismo.

– Alfred Vicary – powtórzył Hitler. – Dlaczego to nazwisko brzmi znajomo?

– Vicary to przyjaciel Churchilla – wyjaśnił Canaris. – Należał do garstki ludzi, którzy w latach trzydziestych przyznawali mu rację. W maju czterdziestego roku, po mianowaniu na premiera, Churchill wciągnął Vicary'ego do MI- 5.

– Tak, teraz sobie przypominam. Czy to nie on w latach trzydziestych pisywał te obrzydliwe artykuły o socjalizmie narodowym?

I każde jego słowo się sprawdziło – dodał w duchu Canaris. – Tak, to on – odparł głośno.

– A kto kryje się pod inicjałami BB?

– Basil Boothby. Kieruje jednym z wydziałów MI- 5. Hitler znowu przemierzał pokój, lecz teraz wolniej. Spokój milczących Alp zawsze działał na niego wyciszające.

– Vogel, Schellenberg i Canaris, wszyscy trzej daliście się przekonać. Ale ja nie.


– Sprawy przybrały interesujący bieg, nieprawdaż, Herr Reichsführer?

Zamieć minęła. Hitler przyglądał się znikającemu na zachodzie słońcu, które oblewało wierzchołki Alp fioletowaworóżową poświatą. Wszyscy, z wyjątkiem Himmlera, już poszli.

– Najpierw kapitan Vogel mówi mi, że operacja Mulberry to sztuczny port, następnie że to konstrukcja przeciwlotnicza.

– Bardzo interesujące, mein Führer. Mam swoje teorie na ten temat.

Hitler odwrócił się od okna.

– Mianowicie?

– Pierwsza: mówi prawdę. Otrzymał nowe informacje, którym ufa, i rzeczywiście wierzy w to, co mówi.

– Możliwe. Dalej?

– Druga: informacje, które przedstawił, są od początku do końca sfabrykowane i Kurt Vogel, podobnie jak jego zwierzchnik Wilhelm Canaris, to zdrajca dążący do zniszczenia führera i Niemiec.

Hitler zaplótł ramiona i oparł się o ścianę.

– Dlaczego mieliby nas oszukiwać w kwestii inwazji?

– Jeśli inwazja nieprzyjaciela we Francji się powiedzie, Niemcy uznają, że przegrali wojnę, a wtedy Canaris z resztą szumowin ze Schwarze Kapelle rzucą się na nas i nas zniszczą. Jeśli konspiratorom uda się przejąć władzę, będą błagać o pokój i Niemcy skończą jak po pierwszej wojnie: wykastrowane, słabe, jako żebrak Europy, żyjący z ochłapów z pańskich stołów Anglii, Francji i Ameryki. – Himmler zawiesił głos. – A także bolszewików, mein Führer.

Oczy Hitlera zapłonęły, jakby nie mógł znieść myśli o Niemcach żyjących pod rosyjskim butem.

– Nie możemy do tego dopuścić! – zawołał i bacznie przyjrzał się Himmlerowi. – Po pańskiej minie widzę, że pozostała jeszcze inna teoria, Herr Reichsführer.

– Tak, mein Führer.

Jaka?

– Vogel wierzy, że przedstawia prawdziwe informacje. Ale pije z zatrutego źródła.

Hitlera to zafrapowało.

– Proszę kontynuować, Herr Reichsführer.

Mein Führer, nigdy nie ukrywałem moich uczuć względem admirała Canarisa. Uważam go za zdrajcę. Wiem, że kontaktuje się z brytyjskimi i amerykańskimi agentami. Jeśli moje obawy okażą się słuszne, czyż nie nasuwałby się logiczny wniosek, że sprzedał niemieckie siatki w Wielkiej Brytanii? I czyż nie nasuwałby się logiczny wniosek, że informacje od angielskich szpiegów Canarisa też nie są prawdziwe? A gdyby kapitan Vogel odkrył prawdę i przez Canarisa, który chce ratować własną skórę, został teraz zmuszony do milczenia?

Hitler podjął swą wędrówkę po salonie.

– Jak zwykle błyskotliwe rozumowanie, Herr Reichsführer. Tylko panu mogę zaufać.

– Proszę pamiętać, mein Führer, kłamstwo to prawda, tyle że na wspak. Wystarczy przysunąć do niego lustro, a prawda spojrzy panu prosto w oczy.

– Widzę już, że ma pan plan.

– Owszem, mein Führer, a kluczem do niego jest Kurt Vogel. Vogel dostarczy nam za jednym zamachem tajemnicy inwazji oraz ostatecznego dowodu na zdradę Canarisa.

– Vogel sprawił na mnie wrażenie inteligentnego oficera.

– Przed wojną uważano go za jednego z najwybitniejszych prawników, jakiego wydały Niemcy. Ale musimy pamiętać, że zatrudnił go osobiście Canaris. Dlatego też wątpiłbym w jego lojalność. Trzeba będzie bardzo ostrożnie z nim to rozegrać.

– A to już pańska specjalność, czyż nie tak, Herr Reichsführerl Himmler posłał mu swój uśmiech, od którego przechodziły ciarki.

Zgadza się, mein Führer.


Kiedy Vogel przyjechał, dom tonął w ciemnościach. Gwałtowna zamieć wydłużyła podróż z dwóch do czterech godzin. Wysiadł z samochodu i wyjął z bagażnika niewielką torbę. Odesłał kierowcę; wcześniej zarezerwował mu pokój w gospodzie w mieście.

Trude stała w otwartych drzwiach, zaplótłszy ramiona dla ochrony przed zimnem. Wyglądała nieprzyzwoicie zdrowo: jasna cera zaróżowiona od mrozu, ciemne włosy rozjaśnione przez górskie słońce. Miała na sobie gruby sweter narciarski, wełniane spodnie i solidne buty. Mimo tego obszernego ubrania Vogel na pierwszy rzut oka zauważył, że musiała dużo przebywać na dworze i zachowała figurę.

– Boże, Kurt, została z ciebie skóra i kości! – zawołała, kiedy ją objął. – Czy w Berlinie jest aż tak źle?

Wszyscy już byli w łóżkach. Dziewczynki spały w pokoju na górze. Podczas gdy Trude kręciła się przy kolacji, Vogel poszedł do nich zajrzeć. W pokoju dziewcząt panował chłód. Nicole przeniosła się do Lizbet. W mroku trudno było odróżnić, gdzie zaczynała się jedna, a kończyła druga. Pochylił się nad córkami wsłuchany w ich oddechy i sycił się ich aromatem: zapachem włosów, mydła, wonią rozgrzanych ciał przebijającą przez koszule nocne. Trude zawsze uważała to za dziwactwo, ale Vogel nad wszystko w świecie kochał zapach córek.

Talerz z jedzeniem i kieliszek wina czekały na niego na dole. Trude już dawno zjadła kolację, więc teraz tylko siedziała i gawędziła, podczas gdy on rozkoszował się pieczoną wieprzowiną z ziemniakami. Zdziwił go własny apetyt. Skończył, żona nałożyła mu dokładkę. Zmusił się, by jeść wolniej. Trude mówiła o rodzicach, dziewczynkach i o tym, jak do wioski przyjechał Wehrmacht i zabrali ostatnich mężczyzn i chłopców ze szkoły. Dziękowała Bogu, że mieli dwie córki i żadnego syna. Nie pytała o podróż, a on sam nie poruszał tego tematu.

Kiedy się nasycił, sprzątnęła ze stołu. Przygotowała mu namiastkę kawy i właśnie pochylała się nad kuchnią, nalewając ją do filiżanki na spodku, kiedy rozległo się ciche pukanie. Przeszła przez pokój i otworzyła drzwi, ze zdumieniem wpatrując się w czarno odzianą postać, stojącą w progu.

– O Boże! – jęknęła, wypuszczając z rąk filiżankę i spodek, które roztrzaskały się u jej stóp.


– Ciągle nie mieści mi się w głowie, że Heinrich Himmler przestąpił próg tego domu – mówiła bezdźwięcznie, jakby rozmawiała z samą sobą.

Stała przy kominku w ich sypialni, wyprostowana, z założonymi rękami. W słabym świetle ognia Vogel widział jej wilgotną twarz. Drżała.

– W pierwszym momencie wydawało mi się, że śnię. Potem, że przyszedł wszystkich nas aresztować. I wreszcie do mnie dotarło: Heinrich Himmler zjawił się w moim domu, bo musiał omówić to i owo z moim mężem.

Odwróciła się od ognia i popatrzyła na Vogla.

– Dlaczego, Kurt? Powiedz, że nie pracujesz dla niego. Powiedz, że nie jesteś jednym z katów Himmlera. Powiedz, nawet jeśli to kłamstwo.

– Nie pracuję dla Heinricha Himmlera.

– Kim był ten drugi?

– Nazywa się Walter Schellenberg.

– Co robi? Vogel jej wyjaśnił.

– A co ty robisz? I nie mów, że jesteś tylko prawnikiem Canarisa.

– Przed wojną szukałem wyjątkowych ludzi. Szkoliłem ich i wysłałem do Anglii jako szpiegów.

Trude przyjęła tę wiadomość, jakby już dawno to podejrzewała.

– Dlaczego wcześniej mi nie powiedziałeś?

– Nie mogłem nikomu tego wyznać, nawet tobie. Okłamywałem cię, żeby cię chronić. Nie z żadnego innego powodu.

– Gdzie byłeś dzisiaj?

Nie miało sensu więcej ją oszukiwać.

– Byłem w Berchtesgaden na spotkaniu z Hitlerem.

– Boże Wszechmogący – wymamrotała, kręcąc głową. – I w czym jeszcze mnie oszukałeś, Kurcie Vogel?

– Okłamywałem cię tylko w tym, co dotyczyło mojej pracy. Wyraz jej twarzy mówił, że mu nie wierzy.

– Heinrich Himmler w tym domu. Co się z tobą stało, Kurt? Miałeś zostać wielkim prawnikiem. Drugim Hermanem Hellerem, może nawet zasiadać w Sądzie Najwyższym. Kochałeś prawo.

– Nie ma już prawa w Niemczech, Trude. Jest tylko Hitler.

– Czego chciał Himmler? Dlaczego przyszedł do ciebie w środku nocy?

– Chce, żebym mu pomógł zabić przyjaciela.

– Mam nadzieję, że odmówiłeś. Vogel spojrzał jej prosto w oczy.

– Jeśli nie pomogę, zabije mnie. A potem ciebie i dziewczęta. Zabije nas wszystkich, Trude.

Загрузка...