Nie denerwuj się na Emily. Spróbuj ją zrozumieć.
Nie martw się o chorą nogą. Dzięki doktor Darling znajdziesz się pod fachową opieką. Wkrótce zaczniesz chodzić o kulach. Nie myśl o uroczych minkach, jakie robi doktor Darling, zwłaszcza wtedy, kiedy jest czymś zmartwiona.
Zapomnij na razie o ślubie i weselu.
Po sześciu dniach doktor McKay miał wrócić do Birrini zwykłą karetką. Sam.
– Emily postanowiła zostać dłużej w Melbourne i zrobić zakupy. Z okazji ślubu wzięła dłuższy urlop. Ona i jej matka nieustannie coś kupują do nowego domu – wyjaśniła May.
Razem z Lizzie wyglądały karetki, która mogła się zjawić lada moment.
– Aha – mruknęła Lizzie. Była trochę niespokojna. Przez ostatnie sześć dni wszystkie siły poświęcała pacjentom, ale nie była pewna, jak się będzie czuła, gdy prawowity gospodarz szpitala zacznie patrzeć jej na ręce. – Czy Emily zawsze jest taka?
– Taka niemądra? – May pokręciła głową. – Trudno powiedzieć. I tak, i nie. Pracuje tu od pięciu lat. Do niedawna robiła wrażenie osoby rozumnej i kompetentnej, ale po zaręczynach z Harrym dostała kompletnego bzika. W życiu nie widziałam, żeby ktoś robił aż tyle szumu wokół ślubu.
– A Harry’emu to się nie podoba?
– Chyba zaczęło do niego docierać, w co się pakuje – odparła May. – Myślę, że zdecydował się na małżeństwo, bo Emily wydawała się solidna i rozsądna, no a potem…
– Chciał się z nią ożenić, bo była rozsądna?
– Wiem, to dziwne – uśmiechnęła się May. – W ogóle dziwna z nich para. Nie tacy jak, na przykład, ja i mój Tom. Ani nam było w głowie myśleć rozsądnie, kiedyśmy się pobierali. Ale my się kochamy.
– To rozumiem. – Lizzie zachłannie chłonęła każdą informację o członkach małej społeczności, w której się znalazła. Po niespełna tygodniu wiedziała o nich więcej niż o kolegach z wielkiego szpitala w Queenslandzie.
Tutaj stale ktoś ją zagadywał w sklepie albo wpadał wieczorem do służbowego mieszkania, przynosząc w prezencie specjalnie dla niej upieczoną szarlotkę, świeżo złowioną rybę czy smakowitą kość dla Phoebe. Po wiosce rozeszła się wiadomość, że doktor Darling przyjechała do Birrini ze względu na swojego psa.
– Pobiegnę przygotować łóżko dla Jego Wysokości – oznajmiła May. – Wiesz, co sobie pomyślałam?
– Co?
– Że czekają nas dwa tygodnie bez Emily. Ty i Harry będziecie sam na sam. Oczywiście, nie licząc Phoebe. Ciekawe, co z tego wyniknie.
Co ta May wygaduje, oburzyła się w duchu Lizzie. Zamiast myśleć o spotkaniu z Harrym, zajrzę do Lillian. Lillian cierpiała na anoreksję i przy niej Lizzie odzyskiwała poczucie, że jest przede wszystkim lekarzem.
Harry wyglądał wręcz kwitnąco. Kiedy sanitariusze wtoczyli go na wózku do szpitalnego holu, Lizzie miała ochotę przetrzeć ze zdumienia oczy. Miał unieruchomioną nogę, ale poza tym tryskał energią. Sam chciał kierować inwalidzkim wózkiem, rozglądając się wokół siebie okiem gospodarza wracającego do domu po długiej nieobecności.
Lizzie przypatrywała się temu, stojąc z boku. Harry miał na sobie dżinsowe szorty, a złamana noga tkwiła nie w gipsie, tylko w umocowanej bandażem półszynie. Czyżby mógł już chodzić o kulach?
Mimo wysiłków, by patrzeć na Harry’ego okiem lekarza i koncentrować się na złamanej nodze i ogólnym stanie zdrowia, uwagę Lizzie przyciągały inne rzeczy. Zauważyła, że jego włosy są wyjątkowo gęste i błyszczące. W ogóle wyglądał na bardzo przystojnego, a kiedy się roześmiał, miała wrażenie, że całe pomieszczenie napełniło się światłem.
Co za głupie myśli chodzą ci po głowie, upomniała się Lizzie. Nie zapominaj, że nie jesteś już nastolatką.
– Witam pana, doktorze – rzekła oficjalnym tonem, występując naprzód.
– O, to ty, Lizzie – powiedział cicho, zatrzymując wózek. Twarz mu spoważniała. – Nie przypuszczałem…
Nie przypuszczał, że co?
– Czy ma pan kartę choroby doktora McKaya? – zwróciła się do towarzyszącego sanitariuszom szefa zespołu karetki.
– Ja ją mam – wtrącił Harry. – Jest gdzieś w moich bagażach. Pokażę ci później, jeśli uważasz to za konieczne.
– Muszę ją zobaczyć. Jesteś moim pacjentem.
– Nie jestem niczyim pacjentem.
– Trudny przypadek – powiedział szef karetki, mrugając do Lizzie okiem.
– Poradzę sobie. Proszę go łaskawie zawieźć do sali numer sześć.
– Nie ma mowy – sprzeciwił się Harry. – Wracam do siebie.
– Ale… to niemożliwe – wybąkała Lizzie.
– Niby dlaczego?
– Bo ja tam mieszkam…
– No to co? Chyba nie zajęłaś mojej sypialni?
– Nie, ale… Wszystkie twoje rzeczy są w nowym mieszkaniu, to znaczy twoim i Emily. – Załoga karetki przysłuchiwała się ich rozmowie z tak widocznym zaciekawieniem, że Lizzie plątał się język.
– No tak, bracia Emily zabrali moje rzeczy bez mojej wiedzy. Joe przyniesie mi to, co najpotrzebniejsze.
– Ale… – Lizzie rozpaczliwie szukała przekonującego argumentu, dlaczego nie mogą razem mieszkać – Phoebe rozpanoszyła się w twoim mieszkaniu. Może być niebezpieczna dla chorego na wózku.
– Zgodziłem się usiąść na wózku tylko dla przyjemności mojej eskorty. Mogę chodzić na własnych nogach.
– Ale o kulach. Phoebe je pogryzie.
– Nic z tego, są z aluminium. Ej, dlaczego nie chcesz ze mną mieszkać? – z bezczelną miną zagadnął Harry. – Uważasz, że jestem niebezpieczny?
O tak, pomyślała w panice. Bardzo niebezpieczny.
– Ty nie – powiedziała – ale pamiętaj, że przez Phoebe już raz omal nie przeniosłeś się na tamten świat.
– Dziękuję za ostrzeżenie. Będę się miał na baczności. Czy mogę wreszcie wrócić do swojego mieszkania?
– Powinieneś zostać w szpitalu.
– Wolę być z tobą.
Wokół nich zdążyło się zebrać spore audytorium. May wróciła do holu i z dużym rozbawieniem przypatrywała się całej scenie. Personel karetki też bawił się na całego. Nawet chorobliwie nieśmiała Lillian, która normalnie nie wysadzała nosa z pokoju, z zaciekawieniem wyglądała na korytarz.
– Niech się pani zgodzi – poprosił sanitariusz.
– Przecież nie zajęła pani jego sypialni – dorzucił drugi.
– A szkoda. Dopiero byłaby zabawa! – roześmiała się May.
Lizzie spiorunowała ją wzrokiem.
– Odczepcie się wszyscy, dobrze? – zezłościła się.
– Dlaczego tak się denerwujesz? – spytał Harry z niewinną miną. A zauważywszy wystający z drzwi nosek Lillian, dodał: – Powiedz, Liii, czy nie uważasz, że pani doktor powinna mnie wpuścić do mojego mieszkania?
Wszystkie spojrzenia skierowały się na dziewczynkę. Lizzie przestraszyła się. Przez ostatnie dni zrobiła wiele, żeby dodać małej pewności siebie, a teraz ona pewnie znowu zamknie się w sobie. Jednakże, ku jej zdziwieniu, Lillian bynajmniej się nie speszyła.
– Myślę, że powinna się pani zgodzić – odparła tonem, jakim Lizzie przemawiała do niej jeszcze dziś rano. – Odmowa mogłaby zburzyć jego wiarę w siebie. A wiara w siebie to bardzo ważna rzecz.
Po tej przemowie Lillian spiekła raka, ale nie cofnęła się do pokoju. Co więcej, popatrzyła na Lizzie z przekornym rozbawieniem.
Ta bezradnie rozłożyła ręce.
– Poddaję się – rzekła. – Nie musisz leżeć w szpitalu. Ale czy mogłabym zobaczyć kartę choroby?
Harry uśmiechnął się pod nosem.
– Nie.
– W takim razie…
– No to wracam do domu – przerwał jej Harry. – Nie będę was dłużej zatrzymywał – dodał pod adresem sanitariuszy. – Zostawiacie mnie pod dobrą opieką.
– Co to jest? – zawołał Harry, stając w drzwiach. Wnętrze, które sześć dni temu przeraziło Lizzie swoją spartańską brzydotą, od tego czasu zmieniło się nie do poznania. Widząc reakcję Harry’ego, uznała, że najlepszą obroną będzie atak.
– Mieszkanie wyglądało okropnie – oświadczyła.
– A ty jesteś okropnie nieuprzejma – odparł po zastanowieniu. – Jak byś zareagowała, gdybym to ja powiedział o twoim mieszkaniu, że wygląda okropnie?
– Chcesz powiedzieć, że ci się tutaj podobało?!
– Może było skromnie, ale przytulnie. Popatrzyła na niego z niedowierzaniem. Po wyrazie jego twarzy nie była w stanie poznać, czy żartuje, czy mówi serio.
– Daj spokój i przyznaj, że w ogóle nie myślałeś o jego wyglądzie. Teraz jest o wiele lepiej – odparła niepewnie.
Wreszcie się uśmiechnął, a Lizzie kamień spadł z serca.
– Dokonałaś cudu – oświadczył ze szczerym podziwem. – Jak to zrobiłaś?
– Zaczęło się od wizyty pani Morrison, która przyszła zaszczepić się przeciwko grypie. A przy okazji przyniosła tę swoją listę.
– Znam te jej listy i szczerze ci współczuję – z ciężkim westchnieniem przyznał Harry.
Pani Morrison, wychowawczyni trzeciej klasy, miała zwyczaj zapisywać się do lekarza pod jakimś niewinnym pretekstem, po czym kładła na stole długą listę innych dolegliwości, zarówno własnych, jak i uczniów, i żądała zajęcia się nimi na poczekaniu.
– Nie musisz mi współczuć. Bardzo ją polubiłam. Ale ponieważ od pierwszej chwili zarzuciła mnie tysiącem skarg, postanowiłam nie pozostać dłużna. Zaczęłam więc narzekać na panującą tu paskudną pogodę, nieporównanie gorszą od tej, do jakiej przywykłam w Queenslandzie, no i na brzydotę szpitalnego mieszkania. Zwłaszcza na beżowe ściany.
– Nie podobają ci się beżowe ściany?
– Są wstrętne. W dodatku były zupełnie gołe, nie powiesiłeś nawet jednego obrazka – odparła oskarżycielskim tonem. – Pani Morrison z miejsca wzięła sprawę w swoje ręce. Po powrocie do szkoły kazała swoim uczniom malować obrazki. Jak wyobrażają sobie północny Queensland. – To mówiąc, Lizzie rozejrzała się z dumą po pokrytych dziecięcymi obrazkami ścianach. – Czyż nie są rozkoszne?
Nie mógł nie przyznać jej racji. Obrazki były tak rozmaite jak dzieci, które je malowały. Widniały na nich ogromne słońca, smukłe palmy, śmigający na grzbietach fal amatorzy surfingu, niebieskie i zielone morskie fale, krokodyle i ośmiornice, zatłoczone plaże i jachty. Słowem wszystko, co kojarzy się z upalnym latem.
– Przy okazji – podjęła Lizzie – zaczęłyśmy rozwiązywać jeden z problemów z listy pani Morrison.
– Niemożliwe. – Harry był wyraźnie oszołomiony. Dobrze mu tak, pomyślała. Za to, że tak na nią działa samą swoją obecnością.
– Chodzi o Amy Dunstan. O to, że dzieci dokuczają jej w szkole.
– Znam Amy. Jej rodzina przeżyła ciężkie chwile.
– Wiem. Pani Morrison powiedziała mi, że mieli synka, o rok starszego od Amy, który zmarł na zapalenie opon.
– Dwa lata temu – uzupełnił Harry. Zdążył tymczasem przekroczyć próg i teraz lustrował wzrokiem ściany, oglądając wiszące na nich obrazki. – Scott zmarł, zanim tu przyjechali. Przenieśli się do Birrini, żeby o tym zapomnieć.
– Ale nadal żyją tym nieszczęściem – wtrąciła Lizzie. – Ich dom do dziś wygląda jak mauzoleum jego pamięci.
– Byłaś u nich?
– Oczywiście. Przecież pani Morrison miała tę sprawę na swojej liście. Byłam z Phoebe na spacerze, a kiedy przechodziłyśmy koło ich domu, psu zachciało się pić.
– Tak przypadkiem.
– Ano tak – odparła Lizzie, bardzo z siebie zadowolona. – Odbyłam z matką Amy szczerą rozmowę. Powiedziałam jej, że Amy brakuje poczucia własnej wartości, a dzieci to czują, i dlatego jej dokuczają. Dzieci potrafią być okrutne, zwłaszcza wobec tych, u których wyczuwają słabość. Tak twierdzi pani Morrison, a skoro uczy w szkole od trzydziestu lat, to chyba wie, co mówi.
– Chyba tak.
Rzuciła mu podejrzliwe spojrzenie, obawiając się, czy za jego pozorną zgodą nie kryje się szyderstwo.
– Jestem tego pewna. Ich mieszkanie to istny dom pogrzebowy. W holu na wprost wejścia wisi ogromna podobizna zmarłego syna, w pokojach jest pełno jego zdjęć, a przed zdjęciami palą się świece. Pani Dunstan na każde wspomnienie Scotta wybucha płaczem.
– Mówisz bardzo poruszające rzeczy, ale nie rozumiem, co to ma…
– W całym domu nie ma ani jednego zdjęcia Amy.
– Naprawdę? – Harry spoważniał. – Nigdy u nich nie byłem, ale mogę sobie wyobrazić. Nieszczęście głęboko ich dotknęło, to jasne, ale co to ma wspólnego…
– Postanowiłam to zmienić. Powiedziałam pani Dunstan, że miała niejedno, ale dwoje dzieci. I że jeżeli nie chce stracić drugiego, musi czasami pomyśleć także o Amy.
– Tak jej powiedziałaś?
– Tak, choć nie było to łatwe. Zrobić ci kawy?
– Bardzo proszę.
Wolała się czymś zająć i nie widzieć jego wzroku.
– Pokazałam matce Amy dane statystyczne mówiące o tym, ile ofiar dziecięcej depresji popełnia samobójstwo i dałam do zrozumienia, że pod wpływem panującej w domu atmosfery jej ośmioletnia córka może dojść do wniosku, że musi umrzeć, jeśli chce zwrócić na siebie uwagę rodziców.
– Tego też jej nie oszczędziłaś?
– Wiem, to okropne, ale ktoś musiał im wreszcie otworzyć oczy. – Lizzie bała się, jak Harry przyjmie to wtrącanie się w sprawy jego pacjentów, niemniej brnęła dalej, przekonana, że racja jest po jej stronie.
– A zaraz potem obiecałam podarować Amy szczeniaka.
– Chyba nie szczeniaka Phoebe?
– Właśnie tak. To znaczy nie podarowałam go wprost, tylko obiecałam, że Amy wygra pieska w konkursie rysunkowym. Oczywiście, jeżeli rodzice wyrażą zgodę. To jest właśnie rysunek Amy – dodała, wskazując obrazek przedstawiający surfujące na desce dziecko.
– Czy nie uroczy?
– Wszystkie są piękne.
– Prawda? – ucieszyła się Lizzie. – A potem przedstawiłam swój plan Lillian, która od razu się do niego zapaliła.
– Lillian? Ją też w to wciągnęłaś? – zdumiał się Harry, przypominając sobie odważną odzywkę w szpitalnym holu chorobliwie zazwyczaj nieśmiałej dziewczynki.
– Tak, będzie sędzią w konkursie. Chyba wiesz, że w zeszłym roku jej akwarela zdobyła pierwszą nagrodę na ogólnokrajowym konkursie młodych talentów. Podobno rodzice, wiem to od May, nie puścili małej do Melbourne na rozdanie nagród. Lillian ma prawdziwy talent, ale rodzice nie umieją tego docenić.
– Tak, wiem. – Harry był coraz bardziej oszołomiony. – Moim zdaniem główną przyczyną anoreksji Lillian jest właśnie to, że rodzice lekceważą jej artystyczne zdolności.
– A widzisz. – Lizzie spojrzała na niego z triumfem.
– Część rysunków oddałam Lillian, która ma nimi udekorować dziecięcą salę szpitala. A poza tym rozmawiałam z nią o Amy i jej depresji. Lillian bardzo się tym przejęła, powiedziała, że sama przeżywa podobne trudności, no i postanowiłyśmy ustawić z góry wynik konkursu.
– Ustawić wynik konkursu?
– Tak, uznałyśmy małe naciągnięcie wyników za konieczne. Mama Amy zgodziła się, że jeśli córka wygra konkurs, to może zatrzymać szczeniaka. Pan Morrison zrobiła w szkole szum wokół konkursu i teraz wszystkie dzieciaki marzą tylko o tym, żeby wygrać psiaka. Phoebe została zaprowadzona do szkoły i oficjalnie przedstawiona. W rezultacie jeśli pierwsza nagroda przypadnie Amy, dziewczynka stanie się bohaterką, a dzieci będą się starały o jej względy, żeby pozwoliła im pobawić się ze szczeniakiem. Aha, a pani Dunstan zlikwidowała domową kapliczkę i na głównym miejscu w salonie postawiła fotografię obojga dzieci: Scotta i Amy. Co ty na to?
Zapadła cisza. Niedobrze, pomyślała Lizzie. Niepotrzebnie wtrącam się w nie swoje sprawy. Przez ostatnie sześć dni wciągnęła się mimo woli w życie tej małej społeczności, zapominając, że jest tutaj jedynie przelotnie. Ale z drugiej strony mieszkańcy Birrini okazali jej tyle serdeczności, że coś im się od niej należało. Tymczasem Harry nadal milczał.
– Jesteś na mnie zły? – zapytała.
– Dlaczego miałbym być na ciebie zły?
– Bo może lubisz gołe beżowe ściany.
– Ja? Kto tak powiedział?
– Ty, dziesięć minut temu.
– Musiało mi się coś pokręcić.
Popatrzyła mu w oczy. Nie żartował. Lizzie kamień spadł z serca. Z jakiegoś dziwnego powodu zależało jej na opinii Harry’ego, postanowiła jednak tego nie okazywać.
– No to w porządku – rzekła lekkim tonem. – Kawa gotowa – dodała, podając mu kubek. – A teraz wychodzę. Mam trzy wizyty domowe, no i muszę odebrać Pheobe. Chcesz, żebym przed wyjściem pomogła ci położyć się do łóżka?
– O nie – odparł, ale w jego oczach zabłysły figlarne iskierki. – Nie rób sobie apetytu.
Co za nieznośny człowiek, pomyślała Lizzie, czując, że uśmiecha się wbrew własnej woli.
– A ty nie wyobrażaj sobie Bóg wie czego. Co by mi przyszło z prawie żonatego faceta, w dodatku ze złamaną nogą?
– Faktycznie niewiele – przyznał z udaną pokorą, a Lizzie znowu zaśmiała się mimo woli.
– No to wszystko jasne. A tak z ciekawości, możesz mi powiedzieć, w jaki sposób zamierzasz dostać się do łóżka beze mnie… to znaczy bez niczyjej pomocy?
– Po pierwsze, nie zamierzam się kłaść, a nawet gdybym chciał, to dam sobie radę. A po drugie, nie myśl tyle o wyprawianiu mnie do łóżka. Tkwię na wózku tylko dlatego, że pielęgniarze zapomnieli wziąć z Melbourne moje kule.
– Mam uwierzyć, że wolno ci chodzić o kulach? Wiesz co, zachowujesz się jak ten dziewięciolatek, który parę dni temu chciał wmówić pani Morrison, że pies zjadł mu zeszyt z odrobioną lekcją.
– Mogę chodzić o kulach, nie opierając się na złamanej nodze.
– Pozwól mi zajrzeć do swojej karty.
– Ani mi się śni.
– W takim razie zadzwonię do ortopedy i zapytam…
– Daj spokój, Lizzie. Nic mi się nie stanie. Kości są dobrze połączone gwoździami i umocowane metalową płytką. Gdyby nie opuchlizna, włożyliby mi nogę w lekki opatrunek z włókna szklanego i nie miałabyś powodu do zmartwienia.
– Więc jednak mam?
– Czepiasz się.
– Pokaż mi wypis ze szpitala.
Długo mierzyli się wzrokiem. W końcu Harry skapitulował.
– A masz, przeczytaj sobie! – burknął ze złością, podając jej papiery.
– Nareszcie zachowujesz się jak pacjent – z satysfakcją zauważyła Lizzie.
– Nie zapominaj, że to ja jestem szefem.
– Jesteś moim pacjentem.
– A wynoś się i zostaw mnie w spokoju. Idź na swoje wizyty, a ja pojeżdżę wózkiem po szpitalu i znajdę sobie kule.
– Przestań na chwilę gadać i pozwól mi spokojnie przeczytać kartę. Potem May zabierze cię do szpitala – odparła Lizzie, zatapiając się w lekturze.
– Lizzie…
– Co znowu? – mruknęła, nie podnosząc oczu.
– Nie wytrzymam z tobą w jednym mieszkaniu. Nie podniosła wzroku. Bała się, że znowu ją rozśmieszy.
– Sam widzisz. A jeszcze nie widziałeś Phoebe.
– Gdzie ona jest?
– Pod dobrą opieką. – Lizzie nadal siedziała z nosem w karcie. – Pierwszego dnia zostawiłam ją tutaj, ale tak drapała, że omal nie zrobiła dziury w drzwiach. Od tej pory różni ludzie biorą ją na zmianę do domu. – Rzuciła mu przelotny uśmiech. – Po nałożeniu gipsu pacjent będzie mógł opierać się częściowo na złamanej nodze – przeczytała. – I będzie ci potrzebna fizjoterapia. W miasteczku nie ma fizjoterapeuty. Masz szczęście, że tu jestem.
– Co masz na myśli?
– Przed pójściem na medycynę przez trzy lata uczyłam się fizjoterapii.
– To ile masz lat? – zdziwił się.
– Dwadzieścia dziewięć.
– A zachowujesz się, jakbyś miała dziesięć.
– Dziękuję za komplement.
– Dlaczego zaczęłaś od fizjoterapii?
– Bo mi się podobała. Dopiero po trzech latach uznałam, że to mi nie wystarcza. – Podniosła pod światło zdjęcie rentgenowskie. – Ale miałeś szczęście! – zawołała. – Zdajesz sobie sprawę, że mało brakowało, a byłbyś stracił nogę?
– Wiem.
Lizzie wreszcie popatrzyła na Harry’ego.
– Ale wszystko będzie dobrze – powiedziała. – Max Carter jest znakomitym specjalistą. Jeżeli pisze, że noga odzyska stuprocentową sprawność, to tak będzie.
– Wiem.
– Więc o co chodzi?
– Złości mnie to wszystko. I nie mam zamiaru korzystać z twojej fizjoterapii.
– No cóż, odrobina irytacji nikomu jeszcze nie zaszkodziła – oświadczyła, zbierając ze stołu papiery.
– A jeśli nie zgodzisz się na fizjoterapię, zamknę na klucz wszystkie kule, jakie znajdują się w szpitalu. Wybieraj!
– Nie muszę…
– Owszem, musisz. Zachowujesz się jak rozkapryszone dziecko.
– Ja zachowuje się jak dziecko?
– To u mężczyzn normalne. Taką już mają naturę. No to decyduj się: albo zgadzasz się na fizjoterapię, albo dzwonię do May, żeby natychmiast usunęła ze szpitala kule.
– Nie odważysz się.
– Przekonaj się.
Gdyby spojrzenie mogło zabijać, Lizzie najprawdopodobniej padłaby martwa na ziemię. Harry chwilę posapał, a potem zaczął się powoli uspokajać i odzyskiwać rozsądek. W końcu rozłożył ręce.
– Niech ci będzie.
– Mądra decyzja – pochwaliła Lizzie. Podeszła i skierowała wózek ku drzwiom. – Wymagam posłuszeństwa. Teraz pani doktor zawiezie pacjenta na krótki spacer po szpitalu, a potem wróci do innych zajęć.
– Chcesz oberwać?
– Nieznośny chłopczyk. Bardzo nieznośny – zakpiła. – Oczywiście, że nie chcę. Widzę, że brakuje ci twojej Emily.
Harry otworzył usta, ale nie był w stanie dobyć głosu.