CZĘŚĆ CZWARTA

Rozdział pierwszy

Londyn,


– To samo co zawsze, Alfredzie. Przez trzy godziny bawiła się z naszymi ludźmi w kotka i myszkę, po czym wróciła do siebie.

– Nonsens, Harry. Albo się spotyka z agentem, albo gdzieś podrzuca materiały.

– Jeśli nawet, to myśmy tego nie zauważyli. Znowu.

Cholera!

Vicary przypalił papierosa od niedopałka wcześniejszego. Sam się sobą brzydził. Fakt, że pali, jest wystarczająco okropny, ale żeby zapalać jednego papierosa od drugiego! Niedopuszczalne. Wszystko przez to napięcie, związane z akcją. Weszli w trzeci tydzień operacji. Pozwolił Catherine Blake sfotografować cztery porcje materiałów Kettledrum. Czterokrotnie wywlokła obserwatorów na długie pielgrzymki po Londynie i ani razu nie udało im się zauważyć, jak się pozbywa towaru. Vicary siedział jak na szpilkach. Im dłużej trwa operacja, tym większe prawdopodobieństwo popełnienia błędu. Obserwatorzy padali ze zmęczenia, Peter Jordan zaczynał się buntować.

– A może zabieramy się do tego od złej strony – powiedział Vicary.

– To znaczy?

– Śledzimy ją, licząc, że zauważymy, jak się pozbywa dokumentów. Tymczasem czy nie lepiej zmienić taktykę i rozejrzeć się za agentem, który je odbiera?

– Ale jakim sposobem? Nie wiemy, kto to ani jak wygląda.

– Czy aby na pewno? Ilekroć Catherine gdzieś idzie, my jej towarzyszymy. My i Ginger Bradshaw. Zrobił fury zdjęć. Nasz człowiek musi się pojawić na którymś z nich.

– Niewykluczone. Z pewnością warto spróbować.

Po dziesięciu minutach Harry wrócił z grubą stertą zdjęć.

– Dokładnie sto pięćdziesiąt fotografii, Alfredzie.

Vicary siadł przy biurku i włożył okulary. Brał każde zdjęcie i długo mu się przyglądał, szukając twarzy, ubrań, podejrzanych gestów – czegokolwiek. Przekleństwo niemal fotograficznej pamięci pomagało mu utrwalać każdy z obrazów w mózgu. Harry pił herbatę i cicho krążył po gabinecie.

Po dwóch godzinach Vicary'emu wydało się, że znalazł coś.

– Spójrz, Harry, tu jest na Leicester Square. A tu znowu się pojawia przed Euston Station. Może to zbieg okoliczności. Może to dwóch różnych mężczyzn. Ale wątpię.

– A niech to licho!

Harry przyjrzał się mężczyźnie na zdjęciach: drobny, ciemnowłosy, szeroki w barach, przeciętnie ubrany. Żaden szczegół jego wyglądu nie przykuwał uwagi – idealny kandydat do pracy w terenie.

Vicary zgarnął pozostałe zdjęcia i podzielił je na dwie kupki.

– Zacznij go szukać, Harry. Tylko jego. Nikogo innego. Półtorej godziny później Harry wychwycił go jeszcze na zdjęciu zrobionym na Trafalgar Square – to ujęcie okazało się najlepsze.

– Trzeba by go jakoś ochrzcić – powiedział Vicary.

– Pasuje do niego Rudolf.

– Zgoda. Od tej pory będzie Rudolfem.

Rozdział drugi

Hampton Sands, Norfolk


W tym samym czasie Horst Neumann pedałował na rowerze z gospodarstwa Doghertych do wioski. Miał na sobie gruby golf, wełnianą kurtkę, nogawki spodni wsunął w ciepłe kalosze. Dzień był jasny i słoneczny. Puszyste białe chmurki, popychane przez silny północny wiatr, płynęły po ciemnoniebieskim niebie. Ich cienie przemykały po łąkach i stokach, potem znikały nad plażą. Ostatni przyzwoity dzień na dłuższy czas. Zapowiadano pogorszenie pogody na wschodzie kraju, zacznie się to jutro w południe i potrwa wiele dni. Neumann chciał się wyrwać na kilka godzin z domu, skoro już trafiła się okazja. Musiał pomyśleć. Wiatr silniej szarpnął, omal nie przewracając roweru toczącego się po wąskiej drodze. Neumann opuścił głowę i zaczął mocniej naciskać pedały. Obejrzał się przez ramię. Dogherty się poddał. Zsiadł z roweru i prowadził go z ponurą miną.

Neumann udał, że tego nie zauważył, i jechał dalej. Pochylony nad kierownicą ostro piął się pod górę. Dotarłszy na szczyt, potoczył się na dół. Droga była twarda po nocnym przymrozku i rower tak głośno gruchotał na wądołach, że Neumann się bał, czy nie trzaśnie mu przednie koło. Wiatr ucichł, w dole pojawiła się wioska. Neumann minął most i zatrzymał się po drugiej stronie. Położył rower w wysokiej trawie przy drodze i usiadł obok. Wystawił twarz na słońce. Mimo chłodu promienie ogrzewały mu policzki. Nad jego głową cicho szybowało stado mew. Przymknął powieki i wsłuchał się w szum morza. Uderzyła go idiotyczna myśl: będzie tęsknił za tą wioską, gdy nadejdzie pora powrotu.

Otworzył oczy i na wzniesieniu dostrzegł Dogherty'ego, który zdjął czapkę, otarł czoło i pomachał.

– Odsapnij, Sean! – zawołał Neumann i pokazał na słońce, tłumacząc, dlaczego mu się nie spieszy.

Dogherty wdrapał się na rower i ruszył w dół. Neumann obserwował go, potem odwrócił się w stronę morza. Wiadomość, którą dziś wczesnym rankiem otrzymał od Vogla, nie dawała mu spokoju. Starał się o niej nie myśleć, ale dłużej już nie mógł. Hamburg przekazał mu zaszyfrowane polecenie: ma zaopiekować się Catherine Blake w Londynie. A więc ma ją śledzić, żeby sprawdzić, czyjej z kolei nie śledzi przeciwnik. Mogło to oznaczać wszystko. Że Vogel chce się upewnić, czy informacje przekazywane przez Catherine są dobre. Albo że podejrzewa, iż druga strona może nią manipulować. Jeśli tak, to on, Neumann, wchodzi w sam środek wyjątkowo niebezpiecznej sytuacji. Jeśli Catherine znajduje się pod obserwacją, a i on zacznie ją śledzić, będzie szedł ramię w ramię z funkcjonariuszami MI- 5, wyszkolonymi w wyłapywaniu takich „pomocników". Może wleźć prosto w pułapkę.

Niech cię szlag, Vogel – pomyślał. W co ty grasz?

A jeśli Catherine rzeczywiście śledzą Anglicy? Może zrobić dwie rzeczy. W miarę możliwości skontaktować się przez radio z Voglem i zażądać pozwolenia na wyciągnięcie jej z Anglii. Gdyby zaś nie starczyło czasu, skorzystać z wcześniejszych uprawnień do działania na własną rękę.

Dogherty przetoczył się przez mostek i zatrzymał obok Neumanna. Duża chmura przesłoniła słońce. Neumann zadrżał z zimna. Wstał i razem ruszyli do wioski, każdy prowadząc swój rower. Wiatr się rozhulał, wiał między nadkruszonymi pomnikami na cmentarzu. Neumann podniósł kołnierz kurtki.

– Słuchaj, Sean, istnieje prawdopodobieństwo, że niedługo stąd wyjadę, i to w pośpiechu.

Dogherty popatrzył na Neumanna. Z jego twarzy nic nie można było wyczytać. Potem znów spojrzał przed siebie.

– Powiedz mi o łodzi – powiedział Neumann.

– Na początku wojny Berlin polecił mi przygotować trasę ucieczki przez wybrzeże w hrabstwie Lincoln, tak żeby agent mógł się dostać do U- boota czekającego dziesięć mil od brzegu. Jegomość nazywa się Jack Kincaid. Ma niewielki kuter w miejscowości Cleethorpes, u ujścia rzeki Humber. Widziałem tę łódź. Ledwo się trzyma, inaczej dawno by ją skonfiskowała marynarka, ale wystarczy.

– A Kincaid? Ile wie?

– Myśli, że handluję na czarnym rynku. Kincaid jest zamieszany w mnóstwo podejrzanych interesów, ale chyba nie poszedłby na współpracę z Abwehrą. Zapłaciłem mu sto funtów i powiedziałem, żeby w każdej chwili był gotów do roboty, w dzień i w nocy.

– Skontaktuj się z nim dzisiaj – polecił Neumann. – Powiedz, że może niedługo się zjawimy.

Dogherty skinął głową.

– Nie powinienem ci tego proponować, ale i tak to zrobię. Chcę, żebyście zastanowili się z Mary, czyby nie uciec razem ze mną.

Dogherty zaśmiał się pod wąsem.

– I cóż takiego mam robić w przeklętym Berlinie?

– Po pierwsze żyć. Zostawiliśmy za dużo śladów. Anglicy nie są głupi. Znajdą cię. A wtedy trafisz prosto na szubienicę.

– Już wcześniej się nad tym zastanawiałem. Wielu wspaniałych ludzi oddało życie dla sprawy. Lepszych ode mnie. Więc i ja nie boję się oddać swego.

– Piękne przemówienie, Sean. Ale nie bądź głupcem. Moim zdaniem postawiłeś na złego konia. Nie umrzesz dla sprawy, umrzesz, bo szpiegowałeś na rzecz wroga, hitlerowskich Niemiec. Hitlera i jego przyjaciół Irlandia guzik obchodzi. A udzielanie im teraz pomocy nie przyczyni się do wyzwolenia Północnej Irlandii spod brytyjskiej okupacji. Ani teraz, ani nigdy. Rozumiesz mnie?

Dogherty milczał.

– I jeszcze nad czymś powinieneś się zastanowić. Ty może jesteś gotów poświęcić życie, ale co z Mary?

Dogherty spojrzał na niego ostro.

– Jak to?

– Mary wie, że współpracujesz z Abwehrą, i wie, że jestem szpiegiem. Jeśli Brytyjczycy to odkryją, na pewno nie będą zachwyceni. Trafi do więzienia na bardzo długo, i to przy dużym szczęściu. A jeśli szczęście jej nie dopisze, powieszą ją razem z tobą.

Irlandczyk machnął ręką.

– Nie tkną Mary. Nie miała z tym nic wspólnego.

– Oni to nazywają współwiną, Sean. Mary jest współwinna twojego szpiegostwa.

Sean przez chwilę szedł w milczeniu, przetrawiając słowa Neumanna.

– A co, u licha, miałbym robić w Niemczech? – odezwał się w końcu. – Nie chcę jechać do Niemiec.

– Vogel może zorganizować przerzut do innego państwa. Do Portugalii albo Hiszpanii. Może nawet udałoby nam się z powrotem przetransportować cię do Irlandii.

– Mary się stąd nie ruszy. Nie zostawi Hampton Sands. Gdybym miał uciekać, musiałbym jechać sam i zostawić ją. Musiałaby sama stawić czoło cholernym Anglikom.

Dotarli do pubu. Neumann oparł rower o ścianę, to samo zrobił Dogherty.

– Daj mi czas do namysłu – rzekł. – Porozmawiam dziś z Mary i jutro rano ci odpowiem.

Weszli do środka. Było pusto, tylko właściciel stał za barem, wycierając szklanki. W kominku płonął ogień. Neumann i Dogherty zdjęli kurtki i powiesili je na wieszaku obok drzwi, potem siedli przy stole nieopodal kominka. W karcie widniało dziś jedno danie: zapiekanka z wieprzowiny. Zamówili dwie porcje i dwa kufle piwa. Przy ogniu było straszliwie gorąco. Neumann zdjął sweter. Po chwili właściciel przyniósł zapiekanki i zamówili jeszcze po piwie. Dziś rano Neumann pomagał Seanowi naprawiać płot, i teraz konał z głodu. Oderwał wzrok od talerza, dopiero kiedy otworzyły się drzwi i do pubu wszedł rosły mężczyzna. Horst widział go już w wiosce i wiedział kto to. Ojciec Jenny, Martin Colville.

Colville zamówił whisky i został przy barze. Jedząc, Neumann co chwila zerkał na potężne chłopisko. Czarna grzywa wpadała Martinowi do oczu, w czarnej brodzie pojawiły się siwe pasemka. Kurtkę miał brudną, cuchnęła smarem. Olbrzymie dłonie były spękane, wiecznie przybrudzone. Jednym haustem pochłonął pierwszą szklankę whisky i zamówił drugą. Neumann dokończył zapiekankę i zapalił papierosa.

Colville wychylił drugą whisky i zmierzył go wzrokiem.

– Trzymaj się z dala od mojej córki – odezwał się. – W wiosce gadają, że ostatnio widziano was razem i wcale mi się to nie podoba.

– Nie wtrącaj się do tego, koleś – syknął Dogherty przez zaciśnięte zęby.

– Jenny i ja spotykamy się, bo jesteśmy przyjaciółmi – powiedział Neumann. – Nic poza tym.

– I myślisz, że w to uwierzę! Chcesz się jej dostać pod spódnicę. Otóż nie! Jenny nie jest z takich.

– Szczerze mówiąc, gówno mnie obchodzi, co sobie myślisz.

– Zniosłem, jak się trzymała tego Irlandczyka i jego żony.

Ale z takim typkiem jak ty się nie pogodzę. Nic z ciebie dobrego. A jeśli jeszcze raz usłyszę, że się spotkaliście – Colville pogroził Neumannowi palcem – dopadnę cię.

– Kiwnij głową, uśmiechnij się i będzie koniec sprawy – szepnął Dogherty.

– Jenny chodzi do Seana i Mary, bo oni się o nią troszczą. Dają jej spokojny, miły dom. Czego o tobie nie da się powiedzieć.

– Dom Jenny niech cię nie obchodzi. Nie wściubiaj nosa w nie swoje sprawy. A jeśli masz odrobinę oleju w głowie, będziesz się, kurwa, trzymał z dala od małej!

Neumann zgniótł papierosa. Dogherty miał rację. Powinien był siedzieć i trzymać gębę na kłódkę. Tylko tego mu teraz brakuje, żeby wdać się w bójkę z tubylcem. Popatrzył na Colville'a. Znał ten typ ludzi. Łajdus całe życie terroryzował wszystkich, także i swoją córkę. Neumann marzył, żeby mu utrzeć nosa.

Pokażę mu, co to znaczy dostać lanie – pomyślał. Może wtedy przestanie bić Jenny.

– I co zrobisz, uderzysz mnie? – spytał. – To twoja odpowiedź na wszystko? Jeśli tylko zdarzy się coś, co ci nie odpowiada, bijesz. Dlatego Jenny spędza tyle czasu u Doghertych. Dlatego z tobą nie wytrzymuje.

Twarz Colville'a stężała.

– A ty kim, kurwa, jesteś? Nie wierzę w twoją historyjkę. – Paroma susami przemierzył pub, chwycił stół i odrzucił go z drogi. – Jesteś mój. Och, z rozkoszą rozkwaszę ci gębę.

Neumann wstał z miejsca.

– Szczęściarz ze mnie – powiedział.


Grupka wieśniaków, czując, że zanosi się na bójkę, otoczyła obu mężczyzn. Colville posłał morderczy prawy sierpowy, przed którym Neumann bez trudu się uchylił. Colville zadał jeszcze dwa ciosy, Neumann uniknął ich, odrobinę odchylając głowę, pięściami zasłaniając twarz, lecz nie odrywając wzroku od przeciwnika. Koncentrował się na obronie. Gdyby zbliżył się do Colville'a na tyle, by móc uderzyć, ten mógłby go chwycić w swoje olbrzymie łapska i już nie wypuścić. Musi czekać, aż tamten popełni błąd. Wtedy zaatakuje i jak najszybciej zakończy całą sprawę.

Colville posłał całą serię wściekłych ciosów. Już się zasapał i zmęczył. Wyciągnął ręce, rozpędził się i zaatakował jak byk.

Neumann błyskawicznie się odsunął i podstawił mu nogę. Colville z głuchym łoskotem runął twarzą na ziemię. Ledwo zaczął się dźwigać, Neumann szybko wkroczył do akcji i dwa razy kopnął go w twarz. Colville podniósł ciężkie ramię, przyjmując na nie trzeciego kopniaka i jakoś się dźwignął. Krew płynęła mu ze złamanego nosa i ust.

– Dość już dostałeś, Martin – przemówił Neumann. – Dajmy temu spokój i wróćmy do środka.

Colville nie odpowiedział. Ruszył naprzód, osłonił się lewą ręką, a prawą wymierzył potężny cios, który wylądował na kości policzkowej Neumanna, rozrywając ciało. Niemiec miał wrażenie, że ktoś go zdzielił młotem. W głowie mu huczało, łzy napłynęły do oczu, nic nie widział. Potrząsnął głową, żeby oprzytomnieć, i przypomniał mu się Paryż: jak leżał w brudnej uliczce za kafejką, jego krew spływała rynsztokiem, a esesmani kopali go, okładali pięściami, kolbami od pistoletów, wszystkim, co im wpadło pod rękę.

Colville zadał kolejny morderczy cios. Neumann przykucnął, zrobił unik i wymierzył złośliwego kopniaka w jego prawe kolano. Colville zawył z bólu. Neumann błyskawicznie kopnął jeszcze trzy razy; Colville'a sparaliżowało. Neumann podejrzewał, że zmiażdżył mu rzepkę. Przeraził go także – Colville najwyraźniej nigdy jeszcze nie spotkał się z kimś walczącym tak jak on.

Uznał walkę za zakończoną i właśnie ruszał z powrotem do pubu, kiedy Colville przeniósł cały ciężar ciała na zdrową nogę i rzucił się na niego. Zaskoczony Neumann nie zdążył się uchylić. Colville runął nań i pchnął go na ścianę. Neumann miał wrażenie, że go przygniotła rozpędzona ciężarówka. Próbował złapać dech. Colville rąbnął go z całej siły głową pod brodę. Neumann przygryzł sobie język i poczuł w ustach krew.

Zanim Colville zdążył jeszcze raz rąbnąć, Neumann wymierzył mu kolanem cios w krocze. Colville zwinął się z bólu, jęcząc. Neumann znów podniósł kolano, tym razem trafił w twarz i złamał mu kość.

Pod Colville'em ugięły się kolana i opadł półprzytomny.

– Nie wstawaj, Martin – powiedział Neumann. – Jeśli wiesz, co dla ciebie dobre, to zostań tu, gdzie jesteś.

W tej samej chwili usłyszał pisk. Podniósł wzrok i zobaczył pędzącą ku nim Jenny.

Tej nocy Neumann nie mógł zasnąć. Zdrzemnął się na chwilę, ale ból go obudził. Teraz leżał bez ruchu, wsłuchany w uderzenia wiatru w bok domu. Z oddali dobiegał huk fal rozbijających się o brzeg. Nie wiedział, która jest godzina. Dźwignął się na łokciu i jęcząc z bólu sięgnął po zegarek, który leżał na szafce nocnej. Spojrzał na fosforyzujące wskazówki. Dochodziła północ.

Opadł na poduszkę i zapatrzył się w sufit. Bójka z Martinem Colville'em to fatalny błąd. Mógł wzbudzić podejrzenia i narazić na szwank całą operację. I zranił Jenny. Przed pubem darła się na niego i okładała go pięściami, wściekła, że skrzywdził jej ojca. Chciał dać łajdakowi nauczkę, tymczasem wszystko obróciło się przeciwko niemu. Teraz, leżąc w łóżku i wsłuchując się w nierówne podmuchy wiatru, zastanawiał się, czy nad całą operacją nie wisi fatum. Przypomniał sobie, co powiedziała Catherine w czasie ich spotkania na wrzosowiskach w Hampstead: „Coś się popsuło. Boję się, że mój kamuflaż długo nie wytrzyma". Przypomniał sobie rozkaz Vogla, żeby śledzić Catherine. I nie wiedział, które z nich – Vogel, Catherine czy on sam, a może wszyscy troje po kolei – już popełniło niewybaczalne błędy.

Neumann zbadał swoje obrażenia. Bolało go całe ciało. Posiniaczona, poobijana klatka piersiowa kłuła przy każdym oddechu, ale chyba żebra były całe. Język miał opuchnięty i przy każdym ruchu czuł rozcięcie. Podniósł rękę i dotknął policzka. Mary zrobiła, co mogła, żeby zasklepić ranę bez szwów – wizyta u lekarza w ogóle nie wchodziła w rachubę. Upewnił się, czy opatrunek się nie przesunął. Nawet to delikatne muśnięcie wystarczyło, żeby policzek zapulsował boleśnie.

Przymknął oczy i próbował zasnąć. Już przysypiał, kiedy na podeście za drzwiami usłyszał kroki. Instynktownie sięgnął po mauzera. Kolejne stąpnięcie, skrzypienie podłogi. Podniósł broń i wymierzył w drzwi. Odgłos naciskanej klamki.

Gdyby to była MI- 5 – pomyślał – na pewno nie zadawaliby sobie trudu, żeby się cicho zakradać do mojej sypialni. Ale jeśli to nie MI- 5 ani nie policja, to kto?

Drzwi się uchyliły i w szparze pojawiła się niewielka postać. W słabej smudze światła wpadającego z korytarza Neumann zobaczył Jenny Colville. Bezszelestnie odłożył mauzera na podłogę przy łóżku i szepnął:

– Co ty tu robisz?

– Przyszłam się upewnić, czy nic ci nie jest.

– Czy Sean i Mary wiedzą, że tu jesteś?

– Nie. Wślizgnęłam się bez pukania. – Usiadła na brzegu wąskiego łóżka. – Jak się czujesz?

– Bywało gorzej. Twój ojciec potrafi sprawić człowiekowi łomot. Ale ty o tym wiesz najlepiej.

W ciemnościach wyciągnęła rękę i musnęła jego twarz.

– Powinieneś pójść do lekarza. To rozcięcie na policzku wyglądało paskudnie.

– Mary świetnie się spisała. Jenny się uśmiechnęła.

– Nabrała wprawy przy Seanie. Mówiła, że za jego młodych lat sobota się dla niego nie liczyła, jeśli nie skończyła się solidną bójką w pubie.

– Jak się czuje twój ojciec? Chyba uderzyłem go o jeden raz za dużo.

– Wydobrzeje. Och, twarz wygląda paskudnie. Ale on nigdy nie był szczególnie przystojny.

– Przepraszam, Jenny. Zachowałem się idiotycznie. Powinienem się wykazać większym rozsądkiem. Po prostu zignorować go.

– Właściciel pubu mówił, że to ojciec zaczął. Zasłużył sobie na to. Zbierało mu się już od dawna.

– Już się na mnie nie gniewasz?

– Nie. Nikt jeszcze nie stanął w mojej obronie. Postąpiłeś jak bohater. Mój ojciec jest silny jak tur. Mógł cię zabić. – Zsunęła dłoń z jego twarzy i powiodła nią po torsie. – Gdzie się nauczyłeś tak bić?

– W wojsku.

– To było przerażające. Boże, ależ ty jesteś cały w bliznach.

– Prowadziłem nadzwyczaj bujne życie. Przysunęła się do niego.

– Kim jesteś, Jamesie Porterze? I co robisz w Hampton Sands?

– Zjawiłem się tu, żeby cię chronić.

– Jesteś moim rycerzem na białym koniu?

– Coś w tym rodzaju.

Jenny gwałtownie się wyprostowała i zdjęła przez głowę sweter.

– Jenny, co ty właściwie…

– Ciii, obudzisz Mary.

– Nie możesz tu zostać.

– Minęła północ. Chyba nie wygonisz mnie na dwór w taką szarugę?

Zanim zdążył odpowiedzieć, zdjęła kalosze i spodnie. Weszła do łóżka i wtuliła się w niego.

– Jeśli Mary cię tu zastanie, zabije mnie – powiedział Neumann.

– Przecież nie boisz się Mary?

– Z twoim ojcem sobie poradzę. Ale Mary to całkiem inna historia.

Pocałowała go w policzek.

– Dobranoc – powiedziała.

Po kilku minutach jej oddech się wyrównał. Neumann przytulił głowę do jej policzka i po chwili on również zasnął.

Rozdział trzeci

Berlin


Lancastery nadleciały o drugiej nad ranem. Vogel, który drzemał na połówce w gabinecie, wstał i podszedł do okna. Berlin drżał pod uderzeniami bomb. Rozchylił zasłony i wyjrzał. Samochód jeszcze stał – duży czarny wóz, zaparkowany po drugiej stronie ulicy. Tkwił tam od ubiegłego popołudnia. Vogel wiedział, że siedzi w nim co najmniej trzech mężczyzn. Wiedział też, że silnik pracuje, bo z rury wydechowej unosił się obłok dymu marznący w zimnym powietrzu. Dusza profesjonalisty burzyła się w nim na widok takiej partackiej roboty. Palić, chociaż się wie, że papieros będzie się żarzył w ciemnościach. Włączyć silnik, żeby nie zmarznąć, choć najgłupszy amatorzyna zauważy spaliny. Ale cóż, gestapo nie musiało się szczególnie przejmować rzemiosłem i zawodowstwem. Podstawą ich działalności był terror i brutalna siła. Ciosy młotem.

Przypomniał sobie rozmowę z Himmlerem w Bawarii. Musiał przyznać, że w teorii Himmlera tkwiło ziarnko rozsądku. Fakt, że większość niemieckich siatek wywiadowczych w Anglii funkcjonowała, nie świadczył o lojalności Canarisa wobec führera. Przeciwnie, dowodził jego zdrady. Skoro szef Abwehry jest zdrajcą, po co zawracać sobie głowę publicznymi aresztowaniami i egzekucjami jego szpiegów w Wielkiej Brytanii. Może zamiast tego ich wykorzystać i wraz z Canarisem próbować faszerować Hitlera fałszywymi informacjami?

Vogel pomyślał, że to całkiem prawdopodobny scenariusz. Ale oszustwo na taką skalę nie mieściło mu się w głowie. Wszyscy niemieccy agenci musieliby się znajdować w więzieniu albo przejść na stronę wroga. Musiano by zaangażować w akcję setki brytyjskich oficerów wywiadu, którzy by opracowywali fałszywe raporty, nadawane potem do Hamburga. Czy taka mistyfikacja jest możliwa? Olbrzymie i ryzykowne przedsięwzięcie, ale – uznał w końcu Vogel – możliwe.

Koncepcja genialna, lecz Vogel dostrzegał w niej jeden, za to ogromny mankament. Rzecz wymagałaby całkowitego przejęcia niemieckich siatek wywiadowczych w Wielkiej Brytanii. Musiano by schwytać agentów co do jednego – przeciągnąć na swoją stronę albo zamknąć, by nie mogli już działać. Gdyby poza pajęczyną MI- 5 znalazł się choć jeden człowiek i dostarczyłby prawdziwy raport, Abwehra mogłaby zwąchać pismo nosem. Na podstawie raportu tego jednego człowieka mogłaby domyślić się, że pozostałe informacje są wyssane z palca. A jeśli wszystkie źródła wskazują na Calais jako punkt ataku, Abwehra mogłaby dojść do wniosku, że prawdą jest coś zgoła odwrotnego. Wróg szykuje się do inwazji na Normandię.

Jak to Himmler ujął? „Kłamstwo to prawda, tyle że na wspak. Wystarczy przysunąć do niego lustro, a prawda spojrzy panu prosto w oczy".

Już niedługo pozna odpowiedź. Jeśli Neumann odkryje, że Catherine jest śledzona, on, Vogel, zlekceważy przekazywane przez nią informacje, uzna je za zasłonę dymną stworzoną przez angielski wywiad, za element dezorientacji.

Odwrócił się od okna i położył na łóżku polowym. Przeszył go lodowaty dreszcz. Może i zdobędzie dowody, że brytyjski wywiad dokonał mistyfikacji na ogromną skalę. A to z kolei wyraźnie by wskazywało, że admirał Wilhelm Canaris, szef niemieckiego wywiadu wojskowego, jest zdrajcą. Himmler z pewnością uznałby to za niepodważalny dowód. Za taką obrazę pozostaje jedna kara: struna od fortepianu wokół szyi, powolna, straszliwa śmierć przez uduszenie, utrwalona na taśmie filmowej, żeby Hitler mógł się nią rozkoszować.

I co będzie, jeśli rzeczywiście znajdzie dowody potwierdzające angielską mistyfikację? Wehrmacht ze swoimi jednostkami pancernymi będzie czekał na aliantów w planowanym miejscu inwazji. Wróg zostanie zmiażdżony. Niemcy zwyciężą i naziści jeszcze przez pokolenia będą władać w Niemczech i Europie.

„Nie ma już prawa w Niemczech, Trude. Jest tylko Hitler".

Vogel przymknął oczy i próbował zasnąć. Na próżno. Dwie zupełnie różne części jego natury toczyły walkę – Vogel manipulator i szpieg zmagał się z Voglem wyznawcą rządów prawa. Niewyobrażalnie kusiła go perspektywa zdemaskowania intrygi

Anglików, przechytrzenia brytyjskiego przeciwnika i zniszczenia ich gierki. Równocześnie jednak przerażenie budziła w nim myśl, co takie zwycięstwo mogłoby przynieść. Udowodniłoby podstęp Anglików, zniszczyło jego przyjaciela Canarisa, zapewniło Niemcom zwycięstwo, na zawsze umocniło władzę nazistów.

Leżał wsłuchany w warkot bombowców.

„Powiedz, że dla niego nie pracujesz, Kurt". Teraz już pracuję, Trude – pomyślał Vogel. – Teraz już tak.

Rozdział czwarty

Londyn


– Witaj, Alfredzie.

– Witaj, Helen.

Uśmiechnęła się, pocałowała go w policzek.

– Och, jak cudownie znowu cię widzieć – powiedziała.

– Ciebie też.

Wsunęła mu rękę pod ramię i tak jak to robiła niegdyś, schowała dłoń w jego kieszeni. Zawrócili i bez słowa ruszyli ścieżką parku St James's. Vicary'emu ta cisza nie przeszkadzała. Przeciwnie, świetnie się z nią czuł. Sto lat temu między innymi po tym poznał, że kocha Helen – po tym, jak się czuł, kiedy milczeli. Lubił towarzystwo Helen, gdy rozmawiali, śmiali się, ale równie mocno je lubił, gdy się nie odzywała. Przepadał za chwilami, kiedy siedzieli cicho na werandzie jej domu, spacerowali w lesie czy leżeli nad jeziorem. Sama bliskość jej ciała albo splecione dłonie – to mu wystarczało.

Popołudnie było parne i gorące – posmak sierpnia w środku lutego – niebo ciemne, wzburzone. Wiatr kołysał drzewami, marszczył taflę sadzawki. Stado kaczek chlupotało w miejscu, jak przykute kotwicami.

Vicary po raz pierwszy uważniej się przyjrzał towarzyszce. Ładnie się starzała. Pod wieloma względami wypiękniała. Była wysoka, prosto się trzymała, odrobinę nadwagi ładnie ukrywał starannie skrojony kostium. Włosy, które niegdyś nosiła rozpuszczone z przedziałkiem na środku, teraz czesała w kok. Na głowie miała szary kapelusz.

Vicary pozwolił sobie zatrzymać wzrok na jej twarzy. Nos, dawniej nieco za duży w stosunku do twarzy, teraz idealnie do niej pasował. Policzki z wiekiem się zapadły, wyraźniej uwidaczniając kości policzkowe. Helen odwróciła się i spostrzegła, że Vicary jej się przygląda. Uśmiechnęła się do niego, ale uśmiech nie rozjaśnił oczu. Krył się w nich odległy smutek, jakby niedawno zmarł jej ktoś bliski.

Vicary pierwszy przerwał ciszę. Oderwał spojrzenie od jej twarzy.

– Przepraszam za lunch, Helen. W pracy wyskoczyło coś nagłego i nie mogłem się wyrwać ani cię zawiadomić.

– Nie przejmuj się, Alfredzie. Po prostu tkwiłam przy stoliku w „Connaught" i ululałam się na smutno.

Vicary popatrzył na nią zaskoczony.

– Przekomarzam się z tobą. Ale nie będę kryła, że byłam rozczarowana. Długo się zbierałam na odwagę, żeby się z tobą spotkać. Wtedy tak okropnie się zachowałam… – Urwała, nie kończąc myśli.

Owszem, to prawda, Helen – pomyślał Vicary.

– Było, minęło – odezwał się na głos. – Jakim cudem mnie znalazłaś?

Dwadzieścia minut temu zadzwoniła do niego do biura. Podnosząc słuchawkę, spodziewał się wszystkiego, ale nie jej głosu. Boothby'ego, który wzywa go na górę na kolejne przedstawienie; Harry'ego z informacją, że Catherine Blake znowu kogoś zabiła strzałem w twarz; Petera Jordana, który mu mówi, żeby się odpierniczył, bo on więcej się z tą kobietą nie spotka. Na dźwięk głosu Helen omal się nie udławił.

– Witaj, kochany, to ja – odezwała się, jak każda dobra agentka, nie podając imienia. – Spotkasz się ze mną? Dzwonię z budki naprzeciwko twojej pracy. Och, proszę, Alfredzie.

– Ojciec przyjaźni się z dyrektorem generalnym – wyjaśniała teraz. – A David przyjaźni się z Basilem Boothbym. Już od jakiegoś czasu wiem, że cię wciągnęli.

– Twój ojciec, David i Basil Boothby. Co jeden to bardziej przeze mnie ulubiony.

– Nie przejmuj się, Alfredzie, nie rozmawiają w kółko o tobie.

– Dzięki Bogu choć za to! Ścisnęła jego dłoń.

– Jakim cudem wylądowałeś w tej branży?

Vicary jej opowiedział. O tym, jak przed wojną zaprzyjaźnił się z Churchillem. Jak znalazł się w kręgu doradców Churchilla w Chartwell. Jak Churchill go dopadł w owo majowe popołudnie 1940.

– Naprawdę siedział wtedy w wannie? – zawołała Helen.

Vicary skinął głową, uśmiechając się na to wspomnienie.

– I jak premier się prezentuje nago?

– Jest bardzo różowy. I wzbudza trwogę. Do końca dnia nie mogłem przestać nucić „Rule Britannia".

Helen parsknęła śmiechem.

– To musi być strasznie podniecająca praca.

– Czasami. Ale potrafi być też niewyobrażalnie nudna i monotonna.

– Czy kusi cię nieraz, żeby komuś wychlapać wszystkie te tajemnice, które znasz?

– Helen!

– Kusi cię? – nalegała.

– Nie, oczywiście, że nie.

– A mnie tak – odparła, odwracając wzrok. Po chwili znowu na niego spojrzała. – Wyglądasz wspaniale, Alfredzie. Jesteś bardzo przystojny. Ta cholerna wojna najwyraźniej ci służy.

– Dziękuję.

– Choć muszę wyznać, że brak mi brązowej wełny i tweedu. Teraz cały toniesz w szarościach, tak samo jak oni wszyscy.

– To obowiązkowy strój w Whitehall. Przywykłem do niego. Poza tym podoba mi się odmiana. Ale będę zadowolony, kiedy to wszystko się skończy i znowu wrócę na uniwersytet, gdzie moje miejsce.

Sam nie wierzył, że te słowa padły z jego ust. W pewnym momencie traktował MI- 5 jak swoje wybawienie. Teraz jednak wiedział, że to z całą pewnością nieprawda. Dobrze mu się pracowało w MI- 5, ożył w atmosferze napięcia, długich godzin pracy, rejwachu w kantynie, potyczek z Boothbym, w towarzystwie grupki oddanych amatorów, takich jak on, lubujących się w tajemnicach. Kiedyś nawet przemyśliwał, czyby nie poprosić o zatrzymanie go w MI- 5 po zakończeniu wojny. Ale to by nie było to samo – bez groźby zagłady narodowej wiszącej nad nimi niczym miecz Damoklesa.

I jeszcze coś. Choć jego inteligencja doskonale go predysponowała do pracy w wywiadzie, sama natura tej instytucji budziła w nim wstręt. Urodził się historykiem. Z charakteru i wykształcenia dążył do odkrywania prawdy. Wywiad zaś polegał na oszustwie i dezorientacji. Na zdradzie. Celach uświęcających środki. Wbijaniu przeciwnikowi noża w plecy – a w razie konieczności nawet wbijaniu noża w plecy przyjacielowi. Sam nie do końca wiedział, czy podoba mu się ten człowiek, jakim się stał.

– A przy okazji, co słychać u Davida? – spytał. Helen ciężko westchnęła.

– David to David – stwierdziła, jakby to wszystko wyjaśniało. – Wygnał mnie na wieś, a sam siedzi w Londynie. Dorwał zlecenie i robi coś dla Admiralicji. Odwiedzam go raz na parę tygodni. Woli, kiedy mnie nie ma. Wtedy swobodnie może oddawać się swoim ulubionym zajęciom.

Zażenowany szczerością Helen Vicary odwrócił wzrok. David Lindsay słynął nie tylko z ogromnego bogactwa i urody, ale także z uwodzenia kobiet.

Nic dziwnego, że zaprzyjaźnił się z Boothbym – pomyślał.

– Nie musisz udawać ignorancji, Alfredzie. Zdaję sobie sprawę, że wszyscy wiedzą o Davidzie i jego ulubionej rozrywce. Przyzwyczaiłam się do tego. David lubi kobiety, a one jego. To dość czysty układ.

– Dlaczego go nie rzucisz?

– Och, Alfredzie.

Machnięciem dłoni w rękawiczce uporała się z tą kwestią.

– A czy ty masz jeszcze kogoś?

– Chodzi ci o mężczyzn? Potaknął.

– Spróbowałam raz, ale trafiłam na złego kandydata. To był David, tyle że w nieco innym wydaniu. Poza tym dwadzieścia pięć lat temu złożyłam przysięgę w kościele parafialnym i najwyraźniej nie potrafię jej złamać.

– Szkoda że nie myślisz podobnie o przysiędze, którą złożyłaś mnie – odparł Vicary i natychmiast pożałował goryczy, która zabrzmiała w jego głosie.

Ale Helen spojrzała na niego, zamrugała, odpędzając łzy.

– Czasem ja też tego żałuję. No, powiedziałam to na głos. O Boże, jak to nieangielsko z mojej strony. Proszę, wybacz. To pewnie wina tych cholernych Amerykanów, którzy tu się tak rozpanoszyli.

Vicary poczuł, że się czerwieni.

– Nadal się spotykasz z Alice Simpson? – spytała Helen.

– A jakim cudem dowiedziałaś się o Alice Simpson?

– Wiem o wszystkich twoich kobietach, Alfredzie. Jest bardzo ładna. Nawet te jej cholerne książki mi się podobają.

– Rozpłynęła się. Wmawiałem sobie, że to wina wojny, mojej pracy. Ale tak naprawdę to po prostu nie była tobą. Więc pozwoliłem jej się rozpłynąć. Tak jak pozostałym.

– Och, niech cię licho porwie, Alfredzie Vicary! Musiałeś to powiedzieć?

– Taka jest prawda. Zresztą, właśnie to chciałaś usłyszeć. Tylko w tym celu mnie odnalazłaś.

– Nie, wolałabym usłyszeć, że jesteś szczęśliwy. – Jej oczy zwilgotniały. – Nie chciałam się dowiedzieć, że zrujnowałam ci życie.

– Nie pochlebiaj sobie, Helen. Nie zrujnowałaś mi życia. Nie jestem nieszczęśliwy. Po prostu nie znalazłem w sercu dość miejsca na kogoś innego. Trudno mi zaufać drugiemu człowiekowi. Pewnie tobie powinienem za to podziękować.

– Rozejm. Proszę, ogłośmy zawieszenie broni. Nie chciałam, żebyśmy podjęli naszą ostatnią rozmowę. Po prostu pragnęłam spędzić z tobą trochę czasu. Boże, muszę się czegoś napić. Zabierzesz mnie w jakieś przyjemne miejsce i wlejesz we mnie butelkę wina, kochanie?

Poszli do „Duke'a". O tej porze było tam jeszcze pustawo. Posadzono ich przy stoliku w kącie. Vicary cały czas oczekiwał, że zjawi się jakiś przyjaciel Davida i ich rozpozna, ale nikt im nie przeszkodził. Przeprosił Helen na chwilę i zadzwonił do Harry'ego, żeby wiedział, gdzie go szukać. Kiedy wrócił, na stole stało wiaderko z lodem, a w nim butelka koszmarnie drogiego szampana.

– Nie przejmuj się, kochanie – uspokoiła Helen. – David funduje.

Usiadł i błyskawicznie wypili połowę zawartości butelki. Rozmawiali o książkach Vicary'ego i o dzieciach Helen. A nawet jeszcze trochę o Davidzie. Vicary nie odrywał wzroku od Helen. Ten smutek goszczący w jej oczach, ból nieudanego małżeństwa z Davidem w dziwny sposób sprawiały, że stawała mu się jeszcze bliższa. Wyciągnęła rękę i przykryła nią jego dłoń. Poczuł, jak po raz pierwszy od dwudziestu pięciu lat serce mocniej mu bije w piersi.

– Czy czasem o nim myślisz, Alfredzie?

– O czym?

– Tamtym poranku.

– Helen, o czym ty…

– Na Boga, Alfredzie, czasem potrafisz być niewyobrażalnie tępy. O ranku, kiedy przyszłam do twojego łóżka i po raz pierwszy wykorzystałam twe ciało.

Vicary dopił szampana i nalał im obojgu do kieliszków.

– Nie… Właściwie nie – odparł.

– Na Boga, Alfredzie Vicary, ty wcale nie potrafisz kłamać. Jak to godzisz ze swoją najnowszą pracą?

– Niech ci będzie. Tak. Myślę o tym.

Kiedy ostatni raz? – spytał się w duchu. Tamtego ranka w Kencie, gdy ułożył komunikat dla stworzonego przez siebie agenta o pseudonimie Przepiórka.

– Przyłapuję się na tym, że przypominam sobie ten ranek w najmniej odpowiednich chwilach.

– Wiesz, oszukałam Davida. Zawsze mu mówiłam, że był pierwszy. Ale cieszę się, że to byłeś ty. – Bawiła się stopą kieliszka i patrzyła w okno. – To poszło tak szybko, chwila, może dwie. Ale kiedy teraz to wspominam, ciągnie się godzinami.

– Tak. Wiem, co masz na myśli. Zerknęła na niego.

– Nadal masz ten dom w Chelsea?

– Podobno tak. Nie byłem w nim od czterdziestego roku – dodał żartobliwie.

Odwróciła się od okna i spojrzała mu prosto w oczy. Pochyliła się i szepnęła:

– Chciałabym, żebyś mnie teraz tam zabrał i kochał się ze mną w swoim łóżku.

– Ja też bym chciał, Helen. Ale tylko znowu złamałabyś mi serce. A w moim wieku chyba już drugi raz bym się nie pozbierał.

Z twarzy Helen zniknął wszelki wyraz, a gdy w końcu przemówiła, jej głos był bezdźwięczny.

– Na Boga, Alfredzie, od kiedy stałeś się takim skończonym draniem?

Słowa zabrzmiały dziwnie znajomo. Przypomniał sobie, że to samo powiedział Boothby, biorąc go pod rękę po przesłuchaniu Petera Jordana.

Między nimi pojawił się cień. Przemknął po jej twarzy, tak że pomroczniała, i zniknął. Helen siedziała cicho, nieruchomo. Oczy jej zwilgotniały. Mruganiem powiek znowu powstrzymała łzy i odzyskała panowanie nad sobą. Vicary czuł się jak skończony idiota. Wszystko to za daleko się posunęło, wymknęło spod kontroli. Zrobił głupstwo, spotykając się z nią. Nic dobrego z tego nie mogło wyniknąć. Cisza ciążyła im teraz jak głaz. Automatycznie zaczął się obmacywać po kieszeniach w poszukiwaniu okularów i próbował wymyślić jakiś pretekst, by skończyć to spotkanie. Helen wyczuła jego nastrój. Nie odrywając wzroku od szyby, powiedziała:

– Za długo cię przetrzymuję. Wiem, że powinieneś wracać do pracy.

– Tak, naprawdę powinienem. Przepraszam.

– Nie daj im się uwieść – mówiła nadal do okna Helen. – Kiedy skończy się wojna, pozbądź się tych paskudnych szarych garniturów i wracaj do domu, do książek. Taki mi się bardziej podobałeś.

Nie odpowiedział, tylko na nią patrzył. Pochylił się, żeby ją pocałować w policzek, ale Helen przyciągnęła go do siebie i zaplótłszy mu ręce na karku, lekko pocałowała w usta. Uśmiechnęła się.

– Mam nadzieję, że zmienisz zdanie. I to szybko.

– Całkiem niewykluczone.

– Dobrze.

– Do widzenia, Helen.

– Do widzenia, Alfredzie. Wzięła go za rękę.

– I jeszcze coś chcę ci powiedzieć. Niezależnie od tego, co robisz, nie ufaj Basilowi Boothby'emu, kochanie. To trucizna. Nigdy, przenigdy, nie stawaj plecami do niego.

Wtedy sobie przypomniał, co powiedziała o kochanku, który ją zdradził. „To był David, tyle że w innym wydaniu". Nie, Helen – pomyślał. – To był Boothby.


Szedł. Gdyby mógł, biegłby. Szedł bezmyślnie, bez celu. Szedł, dopóki szrama na kolanie nie zaczęła piec żywym ogniem. Szedł, dopóki jego kaszel palacza omal nie rozszarpał mu płuc. Nagie gałęzie drzew w Green Parku kołysały się na wietrze, ich szum przypominał wodospad. Wiatr szarpał rozpiętym płaszczem, prawie go z niego zrywając. Vicary schwycił go pod szyją, a poły rozwiały się jak peleryna. Ciemności spowiły miasto niczym gruby welon. W mroku wpadł na jakiegoś hałaśliwego Amerykanina.

– Ej, jak leziesz, Angolu!

– Przepraszam, bardzo przepraszam – bąknął Vicary i natychmiast tego pożałował. W końcu to jeszcze mój kraj, do cholery.

Czuł się jak zahipnotyzowany, jakby poruszał się nie z własnej woli. Nagle przypomniał sobie szpital w Sussex, gdzie leczył się z ran. I chłopca, który dostał w kręgosłup i nie mógł kontrolować ruchów rąk i nóg. Jak opisywał dziwną martwotę, kiedy lekarze poruszali jego kończynami.

Boże, Helen, jak mogłaś? Boothby! Boże, Helen!

Przed oczami migały mu przerażające wizje tych dwojga splecionych w uścisku. Zacisnął powieki, próbując wymazać ten obraz.

Cholera jasna! Cholera jasna! Każdy, byle nie Basil Boothby!

Zdumiewające, jak oto w niesamowity sposób jedna część jego życia nałożyła się na drugą. Helen i Boothby – absurdalne. Zbyt absurdalne, żeby się nad tym zastanawiać. Ale prawdziwe, to nie ulegało wątpliwości.

Gdzie doszedł? Poczuł zapach rzeki, ruszył ku niej. Victoria Embankment. Holowniki wlokące barki w górę rzeki. Przygaszone światła, odległe trąbienie syreny mgłowej. Usłyszał mężczyznę, który jęczał z rozkoszy, i w pierwszej chwili sądził, że to znowu jego wyobraźnia. Spojrzał w lewo i w mroku zauważył zarys sylwetki dziwki wsuwającej ręce w rozporek żołnierza.

Och, dobry Boże! Przepraszam!

Znowu szedł. Miał ochotę wpaść do gabinetu Boothby'ego i zdzielić go w nos. Przypomniał sobie gabaryty zwierzchnika oraz pogłoski o jego umiejętnościach walki wręcz i uznał, że to by się równało samobójstwu. Miał ochotę wrócić do „Duke'a", znaleźć Helen, wziąć ją do domu i nie myśleć o konsekwencjach. I wtedy – jak zwykle – przez głowę zaczęły mu przemykać obrazy związane ze sprawą. Pusta teczka Vogla. Karl Becker w swojej wilgotnej celi. „Powiedziałem Boothby'emu". Zmasakrowana twarz Rose Morely. Ucieczka Grace Clarendon z przybytku Boothby'ego. Pelikan. Hawke, chłopak Boothby'ego z Oksfordu. Nękało go dziwaczne poczucie, że jest wykorzystywany.

Czy i ja jestem takim Hawke'em? – pomyślał.

Gdzie teraz się znalazł? Northumberland Avenue. Zwolnił tempo, wsłuchując się w przyjemny szum popołudniowego ruchu ulicy. Podniósł wzrok i zobaczył ładną młodą kobietę, niecierpliwie przyglądającą się mijającym ją samochodom. To była Grace Clarendon – wszędzie by poznał tę masę jasnych włosów i krwistoczerwone wargi. Do krawężnika podjechał duży granatowy number. Boothby'ego. Drzwiczki się otworzyły i Grace wsiadła do środka. Samochód włączył się do ruchu. Vicary odwrócił głowę i patrzył w drugą stronę, kiedy wóz go mijał.


Vicary jechał na West Halkin Street. Zapadła noc, a wraz z nią przyszła ulewa przypominająca wiosenną burzę. Vicary przetarł okno i wyjrzał na ulicę. Londyńczycy tłumnie biegli chodnikami, jak cywile uciekający przed nadciągającą armią – skuleni pod płaszczami przeciwdeszczowymi i parasolkami, z których część przekręcił wiatr, ze słabymi latarkami z trudem rozjaśniającymi wilgotny mrok. Vicary rozważał dziwny splot okoliczności, dzięki któremu siedzi w rządowym samochodzie, a nie biegnie tam, na chodniku, razem z innymi. Nagle przypomniał sobie o Helen i zastanawiał się, gdzie też ona może teraz być. Miał nadzieję, że w jakimś bezpiecznym i suchym miejscu. Pomyślał o Grace Clarendon wsiadającej do limuzyny Boothby'ego. Co, u licha, ona tam robiła? Czy odpowiedź jest oczywista? Czy Grace sypia równocześnie z Boothbym i z Harrym? A może to coś znacznie groźniejszego? W pamięci odtworzył tamte wykrzyczane w gniewie słowa, które podsłuchał pod drzwiami gabinetu Boothby'ego: „Nie zrobisz mi tego! Łajdak! Skończony drań!".

Powiedz mi, do czego cię zmusił, Grace – pomyślał Vicary. – Powiedz, bo ja w żaden sposób się nie domyśle.

Samochód zatrzymał się pod jego drzwiami. Vicary wysiadł i zasłoniwszy się teczką przed ulewą, wbiegł do środka. Panował tu rozgardiasz, jak w jakimś teatrze, który szykuje się do niepewnej premiery. Vicary zdążył polubić tę atmosferę – hałaśliwe rozmowy obserwatorów przygotowujących się do nocy na ulicy, trzask technika, upewniającego się czy otrzymuje dobry sygnał z mikrofonów w mieszkaniu Jordana, zapachy z kuchni.

Najwyraźniej wygląd Vicary'ego musiał świadczyć o napięciu, bo nikt się do niego nie odezwał, gdy mijał zatłoczony pokój i ruszył na górę do biblioteki. Zdjął płaszcz i zawiesił go na haku na drzwiach. Odłożył teczkę na biurko. Potem wyszedł do Petera Jordana, którego zastał stojącego przed lustrem. Wkładał mundur.

Jeśli obserwatorzy pilnują technicznej strony przedstawienia, to Jordan jest jego gwiazdą, a ten mundur kostiumem – pomyślał.

Uważnie popatrzył na komandora. Chyba niewygodnie się czuł w mundurze, tak jak on sam w muszce, gdy raz na dziesięć lat ją wyciągał, próbując sobie przypomnieć, jak się to wiąże. Odchrząknął, by dać znać o swojej obecności. Jordan odwrócił głowę, przez chwilę się mu przyglądał, po czym zajął się swoim odbiciem w lustrze.

– Kiedy to się skończy? – spytał.

Stało się to już częścią ich wieczornych spotkań. Codziennie, zanim Vicary wysłał Jordana na randkę z Catherine Blake, z teczką pełną materiałów Kettledrum, Jordan zadawał to samo pytanie. Vicary zwykle udawał, że nie słyszy. Ale dziś odparł:

– Właściwie to niewykluczone, że całkiem niedługo. Jordan popatrzył zaskoczony, potem spojrzał na puste krzesło.

– Proszę usiąść, wygląda pan fatalnie. Kiedy ostatni raz pan spał?

– Chyba w maju czterdziestego roku – odrzekł Vicary, zajmując miejsce.

– Zapewne nie może mi pan powiedzieć, dlaczego to już niedługo się skończy.

Vicary wolno potrząsnął głową.

– Niestety nie.

– Tak też myślałem.

– A czy to ma dla pana jakieś znaczenie?

– Właściwie nie.

Jordan skończył się ubierać. Zapalił papierosa i usiadł naprzeciwko Vicary'ego.

– Czy wolno mi zadawać pytania?

– To zależy wyłącznie od pytań. Jordan uśmiechnął się mile.

– Nie mam cienia wątpliwości, że nie jest pan zawodowym oficerem wywiadu. Czym się pan zajmował przed wojną?

– Wykładałem historię Europy na Uniwersytecie Londyńskim. Jemu samemu zabrzmiało to dziwacznie, jakby czytał czyjś życiorys. Wydawało się to tak dawno – dwa życia temu.

– Jak to się stało, że zaczął pan pracować dla MI- 5? Vicary zawahał się, uznał, że nie łamie żadnego przepisu bezpieczeństwa, i opowiedział Jordanowi, jak to się stało.

– Lubi pan swoje zajęcie?

– Czasem. Ale bywa niekiedy, że go nienawidzę i nie mogę się doczekać powrotu za mury uczelni.

– Jak kiedy?

– Jak teraz – odparł bezdźwięcznie Vicary.

Jordan nie zareagował. Tak jakby rozumiał, że żaden oficer wywiadu, nawet najbardziej zepsuty, nie chlubiłby się taką operacją.

– Żonaty?

– Nie.

– W ogóle nie miał pan żony?

– Nie.

– Dlaczego?

Vicary pomyślał, że czasem Bóg ma wyjątkowo niesmaczne poczucie humoru. Trzy godziny temu odpowiadał na to samo pytanie kobiecie, która znała odpowiedź. A teraz jego agent uderza w tę samą cholerną nutę.

– Widać nigdy nie trafiłem na odpowiednią kobietę – uśmiechnął się ze znużeniem.

Jordan mierzył go wzrokiem. Vicary czuł na sobie jego spojrzenie i niezbyt mu to odpowiadało. Przywykł do innych układów, i z Jordanem, i z niemieckimi szpiegami, których kontrolował. Vicary zadawał pytania. Vicary otwierał śluzy uczuć i szarpał zabliźnione rany, póki nie zaczynały krwawić. Vicary szukał słabych punktów i wbijał ostrze. Podejrzewał, że właśnie dlatego tak dobrze się nadawał do takich misji. Mógł zaglądać do życia innych ludzi i wykorzystywać ich słabostki, nie naruszając przy tym swoich. Pomyślał o Karlu Beckerze w jego więziennym ubraniu. Uświadomił sobie, że lubi sprawować kontrolę, manipulować, oszukiwać, ciągnąć za sznurki.

Czy stałem się taki dlatego, że dwadzieścia pięć lat temu Helen mnie rzuciła? – pomyślał.

Wyciągnął z kieszeni paczkę playersów i bezmyślnie zapalił papierosa.

Jordan oparł łokieć o poręcz fotela, a brodę na dłoni. Spod ściągniętych brwi przyglądał się Vicary'emu, jakby ten był chwiejnym mostem, który lada chwila może się zawalić.

– A moim zdaniem kiedyś spotkał pan odpowiednią kobietę, tyle że ona nie odwzajemniła uczucia.

– Mówiłem…

– Ach, więc jednak trafiłem. Vicary wydmuchnął obłok dymu.

– Jest pan inteligentny. Od początku o tym wiedziałem.

– Jak się nazywała?

– Nazywała się Helen.

– Co się stało?

– Przykro mi, Peter.

– Widuje się pan z nią jeszcze?

– Nie – odparł Vicary, kręcąc głową.

– Żałuje pan?

Vicary przypomniał sobie słowa Helen: „Nie chciałam się dowiedzieć, że zrujnowałam ci życie". Czy zrujnowała jego życie? Chciałby móc sobie odpowiedzieć, że nie. Jak większość kawalerów, chętnie w duchu powtarzał, że prawdziwy z niego szczęściarz, nie obciążony żoną i dziećmi. Nikt nie wkraczał w jego świat i pracę, przed nikim nie musiał odpowiadać. Pieniądze wydawał, na co chciał. Dom umeblował wedle swego smaku, nie musiał się przejmować, że ktoś będzie mu grzebał w papierach albo prywatnych rzeczach. Tymczasem tak naprawdę był samotny – czasem straszliwie samotny. Tymczasem tak naprawdę chciałby móc z kimś dzielić się swymi zwycięstwami i klęskami. I pragnął, żeby ktoś dzielił się z nim swoimi. Ilekroć obiektywnie przyglądał się swemu życiu, widział, że czegoś w nim brak: śmiechu, czułości, odrobiny hałasu, a czasem i nieporządku. Żył połowicznie. Połowiczne życie, połowiczny dom, połowiczny człowiek.

Czy żałuję?

– Tak, żałuję jednego – odezwał się, zaskoczony że wypowiada te słowa na głos. – Żałuję, bo przez to, że się nie ożeniłem, pozbawiłem się dzieci. Zawsze sądziłem, że bycie rodzicem to coś wspaniałego. I chyba, mimo wszelkich moich wad i niedostatków, umiałbym być dobrym ojcem.

W półmroku po twarzy Jordana przemknął uśmiech.

– Syn jest dla mnie całym światem. Łączy mnie z przeszłością i pozwala zerknąć w przyszłość. Tylko on mi pozostał. Jedyna prawdziwa rzecz po odejściu Margaret. Catherine była kłamstwem. – Przerwał, wpatrując się w dogasającego papierosa. – Nie mogę się doczekać, kiedy to się skończy, żeby móc do niego wrócić. Cały czas się zastanawiam, jak mu odpowiem na jego pytanie. „Tatusiu, co robiłeś w czasie wojny?". I co, do cholery, mam mu wtedy powiedzieć?

– Prawdę. Że był pan utalentowanym inżynierem i że pomógł pan nam zbudować urządzenie, dzięki któremu zwyciężyliśmy.

– Ale to nie jest prawda.

Coś w głosie Jordana kazało Vicary'emu baczniej mu się przyjrzeć.

Co z tego nie jest prawdą? – pomyślał.

– Nie pogniewa się pan, jeśli to ja zadam panu teraz kilka pytań? – spytał wreszcie.

– Sądziłem, że może pan pytać o wszystko, co zechce. Z moją zgodą i bez.

– Inne okoliczności, inny powód pytań. – Wal pan.

– Kochał ją pan?

– Widział ją pan kiedyś?

Vicary uświadomił sobie, że nigdy jej nie widział. Tylko na zdjęciach. Jordan mówił dalej:

– Tak, kochałem ją. Była piękną, inteligentną, czarującą kobietą i, jak się okazuje, również wyjątkowo utalentowaną aktorką. I może mi pan wierzyć lub nie, ale wydawało mi się, że stałaby się dobrą matką dla mojego syna.

– Nadal ją pan kocha? Jordan odwrócił wzrok.

– Kocham tego kogoś, za kogo ją brałem. Nie kocham tej kobiety, którą, jak mi mówicie, ona jest. Coś we mnie niemal wierzy, że to wszystko jakiś żart. Przypuszczam, że właśnie to nas obu łączy.

– Mianowicie?

– Że zakochaliśmy się w nieodpowiednich kobietach. Vicary się zaśmiał. Spojrzał na zegarek.

– Robi się późno.

– Tak – odparł Jordan.

Vicary wstał i poprowadził Jordana do biblioteki. Otworzył teczkę i wyjął stertę dokumentów. Podał je Jordanowi, który włożył plik do swojej walizeczki. Stali w niezręcznym milczeniu. Przerwał je Vicary.

– Przepraszam. Gdyby dało się to zrobić inaczej, zrobiłbym. Ale nie ma innego wyjścia. Przynajmniej na razie.

Jordan nie odpowiedział.

– Jedno mi nie daje spokoju od chwili pana przesłuchania. Dlaczego nie pamiętał pan nazwisk mężczyzn, którzy jako pierwsi zjawili się u pana w sprawie operacji Mulberry!

– Tamtego tygodnia spotkałem się z mnóstwem osób. Połowy ich nie pamiętam.

– Twierdził pan, że jeden był Anglikiem.

– Tak.

– A nie nazywał się przypadkiem Brum?

– Nie, nie nazywał się Brum – odparł bez wahania Jordan. – To bym raczej zapamiętał. No, na mnie chyba już czas.

Jordan ruszył do drzwi.

– Chciałem pana jeszcze o coś spytać. Jordan się odwrócił.

– Mianowicie?

– Jest pan Peterem Jordanem, prawda?

– A co to, u licha, za pytanie?

– Całkiem proste. Czy jest pan Peterem Jordanem?

– Oczywiście, że jestem Peterem Jordanem. Wie pan co, profesorze? Trochę snu dobrze by panu zrobiło.

Rozdział piąty

Londyn


Clive Roach siedział przy oknie kafejki naprzeciwko mieszkania Catherine Blake. Kelnerka przyniosła mu zamówioną herbatę i bułkę, a on natychmiast położył na stoliku monety. Nawyk zawodowy. Roach zwykle opuszczał lokale w pośpiechu. Ostatnie, czego sobie życzył, to zwracać na siebie uwagę. Sączył kawę i bez przekonania przerzucał gazetę. Właściwie nie interesowała go jej zawartość. Znacznie bardziej interesowały go drzwi po drugiej stronie ulicy. Deszcz się rozpadał na dobre. Nie miał szczególnej ochoty wychodzić na taką pogodę. Tego aspektu swojej pracy nie lubił – nieustannego narażania się na paskudną pogodę. Nie zliczyłby już przeziębień i katarów, które przez to złapał.

Przed wojną wykładał w szkole dla chłopców w zapadłej dziurze. W 1939 roku postanowił zaciągnąć się do wojska. Nie nadawał się na idealnego żołnierza: chudy, o ziemistej cerze, przerzedzonych włosach, dość słabym głosie. Gdzież mu tam do oficera. Czekając na komisję poborową, zauważył, że obserwuje go dwóch jegomościów w garniturach. Zauważył też, że zażądali jego akt i przeglądali je z wielkim zainteresowaniem. Po kilku minutach wyciągnęli go z kolejki, powiedzieli, że są z wywiadu wojskowego, i zaproponowali pracę.

Roach lubił obserwować. Miał to we krwi, błyskawicznie zapamiętywał też nazwiska i twarze. Och, zdawał sobie sprawę, że nie otrzyma medali za bohaterską walkę na polu bitwy, a po wojnie nie będzie mógł snuć w pubie długich opowieści kombatanckich. Ale wykonywał ważne zadania i dobrze się spisywał w tym zawodzie. Jadł bułkę i myślał o Catherine Blake. Od 1939 roku śledził wielu niemieckich szpiegów, ale tamci nie sięgali jej do pięt. Prawdziwa profesjonalistka. Raz go wykiwała, ale poprzysiągł sobie, że to się więcej nie powtórzy.

Skończył bułkę i dopił herbatę. Zerknął znad stolika i zauważył, że Catherine wychodzi z domu. Podziwiał jej rzemiosło. Zawsze na moment się zatrzymywała, wykonując jakąś prozaiczną czynność, a równocześnie rozglądając się po ulicy i upewniając, czy nikt jej nie śledzi. Dziś mordowała się z parasolem, jakby jej się popsuł.

Jest pani bardzo dobra, panno Blake – pomyślał Roach. Ale ja jestem lepszy.

Patrzył, jak Catherine w końcu otwiera parasol i rusza. Roach wstał, włożył płaszcz i ruszył za nią.


Horst Neumann obudził się, kiedy pociąg telepał się przez północno- wschodnie przedmieścia Londynu. Zerknął na zegarek: wpół do jedenastej. Na Liverpool Station powinni byli dojechać o dziesiątej dwadzieścia trzy. Cud, że pociąg się spóźnił zaledwie o kilka minut. Ziewnął, przeciągnął się i wyprostował. Popatrzył przez okno na bure wiktoriańskie kamienice czynszowe, które mijali. Umorusane dzieciaki machały przejeżdżającemu pociągowi. Neumann odmachał im, czując się idiotycznie angielsko. W przedziale siedziało jeszcze troje pasażerów: dwóch żołnierzy i młoda kobieta w ubraniu robotnicy, która z troską zmarszczyła brwi na widok jego obandażowanej twarzy. Teraz powiódł po nich wszystkich wzrokiem. Zawsze się bał, czy nie mówił przez sen, choć przez ostatnie parę nocy śnił w języku angielskim. Odchylił głowę i znowu przymknął oczy. Boże, ależ był zmęczony. Pobudka o piątej, z wioski wyjechali o szóstej, żeby Sean mógł go podrzucić do Hunstanton na pociąg do Londynu o 7.12.

Ubiegłej nocy źle spał. To przez rany i obecność Jenny Colville w łóżku. Obudziła go przed świtem, wymknęła się z domu Doghertych, żeby w strugach deszczu i ciemnościach wrócić rowerem do domu. Neumann miał nadzieję, że bezpiecznie dotarła na miejsce. Miał nadzieję, że Martin na nią nie czekał. Głupio postąpił, zgadzając się, żeby z nim spędziła noc. Myślał o tym, jak się będzie czuła, kiedy on zniknie. Nie napisze, nie odezwie się ani słowem. Martwił się. Co by czuła, gdyby kiedykolwiek odkryła prawdę: że nie nazywał się James Porter i nie był rannym brytyjskim żołnierzem, który w ich wiosce szukał spokoju i wytchnienia. Że naprawdę nazywał się Horst Neumann i był odznaczonym niemieckim spadochroniarzem, który zjawił się w Anglii, by szpiegować, i oszukał ją w najgorszy z możliwych sposób. Tylko w jednym jej nie oszukał. Lubił ją. Nie tak, jak by sobie życzyła, ale naprawdę leżało mu na sercu jej dobro.

Pociąg przyhamował, zbliżając się do Liverpool Street. Neumann wstał, włożył ciepłą kurtkę i wyszedł z przedziału. W korytarzu był ścisk. Wraz z innymi pasażerami przesuwał się do wyjścia. Ktoś przed nim otworzył drzwi i Neumann wyskoczył z toczącego się pociągu. Dał bilet konduktorowi i przeszedł na stację metra. Tam kupił bilet do Tempie i złapał najbliższą kolejkę. Już po kilku minutach szedł na górę po schodach i kierował się na północ, do Strandu.


Catherine Blake wzięła taksówkę do Charing Cross. Punkt spotkania mieli wyznaczony niedaleko, przed sklepem na Strandzie. Zapłaciła kierowcy i rozłożyła parasol. Ruszyła przed siebie. Zatrzymała się przy budce telefonicznej, podniosła słuchawkę i udawała, że dzwoni. Spojrzała przez ramię. Intensywny deszcz ograniczał widoczność, ale nie zauważyła towarzystwa. Odwiesiła słuchawkę, wyszła z budki i dalej szła Strandem w kierunku wschodnim.


Clive Roach wymknął się z tyłu służbowej furgonetki i śledził Catherine idącą Strandem. W czasie krótkiej przejażdżki zrzucił płaszcz i kapelusz i przebrał się w ciemnozielony sztormiak i wełnianą czapkę. Całkowicie się przeistoczył – z urzędnika w robotnika. Obserwował, jak Catherine Blake zatrzymuje się w budce i udaje, że dzwoni. On stanął przy stoisku z prasą. Przeglądając tytuły, przywołał przed oczy twarz agenta, którego profesor Vicary ochrzcił imieniem Rudolf. Roach otrzymał proste zadanie. Śledzić Catherine Blake, dopóki nie przekaże materiału Rudolfowi, a wtedy ruszyć za nim. Podniósł wzrok w chwili, gdy Catherine odwieszała słuchawkę i wychodziła z budki. Wtopił się w tłum i ruszył za nią.


Neumann zauważył Catherine zmierzającą w jego kierunku. Stanął przy sklepie, omiatając wzrokiem twarze i ubrania przechodniów na chodniku. Kiedy się zbliżyła, odwrócił się od witryny i ruszył w jej stronę. Kontakt trwał krótko, sekundę, może dwie. Ale wystarczyło, żeby negatyw znalazł się w dłoni Neumanna. Wsunął go do kieszeni. Catherine szybko poszła dalej i zniknęła w tłumie. Neumann zrobił kilka kroków, zapamiętując twarze. Potem nagle się zatrzymał przy innej witrynie, odwrócił się i dyskretnie ruszył za Catherine.

Clive Roach namierzył Rudolfa i zauważył wymianę.

Spryciarze z was, co? – pomyślał.

Widział, jak Rudolf się zatrzymuje, odwraca i idzie w tym samym kierunku, co Catherine Blake. Od 1939 roku Roach napatrzył się dość na spotkania niemieckich agentów, ale nigdy się nie zdarzyło, żeby jeden potem śledził drugiego. Zwykle każde ruszało w swoją drogę. Roach podniósł kołnierz kurtki i ostrożnie podążył ich śladem.

Catherine Blake szła na wschód Strandem, potem Victoria Embankment. Właśnie wtedy zauważyła za sobą Neumanna. W pierwszej chwili ogarnął ją gniew. Wedle podstawowych instrukcji mieli się rozdzielać – i to szybko – po przekazaniu materiału. Neumann znał te zasady i do tej pory stosował się do nich bez zarzutu.

Więc dlaczego teraz za mną idzie?

Widać Vogel mu kazał.

Ale dlaczego? Nasuwały jej się dwa wyjaśnienia: przestał jej ufać i chciał się upewnić, dokąd idzie, albo chce sprawdzić, czy druga strona jej nie śledzi. Zatrzymała się nad Tamizą, obejrzała i zerknęła na ulicę. Neumann nie próbował się ukryć. Catherine ruszyła dalej.

Przypomniała sobie niezliczone wykłady w tajnej szkole szpiegów w Bawarii. Vogel nazywał to opieką – kiedy jeden z agentów śledzi drugiego, by się upewnić, czy tamten nie jest pod obserwacją. Zastanawiała się, dlaczego Vogel zdecydował się na taki ruch właśnie teraz. Może chciał sprawdzić, czy przekazywane przez nią informacje są dobre i wykluczyć możliwość, że służby brytyjskie wpadły na jej ślad. Na samą myśl o drugiej możliwości przeszły ją ciarki. Neumann idzie za nią, gdyż Vogel podejrzewa, że już znalazła się pod obserwacją MI- 5.

Jeszcze raz się zatrzymała i popatrzyła na rzekę, zmuszając się do zachowania spokoju. Jasnego myślenia. Odwróciła się i powiodła wzrokiem po bulwarze. Neumann nadal tam był. Starał się unikać jej spojrzenia, to nie ulegało wątpliwości. Wpatrywał się to w rzekę, to w ulicę, wszędzie, byle nie patrzeć na nią.

Odwróciła się i podjęła marszrutę. Serce dudniło jej w piersi. Doszła do stacji metra Blackfriars, zniknęła w środku, kupiła bilet do Victorii. Neumann zrobił to samo, tyle że bilet kupił do South Kensington, następnego przystanku.

Szybko ruszyła na peron. Neumann kupił gazetę i podążył jej śladem. Stała, czekając na pociąg. Neumann trzymał się o parę metrów od niej. Czytał gazetę. Kiedy kolejka podjechała, Catherine poczekała, aż drzwi się otworzą, i wsiadła. Neumann wszedł do tego samego wagonu, ale w inne drzwi.

Usiadła. Neumann stał na drugim końcu wagonu. Catherine nie podobała się jego mina. Spuściła wzrok, otworzyła torebkę i zajrzała do środka – portfel z pieniędzmi, sztylet, naładowany mauzer z tłumikiem i dodatkową amunicją. Zatrzasnęła torebkę i czekała na następny ruch Neumanna.


Przez dwie godziny Neumann krążył za nią po West Endzie, od Kensingtonu do Chelsea, z Chelsea do Brompton, z Brompton do Belgravii, z Belgravii do Mayfair. Kiedy dotarli do Berkeley Square, zyskał już pewność. Tamci byli dobrzy – cholernie dobrzy – ale czas i jego wytrwałość zrobiły swoje: zabrakło im pomysłowości i musieli popełnić błąd. To ten mężczyzna w płaszczu, który idzie kilkanaście metrów za nim. Przed pięcioma minutami Neumann miał okazję dokładnie przyjrzeć się jego twarzy. To był ten sam człowiek, którego widział niecałe trzy godziny temu na Strandzie, kiedy odbierał filmy od Catherine, tyle że wtedy facet nosił zielony sztormiak i wełnianą czapkę.

Neumann poczuł się przeraźliwie samotny. Przeżył wszystko, co w tej wojnie najgorsze: Polskę, Rosję, Kretę, ale żadne z umiejętności, dzięki którym wtedy przetrwał, tutaj mu się nie przydadzą. Pomyślał o człowieku za sobą – znużonym, bladym, pewnie bardzo słabym. Gdyby zechciał, mógłby go w każdej chwili zabić. Ale w tej grze nie obowiązywały tamte reguły. Nie mógł wezwać posiłków, nie mógł liczyć na wsparcie towarzyszy. Szedł dalej, zaskoczony własnym spokojem.

Idą za nami od wielu godzin – pomyślał. Czemu nas nie aresztują?

Wydawało mu się, że zna odpowiedź. Widać chcą się dowiedzieć jeszcze więcej. Gdzie podrzuca film? Gdzie mieszka? Czy w siatce są jeszcze jacyś agenci? Dopóki nie udzieli tamtym odpowiedzi na te pytania, jemu i Catherine nic nie grozi. To niewiele, lecz jeśli sprytnie rzecz rozegra, może uda mu się stworzyć im obojgu okazję do ucieczki.

Neumann przyspieszył. Kilkanaście metrów przed nim Catherine skręciła w Bond Street. Zatrzymała się, żeby przywołać taksówkę. Neumann wydłużył krok, przeszedł w trucht.

– Catherine! – zawołał. – Wielkie nieba, toż od wieków cię nie widziałem! Co u ciebie słychać?

Zerknęła, na jej twarzy mignęło przerażenie. Neumann wziął ją pod rękę.

– Musimy pogadać – ciągnął Neumann. – Poszukajmy jakiegoś spokojnego miejsca, gdzie nadrobilibyśmy zaległości.


Niespodziewany ruch Neumanna runął na punkt dowodzenia na West Halkin Street z siłą tysiącfuntowej bomby. Basil Boothby krążył po gabinecie i zdenerwowany odbywał telefoniczną konferencję z dyrektorem generalnym. Ten z kolei był w kontakcie z Komitetem Dwadzieścia i sztabem premiera w jego podziemnej kwaterze. Vicary spowił się w otoczkę spokoju i z brodą opartą na pięściach wpatrywał się w ścianę. Boothby cisnął słuchawkę.

– Komitet Dwadzieścia mówi, żeby pozwolić im działać – oznajmił.

– To mi się nie podoba – odparł Vicary, nie odrywając wzroku od ściany. – Najwyraźniej zauważyli obstawę. A teraz konferują, co z tym fantem zrobić.

– Nie możemy być tego pewni. Vicary spojrzał na przełożonego.

– Do tej pory nie zauważyliśmy, żeby się spotykała z innym agentem. A teraz ni z tego, ni z owego, siedzi sobie w kawiarence na Mayfair i popija herbatkę z Rudolfem?

– Obserwujemy ją dopiero od niedawna. Równie dobrze mogła się tak z nim regularnie spotykać.

– Coś tu nie gra. Podejrzewam, że wypatrzyli ogon. Co więcej, moim zdaniem Rudolf się za nim rozglądał. Właśnie dlatego ruszył za Catherine po spotkaniu na Strandzie.

– Komitet Dwadzieścia podjął decyzję. Powiedzieli, że mamy im pozwolić działać, więc zostawimy ich w spokoju.

– Jeśli zauważyli naszych ludzi, nie ma sensu pozwalać im działać. Rudolf nie podrzuci materiału i będzie się trzymał z dala od pozostałych agentów. Ze śledzenia ich teraz nie wyniknie nic dobrego. Gra się skończyła, sir Basilu.

– Co pan radzi?

– Wkroczyć do akcji. Aresztować, kiedy będą wychodzić z kawiarni.

Boothby popatrzył na Vicary'ego, jakby ten wygłosił herezję.

– Czyżby pana strach obleciał, Alfredzie?

– Co pan ma na myśli?

– Zacznijmy od tego, że to był pana pomysł. Pan na niego wpadł, pan go sprzedał premierowi. Dyrektor generalny go podpisał, Komitet Dwadzieścia zatwierdził. Od tygodni grupa oficerów dniami i nocami haruje, żeby wyprodukować materiały do teczki Jordana. A pan teraz po prostu każe zwinąć akcję, ot tak – Boothby tak głośno pstryknął palcami, że zabrzmiało to jak wystrzał – bo coś się panu nie uwidziało.

– Nic mi się nie uwidziało, sir Basilu. Wystarczy zajrzeć to tych cholernych raportów. Wszystko tam jest czarno na białym.

Boothby znowu krążył po gabinecie, zaplótłszy ręce na plecach, z głową lekko wysuniętą, jakby nasłuchiwał z dala nieprzyjemnych odgłosów.

– Powiedzą, że się nadawał do gry z radiem, ale do gry z prawdziwymi agentami zabrakło mu odwagi. Tak o panu powiedzą, kiedy będzie po wszystkim. „Choć czego właściwie mogliśmy się spodziewać. W końcu to amator. Mądrala z uniwersytetu, który starał się pomóc ojczyźnie w niebezpieczeństwie, a po wszystkim odszedł w zapomnienie. Był dobry, bardzo dobry, ale zabrakło mu jaj do gry o naprawdę wysoką stawkę". Rzeczywiście chce pan, żeby tak pana podsumowali? Jeśli tak, to niech pan bierze telefon i powie dyrektorowi, że powinniśmy zwinąć całą akcję.

Vicary wpatrywał się w generała. Boothby, szef agentów. Boothby, patrycjuszowski spokój nawet w największych opałach. Zastanawiał się, dlaczego zwierzchnik próbuje szantażem zmusić go do kontynuowania akcji, choć nawet ślepy by zauważył, że są spaleni.

– To koniec – odparł głucho. – Namierzyli obstawę. Siedzą, planując kolejny ruch. Catherine Blake wie, że ją wykorzystaliśmy, powiadomi o tymi Kurta Vogla. A on z kolei wydedukuje, że Mulberry to przeciwieństwo tego, co mu wmówiliśmy. A wtedy już po nas.

– Są wszędzie – mówił Neumann. – Mężczyzna w płaszczu przeciwdeszczowym, dziewczyna w kolejce do autobusu i ten jegomość, który wszedł do drogerii po drugiej stronie placu. Wykorzystywali różne twarze, różne kombinacje, różne przebrania. Ale idą za nami od Strandu.

Kelnerka podała herbatę. Catherine odczekała, aż odejdzie, dopiero wtedy się odezwała:

– Czy Vogel kazał ci mnie śledzić?

– Tak.

– Pewnie ci nie wyjaśnił dlaczego? Neumann potrząsnął głową.

Catherine wzięła swoją herbatę. Ręka jej drżała, drugą przytrzymała filiżankę i zmusiła się do wypicia.

– Co ci się stało w policzek?

– Miałem kłopoty w wiosce. Nic poważnego. Catherine przyjrzała mu się podejrzliwie i spytała:

– Dlaczego nas nie aresztowali?

– Z wielu powodów. Pewnie od bardzo dawna wiedzą o tobie. Najprawdopodobniej również od bardzo dawna cię śledzą. Jeśli tak, to wszystkie informacje, jakie zdobyłaś od komandora Jordana, to nieprawda, zasłona, od początku do końca utkana przez Brytyjczyków. A myśmy się okazali tak mili, że te informacje przekazywaliśmy prosto do Berlina.

Odstawiła filiżankę. Popatrzyła na ulicę i znowu na Neumanna, zmuszając się, by nie spojrzeć na obserwatorów.

– Jeśli Jordan współpracuje z brytyjskim wywiadem, to możemy założyć, że wszystkie dokumenty z jego teczki są fałszywe. Umieszczali w niej to, co chcieli. Informacje mające zmylić Abwehre co do alianckich planów inwazji. – Zmusiła się do uśmiechu. – Możliwe że właśnie daliśmy się nabrać na spreparowaną wersję inwazji.

– Obawiam się, że masz rację. Ale pojawia się kolejny problem. Musimy o tym powiedzieć Voglowi osobiście. Trzeba założyć, że kanał przez ambasadę portugalską jest spalony. A także, że nie możemy posługiwać się naszymi nadajnikami. Vogel przypuszcza, że wszystkie stare szyfry Abwehry już złamano. Dlatego tak rzadko korzysta z radia. Jeśli przekażemy Voglowi to, co odkryliśmy, przez radio, Brytyjczycy też się o tym dowiedzą.

Catherine zapaliła papierosa; nadal nie mogła zapanować nad drżeniem rąk. Przede wszystkim była wściekła na siebie. Od lat tyle trudu wkładała w upewnianie się, czy przeciwnik jej nie śledzi. A teraz, gdy to się stało, nawet tego nie zauważyła.

– Jakim cudem wydostaniemy się z Londynu?

– Pozostało nam parę rzeczy, które możemy obrócić na swoją korzyść. Po pierwsze to. – Neumann postukał się w kieszeń, w której trzymał film. – Mogę się mylić, ale nie sądzę, żeby mnie wcześniej śledzili. Vogel dobrze mnie wyszkolił, a zachowywałem ogromną ostrożność. Nie przypuszczam, żeby wiedzieli, jak przekazuję materiały Portugalczykom: gdzie, czy i jakie mamy umówione sygnały. Poza tym jestem pewny, że mnie nie śledzili do Hampton Sands. Wioska jest tak mała, że natychmiast bym się zorientował. Nie wiedzą, gdzie mieszkam i czy współpracuję jeszcze z jakimiś agentami. Standardowa procedura to znaleźć całą siatkę i dopiero wtedy wszystkich zwinąć. Tak gestapo postępuje z ruchem oporu we Francji i tak MI- 5 zrobiłaby w Londynie.

– Brzmi dość logicznie. Co proponujesz?

– Spotykasz się dziś z Jordanem?

– Tak.

– O której?

– O siódmej, na kolacji.

– Doskonale – odparł Neumann. – Oto, co masz zrobić. Przez następne pięć minut wyjaśnił jej szczegóły swego planu ucieczki. Catherine słuchała uważnie, nie odrywając od niego wzroku i opierając się pokusie spojrzenia na obserwatorów, którzy czekali przed kawiarnią. Na zakończenie Neumann powiedział:

– Cokolwiek będziesz robić, staraj się, żeby to nie było nic niezwykłego. Nic, co by wzbudziło w nich podejrzenia, że wiesz o obstawie. Bez przerwy krąż. Rób zakupy, wybierz się do kina, bądź na widoku. Dopóki nie podrzucę filmu, nic ci nie grozi. A gdy nadejdzie pora, wróć do siebie i zabierz radio. Będę o piątej, punktualnie o piątej, wejdę kuchennymi drzwiami. Zrozumiałaś?

Catherine potaknęła.

– Jest tylko jeden problem – powiedział Neumann. – Masz jakiś pomysł, gdzie mógłbym się dorwać do samochodu i dużych ilości paliwa?

Roześmiała się wbrew sobie.

– Tak się składa, że znam idealne miejsce. Ale nie radziłabym się na mnie powoływać.


Neumann wyszedł z kawiarni pierwszy. Przez pół godziny błąkał się po Mayfair w towarzystwie co najmniej dwóch ludzi – tego w sztormiaku i tego w płaszczu przeciwdeszczowym.

Deszcz rozpadał się na dobre, wiał silny wiatr. Neumann przemarzł na kość, był zmęczony. Musiał gdzieś odpocząć, znaleźć miejsce, żeby się ogrzać, usiąść i mieć oko na swoich kumpli: Sztormiaka i Płaszczyka. Skierował się na Portman Square. Miał wyrzuty sumienia, że wciąga w to dziewczynę, ale po wszystkim ją przesłuchają i zorientują się, że o niczym nie wiedziała.

Zatrzymał się przed księgarnią i zajrzał przez okno. Sara stała na drabince, ciemne włosy miała ściągnięte w skromny koczek. Lekko zastukał w szybę, żeby jej nie przestraszyć. Obejrzała się i jej twarz natychmiast rozjaśnił uśmiech. Odłożyła książki i entuzjastycznym machaniem ręki zaprosiła go do środka.

– O Boże! Strasznie wyglądasz! – krzyknęła, ledwo na niego spojrzała. – Co ci się stało?

Neumann się zawahał. Uświadomił sobie, że zapomniał przygotować historyjkę, skąd się wziął opatrunek na jego twarzy. Wybąkał coś o potknięciu się w ciemnościach, a Sara najwyraźniej kupiła tę bajkę. Pomogła mu zdjąć płaszcz i powiesiła ubranie na kaloryferze. Przesiedział z nią dwie godziny, pomagając rozkładać nowe książki na półki. Pili razem herbatę w kawiarni podczas jej przerwy. Zauważył, jak starzy obserwatorzy odchodzą i zastępują ich nowi. Dostrzegł czarną furgonetkę na rogu i założył, że ludzie na przednim siedzeniu to nieprzyjaciel.

O wpół do piątej, kiedy zmierzchało i nad miastem zapadł mrok, zdjął płaszcz z grzejnika. Sara wykrzywiła się żałośnie, wzięła go za rękę i zaprowadziła do magazynu. Tam oparła się o ścianę, przyciągnęła go do siebie i pocałowała.

– Nie wiem o tobie zgoła nic, Jamesie Porterze, ale bardzo cię polubiłam. Jest w tobie jakiś smutek, który mi się podoba.

Neumann wyszedł ze świadomością, że nigdy więcej się z nią nie spotka. Z Portman Square skierował się na północ do stacji metra Baker Street. Pilnowało go co najmniej dwóch ludzi i czarna furgonetka. Wszedł na stację, kupił bilet do Charing Cross, po czym złapał najbliższą kolejkę. W Charing Cross przesiadł się i ruszył na Euston. W obstawie dwóch mężczyzn przeszedł tunel łączący stację metra z koleją. Czekał piętnaście minut pod okienkiem i kupił bilet do Liverpoolu. Nim dotarł na peron, pociąg już stał. W wagonie siedziało sporo ludzi. Szukał przedziału z jednym wolnym miejscem. W końcu znalazł taki, otworzył drzwi i usiadł.

Spojrzał na zegarek: trzy minuty do odjazdu. Korytarz coraz bardziej się zapełniał. Często się zdarzało, że pechowi podróżni musieli całą podróż przestać albo przesiedzieć na korytarzu.

Neumann wstał i bąknąwszy coś o chorym żołądku, wysunął się z przedziału. Skierował się do toalety na końcu wagonu. Zapukał do drzwi. Nikt nie odpowiedział. Stukając drugi raz, obejrzał się przez ramię. Mężczyźnie, który wsiadł za nim do pociągu, przesłonili widok pasażerowie na korytarzu.

Doskonale. Pociąg ruszył. Neumann czekał przed toaletą, podczas gdy pociąg wolno się rozpędzał. Już teraz nabrał prędkości, którą większość ludzi uznałaby za zbyt niebezpieczną, by ryzykować skok. Odczekał jeszcze kilka sekund, przepchnął się do drzwi, otworzył je i wyskoczył na peron.

Wylądował gładko, przebiegł parę kroków i wyhamował do szybkiego marszu. Podniósł wzrok w chwili, gdy rozdrażniony konduktor zatrzaskiwał drzwi. Szybko ruszył do wyjścia i zniknął w mroku.

Na Euston Road było tłoczno od samochodów. Zatrzymał taksówkę i wskoczył do środka. Podał kierowcy adres na East Endzie i umościł się wygodnie na siedzeniu.

Rozdział szósty

Hampton Sands, Norfolk


Mary Dogherty czekała samotnie w domu. Zawsze uważała dom za czarujące miejsce: ciepłe, jasne, przestronne. Teraz jednak czuła się w nim klaustrofobicznie, jak w grobowcu. Krążyła niespokojnie. Na dworze szalał zapowiadany od jakiegoś czasu potężny sztorm. Deszcz siekł w okna, aż szyby dźwięczały. Wiatr dął, zawodził w drzewach. Mary usłyszała trzask spadającej dachówki.

Seana nie było, pojechał na stację do Hunstanton odebrać Neumanna z pociągu. Mary odwróciła się od okna i znowu zaczęła krążyć. Strzępki ich porannej rozmowy raz po raz przelatywały jej przez głowę jak melodia z zaciętej płyty: „łódź podwodna do Francji… jakiś czas zatrzymam się w Berlinie… potem przerzut do innego państwa… wrócę do Irlandii… przyjedź tam do mnie, gdy skończy się wojna…".

Ciągle to do niej nie docierało. Jakby słuchała rozmowy obcych, oglądała film albo czytała to w książce. Nie mieściło jej się to w głowie: Sean Dogherty, zapity rolnik z wybrzeża Norfolk, i sympatyk IRA, popłynie U- bootem do Niemiec. Pomyślała, że to zapewne logiczne uwieńczenie jego szpiegowskiej działalności. Była idiotką, licząc, że po wojnie wszystko wróci do normy. Mamiła się. Co zrobią władze? „Zwyczajnie powiedz, że nic o tym nie wiedziałaś, Mary". A jeśli jej nie uwierzą? Co się wtedy stanie? Jak długo mogłaby mieszkać w wiosce, gdyby wszyscy się dowiedzieli, że Sean szpiegował? Wypędzono by ją z Norfolk. I z każdej angielskiej wioski, w której próbowałaby osiąść. Musiałaby porzucić Hampton Sands. Musiałaby porzucić Jenny Colville. Wrócić do Irlandii, do zabiedzonej wsi, z której się wyrwała przed trzydziestu laty. Jej rodzina nadal tam mieszkała, przyjęliby ją.

Na samą myśl o tym Mary przebiegł dreszcz. Ale nie będzie miała wyboru – nie, kiedy wszyscy się dowiedzą, że Sean pracował dla Niemców.

Rozpłakała się.

Bodajby cię licho porwało, Seanie Dogherty! – pomyślała. Jak mogłeś być takim cholernym głupcem?

Wróciła do okna. Na drodze od strony wioski dostrzegła słabe światełko przedzierające się przez ulewę. Po chwili widziała już błyszczący, mokry sztormiak i niewyraźny zarys rowerzysty – ktoś pochylony, z rozstawionymi łokciami, zmagał się z wiatrem. To była Jenny Colville. Zeskoczyła przy bramie i poprowadziła rower ścieżką. Mary otworzyła drzwi. Wiatr szalał, deszcz i zimny powiew wdarł się do środka. Mary wciągnęła dziewczynę, pomogła jej zdjąć mokrą kurtkę i czapkę.

– Na miłość boską, Jenny, co robisz na dworze w taką pogodę?

– Och, Mary, jest cudownie. Tak wietrznie, tak wspaniale.

– Najwyraźniej postradałaś zmysły, dziecino. Usiądź przy ogniu. Zaparzę herbaty.

Jenny ogrzewała się przy kominku.

– Gdzie jest James? – spytała.

– Nie ma go – odkrzyknęła Mary z kuchni. – Wyjechał gdzieś z Seanem.

– Och – odparła Jenny. W jej głosie zabrzmiało rozczarowanie. – A kiedy wróci?

Mary zastygła na chwilę. Wróciła do saloniku ł przyjrzała się dziewczynie.

– A skąd to nagłe zainteresowanie Jamesem?

– Po prostu chciałam się z nim spotkać. Przywitać się. Trochę porozmawiać. To wszystko.

– Wszystko? Co, u licha, w ciebie wstąpiło, Jenny?

– Lubię go, Mary. Bardzo go lubię. A on mnie. Lubisz go, a on ciebie? Skąd ci to przyszło do głowy?

– Wiem, Mary, uwierz mi. Nie pytaj skąd, ale wiem. Mary chwyciła ją za ramiona.

– Posłuchaj, Jenny. – Potrząsnęła dziewczyną. – Słuchasz mnie?

– Tak, Mary. To boli!

– Trzymaj się od niego z daleka. Zapomnij o nim. On nie nadaje się dla ciebie.

Jenny zaczęła płakać.

– Nie mogę o nim zapomnieć, Mary. Kocham go. On też mnie kocha. Wiem, że kocha.

– Jenny, on cię nie kocha. Nie każ mi tego teraz tłumaczyć, bo nie mogę, kochanie. To dobry człowiek, ale nie jest tym, za kogo się podaje. Zapomnij o nim. Wybij go sobie z głowy. Musisz mi zaufać, maleńka. On nie jest dla ciebie.

Jenny wyrwała się z uścisku Mary, cofnęła się i wytarła łzy.

– On jest dla mnie, Mary. Kocham go. Od tak dawna kisisz się z Seanem, że zapomniałaś, co znaczy miłość.

To mówiąc złapała ubranie i wypadła z domu, z hukiem trzaskając drzwiami. Mary podbiegła do okna i patrzyła, jak Jenny pedałuje przez zawieruchę.


Deszcz siekł Jenny po twarzy, kiedy wracała do wioski. Obiecała sobie, że więcej nie będzie płakać, ale nie była w stanie dotrzymać słowa. Łzy mieszały się z deszczem i płynęły po twarzy. Wszystkie domy były szczelnie pozamykane, nawet sklep i pub, wszystkie okna zasłonięte okiennicami. Latarka z koszyka słabym, żółtawym promieniem oświetlała trasę. Jenny widziała tylko smużkę drogi. Minęła wioskę i ruszyła do siebie.

Rozsadzała ja złość na Mary. Jak ona może stawać między nią a Jamesem? I co miała znaczyć ta jej uwaga? „Nie jest tym, za kogo się podaje". Była też wściekła na siebie. Męczyły ją wyrzuty sumienia za słowa, które rzuciła na odchodnym. Nigdy przedtem się nie kłóciła. Rano, kiedy wszystko się uspokoi, wróci i przeprosi.

W oddali majaczył na ciemnym niebie zarys jej domu. Przy furtce zeskoczyła z roweru, zaprowadziła go pod ścianę. Ojciec stanął w drzwiach, wycierając ręce w szmatę. Twarz miał jeszcze opuchniętą po bójce. Jenny próbowała go ominąć, ale złapał ją i w żelaznym uchwycie zacisnął dłonie na jej ramieniu.

– Znowu z nim byłaś?

– Nie, tato. – Krzyknęła z bólu. – Puść, to mnie boli. Zamachnął się, jego brzydką, obrzmiałą twarz wykrzywiała wściekłość.

– Gadaj prawdę, Jenny! Znowu się z nim spotkałaś?

– Nie, przysięgam! – zawołała, zasłaniając się ramieniem przed ciosem, który mógł spaść w każdej chwili. – Błagam, tato, nie bij mnie. Mówię prawdę!

Martin Colville rozluźnił uścisk.

– Wejdź do środka i zrób mi kolację.

Sam sobie ugotuj swoją cholerną kolację! – chciała wrzasnąć, ale wiedziała, czym by się to skończyło.

Popatrzyła na niego i przez moment żałowała, że James go nie zabił.

To już ostatni raz. Ostatni – obiecała sobie w duchu. Weszła do domu, zdjęła przemoczoną kurtkę, powiesiła ją na haku w kuchni i zajęła się szykowaniem kolacji.

Rozdział siódmy

Londyn


Już w chwili gdy Rudolf wsiadł do zatłoczonego wagonu, Clive Roach wiedział, że nie jest dobrze. Jakoś sobie poradzi, dopóki agent będzie siedział w przedziale. Ale jeśli wyjdzie do toalety, wagonu restauracyjnego albo w ogóle do drugiego wagonu, zaczną się kłopoty. Przejście było zapchane, część pasażerów stała, część siedziała, próbując się przespać. Przechodzenie przez pociąg to mordęga. Trzeba się przepychać, wciskać, nieustannie powtarzać: „Przepraszam, bardzo przepraszam". Trudno w takiej sytuacji kogoś dyskretnie śledzić, a podążanie za dobrym agentem staje się praktycznie niemożliwe. To zaś, o czym Roach już zdążył się przekonać, wskazywało, że Rudolf był dobry.

Roach nabrał podejrzeń, gdy Rudolf wyszedł z przedziału, trzymając się za brzuch, chociaż pociąg jeszcze stał na peronie przy Euston, i zaczął się przepychać przez zatłoczony korytarz. Rudolf był niski, więc jego głowa szybko zniknęła w morzu głów innych pasażerów. Roach przesunął się kilka kroków do przodu, wśród narzekań i stęknięć współpodróżnych. Nie chciał się zbytnio zbliżać do Rudolfa, który wielokrotnie dziś sprawdzał swoje tyły i mógł zauważyć jego twarz. Dzięki wymogom zaciemnienia w korytarzu panował półmrok, pogłębiony jeszcze dymem papierosowym. Roach trzymał się w cieniu i patrzył, jak Rudolf dwukrotnie stuka do toalety. Tuż obok przepychał się inny pasażer. Na parę sekund zasłonił mu widok. Kiedy Roach ponownie spojrzał w tamtą stronę, Rudolfa nie było.

Roach wytrzymał na stanowisku trzy minuty, nie spuszczając wzroku z drzwi toalety. Podszedł jakiś mężczyzna, zapukał, wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi.

W mózgu Roacha zabrzmiał sygnał alarmowy.

Przedarł się przez ciżbę, zatrzymał przed ubikacją i załomotał do drzwi.

– Poczekaj na swoją kolej jak każdy inny – rozległ się głos ze środka.

– Otwierać, akcja policji.

Po kilku sekundach mężczyzna otworzył drzwi, zapinając rozporek. Roach zajrzał do środka, żeby się upewnić, czy nie ma tam Rudolfa.

Szlag by to!

Otworzył na oścież drzwi między wagonami. W drugim wagonie również panował półmrok i ścisk, wszędzie snuł się dym papierosowy. Nie znajdzie Rudolfa, chyba że przeszuka cały pociąg, przedział po przedziale.

Jakim cudem tak szybko zniknął?

Najszybciej jak się dało przeszedł do pierwszego wagonu, znalazł konduktora, staruszka w druciakach, ze szpotawą stopą. Roach wyciągnął zdjęcie Rudolfa i podsunął kolejarzowi pod nos.

– Widział gdzieś pan tego człowieka?

– Niski jegomość?

– Tak – odparł Roach, ostatecznie się załamując. Niech to szlag! Niech to szlag!

– Wyskoczył z pociągu, kiedy ruszaliśmy z Euston. Miał szczęście, że sobie nie złamał giry.

– Chryste? Dlaczego pan nic nie powiedział? – Uświadomił sobie, jak idiotycznie musiała zabrzmieć ta uwaga. Z wysiłkiem się opanował. – Gdzie jest najbliższy przystanek?

– W Watford.

– Za ile?

– Jakieś pół godziny.

– Za długo. Muszę wysiąść z pociągu już teraz.

Roach wyciągnął rękę, szarpnął hamulec bezpieczeństwa. Pociąg natychmiast zwolnił i zaczął hamować.

Stary konduktor przyjrzał mu się, jego oczka szybko mrugały za okularami.

– Nie jest pan zwykłym policjantem, prawda?

Roach nic nie odpowiedział; pociąg właśnie się zatrzymał. Otworzył drzwi, zeskoczył na torowisko i zniknął w ciemnościach.


Neumann zapłacił taksówkarzowi w pobliżu magazynu Pope'a i przeszedł ostatni odcinek na piechotę. Przełożył mauzera zza paska spodni na pierś, do kieszeni kurtki, i podniósł kołnierz, chroniąc się przed deszczem. Pierwszy akt przebiegł bez zakłóceń. Zmyłka w pociągu poszła idealnie. Neumann był pewny, że od stacji Euston nikt już go nie śledził. To znaczyło jedno: Płaszczyk, mężczyzna, który pilnował go w pociągu, prawie na pewno właśnie jedzie z Londynu w stronę Liverpoolu. Ale nie jest kretynem. Wkrótce się zorientuje, że Neumann nie wrócił do przedziału i zacznie poszukiwania. Może pytać. Jego ucieczka nie przeszła nie zauważona: konduktor widział, jak skakał z pociągu. Gdy Płaszczyk uświadomi sobie, że Neumann zbiegł z pociągu, wysiądzie na najbliższym przystanku i zadzwoni do szefów w Londynie. Neumann zdawał sobie sprawę, że dysponuje bardzo niewielką przestrzenią. Musi działać szybko.

W magazynie panowały ciemności, wyglądał na opuszczony. Neumann nacisnął dzwonek i czekał. Nikt nie odpowiedział. Zadzwonił jeszcze raz i tym razem z drugiej strony dobiegł go odgłos czyichś kroków. Po chwili drzwi się uchyliły i pojawił się w nich ciemnowłosy olbrzym w skórzanym płaszczu.

– Czego?

– Chciałbym się widzieć z panem Pope'em – odezwał się uprzejmie Neumann. – Potrzebuję kilku rzeczy i powiedziano mi, że właśnie tu powinienem się udać.

– Pana Pope'a nie ma, a my wycofaliśmy się z interesu, więc się odwal.

Chciał zamknąć drzwi, lecz Neumann wsunął stopę w szparę.

– Przepraszam, ale to naprawdę pilne. Może jednak by mi pan pomógł.

Olbrzym mierzył Neumanna wzrokiem, na jego twarzy malowała się niepewność. Najwyraźniej próbował pogodzić akcent Anglika z dobrej rodziny z kurtczyną i opatrunkiem na twarzy.

– Chyba nie dosłyszałeś, co mówiłem – powtórzył. – Wycofaliśmy się z interesu. Zwinęliśmy budę. – Złapał Neumanna za ramię. – A teraz spierdalaj.

Neumann rąbnął go w jabłko Adama, potem wyciągnął mauzera i strzelił mu w nogę. Mężczyzna runął na ziemię, na przemian wyjąc z bólu i próbując schwytać oddech. Neumann wszedł do środka i zamknął bramę. Magazyn wyglądał dokładnie tak, jak go opisała Catherine: furgonetki, samochody, motocykle, zwały czarnorynkowego jedzenia i liczne kanistry paliwa.

Pochylił się nad rannym.

– Rusz się, a strzelę jeszcze raz, tyle że tym razem nie w stopę. Zrozumiano?

Olbrzym jęknął.

Neumann wybrał czarną furgonetkę, otworzył drzwiczki i uruchomił silnik. Złapał dwa kanistry paliwa i wrzucił na tył samochodu. Po namyśle jednak uznał, że czeka ich bardzo długa podróż, więc załadował jeszcze dwa. Wsiadł do szoferki, podjechał do bramy, wyszedł i otworzył ją.

Zanim zniknął, przyklęknął przy rannym i poradził:

– Na twoim miejscu udałbym się natychmiast do szpitala. Tamten popatrzył na niego. Nic nie rozumiał.

– Kim ty, do cholery, jesteś?

Neumann uśmiechnął się, wiedząc, że prawda brzmi zbyt absurdalnie, żeby osiłek uwierzył.

– Jestem niemieckim szpiegiem, uciekającym przed MI- 5.

– Taa… A ja, kurwa, samym Adolfem Hitlerem. Neumann wspiął się do szoferki i ruszył.


Harry Dalton zdarł z reflektorów osłony i niebezpiecznie szybko mknął do zachodniej dzielnicy Londynu. Sekcja transportu zaoferowała mu wytrawnego kierowcę, ale on wolał sam prowadzić. Jak szalony przedzierał się przez sznur samochodów, nie zdejmując ręki z klaksonu. Obok niego siedział Vicary, trzymając się deski rozdzielczej. Wycieraczki na próżno próbowały oczyścić szybę z wody. Skręcając w Cromwell Road, Harry tak ostro przyspieszył, że tył samochodu wpadł w poślizg na wilgotnym poboczu. Policjant dalej lawirował wśród samochodów, potem skręcił na południe, w Earl's Court Road. Wjechał w boczną uliczkę, pomknął wąską drogą, raz gwałtownie skręcając, żeby nie wpaść na pojemnik ze śmieciami, a drugi raz, żeby nie rozjechać kota. Kiedy znaleźli się na tyłach budynku, z całej siły nadepnął na hamulec. Samochód gwałtownie się zatrzymał.

Harry i Vicary wypadli z wozu, kuchennymi drzwiami wbiegli do środka i dudniąc na schodach popędzili na piąte piętro, gdzie mieścił się punkt obserwacyjny. Nie zwracając uwagi na przenikliwy ból przeszywający mu kolano, Vicary dotrzymywał kroku Harry'emu.

Gdyby Boothby pozwolił mi ich aresztować parę godzin temu, nie wpadlibyśmy teraz w to bagno.

Wszystko się waliło.

Agent, którego ochrzcili Rudolfem, właśnie wyskoczył z pociągu na dworcu Euston i rozpłynął się w mieście. Vicary musiał założyć, że próbuje uciec z kraju. W tych okolicznościach nie pozostało mu nic innego, jak aresztować Catherine Blake. Musiał ją zamknąć i śmiertelnie przerazić. Wtedy może powie, gdzie zniknął Rudolf, jak zamierzał uciec z kraju, czy są w to wplątani inni agenci i gdzie Rudolf trzyma radio.

Vicary nie był optymistą. Instynkt mówił mu, że ta kobieta nie pójdzie na współpracę, nawet wobec perspektywy szubienicy. A wystarczy, że będzie grać na zwłokę, dając Rudolfowi czas na ucieczkę. Jeśli to jej się uda, Abwehra zdobędzie dowody pozwalające się domyślać, że brytyjski wywiad prowadził szeroko zakrojoną akcję dezorientacji. Konsekwencji lepiej nie rozważać. Cały trud włożony w operację Fortitude pójdzie na marne. Niemcy się domyśla, że alianci zamierzają atakować Normandię. Inwazję trzeba będzie odłożyć, zmienić cały plan, inaczej skończy się jatką. Hitler dalej będzie żelazną ręką trzymał Europę. Jego ofiarą padną kolejne niezliczone rzesze ludzi. A wszystko dlatego że operacja Vicary'ego zakończyła się fiaskiem. Teraz mieli już tylko jedną szansę: aresztować Catherine Blake, zmusić ją do mówienia i zatrzymać Rudolfa, zanim ucieknie z kraju albo skorzysta z radia.

Harry pchnął drzwi mieszkania, w którym ulokowano punkt obserwacyjny, i weszli do środka. Zasłonki były podniesione, w pokoju nie paliło się żadne światło. Vicary usiłował rozróżnić sylwetki stojące nieruchomo, w różnych pozach, niczym posągi w ciemnym ogrodzie: dwóch wycieńczonych obserwatorów tkwiło przy oknie, szóstka spiętych funkcjonariuszy wydziału specjalnego przylepiła się do ściany. Ich szef nazywał się Carter. Był to rosły mężczyzna o grubym karku i piegowatej skórze. W kąciku wydatnych ust dyndał mu papieros, zgaszony ze względów bezpieczeństwa. Kiedy Harry przedstawił Vicary'ego, Carter mocno uścisnął mu rękę, po czym zaprowadził do okna, by go zapoznać z przebiegiem akcji. Wygasły popiół spadał z papierosa, kiedy mówił.

– Wejdziemy frontowymi drzwiami – tłumaczył. W jego głosie słychać było ślad akcentu z północy. – Równocześnie zablokujemy ulicę z obu końców i dwóch naszych ludzi osłoni tylne wejście. Kiedy znajdziemy się w środku, nie będzie miała dokąd uciec.

– Najważniejsze, żebyście ją wzięli żywcem – powiedział Vicary. – Martwa nic nam nie da.

– Harry wspominał, że dobrze sobie radzi z bronią.

– Zgadza się. Mamy powody przypuszczać, że jest uzbrojona w pistolet i nie zawaha się przed jego użyciem.

– Zgarniemy ją tak szybko, że nawet się nie zorientuje. Jesteśmy gotowi, czekamy tylko na rozkaz.

Vicary odwrócił się od okna i podszedł do aparatu. Wykręcił numer wydziału i czekał, aż telefonistka połączy go z gabinetem Boothby'ego.

– Ludzie z wydziału specjalnego czekają na nasz rozkaz – powiedział, kiedy generał się zgłosił. – Mamy już zgodę?

– Nie. Komitet Dwadzieścia nadal obraduje. A bez ich zgody nie możemy przystąpić do akcji. Oni teraz trzymają wszystko w garści.

– O Boże! Może ktoś by wyjaśnił Komitetowi Dwadzieścia, że akurat na czasie to nam nie zbywa. Jeśli chcemy mieć choć cień szansy dopadnięcia Rudolfa, musimy wiedzieć, dokąd jedzie.

– Rozumiem pana dylemat – uspokajał sir Basil.

Pana dylemat. Mój dylemat, sir Bąsilu? – pomyślał Vicary.

– Kiedy podejmą decyzję? – spytał na głos.

– W każdej chwili. Natychmiast do pana oddzwonię. Vicary odłożył słuchawkę i krążył po ciemnym pokoju. Podszedł do jednego z obserwatorów.

– Jak długo jest w środku? – Mniej więcej od kwadransa.

– Od kwadransa? Dlaczego tak długo krążyła po mieście? To mi się nie podoba.

Zadzwonił telefon. Vicary rzucił się do aparatu i przycisnął słuchawkę do ucha.

– Mamy zgodę Komitetu Dwadzieścia – odezwał się Basil Boothby. – Bierz ją, Alfredzie. I powodzenia.

Vicary cisnął słuchawkę na widełki.

– Do roboty, panowie. – Popatrzył na Harry'ego. – Żywa. Potrzebna nam żywa.

Harry z ponurą miną skinął głową i wyszedł na czele funkcjonariuszy wydziału specjalnego. Vicary słuchał echa kroków, ginącego na schodach. Po chwili zauważył czubki ich głów, gdy wynurzyli się z budynku i skierowali na drugą stronę ulicy, do mieszkania Catherine Blake.


Horst Neumann zaparkował samochód w bocznej uliczce w pobliżu mieszkania Catherine. Wysiadł i cicho zamknął drzwiczki. Szybkim krokiem ruszył chodnikiem, trzymając ręce głęboko w kieszeniach, w jednej ściskając uchwyt mauzera.

Ulica tonęła w nieprzeniknionych ciemnościach. Dotarł do rumowiska, które niegdyś było tarasem mieszkania. Szedł po omacku, czuł pod rękami kawałki drewna, cegły i powyginane rynny. Gruzowisko kończyło się prawie dwumetrową ścianą. Po drugiej stronie muru znajdował się ogród – Neumann widział go z okna pokoju Catherine. Szarpnął furtkę. Zamknięta na rygiel. Będzie musiał ją otworzyć od drugiej strony.

Oparł ręce na murze, wybił się i podciągnął. Znalazłszy się na górze, przerzucił nogę na drugą stronę i zawisł tak na parę sekund, patrząc w dół. Nie widział stąd ziemi. Mógł spaść na wszystko: śpiącego psa, rząd pojemników na śmiecie, które zagrzechoczą, gdy na nich wyląduje. Przez chwilę zastanawiał się, czyby nie włączyć latarki, ale to mogło zwrócić na niego uwagę. Zsunął się ze ściany i wylądował na ziemi. Nie było tu żadnych psów ani pojemników na śmiecie, tylko jakieś cierniste krzaki, o które podrapał sobie twarz i poszarpał kurtkę.

Wyplątał się z chaszczy i odsunął rygiel. Przeszedł do tylnych drzwi. Nacisnął klamkę – zamknięte. W drzwiach była szyba. Sięgnął do kieszeni kurtki, wyjął pistolet i uderzył nim w okienko na dole z lewej strony. Trzask pękającego szkła rozległ się wyjątkowo głośno. Wsunął rękę przez dziurę, przekręcił klucz, otworzył drzwi i szybko przeszedł korytarzem na schody.

Dotarł do mieszkania Catherine i cicho zapukał. Zza drzwi rozległ się jej głos: – Kto tam?

– Ja.

Otworzyła. Neumann wszedł do środka, zamknął za sobą drzwi. Catherine była ubrana w spodnie, sweter i skórzaną kurtkę. Radio walizkowe stało obok niej na podłodze. Neumann popatrzył na nią. Twarz miała popielatą z przerażenia.

– Może to moja wyobraźnia – powiedziała – ale na dole chyba coś się szykuje. Na ulicy widziałam kręcących się mężczyzn i ludzi w samochodach.

W mieszkaniu panował mrok, tylko w salonie paliła się lampka. Neumann paroma susami przemierzył pokój i zgasił światło. Podszedł do okna, podniósł brzeg grubej zasłony, wyjrzał. Ulicą jeździły samochody i w ich słabym świetle zauważył czterech ludzi, którzy wypadli z budynku naprzeciwko i kierowali się do ich kamienicy.

Odwrócił się i wyszarpnął z kieszeni mauzera.

– Idą po nas. Łap radio i biegnij ze mną na dół. Już!

Harry Dalton z impetem otworzył drzwi frontowe i wszedł do środka. Za nim funkcjonariusze wydziału specjalnego. Zapalił światło na klatce schodowej w chwili, gdy Catherine Blake wypadła tylnymi drzwiami. Na ramieniu dyndało jej radio.


Horst Neumann kopniakiem otworzył tylne drzwi i biegł przez ogród, kiedy z budynku dobiegł go krzyk. Pędził w mroku z mauzerem w wyciągniętej dłoni. Furtka przed nim się otworzyła i stanął w niej mężczyzna. Neumann dostrzegł wymierzony pistolet, usłyszał wezwanie: „Stój!". Biegnąc, dwukrotnie strzelił. Pierwsza kula trafiła tamtego w ramię z takim impetem, że się obrócił. Druga przeszyła mu kręgosłup, zabijając na miejscu.

W furtce wyrósł drugi człowiek, układając się do strzału. Neumann nacisnął spust. Mauzer podskoczył mu w dłoni i prawie bezgłośnie, z głuchym trzaskiem wystrzelił. Głowa mężczyzny eksplodowała.

Neumann przebiegł przez furtkę, przeskakując nad ciałami i rozejrzał się w mroku. Za domem nie było nikogo więcej. Obejrzał się i zobaczył tuż za sobą Catherine pędzącą z radiem. Ścigało ją trzech mężczyzn. Podniósł broń i strzelił w ciemność. Usłyszał krzyki dwóch ludzi. Catherine dalej biegła.

Odwrócił się i ruszył przez gruzowisko w stronę furgonetki.


Harry'emu kule świstały koło głowy. Usłyszał krzyki funkcjonariuszy za sobą. Catherine była tuż przed nim. Pędził przez mrok z wyciągniętymi rękami. Uświadomił sobie, że uciekinierzy mają nad nim przewagę: był sam i nie uzbrojony. Mógł się zatrzymać i spróbować zabrać broń któregoś z rannych, potem gonić tę dwójkę i zabić oboje. Ale prawdopodobnie Rudolf by skorzystał z okazji i zabił jego. Może odpuścić, wrócić do budynku i zaalarmować ludzi z punktu obserwacyjnego? Ale wtedy Catherine Blake i Rudolf odjadą w siną dal, trzeba będzie od początku zacząć cholerne poszukiwania, a tymczasem oni skorzystają z radia, ostrzegą Berlin, a my przegramy pieprzoną wojnę, niech to szlag!

Radio!

Może nie dopadnę ich teraz, ale mogę przynajmniej na jakiś czas odciąć ich od Berlina – pomyślał.

Rzucił się w mrok, w gardle rodził mu się krzyk. Oboma rękami chwycił walizkę i próbował ją wyrwać Catherine, ale ona się odwróciła i zdumiewająco mocno szarpnęła. Podniósł wzrok i po raz pierwszy zobaczył jej twarz: czerwoną, wykrzywioną z przerażenia, brzydką z gniewu. Spróbował jeszcze raz, ale trzymała rączkę skrzynki w żelaznym uścisku. Wykrzyczała prawdziwe imię Rudolfa. Brzmiało jak Worst.

Wtedy Harry usłyszał suchy trzask. Słyszał go już nieraz przed wojną na ulicach wschodniego Londynu. Dźwięk otwieranego noża. Widział, jak kobieta bierze zamach, by dźgnąć go prosto w gardło. Gdyby podniósł rękę, osłoniłby się przed ciosem. Ale wtedy ona zdołałaby wyrwać radio. Nie puszczając skrzynki, próbował się uchylić, przekręcić głowę. Czubek noża drasnął go w policzek. Poczuł pękanie skóry. Ból przyszedł po sekundzie – rozdzierający, jakby ktoś rozpalonym żelazem przejechał mu po policzku. Wrzasnął, ale przywarł do walizki. Kobieta jeszcze raz podniosła ramię, tym razem wbijając mu ostrze sztyletu w ramię. Ponownie zawył z bólu przez zaciśnięte zęby, ale ręce nie zwolniły uścisku. Jakby stanowiły odrębną część jego ciała. Nic, żaden ból nie zmusił go do wypuszczenia radia.

– Dzielny z ciebie człowiek, żeby umierać dla radia – powiedziała, puszczając walizkę.

Odwróciła się i znikła w mroku.

Harry leżał na wilgotnej ziemi. Podniósł rękę do twarzy i zrobiło mu się niedobrze, gdy namacał ciepłą kość podbródka. Tracił przytomność, ból odpływał. Usłyszał jęki rannych funkcjonariuszy wydziału specjalnego. Zamknął oczy. Poczuł, że ktoś przyciska coś do jego twarzy. Uchyliwszy powieki, zobaczył pochylonego nad sobą Alfreda Vicary'ego.

– Mówiłem ci, żebyś uważał, Harry.

– Zabrała radio?

– Nie. Nie dałeś jej.

– Uciekli?

– Tak, ale ich ścigamy.

Wtedy Harry'ego znienacka dopadł ból. Zaczął się trząść, czuł się, jakby lada chwila miał zwymiotować. Nagle twarz Vicary'ego się rozmyła i Harry zemdlał.

Rozdział ósmy

Londyn


Godzinę po rzezi w Earl's Court Alfred Vicary zarządził największą obławę w historii Zjednoczonego Królestwa. Wszystkie posterunki policji w kraju – od Penzance po Dover, od Portsmouth po Inverness – otrzymały rysopisy zbiegów. Vicary rozesłał kurierów na motocyklach, którzy porozwozili zdjęcia szpiegów do miast, miasteczek i wiosek w okolicach Londynu. Większość funkcjonariuszy zaangażowanych w poszukiwania poinformowano, że uciekinierów podejrzewa się o dokonanie od 1938 roku czterech morderstw. Jedynie garstkę najwyższych oficerów dyskretnie powiadomiono, że chodzi tu o kwestię bezpieczeństwa najwyższej wagi, tak ważną, że sam premier osobiście śledzi przebieg akcji.

Londyńska policja zareagowała błyskawicznie i piętnaście minut od ogłoszenia alarmu Vicary'ego na największych trasach wylotowych ze stolicy były już blokady. Vicary starał się przewidzieć każdą możliwą trasę ucieczki. MI- 5 wraz z żandarmerią kolejową przeszukiwały największe stacje. Obsługa promów do Irlandii również otrzymała rysopis podejrzanych.

Następnie Vicary skontaktował się z BBC i zażądał rozmowy z redaktorem odpowiedzialnym. Główne wydanie wiadomości o dziewiątej wieczór rozpoczęła informacja o strzelaninie w Earl's Court, na skutek której śmierć poniosło dwóch policjantów, a trzech zostało rannych. Podano rysopis Catherine Blake i Rudolfa, a na koniec numer telefonu, pod który może dzwonić każdy, kto zauważył coś podejrzanego. Po pięciu minutach rozdzwoniły się telefony. Maszynistki spisywały każdą rozmowę i przekazywały ją Vicary'emu. Większość kartek wylądowała od razu w koszu. Parę wiadomości postanowiono sprawdzić. Żadna nie przyniosła znaczącego przełomu.

Teraz Vicary skoncentrował się na trasach ucieczki, z których tylko szpieg mógłby skorzystać. Połączył się z RAF- em i poprosił, żeby rozglądali się za lekkimi samolotami. Zwrócił się z prośbą do Admiralicji, by zwracano baczną uwagę na wszelkie U- booty zbliżające się do wybrzeża. Zaalarmował służby przybrzeżne i kazał wypatrywać niewielkich jednostek wypływających w morze. Zadzwonił do radiotelegrafistów ze stacji nasłuchu, żeby wyjątkowo uważnie wyłapywali wszelkie podejrzane transmisje radiowe.

Wstał od biurka i po raz pierwszy od dwóch godzin wyszedł z gabinetu. Punkt dowodzenia przy West Halkin Street opustoszał, członkowie jego ekipy powoli wracali na St James's Street. Siedzieli przed gabinetem i wyglądali jak ofiary kataklizmu: mokrzy, wyczerpani, pokonani. Clive Roach trzymał się na uboczu, tkwił na krześle ze spuszczoną głową i założonymi rękami. Co chwila podchodził do niego któryś z kolegów, kładł mu rękę na ramieniu, szeptał do ucha słowa pociechy i cicho się odsuwał. Peter Jordan krążył po pokoju. Tony Blair wpatrywał się w niego ponuro. Jedynym dźwiękiem był klekot dalekopisów i głosy telefonistek.

Ciszę przerwało w parę minut później pojawienie się Harry'ego Daltona. Wkroczył o dziewiątej do pomieszczenia, z zabandażowaną ręką i twarzą. Wszyscy wstali, stłoczyli się wokół niego.

– Dobra robota, Harry, staruszku…

– …Zasłużyłeś na medal…

– …Utrzymałeś nas w grze, Harry…

– …Gdyby nie ty, byłoby po wszystkim… Vicary zaciągnął go do gabinetu.

– Nie powinieneś aby leżeć i odpoczywać?

– Taa, ale wolałem być z wami.

– Bardzo boli?

– Ćmi. Dali mi coś przeciwbólowego.

– I nadal nie wiesz, jak byś się zachował pod ostrzałem na polu bitwy?

Harry zmusił się do słabego uśmiechu, spuścił wzrok i pokręcił głową.

– Coś drgnęło? – spytał, szybko zmieniając temat. Vicary potrząsnął głową.

– Co już zrobiłeś?

Vicary zapoznał go z sytuacją.

– Trzeba mieć tupet, żeby tak po nią wrócić i zabrać ją nam sprzed nosa. Kawał twardziela z tego Rudolfa, trzeba mu to przyznać. Jak zareagował Boothby?

– Tak jak się należało spodziewać. Siedzi teraz na górze z dyrektorem generalnym. Pewnie planują moją egzekucję. Mamy cały czas połączenie z kwaterą premiera. Stary dostaje na bieżąco raporty. Szkoda, że nie mogę mu przekazać żadnych dobrych wieści.

– Przewidziałeś wszelkie możliwe rozwiązania. Teraz pozostało ci tylko siedzieć i czekać. Tamci muszą wykonać jakiś ruch. A kiedy wykonają, dopadniemy ich.

– Chciałbym mieć twój optymizm.

Harry skrzywił się z bólu. Nagle wydał się bardzo zmęczony.

– Pójdę się gdzieś położyć na chwilę. Wolno ruszył do drzwi.

– Czy Grace Clarendon ma dziś dyżur? – spytał Vicary.

– Tak, chyba tak. Zadzwonił telefon.

– Natychmiast proszę się zgłosić na górze, Alfredzie – odezwał się Basil Boothby.

Nad gabinetem generała płonęło zielone światło. Vicary wszedł do środka. Boothby krążył po pokoju i palił papierosa za papierosem. Był bez marynarki, kamizelkę rozpiął, rozluźnił krawat. Gniewnym machnięciem ręki wskazał Vicary'emu krzesło.

– Niech pan usiądzie, Alfredzie – przemówił. – No cóż, dziś w całym Londynie mało kto zazna snu: na Grosvenor Square, w kwaterze Eisenhowera w Hayes Lodge, w podziemiach premiera. Wszyscy czekają na jedną informację. Czy Hitler wie, że to Normandia? Czy inwazja skończyła się, nim się zdążyła zacząć?

– Sam pan wie, że nie sposób teraz tego sprawdzić.

– Na Boga! – Boothby zgniótł papierosa i natychmiast zapalił kolejnego. – Dwóch funkcjonariuszy wydziału specjalnego nie żyje, dwóch rannych. Dzięki Bogu za Harry'ego.

– Jest właśnie na dole. Z pewnością chciałby to usłyszeć od pana osobiście.

– Nie mamy czasu na pogawędki, Alfredzie. Musimy ich złapać, i to jak najszybciej. Nie muszę panu tłumaczyć, o co idzie gra.

– Nie, nie musi pan, sir Basilu.

– Premier życzy sobie, by go informować co pół godziny. Czy mogę mu przekazać coś nowego?

– Niestety nie. Przewidzieliśmy i zabezpieczyliśmy wszystkie trasy ucieczki. Chciałbym móc z całą pewnością stwierdzić, że ich złapiemy, ale nie można lekceważyć przeciwnika. Już wielokrotnie nam udowodnili, że są dobrzy.

Boothby podjął wędrówkę po gabinecie.

– Dwóch zabitych, trzech rannych i na wolności dwóch szpiegów posiadających informacje, dzięki którym mogą obnażyć naszą mistyfikację. Nie ulega wątpliwości, że to największa katastrofa w dziejach naszego wydziału.

– Wydział specjalny skierował siły, które uważał za wystarczające do aresztowania Catherine Blake. Najwyraźniej się pomylili.

Boothby się zatrzymał i zmierzył Vicary'ego lodowatym wzrokiem.

– Niech pan nie próbuje zwalać winy na wydział specjalny, Alfredzie. Pan tam dowodził. Ten aspekt akcji Kettledrum należał do pana.

– Zdaję sobie z tego sprawę, sir Basilu.

– To dobrze, bo kiedy już będzie po wszystkim, zostanie pan poddany przesłuchaniu przez komisję wewnętrzną i wątpię, by pana poczynania oceniono pozytywnie.

Vicary wstał.

– Czy to już wszystko, sir Basilu? – Tak.

Vicary odwrócił się i ruszył do drzwi.


Odległe zawodzenie syren alarmowych rozległo się, kiedy Vicary schodził na dół do archiwum. Pomieszczenia tonęły w półmroku, paliło się tylko kilka świateł. Vicary jak zwykle zwrócił uwagę na zapach: pleśniejący papier, kurz, wilgoć i lekka woń obrzydliwego tytoniu Nicholasa Jago. Zerknął w stronę oszklonego kantoru kierownika archiwum. Światło zgaszone, drzwi porządnie zamknięte. Dobiegło go gniewne stukanie obcasów, charakterystyczne dla szybkiego, zdecydowanego marszu Grace Clarendon. Jej blond włosy mignęły za półkami i zniknęły. Ruszył za nią do jednego z bocznych pomieszczeń i od wejścia wołał, żeby jej nie wystraszyć. Odwróciła się, obrzuciła go wrogim spojrzeniem zielonych oczu, po czym z powrotem pochyliła się nad aktami, jakby go tu nie było.

– Czy przyszedł tu pan służbowo, profesorze Vicary? – spytała. – Bo jeśli nie, będę musiała pana prosić o opuszczenie archiwum. Dość już miałam przez pana problemów. Jeśli ktoś mnie przyłapie na rozmowie z panem, będę mogła się uznać za szczęściarę, jeśli dostanę pracę w straży i będę pilnować, czy cholerni obywatele stosują się do przepisów zaciemnienia.

– Muszę zajrzeć do teczki, Grace.

– Zna pan regulamin, profesorze. Należy wypełnić zapotrzebowanie. Jeśli zostanie uznane, dostanie pan akta.

– Na sprawdzenie tych akt, które chcę zobaczyć, nie dostanę zgody.

– W takim razie nie może pan ich zobaczyć. – Jej głos zabrzmiał chłodno i wyniośle. – Taki jest regulamin.

Sądząc po drżeniu ziemi, pierwsze bomby spadły pod drugiej stronie rzeki. Po chwili rozległo się szczekanie dział przeciwlotniczych w parku. Vicary usłyszał warkot niemieckich bombowców. Grace przerwała pracę i podniosła wzrok. W pobliżu spadł grad bomb – o wiele za blisko, bo cały budynek się zatrząsł i teczki pospadały z półek. Grace spojrzała na bałagan i jęknęła:

– Cholera jasna!

– Wiem, że Boothby zmusza cię do robienia rzeczy niezgodnych z twoim sumieniem. Słyszałem waszą kłótnię w gabinecie, wczoraj wieczorem widziałem, jak wsiadałaś do jego samochodu przy Northumberland Avenue. I nie mów mi, że to tylko romans, bo wiem, że kochasz Harry'ego.

Vicary zauważył, że zielone oczy zasnuła mgiełka; teczka zadrżała jej w dłoni.

– To, cholera, twoja wina! – warknęła. – Gdybyś mu nie powiedział o aktach Vogla, nie wpadłabym w to łajno.

– Do czego cię zmusza? Zawahała się.

– Proszę już iść, profesorze. Proszę.

– Nie zostawię cię, dopóki mi nie powiesz, czego od ciebie chciał Boothby.

– Niech cię szlag, Vicary, chciał, żebym na ciebie donosiła! I na Harry'ego! – Zmusiła się do cichszego mówienia. – Wszystko, z czego zwierzył mi się Harry w łóżku czy gdziekolwiek, miałam przekazywać Boothby'emu.

– I co mu mówiłaś?

– Wszystko, co Harry mówił o sprawie i postępach w śledztwie. A także o tym, czego szukałeś w archiwum. – Wzięła z wózka parę teczek i zaczęła je porządkować. – Słyszałam, że Harry uczestniczył w tej jatce w Earl's Court.

– To prawda. Co więcej, został bohaterem dnia.

– Stało mu się coś? Vicary potaknął.

– Jest na górze. Lekarze nie mogli go utrzymać w łóżku.

– Pewnie zrobił coś głupiego, prawda? Próbował się wykazać. Boże, jakiż z niego czasem głupi, uparty kretyn.

– Grace, muszę zobaczyć pewną teczkę. Po zakończeniu tej sprawy Boothby chce mnie wylać. Po prostu muszę się dowiedzieć, dlaczego.

Przyjrzała mu się z powagą. – Nie żartujesz, prawda?

– Niestety nie.

Przez chwilę przypatrywała mu się bez słowa. Budynek drżał od spadających w pobliżu bomb.

– Co to za akta?

– Operacja o nazwie Kettledrum. Zaskoczona Grace zmarszczyła brwi.

– Czy to nie jest kryptonim waszej akcji?

– Tak.

– Chwileczkę. Chcesz, żebym nadstawiała karku dla akt sprawy, którą ty sam prowadzisz?

– Coś w tym rodzaju. Tyle że szukaj jej pod innym nazwiskiem.

– Jakim?

Vicary popatrzył prosto w jej zielone oczy i bezgłośnie wyszeptał:

– B.B.


Wróciła po pięciu minutach z pustymi okładkami.

– Operacja Kettledrum - oświadczyła. – Zakończona.

– Gdzie zawartość?

– Albo zniszczona, albo u oficera prowadzącego.

– Kiedy ją rozpoczęto? – spytał Vicary. Grace spojrzała na metryczkę, potem na profesora.

– Dziwne – powiedziała. – Z metryczki wynika, że operację Kettledrum rozpoczęto w październiku czterdziestego trzeciego roku.

Rozdział dziewiąty

Hrabstwo Cambridge, Anglia


Zanim Scotland Yard zareagował na apel Alfreda Vicary'ego o zablokowanie dróg, Horst Neumann opuścił Londyn i pędził na północ trasą A 10. O furgonetkę najwyraźniej dbano. Wyciągała przynajmniej dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę, silnik gładko pracował. Na oponach nadal zostały przyzwoite bieżniki i zdumiewająco dobrze sobie radziły na śliskiej drodze. I samochód miał jeszcze jedną przydatną cechę: czarna furgonetka nie odróżniała się od innych wozów transportowych na drodze. Ponieważ racjonowanie benzyny całkowicie uniemożliwiało osobom prywatnym podróże, każdy, kto poruszał się o tej porze pojazdem osobowym, byłby zatrzymany przez policję i przesłuchany.

Droga wiodła prosto, głównie po równinnym terenie. Pochylony nad kierownicą Neumann usiłował przeniknąć mrok poza słabym światłem ocienionych reflektorów. Przez chwilę zastanawiał się, czyby nie zdjąć osłon, ale uznał to za zbyt ryzykowne. Mknęli przez wioski o dziwacznych nazwach: Puckeridge, Buntingford. Wszystkie tonęły w ciemnościach, nie płonęło ani jedno światło, na ulicach żywego ducha. Jakby cofnięto zegar o dwa tysiące lat. Neumann wcale by się nie zdziwił, gdyby nad brzegami Camu zauważył rzymskie legiony.

Kolejne wioski – Melbourn, Foxton, Newton, Hauxton. W czasie przygotowań w podberlińskim obozie Vogla Neumann godzinami studiował mapy kartograficzne Wielkiej Brytanii. Podejrzewał, że zna drogi i ścieżki wschodniej Anglii równie dobrze jak przeciętny Anglik, a może nawet lepiej.

Melbourn, Foxton, Newton, Hauxton.

Zbliżają się do Cambridge.

W Cambridge mogą być problemy. MI- 5 na pewno zaalarmowała policję w miastach i większych miejscowościach. Neumann uznał, że policja w wioskach i osadach nie stanowi większego zagrożenia. Policjanci poruszali się pieszo albo na rowerach, rzadko dysponowali samochodami, a łączność była fatalna, mogli więc jeszcze nie otrzymać informacji o zbiegłych szpiegach. Neumann tak szybko mknął przez zaciemnione wioski, że policjant mógł go nawet nie zauważyć. Inaczej rzecz się miała z miastami w rodzaju Cambridge. MI- 5 pewnie zawiadomiła policję w Cambridge, a ta dysponowała wystarczającymi siłami, by zorganizować blokadę większych dróg, na przykład A 10. Mieli samochody, mogli wszcząć pościg. Neumann znał tutejsze trasy, nieźle prowadził, ale nie mógł się równać z doświadczonym funkcjonariuszem lokalnej policji.

Przed Cambridge skręcił w boczną drogę. Objechał wzgórza Gog Magog i okrążył miasto od wschodu, nadal kierując się na północ. Nawet w ciemnościach dostrzegł dzwonnice college'ów King i St John. Przejechali wioskę Horningsea, przetoczyli się po moście i znaleźli się w Waterbeach, wiosce leżącej przy trasie A 10. Wolno krążył po uliczkach, póki nie znalazł głównej. Nie widniał na niej żaden znak, ale musiała to być już A 10. Jego przypuszczenia okazały się trafne i po chwili pędzili po pustkowiach Fens.

Szybko łykali kolejne kilometry. Deszcz trochę się uspokoił, ale na pustych równinach, gdzie nic nie stało wiatrowi na przeszkodzie, rozhulał się on na dobre i szarpał furgonetką, jakby to była dziecinna zabawka. Droga prowadziła nad brzegami rzeki Great Ouse, potem przez Southery Fens. Minęli miejscowości Southery i Hilgay. Następnym większym miastem było Downham Market, mniejsze od Cambridge, ale zapewne posiadające własny duży posterunek policji i przez to niebezpieczne. Neumann powtórzył ten sam manewr, co wcześniej, skręcając w boczną drogę i objeżdżając miasto, a na północy wracając na trasę A 10.

Jeszcze dziesięć mil i dotarli do King's Lynn, dużego portu i największego miasta na wybrzeżu Norfolk. Horst ponownie uciekł z A 10 i wybrał węższą drogę, okalającą miasto od wschodu.

Okazała się fatalna, wyboista, miejscami nawet jednokierunkowa. Teren był górzysty i zarośnięty lasem. Neumann zatrzymał się i wlał do baku dwa kanistry benzyny. Pogoda pogarszała się w miarę zbliżania do wybrzeża. Czasem Neumann czuł się, jakby szedł piechotą. Bał się, że popełnił błąd, zbaczając z głównej trasy, że zachowywał nadmierną ostrożność. Po ponad godzinie trudnej jazdy dotarli na wybrzeże.

Minęli Hampton Sands, most na rzece, i wreszcie Neumann mógł przyspieszyć. Ogarnęła go ulga – w końcu znajome okolice. W oddali pojawił się dom Doghertych. Skręcił na drogę dojazdową. Zobaczył, jak otwierają się drzwi. Zaczęła ku nim sunąć płonąca lampa naftowa. To szedł Sean Dogherty w sztormiaku, ze strzelbą przerzuconą przez ramię.


Sean Dogherty nie zaniepokoił się, kiedy Neumann nie przyjechał do Hunstanton popołudniowym pociągiem. Wcześniej go ostrzegł, że może zostać dłużej w Londynie. Dogherty postanowił poczekać na wieczorny pociąg. Ze stacji udał się do pobliskiego pubu. Zamówił zapiekankę z ziemniakami i marchwią, popił ją dwoma kuflami piwa. Potem wyszedł pospacerować na molo. Przed wojną Hunstanton był uczęszczanym kurortem, gdyż dzięki swemu położeniu zapewniał spektakularne zachody słońca. Dziś większość hoteli świeciła pustkami, wyglądały ponuro w strugach siekącego deszczu. Zachód słońca ograniczył się do paru szarych promieni, które przedarły się przez burzowe chmury. Sean Dogherty wrócił z mola na stację w porze przyjazdu wieczornego pociągu. Stał na peronie, paląc i obserwując garstkę wysiadających pasażerów. Kiedy nie zobaczył wśród nich Neumanna, ogarnął go niepokój.

W drodze do Hampton Sands przypominał sobie słowa Neumanna z początku tygodnia: ostrzegał, że operacja niedługo może dobiec końca i będzie wracać z Anglii do Berlina.

Ale dlaczego go nie było w tym cholernym pociągu? – zachodził w głowę Dogherty.

Przyjechał do domu. Siedząca przy kominku Mary zmierzyła go wzrokiem i zniknęła na górze. Dogherty włączył radio. Wieczorne wiadomości przykuły jego uwagę. W całym kraju prowadzono poszukiwania dwójki morderców, którzy późnym popołudniem w dzielnicy Londynu znanej jako Earl's Court wdali się w strzelaninę z policją.

Sean nastawił głośniej radio, żeby posłuchać rysopisu poszukiwanych. Pierwszym, ku jego zaskoczeniu, okazała się kobieta. Rysopis zaś drugiego napastnika idealnie pasował do Horsta Neumanna.

Wyłączył radio. Czy to możliwe, że dwoje podejrzanych z Earl' s Court to Neumann i druga agentka? Czy uciekali teraz przed MI- 5 i połową brytyjskiej policji? Czy kierowali się do Hampton Sands? A może go zostawią?

I wtedy w jego głowie zaświtała myśl: czy Brytyjczycy wiedzą, że ja też jestem szpiegiem?

Poszedł na górę, wrzucił do niewielkiej torby zmianę bielizny i wrócił na dół. Udał się do stajni, znalazł strzelbę i naładował ją.

Wróciwszy do domu, siadł w oknie i czekał. Już prawie stracił nadzieję, kiedy zobaczył przyciemnione światła samochodu, kierujące się w stronę podwórka. A kiedy wóz skręcił na drogę dojazdową, był już pewny, że to Neumann siedzi za kierownicą. Towarzyszyła mu kobieta.

Dogherty wstał, włożył sztormiak. Zapalił lampę naftową, wziął broń i wyszedł w deszcz.


Martin Colville przyglądał się swojej twarzy w lustrze: złamany nos, podbite oko, opuchnięte usta, guz z prawej strony.

Przemaszerował do kuchni i wlał do szklanki ostatnie bezcenne krople whisky. Coś w Martinie Colville'u ostrzegało go, że jegomość nazwiskiem James Porter śmierdzi. Nie wierzył, że to ranny brytyjski żołnierz. Nie wierzył, że to stary znajomy Seana Dogherty'ego. Nie wierzył, że zjawił się z Hampton Sands w celu zażywania morskiego powietrza.

Nikt jeszcze mnie tak nie urządził i temu kurduplowi nie ujdzie to na sucho – pomyślał dotykając obolałej twarzy.

Jednym haustem wypił whisky, postawił pustą szklankę i butelkę w zlewie. Na dworze usłyszał warkot samochodu. Podszedł do drzwi i wyjrzał. Drogą przemknęła furgonetka. Dostrzegł za kierownicą Jamesa Portera, a obok niego jakąś kobietę.

Zamknął drzwi.

Co on, u licha, robi? Żeby gdzieś jeździć w taką noc? I skąd wytrzasnął samochód?

Postanowił osobiście to zbadać. Przeszedł do pokoju i zabrał znad kominka starą dwunastostrzałową strzelbę. Naboje leżały w szufladzie w kuchni. Wysunął ją i grzebał w bałaganie, póki nie znalazł pudełka. Wyszedł na dwór i wsiadł na rower.

Po chwili pedałował przez deszcz ze strzelbą na kierownicy, zdążając w stronę gospodarstwa Doghertych.

Do sypialni Jenny Colville dobiegł skrzyp otwieranych i zamykanych drzwi. Potem warkot samochodu, niezwyczajna rzecz o tej porze nocy. A kiedy ponownie usłyszała, jak drzwi się otwierają i zamykają, ogarnął ją niepokój. Wstała z łóżka i podeszła do okna. Rozchyliła zasłonę i zobaczyła ojca na rowerze. Zniknął w mroku.

Zabębniła w szybę, ale na próżno. Martin się rozpłynął w ciemnościach.

Jenny miała na sobie tylko flanelową koszulę. Zdjęła ją, wskoczyła w spodnie i sweter, potem zbiegła na dół. Kalosze stały przy drzwiach. Wkładając je, zauważyła, że strzelba, która zwykle wisiała nad kominkiem, zniknęła. Zajrzała do kuchni: szuflada, w której trzymali naboje, była otwarta. Szybko narzuciła kurtkę i wyszła na dwór.

Szukała po omacku, póki nie trafiła na swój rower oparty o ścianę. Wyprowadziła go na ścieżkę, wskoczyła na siodełko i ruszyła śladem ojca w stronę domu Doghertych, a w głowie kołatała jej jedna myśl: Proszę, Boże, daj mi go powstrzymać, nim ktoś dzisiaj zginie.


Sean Dogherty otworzył wrota stodoły i wprowadził ich do środka. Zdjął czapkę, rozpiął kurtkę, po czym przyjrzał się Neumannowi i kobiecie.

– Sean Dogherty, Catherine Blake. Sean kiedyś wodził się z paczką o nazwie Irlandzka Armia Republikańska, ale wypożyczyliśmy go na czas wojny. Catherine też pracuje dla Kurta Vogla. Mieszkała w Anglii, w głębokiej konspiracji, od trzydziestego ósmego roku.

Catherine dziwnie się czuła, słysząc tak otwartą wypowiedź o swoim pochodzeniu i roli. Po latach skrywania tożsamości, po tylu środkach ostrożności, po ciągłym niepokoju, nie mieściło jej się w głowie, że konspiracja właśnie się kończy.

Dogherty popatrzył na Catherine, potem na Neumanna.

– BBC ciągle podaje komunikaty o strzelaninie w Earl's Court. Przypuszczam, że to wasza robota?

Neumann potaknął.

– Ale to nie byli zwykli policjanci. Moim zdaniem MI- 5 i wydział specjalny. Co mówią w radio?

– Zabiliście dwóch i ranili trzech. Szukają was w całym kraju, proszą społeczeństwo o pomoc. W tej chwili prawdopodobnie połowa ludzi szuka was po krzakach. Cud, że udało się wam dotrzeć aż tutaj.

– Omijaliśmy duże miasta. Jak widać, okazało się to skuteczne. Na drogach nie zauważyliśmy policji.

– Cóż, długo się to nie utrzyma. Tego możecie być pewni. Neumann zerknął na zegarek. Parę minut po północy. Wziął od Seana latarnię i postawił ją na stole. Wyjął z szafki radio i włączył je.

– Łódź podwodna patroluje Morze Północne. Jak otrzymają nasz sygnał, przesunie się dokładnie na dziesięć mil na wschód od Spurn Head i będzie tam czekać do szóstej rano. Jeśli się nie zjawimy, odpłynie na morze i będzie czekać do kolejnego sygnału.

– A jak właściwie przemierzymy te dziesięć mil na wschód od Spurn Head? – odezwała się Catherine.

Dogherty wysunął się naprzód.

– Pomoże nam mój znajomy, Jack Kincaid. Ma niewielki kuter w porcie u ujścia Humber. – Wyciągnął przedwojenną, dokładną mapę. – Kuter stoi tu. – Palcem dźgnął w mapę. – W Cleethorpes. To jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów w górę. Czeka nas ciężka jazda, przy takiej pogodzie jak dziś, a do tego przy zaciemnieniu. Kincaid mieszka nad warsztatem na przystani. Spodziewa się nas.

Neumann skinął głową.

– Mamy sześć godzin, jeśli zaraz wyruszymy. Powinniśmy zdążyć. Następne spotkanie z łodzią podwodną będzie za trzy dni. Nie uśmiecha mi się myśl o ukrywaniu się tak długo, kiedy każdy policjant w Anglii przetrząsa okolicę, rozglądając się za nami. Moim zdaniem musimy uciekać zaraz.

Catherine przytaknęła. Neumann nałożył słuchawki i ustawił radio na odpowiednią częstotliwość. Wystukał hasło i czekał na odpowiedź. Po paru sekundach radiotelegrafista z U- boota kazał mu kontynuować. Neumann głęboko zaczerpnął tchu i starannie wystukał wiadomość, po czym rozłączył się i zgasił radio.

– Zostało tylko jedno – odezwał się do Dogherty'ego. – Jedziecie z nami?

– Rozmawiałem z Mary. Zgadza się ze mną. Ja jadę z wami do Niemiec, potem Vogel i jego kumple pomogą mi się dostać do Irlandii. Kiedy już tam będę, Mary do mnie dołączy. Mam tam przyjaciół i rodzinę, zajmą się nami, póki się nie osiedlimy. Poradzimy sobie.

– I jak Mary to znosi?

Twarz Dogherty'ego stwardniała, na jego czole pojawiła się głęboka zmarszczka. Neumann zdał sobie sprawę, że Sean może już więcej nie zobaczyć Mary. Wziął latarnię, położył rękę na ramieniu Irlandczyka.

– Ruszajmy – powiedział.


Martin Colville dostrzegł światło w stodole u Dogherty'ego. Zsunął się z siodełka, ciężko dysząc. Zostawił rower przy drodze, cicho przeszedł przez łąkę i kucnął przy ścianie. Mimo szumu deszczu próbował zrozumieć, o czym tamci rozmawiają.

Nie do wiary.

Sean Dogherty pracuje dla nazistów! Mężczyzna podający się za Jamesa Portera to niemiecki szpieg! Siatka niemieckich szpiegów w samym środku Hampton Sands!

Nastawiał uszu, żeby lepiej słyszeć. Zamierzają jechać wybrzeżem na północ, do hrabstwa Lincoln, a stamtąd popłynąć statkiem na morze, gdzie czeka na nich U- boot. Serce zaczęło mu się tłuc w piersi jak szalone. Zmusił się do spokoju i jasnego myślenia.

Mógł zrobić dwie rzeczy: pojechać do wioski i zawiadomić policję albo wpaść do stodoły i osobiście ich ująć. Każde z tych rozwiązań miało dobre i złe strony. Jeśli ruszy po posiłki, Dogherty i jego przyjaciele zapewne odjadą. Na wybrzeżu Norfolk było niewiele policji, na pewno za mało na zorganizowanie pościgu. Zaatakować samemu? Mają nad nim liczebną przewagę. Widział, że Sean ściska strzelbę, tamci pewnie też są uzbrojeni. Ale wykorzysta atut zaskoczenia.

Jeszcze z innego powodu bardziej mu odpowiadało drugie rozwiązanie: z prawdziwą przyjemnością wyrówna porachunki z Niemcem ukrywającym się pod nazwiskiem James Porter. Colville wiedział, że musi działać, i to szybko. Otworzył pudełko, wyjął dwa naboje i załadował je do lufy. Nigdy przedtem nie mierzył do niczego groźniejszego niż kuropatwa czy bażant. Zastanawiał się, czy nie zabraknie mu odwagi, żeby strzelić do człowieka.

Wstał i ruszył do wejścia.


Jenny pedałowała, aż nogi ją piekły. Minęła wioskę, potem kościół, cmentarz i most. Wiał wiatr, szumiało morze. Deszcz siekł ją po twarzy, wiatr omal jej nie przewrócił.

Zauważyła rower ojca w trawie przy drodze i zatrzymała się obok. Dlaczego go tu zostawił? Dlaczego nie podjechał do domu?

Wydawało jej się, że zna odpowiedź. Próbuje się zakraść, żeby nikt go nie zauważył.

W tej samej chwili ze stodoły Seana dobiegł huk wystrzału. Jenny wrzasnęła i zeskoczyła z roweru, upuszczając go obok roweru ojca. Popędziła przez łąkę.

Proszę, Boże, oby tylko nie zginął. Oby tylko nie zginął.

Rozdział dziesiąty

Scarborough, Anglia


Jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów od Hampton Court Charlotta Endicott wjechała rowerem na mały wyżwirowany placyk koło stacji nasłuchu w Scarborough. Podróż z jej kwatery w zatłoczonym pensjonacie w mieście była okropna. Bez przerwy musiała się zmagać z wiatrem i deszczem. Przemoczona i przemarznięta zsiadła z roweru i postawiła go obok wielu innych, tkwiących w rzędzie.

Wiatr szalał, zawodził wśród trzech olbrzymich anten umieszczonych na klifach nad Morzem Północnym. Charlotta Endicott spojrzała na nie – wyraźnie się kołysały – i przebiegła przez placyk. Dopadła baraku, otworzyła drzwi i schowała się w środku, zanim wiatr je za nią zatrzasnął.

Miała parę minut do rozpoczęcia zmiany. Zdjęła przemoczony płaszcz, rozwiązała zjudwestkę i cisnęła je na chwiejący się wieszak w kącie. W baraku panował chłód, hulały przeciągi, lecz zbudowano go nie dla wygody, lecz do pracy. Ale przynajmniej była kantyna. Charlotta weszła tam, usiadła przy stoliku i zapaliła papierosa. Paskudna rzecz, wiedziała, ale skoro wykonuje męski zawód, to może sobie pozwolić na męskie nałogi. Poza tym podobała się sobie z papierosem: wyglądała seksownie, wyrafinowanie, na więcej niż swoje dwadzieścia trzy lata. Poza tym uzależniła się od tego obrzydlistwa. Wykonywała stresującą pracę, harowała w najdziwniejszych godzinach, a życie w Scarborough była przeraźliwie nudne. A mimo to cieszyła się każdą spędzoną tu chwilą.

Tylko raz szczerze nienawidziła swojej pracy: w czasie bitwy o Anglię. Podczas długich, straszliwych walk powietrznych funkcjonariuszki WRNS w Scarborough słuchały pogawędek brytyjskich i niemieckich pilotów. Raz Charlotta słyszała jakiegoś młodziutkiego Anglika, który wył z bólu i wzywał matki, gdy jego zestrzelony spitfire spadał do morza. Kiedy łączność się urwała, Charlotta wybiegła na podwórze i zwymiotowała. Cieszyła się, że te dni już minęły.

Spojrzała na zegar. Dochodziła północ. Pora siadać do pracy. Wstała i wygładziła wilgotny mundur. Ostatni raz zaciągnęła się papierosem – w jej klitce nie wolno było palić – potem zgasiła go w małej metalowej popielniczce, pełnej petów. Wyszła z kantyny i skierowała się do pomieszczeń radiooperatorów. Machnęła przepustką strażnikowi. Bacznie ją obejrzał, choć widział ją już setki razy, po czym oddał przepustkę, nieco zbyt promiennie się uśmiechając. Charlotta wiedziała, że jest ładna, ale to nie było miejsce na podrywki. Pchnęła drzwi, weszła do pomieszczenia i usiadła przy swoim stanowisku.

Przeszył ją leciutki dreszczyk – jak zwykle.

Przez chwilę wpatrywała się w podświetlone gałki RCA AR- 88, superheterodynowego radioodbiornika, w końcu nałożyła słuchawki. Dzięki zamontowanym w RCA specjalnym kryształom mogła kontrolować wszystkie niemieckie komunikaty nadawane alfabetem Morse'a w całej północnej Europie. Nastawiła odbiornik na częstotliwości, które dzisiejszej nocy miała sprawdzać, i czekała.

Niemieccy radiotelegrafiści najszybciej na świecie nadawali sygnały Morse'a. Charlotta potrafiła natychmiast rozpoznać niektórych z nich po specyficznym sposobie stukania. Ona i jej koleżanki nawet ich ochrzciły: Wagner, Beethoven, Zeppelin.

Nie musiała długo czekać na pierwszy sygnał.

Parę minut po północy w słuchawkach rozległ się komunikat Morse'a, nadany nie znaną jej ręką, w miernym tempie, wolno, z wahaniem.

Amator – uznała. Ktoś rzadko korzystający z radia. Z pewnością żaden z zawodowców z BdU czy Kriegsmarine.

Szybko uruchomiła oscylograf – urządzenie, dzięki któremu uzyskiwało się radiowe „odciski palców" sygnału, nazywane Tina – i błyskawicznie zanotowała na kartce wiadomość. Kiedy amator skończył, Charlotta usłyszała na tej samej częstotliwości kolejną „wypowiedź". Tej nie nadawał amator; Charlotta i jej koleżanki zdążyły już poznać nadawcę. Nazywały go Frycem. Był radiotelegrafistą z U- boota. Szybko zanotowała i jego komunikat.

Po Frycu odezwał się amator swoim łamanym Morse'em i zapadła cisza. Chariotta zdjęła słuchawki, wyrwała wydruk z oscylografu i przemaszerowała przez pokój. Zazwyczaj przekazywała transkrypcję nadanych informacji kurierowi, który przewoził je do Bletchley Park, gdzie je rozszyfrowywano. Ta jednak rozmowa była inna – poznała to po pracy radiotelegrafistów: Fryca z U- boota i amatora z bliżej nie określonego miejsca. Podejrzewała, że wie, o co chodzi, ale będzie musiała się diabelnie postarać, żeby przekonać szefa. Stawiła się u kierownika nocnej zmiany, bladego, wyczerpanego mężczyzny nazwiskiem Lowe. Rzuciła mu na biurko transkrypcję i wydruk oscylografu. Podniósł wzrok i patrzył na nią zaskoczony.

– Możliwe, że sobie to ubzdurałam – odezwała się Charlotta, starając się nadać głosowi zdecydowany ton – ale zdaje mi się, że właśnie podsłuchałam, jak niemiecki szpieg kontaktuje się z U- bootem na wybrzeżu.


Kapitanleutnant Max Hoffman nigdy nie zdołał przywyknąć do smrodu U- boota zbyt długo przebywającego w zanurzeniu: mieszanki potu, moczu, oleju napędowego, ziemniaków i nasienia. Jego nozdrza nie wytrzymywały tego zaduchu, więc wolał trzymać straż na galeryjce wystającej nad wodą wieżyczki, niż siedzieć w środku.

Stojąc w kiosku U- 509, czuł pod stopami drżenie elektrycznych silników, gdy zataczali nudne kręgi dwadzieścia mil od brytyjskiej linii brzegowej. W łodzi unosiła się mgiełka pary wodnej, otaczając aureolą lampy. Wszystkie przedmioty były lepkie i zimne. Hoffman chętnie sobie wyobrażał, że to poranna rosa, ale jedno spojrzenie na zatłoczony, klaustrofobiczny świat, w którym mieszkał, natychmiast rozwiewało te złudzenia.

Nudziło go jego zadanie: tkwić tygodniami przy brytyjskim wybrzeżu, bez końca czekając na któregoś ze szpiegów Canarisa. Z załogi Hoffmana tylko pierwszy oficer znał prawdziwy cel ich misji. Reszta zapewne się tego domyślała, ponieważ nie wykonywali żadnych patroli. Cóż, mogło być gorzej. Jeśli wziąć pod uwagę przerażającą statystykę strat – prawie dziewięćdziesiąt procent U- bootów – Hoffman i jego załoga mogli się uważać za diabelnych szczęśliwców, przeżywszy do tej pory.

W kiosku pojawił się pierwszy oficer. Na jego twarzy malowała się powaga, w dłoni ściskał kartkę. Hoffman spojrzał na podwładnego, przygnębiony myślą, że on sam zapewne wygląda równie fatalnie: zapadnięte oczy i policzki, ziemista cera marynarza łodzi podwodnej, niechlujna broda, ponieważ zbyt mało mieli świeżej wody, by ją marnować na golenie.

– Nasz człowiek w Wielkiej Brytanii wreszcie się wynurzył – odezwał się pierwszy oficer. – Zabiera się do domu jeszcze dzisiejszej nocy.

Hoffman uśmiechnął się i pomyślał: nareszcie. Weźmiemy go i wrócimy do Francji, gdzie czeka na nas przyzwoite jedzenie i czysta pościel.

– Jaka jest najświeższa prognoza pogody? – spytał.

– Nie najlepsza, Herr Kaleu - odparł pierwszy oficer, używając zwyczajowego skrótu od Kapitanleutnant. – Ulewne deszcze, wiatr północno- zachodni, trzydzieści mil na godzinę, morze dziesięć do dwunastu.

– Rany boskie! A ten pewnie przypłynie jakąś łupiną, o ile dopisze nam szczęście. Zorganizuj przyjęcie powitalne i przygotuj się do wynurzenia. Niech telegrafista powiadomi BdU o naszych planach. Ustaw kurs na miejsce spotkania. Wynurzamy się całkowicie. Gówno mnie obchodzi pogoda. – Hoffman się skrzywił. – Dłużej nie zniosę tego smrodu.

– Tak jest, Herr Kaleu.

Pierwszy oficer wykrzyczał serię rozkazów, powtórzonych jak echo przez załogę. Po dwóch minutach U- 509 wynurzył się ze wzburzonych wód Morza Północnego.


System oficjalnie nosił nazwę wykrywacza kierunku ultradźwięków, ale wszyscy, którzy się nim posługiwali, nazywali go Huff Duff. Opierał się na zasadzie triangulacji. Radiowe „odciski palców" odtworzone przez oscylograf w Scarborough pomagały zidentyfikować rodzaj nadajnika oraz jego zasięg. Jeśli stacje nasłuchu w Flowerdown i Islandii również uruchomiły oscylografy, dzięki tym trzem zapisom można było określić linie graniczne – nazywane cięciami – a te z kolei pozwalały ustalić położenie nadajnika. Czasem Huff Duff z dokładnością do piętnastu kilometrów określał położenie radionadajnika. Zwykle system był znacznie mniej dokładny, promień wynosił od pięćdziesięciu do dziewięćdziesięciu kilometrów.

Lowe nie pomyślał, że Charlotta Endicott coś sobie ubzdurała. Co więcej, uważał, że mogła natrafić na niezwykle ważną informację. Dziś wieczorem major Vicary z MI- 5 rozesłał do wszystkich stacji nasłuchu wiadomość, żeby właśnie na coś takiego zwrócili szczególną uwagę.

Przez następne kilka minut Lowe rozmawiał ze swoimi kolegami z Flowerdown i Islandii, próbując ustalić położenie radionadajnika. Niestety kontakt był krótki, a ustalenia niezbyt precyzyjne. Prawdę powiedziawszy, Lowe mógł tylko zawęzić położenie do sporej części wschodniej Anglii – Norfolk, większości Suffolk, hrabstw Cambridge oraz Lincoln. Pewnie wiele to nie da, ale zawsze coś.

Lowe grzebał w papierach na biurku, w końcu znalazł numer Vicary'ego w Londynie i sięgnął po zieloną słuchawkę.


Warunki atmosferyczne nad północną Europą praktycznie uniemożliwiały wszelki kontakt radiowy między Wyspami Brytyjskimi a Berlinem. Dlatego też centrum radiowe Abwehry mieściło się w piwnicy dużej rezydencji na obrzeżach Hamburga, w Wohldorf, około dwustu kilometrów na północ od stolicy Niemiec.

Pięć minut po tym, jak radiooperator z U- 509 przesłał wiadomość do BdU w północnej Francji, oficer dyżurny BdU przekazał krótką informację do Hamburga. Służbę w Hamburgu pełnił właśnie weteran Abwehry, kapitan Schmidt. Zarejestrował komunikat, połączył się poprzez linię specjalną z kwaterą Abwehry w Berlinie i poinformował porucznika Wernera Ulbrichta o rozwoju wypadków. Następnie opuścił rezydencję i udał się do pobliskiego hotelu, gdzie zamówił rozmowę z Berlinem. Nie chciał dzwonić z naszpikowanych podsłuchem linii Abwehry, gdyż numer, który podał telefonistce, był numerem gabinetu brigadenführera Waltera Schellenberga przy Prinz Albrechtstrasse. Pech chciał, że Schellenberg odkrył niepiękny romans Schmidta z szesnastolatkiem. W obawie przed skandalem Schmidt ochoczo zgodził się współpracować z Schellenbergiem. Uzyskawszy połączenie, rozmawiał z jednym z licznych asystentów Schellenberga – generał wybrał się dziś na uroczystą kolację – i przekazał wiadomości.

Kurt Vogel wyjątkowo postanowił spędzić wieczór w mieszkanku niedaleko Tirpitz Ufer. Ulbricht zadzwonił tam do niego z informacją, że Horst Neumann skontaktował się z łodzią podwodną i wraca. Po pięciu minutach Vogel wychodził już z mieszkania i maszerował w strugach deszczu do Tirpitz Ufer.

W tym samym momencie Walter Schellenberg zatelefonował do biura, pytając o najświeższe informacje, i dowiedział się o rozwoju sytuacji w Wielkiej Brytanii. Skontaktował się z reichsführerem Heinrichem Himmlerem i przekazał wiadomość. Himmler kazał mu natychmiast wracać na Prinz Albrechtstrasse – zanosiło się na długą noc i przyda mu się towarzystwo. Tak się złożyło, że Schellenberg i Vogel dokładnie w tej samej chwili dotarli do swoich gabinetów i rozpoczęli oczekiwanie.

Miejsce inwazji aliantów na Francję.

Życie admirała Canarisa.

Wszystko to zależało od słowa pary szpiegów uciekających przed MI- 5.

Rozdział jedenasty

Hampton Sands, Norfolk


Martin Colville kolbą pchnął wrota stodoły. Neumann, ciągle jeszcze pochylony nad radiem, usłyszał hałas. W chwili gdy Colville wszedł do środka, sięgnął po mauzera. Colville ustawił się, opuścił strzelbę i wypalił: Neumann zrobił unik, rzucając się na podłogę i przetaczając. Huk wystrzału w niewielkim pomieszczeniu brzmiał ogłuszająco. Radio się rozpadło.

Colville po raz drugi wycelował w Neumanna. Neumann, podparty na łokciach, wyciągał mauzera. Sean Dogherty wysunął się do przodu i wrzeszczał na Colville'a, żeby przestał. Colville wymierzył w niego i pociągnął za spust. Kula trafiła Dogherty'ego w pierś, wyleciał w powietrze i opadł na ziemię jak szmaciana kukła. Runął na plecy, krew tryskała z olbrzymiej rany na torsie. Zmarł w kilka sekund.

Neumann strzelił i trafił Colville'a w ramię, ten zawirował. Tymczasem Catherine zdążyła wyciągnąć swoją broń i trzymając ją w obu dłoniach wymierzyła w głowę Colville'a. Padły dwa szybkie strzały, przygłuszone tłumikiem. Czaszka Colville'a się rozprysła i zanim jego ciało padło na klepisko obok trupa Dogherty'ego, już nie żył.


Mary Dogherty drzemała niespokojnie w sypialni na górze, kiedy usłyszała pierwszy huk wystrzału. Wyprostowała się na łóżku i gdy drugi strzał rozdarł powietrze, zsunęła nogi na podłogę. Zrzuciła kołdrę i popędziła na dół.

W domu panował mrok, w saloniku i kuchni nie było nikogo. Wybiegła na dwór. Deszcz siekł ją po twarzy. Dopiero wtedy uświadomiła sobie, że ma na sobie jedynie flanelową koszulę nocną. Teraz słychać było tylko szum wiatru i morza. Spojrzała w ciemność przez ogród i zauważyła jakąś czarną furgonetkę. Odwróciła się – w stodole się świeciło.

– Sean! – krzyknęła i pobiegła w tamtą stronę.

Pędziła boso po zimnej, mokrej ziemi. Raz za razem wykrzykiwała imię męża. Strumień światła padał z wejścia do stodoły, przy wrotach leżało pudełko z nabojami.

Stanęła w drzwiach, zachłysnęła się. Krzyk uwiązł jej w gardle. Parę metrów od niej leżało ciało Martina Colville'a. Nie miał części głowy, wokół rozprysły się kawałki mózgu. Zrobiło jej się niedobrze.

Dopiero potem zwróciła uwagę na drugie ciało. Mężczyzna leżał na plecach, z rozrzuconymi ramionami. Nogi miał podkurczone, jakby spał, twarz zalaną krwią. Przez krótką chwilę Mary łudziła się, że to nie jej mąż. Potem przyjrzała się starym kaloszom i sztormiakowi. To był on.

Krzyk uwięziony w gardle wreszcie się wydostał.

– Och, Sean! – zawołała. – O Boże, Sean! Coś ty zrobił? Podniósłszy wzrok, dostrzegła Horsta Neumanna z pistoletem w dłoni, pochylonego nad ciałem Seana. Tuż za nim stała kobieta, mierząc z mauzera prosto w jej czaszkę.

– Ty to zrobiłeś? – wrzasnęła na Neumanna. – Ty? Ty?

– Nie, to Colville – odparł Neumann. – Wpadł tutaj, strzelając do wszystkiego. Sean wszedł mu pod kulę. Przykro mi, Mary.

– Nie, Horst, może i Martin pociągnął za spust, ale ty jesteś winny śmierci Seana. Nie oszukuj się. Ty i twoi przyjaciele z Berlina. To wyście go zabili!

Neumann milczał. Podszedł do Catherine, która nadal mierzyła w głowę Mary. Przytrzymał broń i łagodnie opuścił ją na dół.


Jenny Colville podeszła do stodółki z boku, tak by jej nie zauważyli. Przykucnęła przy ścianie, deszcz siekł o jej sztormiak, a ona słuchała rozmowy dorosłych.

Dobiegł ją głos mężczyzny, którego znała jako Jamesa Portera, choć Mary zwróciła się do niego jakoś inaczej. Mors, czy coś takiego.

„Nie, to Colville. Wpadł tutaj, strzelając do wszystkiego. Sean wszedł mu pod kulę. Przykro mi, Mary."

Potem usłyszała głos Mary. Podniósł się do pisku i drżał z rozpaczy i bólu.

„Ty jesteś winien jego śmierci… Ty i twoi przyjaciele z Berlina".

Czekała na głos ojca. Czekała na głos Seana. Nic. Wtedy zrozumiała, że obaj nie żyją.

„Ty i twoi przyjaciele z Berlina".

O czym ty mówisz, Mary? – pomyślała Jenny.

Nagle wszystko się ułożyło w jedną całość, jakby dopasowała brakujący element układanki: Sean tamtej nocy na plaży, nagłe pojawienie się Jamesa Portera, ostrzeżenie Mary dzisiaj po południu: „Nie jest tym, za kogo się podaje. On nie jest dla ciebie".

Wtedy Jenny nie rozumiała, co Mary próbuje jej powiedzieć, ale teraz wydawało jej się, że wie. Mężczyzna, którego znała pod nazwiskiem Jamesa Portera, to niemiecki szpieg. A to oznaczało, że Sean również współpracował z Niemcami. Ojciec widać odkrył prawdę i rzucił im to w twarz. A teraz leży martwy na klepisku stodoły.

Chciała krzyczeć. Po jej policzkach spływały gorące łzy. Podniosła ręce do ust, by zdławić szloch. Pokochała go, a on ją oszukał, wykorzystał ją, był niemieckim szpiegiem i najprawdopodobniej właśnie zabił jej ojca.

W stodole coś się poruszyło. Ktoś cichym głosem rzucał polecenia, których Jenny nie zrozumiała. Słyszała głos niemieckiego szpiega, potem odpowiedź kobiety, ale to nie był głos Mary. Potem zauważyła szpiega, który wyłonił się ze stodoły i z latarką w ręku ruszył podjazdem. Kierował się do rowerów. Jeśli je znajdzie, domyśli się, że i ona tu jest.

A wtedy zacznie jej szukać.

Zmusiła się, żeby oddychać powoli i miarowo, żeby jasno myśleć.

Miotały nią sprzeczne uczucia. Z jednej strony bała się, robiło jej się niedobrze na myśl o ciałach ojca i Seana. Ale przede wszystkim ogarniał ją gniew. Oszukano ją i zdradzono. Teraz narastało w niej tylko jedno przemożne pragnienie: chciała dopaść tych ludzi, chciała, by ponieśli karę.

Ale zdawała sobie też sprawę, że nic z tego, jeśli Niemiec ją znajdzie.

Co robić? Może spróbować pobiec do wioski. W zajeździe i w pubie były telefony. Skontaktuje się z policją, policjanci przyjadą i aresztują tych ludzi.

Ale to właśnie w wiosce szpiedzy przede wszystkim będą jej szukać. Od Doghertych wiodła tam tylko jedna droga: przez most, obok kościoła. Jenny wiedziała, że błyskawicznie by ją dopadli.

Rozważyła drugą możliwość. Oni niedługo wyjadą. W końcu dopiero co zabili dwóch ludzi. A ona może się na jakiś czas ukryć, odczekać i dopiero wtedy zawiadomić policję.

A jeśli wezmą ze sobą Mary? – pomyślała.

Dla Mary będzie lepiej, jeśli ona będzie na wolności i spróbuje zorganizować odsiecz.

Jenny obserwowała szpiega, który zbliżał się do drogi. Dostrzegła światło latarki omiatające łąkę. Przez chwilę zatrzymało się na czymś, potem skierowało w jej stronę.

Głośno wciągnęła powietrze. Znalazł jej rower. Wstała i zaczęła biec.


Horst Neumann zauważył dwa rowery leżące na trawie przy drodze. Skierował latarkę w stronę łąki, ale słaba żarówka oświetliła tylko przestrzeń w promieniu kilku metrów. Podniósł rowery, ujął za kierownice i poprowadził w stronę domu. Zostawił je za stodołą Doghertych, tak by nie było ich widać z drogi.

Jenny gdzieś tu musi się ukrywać. Próbował sobie wyobrazić, co się stało. Jej ojciec wypada z domu ze strzelbą. Jenny jedzie za nim i już po wszystkim dociera do gospodarstwa Doghertych. Domyślił się, że gdzieś się schowała i czeka, aż wyjadą. Przypuszczał, że wie gdzie.

Przez chwilę chciał zostawić dziewczynę w spokoju. Ale Jenny jest inteligentna. Zawiadomi policję. Policja zablokuje wszystkie drogi wokół Hampton Sands. I bez tego trudno im będzie dotrzeć na czas na wybrzeże w Lincoln. Pozostawić Jenny na wolności, dać jej szansę powiadomienia policji to dodatkowo skomplikować ich plany.

Neumann wszedł do stodoły. Catherine przykryła ciała starymi workami. Mary siedziała na stołku, trzęsąc się jak osika. Niemiec unikał jej wzroku.

– Mamy problem – odezwał się, ruchem ręki wskazując ciało Martina Colville'a. – Znalazłem rower jego córki. Zapewne dziewczyna gdzieś tu jest i wie, co się stało. Zapewne będzie też próbowała ściągnąć pomoc.

– Więc idź i ją znajdź – rozkazała Catherine. Neumann skinął głową.

– Zabierz Mary do domu. Zwiąż ją, zaknebluj. Domyślam się, gdzie Jenny mogła się schować.

Wyszedł na dwór i w strugach deszczu podbiegł do ciężarówki. Uruchomił silnik, zawrócił i ruszył w stronę plaży.

Catherine skończyła przywiązywać Mary do drewnianego krzesła w kuchni. Przedarła na pół ścierkę, jedną część zwinęła i wepchnęła kobiecie do ust, drugą mocno obwiązała wokół głowy. Gdyby to od niej zależało, zabiłaby Mary. Nie lubiła zostawiać za sobą śladów. Lecz Neumann najwyraźniej czuł się jakoś z tą kobietą związany. Zresztą, pewnie upłynie wiele godzin, zanim ktoś ją znajdzie. Gospodarstwo leżało na uboczu, prawie dwa kilometry od wioski. Niewykluczone że dopiero jutro czy pojutrze ktoś dostrzeże nieobecność Seana, Colville'a i dziewczyny. Mimo to instynkt samozachowawczy szeptał jej, że najlepiej by było teraz ją zabić i mieć sprawę z głowy. Neumann niczego by się nie dowiedział.

Ostatni raz sprawdziła węzły. Potem z kieszeni wyjęła mauzera. Wzięła go do ręki, położyła wskazujący palec na spuście i przytknęła lufę do skroni Mary. Kobieta nawet nie drgnęła, wpatrywała się prosto w Catherine.

– Pamiętaj, Jenny jedzie z nami – ~ odezwała się Catherine. – Jeśli powiesz policji, dowiemy się o tym. I zabijemy małą. Rozumiesz, co powiedziałam, Mary?

Mary potaknęła. Catherine ujęła lufę pistoletu, zamachnęła się nim i uderzyła związaną w głowę. Mary osunęła się nieprzytomna, krew spływała jej po włosach do oczu. Catherine tkwiła przy dogasającym ogniu, czekając na Neumanna i dziewczynę, czekając na podróż do domu.

Rozdział dwunasty

Londyn


W tej samej chwili taksówka zatrzymała się przy niskiej, porośniętej bluszczem stróżówce pod Łukiem Admiralicji. Drzwi się otworzyły i na deszcz wyszedł drobny, raczej brzydki mężczyzna, ciężko opierając się na lasce. Nie zawracał sobie głowy parasolem. Od wejścia, którego pilnował strażnik Marynarki Królewskiej, dzieliło go parę kroków. Strażnik zasalutował, brzydal nie odpowiedział na pozdrowienie, bo musiałby przełożyć laskę do lewej ręki – zbyt męczące zadanie. Zresztą, choć minęło pięć lat, odkąd wcielono go do Królewskiej Marynarki Wojennej, Arthur Braithwaite nadal nie zdołał przywyknąć do obyczajów i tradycji wojskowego życia.

Zasadniczo Braithwaite rozpoczynał służbę dopiero za godzinę, ale, jak to miał w zwyczaju, zjawił się w cytadeli wcześniej, żeby dać sobie czas na przygotowanie do pracy. Braithwaite, od dzieciństwa kulejący na jedną nogę, wiedział, że aby odnosić sukcesy, zawsze musi być przygotowany lepiej niż pozostali. Ten wysiłek popłacał.

Do pomieszczenia służb wykrywania jednostek podwodnych schodziło się krętymi, wąskimi schodami – niełatwe zadanie dla kaleki. Braithwaite minął główne pomieszczenie nawigacyjne i przez strzeżone drzwi wszedł do swojego lokum.

Energia i podniecenie panujące w pokoju jak zwykle natychmiast go wciągnęły. Ściany bez okien były pomalowane na kremowo. Wisiały na nich mapy, wykresy i zdjęcia U- bootów oraz ich załóg. Przy stolikach pracowali oficerowie i maszynistki. Na środku leżała olbrzymia mapa Północnego Atlantyku, na której kolorowe szpilki oznaczały położenie każdego okrętu wojennego, frachtowca i jednostki podwodnej od Morza Bałtyckiego po przylądek Cod.

Na jednej ze ścian królowało duże zdjęcie admirała Karla Dönitza, dowódcy Kriegsmarine. Braithwaite, jak co rano, puścił do niego oko i powiedział:

– Dzień dobry, Herr Admiral.

Potem pchnął drzwi swej odgrodzonej szklaną ścianą nyży, zdjął płaszcz i usiadł przy biurku.

Sięgnął po plik rozszyfrowanych komunikatów, które codziennie na niego czekały.

Gdzież temu do trzydziestego dziewiątego roku! – pomyślał z nostalgią.

W 1939 roku obronił dyplomy prawa i psychologii na uniwersytetach Cambridge i Yale, po czym zaczął się zastanawiać, jak by je wykorzystać. Gdy wybuchła wojna, postanowił zużytkować płynną znajomość niemieckiego i na ochotnika zgłosił się do przesłuchiwania niemieckich jeńców. Wywarł tak doskonałe wrażenie na zwierzchnikach, że zaproponowano mu przeniesienie do cytadeli, gdzie w punkcie kulminacyjnym bitwy o Anglię, jako cywil- ochotnik, otrzymał zadanie wykrywania łodzi podwodnych. Intelekt i oddanie Braithwaite'a wyróżniały go wśród innych pracowników. Rzucił się do pracy, zgłaszał na dodatkowe dyżury i przeczytał wszystkie książki dotyczące historii i taktyki niemieckiej marynarki wojennej. Obdarzony niemal niezawodną pamięcią, zapoznał się z życiorysami wszystkich kapitanów niemieckich łodzi podwodnych. W ciągu kilku miesięcy nauczył się w zdumiewający sposób przewidywać ruchy U- bootów. Nic z tego nie przeszło nie zauważone. Wyznaczono go na tymczasowego dowódcę i uczyniono odpowiedzialnym za kontrolę ruchów okrętów podwodnych – niezwykły awans dla kogoś, kto nie ukończył Dartmouth Naval College.

Jego asystent zastukał w szklane drzwi i czekał, aż Braithwaite skinie na niego. Dopiero wtedy wszedł.

– Dzień dobry, komendancie – przywitał się, stawiając na biurku tacę z herbatą i biskwitami.

– Dzień dobry, Patrick.

– Dzięki fatalnej pogodzie słaby dzisiaj mieliśmy ruch. Żaden U- boot się nie wynurzył. Sztorm odsunął się od zachodniego wybrzeża, hula sobie na wschodzie, od Yorku po Suffolk.

Braithwaite skinął głową, adiutant wyszedł. Pierwsze informacje nie przyniosły nic nadzwyczajnego: przechwycono rutynowe pogawędki między U- bootami a BdU. Dopiero piąta zwróciła jego uwagę. Był to alarm ogłoszony przez majora Alfreda Vicary'ego z Ministerstwa Wojny. Władze poszukiwały dwóch osób, mężczyzny i kobiety, którzy mogą próbować opuścić Wielką Brytanię. Braithwaite uśmiechnął się na to ostrożne sformułowanie. Niewątpliwie ten cały Vicary jest z MI- 5, a ta parka to pewnie niemieccy agenci, którzy musieli solidnie nabroić, inaczej tekst nie trafiłby na jego biurko. Odłożył alarm Vicary'ego na bok i dalej czytał.

Przejrzawszy następne rutynowe doniesienia, Braithwaite trafił na kolejną rzecz, która go zainteresowała. Funkcjonariuszka WRNS ze stacji nasłuchu w Scarborough przechwyciła połączenie, które jej zdaniem dokonało się między U- bootem a nadawcą w Anglii. Huff Duff oszacował, że nadajnik mógł się znajdować gdzieś na wschodnim wybrzeżu – między hrabstwem Lincoln a Suffolk. Braithwaite położył tę notkę na boku, przy alarmie Vicary'ego.

Podniósł się, przekuśtykał do głównego pomieszczenia i zatrzymał się przy mapie Północnego Atlantyku. Dwóch pracowników przesuwało kolorowe szpilki, zaznaczając ostatnie ruchy okrętów. Braithwaite zdawał się nie zwracać na nich uwagi. Z poważną miną wbił wzrok w wody wokół wschodniej Anglii.

Po chwili odezwał się cicho:

– Patrick, przynieś mi dokumentację U- 509.

Rozdział trzynasty

Hampton Sands, Norfolk


Jenny dobiegła do sosnowego zagajnika u stóp wydm i padła wyczerpana. Biegła instynktownie, jak spłoszone zwierzę. Trzymała sie z dala od drogi, kluczyła po łąkach, moczarach. Nie zliczyłaby, ile razy upadła w błoto. Teraz cuchnęła gnijącą pod- ściółką i morzem. Twarz, siekana przez deszcz i wiatr, paliła jak spoliczkowana. Kurtka ciążyła na ramionach, jakby ważyła sto funtów. W kaloszach chlupotała woda, stopy jej przemarzły na kość. Przypomniała sobie, że wybiegła z domu bez skarpetek. Upadła na czworaki, z trudem chwytając powietrze. Gardło jej płonęło, czuła w ustach piach.

Odczekała chwilę, póki oddech jej się nie uspokoił, z wysiłkiem się dźwignęła i weszła do zagajnika. Panował nieprzenikniony mrok, więc szła z wyciągniętymi rękami, jak ślepiec błądzący po nie znanej mu okolicy. Przeklinała się w duchu, że nie wzięła latarki.

Poprzez szum wiatru usłyszała łoskot fal rozbijających się o falochrony i skrzek ptaków. Drzewa układały się w znajomy wzór. Jenny poruszała się już pewnie, jakby chodziła w ciemnościach po własnym domu.

Drzewa się rozstąpiły; dotarła do swojej kryjówki.

Wślizgnęła się w zagłębienie i oparła o skałę. Nad jej głową wiatr zamiatał czubkami sosen, ale ona była osłonięta przed najgorszymi podmuchami. Najchętniej rozpaliłaby ognisko, lecz dym byłoby widać z daleka. Wygrzebała spod igliwia skrzynię, wyjęła wełniany koc i dokładnie się nim owinęła.

Rozgrzała się trochę. Wtedy zaczęła płakać. Zastanawiała się, jak długo powinna odczekać, zanim ruszy po pomoc. Dziesięć minut? Dwadzieścia? Pół godziny? Zastanawiała się, czy Mary będzie jeszcze w domu, kiedy wróci. Zastanawiała się, czy nie stanie jej się krzywda. Przed oczami zamajaczyła jej koszmarna wizja ciała ojca. Potrząsnęła głową, próbując odgonić ten obraz. Zadrżała i szczelniej otuliła się kocem.

Trzydzieści minut. Odczeka trzydzieści minut. Wtedy wyjdzie z kryjówki i będzie mogła bezpiecznie wrócić.


Neumann zostawił samochód na końcu drogi, chwycił latarkę z siedzenia obok i wysiadł. Szybko szedł między drzewami. Wspiął się na wydmy i zsunął na dół. Dotarłszy na plażę, zgasił latarkę i ruszył w stronę wody. Kiedy znalazł się na równym, twardym piasku, zaczął biec truchtem, z pochyloną głową, żeby osłonić się przed wiatrem.

Przypomniał sobie ranek, kiedy tak biegł i zobaczył Jenny wynurzającą się z wydm. Wyglądała wtedy, jakby tam przespała noc. Nie miał wątpliwości, że gdzieś tutaj urządziła sobie kryjówkę, w której mogła się schronić, kiedy w domu nie sposób było wytrzymać. Teraz jest przerażona, samotna, ucieka. Jak dziecko ukryje się tam, gdzie czuje się najbezpieczniej. Neumann dobiegł do miejsca, które służyło mu wtedy za wymyśloną metę, zatrzymał się i podszedł do wydm.

Po drugiej stronie zapalił latarkę, znalazł wydeptaną ścieżkę. Dotarł do małego zagłębienia, osłoniętego przed wiatrem przez drzewa i parę dużych kamieni. Skierował tam latarkę. Strumień światła padł prosto na twarz Jenny Colville.


– Jak naprawdę się nazywasz? – spytała Jenny, gdy jechali do farmy Doghertych.

– Naprawdę nazywam się porucznik Horst Neumann.

– Gdzie tak dobrze nauczyłeś się angielskiego?

– Mój ojciec był Anglikiem, urodziłem się w Londynie. Po jego śmierci matka przeniosła się z powrotem do Niemiec.

– Jesteś niemieckim szpiegiem?

– Tak jakby.

– Co się stało z Seanem i moim ojcem?

– Nadawaliśmy przez radio w stodole Seana, kiedy wpadł twój ojciec. Sean chciał go powstrzymać i twój ojciec go zabił. Catherine i ja zastrzeliliśmy twojego ojca. Wybacz, Jenny. To wszystko działo się tak szybko.

– Zamknij się! Nie chcę, żebyś mnie przepraszał! Neumann milczał.

– Co będzie teraz?

Pojedziemy na północ, do ujścia Humber. Tam wsiądziemy na łódź i popłyniemy na morze, gdzie czeka na nas U- boot.

– Mam nadzieję, że cię złapią. I że cię zabiją.

– To bardzo możliwe.

– Jesteś skończonym łajdakiem! Dlaczego wdałeś się w bójkę z ojcem o mnie?

– Bo bardzo cię lubię, Jenny. W pozostałych sprawach kłamałem, ale to jest prawda. A teraz rób dokładnie to, co ci powiem, a nic złego ci się nie stanie. Rozumiesz mnie?

Jenny skinęła głową. Neumann skręcił do domu Doghertych. Drzwi się otworzyły i na dwór wyszła Catherine. Zbliżyła się do furgonetki i zajrzała do szoferki. Popatrzyła na Jenny, potem na Neumanna i odezwała się po niemiecku:

– Zwiąż ją i wrzuć na tył. Zabieramy ją z sobą. Nigdy nie wiadomo, zakładnik zawsze może się przydać.

Neumann pokręcił głową i odparł również po niemiecku:

– Zostawmy ją tutaj. Do niczego nam się nie przyda, a może się jej coś stać.

– Czyżbyś zapomniał, kto tu jest starszy rangą, poruczniku?

– Nie, majorze – odparł Neumann, nie kryjąc sarkazmu.

– To dobrze. A teraz zwiąż ją i zabierajmy się z tej cholernej nory.


Neumann wrócił do stodoły po sznur. Znalazł go, wziął latarnię i ruszył do wyjścia. Po raz ostatni spojrzał na ciało Seana Dogherty'ego przykryte workiem. Nic nie mógł na to poradzić, ale czuł się odpowiedzialny za łańcuch wydarzeń, który doprowadził do śmierci Irlandczyka. Gdyby nie walczył z Martinem, ten nie zjawiłby się dzisiaj ze strzelbą. Sean jechałby wraz z nimi do Niemiec, a nie leżał na klepisku z rozoraną klatką piersiową. Horst zdmuchnął lampę i wyszedł, zamykając za sobą wrota.

Jenny nie stawiała oporu ani nie odezwała się słowem. Neumann związał jej ręce z przodu, żeby było jej wygodniej siedzieć. Upewnił się, czy sznur nie wrzyna się w ciało dziewczyny. Potem skrępował jej nogi. Skończywszy, przeniósł ją na tył, otworzył drzwi samochodu i włożył do środka.

Dolał do baku benzyny i rzucił pusty kanister w trawę.

Na trasie między domem a wioską nie było śladu życia. Najwyraźniej nikt w Hampton Sands nie usłyszał strzelaniny. Neumann przejechał przez most, minął kościół i pomknął ciemną ulicą. Wszędzie panował spokój, jakby mieszkańców ewakuowano.

Catherine siedziała obok niego, w milczeniu ładując mauzera.

Neumann dodał gazu i wioska Hampton Sands została za nimi.

Rozdział czternasty

Londyn


Czekając na dokumenty U- 509, Arthur Braithwaite utkwił wzrok w mapie. Właściwie nie potrzebował tych akt – sądził, że wie wszystko, co powinien, o dowódcy tej łodzi podwodnej i mógłby z pamięci wyrecytować każdy jej ruch. Chciał tylko sprawdzić parę rzeczy, nim zadzwoni do MI- 5.

Ruchy U- 509 od tygodni nie dawały mu spokoju. Okręt najwyraźniej krążył sobie po Morzu Północnym, nie zmierzając w żadnym określonym kierunku, często przez dłuższy czas nie kontaktując się z BdU. A gdy już się zgłosił, zameldował, że zajmuje pozycję w okolicach Spurn Head, w pobliżu brytyjskiego wybrzeża. Zarejestrowano go też na zdjęciach lotniczych w okolicach południowej Norwegii. Nie wynurzał się, nie atakował floty wojennej ani handlowej aliantów.

Po prostu kręcisz się tak bez celu, kapitanleutnancie Hoffmanie – pomyślał Braithwaite. – Cóż, ja ci nie wierzę.

Podniósł wzrok na ponurą twarz Dönitza i mruknął:

– Po co byś miał tak marnować dobry statek i świetną załogę? W chwilę potem zjawił się asystent z teczką.

– Proszę, komendancie.

Braithwaite nie wziął akt, tylko z pamięci zaczął recytować zawartość.

– O ile dobrze pamiętam, dowódca nazywa się Max Hoffman.

– Zgadza się.

– Krzyż rycerski w czterdziestym drugim, rok później liście dębu.

– Przypięte przez samego führera.

– I teraz ważny szczegół. O ile mnie pamięć nie myli, przed wojną przez krótki okres współpracował z Abwehrą.

Adiutant przerzucił kartki.

– Tak, znalazłem, komendancie. W latach trzydzieści osiem, trzydzieści dziewięć Hoffmana oddelegowano do kwatery Abwehry w Berlinie. Po wybuchu wojny z powrotem przeniesiono go do Kriegsmarine i powierzono dowództwo U- 509.

Braithwaite znowu wpatrywał się w mapę Północnego Atlantyku.

– Patrick, gdybyś chciał wyciągnąć z Wielkiej Brytanii ważnego szpiega, nie chciałbyś, żeby to twój stary druh się nim zaopiekował?

– Owszem, komendancie.

– Dzwoń do Vicary'ego z MI- 5. Chyba musimy sobie pogawędzić.

Rozdział piętnasty

Londyn


Alfred Vicary stał przed wysoką na prawie dwa metry mapą Wysp Brytyjskich, paląc papierosa za papierosem, pijąc obrzydliwą herbatę i myśląc: teraz wiem, jak musi się czuć Adolf Hitler. Dzięki telefonowi od komandora Lowe'a ze Scarborough można było spokojnie założyć, że szpiedzy próbują wymknąć się z Anglii na pokładzie U- boota. Vicary'emu pozostał tylko jeden drobny, a zarazem poważny problem. Miał bardzo słabe pojęcie kiedy, a jeszcze słabsze gdzie to nastąpi.

Zakładał, że uciekinierzy muszą się dostać na okręt podwodny przed świtem. U- boot nie mógł ryzykować pozostania na powierzchni w pobliżu wybrzeża po wschodzie słońca. Niewykluczone, że U- boot chciałby wysłać po szpiegów gumową tratwę – tak Abwehra przysłała wielu szpiegów do Anglii – lecz Vicary wątpił, żeby zdecydowali się na taką próbę przy obecnym sztormie. Kradzież łodzi nie jest taka prosta, jakby się mogło wydawać. Królewska Marynarka Wojenna położyła rękę na prawie wszystkim, co mogło pływać. Połów ryb na Morzu Północnym znacznie się zmniejszył, ponieważ nadzwyczaj pilnie strzeżono wód przybrzeżnych. Parze uciekających szpiegów trudno będzie znaleźć przyzwoity środek transportu, w dodatku szybko, i to podczas sztormu oraz zaciemnienia.

Może już mają łódź?

Bardziej nagląca kwestia to gdzie. Z którego miejsca wybrzeża wyruszyliby na morze? Vicary wpatrywał się w mapę. Nasłuch nie zdołał ustalić dokładnego położenia nadajnika. On – sztuka dla sztuki – wybierze sam środek dużego obszaru, który mu podano. Powiódł palcem po mapie i zatrzymał się na wybrzeżu Norfolk.

Tak, to idealnie się nadaje. Vicary znał rozkład jazdy. Szpieg mógł się ukrywać w jednej z przybrzeżnych wiosek, a w ciągu zaledwie trzech godzin dojechać do Londynu dzięki regularnym połączeniom kolejowym z Hunstanton.

Vicary przyjął, że uciekinierzy mają dobry samochód i mnóstwo benzyny. Już znacznie się oddalili od Londynu, a ponieważ policja dokładnie patrolowała kolej, był prawie pewny, że nie posłużyli się pociągiem.

Jak daleko mogą pojechać z wybrzeża Norfolk, zanim wsiądą na łódź i wypłyną na morze?

U- boot zapewne nie zbliży się do brzegu bardziej niż na pięć mil. Pokonanie pięciu mil na morzu zajmie szpiegom co najmniej godzinę. Jeśli U- boot wynurzy się o świcie, będą musieli dopłynąć na miejsce najpóźniej o szóstej. Komunikat nadali o dziesiątej wieczór. To potencjalnie osiem godzin podróży samochodem. Jak daleko by dojechali? Z poprawką na pogodę, zaciemnienie i fatalny stan dróg, około stu pięćdziesięciu, dwustu pięćdziesięciu kilometrów.

Pokonany znowu spojrzał na mapę. To nadal olbrzymie połacie wybrzeża, od ujścia Tamizy na południu po estuarium Humber na północy. Nie sposób obstawić całego tego obszaru. Roi się tam od malutkich portów, wiosek rybackich, przystani. Vicary poprosił lokalne siły policyjne o skierowanie jak największej liczby ludzi do obserwacji wybrzeża. Służba przybrzeżna RAF zgodziła się rozpocząć o świcie lotnicze patrole wybrzeża, ale obawiał się, że wtedy będzie za późno. Korwety Marynarki Wojennej rozglądały się za niewielkimi jednostkami pływającymi, choć w deszczową, pochmurną noc szansę wypatrzenia czegokolwiek równały się zeru. Bez kolejnego tropu – drugiego przechwyconego sygnału radiowego czy jakiejś wpadki – niewielkie są szansę na dopadniecie szpiegów.

Zadzwonił telefon.

– Vicary.

– Mówi Arthur Braithwaite ze służby wykrywania jednostek podwodnych. Zastałem pańską informację, gdy przyszedłem na służbę, i sądzę, że będziemy mogli wam udzielić znacznej pomocy.


– Wedle służby wykrywania jednostek podwodnych U- 509 już od paru tygodni krąży w okolicach wybrzeża Lincoln – wprowadził Vicary Boothby'ego w sytuację, gdy ten zszedł na dół i przyłączył się do profesorskiego czuwania przy mapie. – Jeśli skierujemy ludzi i sprzęt do hrabstwa Lincoln, jest szansa, że złapiemy naszą dwójkę.

– To bardzo duże terytorium. Vicary znowu przyglądał się mapie.

– Jakie miasto w tamtych okolicach jest największe?

– Chyba Grimsby.

– Jak pan sądzi, ile czasu mi trzeba, żeby tam dojechać?

– Sekcja transportu mogłaby panu zorganizować wóz, ale podróż trwałaby całe godziny.

Vicary się skrzywił. Sekcja transportowa miała właśnie do tych celów parę bardzo szybkich samochodów. W gotowości zawsze czuwali świetni kierowcy, którzy specjalizowali się w rajdach. Przed wojną niektórzy nawet uczestniczyli w zawodowych wyścigach. Ci kierowcy jednak, choć doskonali, jego zdaniem za bardzo szaleli. Pamiętał noc, kiedy łapał szpiega na kornwalijskiej plaży. Pamiętał, jak trząsł się na tyle podrasowanego rovera, mknącego przez zaciemnione miasta i modlił się, żeby w ogóle dożyć aresztowania.

– A samolot? – spytał.

– Jestem przekonany, że mógłbym panu zorganizować jakiś samolot. W okolicy Grimsby jest niewielka baza lotnicza. Mogliby pana tam podrzucić za jakąś godzinę, urządziłby pan tam sobie punkt dowodzenia. Ale wyglądał pan ostatnio przez okno? To koszmarna noc na latanie.

– Zdaję sobie sprawę, ale jestem pewny, że lepiej sobie poradzę, na miejscu dowodząc akcją. – Vicary odwrócił się od mapy i popatrzył na Boothby'ego. – I wpadłem na jeszcze jeden pomysł. Gdybyśmy zdążyli ich dopaść, zanim przekażą wiadomość do Berlina, może zdołałbym ich wyręczyć.

– Wymyślić jakieś wytłumaczenie decyzji ucieczki z Londynu, która umocniłaby przekonanie Niemców o prawdziwości Kettledrum!

Zgadza się.

– Dobra myśl, Alfredzie.

– Chciałbym zabrać ze sobą paru ludzi: Roacha, Daltona, jeśli da radę.

Boothby się zawahał.

– Moim zdaniem powinien pan wziąć jeszcze kogoś.

– Kogo?

– Petera Jordana.

– Jordana!

– Spójrzmy na to od innej strony. Jeśli Catherine Blake oszukała i wykorzystała Jordana, to czy nie chciałby tam jechać i widzieć jej upadek? Ja z pewnością bym chciał. Na jego miejscu o niczym innym bym nie marzył, jak żeby pozwolono mi pociągnąć za spust. I Niemcy też muszą w to uwierzyć. Musimy zrobić, co w naszej mocy, żeby uwierzyli w autentyczność ich przekazu o Kettledrum.

Vicary pomyślał o pustej teczce w archiwum. Ponownie zadzwonił telefon.

– Vicary.

Zgłosiła się jedna z telefonistek.

– Profesorze Vicary, dzwoni nadinspektor Perkin z policji w King's Lynn w Norfolk. Mówi, że to pilne.

– Proszę łączyć.


Hampton Sands było zbyt małą, zbyt odludną i spokojną wioską, żeby ustanawiać tam odrębny posterunek. Posterunek był w Brancaster wspólny dla Hampton Sands, Holme, Thornton, Titchwell. Kierował nim konstabl Thomasson, weteran, który od ostatniej wojny pracował w Norfolk. Thomasson mieszkał w budynku policji w Brancaster, a ze względu na swój zawód posiadał własny telefon.

Przed godziną telefon zadzwonił, budząc Thomassona, jego żonę oraz setera Ragsa. Głos z drugiej strony należał do nadinspektora Perkina z King's Lynn. Nadinspektor poinformował Thomassona o pilnym telefonie z Ministerstwa Wojny w Londynie: proszono oddziały policyjne o poszukiwanie dwójki zbiegów podejrzanych o morderstwo.

W dwie minuty po rozmowie ze zwierzchnikiem Thomasson już wynurzał się z mieszkania w niebieskiej pelerynie przeciwdeszczowej i zjudwestce zawiązanej pod brodą, dzierżąc termos słodkiej herbaty, którą pospiesznie przygotowała mu Judith. Wyprowadził z szopy rower i ruszył na patrol. Rags, który zawsze towarzyszył mu w wyprawach, truchtał przy rowerze.

Thomasson miał pięćdziesiątkę z górą. Nigdy nie palił, rzadko pił, a po trzydziestu latach krążenia na rowerze po wybrzeżu Norfolk był sprawny i bardzo silny. Umięśnione nogi bez wysiłku kręciły pedałami i konstabl szybko objechał ciężkim stalowym rowerem uliczki Brancaster. Tak jak przypuszczał, panował tam niezmącony spokój. Mógł zapukać do paru drzwi, obudzić kilka osób, ale znał wszystkich mieszkańców i wiedział, że żaden z nich by nie ukrywał zbiegłych morderców. Skontrolował ciche uliczki i ruszył drogą do następnej wioski, Hampton Sands.

Gospodarstwo Colville'a leżało jakieś pół kilometra za wioską. Wszyscy znali historię Martina Colville'a. Rzuciła go żona, pił, i z tego, co zarobił z trudem się utrzymywał. Thomasson wiedział, że Colville zbyt surowo traktuje swoją córkę Jenny. Wiedział też, że Jenny mnóstwo czasu spędza na wydmach. Natknął się na jej rzeczy, kiedy jeden z mieszkańców skarżył się na włóczęgów mieszkających na plaży. Zatrzymał się, poświecił latarką w stronę domostwa Colville'a. Dom tonął w mroku, z komina nie unosił się dym.

Thomasson poprowadził rower do drzwi i zastukał. Nikt nie odpowiedział. Podejrzewając, że Colville zapił się albo stracił przytomność, zapukał ponownie, już mocniej. Cisza. Pchnął drzwi i zajrzał do środka. W domu było ciemno. Zawołał Colville'a. Nie doczekawszy się odpowiedzi, wyszedł i ruszył w stronę Hampton Sands.

W wiosce, podobnie jak wcześniej w Brancaster, panował spokój i ciemności. Thomasson przepedałował przez ulicę, minął pub, sklepik, kościół. Przetoczył się po moście. Sean i Mary Dogherty mieszkali z półtora kilometra dalej. Thomasson wiedział, że Jenny praktycznie się do nich przeprowadziła. Bardzo prawdopodobne, że u nich nocuje. Ale gdzie się podział Martin?

Ciężko się tam jechało, droga była nierówna, wyboista. W mroku słyszał klapanie łap Ragsa i jego rytmiczny oddech. Wreszcie zamajaczyło przed nim gospodarstwo Doghertych. Skręcił na dróżkę dojazdową, zatrzymał się i omiótł latarką okolicę.

Coś na łące przykuło jego uwagę. Jeszcze raz skierował tam strumień światła i – proszę – znowu to samo. Zanurzył się w wilgotną łąkę i sięgnął po porzucony przedmiot. Był to pusty kanister. Thomasson powąchał – benzyna. Przechylił go do góry dnem. Ze środka wypłynęła strużka paliwa.

Rags pobiegł przed nim w stronę domu Doghertych. Konstabl dojrzał na podwórku rozsypującą się furgonetkę Seana. Potem zauważył dwa rowery w trawie przy stodole. Podszedł do drzwi i zastukał: Tak samo jak u Colville'a, nikt nie odpowiedział.

Nie zawracał sobie głowy powtórnym stukaniem. To, co do tej pory zobaczył, wystarczająco go zaniepokoiło. Pchnął drzwi.

– Halo! – krzyknął.

Usłyszał dziwny dźwięk: stłumione stękanie. W smudze światła latarki ujrzał Mary Dogherty przywiązaną do krzesła i zakneblowaną.

Podbiegł do niej, pies ujadał jak wściekły. Szybko rozwiązał knebel.

– Mary! Co, na miłość boską, tu się stało? Mary histerycznie chwytała powietrze.

– Sean… Martin… nie żyją… stodoła… szpiedzy… łódź podwodna… Jenny!


– Vicary przy telefonie.

– Nadinspektor Perkin z policji w King's Lynn.

– Co macie?

– Dwa trupy, roztrzęsioną kobietę i zaginioną dziewczynę.

– Boże! Zacznijcie od początku.

– Po pańskim telefonie rozesłałem posterunkowych na patrole. Jeden z nich, Thomasson, obsługuje parę wiosek w północnej części wybrzeża Norfolk. Natknął się na prawdziwe bagno.

– Mówcie dalej.

– Stało się to w wiosce Hampton Sands. Nie znajdzie jej pan, chyba że na bardzo szczegółowej mapie. Ma pan? Trzeba znaleźć Hunstanton, stamtąd ciągnąć palcem na wschód wzdłuż wybrzeża, aż się trafi na Hampton Sands.

– Jest.

Wioska leżała prawie w tym samym punkcie, gdzie wedle założeń Vicary'ego mógł się znajdować nadajnik.

– W stodole na farmie, tuż za Hampton Sands, Thomasson znalazł dwa ciała. Obie ofiary to tutejsi mieszkańcy, Martin Colville i Sean Dogherty. Dogherty był Irlandczykiem. Thomasson zastał jego żonę w domu, związaną i zakneblowaną. Uderzono ją czymś w głowę, a kiedy Thomasson ją znalazł, była w stanie histerii. Jej opowieść brzmiała zupełnie niewiarygodnie.

– Mnie nic nie zaskoczy, nadinspektorze. Proszę kontynuować.

– Pani Dogherty twierdzi, że jej mąż od początku wojny współpracował z Niemcami. Nigdy nie działał aktywnie w IRA, ale był z nią związany. Pani Dogherty zeznała też, że parę tygodni temu Niemcy zrzucili na plażę agenta nazwiskiem Horst Neumann i jej mąż go do siebie przyjął. Agent zamieszkał u nich i regularnie podróżował do Londynu.

– Co się stało dzisiejszej nocy?

– Nie wie dokładnie. Usłyszała strzały, wybiegła do stodoły i znalazła ciała. Ten Neumann jej powiedział, że Colville ich przyłapał i wtedy zaczęła się strzelanina.

– Czy z Neumannem była kobieta?

– Tak.

– A co z tą zaginioną dziewczyną?

– To córka Colville'a, Jenny. Nie ma jej w domu, jej rower znaleziono u Doghertych. Thomasson przypuszcza, że przyjechała za ojcem, była świadkiem strzelaniny albo tego, co się wydarzyło potem, i uciekła. Mary obawia się, że Niemiec znalazł dziewczynę i zabrał ze sobą.

– Czy wie, dokąd się udali?

– Nie, ale mówi, że jadą furgonetką, najprawdopodobniej czarną.

– Gdzie ona teraz jest?

– W swoim domu.

– Gdzie jest konstabl Thomasson?

– Czeka przy telefonie w pubie w Hampton Sands.

– Czy w domu albo stodole zauważył radio?

– Chwileczkę, zaraz go spytam.

Vicary słyszał przytłumiony głos Perkina, który powtarzał pytanie.

– Powiada, że w stodole widział urządzenie, możliwe że nadajnik.

– Jak wyglądało?

– Walizka, a w niej coś, co przypominało radio. Trafiła w to kula.

– Kto jeszcze o tym wie?

– Ja, Thomasson i pewnie właściciel pubu. Podejrzewam, że wisi Thomassonowi nad głową.

– Macie nikomu ani słowem nie wspominać o tym, co się dziś wydarzyło u Doghertych. W raporcie żadnej wzmianki o niemieckich szpiegach! Chodzi o kwestie bezpieczeństwa najwyższej wagi. Jasno się wyraziłem, nadinspektorze?

– Tak.

– Przyślę do Norfolk moją ekipę. Na razie zostawcie Mary Dogherty w spokoju, a ciała dokładnie tak, jak były.

– Tak jest.

Vicary znowu patrzył na mapę.

– Jeszcze coś, nadinspektorze. Z posiadanych przeze mnie informacji wynika, że podejrzani mogą się kierować dokładnie w pańską stronę. Sądzimy, że zdążają na wybrzeże w hrabstwie Lincoln.

– Ściągnąłem już moich wszystkich ludzi. Blokujemy główne trasy.

– Informujcie nas na bieżąco o wszystkim. I powodzenia. Vicary odłożył słuchawkę i spojrzał na Boothby'ego.

– Zabili dwóch mężczyzn, najprawdopodobniej mają zakładniczkę i jadą na wybrzeże hrabstwa Lincoln. – Vicary uśmiechnął się złowieszczo. – Wygląda też na to, że właśnie stracili drugi nadajnik.

Rozdział szesnasty

Hrabstwo Lincoln, Anglia


Dwie godziny po wyjeździe z Hampton Sands, Horst Neumann i Catherine Blake zaczynali się obawiać, czy zdążą na spotkanie z łodzią podwodną. Opuszczając wybrzeże Norfolk, Neumann zmienił trasę: skierował się na wzgórza w głębi lądu, a potem wybrał wąziutką drogę wiodącą przez wrzosowiska i zaciemnione wioski. Okrążył King's Lynn od południowego wschodu, przemknął przez maleńkie osady, po czym przekroczył rzekę Great Ouse w wiosce Wiggenhall St Germans.

Podróż przez południowe obrzeża Wash była koszmarna. Wichura znad Morza Północnego szalała na moczarach i groblach. Deszcz przybrał na sile. Czasem chlustał niemiłosiernie, zalewał szyby. Neumann pokonywał kilometr za kilometrem, z całej siły ściskając kierownicę, skulony nad nią, i zmagając się z wiatrem, mknął po równinnym terenie. Czasem miał wrażenie, że płyną w próżni.

Siedząca obok Catherine przy świetle latarki czytała starą szczegółową mapę Dogherty'ego. Rozmawiali po niemiecku, żeby Jenny nie zrozumiała. Neumanna zaskoczyła niemczyzna agentki: bezdźwięczna, pozbawiona jakiegokolwiek regionalnego akcentu. Taki niemiecki może być drugim albo trzecim językiem. Takim niemieckim posługuje się ktoś, kto od bardzo dawna go nie używał.

Na podstawie wskazówek Catherine Neumann planował trasę.

Kuter miał na nich czekać w Cleethorpes, miejscowości w pobliżu portu Grimsby i ujścia Humber. Kiedy wreszcie wyrwą się z okolic zatoki Wash, nie będzie na drodze większych miast. Z mapy wynikało, że była tam dobra szosa – A 16. Prowadziła w głąb lądu i biegła u stóp Lincolnshire Wolds, potem wzdłuż rzeki. Na wszelki wypadek Neumann założył, że.stało się najgorsze:

Mary znaleziono, zaalarmowano MI- 5 i wszystkie większe drogi na wybrzeżu zostaną zablokowane. Postanowił jechać trasą A 16 do połowy drogi dzielącej ich od Cleethorpes, a potem skręcić w bok, wybierać mniej uczęszczane szlaki, a równocześnie zbliżać się do wybrzeża.

Boston leżał w pobliżu zachodniej części zatoki Wash. Było to ostatnie duże miasto między nimi a ujściem Humber. Neumann zjechał z głównej trasy, przemknął bocznymi uliczkami i na północy miasta wrócił na A 16. Dodał gazu i pchał samochód przez zawieruchę.

Catherine zgasiła latarkę i patrzyła na strugi deszczu błyszczące w słabym świetle reflektorów.

– Jak teraz tam jest, w Berlinie? Neumann nie odrywał wzroku do szosy.

– Istny raj. Wszyscy jesteśmy szczęśliwi, ciężko pracujemy w fabrykach, wygrażamy amerykańskim i brytyjskim bombowcom, i wszyscy kochają führera.

– Brzmi to jak żywcem wzięte z filmu propagandowego Goeb- belsa.

– Rzeczywistość nie jest tak różowa. W Berlinie jest fatalnie. Za dnia nadlatują Amerykanie swoimi B- 29, w nocy Anglicy lancasterami i halifaksami. Bywają dni, że człowiek ma wrażenie, jakby naloty ani na chwilę się nie kończyły. Prawie całe śródmieście Berlina zamieniło się w gruzy.

– Przeżyłam naloty w Londynie i muszę z bólem stwierdzić, że Niemcy zasłużyli sobie na to, co teraz u nich robią Amerykanie i Brytyjczycy. Niemcy jako pierwsi wciągnęli do wojny ludność cywilną. Trudno mi teraz lać ślozy, bo Berlin zmienia się w ruinę.

– Mówisz jak Brytyjka.

– Jestem w połowie Brytyjka. Moja matka była Angielką. Od sześciu lat wśród nich mieszkam. W takiej sytuacji nietrudno zapomnieć, po czyjej jest się stronie. Ale powiedz mi więcej o Berlinie.

– Ci, którym pieniądze albo znajomości pozwalają, żyją dość dobrze. Ci bez pieniędzy i znajomości gorzej. Rosjanie nieźle nam dają w kość na wschodzie. Podejrzewam, że połowa berlińczyków liczy na powodzenie inwazji na zachodzie, bo dzięki niej Amerykanie dotrą do Berlina przed Ruskimi.

– Typowo po niemiecku. Najpierw wybierają psychopatę, dają mu pełnię władzy, a potem płaczą, bo doprowadził ich na skraj ruiny.

Neumann parsknął śmiechem.

– Skoro posiadasz tak niezwykłą przenikliwość umysłu, to czemu, u licha, zgłosiłaś się na szpiega?

– A kto powiedział, że się zgłosiłam?

Przemknęli przez dwie wioski – najpierw Stickney, potem Stickford. W szoferce zapachniało dymem z kominów. Gdzieś zaszczekał pies, potem drugi. Horst sięgnął do kieszeni, wyjął papierosy i poczęstował Catherine. Zapaliła dwa, jeden zatrzymując dla siebie, drugi oddała jemu.

– Mogłabyś mi to wytłumaczyć?

Czy mogłabym? – zastanowiła się. Bardzo dziwnie się czuła, po tylu latach w ogóle mówiąc po niemiecku. Przez ostatnie sześć lat ukrywała najmniejszy okruch prawdy o sobie. Wręcz stała się kimś innym, wymazując każdy rys swojej osobowości i przeszłości. Gdy zdarzało jej się myśleć o tym, kim była przed Hitlerem i wojną, odnosiła wrażenie, że to dotyczy kogoś zupełnie innego.

„Anna Katarina von Steiner zginęła w nieszczęśliwym wypadku samochodowym pod Berlinem".

– Cóż, nie można powiedzieć, żebym sama udała się do najbliższej siedziby Abwehry – przemówiła wreszcie. – Ale podejrzewam, że nikt w ten sposób tam nie podejmuje pracy, prawda? Zawsze to ONI po ciebie przychodzą. W moim wypadku NIMI był Kurt Vogel.

Opowiedziała mu, jak to się stało – jemu jako pierwszemu. Dzieje tamtego lata w Hiszpanii, po wybuchu wojny domowej. Wakacje w estancia Marii. Romans z ojcem dziewczyny.

– Trzeba mieć moje szczęście, żeby typek okazał się faszystą, który wyszukuje kandydatów dla Abwehry. Sprzedaje mnie Voglowi, Vogel się po mnie zgłasza.

– Więc dlaczego po prostu nie odmówiłaś?

– A dlaczego nikt z nas nie odmówił? W moim wypadku zagroził, że zniszczy najcenniejszą rzecz w moim życiu: ojca. Właśnie to robi dobry oficer wywiadu. Przenika cię. Poznaje każdą twoją myśli, każde uczucie. Wie, co kochasz i czego się lękasz. A potem to wykorzystuje, żeby cię zmusić do robienia tego, co oni rozkażą.

Przez chwilę paliła w ciszy, patrząc przez szybę na kolejną mijaną wioskę.

– Vogel wiedział, że jako dziecko mieszkałam w Londynie, doskonale znałam angielski, umiałam się posługiwać bronią i…

Chwila milczenia. Neumann nie naciskał. Czekał z zapartym tchem.

– Wiedział, że mój typ osobowości predysponuje mnie do zadania, które planował. Mieszkałam w Wielkiej Brytanii prawie sześć lat, zupełnie sama, praktycznie pozbawiona łączności z ludźmi z mojej strony: bez przyjaciół, bez rodziny, bez kontaktu z innymi agentami, bez niczego. To zadanie było gorsze niż więzienie. Nie zliczę, ile razy marzyłam, by wrócić do Berlina i zabić Vogla, posługując się którymś z tych cudownych sposobów, których on i jego przyjaciele mnie nauczyli.

– Jak się dostałaś do Anglii? Powiedziała mu, do czego zmusił ją Vogel.

– Chryste Panie – mruknął Neumann.

– Zupełnie w stylu gestapo, prawda? Przez następny miesiąc budowałam swoją nową tożsamość. Potem przyczaiłam się i czekałam. Mieliśmy z Voglem sposób komunikowania się przez radio, który nie wymagał korzystania z pseudonimów. Więc Brytyjczycy mnie nie szukali. Vogel wiedział, że jestem bezpieczna, w gotowości, czekam tylko na sygnał. I w końcu kretyn daje mi tylko jedno zadanie i posyła prosto w ramiona MI- 5. – Zaśmiała się cicho. – O Boże, wierzyć mi się nie chce, że wreszcie wracam. Nie myślałam, że jeszcze zobaczę Niemcy.

– Nie wyglądasz na szczególnie uszczęśliwioną powrotem do ojczyzny.

– Ojczyzny? Trudno mi myśleć o Niemczech jako ojczyźnie. Trudno mi myśleć o sobie jako o Niemce. W swoim cudownym kurorciku w Bawarii Vogel skutecznie to ze mnie wymazał.

– Co zamierzasz teraz zrobić?

– Spotkać się z Voglem, upewnić się, że ojciec żyje, potem odebrać zapłatę i zniknąć. Vogel może dla mnie stworzyć kolejne wcielenie. Mogę się podszyć pod jakieś pięć narodowości. Właśnie temu zawdzięczam, że trafiłam do tej gry. Bo to przecież gra. Jedna wielka gra.

– Gdzie pojedziesz?

– Do Hiszpanii – odparła. – Tam, gdzie to wszystko się zaczęło.

– Opowiedz mi o tym – poprosił Neumann. – Muszę pomyśleć o czymś poza tą przeklętą drogą.

Estancia leży u stóp Pirenejów. Rano polujemy, po południu przejażdżka konna w góry. Jest tam cudowny strumień z głębokimi, chłodnymi zatokami, nad którymi spędzamy całe popołudnia, pijąc lodowate białe wino i rozkoszując się zapachem eukaliptusa. Zawsze, gdy samotność stawała się nie do zniesienia, wspominałam te chwile. Czasem wydawało mi się, że oszaleję.

– To musi być cudowne miejsce. Jeśli będziesz potrzebowała stajennego, daj mi znać.

Spojrzała na niego z uśmiechem.

– Byłeś cudowny. Gdybanie ty… – Zawahała się. – Boże, wolę sobie nie wyobrażać.

– Nie mówmy o tym. Miło mi, że się do czegoś przydałem. Nie chciałbym ci podcinać skrzydeł, ale jeszcze nie jesteśmy bezpieczni.

– Wierz mi, zdaję sobie z tego sprawę.

Dopaliła papierosa, uchyliła szybę i wyrzuciła niedopałek. Wylądował na drodze, rozpryskując kaskady ogników. Catherine oparła się wygodniej i przymknęła oczy. Za długo trzymała się na nogach dzięki adrenalinie i strachowi. Dopadło ją zmęczenie. Ruch samochodu ukołysał ją do płytkiego snu.

– Vogel nie podał mi twojego prawdziwego nazwiska – powiedział Neumann. – Jak się nazywasz?

– Naprawdę nazywam się Anna Katarina von Steiner – odparła sennie. – Ale wolałabym, żebyś nadal do mnie mówił Catherine. Wiesz, Vogel zabił Annę, zanim ją wysłał do Anglii. Obawiam się, że Anny już nie ma. Umarła.

Kiedy Neumann znowu się odezwał, jego głos płynął z daleka, jakby z końca głębokiego tunelu.

– Jak to się stało, że tak piękna i inteligentna kobieta jak Anna Katarina von Steiner skończyła tutaj, jako szpieg?

– Bardzo trafne pytanie – przyznała.

W tej samej chwili zmęczenie zmogło ją ostatecznie i zasnęła.


Sen to dziś już jedyne wspomnienie po tamtym; dawno temu świadomie usunęła to z myśli. Teraz widzi tylko urywki scen, skradzione okrawki. Czasem patrzy ze swojego punktu widzenia, czasem sen każe jej się temu przyglądać jak postronnemu obserwatorowi.

Dziś przeżywa to osobiście.

Leży nad jeziorem. Papa pozwala jej tam chodzić samej. Wie, że nie zbliży się do wody - jest za zimna, by w niej pływać – wie, że lubi być sama i wspominać matkę.

Jest jesień. Przyniosła koc. Na wysokiej trawie nad brzegiem jeziora została wilgoć po porannym deszczu. Wiatr kołysze drzewami. Kilka kamyków odpada od skały i głośno toczy się nad jej głową. Ona patrzy na liście łagodnie sfruwające na dół niczym miniaturowe balony z nagrzanym powietrzem i osiadające na powierzchni jeziora.

Właśnie wtedy, śledząc wzrokiem opadające liście, dostrzega na drugim brzegu jeziora mężczyznę, który stoi wśród drzew.

Mężczyzna długo tkwi bez ruchu, przyglądając się Annie, potem rusza w jej stroną. Jest ubrany w wysokie buty i płaszcz do kolan. Pod prawą pachą ściska złożoną strzelbę. Włosy i brodę ma niechlujne, oczy przekrwione i wilgotne. W miarę jak się zbliża, Anna widzi coraz wyraźniej, że coś mu wisi u paska. To dwa zakrwawione zające. Dyndając, wydają się dziwacznie długie i chude.

Papa zna określenie na takich ludzi: kłusownicy. Wdzierają się na cudzą ziemię i zabijają zwierzęta: jelenie, zające i bażanty. Zabawne słowo: kłusownicy. Kojarzy się z końmi. Myśli o tym słowie i dlatego się uśmiecha, kiedy mężczyzna się zbliża.

Kłusownik pyta, czy może przy niej usiąść. Odpowiada, że tak.

Przykuca i kładzie broń w trawie.

Jesteś tu sama? - pyta.

Tak. Mój tato mi pozwala. – A gdzie teraz jest?

W domu.

I nie przyjdzie tutaj?

– Nie.

Pokażę ci coś - mówi. - Coś, dzięki czemu wspaniale się poczujesz.

Oczy ma teraz bardzo wilgotne. Uśmiecha się, odsłaniając czarne, popsute zęby. Annę dopiero teraz ogarnia strach. Chce wstać, ale kłusownik chwyta ją za ramiona i zmusza, by się położyła na kocu. Chce krzyknąć, ale on zasłania jej usta olbrzymią owłosioną dłonią. Nagle kładzie się na niej. Paraliżuje ją sam jego ciężar. Szarpie za sukienkę, zdziera z niej bieliznę.

Nigdy w życiu nic jej tak nie bolało. Ma wrażenie, że rozdziera się na pół. Napastnik przyszpila jej ręce nad głową, drugą dłonią zasłania jej usta, żeby nikt nie usłyszał krzyku. Anna czuje na udzie jeszcze ciepłe ciała zajęcy. Twarz kłusownika się wykrzywia, jakby coś go zakłuło i wszystko kończy się równie szybko, jak się zaczęło.

Teraz mówi do niej. – Widziałaś zające? Widziałaś, co z nimi zrobiłem?

Próbuje skinąć głową, ale ręka na ustach tak mocno naciska, że nie może się poruszyć.

– Jeśli kiedykolwiek powiesz komuś, co tu się stało, to samo zrobię z tobą. A potem z twoim ojcem. Zastrzelę was oboje i powieszę sobie wasze głowy przy pasku. Słyszałaś mnie, mala?

Anna zaczyna płakać.

– Jesteś bardzo złą dziewczynką - mówi kłusownik. - O, tak, teraz to widzę. Chyba nawet ci się to spodobało.

I robi jej to znowu.

Coś nią szarpie. Nigdy przedtem tak to jej się nie śniło. Ktoś ją woła.

Catherine, Catherine, obudź się!

Dlaczego woła na mnie Catherine? Nazywam się Anna… Horst Neumann jeszcze raz z całej siły nią potrząsnął i krzyknął:

– Catherine, do licha! Obudź się! Mamy problemy!

Rozdział siedemnasty

Hrabstwo Lincoln, Anglia


Dochodziła trzecia nad ranem, kiedy lysander przedarł się przez grube chmury i potoczył po małym lądowisku bazy RAF pod Grimsby. Alfred Vicary nigdy przedtem nie latał i nie zamierzał rychło powtarzać tego doświadczenia. Zawierucha szarpała samolotem, a gdy wreszcie dotoczyli się do małego baraku, Vicary ucieszył się jak jeszcze nigdy na widok żadnego miejsca.

Pilot wyłączył silnik, jego towarzysz otworzył drzwi. Vicary, Harry Dalton, Clive Roach i Peter Jordan szybko wyszli na zewnątrz. Czekało na nich dwóch ludzi, młody oficer RAF- u o szerokich barach i masywny mężczyzna w podniszczonym płaszczu.

Lotnik wyciągnął rękę i przedstawił sobie towarzystwo:

– Dowódca eskadry, Edmund Hughes. To nadinspektor Roger Lockwood, szef policji hrabstwa Lincoln. Wejdźcie do baraku. Warunki są tam prymitywne, ale przynajmniej nie zmokniecie. Przygotowaliśmy tam dla was prowizoryczny punkt dowodzenia.

Weszli do środka.

– Podejrzewam, że nawet się nie umywa do waszych przyjemnych lokali w Londynie – powiedział oficer RAF- u.

– Toby się pan zdziwił – odparł Vicary.

Znajdowali się w niewielkim pomieszczeniu z widokiem na lotnisko. Na ścianie wisiała dokładna mapa hrabstwa Lincoln, naprzeciwko niej stało biurko, a na nim kilka podniszczonych aparatów telefonicznych.

– Doskonale. To nam wystarczy – zapewnił Vicary.

– Dysponujemy radiem i dalekopisem – podjął Hughes. – Możemy nawet zdobyć dla was herbatę i kanapki z serem. Chyba wam się przydadzą, wyglądacie na skonanych.

– Dziękuję. Mamy za sobą ciężki dzień.

Hughes wyszedł, nadinspektor Lockwood wysunął się naprzód.

– Na wszystkich głównych drogach stąd do zatoki Wash ustawiliśmy naszych ludzi – oświadczył, grubym palcem stukając w mapę. – W najmniejszych wioskach mamy tylko posterunkowych na rowerach, więc wiele nie zdziałają, nawet jeśli namierzą tę parę. Im bliżej jednak wybrzeża, sieć się zaciska. Blokady tutaj, tutaj, tutaj i tutaj. Moi najlepsi funkcjonariusze, wozy patrolowe, furgonetki, broń.

– Doskonale. A co z samym wybrzeżem?

– Na każdej przystani i doku na Lincolnshire i Humber ustawiłem patrole. Jeśli tamci spróbują ukraść łódź, będę o tym wiedział.

– A otwarte plaże?

– To już inna sprawa. Nie dysponuję nieograniczonymi zasobami. Mnóstwo doskonałych policjantów podkradło mi wojsko, jak zresztą każdemu. Znam te wody. Sam amatorsko pływam. Ale nie chciałbym dzisiejszej nocy wypływać na morze w łodzi, która może odbić od gołej plaży.

– Pogoda może się okazać naszym największym sojusznikiem.

– Tak. I jeszcze jedno, majorze Vicary. Czy nadal mamy udawać, że próbujemy schwytać dwójkę zwykłych rzezimieszków?

– Owszem, nadinspektorze, jak najbardziej.


Skrzyżowanie A 16 i podporządkowanej drogi znajdowało się na obrzeżach miasta Louth. Neumann zamierzał tam właśnie zjechać z A 16, skręcić w bok, a potem jeszcze węższą drogą skierować się na północ, do Cleethorpes. Pojawił się jednak problem. Na skrzyżowaniu stała połowa policji z Louth. Neumann widział co najmniej czterech policjantów. Kiedy podjechali, oświetlono latarkami samochód i kazano im się zatrzymać.

Catherine już się ocknęła.

– Co się dzieje? – spytała.

– Obawiam się, że koniec wycieczki – odparł Neumann, hamując. – Najwyraźniej na nas czekali. Nie uda się ich zagadać.

Catherine sięgnęła po broń.

– A kto mówi o zagadywaniu?

Jeden z posterunkowych wysunął się naprzód ze strzelbą i zastukał w okno od strony Neumanna. Neumann odkręcił szybę.

– Dobry wieczór. Jakieś problemy?

– Byłby pan łaskaw wysiąść?

– Nie, nie byłbym łaskaw. Jest późno, jestem zmęczony, leje deszcz, a ja chcę wreszcie dobrnąć na miejsce.

– To znaczy gdzie?

– Do Kingston – odparł Neumann, choć widział, że policjant nie wierzy ani jednemu jego słowu.

Drugi funkcjonariusz wyrósł przy oknie od strony Catherine. Dwóch pozostałych zajęło stanowiska z tyłu furgonetki.

Policjant otworzył drzwiczki, wymierzył ze strzelby prosto w twarz Niemca i powiedział:

– Dobra. Rączki do góry, tak żebym je widział, i wysiadka z samochodu. Grzeczniutko, powoli.


Jenny Colville siedziała z tyłu związana i zakneblowana. Nadgarstki ją bolały. Tak samo kark i plecy. Od jak dawna siedzi na podłodze furgonetki? Od dwóch godzin? Trzech? Może czterech? Kiedy samochód zwolnił, pozwoliła sobie na przebłysk nadziei.

Może to zaraz się skończy i wrócę do Hampton Sands, a tam będą czekać Mary, Sean i tato i wszystko będzie tak jak dawniej, zanim on się zjawił, to zaś okaże się złym snem i…

Przerwała ten ciąg myśli. Lepiej być realistką. Myśleć o tym, co rzeczywiście może się stać.

Obserwowała parę w szoferce. Długo cicho rozmawiali po niemiecku, wreszcie kobieta zasnęła, a teraz Neumann szarpie ją i próbuje obudzić. Na drodze przed samochodem dostrzegła światła, poruszające się smugi światła. Latarki.

Policjanci trzymaliby latarki w czasie blokady dróg – pomyślała. Czy to możliwe? Czy wiedzieli, że tych dwoje to szpiedzy i że ją porwali? Czy jej szukali?

Furgonetka się zatrzymała. Jenny zauważyła z przodu dwóch policjantów, poza tym usłyszała kroki przynajmniej dwóch, którzy stanęli z tyłu. Dobiegło ją stukanie do okna szoferki. Widziała, jak Neumann opuszcza szybę. W ręku trzymał broń. Spojrzała na kobietę. Ona też ściskała pistolet.

Jenny usłyszała odgłos otwierania drzwi, głos policjanta, który kazał im wysiadać. Wiedziała, co teraz się stanie. Zamiast wysiąść, zaczną strzelać. Policjanci zginą, a ona znowu zostanie z nimi sama.

Musiała ostrzec tych ludzi.

Ale jak?

Nie mogła się odezwać, bo Neumann za mocno ją zakneblował.

Pozostało jej tylko jedno.

Podniosła nogi i z całej siły kopnęła w bok samochodu.


Nawet jeśli akcja Jenny nie przyniosła pożądanego skutku, to przynajmniej jednemu z policjantów – temu, który stał najbliżej Catherine Blake – zapewniła łaskawszą śmierć. Kiedy odwrócił głowę w stronę, skąd dobiegł hałas, Catherine podniosła mauzera i strzeliła. Doskonały tłumik tak przygłuszył huk wystrzału, że pistolet wydał z siebie tylko zdławione pyknięcie. Kula rozbiła okno, trafiła posterunkowego w bok głowy i przeszyła mózg. Martwy osunął się na błotnistą drogę.

Jako drugi zginął funkcjonariusz od strony Neumanna, choć nie jego strzał go zabił. Neumann prawą ręką wytrącił policjantowi strzelbę. Catherine odwróciła się i strzeliła przez otwarte drzwi. Kula przeszyła na wylot głowę policjanta. Runął na drogę.

Neumann wyskoczył z samochodu i wylądował na ziemi. Jeden z policjantów, którzy ochraniali tył, wystrzelił. Kula świsnęła Neumannowi nad głową i roztrzaskała uchyloną szybę. Neumann błyskawicznie raz za razem nacisnął spust. Pierwsza kula trafiła funkcjonariusza w ramię, aż zawirował. Druga przeszyła mu serce.

Catherine wysiadła z samochodu i pistoletem, który trzymała w wyciągniętych rękach, mierzyła w mrok. Po drugiej stronie furgonetki Neumann robił to samo, leżąc na brzuchu. Oboje tkwili bez ruchu, czekając.

Czwarty policjant uznał, że najlepiej ruszać po pomoc. Odwrócił się i popędził w noc. Zrobił kilka kroków i znalazł się w zasięgu strzału Neumanna. Ten ostrożnie wycelował i dwukrotnie pociągnął za spust. Tupot ucichł, strzelba zagrzechotała o pobocze i ostatni z czterech mężczyzn padł martwy na mokrą szosę.


Neumann ściągnął ciała i złożył je obok furgonetki. Catherine otworzyła drzwiczki z tyłu. Jenny z szeroko otwartymi z przerażenia oczami osłoniła głowę ramionami. Catherine uniosła mauzera i zdzieliła nim dziewczynę. Nad okiem Jenny otworzyła się głęboka rana.

– Jeśli nie chcesz skończyć jak tamci, nie próbuj więcej takich sztuczek – syknęła agentka.

Neumann podniósł Jenny i położył ją na poboczu. Następnie wraz z Catherine wrzucił ciała policjantów na tył samochodu. Na ten pomysł wpadł w ostatniej chwili: policjanci dotarli tu służbową furgonetką; stała kilka metrów dalej, na poboczu drogi. Ukryje ciała i skradziony wóz w drzewach i przesiądą się do policyjnej furgonetki. Mogą upłynąć długie godziny, zanim zjawi się tu jakiś inny policjant i zauważy, że tamci zniknęli. O tej porze on i Catherine będą już płynęli U- bootem do Niemiec.

Położył Jenny z tyłu policyjnej furgonetki. Catherine wskoczyła na miejsce kierowcy i uruchomiła silnik. Neumann wsiadł do samochodu z ciałami. Zawrócił i skręcił, potem pomknął drogą. Catherine za nim. Starał się nie myśleć o czterech trupach tuż za plecami.

Po dwóch minutach skręcił w boczny trakt. Dwieście metrów dalej wyłączył silnik. Wysiadł i wrócił do Catherine. Zanim do niej dotarł, zdążyła już zawrócić i przesiąść się na miejsce pasażera. Wdrapał się do szoferki, zatrzasnął drzwi i odjechali.

Wrócili do miejsca wcześniejszej blokady i tak jak przedtem planowali, skręcili w boczną drogę. Wedle mapy od trasy wzdłuż wybrzeża dzieliło ich około piętnastu kilometrów, a potem ze trzydzieści do Cleethorpes. Neumann dodał gazu i zmusił furgonetkę do ostrej jazdy. Po raz pierwszy od chwili, gdy zauważył w Londynie agentów MI- 5, dopuścił do siebie myśl, że może jednak uda im się dotrzeć na miejsce.


Alfred Vicary krążył po baraku w bazie RAF- u na obrzeżach Grimsby. Harry Dalton i Peter Jordan siedzieli przy biurku, paląc. Nadinspektor przycupnął przy nich i układał wzory z zapałek.

– To mi się nie podoba – odezwał się Vicary. – Ktoś już powinien był ich zauważyć.

– Wszystkie główne drogi są zablokowane – powiedział Harry. – Musieli się przedrzeć przez jakąś blokadę.

– A może jednak tędy nie jadą. Może gdzieś w swoim rozumowaniu popełniłem straszliwy błąd. Może ruszyli na południe od Hampton Sands. Może ten sygnał do U- boota miał nas zmylić i właśnie płyną promem do Irlandii.

– Jadą tutaj.

– Może gdzieś się przyczaili i przeczekują. Może zadekowali się w kolejnej wioszczynie, czekają, aż wszystko się rozejdzie po kościach, i dopiero wtedy zdecydują się na ruch.

– Zawiadomili łódź podwodną. Muszą jechać.

– Niczego nie muszą. Niewykluczone, że zauważyli blokady i dodatkowe siły policyjne i postanowili poczekać. Później skontaktują się z okrętem i przy najbliższej okazji, jak już sprawa przycichnie, spróbują jeszcze raz.

– Zapominasz o jednym drobiazgu. Nie mają radia.

– To nam się wydaje, że nie mają. Ty zabrałeś im jedno, Thomasson znalazł zniszczony odbiornik w Hampton Sands. Ale nie wiemy, czy nie mają trzeciego.

– My nic pewnego nie wiemy, Alfredzie. Możemy tylko spekulować.

Vicary przemierzał pokój i patrząc na telefon, myślał: Dzwoń, do cholery, dzwoń!

Zdesperowany, pragnąc się czegokolwiek dowiedzieć, podniósł słuchawkę i kazał się połączyć ze służbą wykrywania jednostek podwodnych. Kiedy wreszcie zgłosił się Arthur Braithwaite, jego głos brzmiał jak z tuby.

– Coś nowego? – spytał Vicary.

– Rozmawiałem z Królewską Marynarką Wojenną i okoliczną strażą przybrzeżną. Marynarka wysyła w morze parę korwet, jak my to nazywamy, numer siedemset czterdzieści pięć i sto dwadzieścia osiem. Za godzinę ruszą ze Spurn Head i natychmiast rozpoczną poszukiwania. Straż przybrzeżna kontroluje sytuację bliżej brzegu. Jak tylko się przejaśni, RAF wysyła samoloty.

– To znaczy o której?

– Koło siódmej rano. Może nieco później, ze względu na gęste chmury.

– Może być już za późno.

– Wcześniejsze wysłanie nic nam nie da. Potrzebują światła, żeby cokolwiek zobaczyć. W tej chwili byliby jak ślepi. Ale mam jedną dobrą wiadomość. Tuż przed świtem spodziewamy się poprawy pogody. Zachmurzenie się utrzyma, ale deszcz się uspokoi i wiatr ucichnie. To ułatwi akcję poszukiwawczą.

– Bo ja wiem, czy to taka dobra wiadomość. Liczyliśmy na to, że sztorm zablokuje ich na wybrzeżu. A przy lepszej pogodzie agentom i U- bootowi też będzie się łatwiej poruszać.

– Słuszna uwaga.

– Proszę poinstruować marynarkę i RAF, żeby prowadzili poszukiwania jak najdyskretniej. Wiem, że może przesadzam, ale postarajcie się, żeby to wyglądało na rutynową akcję. I niech wszyscy uważają, co mówią przez radio. Niemcy też nas słuchają. Przykro mi, że nie mogę wyrażać się jaśniej.

– Rozumiem. Przekażę im.

– Dziękuję.

– I proszę spróbować się odprężyć, majorze Vicary. Jeśli pańscy szpiedzy będą próbowali dzisiaj się dostać na tę łódź, dopadniemy ich.


Posterunkowi Gardner i Sullivan jechali ramię w ramię na rowerach pustymi ulicami Louth. Garner rosły, otyły i w średnim wieku, Sullivan chudy, sprawny, niespełna dwudziestoletni. Nadinspektor Lockwoood kazał im jechać do blokady na południu miasta i zmienić dwóch kolegów.

– Dlaczego londyńscy kryminaliści – wyrzekał Gardner – dziwnym trafem zawsze zjawiają się tu w środku sztormu, możesz mi powiedzieć?

Sullivana rozsadzało podniecenie. To była jego pierwsza obława. Dziś także po raz pierwszy otrzymał broń, trzydziestoletni karabin z magazynu broni wisiał mu na ramieniu.

Po pięciu minutach dotarli na skrzyżowanie, gdzie mieli zmienić kolegów. Nie zastali nikogo. Gardner stanął, nie schodząc z roweru. Sullivan odłożył rower, wyciągnął latarkę i omiótł strumieniem światła teren. Najpierw zauważył ślady kół, potem rozgniecione szkło.

– Tutaj! Szybko! – krzyknął.

Gardner zsiadł z roweru i podszedł do miejsca, w którym stał kolega.

– Chryste Panie!

– Spójrz na ślady. Dwa samochody. Jeden ich, drugi nasz. Jak zawracali, ubłocili koła na poboczu. Zostawili nam ładny trop.

– Tak. Ty sprawdź, dokąd on prowadzi. Ja wracam na komendę zawiadomić Lockwooda. I, na miłość boską, uważaj na siebie.


Sullivan jechał drogą, oświetlając sobie trasę latarką i obserwując coraz mniej wyraźne ślady. Około stu metrów od miejsca blokady trop się urywał. Przejechał jeszcze kilkaset metrów, rozglądając się za policyjną furgonetką.

Popedałował jeszcze trochę i wreszcie zauważył ślady innych kół. Wyglądały inaczej. Im dalej jechał, tym stawały się wyraźniejsze. Niewątpliwie samochód nadjechał z innego kierunku.

Znalazł punkt, w którym ślady się zaczynały i natknął się na małą ścieżkę wśród drzew. Oświetlił ją latarką i zauważył świeże odciski kół samochodu. Skierował strumień światła w las, ale latarka była za słaba i nie przeniknęła ciemności. Przyjrzał się dróżce. Za bardzo rozjechana i błotnista, żeby się tam zapuszczać na rowerze. Zsiadł, oparł rower o drzewo i ruszył w głąb dróżki.

Po dwóch minutach natknął się na furgonetkę. Zawołał. Nikt nie odpowiedział. Baczniej przyjrzał się pojazdowi. To nie był wóz policyjny. Miał londyńską rejestrację, poza tym nie ta marka. Sullivan pomału zbliżał się do samochodu. Obszedł go od przodu, od strony pasażera i skierował strumień światła do szoferki. Siedzenia były puste. Oświetlił tył.

I wtedy zobaczył ciała.


Sullivan zostawił samochód w lesie i wrócił do Louth, pedałując z całej siły. Dotarłszy na posterunek, szybko skontaktował się z nadinspektorem Lockwoodem w bazie RAF- u.

– Wszyscy czterej nie żyli – wydyszał. – Leżeli na tyle furgonetki, ale nie ich. Uciekinierzy najwyraźniej zabrali wóz policyjny. Sądząc po śladach na drodze, wydaje mi się, że zawrócili do Louth.

– Gdzie są teraz ciała? – spytał Lockwood.

– Zostawiłem je w lesie.

– Wróć tam i czekaj, aż nadejdzie pomoc.

– Tak jest, panie nadinspektorze. Lockwood odłożył słuchawkę.

– Czterech zabitych. O Boże!

– Przykro mi, nadinspektorze. Tyle jeśli chodzi o moje teorie, jakoby się przyczaili. Nie ulega wątpliwości, że są tutaj i że mogą posunąć się do wszystkiego, żeby uciec, skoro zabili z zimną krwią czterech ludzi.

– Mamy nowy problem. Jadą wozem policyjnym. Rozesłanie wiadomości do wszystkich policjantów, którzy blokują drogi, trochę potrwa. Tymczasem pańscy szpiedzy niebezpiecznie zbliżają się do wybrzeża. – Lockwood podszedł do mapy. – Louth jest tutaj, odrobinę na południe od nas. Mogą sobie wybrać każdą dowolną drogę do morza.

– Niech pan przegrupuje swoich ludzi. Przerzuci wszystkich na odcinek między Louth a nami.

– Owszem, ale to potrwa. A pańska parka ma nad nami przewagę.

– Jeszcze coś – rzucił Vicary. – Niech pan najdyskretniej, jak się da, sprowadzi tutaj ciała tych policjantów. Kiedy to się skończy, możliwe, że trzeba będzie wymyślić inny powód ich śmierci.

– A co mam powiedzieć ich rodzinom? – warknął Lockwood, wypadając z baraku.

Vicary sięgnął po słuchawkę. Telefonistka połączyła go z siedzibą MI- 5 w Londynie. Odebrała pracownica. Vicary poprosił o połączenie z Boothbym.

– Halo, sir Basilu. Obawiam się, że mamy tu naprawdę poważny problem.


Silny wiatr przyniósł deszcz nad Cleethorpes. Neumann zwolnił i skręcił w uliczkę zabudowaną warsztatami i magazynami. Zatrzymał się i zgasił silnik. Do świtu pozostało niewiele czasu. W słabym świetle widział zarys niewielkiej przystani, przy której na ciemnej wodzie kołysały się liczne kutry i statki. Dwukrotnie przejeżdżali blokady, ale dzięki samochodowi, którym się poruszali, przepuszczano ich, nie sprawdzając.

Mieszkanie Jacka Kincaida miało się mieścić nad pierwszym warsztatem. Drewniane schody, prowadzące do drzwi na piętrze, biegły na zewnątrz. Neumann wszedł na nie i wyciągnął mauzera, gdy zbliżył się do wejścia. Zapukał cicho. Nikt nie odpowiedział. Nacisnął klamkę. Zamek ustąpił. Uchylił drzwi i wszedł do środka.

Natychmiast uderzył go w nos smród: gnijące śmiecie, stęchłe papierosy, nie myte ciała, a nad tym wszystkim alkohol. Przekręcił kontakt, ale lampa nie zabłysła. Wyjął z kieszeni latarkę. W strumieniu światła zobaczył sylwetkę rosłego mężczyzny śpiącego na gołym materacu. Przeszedł przez zaśmiecony pokój i szturchnął mężczyznę nogą.

– Ty jesteś Jack Kincaid?

– Ja, a bo co?

– Nazywam się James Porter. Miałeś mnie przetransportować swoim kutrem.

– A tak, tak.

Kincaid bezskutecznie próbował się podnieść. Neumann błysnął mu latarką w twarz. Kincaid liczył sobie co najmniej sześćdziesiąt lat, a na jego pobrużdżonym obliczu było widać ślady picia.

– Trochę zapiliśmy, co, Jack? – spytał Horst.

– Troszeczkę.

– Który to twój kuter?

– „Camilla".

– A gdzie dokładnie jest przycumowany?

– Na końcu nabrzeża. Nie sposób nie zauważyć. Kincaid znowu odpływał w niebyt.

– Nie pogniewasz się, jeśli go na trochę pożyczę, prawda, Jack? Kincaid nie odpowiedział, tylko głośno zachrapał.

– Wielkie dzięki, Jack.


Neumann wyszedł i wsiadł do samochodu.

– Nasz kapitan nie jest w stanie nas odtransportować. Zapity w trupa.

– Kuter?

– „Camilla". Na końcu nabrzeża.

– Mamy tu jeszcze coś.

– Co?

– Zaraz sam się przekonasz.

Neumann spojrzał na policjanta, który pojawił się na horyzoncie.

– Widocznie obstawili całe wybrzeże – powiedział.

– Wielka szkoda. Kolejna niepotrzebna ofiara.

– No to załatwmy to. Dzisiejszej nocy zabiłem więcej ludzi niż w całej mojej karierze spadochroniarza.

– A jak myślisz, po co Vogel cię tu wysłał? Neumann nie odpowiedział.

– Co robimy z Jenny?

– Zabieramy ją ze sobą.

– Zostawmy ją tutaj. Na nic już nam się nie przyda.

– Nieprawda. Jeśli ją znajdą, za dużo im powie. Poza tym jak będą wiedzieć, że mamy na pokładzie zakładnika, dwa razy się zastanowią, zanim zaczną strzelać.

– Jeśli myślisz, że nie będą do nas strzelać, bo mamy na pokładzie Brytyjkę, to się grubo mylisz. Gra idzie o zbyt wysoką stawkę. Jak będą musieli, zabiją nas wszystkich.

– To niech zabiją. Zabieramy dziewczynę. Kiedy dotrzemy do łodzi, zostawimy ją na kutrze. Brytyjczycy ją uratują i nic jej się nie stanie.

Neumann zrozumiał, że traci czas, próbując przekonać Catherine, która obejrzała się i odezwała po angielsku do Jenny:

– Żadnych bohaterskich wyczynów. Rusz się, a strzelę ci w twarz.

Neumann pokręcił głową. Uruchomił silnik i ruszył w stronę nabrzeża.

Policjant patrolujący port usłyszał warkot samochodu, zatrzymał się i spojrzał w tamtym kierunku. W jego stronę zmierzała policyjna furgonetka. Wydało mu się to dziwne, bo zmiennik miał przyjść dopiero o ósmej. Patrzył, jak wóz się zatrzymuje i wysiada z niego dwoje ludzi. W ciemnościach usiłował rozpoznać sylwetki, ale dopiero po chwili uświadomił sobie, że to nie policjanci. Kobieta i mężczyzna, bardzo prawdopodobne że właśnie ci uciekinierzy!

Serce mu stanęło w gardle. Był uzbrojony jedynie w przedwojenny rewolwer, który często się zacinał. Kobieta szła w jego kierunku. Szybko podniosła ramię, coś błysnęło prawie bezgłośnie, tylko z głuchym pyknięciem. Funkcjonariusz poczuł, jak kula uderza go w pierś. Stracił równowagę.

Ostatnie, co zapamiętał, to wyciągające się ku niemu brudne wody Humber.


Ian McMann był rybakiem, który wierzył, że czysta celtycka krew, płynąca w jego żyłach, daje mu siły, których zwykli śmiertelnicy nie posiadają. Sześćdziesiąt lat życia spędził nad Morzem Północnym i twierdził, jakoby słyszał ostrzeżenia przed wypłynięciem na wodę. Twierdził, jakoby widział unoszące się nad portami i przystaniami duchy marynarzy, którzy zginęli na morzu. Twierdził, jakoby odróżniał przeklęte statki i nigdy się do nich nie zbliżał. Wszyscy w Cleethorpes wierzyli w to, ale po cichu szeptali, że Ian McMann za wiele nocy spędzał na morzu.

McMann wstał jak zwykle o piątej, choć prognozy zapowiadały pogodę, która zatrzyma dziś w porcie wszystkie statki. Jadł swoją owsiankę w kuchni, kiedy z nabrzeża dobiegł go jakiś hałas.

Deszcz zagłuszał wszelkie odgłosy, ale McMann przysiągłby, że słyszał, jak coś albo ktoś wpada do wody. Wiedział, że na dworze jest policjant – wczoraj wieczorem zaprosił go na herbatę i kawałek ciasta – i wiedział również, dlaczego. Policja szukała dwójki morderców z Londynu. McMann domyślał się, że nie chodzi o zwyczajnych rzezimieszków. Mieszkał w Cleethorpes od dwudziestu lat i nigdy jeszcze się nie zdarzyło, żeby tutejsza policja strzegła nadbrzeża.

Z kuchennego okna domku McManna rozciągał się doskonały widok na port i ujście rzeki. Marynarz wstał, rozchylił zasłony i wyjrzał. Po policjancie ani śladu. Narzucił sztormiak i zjudwestkę, wziął ze stolika przy drzwiach latarkę i wyszedł na dwór.

Zapalił latarkę i ruszył do przystani. Nagle usłyszał charczenie i warkot uruchamianego silnika. Przyspieszył kroku, żeby zobaczyć, który to statek. „Camilla", kuter Jacka Kincaida.

Zgłupiał, żeby wypływać w taką pogodę? – pomyślał.

Ruszył biegiem, wołając:

– Jack! Jack! Zatrzymaj się! Dokąd się wybierasz?

I wtedy uświadomił sobie, że człowiek, który odcumowuje „Camille" i wskakuje na pokład, to nie Jack Kincaid. Ktoś kradnie Jackowi łódź. McMann rozejrzał się za policjantem, ale nadal go nie było. Człowiek wszedł do sterówki, przyspieszył i „Camilla" odpłynęła od brzegu.

McMann popędził w tamtą stronę.

– Ej, ty! Wracaj! – ryknął.

W tej samej chwili z kabiny wyszła druga osoba. McMann zobaczył błysk ognia, ale nie usłyszał strzału. Kula świsnęła mu niebezpiecznie blisko głowy. Padł na ziemię obok pustych beczek. Jeszcze dwa strzały uderzyły w nadbrzeże i wszystko ucichło.

Kiedy wstał, „Camilla" kierowała się na morze.

Dopiero wtedy McMann zauważył, że coś pływa w oleistej wodzie zatoki.


– Chyba powinien pan sam tego posłuchać, majorze. Vicary odebrał słuchawkę Lockwoodowi. Na linii był Ian

McMann z Cleethorpes.

– Zacznij od początku, Ian – powiedział nadinspektor.

– Dwoje ludzi właśnie ukradło kuter Jacka Kincaida i płyną na otwarte morze.

– Boże! – krzyknął Vicary. – Skąd dzwonicie?

– Z Cleethorpes.

Vicary zmrużył oczy, patrząc na mapę.

– Cleethorpes? Nie mieliśmy tam nikogo?

– Mieliście – odparł McMann. – Właśnie pływa po wodzie z kulą w sercu.

Vicary zaklął pod nosem i spytał:

– Ilu ludzi tam było?

– Widziałem co najmniej dwoje.

– Mężczyznę i kobietę?

– Stałem za daleko i było za ciemno. Zresztą, kiedy zaczęli strzelać, padłem na ziemię.

– Nie było z nimi dziewczyny? – Nie widziałem.

Vicary zakrył dłonią mikrofon.

– Może jest jeszcze w furgonetce. Poślijcie tam kogoś jak najszybciej.

Lockwood skinął głową. Vicary odsłonił mikrofon.

– Powiedzcie coś więcej o tej skradzionej łodzi.

– „Camilla" to kuter. Jest w kiepskim stanie. Nie chciałbym być na jego pokładzie w taką zawieruchę.

– Ostatnie pytanie: czy na „Camilli" jest radio?

– Nic mi o tym nie wiadomo. Dzięki Bogu! – pomyślał Vicary.

– Dziękuję za pomoc – dorzucił głośno. Odłożył słuchawkę. Lockwood stał przed mapą.

– Cóż, dobra wiadomość, to że wiemy dokładnie, gdzie są. Zanim wypłyną na pełne morze, muszą się prześlizgnąć przez ujście Humber. To tylko pół mili od portu. Nie zdołamy ich zatrzymać. Ale niech no marynarka pchnie te korwety do Spurn Head, a ci łajdacy za nic im się nie wymkną. Na takiej łajbie nie mają szans.

– Lepiej bym się czuł, gdybyśmy mogli skombinować własny statek.

– Właściwie to dałoby się załatwić.

– Naprawdę?

– Główna komenda hrabstwa Lincoln trzyma na rzece niewielką policyjną łódź, „Rebekę". Jest teraz w Grimsby. Nie nadaje się na pełne morze, ale tu sobie poradzi. Poza tym płynie nieco szybciej niż zdezelowany kuter. Jeśli natychmiast wyruszymy, powinniśmy niedługo tamtych dopaść.

– Czy na „Rebece" jest radio?

– Owszem. Będziemy mogli się z panem kontaktować.

– Jak z uzbrojeniem?

– Mogę wziąć parę starych strzelb z magazynu policyjnego w Grimsby. Powinny starczyć.

– Teraz potrzebna tylko załoga. Niech pan weźmie moich ludzi. Ja tu zostanę, żeby utrzymywać łączność z Londynem. Przy takiej pogodzie jak dziś, ostatnia rzecz, która wam potrzebna na pokładzie, to ja.

Lockwood zmusił się do uśmiechu, klepnął Vicary'ego po plecach i wyszedł. Za nim ruszyli Clive Roach, Harry Dalton i Peter Jordan. Vicary sięgnął po słuchawkę, żeby przekazać wiadomości Boothby'emu w Londynie.

Neumann trzymał się toru między bojami, kiedy „Camilla" rozcinała wzburzone wody ujścia Humber. Kuter miał jakieś dwadzieścia metrów długości, był szeroki i nadzwyczaj by mu się przydało malowanie. Pod pokładem znajdowała się niewielka kajuta, w której Neumann ukrył Jenny. Catherine stała obok niego przy sterze. Na wschodzie niebo zaczynało się rozjaśniać. Deszcz bębnił o szyby. Po prawej widzieli fale rozbijające się o Spurn Head. Latarnia była zgaszona. Kompas był wmontowany obok steru w desce. Neumann ustawił kurs na wschód, otworzył przepustnicę i wypłynął na morze.

Rozdział osiemnasty

Morze Północne, okolice Spurn Head


U- 509 trzymał się tuż pod powierzchnią wody. Była piąta trzydzieści, kapitanleutnant Max Hoffman patrzył przez peryskop i popijał herbatę. Oczy go szczypały od całonocnego wypatrywania celu na czarnym morzu. Bolała go głowa. Potrzebował paru godzin snu.

Pierwszy oficer podszedł do kiosku.

– Za trzydzieści minut zamykamy właz, Herr Kaleu.

Wiem, która jest godzina, pierwszy.

– Nie otrzymaliśmy kolejnych informacji od agentów Abwehry, Herr Kaleu. Chyba musimy wziąć pod uwagę możliwość, że zostali schwytani albo zabici.

– Rozważyłem tę możliwość, pierwszy.

– Niedługo zrobi się jasno, Herr Kaleu.

Owszem, zwykle o tej porze mamy do czynienia z takim zjawiskiem. Nawet w Wielkiej Brytanii, pierwszy.

– Chciałem tylko zwrócić uwagę, że dłuższe trzymanie się tak blisko angielskiego wybrzeża, staje się niebezpieczne. Za płytko tu, żeby się zanurzyć i uciec Brytyjczykom.

– Doskonale zdaję sobie sprawę z niebezpieczeństw związanych z tą sytuacją, pierwszy. Ale zostaniemy tu, w umówionym punkcie, dopóki nie zamknie się włazu. A nawet dłużej, jeśli uznam, że nadal nic nam nie grozi.

– Ale, Herr Kaleu…

Wysłali komunikat radiowy i zawiadomili o swoim przybyciu. Musimy założyć, że płyną skradzioną łodzią, niewykluczone, że w ogóle się nie nadającą do żeglugi. Musimy również przyjąć, że są wyczerpani, może nawet ranni. Będziemy tu czekać, aż się zjawią, albo aż nie będę miał cienia wątpliwości, że nie dotrą. Czy to jasne?

– Tak jest, Herr Kaleu. Pierwszy oficer odszedł. Co za upierdliwy gnojek – pomyślał Hoffman.


„Rebeka" miała jakieś osiem metrów, była płytka, miała silnik i niewielką przybudówkę, w której z trudem mogło stanąć obok siebie dwoje ludzi. Lockwood uprzedził telefonicznie port, więc gdy się zjawili, silnik już chodził.

Na pokład wsiadło czterech mężczyzn: nadinspektor, Harry, Jordan i Roach. Chłopak portowy rozwiązał ostatnią cumę i Lockwood wyprowadził łódź do kanału.

Maksymalnie otworzył przepustnicę. Silnik zahuczał, smukły dziób wysunął się nad wodą i rozcinał pomarszczone fale. Na wschodzie noc ustępowała miejsca dniu. Z prawej widać było sylwetkę latarni na Spurn Head. Przed sobą mieli puste morze.

Harry schylił się, dorwał radio i przywołał Vicary'ego w Grims- by, by go powiadomić, że zaczęli pościg.


Pięć mil na wschód od „Rebeki" korweta numer 745 manewrowała na wzburzonym morzu po skomplikowanej ścieżce. Kapitan i jego pierwszy oficer stali na mostku z lornetkami przy oczach, próbując przeniknąć zasłonę deszczu. Na próżno. Do ciemności i ulewy doszła mgła, jeszcze bardziej ograniczając widoczność. W takich warunkach mogliby przepłynąć sto metrów od U- boota i go nie zauważyć. Kapitan podszedł do mapy, gdzie nawigator zaznaczał najnowsze zmiany kursu. Na rozkaz kapitana korweta wykonała skręt o dziewięćdziesiąt stopni, kierując się na otwarte morze. Kapitan polecił radiooperatorowi, by powiadomił służbę wykrywania o ich nowym kursie.


W Londynie Arthur Braithwaite stał przy stole z mapą, ciężko wsparty na lasce. Polecił, żeby wszelkie komunikaty marynarki i RAF- u natychmiast lądowały na jego biurku. Wiedział, że przy takiej pogodzie i świetle istnieją nikłe szansę wypatrzenia U- boota, nawet gdyby się w pełni wynurzył. Jeśli zaś okręt kryje się tuż pod powierzchnią, jest to praktycznie niemożliwe.

Adiutant podał mu najnowsze raporty. Korweta numer 745 właśnie zmieniła kurs i kieruje się na wschód. Druga, numer 128, znajduje się dwie mile dalej i płynie na południe. Braithwaite pochylił się nad stołem, przymknął oczy i usiłował sobie wyobrazić poszukiwania.

Bodaj cię licho, Maksie Hoffmanie! – pomyślał. Gdzie, do cholery, się podziewasz?


„Camilla", choć Horst Neumann nie zdawał sobie z tego sprawy, znajdowała się dokładnie siedem mil na wschód od Spurn Head. Pogoda się pogarszała z minuty na minutę. Deszcz lał jak z cebra, siekąc w okna sterówki i zasłaniając widok. Wiatr i prąd – oba północne – nieustannie spychały kuter z kursu. Korzystając z kompasu, Neumann usiłował utrzymać kierunek wschodni.

Największy problem był z morzem. Od pół godziny regularnie powtarzał się ten sam przerażający rytm: kuter wspinał się na falę, przez chwilę kołysał się na jej szczycie, a potem zapadał się w następną. W dole zawsze wydawało się, że zaraz ich pochłonie szarozielony wąwóz wodorostów. Pokład nieustannie zalewała woda. Neumann nie czuł już nóg. Po raz pierwszy spojrzał w dół i zobaczył, że tkwi powyżej kostek w lodowatej wodzie.

A mimo to jakiś cudem ciągle jeszcze mieli szczęście. Kuter przyjmował najgorsze ataki morza. Dochodziło wpół do szóstej. Trzydzieści minut do zamknięcia włazu i odpłynięcia U- boota. Neumann mógł utrzymać kuter na stałym kursie i był prawie pewny, że zmierzają we właściwym kierunku. I nigdzie nie widział pogoni.

Pozostawał jeden problem: brak radia. Radio Catherine stracili w Londynie, a strzał Martina Colville'a zniszczył drugie. Neumann liczył, że na kutrze znajdą radio, ale okazało się, że nie był w nie wyposażony. Czyli w żaden sposób nie zdołają się skontaktować z łodzią podwodną.

W takiej sytuacji mógł zrobić już tylko jedno: włączyć światła.

Podejmował ryzyko, ale niezbędne. Tylko w ten sposób U- boot będzie wiedział, że się stawili na spotkanie – jeśli ich zobaczy. A zobaczy „Camille" wyłącznie wtedy, gdy będzie oświetlona. Lecz jeśli zauważy ich U- boot, to może ich również wypatrzyć każdy brytyjski okręt wojenny i łódź straży przybrzeżnej.

Neumann szacował, że od miejsca spotkania dzieli ich parę mil. Odczekał jeszcze pięć minut, potem sięgnął do włącznika i „Camilla" rozgorzała światłem.

Jenny Colville pochyliła się nad wiadrem i po raz trzeci zwymiotowała. Zastanawiała się, czy w jej wnętrznościach coś jeszcze zostało. Usiłowała sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz coś miała w ustach. Wieczorem nie zjadła kolacji, bo była wściekła na ojca, nie ruszyła też lunchu. Może śniadanie, ale i to najwyżej biskwita z herbatą.

Żołądek znowu jej się skurczył, ale tym razem nic nie poszło. Jenny całe życie spędziła nad morzem, lecz na łodzi była tylko raz: podczas jednodniowego rejsu po zatoce Wash z ojcem szkolnej przyjaciółki. I nigdy nie doświadczyła tego, co teraz.

Choroba morska całkowicie ją sparaliżowała. Chciała umrzeć. Marzyła o świeżym powietrzu. Nieustanne kołysanie i szarpanie statku bezlitośnie nią miotało. Ręce i nogi miała poobijane. I jeszcze ten hałas – ciągły, ogłuszający warkot i huk silnika kutra.

Jakby był tuż pod nią.

Niczego bardziej nie pragnęła, jak wydostać się stąd i znaleźć na ziemi. Raz za razem powtarzała sobie, że jeśli przeżyje tę noc, jej noga nigdy więcej nie postanie na łodzi, nigdy. I wtedy zaświtała jej myśl: co się stanie, kiedy tamci dotrą do swego punktu przeznaczenia? Przecież nie zamierzają płynąć tym gruchotem aż do Niemiec. Pewnie czeka na nich jakiś okręt. I co wtedy? Czy znowu ją zabiorą, czy też zostawią ją samą na kutrze? A jeśli ją zostawią, możliwe że nikt jej nie znajdzie. Przy takiej pogodzie jak dziś, zginie samotna na Morzu Północnym.

Kuter ześliznął się po grzbiecie kolejnej olbrzymiej fali. Jenny poleciała naprzód, rąbnęła głową o ścianę.

Po obu stronach były iluminatory. Związanymi rękami starła mgiełkę z szyby po prawej stronie. Morze wyglądało przerażająco – kotłowanina potężnych zielonych mas wody.

I jeszcze coś. Woda obok się zagotowała i coś czarnego, błyszczącego przecięło ją od dołu. Przez chwilę nic nie było widać, w końcu jakaś wielka szara rzecz – niczym morski potwór z bajki – wynurzyła się na powierzchnię, ociekając wodą.


Kapitanleutnant Max Hoffman, znudzony trzymaniem się o dziesięć mil od brzegu, postanowił zaryzykować i przemknąć o milę, dwie bliżej lądu. Czekał, aż w peryskopie pojawi się znak ośmiu mil i wtedy nagle zauważył światła niewielkiego kutra. Kazał się wynurzyć i w dwie minuty stał na mostku w strugach deszczu, wciągając w płuca czyste powietrze i spoglądając przez lornetkę.

W pierwszym momencie Neumann pomyślał, że mu się zwidziało. Widział to przez moment, tylko mu mignęło, zanim fala cisnęła kuter w dół. Zalała ich woda i na chwilę wszystko zniknęło mu z oczu.

Dziób zarył głęboko w morze, jak szpadel w ziemię, i przez parę sekund cały pokład dziobowy tonął w wodzie. Ale jakimś cudem kuter znowu się wydźwignął na powierzchnię i wspiął na kolejną falę. Teraz z kolei widoczność utrudniały strumienie deszczu.

Kuter zanurzył się i raz jeszcze wynurzył. I kiedy „Camilla" kołysała się na grzbiecie potężnej fali, Horst Neumann dostrzegł charakterystyczną sylwetkę niemieckiego U- boota.


To Peter Jordan stojący na rufie „Rebeki" jako pierwszy zauważył U- boota. Drugi, po paru sekundach, spostrzegł go Lockwood, a po chwili zobaczyli również i światła „Camilli" o jakieś czterysta metrów na prawo od niemieckiej łodzi. Lockwood gwałtownie skręcił „Rebeką" w lewo, ustawiając kurs prosto na „Camille", po czym podniósł słuchawkę radia.


Vicary chwycił słuchawkę otwartej linii telefonicznej ze służbą wykrywania jednostek podwodnych.

– Komendancie Braithwaite, jest pan tam?

– Tak, jestem, słyszałem całą rozmowę.

– No i?

– Zdaje się, że mamy poważny problem. Korweta 745 jest milę na południe od U- boota. Powiadomiłem kapitana i właśnie płynie na miejsce. Ale jeśli „Camille" rzeczywiście od łodzi dzieli tylko czterysta metrów, ona dostanie się tam pierwsza.

– Cholera!

– Ale ma pan asa w rękawie, majorze Vicary. „Rebekę". Radziłbym z niego skorzystać. Pańscy ludzie mogą spróbować zatrzymać kuter, póki nie zjawi się korweta.

Vicary odłożył słuchawkę i połączył się z „Rebeką".

– Nadinspektorze Lockwood, tu Grimsby, odbiór.

– Lockwood przy nadajniku, odbiór.

– Nadinspektorze, proszę uważnie słuchać. Odsiecz jest w drodze, ale tymczasem musi pan staranować kuter.

Wszyscy to słyszeli – Lockwood, Harry, Roach i Jordan – bo wszyscy tłoczyli się w sterówce, chroniąc się przed zawieruchą.

Przekrzykując wiatr i ryk silników „Rebeki", Lockwood wrzasnął:

– Czy on postradał zmysły?

– Nie – odparł Harry. – Jest zdesperowany. Czy zdążymy? __ Jasne. Tyle że znajdziemy się wprost na celownikach dział pokładowych tego U- boota.

Bez słowa powiedli po sobie wzrokiem. W końcu Lockwood zadysponował:

– W szafce za wami są kapoki. I wyjmijcie karabiny. Coś mi mówi, że się nam przydadzą.

Lockwood obejrzał się na morze i wypatrzył „Camille". Odrobinę skorygował kurs i maksymalnie otworzył przepustnicę.


Z mostka U- 509 Max Hoffman spostrzegł szybko zbliżającą się „Rebekę".

__ Mamy towarzystwo, pierwszy. Łódź cywilna, czterech mężczyzn na pokładzie.

– Widzę ich, Herr Kaleu.

– Sądząc po tempie i kursie to raczej druga strona. __ Wygląda na to, że są nie uzbrojeni, Herr Kaleu.

– Tak. Poślij im strzał ostrzegawczy. Mierzcie w dziób. Nie chcę niepotrzebnego rozlewu krwi. Jeśli nie ustąpią, celuj prosto w łódź. Ale na wysokości wody, pierwszy, nie w kabinę.

– Tak jest, Herr Kaleu - trzasnął obcasami pierwszy oficer.

Hoffman słyszał wykrzyczane rozkazy i po trzydziestu sekundach z przedniego działa pokładowego U- 509 wyleciał pocisk, mierząc w dziób „Rebeki".


Choć U- booty rzadko się wdawały w artyleryjskie potyczki nad wodą, dziesięcioipółcentrymetrowy pocisk mógł wyrządzić nieodwracalne szkody nawet większym jednostkom pływającym. Pierwszy wpadł do wody daleko od dzioba „Rebeki". Następny, wystrzelony po dziesięciu sekundach, trafił znacznie bliżej.

– Moim zdaniem to już ostatnie ostrzeżenie – krzyknął Lockwood, oglądając się na Harry'ego. – Następny pocisk zmiecie nas z pokładu. Ty decyduj, ale martwi nikomu się nie przydamy.

– Zawracać! – krzyknął Harry.

Lockwood ostrym szarpnięciem w lewo zawrócił „Rebekę" i zatoczył krąg. Harry patrzył na U- boota. „Camille" dzieliło od niego dwieście metrów i coraz bardziej się zbliżała. Byli całkowicie bezradni.

Niech to szlag! – pomyślał. Gdzie ta korweta?

Potem wziął słuchawkę i powiedział, że w żaden sposób nie zdołają zatrzymać szpiegów.


Jenny usłyszała huk działa na U- boocie i w iluminatorze mignął jej pocisk, sunący nad wodą ku drugiej łodzi.

Dzięki Bogu! – przemknęło jej przez głowę. – Jednak nie jestem sama.

Ale U- boot ponownie wystrzelił i zobaczyła, że tamta łódź zawraca. Znowu straciła nadzieję.

Zapanowała nad sobą i pomyślała: to niemieccy agenci. Dzisiejszej nocy zabili mojego ojca i sześciu innych ludzi, a w dodatku ujdzie im to płazem. Muszę im jakoś przeszkodzić.

Co jednak zrobić? Była sama, ręce i nogi miała skrępowane. Może spróbować się uwolnić, wymknąć na pokład i czymś w nich walnąć. Ale jak zobaczą, bez wahania ją zabiją. Może podpalić kuter? Ale wtedy będzie uwięziona w ogniu i dymie, i tylko ona zginie.

Myśl, Jenny, myśl!

Trudno zebrać myśli przy nieustannym huku silnika. Hałas doprowadzał ją do szału.

I wtedy ją olśniło: tak, mam!

Gdyby jakimś cudem udało jej się unieruchomić silnik, chociaż na chwilę. To by coś dało. Skoro ściga ich jedna łódź, mogą się pojawić i inne. Może większe, które by dały radę odpowiedzieć na ogień niemieckiej łodzi podwodnej.

Huk był tak straszny, że silnik chyba się znajdował tuż pod nią. Jenny dźwignęła się na nogi i odsunęła zwinięte liny i brezent, na którym siedziała. Tak, znalazła: klapa w podłodze. Jakoś ją otworzyła i natychmiast zalał ją łoskot i żar silnika.

Przyjrzała mu się. Nie znała się na silnikach. Kiedyś Sean próbował jej wytłumaczyć, co naprawiał w swoim aucie. W jego gruchocie wiecznie coś się psuło, ale o co wtedy chodziło? Coś z przewodami paliwowymi i pompką paliwową. Ten silnik na pewno różnił się od silnika samochodu Seana. Ale jedno nie ulegało wątpliwości: każdy silnik potrzebuje paliwa. Wystarczy odciąć dopływ, a zgaśnie.

Tylko jak? Bacznie przyjrzała się urządzeniu. Górą biegło mnóstwo linek, które łączyły się w jednym miejscu przy silniku. Czy to właśnie przewody paliwowe? Czy tam dochodziły do pompki?

Rozejrzała się. Potrzeba jej narzędzi. Rybacy zawsze mają narzędzia. W końcu, co by się stało, gdyby silnik padł na środku morza? W głębi pomieszczenia wypatrzyła skrzynkę i poczołgała się w jej stronę. Zerknęła przez iluminator. U- boot przesłaniał widok. Są już bardzo blisko. Zobaczyła też drugą łódź. Odpływała. Otworzyła skrzynkę i znalazła w niej mnóstwo wysmarowanych, brudnych narzędzi.

Wyjęła jakoś nożyce i duży młotek.

Wzięła do ręki nożyce, ostrzem do nadgarstków i zaczęła rozcinać więzy. Minutę zajęło jej uwolnienie rąk. Rozcięła sznur wokół nóg.

Przeczołgała się z powrotem ku klapie maszynowni.

Sięgnęła po młot i rąbnęła w pierwszą linkę. Pękła, wyciekła z niej ropa. Szybko waliła w kolejne linki, dopóki wszystkich nie uszkodziła.

Silnik zgasł.


Dopiero kiedy silnik ucichł, Jenny usłyszała huk morza i ryk wiatru. Zamknęła klapę nad uszkodzonym silnikiem i usiadła. Młotek położyła pod ręką.

Wiedziała, że lada chwila Neumann albo kobieta zjawi się na dole sprawdzić, co się stało. I wtedy zobaczą, że Jenny uszkodziła silnik.

Drzwi się rozwarły i do kajuty wpadł Neumann. Twarz miał wykrzywioną, tak samo jak tamtego ranka, kiedy go widziała biegnącego po plaży. Popatrzył na nią, zauważył, że wyswobodziła ręce.

– Jenny! Coś ty zrobiła? – krzyknął.

Pozbawiony mocy kuter bezradnie kołysał się na wodzie.

Neumann schylił się i podniósł klapę.

Jenny chwyciła młotek i dźwignęła się na kolana. Zamachnęła się i z całej siły grzmotnęła w tył czaszki klęczącego. Runął na podłogę, krew popłynęła z rany.

Jenny odwróciła się i zwymiotowała.

Kapitanleutnant Max Hoffman dostrzegł, że „Camilla" unosi się bezsilnie na wzburzonym morzu i natychmiast się domyślił, że zepsuł się silnik. Wiedział, że musi działać błyskawicznie. Bez silnika kuter w każdej chwili mógł się przewrócić. Może nawet zatonąć. Jeśli agenci wpadną do lodowatego Morza Północnego, zginą w ciągu paru minut.

– Pierwszy! Skieruj nas do kutra i przygotuj się do przyjęcia pasażerów.

– Tak jest, Kerr Kaleu!

Hoffman poczuł pod stopami drżenie silników U- boota, kiedy okręt pomału ruszał naprzód.


Jenny bała się, że go zabiła. Przez chwilę leżał bez ruchu, potem drgnął i wstał z wysiłkiem. Chwiał się na nogach. Bez trudu mogłaby jeszcze raz uderzyć go młotkiem, ale zabrakło jej odwagi i chęci. Był bezradny, opierał się o ścianę. Krew płynęła z rany, kapała na twarz, szyję. Wyciągnął rękę i otarł krew z oczu.

– Zostań tutaj – polecił. – Jeśli wyjdziesz na pokład, ona cię zabije. Zrób, co ci każę, Jenny.

Neumann wygrzebał się na górę, do sterówki. Catherine spojrzała na niego zaniepokojona.

– Upadłem i uderzyłem się w głowę, kiedy łodzią zarzuciło. Silnik padł.

Przy sterze leżała latarka. Wziął ją i wyszedł na pokład. Skierował światło na sterczącą wieżę U- boota i nadał sygnał: „Na pomoc". Łódź podwodna zbliżała się do nich w żółwim tempie. Odwrócił się i dał znak Catherine, żeby podeszła do niego na dziób. Deszcz spłukał mu krew z twarzy. Wystawił ją na siekanie ulewy i pomachał do U- boota.

Catherine stanęła obok. Ciągle to do niej nie docierało. Jeszcze wczoraj po południu siedzieli w kawiarence przy Mayfair, otoczeni przez agentów MI- 5, a oto lada moment stanie się cud: wejdą na pokład U- boota i odpłyną. Sześć długich, przeraźliwie samotnych lat wreszcie dobiega końca. Nie wierzyła, że dożyje tej chwili. Nigdy nie śmiała nawet o niej marzyć. Wszystko w niej pękło. Pisnęła głośno, radośnie jak dziecko i tak jak Neumann wystawiła twarz na deszcz, machając do U- boota.

Stalowy dziób U- boota dotknął dziobu „Camilli". Na pokład łodzi podwodnej wygrzebał się komitet powitalny, szli w ich stronę. Catherine zarzuciła Neumannowi ręce na szyję i z całej siły go uściskała.

Udało się nam – powiedziała. – Udało. Wracamy do domu.


Harry Dalton ze sterówki „Rebeki" opisywał tę scenę Vicary'emu w Grirnsby. Vicary z kolei opisywał ją Arthurowi Braithwaite'owi przez radio.

– Niech to szlag, komendancie! Gdzie ta korweta?

– Tuż- tuż. Nie widzicie jej przez deszcz.

– To niech pan powie coś kapitanowi! Moi ludzie nie zdołają ich zatrzymać.

– Co mam rozkazać kapitanowi?

– Niech strzela w statek i zabije szpiegów.

– Majorze Vicary, czy mam panu przypomnieć, że na pokładzie jest niewinna dziewczyna?

– Niech mi Bóg daruje te słowa, ale w tym momencie naprawdę nie możemy się nią przejmować. Proszę wydać rozkaz kapitanowi korwety. Niech strzela do „Camilłi" wszystkim, co ma.

– Tak jest.

Vicary odłożył słuchawkę. Boże, ależ ze mnie się zrobił łajdak – pomyślał.


Wiatr na moment rozgonił zasłonę deszczu i mgły. Z mostka korwety 745 kapitan dostrzegł U- 509, a sto pięćdziesiąt metrów od jego dzioba „Camille". Przez lornetkę widział parę stojącą na pokładzie „Camilłi" i marynarzy z łodzi podwodnej, szykujących się do jej przyjęcia. Wydał rozkaz, by strzelać. Po kilku sekundach zajazgotały działka korwety.

Neumann usłyszał strzały. Pierwsze pociski przeleciały im nad głowami. Kolejne zagrzechotały o bok U- boota. Marynarze padli na pokład, by uniknąć ognia. Tu, na dziobie „Camilłi" nie było się gdzie schować. Pociski dosięgły Catherine. Jej ciało rozerwało się na strzępy, czaszka się rozprysnęła.

Neumann czołgał się w stronę U- boota. Pierwszy pocisk urwał mu nogę w kolanie. Wrzasnął, ale pełznął dalej. Drugi przeszył mu kręgosłup. Nie poczuł nic. Ostatni trafił w głowę i otoczyła go ciemność.

Max Hoffman, który obserwował tę jatkę z kiosku, wydał rozkaz pierwszemu oficerowi – jak najszybciej się zanurzyć. Po kilku sekundach U- 509 opuszczał scenę wydarzeń. Wkrótce skrył się pod powierzchnią Morza Północnego i zniknął.

Samotna „Camilla" dryfowała po morzu. Jej pokład był zalany krwią.

Na pokładzie „Rebeki" zapanowała euforia. Czterej mężczyźni ściskali się, widząc jak U- boot zawraca i odpływa pełną parą. Harry skontaktował się z Vicarym i przekazał mu wieści. Vicary wykonał dwa telefony; pierwszy, dziękczynny, do Arthura Braithwaite'a, drugi do sir Basila Boothby'ego, by poinformować go, że wreszcie jest po wszystkim.


Jenny Colville poczuła, że „Camilla" drży. Padła na brzuch i zasłoniła rękami głowę. Strzelanina ucichła równie szybko, jak się zaczęła. Potem słyszała, jak U- boot odpływa, wreszcie dochodził do niej tylko szum morza. Leżała, zbyt przerażona, by się ruszać. Czuła, jak łódź miota się na falach. Domyślała się, że to ma związek z zepsutym silnikiem. Bez jego mocy kuter został wydany na pastwę fal. Musi wstać, wyjść na pokład i dać znać innym łodziom, że tu jest i żyje.

Dźwignęła się na nogi i natychmiast kołysanie pchnęło ją na ścianę. Znowu wstała. W końcu jakoś wygrzebała się na pokład. Szalał wiatr, siekł deszcz. Kutrem ciskało we wszystkie strony: w górę, na dół, do przodu, do tyłu, z boku na bok. Jenny ledwo się trzymała na nogach. Spojrzała na dziób i zobaczyła oba ciała zmasakrowane, zmienione w papkę. Pokład był różowy od krwi. Zrobiło jej się niedobrze, odwróciła wzrok. W oddali dostrzegła U- boota, który znikał pod powierzchnią. Z drugiej strony nadpływał niewielki, szary okręt wojenny. Druga łódź – ta, którą wcześniej zauważyła przez iluminator – pędziła w jej kierunku.

Zamachała ręką, krzyknęła i zaczęła płakać. Chciała im powiedzieć, że to jej zasługa. To ona uszkodziła silnik, tak że kuter stanął i szpiedzy nie dostali się na U- boota. Rozsadzała ją niezmierna, szaleńcza duma.

„Camilla" znalazła się właśnie na grzbiecie gigantycznej fali. Kiedy woda przepływała pod dnem, potężne uderzenie z lewej strony przechyliło łódź, która prawie natychmiast wyprostowała się i położyła na prawej burcie, a siła uderzenia zepchnęła Jenny w wodę.

Nigdy w życiu nie czuła takiego zimna: straszliwego, przenikliwego, paraliżującego. Próbowała zaczerpnąć tchu, lecz zachłysnęła się morską wodą i zalała ją fala. Krztusząc się i dławiąc, jakoś wydostała się na powierzchnię i nabrała odrobinę powietrza, nim znowu przygniotło ją morze. Teraz spadała, tonęła powoli, przyjemnie, bez wysiłku. Nie było jej już zimno. Nic nie czuła, nic nie widziała. Tylko nieprzeniknione ciemności.


Pierwsza dotarła do niej „Rebeka". Lockwood i Roach stali w sterówce, Harry i Peter Jordan na dziobie. Harry przywiązał sznur do koła ratunkowego, zaczepił o listwę na dziobie i rzucił koło za pokład. Widział, jak Jenny drugi raz na moment się wynurza i niknie pod wodą. I więcej nic. Zniknęła. Lockwood ostro pchał „Rebekę" naprzód; dopiero na parę metrów od „Camilli" gwałtownie zatrzymał łódź, aż pokład zadrżał.

Jordan przechylił się nad dziobem, rozglądając się za dziewczyną. Raptem się wyprostował i bez słowa wskoczył do wody.

– Jordan jest za burtą! – krzyknął Harry do Lockwooda. – Nie zbliżaj się!

Jordan się wynurzył i zdjął kapok.

– Co ty wyprawiasz? – ryknął Harry.

– Z tym cholerstwem nie mogę się głębiej zanurzyć! Nabrał powietrza do płuc i chyba na minutę zniknął pod wodą.

Morze uderzało o burtę „Camilli", tak że kołysała się na boki, zbliżając się do „Rebeki". Harry obejrzał się przez ramię i machnął do Lockwooda w sterówce.

– Cofnij się trochę. „Camilla" idzie prosto na nas! Wreszcie Jordan wynurzył się z Jenny. Była nieprzytomna, głowa zwisała jej bezwładnie. Jordan odwiązał linę od koła ratunkowego i oplótł nią klatkę piersiową Jenny. Podniesionym do góry kciukiem zasygnalizował Harry'emu, żeby holował dziewczynę. Kiedy znalazła się przy burcie „Rebeki", Clive Roach pomógł Harry'emu wciągnąć ją na pokład.

Jordan zmagał się z żywiołem, zalewały go lodowate fale, tracił siły. Harry błyskawicznie odwiązał linę i właśnie rzucał ją ku niemu, gdy „Camilla" wreszcie przewróciła się do góry dnem i wciągnęła Petera Jordana pod siebie.

Rozdział dziewiętnasty

Berlin, kwiecień 1944


Kurt Vogel grzał siedzenie w luksusowo urządzonej poczekalni Waltera Schellenberga, przyglądając się grupce młodych asystentów, którzy pospiesznie to wchodzili do gabinetu szefa, to z niego wychodzili. Jasnowłosi, niebieskoocy, wyglądali, jakby zeskoczyli prosto z nazistowskich plakatów propagandowych. Minęły trzy godziny, od kiedy Schellenberg wezwał Vogla na pilną konsultację w kwestii „tego niefortunnego przedsięwzięcia brytyjskiego", jak zwykł określać nieudaną akcję Vogla. Kapitanowi czekanie nie przeszkadzało, i tak nie miał nic innego do roboty. Od kiedy zdjęto Canarisa i Abwehre przejęło SS, niemiecki wywiad wojskowy stał się jak okręt bez sternika – i to w chwili, gdy Hitler najbardziej go potrzebował. Pomieszczenia przy Tirpitz Ufer zaczęły przypominać starzejący się kurort po sezonie. Morale bardzo spadło, wielu oficerów zgłaszało się na wschodni front.

Vogel miał inne plany.

Wszedł jeden z adiutantów Schellenberga, dźgnął oskarżycielsko palcem w stronę Vogla i bez słowa skinął, żeby wszedł. Gabinet był wielki niczym gotycka katedra, obwieszony wspaniałymi płótnami olejnymi i kobiercami. Zaniedbane legowisko Lisa przy Tirpitz nawet się do niego nie umywało. Przez wysokie okna wpadało słońce. Vogel zerknął na dwór. Pożary po rannym nalocie dopalały się wzdłuż Unter den Linden, popiół fruwał nad Tiergarten niby czarny śnieg.

Schellenberg uśmiechnął się serdecznie, wylewnie uścisnął kościstą dłoń Vogla, gestem zaprosił, by usiadł. Vogel wiedział o pistoletach maszynowych pod biurkiem brigadenführera, więc tkwił bez ruchu, na wszelki wypadek trzymając dłonie na widoku. Drzwi się zamknęły i zostali sami. Vogel czuł, jak Schellenberg pożera go wzrokiem.

Choć Schellenberg wraz z Himmlerem od lat spiskowali przeciwko Canarisowi, dopiero łańcuch nieszczęśliwych wydarzeń ostatecznie obalił Szczwanego Lisa: fakt, że nie przewidział, iż Argentyna zerwie wszelkie związki z Niemcami; utrata newralgicznego punktu gromadzenia informacji Abwehry w hiszpańskim Maroku; wpadki licznych ważnych oficerów Abwehry w Turcji, Casablance, Lizbonie i Sztokholmie. Lecz kroplą, która przepełniła czarę, stała się klęska londyńskiej operacji Vogla. Dwoje agentów Abwehry – Horst Neumann i Catherine Blake – zginęło na oczach załogi U- boota, nie zdążywszy przekazać informacji o powodach decyzji ucieczki z Anglii, co pozwoliłoby Voglowi ocenić autentyczność informacji o operacji Mulberry, wykradanych przez Catherine Blake. Na wieść o tym Hitler wpadł w szał. Natychmiast zdymisjonował Canarisa, a Abwehre wraz z jej szesnastoma tysiącami agentów przekazał w ręce Schellenberga.

Vogel jakimś cudem ocalał. Schellenberg i Himmler podejrzewali, że to Canaris był źródłem klęski. Vogel, podobnie jak Catherine Blake i Horst Neumann, stał się niewinną ofiarą knowań Szczwanego Lisa.

Sam Kurt miał inną teorię. Podejrzewał, że wszystkie dokumenty skradzione przez Catherine Blake spreparował brytyjski wywiad. Jego zdaniem ona i Neumann próbowali uciec z Anglii, kiedy Neumann zorientował się, że MI- 5 śledzi agentkę. Uważał, że operacja Mulberry to nie jednostki przeciwlotnicze przeznaczone do Pas- de- Calais, lecz sztuczny port, który zostanie zbudowany przy plażach Normandii. Sądził też, że pozostałym agentom z Wielkiej Brytanii nie wolno ufać; że wpadli w ręce Anglików, którzy zmusili ich do współpracy, niewykluczone, że już na samym początku wojny.

Brakowało mu jednak dowodów na potwierdzenie tej tezy – a jako znakomity prawnik nie zamierzał rzucać oskarżeń, których nie mógł dowieść. Poza tym nawet gdyby posiadał dowody, chyba nie złożyłby ich w ręce typów pokroju Schellenberga czy Himmlera.

Zadzwonił jeden z telefonów na biurku Schellenberga. Ten musiał odebrać. Warknął i przez następne pięć minut ostrożnie rozmawiał szyfrem, podczas gdy Vogel czekał. Śnieżyca z popiołów ustała. Ruiny Berlina oświetlało pogodne kwietniowe słońce. Potłuczone szkło błyszczało jak kryształki lodu.

Pozostanie w Abwehrze i współpraca z nowymi władzami miała swoje zalety. Vogel po cichu wyekspediował Gertrudę,

Nicole i Lizbet z Bawarii do Szwajcarii. Jak przystało na porządnego oficera wywiadu, sfinansował akcję w super skomplikowany sposób, przelewając oszczędności z tajnych kont Abwehry na osobiste konto żony w Szwajcarii, a następnie całą tę wymianę pokrywając własnymi pieniędzmi zgromadzonymi w Niemczech. Wysłał z kraju dość pieniędzy, by przez pierwsze lata po wojnie mogli żyć dostatnio. W dodatku trzymał w zanadrzu jedną kartę: wiadomość, za którą – był tego pewny – Brytyjczycy i Amerykanie chętnie zapłacą pieniędzmi i ochroną.

Schellenberg skończył rozmowę i skrzywił się, jakby go bolał żołądek.

– Więc – zagaił – po co pana tu dziś zaprosiłem, kapitanie Vogel? Bardzo frapujące wieści dotarły do nas z Londynu.

– Doprawdy? – Vogel podniósł brwi.

– Tak. Nasze źródło w MI- 5 przekazało nadzwyczaj interesujące wiadomości.

Schellenberg zamaszystym ruchem ujął jakiś świstek i podał go Voglowi.

Cóż za subtelna manipulacja – pomyślał Vogel, czytając. Skończywszy, położył kartkę na biurku.

– To rzecz wyjątkowa, żeby MI- 5 podjęła kroki dyscyplinarne przeciwko osobistemu przyjacielowi i zaufanemu współpracownikowi Winstona Churchilla. A moje źródło jest czyste jak łza. Osobiście rekrutowałem tego agenta. To nie żadne ścierwo Canarisa. Moim zdaniem ta informacja potwierdza prawdziwość dokumentów skradzionych przez pańską agentkę, kapitanie.

– Tak, najwyraźniej ma pan rację, Herr Brigadenführer.

– Natychmiast należy o tym powiadomić führera. Dziś wieczorem spotyka się w Berchtesgaden z japońskim ambasadorem, by omówić przygotowania do inwazji. Jestem przekonany, że będzie chciał przekazać mu tę informację.

Vogel skinął głową.

– Za godzinę wylatuję z Tempelhof. Chciałbym, żeby pan udał się ze mną i osobiście przekazał raport führerowi. W końcu to była pańska operacja. Poza tym wódz najwyraźniej pana polubił. Czeka pana świetlana przyszłość, kapitanie Vogel.

– Dziękuję za propozycję, Herr Brigadenführer, ale sądzę, że to pan winien przekazać mu tę wiadomość.

– Jest pan pewny, kapitanie?

– Jak najbardziej, Herr Brigadenführer.

Rozdział dwudziesty

Oyster Bay, Long Island


Wreszcie prawdziwie wiosenny dzień – ciepłe słońce, lekki wiatr od zatoki. Wczoraj było zimno i mokro. Dorothy Lauterbach obawiała się, że pogoda zrujnuje uroczystości pogrzebowe. Zadbała, by we wszystkich kominkach położono drwa, i kazała przygotować morze gorącej kawy dla gości. Ale przed południem słońce rozpędziło ostatnie chmury i wyspa tonęła w blasku. Dorothy błyskawicznie przeniosła uroczystość żałobną z domu na trawnik z widokiem na zatokę.

Shepherd Ramsey przywiózł z Londynu rzeczy Jordana: ubrania, książki, listy, osobiste notatki, których nie zabrały służby bezpieczeństwa. W samolocie lecącym nad Atlantykiem Ramsey przerzucał kartki, upewniając się, czy nie ma tam wzmianki o kobiecie, z którą Peter się spotykał w Londynie przed śmiercią.

Na symbolicznym pogrzebie pojawiło się mnóstwo ludzi. Ponieważ nie było ciała, postawiono tylko płytę przy grobie Margaret. Stawili się wszyscy pracownicy banku Brattona, prawie wszyscy pracownicy Northeast Bridge Company i większość śmietanki Long Island: Blakemore'owie, Branderbergowie, Carlisle'owie, Duttonowie, Robinsonowie, Tetlingerowie. Billy stał przy Jane, ona zaś wspierała się na ramieniu Walkera Hardegena. Bratton odebrał od przedstawiciela marynarki wojennej flagę. Wiatr otrząsał kwiaty z drzew, płatki spływały na tłum, niby confetti. Jeden człowiek – wysoki, chudy mężczyzna – trzymał się na uboczu, ręce założył na plecy, schylił głowę z poszanowaniem. Miał na sobie szary dwurzędowy garnitur, odrobinę za ciężki na taki ciepły wiosenny dzień.

Wśród obecnych znał go jedynie Walker Hardegen. I to też tylko z pseudonimu, tak idiotycznego, że Walkerowi zawsze chciało się śmiać, kiedy się nim posługiwał.

Był to jego oficer prowadzący, a używał pseudonimu Brum.


Shepherd Ramsey przywiózł list od człowieka w Londynie. Podczas przyjęcia Dorothy i Bratton wymknęli się do biblioteki, żeby go przeczytać. Najpierw zrobiła to Dorothy. Trzymała kartkę w drżących dłoniach. Postarzała się, postarzała i posiwiała. Grudniowy upadek na oblodzonych schodach mieszkania na Manhattanie zakończył się złamaniem kości biodrowej. Teraz kulała, przez co straciła swoją wcześniejszą energię. Kiedy skończyła lekturę, jej oczy zwilgotniały, ale nie rozpłakała się. Dorothy we wszystkim zachowywała umiar. Podała list Brattonowi, który płakał, czytając.


Drogi Billy,


Piszę ten Ust z ogromnym bólem. Bardzo krótko miałem przyjemność pracować z twoim Tatą, ale uważam go za jednego z najwybitniejszych ludzi, z jakimi się zetknąłem. Był zaangażowany w jedną z najważniejszych operacji tej wojny. Jednak możliwe, że ze względów bezpieczeństwa nigdy dokładnie się nie dowiesz, co robił.

O jednym mogę Cię zapewnić: dzięki Jego pracy ocaleją niezliczone setki ludzi, a narody Europy raz na zawsze pokonają Hitlera i nazistów. Twój ojciec naprawdę oddal swe życie, by inni mogli żyć. Był wielkim bohaterem.

Lecz żadne jego osiągnięcia nie przynosiły mu takiej radości i dumy jak Ty, Billy. Kiedy o Tobie mówił, jego twarz się rozpromieniała. W jego oczach pojawiał się blask, na ustach uśmiech - choćby był najbardziej zmęczony. Nigdy nie miałem szczęścia mieć syna. Słuchając, jak Twój ojciec o Tobie mówi, uświadamiałem sobie, ile straciłem.

Z wyrazami oddania Alfred Vicary


Bratton oddał list Dorothy. Złożyła go, wsunęła do koperty i umieściła w najwyższej szufladzie biurka męża. Podeszła do okna i wyjrzała na dwór.

Wszyscy jedli, pili, najwyraźniej świetnie się bawiąc. Na uboczu, na trawie obok przystani siedzieli Billy, Jane i Walker. Jane połączyło z Walkerem coś więcej niż przyjaźń. Zaczęli się spotykać nie tylko towarzysko, a Jane wręcz przebąkiwała coś o małżeństwie.

Czyż to nie byłoby cudownie? – pomyślała Dorothy. Billy w końcu miałby prawdziwą rodzinę.

W ten sposób zamknęłoby się koło. Jak ładnie. To przynosiło pociechę. Zrobiło się ciepło, wkrótce nadejdzie lato. Mieszkańcy zaczną wracać do letnich domów, będą przyjęcia.

Życie idzie naprzód – powiedziała sobie w duchu. – Peter i Margaret odeszli, ale życie niewątpliwie idzie naprzód.

Rozdział dwudziesty pierwszy

Hrabstwo Gloucester, Anglia; wrzesień 1944


Nawet Alfreda Vicary'ego zaskoczyło tempo, w jakim udało mu się wypaść z obiegu. Oficjalnie nazywało się to zawieszeniem na czas dochodzenia komisji wewnętrznej. Wiedział, że w ten zawoalowany sposób się go wylewa.

Jakby na złość sobie poszedł za radą Basila Boothby'ego i schronił się w domu ciotki Matyldy – nigdy nie oswoił się z myślą, że dom teraz należy do niego – żeby się pozbierać. Pierwsze dni wygnania były straszne. Brakowało mu atmosfery MI- 5, obrzydliwej nory, którą nazywał gabinetem, a nawet połówki. Zupełnie nie mógł porządnie zasnąć i winił za to podwójne łoże Matyldy – za miękkie, za dużo miejsca, by się zmagać z bolesnymi myślami. W rzadkim przebłysku geniuszu udał się do sklepu w wiosce, gdzie zaopatrzył się w łóżko polowe. Rozstawił je w bawialni przy kominku – dziwaczne miejsce, przyznawał, ale nie zamierzał przyjmować gości. Od tej nocy sypiał już przyzwoiciej.

Przeszedł długi okres bezruchu. Ale wiosną, kiedy się ociepliło, skierował całą nie wykorzystaną energię na nowy dom. Wywiadowcy, którzy z rzadka go odwiedzali, z przerażeniem patrzyli, jak Vicary rzuca się na ogród, uzbrojony w sekator, sierp i okulary. Ze zdumieniem przyglądali się, jak odmalowuje mieszkanie. Mnóstwo czasu poświęcono ożywionym dyskusjom nad wyborem koloru – nieskazitelnej bieli. Czy to znaczy, że nastrój mu się poprawia, czy też robi z domu szpital i szykuje się do dłuższego w nim pobytu?

Okoliczni mieszkańcy również się niepokoili o sąsiada. Poole ze sklepu wielobranżowego zdiagnozował nastrój Vicary'ego jako żałobę.

– Niemożliwe – odparł Plenderleith ze sklepu ogrodniczego, który udzielał Vicary'emu wskazówek, co zrobić z ogrodem. – Nigdy nie był żonaty ani w nikim zakochany.

Panna Lazenby ze sklepu odzieżowego oświadczyła, że żaden z nich nie ma racji.

– Biedaczysko kona z miłości, ślepy by zauważył. A wybranka najwyraźniej nie odwzajemnia tych uczuć.

Nawet gdyby Vicary wiedział o tej dyspucie, nie zdołałby jej rozstrzygnąć, gdyż tak samo jak ci, którzy go obserwowali, nie wiedział, co właściwie go gnębi. Rektor jego dawnego wydziału na Uniwersytecie Londyńskim napisał do niego. Dobiegły go słuchy, że Vicary już nie pracuje w Ministerstwie Wojny, więc zastanawiał się, kiedy profesor chciałby wrócić. Vicary przedarł list i spalił go w kominku.


W Londynie nic na niego nie czekało – tylko złe wspomnienia – więc trzymał się z dala od stolicy. Pojechał tam tylko raz, pewnego ranka w pierwszym tygodniu czerwca, kiedy sir Basil Boothby wezwał go, żeby się zapoznał z wynikami badań komisji wewnętrznej.

– Witaj, Alfredzie! – zawołał sir Basil, kiedy Vicary'ego wpuszczono do jego gabinetu.

Pokój tonął w pomarańczowym blasku. Boothby stał dokładnie na środku, jakby chciał zachować możliwość ruchu we wszystkie strony. Miał na sobie doskonale skrojony szary garnitur i wydał się Vicary'emu wyższy niż dawniej. Na zgrabnej kanapie siedział dyrektor generalny. Dłonie splótł jak do modlitwy, wzrok wbił we wzór na perskim dywanie. Boothby wyciągnął rękę i podążył do Vicary'ego. Na jego twarzy błądził dziwny uśmieszek i Vicary nie wiedział, czy generał chce go uścisnąć, czy uderzyć. I nie wiedział, czego bardziej się boi.

Tymczasem Boothby uścisnął mu rękę – odrobinę za czule – i położył wielkie łapsko na jego ramieniu. Dłoń miał rozpaloną i wilgotną, jakby właśnie skończył grę w tenisa. Sam podał Vicary'emu herbatę i gawędził, kiedy ten dopalał papierosa. Potem ceremonialnie wyjął z szuflady końcowy raport komisji i położył go na stoliku. Vicary bał się na niego spojrzeć.

Boothby z satysfakcją wyjaśnił Vicary'emu, że nie wolno mu czytać pełnych akt jego własnego przypadku. Dostał tylko okrojoną, jednostronicową wersję. Vicary trzymał kartkę w obu dłoniach, mocno ją naprężając, żeby nie drżała. Tekst burzył w nim krew, ale dyskusja i tak by już nic nie dała. Wręczył raport Boothby'emu, podał mu rękę, potem podał rękę dyrektorowi generalnemu i wyszedł.

Ruszył na dół. Ktoś inny rezydował w jego gabinecie. Znalazł Harry'ego z paskudną blizną na brodzie. Vicary nie przepadał za długimi pożegnaniami. Powiedział Harry'emu, że go wylano, podziękował mu za wszystko i odszedł.

Na dworze znowu padało, było zimno jak na czerwiec. Szef działu transportu zaproponował Vicary'emu samochód. Odmówił grzecznie. Rozłożył parasol i w strugach ulewnego deszczu odpłynął w stronę Chelsea.

Tę noc spędził w swoim londyńskim mieszkaniu. Obudził się o świcie. Deszcz bębnił w szyby. Był szósty czerwca. Włączył radio, żeby posłuchać wiadomości, i dowiedział się o rozpoczęciu inwazji.

W południe wyszedł, spodziewając się tłumów na ulicach, nerwowych pogawędek, ale Londyn nagle opustoszał. Mało kto odważył się wyjść do sklepu, niektórzy modlili się w kościołach. Taksówki krążyły po pustych ulicach, szukając klientów.

Vicary obserwował zajętych swoimi sprawami londyńczyków. Chciał do nich podbiec, potrząsnąć i zawołać: „Nie wiecie, co się dzieje? Nie wiecie, ile trudu to kosztowało? Do jakich sprytnych i podstępnych sztuczek musieliśmy się uciec, by tamtych zmylić? Nie wiecie, jak oni w końcu mnie potraktowali?".

Zjadł kolację w narożnym pubie i słuchał kolejnych biuletynów radiowych. Tej nocy, znowu sam, wysłuchał orędzia króla do narodu i położył się spać. Rano wziął taksówkę do Paddington i pierwszym pociągiem wrócił do domu.


Stopniowo, gdzieś koło lata, jego dni powoli zaczęły nabierać kształtu.

Wstawał wcześnie i czytał do lunchu, który jadał w pubie: zapiekankę jarzynową, piwo i mięso, jeśli było w karcie. Z pubu ruszał na spacer, który codziennie sobie narzucał, po ścieżkach wokół miasteczka. Z dnia na dzień ćmiący ból ustępował z jego zrujnowanego kolana, tak że w sierpniu przechadzki wydłużyły się do dziesięciu kilometrów. Rzucił papierosy, zmienił je na fajkę. Rytuał palenia fajki – nabijanie, czyszczenie, zapalanie, ponowne zapalanie – idealnie pasował do jego obecnego życia.

Sam nie wiedział, kiedy właściwie to się stało, którego dnia to zniknęło z jego świadomości: ciasny gabinet, terkot dalekopisów, obrzydliwe jedzenie z kantyny, idiotyczne słownictwo: podwójne X… Mulberry… Phoenix… Kettledrum. Nawet Helen odsunęła się w bezpieczny, zamknięty kąt pamięci, z którego już nie mogła zrobić mu krzywdy. Alice Simpson zaczęła go odwiedzać w weekendy, spędziła z nim nawet cały tydzień na początku sierpnia.

Pod koniec lata ogarnęła go lekka melancholia, charakterystyczna dla mieszkańców wsi, gdy odchodzą ciepłe dni. Był cudowny zmierzch, horyzont płonął różnymi odcieniami fioletu i czerwieni, w powietrzu czuło się zwiastuny jesiennego chłodu. Pierwiosnki i dzwonki dawno przekwitły. Vicary przypomniał sobie podobny wieczór sprzed lat, kiedy Brendan Evans uczył go jeździć na motocyklu. Nie ochłodziło się na tyle, by rozpalać w kominku, ale ze swojego pagórka widział dym z kominów i czuł ostry zapach palonego świeżego drewna.

Wtedy właśnie go olśniło. Zobaczył to – niczym rozwiązanie jakiegoś szachowego problemu – rozłożone na pagórkach. Widział linie ataku, przygotowania, mistyfikację. Nic nie było tym, na co wyglądało.

Pobiegł do domu, zadzwonił do biura i poprosił o połączenie z Boothbym. Dopiero wtedy sobie uświadomił, że jest późno, a do tego piątek – dla niego dni tygodnia już dawno przestały się różnić. Mimo to jakimś cudem Boothby nadal siedział w gabinecie i sam odebrał telefon.

Vicary się przedstawił. Boothby wyraził nie skrywaną radość, że zadzwonił. Vicary zapewnił, że czuje się doskonale.

– Chcę z panem porozmawiać – przeszedł do rzeczy. – O Kettledrum.

Po drugiej stronie zapadła cisza, ale Vicary wiedział, że Boothby nie przerwał połączenia, bo słyszał, jak się wierci w fotelu.

– Pan już tu nie może się zjawić, Alfredzie. Został pan persona non grata. Z tego wniosek, że ja będę musiał odwiedzić pana.

– Świetnie. I niech pan nie udaje, że nie wie, jak mnie znaleźć, bo widzę pana obserwatorów, którzy mnie pilnują.

– Jutro w południe – zdecydował Boothby i odłożył słuchawkę.

Boothby przyjechał punktualnie w południe w służbowym humberze, ubrany, jak na wieś przystało, w tweedy, koszulę bez krawata i wygodny sweter. W nocy padało. Vicary wygrzebał z piwnicy drugą parę kaloszy i niby dwaj starzy druhowie ruszyli na obchód po łąkach, na których pasły się ostrzyżone owce. Boothby raczył go plotkami z wydziału, a Vicary z dużym wysiłkiem udawał zainteresowanie.

Po pewnym czasie zatrzymał się i zapatrzył w przestrzeń.

– Nic z tego nie było prawdziwe – powiedział. – Jordan, Catherine Blake, wszystko od początku było ustawione.

– Niezupełnie tak, Alfredzie – uśmiechnął się uwodzicielsko Boothby. – Ale jest pan blisko.

Odwrócił się i ruszył dalej, jego wysoka sylwetka rysowała się pionowo na linii horyzontu. Zatrzymał się i ruchem ręki przywołał towarzysza. Vicary dogonił go, utykając i obmacując kieszenie w poszukiwaniu okularów.


– Sam charakter operacji Mulberry rodził problemy – zaczął bez wstępów Boothby. – Było w nią zaangażowanych dziesięć tysięcy ludzi. Oczywiście, większość nie miała pojęcia, nad czym pracuje. Mimo to istniało olbrzymie niebezpieczeństwo potencjalnych przecieków. Elementy były tak duże, że musiano je wylewać na otwartych przestrzeniach. Betoniarnie porozrzucano po całym kraju, ale część konstrukcji budowano nawet w londyńskich dokach. Ledwie nam powiedziano o tym przedsięwzięciu, wiedzieliśmy, że mamy problemy. Zdawaliśmy sobie sprawę, że Niemcy sfotografują to z powietrza. Wiedzieliśmy, że jeden porządny szpieg, który by się pokręcił po placu budowy, domyśliłby się, co zamierzamy. Wysłaliśmy naszego człowieka do Selsey, żeby sprawdzić stan bezpieczeństwa. Zdążył wypić herbatkę z jednym z pracowników, zanim ktoś był uprzejmy go wylegitymować.

Boothby zaśmiał się pod nosem. Vicary bacznie go obserwował. Zniknęła pompa, nieustannie wiercenie się. Sir Basil był spokojny, opanowany i miły. Vicary pomyślał, że gdyby się poznali w innych okolicznościach, mógłby go nawet polubić. Ze ściśniętym sercem uświadomił sobie, że od początku nie doceniał inteligencji generała. Uderzyła go też ta liczba mnoga: my, nam. Boothby należał do paczki. Vicary'emu pozwolono na ułamek sekundy wetknąć w nią nos.

– Największy problem leżał w tym, że bloki Mulberry zdradzały nasze intencje – podjął Boothby. – Gdyby Niemcy odkryli, że budujemy sztuczny port, bardzo szybko mogliby dojść do wniosku, że zamierzamy uniknąć silnie strzeżonych portów Pas- de- Calais i uderzyć na Normandie. Rozmiary i niemożność ukrycia przedsięwzięcia kazały nam założyć, że Niemcy w pewnym momencie odkryją, co knujemy. Pozostawało nam tylko samym ukraść dla nich tajemnicę Mulberry i spróbować przejąć prowadzenie w grze. – Popatrzył na Vicary'ego. – No, dobra, Alfredzie, wal. Chcę wiedzieć, co pan sam wydedukował.

– Walker Hardegen – odparł Vicary. – Moim zdaniem wszystko zaczęło się od Walkera Hardegena.

– Bardzo dobrze, Alfredzie. Ale jak?

– Walker Hardegen był bogatym bankierem i biznesmenem, ultraprawicowcem, antykomunistą, zapewne również po trosze i antysemitą. Należał do Bluszczowej Ligi, znał połowę ludzi z Waszyngtonu. Chodził z nimi do szkoły. Pod tym względem Amerykanie tak bardzo się od nas nie różnią. Interesy często sprowadzały go do Berlina. A jeśli mężczyźni pokroju Hardegena jechali do Berlina, bywali w ambasadach na kolacjach i rautach. Tam spotykali się z prezesami największych niemieckich spółek, największymi nazistowskimi oficjelami. Hardegen doskonale znał niemiecki. Zapewne podziwiał niektóre decyzje nazistów. Uważał, że Hitler i jego zwolennicy stanowią niezbędny bufor, oddzielający Europę od bolszewików. Prawdopodobnie podczas którejś z takich wizyt wpadł w oko komuś z Abwehry albo SD.

– Brawo, Alfredzie. Gwoli ścisłości, to była Abwehra, a człowiek, który zwrócił uwagę na Hardegena, nazywał się Paul Müller i odpowiadał za działalność Abwehry w Ameryce.

– Zgoda. Müller go wciągnął. Och, pewnie nie wyłożył kart na stół. Zapewniał, że Hardegen nie będzie pracował dla nazistów. Pomoże jedynie w walce z międzynarodowym komunizmem. Oczekiwał od niego informacji na temat produkcji przemysłowej Stanów, nastrojów w Waszyngtonie, takich rzeczy. Hardegen się zgodził i tak został agentem. Mam tylko jedno pytanie. Czy Hardegen już wtedy współpracował z amerykańskim wywiadem?

– Nie – odparł Boothby z uśmiechem. – Proszę pamiętać, że jest jeszcze stosunkowo wcześnie, dopiero tysiąc dziewięćset trzydziesty siódmy. Amerykanie wtedy jeszcze nie rozpracowali reguł gry. Ale zdawali sobie sprawę, że Abwehra działa w Stanach Zjednoczonych, a zwłaszcza w Nowym Jorku. Rok wcześniej w teczce niemieckiego szpiega, niejakiego Nikolausa Rittera, wywędrowały ze Stanów szkice przyrządów celowniczych. Roosevelt kazał Hooverowi zgnieść szpiegów. W trzydziestym dziewiątym sfotografowano Hardegena, jak spotkał się w Nowym Jorku ze znanym im agentem Abwehry. Po dwóch miesiącach przyłapali go w Panamie na spotkaniu z kolejnym agentem. Hoover chciał go aresztować i postawić pod sąd. Boże, ależ ci Amerykanie prymitywnie grają! Na szczęście wtedy istniał już w Nowym Jorku oddział MI- 6. Wkroczyła do akcji i przekonała Hoovera, że Hardegen bardziej nam się przyda, dalej prowadząc grę, niż siedząc w więziennej celi.

– Kto nim kierował? Któryś z naszych czy Amerykanie?

– Właściwie to było połączone przedsięwzięcie. Za pośrednictwem Hardegena przesyłaliśmy Niemcom stałe dostawy świetnych materiałów, naprawdę palce lizać. Akcje Hardegena w Berlinie rosły. Równocześnie każdy aspekt życia Walkera Hardegena wzięto pod lupę, w tym także kontakty z rodziną Lauterbachów oraz genialnym inżynierem Peterem Jordanem.

– Więc w czterdziestym trzecim roku, kiedy podjęto decyzję o skierowaniu ataku przez kanał La Manche na Normandię przy użyciu sztucznego portu, angielski i amerykański wywiad skontaktował się z Peterem Jordanem i zaprosił go do współpracy.

– Tak. Dokładniej w październiku czterdziestego trzeciego roku.

– Jordan nadawał się idealnie – podjął Vicary. – Właśnie takiego inżyniera potrzebowano do przedsięwzięcia. Był powszechnie znany i ceniony w środowisku. Niemcy musieli tylko pofatygować się do biblioteki i przeczytać jego imponujący życiorys. A dzięki śmierci żony stawał się łatwiej dostępny. Dlatego pod koniec czterdziestego trzeciego roku kazaliście Hardegenowi spotkać się z oficerem prowadzącym i powiedzieć mu o Peterze Jordanie. Co zdradziliście Niemcom?

– Tylko to, że Jordan ma pracować nad jakimś dużym przedsięwzięciem budowlanym związanym z inwazją. Wspomnieliśmy też o jego sytuacji rodzinnej, która, jak to ująłeś, ułatwiała do niego dostęp. Abwehra połknęła haczyk. Müller sprzedał to Canarisowi, a ten z kolei przekazał Voglowi.

– Więc wszystko to było skomplikowaną mistyfikacją, która służyła wepchnięciu Abwehrze sfałszowanych dokumentów. A Peter Jordan stał się przysłowiowym kozłem ofiarnym.

– Właśnie. Pierwsze dokumenty były celowo nijakie. Dawało się je w różny sposób interpretować. Phoenixy to elementy sztucznego portu, ale równie dobrze konstrukcji przeciwlotniczej. Chcieliśmy, żeby Niemcy się głowili, sprzeczali, skakali sobie do oczu. Pamiętasz szanownego Sun Tzu?

– Podkop się pod wroga, przekup go, posiej ziarno niezgody między jego dowódcami.

– Ni mniej, ni więcej. Chcieliśmy pogłębić animozje między SD a Abwehrą. Ale równocześnie nie chcieliśmy zbytnio ułatwiać im życia. Stopniowo dzięki dokumentom Kettledrum otrzymali wyraźny obraz i obraz ten bezpośrednio przekazano Hitlerowi.

– Ale po co było zadawać sobie tyle trudu? Dlaczego nie wykorzystano któregoś już przeciągniętego agenta? Po co angażowano prawdziwego inżyniera? A czy nie lepiej było po prostu stworzyć jakiegoś wyimaginowanego?

– Z dwóch powodów – wyjaśnił Boothby. – Po pierwsze, to byłoby zbyt łatwe. Chcieliśmy, żeby się nad tym biedzili. Chcieliśmy subtelnie wpływać na ich rozumowanie. Niech sądzą, że to oni postanowili wziąć na cel Jordana. Przypomnij sobie biblię oficera kontrolującego podwójnego agenta: informacje łatwo zdobyte rzuca się w kąt. Tutaj istniał cały łańcuszek: od Hardegena do Müllera, od Müllera do Canarisa, od Canarisa do Vogla i wreszcie od Vogla do Catherine Blake.

– Imponujące – przyznał Vicary. – A drugi powód?

– Drugi powód był taki, że pod koniec czterdziestego trzeciego roku zdaliśmy sobie sprawę, że nie wykryliśmy wszystkich szpiegów działających w Anglii. Dowiedzieliśmy się o Kurcie Voglu, dowiedzieliśmy się o jego siatce. I że jeden z jego agentów to kobieta. Ale pojawił się poważny problem. Vogel tak głęboko zakopał swoich agentów w Wielkiej Brytanii, że aby ich namierzyć, musieliśmy ich sprowokować do działania. Zwróć uwagę: operacja Bodyguard lada moment miała ruszyć pełną parą. Zamierzaliśmy zasypać Niemców lawiną fałszywych dokumentów. Ale nie czuliśmy się bezpieczni ze świadomością, że w kraju mieszkają i działają agenci. Musieliśmy wyłapać wszystkich, co do jednego. Bez tego nie mogliśmy zyskać pewności, że Niemcy nie otrzymują informacji sprzecznych z tym, czym ich pasiemy w ramach operacji Bodyguard.

– Jak odkryliście siatkę Vogla?

– Powiedziano nam o niej.

– Kto?

Boothby przeszedł parę kroków w milczeniu, wpatrując się w zabłocone czubki kaloszy.

– Powiedział nam o niej Wilhelm Canaris – odrzekł wreszcie.

– Canaris?

– No, przez jednego ze swoich emisariuszy. Późnym latem czterdziestego trzeciego roku. Ta wiadomość cię pewnie zaskoczy, ale Canaris stał na czele Schwarze Kapelle. Chciał, żeby Menzies oraz wywiad pomogli mu w obaleniu Hitlera i zakończeniu wojny. W geście dobrej woli powiedział Menziesowi o istnieniu siatki Vogla. Menzies powiadomił służby specjalne i wspólnie stworzyliśmy plan pod nazwą Kettledrum.

– Główny szpieg Hitlera zdrajcą. Niezwykłe. A pan, oczywiście, o wszystkim wiedział. Już tamtego wieczoru, kiedy zlecił mi pan zadanie. Te skrawki prawdy o inwazji i planach dezinformacji… Miały zapewnić moją ślepą lojalność. Zmotywować mnie, manipulować mną.

– Niestety tak, to prawda.

– Czyli operacja miała dwa cele: zmylić Niemców w sprawie Mulberry i równocześnie uaktywnić agentów Vogla, żebyśmy mogli ich zneutralizować.

– Zgadza się. I jeszcze coś. Rzucić Canarisowi linę, żeby do czasu inwazji odwlec jego egzekucję. Ostatnie, czego sobie życzyliśmy, to żeby Schellenberg z Himmlerem przejęli Abwehre. Całkowicie ją omotaliśmy i manipulowaliśmy nią. Wiedzieliśmy, że jeśli Schellenberg dorwie się do steru, podważy wszystko, co zrobił Canaris. Ten punkt, jak widać, nam się nie udał. Canarisa zdymisjonowano i Schellenberg jednak przejął Abwehre.

– To dlaczego wraz z upadkiem Canarisa nie runęła siatka podwójnych szpiegów i operacja Bodyguard?

– Och, Schellenbergowi bardziej zależało na umacnianiu swego imperium niż posyłaniu kolejnych szpiegów do Anglii. Pochłonęła go potężna biurokratyczna reorganizacja – zmiana stołków, akta przechodzą z rąk do rąk. Doświadczeni oficerowie, lojalni wobec Canarisa, poszli za burtę, a ich miejsce zajęło świeże mięso, lojalne wobec SS i partii. W tym czasie wszyscy oficerowie prowadzący starali się, jak mogli, udowodnić, że ich agenci w Wielkiej Brytanii są autentyczni i skutecznie działają. To proste, dla tych oficerów była to kwestia życia lub śmierci. Gdyby się przyznali, że ich agentów kontrolował angielski wywiad, wyruszyliby pierwszym pociągiem na wschodni front albo i gorzej.

Przez jakiś czas szli w milczeniu, Vicary przetrawiał to, co usłyszał. W głowie mu szumiało. Tysiące pytań cisnęło mu się na usta. Bał się, że lada chwila Boothby się zaskorupi. Odkładając na bok rozpalone emocje, ułożył pytania według ciężaru gatunkowego. Chmura przesłoniła słońce, zrobiło się chłodno.

– Czy wszystko poszło zgodnie z planem? – spytał Vicary.

– Tak, wszystko poszło idealnie.

– A co z tym komunikatem lorda Haw- Haw?

Vicary sam go słyszał, gdy siedział w bawialni domeczku Matyldy, i przeszył go wtedy lodowaty dreszcz. „Doskonale wiemy, co zamierzacie zrobić z tymi betonowymi blokami. Sądzicie, że je zatopicie u naszych brzegów przed atakiem. Cóż, pomożemy wam, chłopcy…".

– Wywołał panikę wśród najwyższego dowództwa aliantów. Przynajmniej tak to wyglądało – dodał zarozumiale Boothby. – Bardzo niewielka grupka oficerów wiedziała o operacji Kettledrum i oni zdawali sobie sprawę, że to ostatni akt przedstawienia. Eisenhower skontaktował się z Waszyngtonem i zażądał pięćdziesięciu łodzi do ratowania załóg, w razie gdyby Mulberry zatopiono w czasie transportu przez La Manche. Dopilnowaliśmy, żeby do Niemców ten kablogram też dotarł. Tate, nasz podwójny agent posiadający fikcyjne źródło w SHAEF, przekazał jego tekst swojemu oficerowi prowadzącemu w Abwehrze. Po paru tygodniach japoński ambasador objechał wybrzeża, obejrzał fortyfikacje i rozmawiał z Rundstedtem. Rundstedt powiedział mu o istnieniu Mulberry i wyjaśnił, że agent Abwehry odkrył, iż są to wieże z działami przeciwlotniczymi. Ambasador przekazał tę informację swoim mocodawcom w Tokio. Wiadomość tę, podobnie jak pozostałe, przechwycono i rozszyfrowano. W tym momencie wiedzieliśmy już, że operacja Kettledrum się powiodła.

– Kto kierował całością akcji?

– Nie uwierzysz, MI- 6. Oni ją rozpoczęli, oni ją wymyślili, więc pozwoliliśmy im nią kierować.

– Kto w departamencie o tym wiedział?

– Ja, dyrektor generalny i szef Komitetu Dwadzieścia.

– Kto był oficerem prowadzącym? Boothby spojrzał na Vicary'ego.

– Brum, oczywiście.

– Kto to jest Brum?

– Brum to po prostu Brum, Alfredzie.

– Jednej rzeczy ciągle nie rozumiem. Dlaczego musieliście oszukać oficera bezpośrednio wyznaczonego do akcji?

Boothby uśmiechnął się ze znużeniem, jakby na wspomnienie czegoś niezbyt miłego. Z rżyska poderwały się bażanty i pofrunęły ku szarawemu niebu. Boothby zatrzymał się i popatrzył na chmury.

– Chyba zanosi się na deszcz – powiedział. – Lepiej się zbierajmy.

Zawrócili i ruszyli z powrotem.

– Oszukaliśmy pana, Alfredzie, bo chcieliśmy, żeby dla drugiej strony to wyglądało jak najbardziej autentycznie. Chcieliśmy, żeby pan podejmował te same kroki, jakie podjąłby pan wtedy, gdyby to była prawdziwa akcja. Poza tym nie musiał pan wiedzieć, że Jordan cały czas dla nas pracuje. To nie było konieczne.

– Wielki Boże! – wybuchnął Vicary. – Więc wykorzystał pan mnie jak każdego innego agenta. Manipulowaliście mną.

– Można i tak to ująć.

– Ale dlaczego właśnie ja? Dlaczego nie ktoś inny?

– Bo pan, tak samo jak Peter Jordan, idealnie się nadawał.

– Mógłby mi to pan wyjaśnić?

– Wybraliśmy pana, ponieważ jest pan inteligentny, pomysłowy i w normalnej sytuacji nieźle dałby im pan w kość. Na Boga, toż omal nie przejrzał pan całej maskarady, gdy operacja była w toku. Wybraliśmy pana też, ponieważ tarcia między nami stały się niemal przysłowiowe. – Boothby zawiesił głos i zmierzył Vicary'ego wzrokiem. – Nie można powiedzieć, żeby wykazał się pan dyskrecją w okazywaniu wobec pracowników swej niechęci względem mojej osoby. Ale przede wszystkim wybraliśmy pana dlatego, że przyjaźnił się pan z premierem, a Abwehra o tym wiedziała.

– A kiedy mnie wylaliście, powiadomiliście o tym Niemców przez Hawke'a i Pelikana. Liczyliście, że poświęcenie osobistego przyjaciela Winstona Churchilla ostatecznie przekona Niemców o prawdziwości dokumentów Kettledrum.

Właśnie, to było wpisane w scenariusz. I doskonale się sprawdziło.

– Churchill o tym wiedział?

– Tak, wiedział. I osobiście zaakceptował. Stary przyjaciel pana zdradził. Och, ten nasz Winston! On lubi takie gierki. Gdyby nie był premierem, zatrudniłbym go na oficera wywiadu. Wydaje mi się, że wręcz mu się to podobało. Podobno kazanko, którym pana uraczył w podziemnej kwaterze, to był prawdziwy majstersztyk.

– Dranie – mruknął Vicary. – Łajdacy, manipulatorzy. Choć cóż, chyba powinienem się uznać za szczęściarza. Mogłem zginąć, jak tamci. Boże! Zdaje pan sobie sprawę, ilu ludzi zginęło przez tę waszą gierkę? Pope, jego dziewczyna, Rose Morely, dwóch ludzi z wydziału specjalnego na Earl's Court, czterech policjantów w Louth, jeden w Cleethorpes, Sean Dogherty, Martin Colville.

– Zapomniał pan wymienić Pétera Jordana.

– Na miłość boską, zabił pan własnego agenta.

– Nie, Alfredzie, to pan go zabił. Pan go w końcu wysłał na tamten kuter. Przyznam, że nawet mi się to spodobało. Człowiek, którego beztroska omal nas nie kosztowała przegranej wojny, ginie, ratując życie dziewczynki, i w ten sposób okupuje swe winy. Tak by to przedstawił Hollywood. I to właśnie, zdaniem Niemców, się stało. Zresztą, ci zabici to nic w porównaniu z rzezią, jaka by się dokonała w Normandii, gdyby Rommel tam na nas czekał.

– Czy wszystko sprowadza się do winien i ma? Tak to pan traktuje? Jak jedną olbrzymią płachtę księgowości? Cieszę się, że się stamtąd wyrwałem! Nie chcę mieć z tym nic wspólnego! Nie, jeśli to oznacza zniżanie się do takich postępków. Boże, takich jak pan już dawno powinno się było spalić na stosie.

Wspięli się na ostatni pagórek. Przed nimi, w oddali, widniał dom Vicary'ego. Winorośl posadzona przez Matyldę opiekuńczo otulała kamienny murek. Vicary chciał tam wrócić, trzasnąć drzwiami, usiąść przy ogniu i więcej o tym nie myśleć. Zdawał sobie sprawę, że teraz to niemożliwe. Marzył, by się pozbyć Boothby'ego. Przyspieszył kroku i tak gwałtownie ruszył w dół, że omal się nie przewrócił. Długonogi, umięśniony Boothby usiłował dotrzymać mu kroku.

– Wcale pan tak nie myśli, prawda, Alfredzie? Lubił pan to. Dał się pan uwieść tej grze. Podobało się panu manipulowanie i oszustwo. Uniwersytet chce pana z powrotem przyjąć, a pan nie jest pewny, czy chce wrócić, bo uświadomił pan sobie, że wszystko, w co pan wierzył, to kłamstwo, mój świat zaś, ten świat, jest prawdziwy.

– Pan i pana świat nie jesteście prawdziwi. Sam nie wiem, jacy jesteście, ale z pewnością nie jesteście prawdziwi.

– Może pan sobie gadać, lecz ja wiem, jak strasznie pan za tym tęskni. Nasza praca staje się jak kochanka. Czasem za nią nie przepadasz. I przy niej siebie też niezbyt lubisz. Chwile, kiedy dobrze się czujesz, szybko ulatują. Lecz jeśli próbujesz ją porzucić, coś cię z powrotem do niej ciągnie.

– Obawiam się, że ta metafora do mnie nie trafiła, sir Basilu.

– I znowu to samo. Udaje pan, że jest ponad nami, lepszy. A ja sądziłem, że w końcu pan zmądrzał. Potrzebuje pan ludzi takich jak my. Kraj nas potrzebuje.

Przeszli przez furtkę i na podjazd. Żwir chrzęścił im pod nogami.

Vicary'emu przypomniało się popołudnie, kiedy wezwano go do Chartwell i zaangażowano do MI- 5. Przypomniał sobie poranek w podziemnej kwaterze Churchilla i jego słowa: „Musisz odrzucić resztki moralności, odłożyć na bok wszelkie ludzkie uczucia, jakie jeszcze żywisz, i robić tylko to, co prowadzi do zwycięstwa".

Wreszcie ktoś był z nim szczery, nawet jeśli wówczas kłamał.

Zatrzymali się przy samochodzie Boothby'ego.

– Zrozumie pan, jeśli nie zaproszę pana na herbatę – przemówił Vicary. – Chciałbym pójść zmyć z rąk krew.

– Na tym polega całe piękno tej sprawy, Alfredzie. – Boothby podniósł obie dłonie, żeby Vicary mógł im się przyjrzeć. – Na moich rękach też jest krew. Ale ani ja jej nie widzę, ani nikt inny. To sekretne plamy.

Boothby otworzył drzwiczki, silnik zawarczał.

– Kto to jest Brum? – po raz ostatni spytał Vicary. Twarz generała pociemniała, jakby przesłoniła ją chmura.

– Brum to Brendan Evans, pana stary przyjaciel z Cambridge. Powiedział nam o sztuczce, dzięki której w czasie pierwszej wojny dostał się pan do wywiadu. Powiedział też o pana wypadku we Francji. Wiedzieliśmy, co panem kieruje, co pana motywuje. Musieliśmy. W końcu manipulowaliśmy panem.

Vicary'ego zaczęła boleć głowa.

– Mam jeszcze jedno pytanie.

– Chce pan wiedzieć, czy Helen była w to wciągnięta, czy też przyszła do pana z własnej woli.

Vicary znieruchomiał, czekając na odpowiedź.

– Czemu jej pan nie poszuka i sam nie spyta?

Po czym Boothby zniknął w samochodzie i odjechał.

Rozdział dwudziesty drugi

Londyn, maj 1945


Tego wieczoru o szóstej Lillian Walford odchrząknęła, lekko zastukała do drzwi i weszła, nie czekając na odpowiedź. Profesor był na miejscu, siedział przy oknie z widokiem na Gordon Square – drobna figurka pochylona nad starym rękopisem.

– Pójdę już, jeśli nie jestem panu potrzebna, profesorze – odezwała się, rozpoczynając rytuał zamykania książek i porządkowania papierów, który nieodmiennie towarzyszył ich piątkowym wieczornym rozmowom.

– Nie, poradzę sobie, dziękuję.

A mimo wszystko bardzo w to wątpię, profesorze – pomyślała, spoglądając na niego. Coś się w nim zmieniło. Och, nigdy nie był gadatliwy. Nigdy sam nie zagaił rozmowy, jeśli się go nie zmusiło. Ale teraz stał się jeszcze bardziej zamknięty w sobie, biedaczysko. I wbrew jej oczekiwaniom, w miarę upływu czasu to się pogłębiało, zamiast ustępować. Po wydziale krążyły plotki, czcze spekulacje. Niektórzy twierdzili, jakoby wysłał ludzi na śmierć albo kazał zabijać. Trudno sobie wyobrazić, żeby profesor robił coś takiego, choć musiała przyznać, że to ma jakiś sens. Coś sprawiło, że złożył ślub milczenia.

– Powinien pan niedługo wyjść, jeśli chce pan zdążyć na pociąg.

– Pomyślałem, że może zostanę na weekend w Londynie – odrzekł, nie odrywając wzroku od tekstu. – Chcę się przekonać, jak teraz wygląda nocą, kiedy wreszcie znowu płoną światła.

– O, mam nadzieję, że nigdy więcej się nie powtórzy to obrzydliwe zaciemnienie.

– Coś mi mówi, że nie musi się pani o to niepokoić.

Z haka na drzwiach zdjęła jego płaszcz przeciwdeszczowy i powiesiła go na oparciu krzesła obok biurka. Vicary odłożył ołówek i spojrzał na sekretarkę. Jej reakcja oboje ich zaskoczyła. Ręka kobiety sama wyciągnęła się ku jego policzkowi, instynktownie, jakby chciała pocieszyć skaleczone dziecko.

– Dobrze się pan czuje, profesorze?

Szarpnął się i znowu utkwił spojrzenie w rękopisie.

– Tak, doskonale – zapewnił.

Coś dziwnego zabrzmiało w jego głosie, jakaś nuta, której Lillian Walford nigdy przedtem nie słyszała. Potem mruknął coś pod nosem, jakby: „Nigdy jeszcze tak świetnie".

Odwróciła się i ruszyła w stronę drzwi.

– Miłego weekendu – powiedziała.

– Właśnie takiego się spodziewam, dziękuję.

– Dobranoc, profesorze Vicary.

– Dobranoc, panno Walford.


Wieczór był ciepły. Zanim Vicary doszedł do Leicester Square, zdjął płaszcz i przerzucił go sobie przez ramię. Zapadał zmierzch, światła Londynu powoli się zapalały. Nie do wiary! Żeby Lillian Walford tak go głaskała! Zawsze uważał się za wytrawnego obłudnika. Ciekawiło go, czy to się rzuca w oczy.

Przespacerował się przez Hyde Park. Po lewej stronie grupa Amerykanów grała w piłkę, korzystając z resztek dziennego światła. Po prawej Brytyjczycy rozgrywali hałaśliwy mecz rugby z Kanadyjczykami. Vicary minął miejsce, gdzie zaledwie parę dni temu tkwiło działo przeciwlotnicze. Zniknęło. Zostały tylko worki z piaskiem, niczym kamienie starożytnych ruin.

Zanurzył się w Belgravię i instynktownie skierował w stronę domu Helen.

„Mam nadzieję, że zmienisz zdanie. I to szybko".

Podniesiono grube zasłony, dom gorzał światłem. Gościli u siebie dwie pary. David miał na sobie mundur. Helen wisiała u jego ramienia. Vicary zastanawiał się, jak długo tkwił, obserwując ich, obserwując ją. Ku swemu zaskoczeniu – a może raczej uldze – stwierdził, że nic do niej nie czuje. Jej duch w końcu odszedł. Tym razem na dobre.

Ruszył dalej. Z King's Road skręcił w Sloane Square, a stamtąd w ciche uliczki Chelsea. Spojrzał na zegarek. Jeszcze zdąży na pociąg. Złapał taksówkę, wskoczył do środka, i kazał się zawieźć na stację Paddington. Spuścił szybę, by poczuć na policzkach ciepłe powietrze. Po raz pierwszy od miesiąca ogarnęło go coś bliskiego zadowoleniu, może uciszenie.

Z budki na stacji zadzwonił do Alice Simpson. Zgodziła się nazajutrz przyjechać do niego na wieś. Odwiesił słuchawkę i musiał pobiec do pociągu. W wagonie panował tłok, ale znalazł miejsce przy oknie w przedziale, w którym siedziały dwie kobiety i żołnierz – właściwie jeszcze chłopiec – z laską.

Vicary przyjrzał mu się i dostrzegł emblematy Drugiego Regimentu Wschodniego Jorku. Czyli chłopak był w Normandii – dokładniej na plaży Sword – i miał szczęście, że przeżył. W pierwszych minutach inwazji ten regiment poniósł znaczne straty.

Żołnierz zauważył, że Vicary go obserwuje, i zmusił się do słabego uśmiechu.

– Pamiątka z Normandii. Ledwo zszedłem z pokładu. – Podniósł laskę. – Lekarze mówią, że będę musiał jej używać do końca życia. A pan jak się nabawił swojej rany? Dlaczego pan kuleje?

– Pierwsza wojna, Francja – odparł Vicary w zamyśleniu.

– A w tę pana wciągnęli? Vicary potaknął.

– Papierkowa robota w bardzo nudnym wydziale Ministerstwa Wojny. Naprawdę nic wielkiego.

Po chwili chłopak zasnął. Raz na mijanych polach Vicary'emu przez ułamek sekundy zamajaczyła jej twarz, uśmiechała się do niego. Później twarz Boothby'ego. A potem, gdy zapadł mrok, towarzyszyło mu w milczeniu własne odbicie w oknie.


***

Загрузка...