CZĘŚĆ PIERWSZA

Płyńcie łzy moje poprzez smutku knieje!

Wygnani na wieki, niechże was opłaczę;

Gdzie czarny ptak nocy haniebną pieśń pieje,

Tam dni pędzić będę tułacze.

1

We wtorek, 11 października 1988 roku, Jason Taverner Show skończył się trzydzieści sekund przed czasem. Technik, obserwujący program przez plastikową bańkę kopuły kontrolnej, zamroził na ekranie ostatni wynik, po czym skinął na Jasona Tavernera, który zamierzał zejść ze sceny. Technik postukał palcem w przegub i pokazał na usta.

— Nadal nadsyłajcie do nas kartki i listy. A teraz pozostańcie przed ekranami, żeby obejrzeć Przygody Scotty’ego, nadzwyczajnego psa — gładko powiedział do mikrofonu Jason.

Technik uśmiechnął się, Jason odpowiedział mu uśmiechem; wyłączono zarówno fonię, jak i wizję. Godzinny show muzyczno-kabaretowy, zajmujący drugie miejsce na liście najlepszych programów telewizyjnych roku, dobiegł końca. Wszystko poszło dobrze.

— Gdzie zgubiliśmy pół minuty? — zapytał Jason specjalnego gościa swojego wieczoru, Heather Hart. Był lekko zdziwiony. Lubił kończyć punktualnie.

— Wszystko w porządku, świerszczyku — odrzekła Heather Hart. Położyła mu chłodną dłoń na lekko spoconym czole i czule pogładziła kosmyk jego jasnych włosów.

— Czy zdajesz sobie sprawę, jaką masz nad nimi władzę? — spytał Jasona ich agent, Al Bliss, podchodząc bliżej — zbyt blisko jak zawsze. — Trzydzieści milionów widzów patrzyło dziś wieczór, jak zapinasz rozporek. To swego rodzaju rekord.

— Zapinam rozporek co tydzień — rzekł Jason. — To mój znak frmowy. Czyżbyś nie oglądał mojego programu?

— Trzydzieści milionów — powtórzył Bliss; na jego okrągłej rumianej twarzy perliły się krople potu. — Pomyśl o tym. A jeszcze będą powtórki.

— Prędzej umrę, zanim doczekam się jakichś pieniędzy za powtórki tego show. I Bogu dzięki — odparł krótko Jason.

— Pewnie umrzesz dziś wieczór — powiedziała Heather — bo na zewnątrz czeka zbity tłum twoich wielbicieli. Tylko czekają, żeby rozszarpać cię na kawałki wielkości znaczków pocztowych.

— Niektórzy z nich to pani wielbiciele, panno Hart — rzekł Bliss głosem zziajanego psa.

— Niech ich szlag — rzuciła szorstko Heather. — Czemu sobie nie pójdą? Czy w ten sposób nie łamią przepisów, na przykład o zgromadzeniach?

Jason wziął ją za rękę i mocno uścisnął, ściągając na siebie jej spojrzenie i groźne zmarszczenie brwi. Nigdy nie rozumiał jej niechęci do fanów; dla niego byli podstawą publicznej egzystencji, a publiczne istnienie w roli artysty światowej sławy było kwintesencją istnienia i kropka.

— Skoro tak uważasz — powiedział do Heather — nie powinnaś być artystką kabaretową. Powinnaś dać sobie spokój, zająć się działalnością społeczną w jakimś obozie pracy.

— Tam też są ludzie — odparła ponuro Heather. Dwaj policjanci z ochrony przecisnęli się do Jasona i Heather.

— Oczyściliśmy korytarz najlepiej, jak było można — wysapał grubszy policjant.

— Chodźmy już, panie Taverner, zanim tłum obstawi boczne wyjścia. Dał znak trzem innym policjantom, którzy natychmiast ruszyli ku rozgrzanemu, zapchanemu przejściu wiodącemu na pogrążoną w mroku ulicę. Czekał tam zaparkowany rolls w całej swojej kosztownej wspaniałości, pulsując odrzutowym silnikiem na jałowym biegu. Jak mechaniczne serce, pomyślał Jason. Serce, które biło tylko dla niego — gwiazdy telewizji. No cóż, prawdę mówiąc, pulsowało również, odpowiadając na potrzeby Heather.

Zasłużyła na to; tego wieczoru śpiewała dobrze. Prawie tak dobrze, jak… Jason uśmiechnął się w duchu. Do licha, spójrzmy prawdzie w oczy, pomyślał. Oni nie włączają tych wszystkich trójwymiarowych odbiorników telewizyjnych, żeby oglądać specjalnego gościa programu. Na świecie jest co najmniej tysiąc specjalnych gości programu, a jeszcze kilku w koloniach na Marsie.

Włączają telewizory, pomyślał, żeby oglądać mnie. Ja zawsze tam jestem. Jason Taverner nigdy nie zawiódł i nie zawiedzie swoich wielbicieli, cokolwiek Heather myśli o swoich fanach.

— Nie lubisz ich — mówił Jason, gdy przepychali się, przeciskali i kluczyli dusznym, cuchnącym potem korytarzem — ponieważ nie lubisz siebie. Uważasz, że mają zły gust.

— Oni są głupi — mruknęła Heather i zaklęła pod nosem, gdy wielki płaski kapelusz sfrunął jej z głowy i zniknął na zawsze w wielorybim brzuchu napierających fanów.

— Są zwyczajni — rzekł Jason, przyciskając wargi do jej ucha, częściowo ukrytego w gąszczu płomienno-rudych włosów. Ta słynna kaskada włosów często i wiernie była kopiowana w salonach piękności całej Ziemi.

— Nie wymawiaj tego słowa — warknęła Heather.

— Są zwyczajni — powtórzył Jason — i stuknięci. Ponieważ — skubnął zębami jej ucho — ponieważ trzeba być stukniętym, żeby być zwyczajnym. Prawda?

— O Boże — westchnęła — znaleźć się w statku lecącym przez pustkę. Właśnie tego pragnę: nieskończonej pustki. Żadnych ludzkich głosów, żadnych ludzkich zapachów ani szczęk przeżuwających plastikową gumę do żucia w dziewięciu opalizujących kolorach.

— Naprawdę ich nienawidzisz.

— Tak — kiwnęła głową. — Tak samo jak ty. Przystanęła na moment i obróciła się twarzą do niego.

— Wiesz o tym, że straciłeś ten swój cholerny głos; wiesz, że wykorzystujesz minione dni chwały, które już nigdy nie wrócą.

Po chwili ciepło uśmiechnęła się do niego.

— Czyżbyśmy się starzeli? — powiedziała, zagłuszając pomruki i piski tłumu. — Razem? Jak mąż i żona?

— Szóstaki się nie starzeją — odparł Jason.

— Ależ tak — rzekła Heather. — Tak. Uniosła rękę i dotknęła jego falistych jasnych włosów.

— Od jak dawna je farbujesz, kochanie? Od roku? Od trzech?

— Wsiadaj do statku — rzekł krótko, popychając ją przed sobą przy wyjściu z budynku i na trotuarze bulwaru Hollywood.

— Wsiądę — oznajmiła Heather — jeśli wyciągniesz wysokie B-dur. Pamiętasz, jak…

Siłą wepchnął ją do środka, wcisnął się za nią i obrócił, żeby pomóc Alowi Blissowi zamknąć drzwi; wkrótce byli już w górze, na zasnutym deszczowymi chmurami nocnym niebie. Wielkie, rozjarzone niebo Los Angeles było jasne jak w biały dzień. Właśnie tak jest, dla ciebie i dla mnie, pomyślał. Dla nas obojga, zawsze tak będzie. Zawsze będzie tak, jak teraz, ponieważ jesteśmy szóstakami. Oboje. Czy oni o tym wiedzą, czy nie.

A nie wiedzą, pomyślał posępnie, radując się ponurym humorem tego stwierdzenia. Wiedza, jaką oboje posiedli i zachowywali dla siebie, ponieważ tak miało być. I zawsze tak było… nawet teraz, kiedy wszystko poszło tak źle, źle przynajmniej w oczach projektantów. Wielkich uczonych, którzy zgadywali i pomylili się. Czterdzieści pięć wspaniałych lat temu, kiedy świat był młody, a krople deszczu ciągłe wisiały na uschniętych teraz drzewach wiśniowych w Waszyngtonie, D.C. I zapach wiosny unoszący się nad tym szacownym eksperymentem, przynajmniej przez krótki czas.

— Polećmy do Zurychu — powiedział głośno.

— Jestem zbyt zmęczona — odparła Heather. — A zresztą, to miejsce mnie nudzi.

— Dom?

Był zdumiony. Heather wybrała go dla nich obojga i całymi latami dawał im schronienie — szczególnie przed fanami, których Heather tak bardzo nie znosiła. Heather westchnęła i rzekła:

— Dom. Szwajcarskie zegarki. Chleb. Kamienie bruku. Śnieg na wzgórzach.

— Na szczytach — poprawił, wciąż rozzłoszczony. — No cóż, do licha — powiedział. — Polecę bez ciebie.

— I zabierzesz kogoś innego? Jason nie mógł jej zrozumieć.

— Czy chcesz, żebym zabrał tam kogoś innego?

— Ty i ten twój magnetyzm. Twój czar. Mógłbyś zaciągnąć do tego swojego wielkiego łóżka każdą dziewczynę na świecie. Chociaż potem nie byłbyś już taki wspaniały.

— Boże — odparł z obrzydzeniem. — Ty znowu o tym. Zawsze te same pretensje. A te całkowicie urojone powtarzasz z największym uporem.

Obróciwszy się do niego, Heather powiedziała z powagą:

— Jesteś świadomy swojego wyglądu nawet teraz, w twoim wieku. Wiesz, że jesteś piękny. Co tydzień trzydzieści milionów ludzi wpatruje się w ciebie przez godzinę. I nie interesuje ich twój śpiew… tylko twoja niezaprzeczalna uroda.

— To samo można powiedzieć o tobie — rzekł ostrożnie. Był zmęczony, pragnął odosobnienia i spokoju przedmieść Zurychu, cicho czekających na ich kolejny powrót. Wydawało się, że dom chce, by w nim zostali; nie na noc czy na tydzień, ale na zawsze.

— Po mnie nie widać, ile mam lat — odparła Heather. Zerknął na nią, następnie przyjrzał się uważniej. Gęstwina rudych włosów, jasna skóra z kilkoma piegami, silny rzymski nos. Głęboko osadzone, wielkie niebieskie oczy. Miała rację: nie było po niej widać, ile ma lat. Oczywiście, ona nigdy nie włączała się do seks-sieci telefonicznej, tak jak on. Prawdę mówiąc, robił to bardzo rzadko. Dzięki temu nie popadł w nałóg, nie miał uszkodzonej kory mózgowej ani przedwcześnie się nie zestarzał.

— Jesteś cholernie dobrze wyglądającą osobą — przyznał niechętnie.

— A ty? — spytała.

Nie powinno to nim wstrząsnąć. Wiedział, że wciąż ma swój urok, charyzmę wpisaną w chromosomy czterdzieści dwa lata temu. To prawda, że jego włosy były niemal całkiem siwe i musiał je farbować. Tu i tam pojawiło się kilka zmarszczek. Jednak…

— Dopóki będę miał głos — odparł — wszystko będzie dobrze. Zdobędę wszystko, czego zapragnę. Mylisz się co do mnie — to twoja szóstacza powściągliwość, twój ukochany, tak zwany indywidualizm. Dobrze, jeśli nie chcesz polecieć do domu w Zurychu, to dokąd chcesz lecieć? Do ciebie? Do mnie?

— Chcę cię poślubić — powiedziała Heather. — Wtedy nie będziemy mówili o twoim czy moim domu, ale o naszym. A ja przestanę śpiewać i będę miała troje dzieci, wszystkie podobne do ciebie.

— Dziewczynki też?

— Będą sami chłopcy.

Pochylił się i pocałował ją w nos. Uśmiechnęła się, wzięła go za rękę i poklepała po niej czule.

— Możemy polecieć, dokąd zechcesz — rzekł do niej cichym, stanowczym, opanowanym, niemal ojcowskim głosem; to zazwyczaj działało na Heather, kiedy wszystko inne zawodziło. Zawsze mogę po prostu odejść, pomyślał.

Obawiała się tego. Czasami w trakcie kłótni, szczególnie w domu w Zurychu, gdzie nikt nie mógł ich podsłuchać i rozdzielić, widział lęk na jej twarzy. Perspektywa samotności przerażała ją; on o tym wiedział i ona wiedziała. Ten strach był częścią ich wspólnego życia, ale nie tego przeznaczonego na użytek publiczności, które jako zawodowi artyści całkowicie i racjonalnie kontrolowali. Jakkolwiek byliby zagniewani czy wzburzeni, funkcjonowali razem w wielkim świecie widzów, wielbicieli, hałaśliwych fanów. Nawet głęboka nienawiść nie mogła tego zmienić.

Między nimi nie mogło być jednak nienawiści. Zbyt wiele ich łączyło. Tak wiele brali od siebie wzajemnie. Nawet przelotny kontakt fzyczny, taki jak teraz, kiedy siedzieli w lecącym rollsie, sprawiał im przyjemność. Przynajmniej dopóki trwał.

Sięgnął do wewnętrznej kieszeni szytego na miarę garnituru z prawdziwego jedwabiu — zapewne jednego z dziesięciu na całym świecie — i wyjął plik banknotów z rządowym certyfkatem. Była to spora liczba banknotów ściśniętych w gruby zwitek.

— Nie powinieneś nosić przy sobie tyle gotówki — upomniała go Heather tonem apodyktycznej matki, którego tak bardzo nie lubił.

— To — odparł Jason, pokazując plik banknotów — utoruje nam drogę wszędzie…

— Jeżeli jakiś nie rejestrowany student, który zeszłej nocy wypełzł ze swojej nory w kampusie, nie odetnie ci ręki w przegubie i nie ucieknie z nią oraz z twoimi pieniędzmi. Zawsze lubiłeś imponować. Imponować i olśniewać. Spójrz na swój krawat. Tylko spójrz!

Podniosła głos; wyglądała na prawdziwie rozzłoszczoną.

— Życie jest krótkie — rzekł Jason. — A powodzenie jeszcze krótsze.

Umieścił jednak zwitek banknotów w wewnętrznej kieszeni płaszcza i wygładził wybrzuszenie powstałe w nienagannie skrojonej marynarce.

— Chciałem ci za to coś kupić — powiedział. Właściwie ten pomysł przyszedł mu do głowy dopiero w ostatniej chwili; zamierzał użyć tych pieniędzy w całkiem innym celu: chciał zabrać je do Las Vegas, do stołów gry w blackjacka. Jako szóstak mógł zawsze wygrywać w blackjacka — i robił to — ponieważ miał przewagę nad pozostałymi graczami, także nad rozdającym. A nawet, pomyślał z satysfakcją, nad szefem sali.

— Kłamiesz — rzekła Heather. — Niczego nie zamierzałeś mi kupić; nigdy tego nie robisz, jesteś zbyt samolubny i myślisz tylko o sobie. To pieniądze na dziwki; chciałeś kupić sobie jakąś piersiastą blondynę i pójść z nią do łóżka. Pewnie w naszym domu w Zurychu, którego, o ile pamiętasz, nie oglądałam już od czterech miesięcy. Równie dobrze mogłabym być w ciąży.

Uznał za dziwne, że ze wszystkich możliwych zarzutów, jakie mogły przyjść jej do głowy, wybrała właśnie ten. W Heather było jednak wiele rzeczy, których nie mógł zrozumieć; tak samo jak przed swoimi fanami, wiele przed nim ukrywała.

Jednakże w miarę upływu lat dużo się o niej dowiedział. Wiedział na przykład, że w 1982 roku przerwała ciążę, co starannie ukrywała. Wiedział, że przez pewien czas żyła w nieformalnym związku z przywódcą studenckiej komuny i mieszkała cały rok w norach Columbia University wśród brodatych, śmierdzących studentów ukrywających się przed policją i wojskiem. Policja i gwardia narodowa, otaczające każdy kampus, nie pozwalały, by studenci rozeszli się wśród społeczności jak rzesze czarnych szczurów uciekających z tonącego statku.

Wiedział też, że przed rokiem została zatrzymana za posiadanie narkotyków. Tylko bogata i wpływowa rodzina zdołała ją z tego wyciągnąć; jej pieniądze, urok i sława nie miały żadnego znaczenia w konfrontacji z policją.

Heather była trochę przestraszona tym, co ją spotkało, ale Jason wiedział, że doszła już do siebie. Jak każdy szóstak, miała nadzwyczajną zdolność regenerowania sił. Troskliwie obdarzono nią każdego z nich, obok wielu, wielu innych cech. Nawet on, w wieku czterdziestu dwóch lat, nie poznał jeszcze wszystkich. A przecież i jemu przydarzyło się wiele — długo wspinał się na szczyt kariery po trupach innych artystów.

— Te „wystrzałowe” krawaty… — zaczął, ale w tym momencie zadzwonił telefon.

Odebrał i powiedział „halo”. Pewnie był to Al Bliss z informacjami o notowaniach dzisiejszego programu.

Okazało się, że nie. W słuchawce usłyszał dziewczęcy głos, świdrujący i piskliwy.

— Jason? — powiedziała głośno dziewczyna.

— Taak — odparł. Zasłaniając dłonią słuchawkę, rzekł do Heather: — To Marylin Mason. Po co, do diabła, dałem jej numer telefonu?

— Kim jest Marylin Mason?

— Powiem ci później. Zdjął rękę ze słuchawki.

— Tak, moja droga, tu naprawdę Jason we własnej reinkarnowanej osobie. O co chodzi? Masz taki dziwny głos. Znów chcą cię eksmitować?

Mrugnął do Heather i skrzywił się. — Pozbądź się jej — powiedziała Heather. Ponownie zasłonił dłonią słuchawkę i rzekł:

— Zrobię to; przecież próbuję, nie widzisz? — Do telefonu powiedział: — No dobrze, Marylin. Wylej przede mną swoje żale, po to właśnie jestem.

Przez dwa lata Marylin Mason była jego protegowaną, jeśli można to tak nazwać. W każdym razie chciała zostać piosenkarką — sławną, bogatą, uwielbianą — jak on. Pewnego dnia pojawiła się w studiu podczas próby; zwrócił na nią uwagę. Ściągnięta, zatroskana twarzyczka, krótkie nogi, o wiele za krótka spódniczka — wszystko to, jak zwykle, dostrzegł na pierwszy rzut oka. Tydzień później załatwił jej przesłuchanie w Columbia Records, z ich zespołem i szefem nagrań.

Przez ten tydzień sporo się wydarzyło, ale nie miało to nic wspólnego ze śpiewaniem.

— Muszę się z tobą zobaczyć. Inaczej zabiję się i wina spadnie na ciebie. Na resztę twojego życia. I powiem tej Heather Hart, że przez cały czas sypialiśmy ze sobą — piszczała mu do ucha Marylin.

Westchnął w duchu. Do licha, był taki zmęczony, wykończony godzinnym show, podczas którego musiał uśmiechać się, uśmiechać i uśmiechać.

— Lecę do Szwajcarii, gdzie spędzę resztę nocy — powiedział stanowczo, jak do roz-histeryzowanego dziecka. To zwykle pomagało, kiedy Marylin wpadała w taki oskarżycielski, paranoiczny nastrój. Tym razem jednak tak się nie stało.

— Daję ci pięć minut na pojawienie się tu w tym twoim rollsie za milion dolarów — brzęczała mu do ucha. — Chcę tylko porozmawiać z tobą pięć sekund. Mam ci coś bardzo ważnego do powiedzenia.

— Cóż takiego możesz mi powiedzieć w pięć sekund, czego jeszcze nie wiem? — rzucił ostro. — Powiedz to teraz.

— Chcę, żebyś przy mnie był — powiedziała Marylin ze swoim zwykłym brakiem wyczucia. — Musisz przylecieć. Nie widziałam cię od sześciu miesięcy i przez ten czas sporo o nas myślałam, szczególnie o tym ostatnim przesłuchaniu.

— Dobrze — zgodził się, rozgoryczony i niechętny. Właśnie to usiłował zapewnić temu beztalenciu — karierę. Z trzaskiem odłożył słuchawkę, obrócił się do Heather i rzekł: — Cieszę się, że nigdy jej nie poznałaś; to naprawdę…

— Bzdura — przerwała mu Heather. — Nie poznałam jej, ponieważ postarałeś się, żebym nie miała po temu okazji.

— W każdym razie — rzekł, skręcając ostro śmigaczem w prawo — załatwiłem jej nie jedno, ale dwa przesłuchania, i skopała oba. Teraz, żeby zachować szacunek dla samej siebie, obwinia o to mnie. To ja doprowadziłem do tego, że się wyłożyła. Rozumiesz, o co chodzi.

— Czy ona ma ładne cycki? — spytała Heather.

— Prawdę mówiąc, tak — wyszczerzył zęby w uśmiechu. Heather zaśmiała się. — Znasz moją słabość. Dopełniłem jednak mojej części umowy; załatwiłem jej przesłuchanie, a nawet dwa przesłuchania. Ostatnie było sześć miesięcy temu i cholernie dobrze wiem, że ona nadal je przeżywa i opłakuje. Ciekawe, co mi chce powiedzieć.

Wcisnął moduł kontrolny, ustawiając automatycznego pilota na kurs do budynku Marylin, który miał niewielkie, lecz wygodne lądowisko na dachu.

— Pewnie jest w tobie zakochana — powiedziała Heather, gdy zaparkował śmigacz i opuścił schodnie.

— Tak jak czterdzieści milionów innych — odparł wesoło Jason.

— Nie zabaw tam długo, bo odlecę bez ciebie — zażartowała Heather, sadowiąc się wygodnie w fotelu.

— I zostawisz mnie na pastwę Marylin? — zapytał. Oboje roześmiali się. — Zaraz wracam. — Przeszedł przez lądowisko do windy i nacisnął przycisk.

Kiedy wszedł do apartamentu Marylin, natychmiast spostrzegł, że dziewczyna straciła głowę. Twarz miała ściągniętą i napiętą, ciało skulone tak, jakby chciała zniknąć z jej oczy. Niewiele rzeczy u kobiet mogło go zaniepokoić, ale ta jedna tak. Jej oczy, zupełnie okrągłe, z olbrzymimi tęczówkami, przewiercały go, gdy stała patrząc nań w milczeniu, z założonymi rękami, twarda jak stal i nieustępliwa.

— Mów — powiedział Jason, usiłując zdobyć przewagę. Zazwyczaj — prawdę mówiąc niemal zawsze — kontrolował wszelkie sytuacje związane z kobietami; właściwie było to jego specjalnością. Jednak teraz… czuł się nieswojo. A ona wciąż nic nie mówiła. Jej twarz, pod warstwą makijażu, była zupełnie blada, wyglądała jak żywy trup.

— Chcesz mieć jeszcze jedno przesłuchanie? — zapytał. — O to chodzi?

Marylin przecząco potrząsnęła głową.

— No dobrze, powiedz, o co chodzi — rzekł ze znużeniem i niepokojem. Starał się jednak nie zdradzać niepokoju; był o wiele za bystry, o wiele zbyt doświadczony, żeby pokazać swoją niepewność. Wynik konfrontacji z kobietą niemal w dziewięćdziesięciu procentach opierał się na blefe. Wszystko zależało od tego, jak to zrobisz, a nie co zrobisz.

— Mam coś dla ciebie. Marylin odwróciła się i zniknęła w kuchni. Poszedł za nią.

— Wciąż obwiniasz mnie o niepowodzenie obu… — zaczął.

— Masz — powiedziała Marylin. Wyjęła ze zlewu plastikowy worek, przez moment stała trzymając go w rękach, z twarzą bladą i bezkrwistą, wytrzeszczonymi i nieruchomymi oczami; wreszcie rozerwała worek, zamachnęła się i doskoczyła do Jasona.

Wszystko zdarzyło się niezmiernie szybko. Instynktownie cofnął się, ale za wolno i za późno. Żelatynopodobna gąbka czepna z Callisto przywarła do niego pięćdziesięcioma czułkami, wczepiając się w pierś. Czuł, jak zagłębiają się w ciało.

Doskoczył do szafek kuchennych, złapał do połowy wypełnioną butelkę szkockiej, drżącymi palcami odkręcił zakrętkę i oblał whisky żelatynopodobne stworzenie. Myślał jasno i trzeźwo; nie wpadł w panikę, stał polewając napastnika alkoholem.

Przez chwilę nic się nie działo, zdołał jakoś utrzymać nerwy na wodzy i nie rzucić się do panicznej ucieczki. Stwór zabulgotał, skurczył się i odpadł od jego piersi na podłogę. Sczezł. Ogarnięty nagłą słabością, Jason opadł na kuchenne krzesło. Walczył, by nie stracić przytomności; niektóre czułki pozostały w jego ciele i ciągle były żywe.

— Nieźle — zdołał wykrztusić. — Prawie mnie załatwiłaś, ty pierdolona mała dziwko.

— Nie prawie — powiedziała obojętnie Marylin głosem wypranym z emocji. — Niektóre czułki nadal są w tobie i dobrze o tym wiesz; widzę to po twojej twarzy. I nie pozbędziesz się ich za pomocą butelki szkockiej. Nie pozbędziesz się ich w żaden sposób.

W tym momencie zemdlał. Dostrzegł jeszcze, jak zielono-szara podłoga rusza mu na spotkanie, potem była tylko pustka. Otchłań, w której nie było nawet jego.

Ból. Otworzył oczy, ostrożnie dotknął piersi. Szyty na miarę garnitur zniknął; miał na sobie bawełnianą szpitalną koszulę i leżał na wózku.

— Boże — powiedział ochrypłym głosem, gdy dwaj pielęgniarze szybko potoczyli wózek korytarzem szpitala.

Heather Hart pochylała się nad nim, zmartwiona i wstrząśnięta, ale — tak samo jak on — zachowywała zimną krew.

— Wiedziałam, że coś jest nie w porządku — mówiła pospiesznie, gdy pielęgniarze wtaczali wózek do sali. — Nie czekałam w statku; poszłam za tobą do tego mieszkania.

— Pewnie myślałaś, że przyłapiesz nas w łóżku — rzekł słabym głosem.

— Lekarz powiedział — ciągnęła Heather — że po piętnastu minutach nastąpiłoby uszkodzenie somatyczne, tak to nazwał. Ta istota wtargnęłaby w twoje ciało.

— Załatwiłem ją — wymamrotał. — Nie wyjąłem jednak wszystkich czułków. Było już za późno.

— Wiem — powiedziała Heather. — Lekarz mi mówił. Chcą przeprowadzić operację najszybciej, jak się da. Może zdołają coś zrobić, jeśli czułki nie weszły zbyt głęboko.

— Dobrze się spisałem w krytycznej sytuacji — chrypiał Jason; zamknął oczy, z trudem znosząc ból. — Jednak nie dość dobrze.

Otworzywszy oczy, zobaczył, że Heather płacze.

— Czy jest aż tak źle? — zapytał. Wyciągnął rękę i ujął jej dłoń. Poczuł siłę jej miłości, gdy ścisnęła jego palce — a potem nie było nic oprócz bólu. Nic więcej: nie było Heather, szpitala, pielęgniarzy, światła, żadnego dźwięku. To była chwila wieczności, która pochłonęła go bez reszty.

2

Światło znów się przesączyło, zasnuwając mu oczy membraną jaskrawej czerwieni. Otworzył oczy i podniósł głowę, żeby rozejrzeć się wokół i poszukać Heather albo lekarza.

Był sam w pokoju. Nikogo innego. Stolik z popękanym zwierciadłem, brzydkie stare kinkiety sterczące z zatłuszczonych ścian. Gdzieś w pobliżu ryk telewizora.

Nie leżał w szpitalu. Heather nie było z nim; poczuł jej nieobecność, całkowitą pustkę wywołaną jej zniknięciem.

Boże, pomyślał. Co się stało?

Ból w piersi całkiem ustąpił. Drżąc, Jason odrzucił brudny wełniany koc, usiadł, w zadumie potarł czoło i zebrał resztki energii.

To pokój hotelowy, uświadomił sobie. Nędzny, zawszony pokoik w tanim hoteliku. Żadnych zasłon czy łazienki. Tak mieszkał całe lata temu, na początku kariery, kiedy był jeszcze nieznany i nie miał pieniędzy. Ponure czasy, o których zawsze starał się zapomnieć.

Pieniądze. Pomacał ubranie, odkrył, że nie ma już na sobie szpitalnej piżamy, ale wymięty, szyty na miarę jedwabny garnitur. W wewnętrznej kieszeni znalazł plik banknotów o wysokich nominałach — pieniądze, które zamierzał wziąć do Vegas. Chociaż tyle.

Szybko rozejrzał się za telefonem. Nie, pewnie, że nie ma tu aparatu. Na pewno jednak znajdzie się w holu. Tylko do kogo zadzwonić? Do Heather? Do Ala Blissa, jego agenta? Do Mory Manna, producenta jego programu? Albo do adwokata, Billa Wolfera? A może powinien zadzwonić do nich wszystkich, jak tylko będzie mógł.

Niepewnie zdołał stanąć na nogach; chwiał się, przeklinając z jakiegoś powodu, którego nie mógł zrozumieć. Poczuł coś zwierzęcym instynktem: przygotowywał swoje silne ciało szóstaka do walki. Nie mógł jednak dostrzec przeciwnika, co go przerażało. Jak daleko mógł sięgnąć pamięcią w przeszłość, po raz pierwszy poczuł ukłucie paniki.

Czy upłynęło wiele czasu? — zadawał sobie pytanie. Nie miał pojęcia; nie potrafł powiedzieć. Dzień. Śmigacze przelatywały i świszczały na niebie za brudnym oknem. Spojrzał na zegarek: wskazywał dziesiątą trzydzieści. I co z tego? Równie dobrze mogło upłynąć tysiąc lat. Zegarek w niczym mu nie pomoże.

Ale telefon — tak. Wyszedł na zakurzony korytarz, odszukał schody, zaczął schodzić stopień za stopniem, trzymając się poręczy, aż w końcu znalazł się w ponurym pustym holu, pełnym trzeszczących, wysiedzianych krzeseł.

Na szczęście miał drobne. Wrzucił w otwór złotą ćwierćdolarówkę i wykręcił numer Ala Blissa.

— Agencja Talentów Blissa — usłyszał głos Ala.

— Słuchaj — powiedział Jason. — Nie wiem, gdzie jestem. Na rany Chrystusa, przyjedź i wydostań mnie stąd, zabierz mnie gdzieś. Rozumiesz, Al? Zrobisz to?

Cisza w słuchawce. Po chwili daleki, pełen rezerwy głos Ala Blissa zapytał:

— Z kim mówię?

Warknął ze złością swoje nazwisko.

— Nie znam pana, panie Jasonie Taverner — powiedział Al Bliss obojętnym, nieobecnym głosem. — Na pewno wykręcił pan właściwy numer? Z kim pan chce rozmawiać?

— Z tobą, Al. Z Alem Blissem, moim agentem. Co zaszło w szpitalu? Jak dostałem się stamtąd tutaj? Nie wiesz?

Panika minęła, gdy z trudem zapanował nad sobą; jego słowa nabrały sensu.

— Czy możesz mnie skontaktować z Heather?

— Z panną Hart? — spytał Al i zachichotał. Nie odpowiedział.

— Słuchaj — rzucił wściekle Jason — przestałeś być moim agentem. Kropka. Nieważne, co się stanie. Zwalniam cię.

Al Bliss nie przestawał chichotać mu do ucha, potem wyłączył się z cichym kliknięciem. Odłożył słuchawkę.

Zabiję sukinsyna, powiedział do siebie Jason. Rozerwę tłustego łysego drania na małe kawałki.

O co mu chodzi? Nie rozumiem go. Dlaczego nagle ma coś przeciwko mnie? Co ja mu zrobiłem, jak rany? Jest moim przyjacielem i agentem od dziewiętnastu lat. Jeszcze nigdy nie zachował się w taki sposób.

Spróbuję zadzwonić do Billa Wolfera, postanowił. On jest zawsze w biurze albo pod telefonem; połączę się z nim i dowiem, o co w tym wszystkim chodzi. Wrzucił drugą złotą ćwierćdolarówkę w otwór automatu i ponownie wybrał numer.

— Wolfer i Blaine, adwokaci — usłyszał w słuchawce głos recepcjonistki.

— Daj mi pogadać z Billem — poprosił Jason. — Tu Jason Taverner. Wiesz, kim jestem.

— Pan Wolfer jest dzisiaj w sądzie. Może zechce pan zamiast niego porozmawiać z panem Blainem. A może poproszę, żeby pan Wolfer oddzwonił do pana, kiedy po południu wróci do biura? — powiedziała recepcjonistka.

— Czy pani wie, kim ja jestem? — zapytał Jason. — Czy wie pani, kim jest Jason Taverner? Ogląda pani telewizję?

W tym momencie głos niemal odmówił mu posłuszeństwa; usłyszał, jak się załamuje i staje piskliwy. Ogromnym wysiłkiem woli opanował go, ale nie mógł powstrzymać drżenia rąk; prawdę mówiąc, dygotał na całym ciele.

— Przykro mi, panie Taverner — rzekła recepcjonistka. — Naprawdę nie mogę teraz połączyć się z panem Wolferem ani…

— Ogląda pani telewizję?

— Tak.

— I nie słyszała pani o mnie? Jason Taverner Show o dziewiątej wieczór w każdy wtorek?

— Przykro mi, panie Taverner. Musi pan porozmawiać osobiście z panem Wolferem. Proszę podać mi numer pańskiego telefonu, a postaram się, żeby zadzwonił do pana zaraz po powrocie.

Odłożył słuchawkę.

Oszalałem, pomyślał. Albo ona oszalała. Ona i Al Bliss, ten sukinsyn. Boże. Chwiejnie odszedł od telefonu i usadowił się na jednym z wyblakłych, wysiedzianych krzeseł. Dobrze było usiąść; zamknął oczy, oddychając powoli i głęboko. Rozmyślał.

Mam pięć tysięcy dolarów w banknotach rządowych o wysokich nominałach, powiedział sobie. Tak więc nie jestem zupełnie bezradny. To świństwo zeszło mi z piersi, razem z czułkami. Widocznie usunęli je chirurgicznie w szpitalu. Przynajmniej żyję, mogę się z tego cieszyć. Ile minęło czasu? — zadawał sobie pytanie. Gdzie jest jakaś gazeta?

Na pobliskiej kanapie znalazł „L.A. Timesa” i przeczytał datę. 12 października 1988 roku. Żadnego skoku w czasie. Minął dzień od chwili, gdy ostatni raz wystąpił przed kamerami, a Marylin wysłała go do szpitala.

Przyszło mu coś do głowy. Przejrzał gazetę, znalazł dział ogłoszeń. Ostatnio co wieczór występował w „Persian Room” hotelu Hollywood Hilton — faktycznie, produkował się tam od trzech tygodni, oczywiście, we wtorki trochę krócej ze względu na show.

Reklamy, jaką hotel zamieszczał na tej stronie przez trzy ostatnie tygodnie, nie było. Oszołomiony pomyślał, że może przeniesiono ją na inną stronę. Dokładnie przejrzał ten dział gazety. Reklama za reklamą, ale ani śladu jego nazwiska. A przecież jego twarz pojawiała się wśród informacji o spektaklach od przeszło dziesięciu lat bez przerwy.

Spróbuję jeszcze raz, postanowił. Zadzwonię do Mory’ego Manna.

Znalazł portfel i zaczął szukać kawałka papieru, na którym miał zapisany telefon producenta.

Portfel był bardzo cienki. Zniknęły wszystkie świadectwa tożsamości. Dokumenty pozwalające mu pozostać przy życiu. Przepustki, dzięki którym mógł przechodzić przez zapory policyjne i wojskowe, nie dając się zastrzelić ani wtrącić do obozu pracy.

Nie przeżyję nawet dwóch godzin bez moich zaświadczeń, powiedział sobie Jason. Nie odważę się wyjść z tego nędznego hoteliku na ulicę. Pomyślą, że jestem studentem albo nauczycielem zbiegłym z jakiegoś kampusu. Resztę życia spędzę jako ciężko pracujący fzycznie niewolnik. Jestem człowiekiem bez osobowości prawnej.

A zatem moim najważniejszym zadaniem, pomyślał, jest pozostać przy życiu. Do diabła z Jasonem Tavernerem sławnym artystą; o to będę martwić się później.

Czuł, jak dochodzą do głosu zdeterminowane szóstaczym pochodzeniem cechy jego osobowości. Nie jestem taki, jak inni ludzie, powiedział sobie. Poradzę sobie z tym — cokolwiek to jest. Jakoś to będzie.

Na przykład, pomyślał, mając te pieniądze, mogę pójść do dzielnicy Watts i kupić sobie fałszywe dowody tożsamości. Nawet cały ich portfel. Z tego, co słyszałem, zajmuje się tym co najmniej setka facetów. Nigdy nie przypuszczałem, że skorzystam z usług jednego z nich. Ja, Jason Taverner. Sławny artysta oglądany przez trzydziestomilionową widownię.

Czy wśród tych trzydziestu milionów widzów, zadawał sobie pytanie, jest choć jeden, który mnie pamięta? Jeśli „pamięta” to właściwe słowo. Mówię tak, jakby upłynęło mnóstwo czasu, jakbym był już starcem, dawno zapomnianym, żyjącym wspomnieniami minionej chwały. A przecież tak nie jest.

Wrócił do telefonu i odszukał numer głównego biura ewidencji ludności w stanie Iowa; zużywszy kilka złotych monet, uzyskał w końcu połączenie.

— Nazywam się Jason Taverner — powiedział urzędnikowi. — Urodziłem się w Chicago, w Memoriał Hospital, 16 grudnia 1946 roku. Czy mógłby pan potwierdzić i przesłać mi kopię mojej metryki? Ubiegam się o pracę i jest mi potrzebna jako załącznik.

— Tak, sir. Urzędnik pozostał na linii; Jason czekał. Po chwili ponownie usłyszał jego głos.

— Pan Jason Taverner, urodzony w Cook County 16 grudnia 1946 roku?

— Tak — powiedział Jason.

— Nie mamy świadectwa urodzenia takiej osoby w tym czasie i miejscu. Czy jest pan całkowicie pewny tych danych?

— Pyta pan, czy znam swoje nazwisko oraz miejsce i datę urodzenia? — Głos znów wymknął mu się spod kontroli, ale tym razem Jason nie zdołał nad nim zapanować; wpadł w panikę.

— Dzięki — rzekł i odłożył słuchawkę, dygocząc jak w febrze. Ja nie istnieję, powiedział sobie. Nie ma Jasona Tavernera.

Nigdy nie było i nigdy nie będzie. Do diabła z moją karierą; ja po prostu chcę żyć. Jeśli ktoś lub coś chce zakończyć moją karierę, dobrze, a niech tam. Tylko czy w ogóle pozwolą mi istnieć? Czyżbym nigdy się nie urodził?

Coś poruszyło się w jego piersi. Nie wyjęli wszystkich czułków, niektóre wciąż rosną i żywią się we mnie, pomyślał z przerażeniem. Ta przeklęta, nie mająca za grosz talentu dziwka. Mam nadzieję, że skończy na ulicy, szukając klientów za dwa dolce.

Po wszystkim, co dla niej zrobiłem: załatwiłem dwa przesłuchania przed ludźmi szukającymi nowych twarzy. Do diabła — przynajmniej przeleciałem ją kilka razy. Chyba jesteśmy kwita.

Gdy wrócił do pokoju hotelowego, dłuższą chwilę przyglądał się sobie w upstrzonym przez muchy lustrze. Jego wygląd nie uległ zmianie, tyle że powinien się ogolić. Nie postarzał się. Żadnych nowych zmarszczek czy siwych włosów. Niezłe bary i bicepsy. Brzuch bez fałd tłuszczu, pozwalający nosić modne, dopasowane ubrania.

To bardzo istotne dla twojego image’u, powiedział sobie, jakie marynarki możesz nosić, szczególnie te wcięte w talii. Mam ich chyba z pięćdziesiąt, pomyślał. Albo miałem. Gdzie są teraz? — zadawał sobie pytanie. Ptak odleciał i na jakiej łące teraz śpiewa? Czy coś w tym stylu. Coś z przeszłości, ze szkolnych dni. Zapomniane do tej pory. Dziwne, pomyślał, co człowiekowi przychodzi do głowy, kiedy znajdzie się w niezwykłej i groźnej sytuacji. Czasem są to zupełnie trywialne myśli.

Gdyby marzenia były końmi, żebracy mogliby latać. Jakoś tak. Wystarczy, żeby doprowadzić do szału.

Zastanawiał się, ile posterunków policji i gwardii znajduje się między tym nędznym hotelikiem a najbliższym fałszerzem w Watts. Dziesięć? Trzynaście? Dwa? Dla mnie, pomyślał, wystarczy nawet jeden. Jedna wyrywkowa kontrola wozu patrolowego z trzyosobową załogą. I to cholerne połączenie radiowe z policyjno-wojskową bazą danych w Kansas City, gdzie mają wszystkie akta.

Podwinął rękaw i obejrzał przedramię. Tak, był tam: wytatuowany numer identyfkacyjny. Somatyczna tablica rejestracyjna noszona przez całe życie i w końcu chowana razem z nim w grobie.

No tak, policjanci lub gwardziści z ruchomych patroli mogą sprawdzić jego numer w centrali w Kansas City, a wtedy… Co wtedy? Czy jego akta nadal tam były, czy też zniknęły, tak samo jak metryka? A jeśli ich tam nie ma, co by to oznaczało zdaniem policyjnych biurokratów?

Błąd urzędnika. Ktoś źle skatalogował mikroflm z jego dossier. Znajdzie się. Kiedyś, kiedy nie będzie potrzebny, kiedy spędzę już dziesięć lat życia w kopalni na Księżycu, machając kilofem. Jeśli nie znajdą moich akt, rozmyślał, uznają mnie za zbiegłego studenta, ponieważ tylko studenci nie mają policyjnych rejestrów — a najważniejsi z nich, przywódcy, mają je również.

Znalazłem się na dnie, pomyślał. Nie mogę nawet zapewnić sobie fzycznego istnienia. Ja, człowiek, który wczoraj miał trzydziestomilionową widownię. Pewnego dnia jakoś ją odzyskam, ale nie teraz. Najpierw mam ważniejsze rzeczy do zrobienia. Każdy rodzi się z pewnym szkieletem swojej egzystencji; ja nie mam nawet tego. Będę jednak miał; szóstak nie jest zwyczajnym człowiekiem. Żaden zwyczajny człowiek ani fzycznie, ani psychicznie nie przeżyłby tego, co mnie spotkało — a już szczególnie tej dręczącej niepewności.

Szóstak, bez względu na warunki, zawsze zwycięży, ponieważ tak nas genetycznie zdefniowano.

Jeszcze raz opuścił pokój, zszedł po schodach i podszedł do recepcji. Mężczyzna w średnim wieku z cienkim wąsikiem czytał magazyn „Box”. Nie podniósł głowy, tylko zapytał:

— Tak, sir?

Jason wyjął plik banknotów i położył na kontuarze pięćset dolarów. Recepcjonista zerknął na banknot, po chwili spojrzał ponownie, szeroko otwierając oczy. Potem ostrożnie popatrzył na Jasona, tym razem badawczo.

— Skradziono mi przepustki — rzekł Jason. — Ta pięćsetka będzie pańska, jeśli zaprowadzi mnie pan do kogoś, kto może je zastąpić. Jeśli chce pan to zrobić, proszę zrobić to teraz; nie będę czekać.

Czekać, aż zgarnie mnie policja czy wojsko, pomyślał. Schwytanego w tym zapchlonym hoteliku.

— Albo na chodniku przed wejściem — powiedział recepcjonista. — Jestem telepatą. Wiem, że ten hotel to nic nadzwyczajnego, ale nie ma tu robactwa. Kiedyś mieliśmy marsjańskie pchły piaskowe, ale już ich nie ma.

Wziął pięćset dolarów.

— Zaprowadzę pana do kogoś, kto może panu pomóc — oznajmił. Uważnie przyglądał się twarzy Jasona, zamilkł, a potem dodał: — Myśli pan, że jest pan sławny. No cóż, mamy tu najróżniejsze przypadki.

— Chodźmy — rzekł szorstko Jason. — Już.

— Natychmiast — powiedział urzędnik i sięgnął po swój błyszczący plastikowy płaszcz.

3

Prowadząc powolny, hałaśliwy, staromodny śmigacz, recepcjonista powiedział mimochodem do siedzącego obok Jasona:

— Odbieram mnóstwo dziwnych sygnałów z twojego mózgu.

— Wynoś się z moich myśli — burknął niechętnie Jason.

Nigdy nie lubił wścibskich, ciekawskich telepatów, a ten nie był wyjątkiem. — Wynoś się z moich myśli — powtórzył — i zaprowadź mnie do kogoś, kto mi pomoże. Omijaj zapory policji oraz wojska, jeśli chcesz wyjść z tego z życiem.

— Nie musi mi pan tego mówić; wiem, co się z panem stanie, jeśli nas zatrzymają.

Robiłem to już wiele razy. Dla studentów. Pan nie jest jednak studentem. Jest pan sławny i bogaty. A jednocześnie nie. Jednocześnie jest pan nikim. Pod względem prawnym pan nawet nie istnieje — mówił spokojnie urzędnik.

Zaśmiał się cichym, afektowanym śmiechem, ale patrzył nieruchomo przed siebie. Prowadzi jak stara baba, zauważył Jason. Obiema rękami ściska kierownicę.

Dotarli wreszcie do slumsów Watts. Po obu stronach wąskich uliczek znajdowały się niewielkie ciemne składy, przepełnione kontenery na śmieci; chodnik pokrywały odłamki potłuczonych butelek; niechlujny napis reklamował wielkimi literami coca-colę, a małymi nazwę sklepiku. Stary Murzyn chwiejnie przechodził przez skrzyżowanie, badając drogę, jakby oślepł z wiekiem. Ten widok budził w Jasonie dziwne uczucia. Tak niewielu czarnych pozostało przy życiu od kiedy, w strasznych czasach Insurekcji, Kongres przegłosował ustawę Tidmana o przymusowej sterylizacji. Recepcjonista ostrożnie przyhamował rozklekotany śmigacz, żeby nie spłoszyć starego Murzyna w pogniecionym, pękającym w szwach brązowym garniturze. Widocznie czuł to samo.

— Czy zdaje pan sobie sprawę — zwrócił się do Jasona — że gdybym go potrącił, dostałbym karę śmierci?

— Całkiem słusznie — odrzekł Jason.

— Oni są jak ostatnie stado żurawi — powiedział urzędnik, ruszając dalej, kiedy stary Murzyn przeszedł na drugą stronę. — Chroni ich tysiąc praw. Nie można z nich kpić, nie można wdać się w bójkę, nie ryzykując oskarżenia o napaść i dziesięciu lat więzienia. A jednak sprawiamy, że wymierają.

— Właśnie tego pragnął Tidman i założę się, że większość Uspokajaczy, ale… — Zrobił gest ręką, po raz pierwszy zdejmując dłoń z kierownicy — …brak mi ich dzieciaków. Pamiętam, jak miałem dziesięć lat, znałem czarnego chłopca, z którym się bawiłem… prawdę mówiąc, niedaleko stąd. Na pewno do tej pory został już wysterylizowany.

— Jednak najpierw miał jedno dziecko — przypomniał Jason. — Jego żona musiała oddać zezwolenie na posiadanie dziecka po urodzeniu pierwszego i jedynego syna, ale mieli go. Prawo zezwala na to. Milion przepisów strzeże ich bezpieczeństwa.

— Dwoje dorosłych, jedno dziecko — rzekł recepcjonista.

— W ten sposób populacja czarnych co pokolenie zmniejsza się o połowę. Sprytne. Trzeba to przyznać Tidmanowi: rozwiązał problem rasowy.

— Coś trzeba było zrobić — powiedział Jason, siedząc sztywno w fotelu; wpatrywał się w ulicę, szukając śladów policyjnych punktów kontrolnych czy wojskowych barykad. Nie dostrzegł żadnych, ale jak daleko ujadą bez przeszkód?

— Prawie jesteśmy na miejscu — oznajmił zimno recepcjonista. Na chwilę obrócił głowę i spojrzał Jasonowi w oczy.

— Nie podobają mi się pańskie rasistowskie poglądy — powiedział. — Nawet jeśli płaci mi pan pięćset dolarów.

— Jak dla mnie, po świecie chodzi wystarczająco dużo czarnych — oświadczył Jason.

— A kiedy umrze ostatni?

— Umie pan czytać w myślach — odparł Jason. — Nie muszę panu mówić.

— Chryste — rzekł recepcjonista i skierował uwagę na ruch uliczny.

Skręcili ostro w prawo, w wąską uliczkę; po jej obu stronach były widoczne pozamykane drewniane drzwi. Żadnych znaków. Tylko pełna napięcia cisza. I sterty zalegających od wieków śmieci.

— Co jest za tymi drzwiami? — zapytał Jason.

— Ludzie tacy jak pan. Ludzie, którzy nie mogą wyjść z ukrycia. Pod jednym względem różnią się jednak od pana: nie mają pięciuset dolarów… a także wielu innych rzeczy, o ile dobrze odczytuję pańskie myśli.

— Słono będzie mnie kosztowało uzyskanie dokumentów tożsamości — rzekł cierpko Jason. — Pewnie wszystko, co mam.

— Ona nie zedrze z pana skóry — powiedział urzędnik, zatrzymując pojazd na chodniku. Jason wyjrzał, zobaczył zrujnowaną restaurację z zabitymi drzwiami i powybijanymi oknami. W środku było zupełnie ciemno. To miejsce wyglądało odpychająco, lecz widocznie właśnie o nie chodziło. Będzie musiał się z tym pogodzić, jeśli chce dostać to, po co przybył; nie może być wybredny.

Po drodze ominęli wszystkie barykady i punkty kontrolne, recepcjonista wybrał dobrą drogę. Tak więc, zważywszy wszystko, Jason nie miał powodu do narzekań.

Wraz z urzędnikiem podszedł do wyłamanych, wiszących na jednym zawiasie frontowych drzwi restauracji. Obaj milczeli; skupili się na unikaniu zardzewiałych gwoździ sterczących z pozabijanych deskami okien, zapewne dla ochrony.

— Proszę podać mi rękę — powiedział urzędnik, wyciągając dłoń w ciemności.

— Tutaj jest ciemno, a ja znam drogę. W tym budynku wyłączyli prąd trzy lata temu.

W ten sposób usiłowali skłonić mieszkańców do opuszczenia bloku, żeby go spalić.

Większość jednak została — dodał.

Wilgotna, zimna ręka recepcjonisty przeprowadziła go obok nieregularnych stert czegoś, co było chyba kiedyś krzesłami i stołami; pokrywały je teraz pajęczyny i grudy kurzu. W końcu trafli na gładką czarną ścianę; przewodnik przystanął, puścił dłoń Jasona i zaczął manipulować w ciemnościach.

— Nie mogę ich otworzyć — wyjaśnił. — Można to zrobić tylko z drugiej strony — z jej strony. Daję jej znać, że tu jesteśmy.

Jeden segment ściany ze zgrzytem odsunął się na bok. Zerkając w głąb, Jason nie dojrzał nic prócz ciemności i opuszczenia.

— Wejdź do środka — polecił recepcjonista i lekko go popchnął. Ściana po chwili zamknęła się za ich plecami.

Błysnęły światła. Chwilowo oślepiony Jason osłonił dłonią oczy i obejrzał sobie pracownię.

Była niewielka. Dostrzegł jednak kilka skomplikowanych i bardzo specjalistycznych urządzeń. Po drugiej stronie stał stół laboratoryjny. Setki narzędzi, wszystkie starannie umieszczone w uchwytach na ścianach pokoju. Pod stołem znajdowały się duże kartony, zawierające pewnie różne rodzaje papieru, oraz mała prasa drukarska napędzana przez generator.

Dziewczyna siedziała na wysokim stołku; ręcznie składała czcionki. Spostrzegł jasne włosy, bardzo długie, lecz rzadkie, opadające na plecy okryte niebieską koszulą fanelo-wą. Nosiła dżinsy, bardzo małe stopy miała bose. Wyglądała na piętnaście lub szesnaście lat. Nie miała wydatnych piersi, ale niezłe, długie nogi — spodobały mu się. Nie była umalowana; nadawało to jej twarzy bladą, lekko pastelową barwę.

— Cześć! — powiedziała.

— Idę — oznajmił recepcjonista. — Spróbuję nie wydać pięciuset dolarów na jeden raz.

Nacisnął guzik, segment ściany odsunął się na bok; jednocześnie światła w pomieszczeniu zgasły, pogrążając ich ponownie w kompletnej ciemności.

— Jestem Kathy — przedstawiła się dziewczyna na stołku.

— Ja jestem Jason.

Ściana wróciła na miejsce i zapaliły się światła. Ona jest naprawdę śliczna, pomyślał. Tylko ten jej spokój graniczący z obojętnością. Jakby nic nie miało dla niej znaczenia. Apatia? Nie, rozsądził po chwili. Ona jest po prostu nieśmiała — oto wyjaśnienie.

— Dałeś mu pięćset dolarów za przyprowadzenie tutaj? — dziwiła się Kathy. Patrzyła na niego krytycznie, jakby próbowała dokonać jakiejś sensownej oceny na podstawie jego wyglądu.

— Mój garnitur zwykle nie jest tak wygnieciony.

— To ładny garnitur. Jedwabny?

— Tak — skinął głową.

— Jesteś studentem? — zapytała Kathy, nadal bacznie go obserwując. — Nie, nie jesteś; nie masz takiej ziemistej cery jak oni, od życia pod ziemią. No cóż, to pozostawia tylko jedną możliwość.

— Że jestem przestępcą — powiedział Jason — i usiłuję zmienić tożsamość, zanim dopadnie mnie policja lub wojsko.

— A jesteś? — zapytała bez cienia zmieszania. To było zwyczajne, proste pytanie.

— Nie.

Nie wyjaśniał szerzej, nie teraz. Może później.

— Czy sądzisz, że wielu gwardzistów to roboty, a nie prawdziwi ludzie? Zawsze noszą maski gazowe, więc trudno powiedzieć.

— Wystarczy mi, że ich nie lubię — odrzekł Jason. — Nie zastanawiam się nad przyczyną.

— Jakich dokumentów potrzebujesz? Prawa jazdy? Przepustki policyjnej? Zaświadczenia o zatrudnieniu wydanego przez zakład pracy?

— Wszystkich. Z legitymacją członka Związku Muzyków w obwodzie dwunastym włącznie.

— Ach, jesteś muzykiem?

Teraz patrzyła na niego z większym zainteresowaniem.

— Piosenkarzem. Prowadzę godzinny program rozrywkowy w każdy wtorek o dziewiątej. Może go widziałaś? Jason Taverner Show.

— Już nie mam telewizora — odparła dziewczyna. — Pewnie dlatego cię nie poznałam. Czy to ciekawa praca?

— Czasami. Spotykasz wielu ludzi z show businessu, co jest miłe, jeśli to lubisz. Przeważnie okazują się zwyczajnymi ludźmi. Mają swoje obawy. Nie są idealni. Niektórzy są bardzo zabawni, zarówno przed, jak i poza kamerą.

— Mój mąż zawsze mi mówił, że nie mam poczucia humoru — powiedziała. — Uważał, że wszystko jest śmieszne. Śmiał się nawet wtedy, kiedy dostał powołanie do wojska.

— I śmiał się nadal, kiedy go zwalniali?

— Nigdy go nie zwolnili. Zginął podczas niespodziewanego ataku studentów, ale to nie była ich wina; zastrzelił go inny gwardzista.

— Ile będzie mnie kosztowało wystawienie wszystkich dokumentów? Lepiej ustalmy to, zanim zabierzesz się do roboty.

— Od każdego biorę tyle, na ile go stać — odparła Kathy, ponownie zabierając się do składania. — Mam zamiar policzyć ci dużo, ponieważ widzę, że jesteś bogaty: dałeś Eddy’emu pięćset dolarów za przyprowadzenie cię tutaj, nosisz jedwabny garnitur. W porządku? — Rzuciła mu przelotne spojrzenie. — A może się mylę? Powiedz.

— Mam przy sobie pięć tysięcy dolarów — rzekł Jason. — A właściwie cztery i pół tysiąca. Jestem artystą światowej sławy; oprócz cotygodniowego programu każdego roku przez miesiąc występuję w Sands. Prawdę mówiąc, występuję w wielu klubach, jeśli tylko zdołam znaleźć jakąś lukę w wypełnionym rozkładzie zajęć.

— O rany — powiedziała Kathy. — Szkoda, że o tobie nie słyszałam; byłabym pod wrażeniem.

Roześmiał się.

— Czy powiedziałam coś głupiego? — zapytała nieśmiało.

— Nie — odparł Jason. — Kathy, ile masz lat?

— Dziewiętnaście. Urodziny obchodzę w grudniu, więc mam już prawie dwadzieścia. A ile dałbyś mi, sądząc po wyglądzie?

— Szesnaście.

Skrzywiła usta w dziecinnym grymasie.

— Wszyscy tak mówią — powiedziała cicho. — To dlatego, że nie mam biustu. Gdy bym miała piersi, wyglądałabym na dwadzieścia jeden. A ty ile masz lat? — Przestała składać i spojrzała na niego uważnie. — Na oko jakieś pięćdziesiąt.

Poczuł nagle wściekłość i żal.

— Wydaje się, że zraniłam twoje uczucia.

— Mam czterdzieści dwa lata — wycedził Jason.

— A co to za różnica? Chcę powiedzieć, że zarówno…

— Wróćmy do interesów — przerwał jej. — Daj mi pióro i papier, a napiszę ci, czego potrzebuję i co powinien mówić o mnie każdy dokument. Chcę, żeby to zostało zrobione dokładnie. Lepiej przyłóż się do roboty.

— Rozzłościłam cię, mówiąc, że wyglądasz na pięćdziesiąt lat — powiedziała Kathy. Sądzę, że przy uważniejszych oględzinach nie wyglądasz na tyle. Raczej na trzydzieści.

Podała mu pióro i papier, uśmiechając się wstydliwie i przepraszająco.

— Zapomnij o tym — rzekł Jason. Poklepał ją po ramieniu.

— Nie lubię, kiedy mnie ludzie dotykają — wyznała Kathy i odsunęła się.

Jak leśna nimfa, pomyślał. Dziwne, obawia się najlżejszego dotknięcia, a nie boi się fałszować dokumenty, za co dostałaby dwadzieścia lat więzienia. Może nikt jej nie powiedział, że łamie prawo. Może po prostu nie wie.

Jego wzrok przykuło coś jaskrawego i barwnego na przeciwległej ścianie. Podszedł bliżej, żeby to obejrzeć. Uświadomił sobie, że to średniowieczny ilustrowany manuskrypt, a raczej jego jedna stronica. Czytał o takich księgach, ale jeszcze nigdy żadnej nie widział.

— Czy to cenne? — spytał.

— Gdyby była prawdziwa, byłaby warta ze sto dolarów — odparła Kathy. — Ale nie jest; zrobiłam ją wiele lat temu, kiedy chodziłam do szkoły Północnoamerykańskich Linii Lotniczych. Dziesięć razy kopiowałam oryginał, zanim zrobiłam wierną kopię. Kocham kaligrafę, uwielbiałam ją jeszcze jako dziecko. Może dlatego że mój ojciec projektował okładki książek, no wiesz, obwoluty.

— Czy muzeum dałoby się nabrać? Przez chwilę mierzyła go przenikliwym wzrokiem. Potem skinęła głową.

— Nie poznaliby po papierze?

— To pergamin z tamtych czasów. Tak samo fałszuje się stare znaczki. Bierzesz stary, bezwartościowy, zmazujesz nadruk, a potem…

Urwała.

— Chcesz, żebym szybko zabrała się do twoich dokumentów.

— Tak — przyznał Jason.

Podał jej kartkę papieru, na której zapisał dane. Większość dokumentów wymagała standardowych pieczęci wprowadzonych po zniesieniu stanu wojennego, odcisków kciuka, fotografi, hologramów podpisu; wszystkie miały krótki okres ważności. Przed upływem trzech miesięcy będzie musiał zapłacić za nowy zestaw.

— Dwa tysiące dolarów — powiedziała Kathy, obejrzawszy listę.

Miał ochotę zapytać: A czy za to będę mógł także pójść z tobą do łóżka? Na głos powiedział:

— Jak długo to potrwa? Kilka godzin? Dni? A jeśli dni, to gdzie…

— Kilka godzin — odparła Kathy. Poczuł głęboką ulgę.

— Usiądź i dotrzymuj mi towarzystwa — poprosiła, wskazując stojący z boku taboret na trzech nogach. — Możesz mi opowiedzieć o swojej karierze gwiazdy telewizji. To musi być fascynujące, tam trzeba iść po trupach, żeby dostać się na szczyt. Czy wszedłeś na szczyt?

— Tak — odparł krótko. — Jednak nie po trupach. To mit. Decyduje talent i tylko talent, a nie to, co mówisz lub robisz ludziom stojącym niżej czy wyżej. Poza tym, to ciężka praca. Nie wpada się na chwilkę, żeby szurnąć nogą i podpisać kontrakt z NBC lub CBS. To twardzi, doświadczeni ludzie interesu, szczególnie ci od A i R, artystów i repertuaru. Oni decydują, z kim podpisać umowę. Mówię o śpiewaniu. Od tego trzeba zacząć, żeby zdobyć ogólnokrajową sławę; oczywiście, można próbować występów we wszystkich możliwych klubach, aż…

— Oto twoje prawo jazdy — oznajmiła Kathy. Ostrożnie podała mu mały czarny kartonik. — Teraz zajmę się twoją książeczką wojskową. To będzie trochę trudniejsze ze względu na fotografe en face i z proflu, ale zrobię je tam.

Wskazała na biały ekran, przed którym stał aparat na trójnogu, z umocowaną z boku lampą błyskową.

— Masz tu całe wyposażenie — rzekł Jason, siadając sztywno przed białym tłem.

W czasie wieloletniej kariery zrobiono mu tyle zdjęć, że doskonale wiedział, gdzie stanąć i jaką przybrać minę.

Tym razem jednak najwidoczniej zrobił coś nie tak, jak trzeba. Kathy spoglądała na niego z dziwnym wyrazem twarzy.

— Jesteś zbyt uradowany — powiedziała, na pół do siebie. — Tryskasz pozornym zadowoleniem.

— To dla publiczności — odparł Jason. — Błyszczące odbitki osiem na dziesięć…

— Nie tym razem. Te zdjęcia mają uchronić cię przed dożywotnim zamknięciem w obozie pracy. Nie uśmiechaj się.

Posłuchał.

— Dobrze — powiedziała Kathy. Wyjęła zdjęcia z aparatu i ostrożnie przeniosła na stół, machając nimi, żeby wyschły. — Te przeklęte animowane fotki trójwymiarowe do książeczki wojskowej — kamera kosztowała mnie tysiąc dolarów, a używam jej tylko do tego i do niczego więcej… ale musiałam ją kupić. — Zmierzyła go wzrokiem. — To cię będzie kosztowało.

— Tak — odrzekł z niewzruszonym spokojem. Zdawał sobie z tego sprawę.

Kathy przez jakiś czas szperała w przyborach, potem gwałtownie odwróciła się i zapytała:

— Kim ty naprawdę jesteś? Umiesz pozować, widziałam, jak zastygłeś z tym sztucznym uśmiechem na twarzy i z błyszczącymi oczami.

— Mówiłem ci. Jestem Jason Taverner. Gospodarz telewizyjnego programu rozrywkowego. Występuję w każdy wtorkowy wieczór.

— Nie — powiedziała Kathy, potrząsając głową. — Ale to nie moja sprawa… Przepraszam, nie powinnam pytać.

Mimo to nadal mierzyła go wzrokiem, jakby z rozgoryczeniem.

— Popełniasz błąd. Naprawdę jesteś jakąś osobistością — widać to po sposobie, w jaki pozowałeś do zdjęć, ale nie jesteś nikim znanym. Nie ma żadnego Jasona Tavernera, który liczyłby się, który byłby kimś. A więc kim jesteś? Człowiekiem, któremu wciąż robiono zdjęcia, ale o którym nikt nigdy nie słyszał.

— Zachowuję się tak, jak zachowywałaby się każda osobistość, o której nikt nigdy nie słyszał.

Przez chwilę wpatrywała się w niego, potem wybuchnęła śmiechem.

— Rozumiem. No cóż, to dobre, naprawdę dobre. Będę musiała to sobie zapamiętać.

Znów zajęła się podrabianymi dokumentami.

— W tym interesie — powiedziała, zaabsorbowana pracą — nie chcę nic wiedzieć o ludziach, dla których robię papiery. Ciebie — zerknęła na Jasona — mam jednak ochotę poznać. Jesteś dziwny. Poznałam najróżniejsze typy ludzi — chyba całe setki — ale nikogo takiego jak ty. Czy wiesz, co mam na myśli?

— Myślisz, że jestem szaleńcem — rzekł Jason.

— Tak — kiwnęła głową. — W medycznym, prawnym czy jakimkolwiek znaczeniu tego słowa. Jesteś psychiczny, cierpisz na rozdwojenie jaźni. Pan Nikt i Pan Wszyscy. Jak zdołałeś przeżyć do tej pory?

Nie odpowiedział. Tego nie mógł jej wyjaśnić.

— W porządku — powiedziała Kathy. Jeden po drugim, fachowo i sprawnie, podrabiała niezbędne dokumenty.

Eddy, recepcjonista z hotelu, trzymał się na uboczu, paląc podróbkę hawajskiego cygara. Nie miał tu nic do roboty, ale z jakiegoś niejasnego powodu nie odchodził. Wolałbym, żeby stąd spierdalał, pomyślał Jason. Chciałbym swobodniej porozmawiać z tą dziewczyną…

— Chodź ze mną — powiedziała nagle Kathy. Ześlizgnęła się z drewnianego stołka i wskazała drzwi po prawej stronie stołu. — Chcę, żebyś pięć razy złożył swój podpis, za każdym razem inny, tak aby nie nakładały się na siebie. Właśnie w ten sposób wielu dokumentalistów — uśmiechnęła się, otwierając drzwi — bo tak siebie nazywamy — właśnie w ten sposób wielu z nas przepadło. Biorąc tylko jeden wzór podpisu i przenosząc go na wszystkie dokumenty. Rozumiesz?

— Tak — odrzekł, wchodząc za nią do zatęchłego pokoiku. Kathy zamknęła drzwi, przystanęła na moment, po czym oznajmiła:

— Eddy to policyjny kapuś. Jason spojrzał na nią ze zdziwieniem i wykrztusił:

— Dlaczego?

— Dlaczego? Co „dlaczego”? Dlaczego jest kapusiem? Dla pieniędzy. Z tego samego powodu, co ja.

— Niech cię szlag — warknął Jason. Złapał ją za prawy przegub i przyciągnął do siebie. Skrzywiła się, gdy zacisnął palce. — I już…

— Eddy jeszcze nic nie zrobił — odparła, usiłując wyrwać rękę. — To boli. Słuchaj, uspokój się, a coś ci pokażę. Dobrze?

Niechętnie, z sercem łomoczącym ze strachu, puścił ją. Kathy włączyła małą, jasno świecącą lampę i położyła trzy podrobione dokumenty w kręgu jej blasku.

— Purpurowa plamka na brzegu każdego — objaśniła, pokazując niemal niewidoczny ślad — to mikronadajnik, który co pięć sekund wysyła sygnał, gdziekolwiek się ruszysz. Oni szukają konspiratorów, chodzi im o ludzi, z którymi nawiązujesz kontakt.

— Z nikim nie konspiruję — wykrztusił Jason.

— Oni o tym nie wiedzą. — Pomasowała nadgarstek, marszcząc brwi w ponurym, dziewczęcym grymasie. — Wy, gwiazdy telewizji, o których nikt nie słyszał, macie szybki refeks — mruknęła.

— Czemu mi o tym powiedziałaś? — zapytał. — Kiedy tyle się napracowałaś przy podrabianiu i…

— Chcę, żebyś im uciekł — odparła z prostotą.

— Dlaczego? — Wciąż nie rozumiał.

— Ponieważ… do licha! Ponieważ masz jakiś magnetyczny czar; poczułam to, jak tylko tu wszedłeś. Jesteś… — szukała odpowiedniego słowa — …seksowny. Mimo swego wieku.

— Moja prezencja.

— Tak — Kathy skinęła głową. — Widziałam to już wcześniej u różnych znanych osób, ale z daleka, nigdy tak blisko. Rozumiem, dlaczego wyobrażasz sobie, że jesteś gwiazdą telewizji; naprawdę wyglądasz tak, jakbyś nią był.

— Jak mogę uciec? Powiesz mi? Czy to będzie kosztowało trochę więcej?

— Boże, jaki ty jesteś cyniczny. Roześmiał się i znów złapał ją za rękę.

— Chyba nie mam ci tego za złe — powiedziała Kathy, potrząsając głową i przybierając nieprzenikniony wyraz twarzy. — No dobrze, przede wszystkim możesz przekupić Eddy’ego. Kolejne pięć setek powinno załatwić sprawę. Mnie nie musisz przekupywać, jeżeli, mówię jeżeli i tak myślę, zostaniesz ze mną przez jakiś czas. Jesteś… kuszący, jak dobre perfumy. Działasz na mnie tak, jak nigdy żaden mężczyzna.

— A więc wolisz kobiety? — rzekł drwiąco. Nie zwróciła na to uwagi.

— Zostaniesz?

— Do licha — powiedział. — Zaraz stąd pójdę. Otworzył drzwi za plecami dziewczyny, przecisnął się obok niej i wszedł do pracowni. Kathy szybko poszła za nim.

Dogoniła go w mętnym, pustym półmroku opuszczonej restauracji. Spojrzała mu w oczy. Dysząc, powiedziała:

— Już nosisz jeden nadajnik.

— Wątpię — odparł.

— To prawda. Eddy ci go przyczepił.

— Bzdura — rzekł i odsunął się od niej w kierunku opadniętych, rozbitych frontowych drzwi restauracji.

Idąc za nim jak szybkonogie roślinożerne zwierzę, Kathy westchnęła:

— Załóżmy, że to prawda, ponieważ to możliwe. — Stanęła w przejściu między nima wolnością i z uniesionymi rękami, jakby zasłaniając się przed ciosem, powiedziała pospiesznie: — Zostań ze mną na jedną noc. Chodź ze mną do łóżka. Dobrze? To wystarczy, obiecuję. Zrobisz to, tylko na jedną noc?

Część moich zdolności, pomyślał, moich powszechnie znanych umiejętności, pozostała mi i tu, w tym obcym świecie, w którym się znalazłem. W świecie, w którym nie istnieję, chyba że dzięki dokumentom podrobionym przez policyjną informatorkę. Upiorne, pomyślał, i zadygotał. Dokumenty z wszytymi mikronadajnikami, które wydadzą policji mnie i każdego mojego towarzysza. Nie spisałem się zbyt dobrze. Tyle że — jak twierdzi dziewczyna — mam jakiś powab. Jezu, pomyślał. I tylko to dzieli mnie od obozu pracy.

— Dobrze — rzekł w końcu. Na razie wydawało się to rozsądniejszym wyjściem.

— Idź zapłacić Eddy’emu — powiedziała. — Załatw to i niech stąd znika.

— Zastanawiałem się, dlaczego wciąż się tutaj kręci — rzekł Jason. — Wyczuł większe pieniądze?

— Chyba tak.

— Zawsze tak robicie — stwierdził Jason, wyjmując pieniądze. SSP: standardowy sposób postępowania. A on dał się nabrać.

— Eddy to telepata — odparła Kathy wesoło.

4

Dwa kwartały dalej, na piętrze nie pomalowanego, ale niegdyś białego drewnianego budynku, Kathy miała pokój z wnęką pozwalającą przygotowywać posiłki dla jednej osoby.

Rozejrzał się wokół. Dziewczęcy pokoik, wąskie łóżko nakryte ręcznie robioną kapą — rzędy drobnych, zielonych kulek splecionych ze sobą. Jak żołnierski cmentarz, pomyślał ponuro, kręcąc się tu i tam, przytłoczony ciasnotą pomieszczenia.

Na wiklinowym stoliku leżał egzemplarz W poszukiwaniu straconego czasu Prousta.

— Jak daleko dobrnęłaś? — zapytał.

— Do W kwitnącym gaju.

Kathy zamknęła drzwi na dwa zamki i włączyła jakieś elektroniczne urządzenie, którego nie rozpoznał.

— To niezbyt daleko — rzekł Jason.

— A ty jak daleko dobrnąłeś? — zapytała Kathy, zdejmując plastikowy płaszcz.

Powiesiła płaszcz w wąskiej szafce, razem z okryciem Jasona.

— Nigdy tego nie czytałem — odparł Jason. — W moim programie odgrywaliśmy kiedyś scenę z… którejś części tej powieści. Dostaliśmy mnóstwo listów z pochwała mi, ale nigdy nie próbowaliśmy tego robić ponownie. Z takimi rzeczami trzeba uważać, żeby nie przeciągnąć struny. Jeśli do tego dopuścisz, zupełnie wyeksploatujesz temat, wszystkim stacjom, na cały rok.

Krążył po pokoju, tu oglądając książkę, tam kasetę, ówdzie mikromagnetofon. Miała nawet mówiącą lalkę. Jak dziecko, pomyślał, ona nie jest jeszcze dorosła. Z ciekawości włączył mówiącą zabawkę.

— Cześć! — oznajmiła. — Jestem Miły Charley i nadaję dokładnie na twojej długości fal.

— Żaden Miły Charley nie nadaje na mojej długości fal — oświadczył Jason. Chciał go wyłączyć, ale zabawka zaprotestowała. — Przykro mi — rzekł Jason — ale wyłączam cię, ty stuknięty mały draniu.

— Przecież ja cię kocham! — narzekał Miły Charley blaszanym głosikiem.

Zawahał się z palcem na wyłączniku.

— Udowodnij — zażądał. W swoim programie zamieszczał reklamówki takiego złomu. Nienawidził ich tak samo jak tych zabawek. Jednakowo. — Daj mi trochę forsy.

— Wiem, że możesz odzyskać swoją sławę, imię i zabawę — poinformował go Miły Charley. — Czy to wystarczy na początek?

— Jasne.

— Odszukaj swoją dziewczynę — zabrzęczał Miły Charley.

— Kogo masz na myśli? — spytał ostrożnie.

— Heather Hart — pisnął Miły Charley.

— Już gnam jak chart — rzekł Jason, przyciskając język do górnych siekaczy. Kiwnął głową. — Masz jeszcze jakieś rady?

— Słyszałam o Heather Hart — powiedziała Kathy, wyjmując butelkę soku pomarańczowego z lodówki wbudowanej w ścianę pokoju. Butelka była już w trzech czwartych pusta; dziewczyna potrząsnęła nią i rozlała pienisty ersatz pomarańczowego soku do dwóch szklanek. — Ona jest piękna. Ma takie długie rude włosy. Naprawdę jest twoją dziewczyną? Czy Charley ma rację?

— Każdy wie — odparł — że Miły Charley ma zawsze rację. — Tak, to chyba prawda. — Kathy wlała do soku kiepski dżin (Mountbatten’s Privy Seal Finest). — Śrubokręt — oznajmiła z dumą.

— Nie, dzięki — odmówił. — Nie o tej porze.

Nie, nawet gdyby to była whisky B L butelkowana w Szkocji, pomyślał. Ten przeklęty mały pokoik… czy ona nic nie zarabia na kapowaniu i podrabianiu dokumentów? Czy naprawdę jest policyjną informatorką, jak twierdzi? Dziwne. Może robi i jedno, i drugie. A może nie.

— Spytaj mnie! — pisnął Miły Charley. — Widzę, że coś cię dręczy. Nieźle wyglądający z ciebie facet.

Pominął to milczeniem.

— Ta dziewczyna — zaczął, ale Kathy natychmiast wyrwała mu Miłego Charleya; stała, trzymając zabawkę, ciężko oddychała przez nos i spoglądała z urazą.

— Do diabła, nie będziesz wypytywał o mnie mojego Miłego Charleya — powiedziała, unosząc brew. Jak dziki ptak, pomyślał, wykonujący skomplikowane manewry, żeby ochronić swoje gniazdo. Roześmiał się. — Co w tym śmiesznego? — spytała.

— Z tych gadających zabawek — odparł — więcej kłopotu niż pożytku. Powinni zakazać ich produkcji.

Podszedł do stolika telewizyjnego i leżącej tam sterty listów. Przejrzał je pobieżnie, odnotowując w pamięci, że koperty z rachunkami nie były otwierane.

— To moje — powiedziała obronnym tonem Kathy, obserwując go.

— Dostajesz sporo rachunków — rzekł — jak na dziewczynę mieszkającą w takiej norze. Kupujesz swoje ciuchy — a może coś innego — u Mettera? Interesujące.

— Ja… mam nietypowy rozmiar.

— A buty u Saxa i Crombiego.

— Moja praca… — zaczęła, ale przerwał jej gwałtownym machnięciem ręki.

— Nie wciskaj mi kitu — warknął.

— Zajrzyj do mojej szafy. Nie znajdziesz tam wiele. Nic nadzwyczajnego, tyle że wszystko w dobrym gatunku. Wolę mieć mniej, ale w dobrym gatunku… — powoli milkła. — No, wiesz… niż masę śmiecia.

— Masz drugie mieszkanie — powiedział Jason. Podziałało; zamrugała oczami, zaglądając w siebie w poszukiwaniu odpowiedzi. Ta mu zupełnie wystarczyła.

— Chodźmy tam — rzekł. Miał już dość tego ciasnego pokoiku.

— Nie mogę cię tam zabrać — tłumaczyła Kathy — bo dzielę je z dwiema innymi dziewczynami i z harmonogramu wynika, że teraz…

— Widocznie nie chciałaś zrobić na mnie wrażenia.

Był ubawiony, ale i zirytowany; czuł się dziwnie przygnębiony.

— Zabrałabym cię tam, gdyby dziś był mój dzień — powiedziała Kathy. — Właśnie dlatego wynajmuję ten pokoik; muszę gdzieś się podziać, kiedy to nie jest mój dzień.

A mój dzień, następny mój dzień, przypada w piątek. Od południa.

Jej słowa brzmiały teraz szczerze, jakby bardzo chciała go przekonać. Zapewne, rozmyślał, to prawda, ale cała ta sprawa denerwowała go. Ona i jej życie. Czuł się teraz tak, jakby coś go pochwyciło i wciągało w otchłań, o której istnieniu nie miał pojęcia, nawet w dawnych, kiepskich czasach. Nie podobało mu się to.

Chciał jak najszybciej się stąd wyrwać. Tym osaczonym zwierzęciem był on sam.

— Nie patrz tak na mnie — rzekła Kathy, sącząc „śrubokręt”.

— Rozwaliłeś drzwi życia tym swoim wielkim, tępym łbem. A teraz nie można ich zamknąć — głośno powiedział sam do siebie.

— Z czego to? — zapytała Kathy.

— Z mojego życia.

— Brzmi jak poezja.

— Gdybyś oglądała mój program — rzekł — wiedziałabyś, że często tryskam takimi mądrościami.

— Zamierzam przejrzeć program TV i sprawdzić, czy tam jesteś — odparła, mierząc go chłodnym spojrzeniem.

Odstawiła koktajl i zaczęła szukać w stosie gazet piętrzących się pod wiklinowym stolikiem.

— Ja nawet nie przyszedłem na świat — powiedział. — Sprawdziłem to.

— Twojego show nie ma w programie — stwierdziła Kathy, odwracając kolejną stronę gazety i studiując ramówkę.

— Zgadza się — potwierdził. — Teraz wiesz już o mnie wszystko. — Poklepał kieszeń, w której miał podrobione dokumenty. — Włącznie z tym. I ich mikronadajnikami, jeśli to prawda.

— Oddaj mi je — powiedziała — a usunę mikronadajniki. To potrwa tylko sekundę. — Wyciągnęła rękę. Oddał jej dokumenty. — Nie obchodzi cię, czy je wyjmę czy nie?

— Nie, nie obchodzi — odparł obojętnie. — Straciłem zdolność odróżniania dobra i zła, prawdy i kłamstwa. Jeśli chcesz usunąć te plamki, zrób to. Jeśli masz ochotę.

Po chwili oddała mu dokumenty, uśmiechając się uśmiechem szesnastolatki. Patrząc na jej młodzieńczą, naturalną radość, powiedział:

— Czuję się stary jak ów wiąz.

— To z Finnegans Wake — zawołała uszczęśliwiona Kathy. — Kiedy stare praczki o zmierzchu zmieniają się w drzewa i skały.

— Czytałaś Finnegans Wakel — spytał ze zdziwieniem.

— Widziałam flm. Cztery razy. Lubię Hazeltine’a, uważam, że to największy z żyjących reżyserów.

— Gościłem go w moim programie — rzekł Jason. — Chcesz wiedzieć, jaki jest naprawdę?

— Nie — odparła Kathy.

— Może powinnaś wiedzieć.

— Nie — powtórzyła, potrząsając głową; lekko podniosła głos. — I nie próbuj mi tego mówić — dobrze? Wierzę w to, w co chcę wierzyć, i ty wierz, w co chcesz. W porządku?

— Jasne.

Dobrze ją rozumiał. Prawda, często myślał, jest przeceniana. W większości przypadków łagodne kłamstwo jest lepsze i bardziej litościwe. Szczególnie między mężczyznami a kobietami, prawdę mówiąc, zawsze, kiedy chodzi o kobietę.

Oczywiście, to właściwie nie była kobieta, ale dziewczyna. Dlatego postanowił, że tym bardziej należy uciec się do uprzejmego kłamstwa.

— To uczony i artysta.

— Naprawdę? — Spojrzała na niego z nadzieją w oczach.

— Tak.

Słysząc to, odetchnęła z ulgą.

— A zatem wierzysz — mówił, idąc za ciosem — że spotkałem Michaela Hazeltine-’a, najlepszego reżysera flmowego, jak sama powiedziałaś. Wierzysz więc, że jestem szó-stakiem… — urwał, nie to zamierzał powiedzieć.

— Szóstakiem — powtórzyła Kathy, marszcząc czoło, jakby usiłowała sobie coś przypomnieć. — Czytałam o nich w „Time”. Przecież oni wszyscy nie żyją. Czyż rząd nie kazał ich otoczyć i wystrzelać, jednego po drugim, po tym jak ich przywódca… Jak on się nazywał? Teagarden; tak, tak się nazywał. Willard Teagarden. On próbował… jak to określić? Załatwić Gwardię Narodową? Usiłował rozwiązać ją jako nielegalną, paromilitajną…

— Paramilitarną — poprawił Jason.

— Wcale nie słuchasz tego, co mówię.

— Ależ słucham — odparł szczerze. Czekał. Dziewczyna nie podjęła tematu. — Chryste! — burknął. — Dokończ to, co mówiłaś!

— Myślę — powiedziała w końcu Kathy — że to siódmacy udaremnili ten zamach.

Zamyślił się. Siódmacy. Nigdy nie słyszał o żadnych siódmakach. Nic nie mogło bardziej nim wstrząsnąć. Dobrze, pomyślał, że wymknęło mi się słowo „szóstak”. Teraz naprawdę czegoś się dowiedziałem. Wreszcie. W tym labiryncie niepewności i półprawd.

Mały segment ściany odchylił się, skrzypiąc, i do pokoju wszedł czarno-biały, bardzo młody kot. Kathy natychmiast rozpromieniła się i wzięła go na ręce.

— Filozofa Dinmana — rzekł Jason. — Nieunikniony kot. Znał ten punkt widzenia; prawdę mówiąc, sam przedstawił Dinmana telewidzom podczas jednego ze swoich specjalnych programów.

— Nie, ja go po prostu kocham — oświadczyła Kathy, z radośnie błyszczącymi oczami podając mu kota.

— Jednak wierzysz — powiedział, gładząc łepek zwierzęcia — że posiadanie zwierzęcia zwiększa empatię właściciela…

— Pieprzyć to — odrzekła Kathy, przyciskając kota do piersi, jak pięciolatka swojego pierwszego ulubieńca. Tak przewiduje szkolny program: wspólna świnka morska. — To Domenico.

— Na cześć Domenico Scarlattiego?

— Nie, na cześć Domenico Market, kawałek dalej; mijaliśmy go, idąc tutaj. Kiedy jestem w mniejszym mieszkaniu — w tym pokoju — robię tam zakupy. Czy Domenico Scarlatti to muzyk? Chyba o nim słyszałam.

— Nie, to nauczyciel, który uczył Abrahama Lincolna angielskiego.

— Aha — z roztargnieniem kiwnęła głową, bawiąc się z kotem.

— Żartuję sobie z ciebie — powiedział — a to nieładnie. Przepraszam. Kathy spojrzała na niego, tuląc kotka.

— Nigdy bym się nie zorientowała — mruknęła.

— Dlatego to nieładnie z mojej strony.

— Dlaczego? — spytała. — Przecież nawet bym nie wiedziała. Chcę powiedzieć, że to oznacza, że jestem po prostu głupia. Prawda?

— Nie jesteś głupia — odparł Jason. — Tylko niedoświadczona. — Obliczył w przybliżeniu różnicę wieku między nimi. — Żyję dwa razy dłużej od ciebie — przypomniał. — A przez ostatnie dziesięć lat ocierałem się o najsławniejszych ludzi na Ziemi. A ponadto…

— A ponadto — powiedziała Kathy — jesteś szóstakiem. Nie zapomniała o tym. Oczywiście. Mógłby powiedzieć jej milion rzeczy i po dziesięciu minutach zapomniałaby o wszystkich, oprócz tej jednej, istotnej sprawy. No cóż, taki już jest ten świat. Zdążył się do tego przyzwyczaić; na tym polegała różnica między nimi.

— Czym jest dla ciebie Domenico? — zapytał Jason, zmieniając temat. Uświadomił sobie, że zrobił to niezręcznie, ale pytał dalej. — Czy daje ci coś, czego nie zapewniają kontakty z innymi ludźmi?

Zmarszczyła brwi i zamyśliła się.

— Jest zawsze zajęty. Wciąż coś robi. Na przykład śledzi jakiegoś owada. Bardzo dobrze radzi sobie z muchami, nauczył się je zjadać. — Uśmiechnęła się z zadowoleniem. — Nie muszę zadawać sobie pytania, czy powinnam wydać go panu McNulty’emu. Pan McNulty to mój policyjny kontakt. Daję mu odbiorniki analogowe dostrojone do mikronadajników — tych plamek, jakie ci pokazałam…

— A on ci płaci. Skinęła głową.

— A jednak mieszkasz właśnie tak.

— Ja… — z trudem znalazła odpowiedź — nie mam zbyt wielu klientów.

— Nonsens. Jesteś dobra, widziałem cię przy pracy. Masz doświadczenie.

— Talent.

— Ale dobrze wyćwiczony.

— No dobrze, wszystko wydaję na mieszkanie w centrum, na mój apartament. Zacisnęła zęby; nie podobało jej się, że ją naciska.

— Nie. Nie uwierzył jej. Po krótkiej przerwie powiedziała:

— Mój mąż żyje. Jest w obozie pracy na Alasce. Usiłuję go wykupić, pracując jako informatorka pana McNulty’ego. On mówi, że za rok — z ponurym wyrazem twarzy wzruszyła ramionami — Jack wyjdzie na wolność i wróci do mnie.

A więc wysyłasz innych ludzi do obozu, pomyślał, żeby wydostać stamtąd swojego mężczyznę. To brzmi jak typowa intryga policyjna. I pewnie jest prawdą.

— Policja robi wspaniały interes — rzekł. — Wypuszczają jednego człowieka, a dostają… jak mówisz, ilu im przekazałaś? Dziesiątki? Setki?

— Około stu pięćdziesięciu — odpowiedziała po dłuższym namyśle.

— To okropne.

— Naprawdę? — zerknęła na niego nerwowo, tuląc Domenica do swej płaskiej piersi. Powoli ogarniała ją złość; widział to po jej twarzy i po tym, jak przyciskała kota. — Diabła tam! — rzuciła wściekle, przecząco potrząsając głową. — Kocham Jacka, a on kocha mnie. Wciąż do mnie pisze.

— Listy są podrabiane przez jakiegoś policyjnego fałszerza — uciął okrutnie Jason.

Łzy popłynęły jej z oczu zdumiewająco obftym strumieniem; przyćmiły ich blask.

— Tak myślisz? Czasem ja też tak uważam. Chcesz na nie spojrzeć? Mógłbyś to stwierdzić?

— Pewnie nie są podrabiane. Łatwiej i taniej utrzymywać go przy życiu i kazać je pisać.

Miał nadzieję, że dziewczyna poczuje się przez to lepiej, i widocznie tak się stało. Przestała płakać.

— Nie pomyślałam o tym — rzekła, kiwając głową, ale nadal bez uśmiechu. Patrzyła w dal, w zadumie gładząc czarno-białego kotka.

— Jeśli twój mąż jeszcze żyje — powiedział, tym razem ostrożnie — czy uważasz, że to w porządku iść do łóżka z innym mężczyzną, na przykład ze mną?

— Och, pewnie. Jack nigdy nie miał nic przeciwko temu, nawet zanim go złapali, i jestem pewna, że nadal nie ma. Jeśli o tym mowa, to napisał mi o tym. Zobaczmy, to było jakieś sześć miesięcy temu. Chyba mogę znaleźć ten list, mam je wszystkie na mikroflmie. W pracowni.

— Po co?

— Czasami wyświetlam je moim klientom, żeby później rozumieli, dlaczego zrobiłam to, co zrobiłam.

Po tym wyznaniu naprawdę nie wiedział, co do niej czuje ani co powinien czuć. Stopniowo, z biegiem łat, uwikłała się w sytuację bez wyjścia. Nie widział dla niej żadnej drogi ucieczki, to trwało zbyt długo. Wzór utrwalił się. Ziarnu zła pozwolono wy-kiełkować.

— Dla ciebie nie ma drogi powrotnej — rzekł, wiedząc, że ona dobrze o tym wie. — Posłuchaj — mówił łagodnym głosem. Położył rękę na jej ramieniu, ale natychmiast odsunęła się, tak jak poprzednio. — Powiedz im, że chcesz go mieć natychmiast i nie będziesz już wydawać ludzi.

— Czy oni wypuszczą go, jeśli tak powiem?

— Spróbuj.

To na pewno nie zaszkodzi. Jednak… mógł sobie wyobrazić McNulty’ego i to, w jaki sposób patrzy na dziewczynę. Ona nigdy mu się nie przeciwstawi; McNultym tego świata nikt nie zdoła się przeciwstawić. Chyba że coś pójdzie nie tak.

— Czy wiesz, kim jesteś? — spytała Kathy. — Jesteś bardzo dobrym człowiekiem.

Wzruszył ramionami. Jak większość prawd i ta była względna. Może był. Przynajmniej w tej sytuacji. W innych chyba nie. Kathy nie mogła jednak o tym wiedzieć.

— Usiądź — powiedział. — Głaszcz kota, pij koktajl. Nie myśl o niczym, po prostu bądź. Potrafsz opróżnić umysł ze wszystkiego? Spróbuj.

Podsunął jej krzesło; posłusznie usiadła.

— Robię to przez cały czas — odparła głuchym głosem. — Pozbądź się negacji. Nastaw się pozytywnie.

— Jak? Co mam zrobić?

— Zrób to w jakimś konkretnym celu, nie po to, żeby oderwać się od paskudnej rzeczywistości. Zrób to, ponieważ kochasz męża i chcesz go odzyskać. Chcesz, żeby wszystko było tak, jak dawniej.

— Tak — zgodziła się — ale teraz spotkałam ciebie.

— Co chcesz przez to powiedzieć? — dociekał ostrożnie; jej odpowiedź zdumiała go.

— Masz więcej uroku od Jacka. On jest pociągający, ale ty o wiele, wiele bardziej. Może po spotkaniu z tobą nie będę go już tak kochać. A może myślisz, że można kochać dwóch mężczyzn jednocześnie, każdego inaczej? Moja grupa terapeutyczna mówi, że nie, że muszę wybrać. Mówią, że to jedna z podstawowych reguł w życiu. Widzisz, to zdarzyło się już kilkakrotnie; spotkałam mężczyzn bardziej pociągających od Jacka… ale żaden z nich nie był tak czarujący jak ty. Teraz naprawdę nie wiem, co robić. Bardzo trudno decydować w takich sprawach, ponieważ nie można z nikim porozmawiać: nikt tego nie rozumie. Trzeba przejść przez to samemu i czasem dokonuje się niewłaściwego wyboru. Na przykład, gdybym wybrała ciebie zamiast Jacka, a on wróciłby i ja miałabym go w nosie, co wtedy? Jak by się czuł? To ważne, ale ważne jest też to, co ja czuję. Jeśli polubię ciebie czy kogoś bardziej od niego, będę musiała to jakoś przeżyć, jak mawiano w naszej grupie terapeutycznej. Czy wiesz, że przez osiem tygodni byłam w szpitalu psychiatrycznym? Klinika Higieny Umysłowej Morningside w Atherton. Moi starzy za to zapłacili. Leczenie kosztowało fortunę, gdyż z jakiegoś powodu nie przysługiwała nam pomoc społecznej ani stanowej służby zdrowia. W każdym razie sporo dowiedziałam się o sobie i zyskałam wielu przyjaciół. Większość ludzi, których naprawdę znam, poznałam w Morningside. Oczywiście, kiedy spotkałam ich pierwszy raz, miałam wrażenie, że to sławni ludzie, tacy jak Mickey Quinn czy Arlene Howe. No wiesz — osobistości. Tacy jak ty.

— Znam zarówno Quinna, jak i Howe, i zapewniam cię, że niewiele straciłaś.

— Może nie jesteś żadną osobistością, może cofnęłam się do fazy urojeń. Mówili, że to może się kiedyś zdarzyć, prędzej czy później. Może właśnie teraz jest to „później” — powiedziała, mierząc go wzrokiem.

— Wtedy — przypomniał — ja byłbym twoją halucynacją. Postaraj się lepiej, jeszcze nie czuję się całkiem rzeczywisty.

Roześmiała się. Mimo to nadal była w ponurym nastroju.

— Czy to nie byłoby dziwne, gdybym cię wymyśliła, tak jak powiedziałeś? A kiedy doszłabym do siebie, ty byś zniknął?

— Nie zniknąłbym, tylko przestałbym być osobistością.

— To już się stało. — Podniosła rękę i obrzuciła go uważnym spojrzeniem. — Może o to chodzi. Dlatego jesteś osobistością, o której nikt nigdy nie słyszał. Wymyśliłam cię, jesteś produktem mojego chorego umysłu, a teraz znów odzyskuję zdrowe zmysły.

— Solipsystyczne postrzeganie świata…

— Nie mów tak. Wiesz, że nie mam pojęcia, co oznaczają takie słowa. Za kogo ty mnie uważasz? Nie jestem sławna ani wpływowa tak jak ty; jestem tylko kimś, kto wykonuje okropną, straszną robotę, wsadzając ludzi do więzienia. Robię to, ponieważ kocham Jacka bardziej niż resztę ludzkości. Słuchaj — mówiła stanowczo i wyraźnie — jedyne, co trzymało mnie przy zdrowych zmysłach, to fakt, że kochałam Jacka bardziej niż Mickeya Quinna. Widzisz, myślałam, że ten chłopak imieniem David to naprawdę Mickey Quinn, a było powszechnie wiadomo, że Mickey Quinn zwariował i poszedł do szpitala psychiatrycznego, żeby dojść do siebie, o czym nikt nie miał wiedzieć, ponieważ to zniszczyłoby jego image. Dlatego udawał, że ma na imię David, ale ja znałam prawdę, a raczej myślałam, że ją znam. Doktor Scott powiedział, że muszę wybrać między Jackiem a Davidem, czy też między Jackiem a Mickeyem Quinnem, za którego go brałam. Wybrałam Jacka i tak doszłam do siebie. Może… — zawahała się, bliska płaczu — może teraz zrozumiesz, dlaczego muszę uważać, że Jack jest ważniejszy od wszystkiego i każdego, od wszystkich, inaczej… Rozumiesz? Zrozumiał. Kiwnął głową.

— Nawet taki mężczyzna jak ty — powiedziała Kathy — który ma więcej magnetyzmu od niego, nawet ty nie zdołasz odciągnąć mnie od Jacka.

— Nie zamierzam. Wydało mu się, że powinien to powiedzieć.

— Tak — zamierzasz. W pewien sposób. To współzawodnictwo.

— Dla mnie jesteś tylko małą dziewczynką w małym pokoiku w małym budynku. Dla mnie cały ten świat i każdy w nim jest mój.

— Nie wtedy, kiedy siedzisz w obozie pracy.

Musiał przyznać jej rację skinieniem głowy. Kathy miała denerwujący zwyczaj odpierania ataku.

— Teraz trochę rozumiesz — powiedziała — prawda? O mnie i Jacku, a także dlaczego mogę iść z tobą do łóżka, nie krzywdząc Jacka? Kiedy byłam w Morningside, poszłam do łóżka z Davidem, ale Jack zrozumiał: wiedział, że musiałam to zrobić. Czy ty byś zrozumiał?

— Jeśli byłaś psychicznie…

— Nie, nie dlatego. Ponieważ moim przeznaczeniem było pójść do łóżka z Mickey-em Quinnem. Tak musiało być, odegrałam moją kosmiczną rolę. Rozumiesz?

— W porządku — rzekł łagodnie.

— Myślisz, że jestem pijana. — Kathy spojrzała na swój koktajl. — Masz rację, za wcześnie na drinka. — Odstawiła na pół opróżnioną szklankę. — Jack rozumiał, a przynajmniej mówił, że rozumie. Czyżby kłamał? Żeby mnie nie stracić? Ponieważ gdybym musiała wybierać między nim a Mickeyem Quinnem… — urwała. — Przecież wybrałam Jacka. Zawsze tak będzie. A jednak musiałam pójść do łóżka z Davidem. A właściwie z Mickeyem Quinnem.

Wpakowałem się w znajomość ze skomplikowaną, dziwną, chorą istotą, powiedział sobie Jason Taverner. Pokręconą tak samo jak Heather Hart, a nawet bardziej. Bardziej niż ktokolwiek, kogo spotkałem przez czterdzieści dwa lata życia. Tylko jak mam się jej pozbyć, żeby o wszystkim nie dowiedział się McNulty? Chryste, pomyślał z niesmakiem. Może nie zdołam. Może ona tylko bawi się mną, a kiedy się znudzi, wezwie gliny. A wtedy koniec ze mną.

— Czy nie uważasz — powiedział głośno — że przez ponad czterdzieści lat nauczyłem się, jak sobie z tym radzić?

— Ze mną? — spytała sprytnie. Kiwnął głową.

— Myślisz, że kiedy pójdziesz ze mną do łóżka, wydam cię glinom.

Jeszcze nie doszedł do tego wniosku. Był jednak bliski. Dlatego rzekł ostrożnie:

— Myślę, że na swój niezręczny, niewinny, dziewiętnastoletni sposób nauczyłaś się wykorzystywać ludzi. Uważam to za okropne. A kiedy raz zaczniesz, nie możesz przestać. Nawet nie wiesz, że to robisz.

— Nigdy bym cię nie wydała. Ja cię kocham.

— Znasz mnie zaledwie od pięciu godzin. Nawet mniej.

— Mimo to wiem. Jej głos, jej wyraz twarzy zdradzał głębokie przekonanie i powagę.

— Nawet nie jesteś pewna, kim jestem!

— Nigdy nie jestem pewna, kto kim jest. Co do tego musiał jej przyznać rację. Mimo to spróbował innej taktyki.

— Słuchaj. Jesteś dziwną kombinacją niewinnej romantyczki i… — urwał; nasuwało mu się słowo „podstępna”, ale szybko je odrzucił — i wyrachowanej, zręcznej manipulatorki.

Jesteś, myślał, umysłową prostytutką. Prostytuujesz się w myślach z każdym i ze wszystkim. Chociaż nigdy tego nie pojmiesz. A nawet gdyby, stwierdzisz, że zostałaś do tego zmuszona. Tak, zmuszona, tylko przez kogo? Przez Jacka? Przez Davida? Przez siebie samą, myślał. Przez to, że chciałaś dwóch mężczyzn jednocześnie — i miałaś obu.

Biedny Jack, myślał. Ty biedny, cholerny draniu. Szufujesz gówna gdzieś w obozie pracy na Alasce, czekając, aż uratuje cię ta wariatka. Nie wstrzymuj oddechu.

Tego wieczoru, bez entuzjazmu, jadł z Kathy kolację we włoskiej restauracji opodal jej pokoju. Zdawała się znać właściciela i kelnerów; w każdym razie powitali ją, a ona z roztargnieniem odpowiedziała na powitania, jakby ledwie je słyszała. A może, pomyślał Jason, ledwie zdawała sobie sprawę z tego, gdzie jest.

Dziewczynko, myślał, gdzie reszta twego ducha?

— Lasagna jest bardzo smaczna — powiedziała Kathy, nie patrząc na jadłospis; wydawała się teraz bardzo daleka i oddalała się coraz bardziej. Z każdą chwilą. Wyczuł nadchodzący kryzys. Jednakże nie znał jej dość dobrze, nie miał pojęcia, jaką przybierze formę. Nie podobało mu się to.

— Kiedy wybuchasz — spytał nagle, usiłując ją zaskoczyć — co robisz?

— Och — odparła obojętnie — rzucam się na podłogę i wrzeszczę albo kopię każdego, kto próbuje mnie powstrzymać, kto narusza moją wolność.

— Masz teraz na to ochotę? Spojrzała na niego.

— Tak.

Zobaczył, że jej twarz zmieniła się w maskę bólu i udręki. Oczy pozostały jednak suche. Tym razem nie będzie łez.

— Nie brałam leków. Powinnam zażywać dwadzieścia miligramów aktozyny dziennie.

— Dlaczego jej nie brałaś?

Nigdy nie przestrzegają zaleceń lekarza; już kilka razy spotkał się z takim przypadkiem.

— Otępia — odparła, dotykając nosa palcem wskazującym, jakby dopełniała jakiegoś skomplikowanego rytuału, który powinien być wykonany niezwykle dokładnie.

— Skoro jednak…

— Nie będą się pierdolić z moim umysłem — przerwała mu Kathy ostrym tonem. — Nie pozwolę na to żadnym UP. Wiesz, kto to jest UP?

— Chyba właśnie mi powiedziałaś.

Mówił cicho i spokojnie, kierując całą uwagę na nią… jakby próbował utrzymać ją w ryzach, zachować przy zdrowych zmysłach. Podano jedzenie. Było okropne.

— Czyż to nie jest cudownie, autentycznie włoskie? — spytała Kathy, nawijając spaghetti na widelec.

— Tak — przytaknął niepotrzebnie.

— Myślisz, że zamierzam wybuchnąć, i nie chcesz mieć nic z tym wspólnego.

— Zgadza się.

— To wyjdź.

— Ja… — zawahał się. — Lubię cię. Chcę mieć pewność, że nic ci nie jest.

Łagodne kłamstwo, z rodzaju tych, jakie aprobował. Brzmiało lepiej, niż gdyby powiedział: Jak tylko wyjdę, nie minie dwadzieścia sekund, a zadzwonisz do McNulty’ego. Był tego niemal pewien.

— Nic mi nie będzie. Odprowadzą mnie do domu. Niedbałym gestem wskazała na ludzi w restauracji: klientów, kelnerów i kasjera. Na kucharza pocącego się w przegrzanej, źle wietrzonej kuchni. Na pijaka przy barze, bawiącego się szklanką piwa Olympia.

— Nie bierzesz odpowiedzialności — rzekł, ostrożnie dobierając słowa, przekonany, że postępuje właściwie.

— Za kogo? Nie biorę odpowiedzialności za twoje życie, jeśli o tym mówisz. To twoja robota. Nie obciążaj mnie tym.

— Odpowiedzialności — powtórzył — za konsekwencje swojego postępowania.

Dryfujesz moralnie i etycznie. Wynurzysz się to tu, to tam, a potem znów idziesz pod wodę. Jakby nic się nie stało. Niech inni męczą się z falami przypływu.

Uniosła głowę, spojrzała mu w oczy i odparła:

— Zraniłam cię? Ocaliłam cię przed policją, to właśnie zrobiłam. A może źle postąpiłam? Co?

Jej głos przybrał na sile. Patrzyła na niego bezlitosnym, nieruchomym wzrokiem, nadal trzymając widelec z nawiniętym spaghetti. Westchnął. To beznadziejne.

— Nie — powiedział. — Dobrze zrobiłaś. Dziękuję. Doceniam to.

Mówiąc to, czuł, jak ogarnia go fala nienawiści za to, że tak go omotała. Jedna mała, zwyczajna dziewiętnastolatka, usidlająca takiego dojrzałego szóstaka jak on — to było tak nieprawdopodobne, że chwilami miał ochotę wybuchnąć śmiechem. Z drugiej strony jego sytuacja wcale nie była zabawna.

— Czy jestem dla ciebie miła? — dociekała.

— Tak.

— Czujesz moją miłość do ciebie, prawda? Posłuchaj. Można ją niemal usłyszeć.

— Przez chwilę bacznie nasłuchiwała. — Moja miłość rośnie jak delikatna winorośl.

Jason skinął na kelnera.

— Co tutaj macie? — spytał szorstko. — Tylko piwo i wino?

— Jest jeszcze kompot, sir. Z najlepszej odmiany Acapulco Gold. I haszysz, pierwsza klasa.

— Ale żadnych mocniejszych trunków?

— Nie, sir. Ruchem ręki odprawił kelnera.

— Potraktowałeś go jak służącego — rzekła Kathy.

— Tak — przyznał i głośno jęknął. Zamknął oczy, pomasował nasadę nosa. Równie dobrze może dociągnąć to do końca; w końcu jednak zdołał wywołać jej gniew. — To kiepski kelner i kiepska restauracja. Chodźmy stąd.

— A więc tak zachowuje się osobistość. Rozumiem — powiedziała złośliwie Kathy i odłożyła widelec.

— Co wydaje ci się, że rozumiesz? — spytał, nie usiłując załagodzić sytuacji. Porzucił rolę wyrozumiałego przyjaciela i nigdy do niej nie wróci. Wstał i sięgnął po płaszcz.

— Idę — oznajmił. Włożył płaszcz.

— O Boże — powiedziała Kathy, zamykając oczy; jej usta, zniekształcone grymasem, były szeroko otwarte. — O Boże. Nie. Coś ty narobił? Czy wiesz, co zrobiłeś? Czy w pełni zdajesz sobie sprawę? Czy rozumiesz?

A potem, z zamkniętymi oczami i zaciśniętymi pięściami, odchyliła głowę i zaczęła krzyczeć. Nigdy w życiu nie słyszał takich wrzasków; stał jak sparaliżowany, gdy te dźwięki — oraz widok skurczonej, wykrzywionej twarzy — ogłuszały go i otępiały. To krzyk udręczonej psychiki, mówił sobie, płynący z głębi podświadomości, nie wydawany przez jedną osobę, lecz przez całe społeczeństwo.

Wiedział, że to nie pomoże.

Właściciel i dwaj kelnerzy biegli do nich, wciąż ściskając jadłospisy. Jason widział i zapamiętał najdrobniejsze szczegóły. Wydawało się, że wszystko zastygło w bezruchu na dźwięk jej wrzasków: goście unoszący widelce, opuszczający łyżki, żujący… wszystko znieruchomiało, pozostał tylko straszliwy, okropny wrzask.

Słyszał wypowiadane przez nią słowa. Brzydkie słowa, jakby odczytywane z jakiegoś płotu. Krótkie, mszczące słowa skierowane do wszystkich w restauracji, także do niego. Szczególnie do niego.

Właściciel, gwałtownie ruszając wąsem, skinął na kelnerów, którzy podnieśli Kathy z krzesła, chwycili pod ręce i na znak szefa wyciągnęli zza stolika, przenieśli przez salę i wyprowadzili na ulicę.

Zapłacił rachunek i pospieszył za nimi.

Przy wyjściu zatrzymał go właściciel. Wyciągał rękę.

— Trzysta dolarów — powiedział.

— Za co? Za wyniesienie jej na ulicę?

— Za to, że nie wezwałem policji — odparł właściciel. Jason zapłacił w ponurym milczeniu.

Kelnerzy posadzili ją na chodniku, blisko krawężnika. Teraz siedziała cicho, zasłaniając rękami oczy, kołysząc się i bezgłośnie poruszając wargami. Kelnerzy obserwowali ją przez chwilę, widocznie sprawdzając, czy nie sprawi więcej kłopotów, a następnie pospieszyli z powrotem do restauracji. Zostawili go z Kathy na chodniku, pod czerwono-białym neonem.

Klęknąwszy przy niej, położył rękę na jej ramieniu. Tym razem nie odsunęła się.

— Przykro mi — powiedział. I mówił szczerze. — Zdenerwowałem cię.

Sprawdziłem cię, powiedział sobie, i okazało się, że nie blefowałaś. Dobrze, wygrałaś.

Poddaję się. Od tej pory będzie, jak chcesz. Tylko powiedz, czego chcesz. Pomyślał: tylko pospiesz się, na Boga. Uwolnij mnie najszybciej, jak możesz. Miał przeczucie, że to nie nastąpi zbyt szybko.

5

Ręka w rękę szli razem wieczorną ulicą; wokół nich współzawodniczyły, błyskały, mrugały, jarzyły się barwne plamy tworzone przez wirujące, pulsujące, drgające światła neonów. Takie sąsiedztwo nie cieszyło go; widział to milion razy, w nieskończoność powielane w różnych miejscach kuli ziemskiej. Od czegoś takiego uciekł przed laty, wykorzystując swoje szóstacze zdolności, ale teraz musiał wrócić.

Nie miał nic przeciwko ludziom, widział w nich uwięzionych tu zwyczajnych, którzy bez własnej winy mieli pozostać tutaj na zawsze. Nie oni to wymyślili, nie lubili tego, znosili to z trudem, tak samo jak on. Prawdę mówiąc, miał poczucie winy, patrząc na ich ponure twarze i skrzywione usta, zaciśnięte i nieszczęśliwe.

— Tak — odezwała się wreszcie Kathy. — Chyba naprawdę zakochałam się w tobie, ale to twoja wina, to ten magnetyczny urok, jaki emanujesz. Czy wiesz, że ja go widzę?

— O rany! — rzekł machinalnie.

— Jest jak ciemnopurpurowy aksamit — oznajmiła Kathy, ściskając jego dłoń zdumiewająco silnymi palcami. — Bardzo intensywny. A czy widzisz moją magnetyczną aurę?

— Nie.

— To dziwne. Myślałam, że ją widzisz.

Teraz wydawała się całkiem spokojna; epizod z przeraźliwym krzykiem minął, przynosząc względne ukojenie. Osobowość zbliżona do pseudoepileptycznej, stwierdził. Tak mija jej dzień za dniem, aż…

— Moja aura — przerwała mu te rozważania — jest jasnoczerwona. Ma kolor namiętności.

— Cieszę się — odparł Jason.

Przystanęła i spojrzała mu w oczy. Chciała coś z nich wyczytać. Miał nadzieję, że nie zdoła.

— Jesteś wściekły, ponieważ przestałam panować nad sobą? — dopytywała się.

— Nie.

— Wydaje się, że tak. Myślę, że jesteś wściekły. No cóż, chyba tylko Jack to rozumie. I Mickey.

— Mickey Quinn — powiedział w zadumie.

— Czy to nie wspaniała postać? — spytała Kathy. Mógłby jej dużo o tym powiedzieć, ale to nie miało sensu.

Ona wcale nie chciała wiedzieć; uważała, że już wszystko wie. I w co jeszcze wierzysz, mała dziewczynko? — zastanawiał się. Na przykład, jak sądzisz, co wiesz o mnie? Równie mało co o Mickeyu Quinnie czy Arlene Howe i wszystkich pozostałych, którzy dla ciebie w rzeczywistości nie istnieją? Pomyśl, co mógłbym ci opowiedzieć, gdybyś — choć przez chwilę — mogła mnie wysłuchać; ale ty nie możesz tego słuchać. Przeraziłyby cię moje słowa. A zresztą, przecież ty już wszystko wiesz.

— Jak to jest — zapytał — spać z tyloma sławnymi ludźmi?

Stanęła jak wryta.

— Uważasz, że spałam z nimi dlatego, że byli sławni? Za kogo ty mnie bierzesz, za jakąś dziwkę? Naprawdę tak o mnie myślisz?

Jak lep na muchy, pomyślał. Omotywała go każdym wypowiedzianym przez niego słowem. Nie mógł wygrać.

— Uważam — odparł — że miałaś interesujące życie. Jesteś interesującą osobą.

— I ważną — dodała Kathy.

— Tak — potwierdził. — I ważną. Pod pewnymi względami najważniejszą osobą, jaką kiedykolwiek spotkałem. To zdumiewające przeżycie.

— Naprawdę tak uważasz?

— Tak — powiedział z przekonaniem. W pewien szczególny, pokrętny sposób rzeczywiście tak było. Nikt nigdy nie omotał go tak dokładnie, nawet Heather. Nie mógł znieść tego, przez co musiał teraz przechodzić, ale nie był też w stanie uciec. Miał wrażenie, że siedzi za kierownicą swojego unikatowego, robionego na zamówienie śmigacza, patrząc, jak zapala się jednocześnie czerwone, zielone i pomarańczowe światło: sytuacja bez wyjścia. Sprawiła to irracjonalność jej zachowania. Straszliwa siła, myślał, braku logiki. Archetypów. Działająca z przepastnych głębi zbiorowej podświadomości, która łączyła go z nią — i z każdym — węzłem, którego nie da się rozsupłać, dopóki żyją.

Nic dziwnego, pomyślał, że niektórzy ludzie, wielu ludzi marzy o śmierci.

— Chcesz pójść pooglądać kapitana Kirka? — spytała Kathy.

— Jeśli masz ochotę — odparł krótko.

— Idzie całkiem niezły w kinie numer dwanaście. Akcja toczy się na planecie w układzie Betelgeuzy, coś jak planeta Tarberga… no wiesz, w układzie Proximy. Tym razem jest zamieszkana przez sługusów niewidzialnego…

— Widziałem to — przerwał. Istotnie, rok temu gościł w programie Jefa Pomeroya, który grał w tym flmie kapitana Kirka. Puścili nawet krótki urywek — zwykły chało-waty produkt studia Pomeroya o przybyszach z kosmosu. Nie spodobał mu się wtedy i wątpił, czy spodobałby mu się teraz. Poza tym gardził Jefem Pomeroyem zarówno na ekranie, jak i poza nim. I to, jeśli o niego chodzi, zamykało sprawę.

— Naprawdę był do niczego? — spytała ufnie Kathy.

— Jef Pomeroy — odpowiedział — jest, moim zdaniem, najstraszliwszym dupkiem na świecie. On i jemu podobni. Jego naśladowcy.

— Przez jakiś czas był w Morningside. Nie znałam go dobrze, ale był tam.

— Wierzę — rzekł, na pół przekonany.

— Wiesz, co mi kiedyś powiedział?

— O ile go znam — zaczął Jason — podejrzewam…

— Powiedział, że jestem najspokojniejszą osobą, jaką zna. Czy to nie interesujące? Widział, jak zapadam w jeden z moich transów… no wiesz: kiedy leżę i krzyczę, a jednak powiedział coś takiego. Myślę, że to bardzo bystry człowiek, naprawdę. Nie uważasz?

— O tak.

— Czy możemy teraz wrócić do mojego pokoju? — spytała Kathy. — I pieprzyć się jak króliki?

Jęknął ze zdumienia. Czy naprawdę to powiedziała? Obrócił się i usiłował wyczytać coś z jej twarzy, ale właśnie przechodzili między neonami; było ciemno. Jezu, powiedział sobie. Muszę się jakoś z tego wyrwać! Muszę odnaleźć drogę do mojego świata!

— Czy moja szczerość cię niepokoi?

— Nie — odparł ponuro. — Szczerość nigdy mnie nie niepokoi. Gdy się jest osobistością, trzeba do niej przywyknąć. — Nawet do takiej, pomyślał. — Do wszelkich rodzajów szczerości — ciągnął. — Przede wszystkim do takiej jak twoja.

— A jaka jest ta moja? — spytała Kathy.

— To szczera szczerość.

— A więc naprawdę mnie rozumiesz.

— Tak — skinął głową. — Naprawdę.

— I nie spoglądasz na mnie z góry? Jak na nic niewartą osóbkę, która powinna być martwa?

— Nie — rzekł. — Jesteś bardzo ważną osobą i bardzo uczciwą. Jedną z najuczciwszych i najbardziej bezpośrednich osób, jakie spotkałem w życiu. Tak uważam, przysięgam na Boga.

Przyjaźnie poklepała go po ramieniu.

— Nie musisz aż tak się podniecać. Zachowuj się naturalnie.

— Jestem naturalny — zapewnił ją. — Mówię szczerze.

— To dobrze — powiedziała Kathy. Była uszczęśliwiona. Najwidoczniej rozwiał jej obawy; była go już pewna. A od tego zależało jego życie… Czy rzeczywiście? Czy nie kapitulował przed jej patologicznym rozumowaniem? W tym momencie sam już nie wiedział.

— Słuchaj — zaczął niepewnie. — Zamierzam ci coś powiedzieć i chcę, żebyś uważnie słuchała. Powinnaś siedzieć w szpitalu dla umysłowo chorych. — Dziwne, przerażające, ale nie zareagowała; nic nie powiedziała. — Ponadto — dodał — zamierzam uciec od ciebie najdalej, jak zdołam.

Wyrwał rękę, odwrócił się i poszedł w przeciwną stronę, ignorując ją. Zagubił się wśród zwyczajnych, którzy kłębili się na nędznych, oświetlonych neonami ulicach tej odpychającej dzielnicy.

Zgubiłem ją, myślał, a przy okazji zgubiłem też siebie.

I co teraz? Przystanął i rozejrzał się wokół. Czy noszę mikronadajnik, tak jak mówiła? — zadawał sobie pytanie. Czy zdradzam się przy każdym kolejnym kroku?

Miły Charley, pomyślał, radził mi odszukać Heather Hart. Jak wiedzą wszyscy związani z telewizją, Miły Charley nigdy się nie myli.

Tylko czy pożyję wystarczająco długo, żeby dotrzeć do Heather Hart? A jeśli do niej dotrę i noszę mikronadajnik, czy nie skażę jej w ten sposób na śmierć? Jak nosiciel choroby zakaźnej. Poza tym, myślał, jeśli nie zna mnie Al Bliss ani Bili Wolfer, dlaczego miałaby mnie znać Heather? Heather jest jednak szóstakiem, jak ja. Jedynym szóstakiem, jakiego znam. Może na tym polega różnica, jeśli w ogóle jest jakaś różnica.

Znalazł budkę telefoniczną, wszedł, zamknął drzwi, odcinając się od hałasu ulicznego, i wrzucił do otworu złotą monetę.

Heather Hart miała kilka zastrzeżonych numerów telefonu: kilka dla spraw służbowych, kilka dla bliskich przyjaciół, a jeden — mówiąc bez ogródek — dla kochanków. On, oczywiście, znał ten numer, będąc dla Heather tym, kim był — i — miał nadzieję — jest nadal.

Ekran rozjaśnił się. Dostrzegł przesuwające się kształty świadczące o tym, że odebrała telefon w samochodzie.

— Cześć — powiedział Jason.

— Kim do diabła jesteś? — spytała Heather, osłaniając oczy, żeby go dostrzec. Jej zielone oczy błyszczały. Rude włosy lśniły.

— Jason.

— Nie znam nikogo o imieniu Jason. Skąd masz ten numer? Była zaniepokojona, a także szorstka.

— Rozłącz się, do cholery! — wrzasnęła, marszcząc brwi, i spytała ponownie: — Kto dał ci ten numer? Podaj mi jego nazwisko.

— Ty podałaś mi ten numer sześć miesięcy temu, kiedy zainstalowałaś ten telefon. Najbardziej prywatna z twoich prywatnych linii, prawda? Czy nie tak powiedziałaś?

— Kto ci to powiedział?

— Ty. Byliśmy w Madrycie. Ty na planie, a ja na sześciotygodniowych wakacjach pół mili od twojego hotelu. Przylatywałaś po mnie swoim rollsem codziennie około trzeciej po południu. Zgadza się?

— Czy reprezentujesz jakąś gazetę? — spytała Heather uprzejmym, dobitnym głosem.

— Nie — odparł Jason. — Jestem twoim ukochanym numer jeden.

— Kim?

— Twoim kochankiem.

— Jesteś fanem? Jesteś fanem, cholernym zboczonym fanem. Zabiję cię, jeśli nie zostawisz mnie w spokoju.

Obraz i dźwięk znikł, Heather rozłączyła się. Wrzucił w otwór nową monetę i ponownie wykręcił ten sam numer.

— To znowu ten zboczony fan — odezwała się Heather. Tym razem wydawała się spokojniejsza, a może zrezygnowana.

— Masz jeden sztuczny ząb — powiedział Jason. — Kiedy jesteś z kochankiem, przyklejasz go specjalnym klejem epoksydowym, który kupujesz u Harneya. Przy mnie czasem go wyjmujesz i wkładasz do szklanki z pianką dentystyczną doktora Slooma. Ten środek najbardziej lubisz, ponieważ, jak powtarzasz, przypomina ci czasy, kiedy Bromo Seltzer był legalnym, a nie czarnorynkowym środkiem, wyprodukowanym w jakimś podziemnym laboratorium z trzech bromków, które fabryka Seltzera zarzuciła wiele lat temu, kiedy…

— Skąd masz te informacje? — przerwała mu Heather. Miała kamienną twarz — mówiła krótkimi zdaniami. Ton jej głosu… słyszał go już przedtem. Heather mówiła tak do ludzi, którymi gardziła.

— Nie mów do mnie tym swoim „pieprzę cię” tonem — powiedział ze złością.

— Twój sztuczny ząb to trzonowy. Nazywasz go Andy. Zgadza się?

— Zboczony fan wie o mnie wszystko. Boże. Ziścił się mój najgorszy koszmar. Jak nazywa się twój klub, ilu zrzesza fanów, skąd jesteś i skąd, do cholery, znasz najdrobniejsze szczegóły z mojego życia, których nie powinieneś znać? Oświadczam ci, że łamiesz prawo, to naruszenie prywatności. Nasię na ciebie policję, jeśli zadzwonisz jeszcze raz.

— Wyciągnęła rękę, żeby znów odłożyć słuchawkę.

— Jestem szóstakiem — rzekł Jason.

— Czym? Szóstoklasistą? Masz sześć nóg, czy tak? A może raczej sześć głów.

— Ty również jesteś szóstakiem. Właśnie to zawsze nas łączyło.

— Chyba umrę — powiedziała Heather, szara jak popiół; nawet w słabym świetle kabiny widział, że jej twarz zmieniła barwę. — Ile mam zapłacić, żebyś zostawił mnie w spokoju? Zawsze wiedziałam, że w końcu jakiś zboczony fan…

— Przestań nazywać mnie zboczonym fanem — syknął Jason, doprowadzało go to do furii. Kojarzyło mu się z czymś ostatecznym.

— Czego chcesz? — spytała Heather. — Spotkać się z tobą u Altrocciego.

— No tak, o tym też wiesz. Jedyne miejsce, gdzie mogę pójść, nie narażając się na eja-kulacje świrów, którzy chcą, żebym złożyła autograf na jadłospisie, nie będącym nawet ich własnością. — Westchnęła rozpaczliwie. — No, teraz już nie pójdę. Nie spotkam się z tobą u Altrocciego ani nigdzie. Trzymaj się ode mnie z daleka albo każę moim ochroniarzom uciąć ci jaja i…

— Masz tylko jednego ochroniarza — przerwał Jason. — Ma sześćdziesiąt dwa lata i ma na imię Fred. Kiedyś był snajperem w straży Orange County, załatwiał studenciaków z Cal State Fullerton. Wtedy był niezły, ale teraz nie ma się czym przejmować.

— Rzeczywiście — przyznała Heather.

— No dobrze, daj mi powiedzieć jeszcze coś, o czym nie powinienem mieć pojęcia. Pamiętasz Constance Ellar?

— Tak. To ta beznadziejna gwiazdka podobna do lalki Barbie, tyle że miała za małą główkę, a jej ciało wyglądało tak, jakby ktoś nadmuchiwał je CO2 i przesadził. — Kąciki jej warg uniosły się lekko. — Była cholernie, kompletnie głupia.

— Racja — przyznał. — Cholernie, kompletnie głupia. To odpowiednie określenie. Pamiętasz, co zrobiliśmy jej podczas mojego programu? Wtedy po raz pierwszy pokazała się całej planecie, ponieważ musiałem ją wstawić na zasadzie umowy wiązanej. Pamiętasz, co zrobiliśmy, ty i ja?

Cisza.

— W nagrodę za to, że włączyliśmy ją do show, jej agent zgodził się, żeby nakręciła reklamówkę dla jednego z naszych sponsorów. Zainteresowało nas, jaki to będzie produkt, więc przed występem panny Ellar otworzyliśmy papierową torbę i odkryliśmy, że to krem do depilacji nóg. Boże, Heather, przecież musisz…

— Słucham — powiedziała Heather.

— Zabraliśmy tubkę z kremem i włożyliśmy opakowanie dezodorantu razem z tym samym tekstem, który głosił: „Zademonstrować użycie produktu z zadowolonym wyrazem twarzy”, po czym wynieśliśmy się stamtąd i czekaliśmy.

— Naprawdę?

— W końcu panna Ellar pojawiła się, poszła do swojej garderoby, otworzyła torbę, a potem — do dziś pękam ze śmiechu na to wspomnienie — przyszła do mnie i zupełnie poważnie powiedziała: „Panie Taverner, przepraszam, że niepokoję, ale żeby zademonstrować intymny dezodorant kobiecy, będę musiała zdjąć spódniczkę i majteczki przed kamerą telewizyjną”. „I co z tego? — odpowiedziałem. — W czym problem?” A panna Ellar na to: „Będzie mi potrzebny stoliczek, na którym położę rzeczy. Nie mogę ich po prostu rzucić na podłogę, to nie wyglądałoby dobrze. Będę rozpylała to do pochwy na oczach sześćdziesięciu milionów widzów, a robiąc coś takiego, nie można rozrzucać ciuchów po podłodze, to nie byłoby eleganckie”. Naprawdę zrobiłaby to przed kamerą, gdyby Al Bliss nie…

— To niesmaczne.

— Mimo to uważałaś, że to bardzo śmieszne. Ta cholernie, kompletnie głupia dziewczyna gotowa była zrobić coś takiego na oczach widzów. „Zademonstrować użycie produktu z zadowolonym wyrazem twarzy”…

Heather odłożyła słuchawkę.

Jak sprawić, żeby zrozumiała? — zadawał sobie pytanie, zgrzytając zębami, niemal wyłamując srebrną plombę. Nie znosił tego wrażenia — zgrzytu srebrnej plomby. Niszczenie własnego ciała z bezsilnej złości. Czy ona nie rozumie, że moja znajomość wszystkich szczegółów z jej życia oznacza coś ważnego? Kto wiedziałby o takich sprawach? Oczywiście tylko ktoś, kto przez jakiś czas pozostawał z nią w bliskich stosunkach. Nie mogło być innego wyjaśnienia, a jednak ona upierała się przy jakiejś karkołomnej teorii, której nie mógł obalić. Tymczasem wyjaśnienie miała tuż przed oczami, swoimi szóstaczymi oczami.

Jeszcze raz wrzucił monetę i wybrał numer.

— Witaj znowu — rzekł, kiedy Heather w końcu odebrała telefon. — To również wiem o tobie: nie możesz słuchać, jak dzwoni telefon, dlatego masz dziesięć prywatnych numerów, każdy do innego celu.

— Mam trzy — odparła Heather. — Tak więc nie wiesz wszystkiego.

— Chciałem tylko…

— Ile?

— Mam już tego dość — rzekł bez ogródek. — Nie możesz mnie kupić, ponieważ nie tego chcę. Chcę — słuchaj mnie, Heather — chcę dowiedzieć się, dlaczego nikt mnie nie zna. Przede wszystkim ty. Ponieważ jesteś szóstaczką, myślałem, że zdołasz to wyjaśnić. Czy zachowałaś o mnie jakiekolwiek wspomnienie? Popatrz na mój obraz na ekranie. Patrz!

Zerknęła, unosząc jedną brew.

— Jesteś młody, ale niezbyt młody. Dość przystojny. Mówisz rozkazującym tonem i nie masz oporów przed takim dokuczaniem mi. Wyglądasz, mówisz i zachowujesz się dokładnie tak, jak zboczony fan. I co, jesteś zadowolony?

— Mam kłopoty — wyznał. Mówiąc to, postąpił irracjonalnie, skoro wcale go nie pamiętała. Z biegiem lat przywykł opowiadać jej o swoich kłopotach i słuchać jej zwierzeń, więc trudno mu było zerwać z tym przyzwyczajeniem. Nawyk zignorował to, co on uznał za rzeczywistość: rządził się własnymi prawami.

— To okropne — powiedziała Heather.

— Nikt mnie nie pamięta. Nie mam metryki, nigdy się nie urodziłem, po prostu mnie nie ma! Nie mam, oczywiście, żadnych dokumentów oprócz podrobionych, które kupiłem od informatora policyjnego za dwa tysiące dolarów plus tysiąc za kontakt. Mam je przy sobie, chociaż, na Boga, mogą w nich być zaszyte mikronadajniki! Nawet wiedząc o tym, musiałem je zatrzymać; wiesz, dlaczego — nawet ty, na szczycie, nawet ty wiesz, jak funkcjonuje to społeczeństwo. Wczoraj miałem trzydzieści milionów widzów, którzy wyliby z wściekłości, gdyby jakiś gliniarz czy żołdak choćby dotknął mnie palcem. Dzisiaj stoi przede mną widmo OP.

— Co to jest OP?

— Obóz Pracy — warknął, usiłując przemówić do niej i wreszcie ją przekonać. — Ta wściekła mała suka, która podrobiła moje papiery, zmusiła mnie, żebym zabrał ją na kolację do jakiejś zakazanej, nędznej, makaroniarskiej restauracji, a kiedy tam siedzieliśmy, rozmawiając, nagle rzuciła się na podłogę i zaczęła wrzeszczeć. Psychiczna, sama przyznała, że uciekła z Morningside. To kosztowało mnie kolejne trzy setki, a teraz, kto wie? Może już napuściła na mnie gliny i wojsko. — Jeszcze bardziej użalając się nad sobą, dodał: — Pewnie już założyli podsłuch na tej linii.

— Och, Chryste, nie! — wrzasnęła Heather i znów rzuciła słuchawkę.

Nie miał już więcej złotych monet. Musiał zrezygnować. To była głupota, uświadomił sobie, mówić o podsłuchu. Każdy odłożyłby słuchawkę. Zaplątałem się we własną pajęczynę słów, jak stary pająk. Omotałem jak kokonem. Idealnie płaskim z obu końców. Jak wielki sztuczny odbyt.

Pchnął drzwi budki telefonicznej i wyszedł na ruchliwą, wieczorną ulicę… naprzód, pomyślał cierpko, do Slumsville, gdzie kręcą się policyjni kapusie. Dobra robota, jak głosiła klasyczna reklama drożdżówek, o której uczyliśmy się w szkole — powiedział sobie.

To byłoby zabawne, pomyślał, gdyby zdarzyło się komuś innemu. Przytrafło się jednak mnie. Nie, to wcale nie jest śmieszne, ponieważ prawdziwe cierpienie i prawdziwa śmierć krążą nade mną cały dzień, gotowe uderzyć w każdej chwili.

Gdybym mógł nagrać rozmowę telefoniczną i wszystko, co powiedziała mi Kathy. Trójwymiarowy i w kolorze, byłby to świetny kawałek do mojego programu, gdzieś pod koniec, kiedy czasem brakuje nam materiału. Czasem, akurat; przeważnie. Zawsze. Do końca życia.

Już słyszał swoje wprowadzenie. „Co może przytrafć się człowiekowi, dobremu człowiekowi, nie notowanemu przez policję, człowiekowi, który pewnego dnia gubi swoje dokumenty i staje przed…” I tak dalej. To przykułoby ich uwagę, tych trzydziestu milionów, bo każdy z nich tego się obawia. „Niewidzialny człowiek — mówiłby dalej — a jednak aż nazbyt rzucający się w oczy. Niewidzialny legalnie, podejrzany jako nielegalny. Co stanie się z takim człowiekiem, jeżeli nie zdoła odzyskać…” Ble-ble. I tak dalej. Do diabła z tym. Nie wszystko, co zrobił czy powiedział, albo co przydarzyło mu się w życiu, włączał do swego programu; tak więc dajmy spokój. Kolejny przegrany, wśród tłumu. Wielu ma powołanie, powiedział sobie, lecz niewielu jest wybranych. Właśnie na tym polega zawodowstwo. W ten sposób radzę sobie, publicznie i prywatnie. Ogranicz straty i uciekaj, kiedy musisz, zacytował samego siebie z dobrych czasów, kiedy jego pierwszy ogólnoświatowy show został wprowadzony do sieci satelitarnej.

Znajdę innego fałszerza dokumentów, postanowił, który nie jest policyjnym informatorem, i kupię nowy zestaw dokumentów bez mikronadajników. Poza tym, najwyraźniej potrzebna mi broń. Powinienem pomyśleć o tym już wtedy, kiedy obudziłem się w pokoju hotelowym, powiedział sobie. Kiedyś, przed laty, kiedy Syndykat Reynoldsa usiłował przejąć jego program, Jason nauczył się posługiwać bronią i nosić ją: spluwę o zasięgu dwóch mil i trajektorii pocisku zmieniającej się dopiero na odcinku ostatnich trzystu metrów.

„Mistyczny trans” Kathy, jej atak. Podkładem dźwiękowym byłby głos dojrzałego mężczyzny, mówiącego na tle jej wrzasków: „Oto przykład psychozy. Psychoza oznacza cierpienie, cierpienie ponad wszelkie…” I tak dalej. Ble-ble. Wciągnął potężny, głęboki haust zimnego nocnego powietrza, zadrżał i z rękami wbitymi w kieszenie spodni dołączył do innych pasażerów na morzu chodnika.

Znalazł się przed długą kolejką do policyjnego posterunku kontrolnego. Jeden policjant w szarym uniformie stał na końcu kolejki, pilnując, aby nikt nie odszedł w przeciwnym kierunku.

— Może zechcesz zaczekać, przyjacielu? — powiedział do Jasona, który mimowolnie się cofnął.

— Pewnie — odparł Jason.

— To dobrze — rzekł wesoło policjant. — Bo sprawdzamy tu od ósmej rano i jeszcze nie wyrobiliśmy normy.

6

Dwaj krzepcy policjanci, kontrolujący mężczyznę stojącego przed Jasonem, stwierdzili jednocześnie:

— Podrobiono je godzinę temu, są jeszcze mokre. Widzisz? Widzisz, jak tusz spływa przy ogrzaniu? No, dobra.

Kiwnęli głowami i mężczyzna, pochwycony przez czterech brutalnych policjantów, zniknął w zaparkowanym opodal pojeździe, o złowieszczo szaro-czarnych, policyjnych barwach.

— No dobra — powiedział wesoło do Jasona jeden z dwóch krzepkich policjantów. — Sprawdźmy, kiedy wydrukowano pańskie.

— Mam je od lat — rzekł Jason. Podał policjantom portfel z siedmioma różnymi dokumentami.

— Sprawdź podpisy — polecił starszy rangą swojemu towarzyszowi. — Zobacz, czy się nałożą.

Kathy miała rację.

— Nie — powiedział młodszy policjant, odkładając służbową kamerę. — Są różne.

Wydaje się jednak, że w tym, w książeczce wojskowej, była mikroplamka, którą wydrapano. Jeśli tak, to zrobił to fachowiec. Można to dostrzec dopiero przy powiększeniu.

Przesunął szkło powiększające i lampę, ukazując najdrobniejsze szczegóły podrobionych dokumentów Jasona.

— Widzisz?

— Czy kiedy skończył pan służbę — zwrócił się do Jasona starszy policjant — w tej książeczce była elektroniczna plamka? Pamięta pan?

Obaj przyglądali mu się czujnie, czekając na odpowiedź. Co mam, do diabła, powiedzieć? — zadawał sobie pytanie.

— Nie wiem — rzekł. — Nawet nie wiem, jak wygląda… — Chciał powiedzieć „plamka mikronadajnika”, ale szybko — miał nadzieję, że dostatecznie szybko — zmienił zamiar i dokończył: — …elektroniczna plamka.

— Jak zwykła plamka, proszę pana — poinformował go młodszy policjant. — Cóż to, nie słyszy pan? Może jest pan na prochach? Popatrz: w jego rejestrze narkomana nie ma wpisu na ostatni rok.

— Co dowodzi, że nie są podrobione, bo kto wystawiałby fałszywy dokument świadczący o popełnieniu przestępstwa? Chyba tylko wariat — odezwał się jeden z posterunkowych.

— Tak — mruknął Jason.

— No, to nie nasza sprawa — stwierdził starszy policjant. Zwrócił Jasonowi dokumenty. — Będzie musiał załatwić to ze swoim inspektorem od narkotyków. Przechodzić.

Policjant popchnął Jasona pałką, jednocześnie sięgając po dokumenty człowieka stojącego za nim.

— To wszystko? — zapytał Jason posterunkowych. Nie mógł w to uwierzyć. Nie daj niczego po sobie poznać, mówił sobie. Ruszaj stąd! Tak też zrobił.

Z cienia pod zepsutą latarnią wyłoniła się ręka Kathy i dotknęła go; zastygł, czując, jak jego ciało zamienia się w lód — poczynając od serca.

— I co teraz o mnie myślisz? — zapytała Kathy. — O mojej pracy, którą wykonałam dla ciebie?

— Spełniła zadanie — odparł krótko.

— Nie zamierzam cię wydać — powiedziała — chociaż obraziłeś mnie i porzuciłeś, ale musisz zostać dziś ze mną na noc, tak jak obiecałeś. Rozumiesz?

Podziwiał ją. Czając się koło posterunku kontrolnego, uzyskała niezbity dowód, że podrobione przez nią dokumenty były na tyle dobrze zrobione, że nie wzbudziły podejrzeń. Relacja między nimi nagle się zmieniła: został jej dłużnikiem. Nie był już skrzywdzoną ofarą.

Teraz miała do niego moralne prawo. Najpierw kij: groźba wydania go policji, potem marchewka: porządnie podrobione dokumenty. Ta dziewczyna naprawdę schwytała go w sidła. Musiał to przyznać jej i samemu sobie.

— I tak jakoś bym cię przeprowadziła — powiedziała Kathy. Uniosła prawą rękę i pokazała rękaw. — Mam tu szarą odznakę policyjną, widać ją w ich kamerach, żeby nie zgarnęli mnie przez pomyłkę. Powiedziałabym im…

— Dajmy temu spokój — przerwał jej ostro. — Nie chcę tego słuchać. Odszedł; dziewczyna poszła za nim, chyża jak ptak.

— Chcesz wrócić do mojego mniejszego mieszkania? — spytała.

— Do tego przeklętego, nędznego pokoiku?

Mam pływający dom w Malibu, pomyślał, z ośmioma sypialniami, sześcioma wannami wirowymi i czterowymiarową bawialnią z przezroczystym suftem, a z powodu czegoś, czego nie pojmuję, mam spędzić resztę życia w taki sposób? W podupadłych, kiepskich lokalach, nędznych jadłodajniach, jeszcze nędzniejszych warsztatach, najnędzniejszych jednopokojowych mieszkaniach. Czyżbym płacił za coś, co zrobiłem? — zadał sobie pytanie. Coś, o czym nie wiem albo czego nie pamiętam? Przecież nikt za nic nie płaci, pomyślał. Nauczyłem się tego już dawno temu: nie odpłacą ci ani za zło, ani za dobro, jakie uczyniłeś. W końcu rachunki pozostają nie wyrównane. Chyba już powinienem to wiedzieć, jeżeli w ogóle cokolwiek wiem.

— Zgadnij, co jest na pierwszym miejscu mojej listy zakupów na jutro — mówiła Kathy. — Zdechłe muchy. Wiesz dlaczego?

— Bo mają dużo białka.

— Tak, ale nie dlatego, nie kupuję ich dla siebie. Co tydzień kupuję całą torbę dla Billa, mojego żółwia.

— Nie widziałem żadnego żółwia.

— Jest w moim większym mieszkaniu. Chyba nie sądzisz, że kupowałabym zdechłe muchy dla siebie, co?

De gustibus non est disputandum — zacytował.

— Zaraz. Sprawy gustu nie podlegają dyskusji. Zgadza się?

— Zgadza. Co oznacza, że jeśli chcesz jeść zdechłe muchy, to się nie przejmuj i jedz.

— One są dla Billa, on je lubi. To jeden z tych małych zielonych żółwi… nie żółw lądowy czy inny. Czy widziałeś kiedyś, jak one łapią pokarm, na przykład muchę pływającą w wodzie? Są bardzo małe, ale to okropne. W jednej sekundzie mucha jest tam, a nagle płask! — i już jest w żółwiu. — Roześmiała się. — Już jest trawiona. Można z tego wyciągnąć pewien wniosek.

— Jaki? — spytał i zaraz się domyślił. — Że kiedy gryziesz, to albo dostajesz wszystko, albo nic, ale nigdy część?

— Właśnie tak.

— A ty, co masz? — zapytał ją. — Wszystko czy nic?

— Ja… nie wiem. Dobre pytanie. No cóż, nie mam Jacka, ale może go już nie chcę? Minęło cholernie dużo czasu. Chyba nadal go potrzebuję. Ciebie jednak potrzebuję bardziej.

— Myślałem, że ty możesz kochać dwóch mężczyzn jednakowo.

— Czy ja tak powiedziałam? — zastanawiała się, idąc. — Chciałam powiedzieć, że to byłaby idealna sytuacja, ale w życiu można najwyżej zbliżyć się do… rozumiesz? Śledzisz mój tok rozumowania?

— Śledzę — odparł — i widzę, do czego prowadzi. Do chwilowego zapomnienia o Jacku, kiedy jestem w pobliżu, i psychicznego powrotu do niego, kiedy mnie nie ma. Zawsze tak robisz?

— Nigdy go nie porzucam — ucięła Kathy.

Szli dalej w milczeniu, aż doszli do starego budynku z lasem nie używanych już anten telewizyjnych wyrastających z każdego centymetra dachu. Kathy poszperała w torebce, znalazła klucze i otworzyła drzwi do pokoju.

Światła były zapalone. Na koślawej kanapie naprzeciw nich siedział mężczyzna w średnim wieku, o siwych włosach i w szarym garniturze. Był mocno zbudowany, lecz nieskazitelnie ubrany, miał idealnie wygolone policzki: żadnych zacięć, podrażnień czy braków. Był doskonale ostrzyżony i uczesany, każdy włos na jego głowie był na swoim miejscu.

— Pan McNulty — przedstawiła Kathy słabym głosem. Wstając, mocno zbudowany mężczyzna wyciągnął w kierunku Jasona prawą rękę. Jason odruchowo zamierzał ją uścisnąć.

— Nie — powiedział. — Nie zamierzam ściskać panu ręki; chcę zobaczyć pańskie dokumenty, te, które ona dla pana zrobiła. Proszę mi je dać.

Bez słowa — nie było o czym mówić — Jason podał mu swój portfel.

— Nie zrobiłaś ich — stwierdził McNulty po krótkich oględzinach — chyba że stałaś się o niebo lepsza.

— Niektóre z tych dokumentów mam od lat — powiedział Jason.

— Naprawdę? — mruknął McNulty. Zwrócił mu portfel i dokumenty. — Kto podrzucił mu mikronadajnik? — zapytał Kathy. — Ty? Ed?

— Ed — odpowiedziała Kathy.

— I co my tu mamy? — rzekł McNulty, mierząc wzrokiem Jasona, jakby brał wymiary trumny. — Mężczyzna po czterdziestce, dobrze ubrany, modne ciuchy. Drogie buty… zrobione z prawdziwej skóry. Zgadza się, panie Taverner?

— Bukat — odparł Jason.

— Według dokumentów jest pan muzykiem — rzekł McNulty. — Gra pan na jakimś instrumencie?

— Śpiewam.

— Niech pan coś dla nas zaśpiewa.

— Idź do diabła — odrzekł Jason i zdołał zapanować nad głosem; słowa zabrzmiały dokładnie tak, jak chciał. Nie głośniej, nie ciszej.

— On wcale nie pęka. Wie kim jestem? — powiedział McNulty do Kathy.

— Tak. Ja… powiedziałam mu. Częściowo.

— Powiedziałaś mu o Jacku — mruknął McNulty. A do Jasona rzekł: — Nie ma żadnego Jacka. Ona uważa inaczej, ale to zwykłe urojenia. Jej mąż zginął trzy lata temu w wypadku drogowym, nigdy nie był w obozie pracy.

— Jack żyje — wtrąciła Kathy.

— Widzi pan? Doskonale przystosowała się do świata zewnętrznego, oprócz tej jednej idei. Nie może się jej pozbyć, tylko ona stabilizuje jej życie. — Wzruszył ramionami. — To nieszkodliwa idea i zapewnia jej równowagę. Dlatego nie próbujemy jej leczyć psychiatrycznie.

Kathy zaczęła cicho płakać. Wielkie łzy spływały jej po policzkach i opadały, jak kleksy, na bluzkę. Tu i tam pojawiły się ślady łez w postaci ciemnych plam.

— Za parę dni porozmawiam z Edem Pracim — oznajmił McNulty. — Zapytam go, dlaczego podrzucił panu mikronadajnik. On miewa przeczucia; pewnie kierował się przeczuciem.

— Po chwili dodał: — Proszę pamiętać, że dokumenty w pańskim portfelu to kopie tych, które znajdują się w różnych bankach danych rozsianych na kuli ziemskiej. Te kopie są zadowalające, ale może zechcę sprawdzić oryginały. Miejmy nadzieję, że również są w porządku.

— Przecież to rzadko stosowana procedura. Statystycznie… — odezwała się Kathy słabym głosem.

— W tym przypadku — powiedział McNulty — sądzę, że warto spróbować.

— Dlaczego? — spytała.

— Ponieważ uważamy, że nie mówisz nam wszystkiego. Pół godziny temu ten człowiek przeszedł przez wyrywkową kontrolę. Śledziliśmy go za pomocą mikronadajnika. Jego papiery wydają mi się w porządku, ale Ed mówi…

— Ed pije — przerwała Kathy.

— Ale możemy na niego liczyć — uśmiechnął się McNulty; profesjonalny promyk zadowolenia w nędznym pokoiku. — A na ciebie nie zawsze.

Podsuwając mu książeczkę wojskową, Jason potarł palcem małą, trójwymiarową fo-tografę. Odezwał się blaszany głosik: „I jak, na wznak?”

— Jak to można podrobić? — spytał Jason. — Przecież to mój głos sprzed wielu lat, kiedy powołano mnie do wojska.

— Wątpię — rzekł McNulty. Spojrzał na zegarek. — Czy jesteśmy pani coś winni, panno Nelson, czy w tym tygodniu jesteśmy kwita?

— Kwita — odparła z trudem. A potem cichym, drżącym głosem dodała: — Kiedy Jack wyjdzie, wcale nie będziecie mogli na mnie liczyć.

— Dla ciebie — powiedział wesoło McNulty — Jack nigdy nie wyjdzie.

Mrugnął do Jasona, który odpowiedział mrugnięciem. Dwa razy. Rozumiał McNulty’ego. Ten człowiek żerował na słabości innych; prawdopodobnie od niego i jego osobliwych, wesołych kompanów Kathy nauczyła się manipulować ludźmi.

Teraz rozumiał, w jaki sposób stała się tym, kim była. Zdrada była na porządku dziennym; odmowa zdrady, jak w jego przypadku, graniczyła z cudem. Mógł tylko dziwić się swemu szczęściu i dziękować losowi.

Żyjemy w państwie zdrady, pojął nagle. Kiedy byłem osobistością, byłem nietykalny. Teraz jestem jak każdy inny; teraz staję przed tym, z czym oni zawsze mieli do czynienia, przed tym, z czym niegdyś się spotkałem, ale później wyrzuciłem z pamięci, ponieważ zbyt przygnębiające było wiedzieć… Kiedyś miałem wybór i wybrałem niewiedzę.

— Pójdzie pan ze mną — powiedział McNulty, kładąc grubą, piegowatą dłoń na ramieniu Jasona.

— Dokąd? — zapytał Jason; odsuwał się od policjanta tak samo, jak Kathy odsuwała się od niego. Ona również uczyła się od McNultych tego świata.

— Nie możecie go o nic oskarżyć! — wykrztusiła Kathy, zaciskając pięści.

— Nie zamierzamy go o nic oskarżać — odparł gładko McNulty. — Chcę tylko pobrać odciski palców, stóp, próbkę głosu i zrobić encefalograf. Dobrze, panie Tavern?

— Nie chciałbym poprawiać ofcera policji… — zaczął Jason i przerwał, widząc ostrzegawcze spojrzenie Kathy, po czym dokończył: — który wykonuje swoje obowiązki, więc pójdę z panem.

Może Kathy ma rację; może lepiej, że ten policjant przekręcił nazwisko Jasona Tavernera. Kto wie? Czas pokaże.

— Pan Tavern — mruknął leniwie McNulty, popychając go do drzwi. — To sugeruje piwo, miłe ciepło i wygody, prawda? — Obejrzał się na Kathy i powtórzył ostro: — Prawda?

— Pan Tavern to miły człowiek — wycedziła Kathy przez zaciśnięte zęby. Drzwi zamknęły się za nimi i McNulty sprowadził Jasona po schodach do holu, wdychając po drodze rozchodzący się wszędzie odór cebuli i przypraw.

W 469 komisariacie Jason Taverner poczuł się zagubiony w tłumie mężczyzn i kobiet, którzy kręcili się bez celu, czekając na wezwanie, zwolnienie, informacje czy rozkazy. McNulty wpiął mu w klapę marynarki jakiś kolorowy znaczek; tylko Bóg i policja wiedzieli, co oznacza.

Na pewno coś oznaczał. Umundurowany policjant za biurkiem sięgającym od ściany do ściany skinął na niego.

— W porządku — powiedział. — Inspektor McNulty wypełnił częściowo pański formularz J-2. Jason Tavern. Adres: Vine Street 2048.

Skąd McNulty wytrzasnął coś takiego, dziwił się Jason. Vine Street. Zaraz jednak zrozumiał, że to adres Kathy. McNulty założył, że mieszkają razem; przepracowany, jak wszyscy policjanci, wpisał dane wymagające najmniejszego wysiłku. Prawo natury: obiekt — żywa istota — wybiera najkrótszą drogę łączącą dwa punkty. Jason wypełnił formularz.

— Niech pan włoży rękę do tego otworu — polecił ofcer, wskazując maszynę do pobierania odcisków palców. Jason wykonał polecenie. — A teraz proszę zdjąć jeden but, lewy lub prawy, i skarpetkę. Może pan siąść tutaj.

Odsunął segment biurka, odsłaniając przejście i krzesło.

— Dzięki — mruknął Jason, siadając.

Gdy zdjęto mu odcisk stopy, powiedział do mikrofonu:

— Król Karol podarował królowej Karolinie korale koloru koralowego. — To stanowiło próbkę głosu. Następnie znów usiadł; na głowie założono mu końcówki, i maszyna ze szczękiem wypluła długi gęsto zapisany arkusz papieru; było po wszystkim. Elektroencefalograf. Na tym zakończyły się badania.

Pojawił się McNulty, wyglądał na zadowolonego. W ostrym białym świetle było widać siny popołudniowy cień zarostu na jego szczęce, nad górną wargą i na części szyi.

— Jak idzie z panem Tavernem? — zapytał.

— Jesteśmy gotowi do sprawdzania akt — odpowiedział policjant.

— Świetnie — rzekł McNulty. — Zaczekam i zobaczę, co znajdziemy. Umundurowany policjant wrzucił w otwór formularz wypełniony przez Jasona i wcisnął kilka oznaczonych literami klawiszy — wszystkie były zielone. Z jakiegoś powodu Jason zapamiętał ten fakt, i to, że litery były duże.

Z szerokiego otworu w długim biurku wysunęła się kserokopia i wpadła do metalowego koszyka.

— Jason Tavern — powiedział umundurowany policjant, oglądając dokument.

— Z Kememmer, Wyoming. Wiek: trzydzieści dziewięć lat. Mechanik silników Diesla.

— Zerknął na zdjęcie. — Fotografa zrobiona piętnaście lat temu.

— Jakiś rejestr policyjny?

— Żadnych kłopotów.

— Nie ma innego Jasona Taverna w aktach Danpolu? — spytał McNulty. Ofcer wcisnął żółty przycisk i potrząsnął głową. — Dobra — rzekł McNulty. — To on. — Przyjrzał się Jasonowi. — Nie wyglądasz jak mechanik silników Diesla.

— Już się nimi nie zajmuję — powiedział Jason. — Teraz je sprzedaję. Do maszyn rolniczych. Chce pan moją wizytówkę?

Blef; sięgnął do prawej górnej kieszeni marynarki. McNulty przecząco potrząsnął głową. A więc to tak, w typowo biurokratyczny sposób znaleźli niewłaściwe akta i w pośpiechu poprzestali na tym.

Bogu dzięki za słabości tej ogromnej, skomplikowanej, pokrętnej, światowej machiny, pomyślał. Zbyt wiele ludzi, zbyt wiele maszyn. Błąd popełniony przez inspektora przeniósł się aż do Danpolu — policyjnego banku danych w Memphis, Tennessee. Pewnie nie zdołają go poprawić, mając nawet moje odciski palców, stóp, próbkę głosu i en-cefalograf. Nie teraz, kiedy wciągnęli ten formularz do akt.

— Mam go zarejestrować? — spytał umundurowany policjant McNulty’ego.

— Za co? Za to, że jest mechanikiem silników Diesla? — Przyjaźnie poklepał Jasona po plecach. — Może pan iść do domu, panie Tavern, do tej swojej panienki o dziecinnej buzi, do pańskiej małej dziewicy.

Szczerząc zęby w uśmiechu, zniknął w tłumie zdenerwowanych, oszołomionych mężczyzn i kobiet.

Jason kiwnął mu głową i wyszedł z 469 komisariatu na ulicę, w noc, aby wmieszać się w tłum wolnych i zajętych swoimi sprawami ludzi.

W końcu jednak mnie dopadną, pomyślał. Porównają odciski. Mimo to… minęło piętnaście lat, od kiedy wykonano zdjęcie, może tyle samo czasu upłynęło, od kiedy ostatnio robili mu EEG i brali próbkę głosu.

Nadal pozostawały odciski palców i stóp, które się nie zmieniały.

A może po prostu zniszczą kserokopię akt i będzie po wszystkim, pomyślał. Przekażą pobrane ode mnie dane do centrum w Memphis, aby włączyć je do moich — a raczej „moich” — akt. Ściśle mówiąc, do akt Jasona Taverna.

Dzięki Bogu Jason Tavern, mechanik silników Diesla, nigdy nie złamał prawa, nigdy nie naraził się policji ani armii. Ładnie z jego strony.

W górze zawarczał helikopter policyjny, błyskając czerwonym światłem szperacza; z głośników popłynął głos:

— Pan Jason Tavern ma natychmiast wrócić do 469 komisariatu. To rozkaz. Pan Jason Tavern…

Słowa powtarzano raz po raz, Jason stał oniemiały. Już to odkryli. Nie po godzinach, dniach czy tygodniach, ale po kilku minutach.

Wrócił na posterunek; wdrapał się po styrapleksowych schodach, przeszedł przez trzy pary drzwi na fotokomórkę, przez skłębiony tłum nieszczęśników, z powrotem do umundurowanego policjanta, który prowadził jego sprawę, i do McNulty’ego, który był tam także. Obaj dyskutowali z ożywieniem.

— No — rzekł McNulty, ujrzawszy Jasona — oto znów nasz pan Tavern. Co pan tu robi, panie Tavern?

— Helikopter policyjny… — zaczął Jason, ale McNulty przerwał mu.

— Przekroczyli swoje uprawnienia. Wydaliśmy tylko zwykłe polecenie doprowadzenia, a jakiś nadgorliwiec przekazał je śmigłowcom. No, ale skoro już pan tu jest…

— McNulty odwrócił dokument tak, żeby Jason zobaczył zdjęcie — …czy tak wyglądał pan piętnaście lat temu?

— Tak sądzę — odpowiedział Jason. Fotografa ukazywała smętnego osobnika o wystającej grdyce, krzywych zębach i wytrzeszczonych oczach wpatrujących się w nicość. Włosy, rozczochrane i brudnożółte, opadały na parę odstających uszu.

— Przeszedł pan operację plastyczną — powiedział McNulty.

— Tak.

— Dlaczego?

— A kto chciałby tak wyglądać?

— Nic dziwnego, że jest pan taki przystojny i dystyngowany — rzekł McNulty.

— Taki nobliwy. Taki… — szukał odpowiedniego słowa — …władczy. Naprawdę trudno uwierzyć, że z czegoś takiego — stuknął palcem wskazującym w piętnastoletnie zdjęcie — można zrobić coś takiego. — Przyjacielsko poklepał Jasona po ramieniu. — Tylko skąd miał pan na to pieniądze?

Kiedy McNulty mówił, Jason szybko przeczytał dane wydrukowane pod zdjęciem. Jason Tavern urodził się w Cicero, Illinois, jego ojciec był tokarzem, dziadek właścicielem sieci sklepów z używanymi maszynami rolniczymi; szczęśliwy traf, zważywszy na to, co powiedział McNulty’emu o swoim obecnym zajęciu.

— Od Winslowa — odparł Jason. — Przepraszam, zawsze tak o nim mówię i zapominam, że inni nie wiedzą, o kogo chodzi. — Pomogło mu profesjonalne przygotowanie; kiedy McNulty mówił, Jason zdążył przeczytać i zapamiętać większość tekstu kserokopii. — Od mojego dziadka. Miał trochę forsy, a ja byłem jego ulubieńcem. No wie pan, jedyny wnuk. McNulty sprawdził w aktach i kiwnął głową.

— Wyglądałem jak wiejski kołek — mówił Jason. — Wyglądałem na tego, kim byłem — na wiejskiego ćwoka. Najlepszą robotą, na jaką mogłem liczyć, była naprawa silników Diesla, a chciałem czegoś więcej. Dlatego wziąłem pieniądze, które zostawił mi Winslow, i ruszyłem do Chicago…

— W porządku — powiedział McNulty, nadal kiwając głową. — Zgadza się. Wiemy, że wykonuje się takie radykalne operacje plastyczne i to za niezbyt duże pieniądze. Jednakże zwykle poddają im się nie-obywatele albo więźniowie zbiegli z obozów pracy. Pilnujemy wszystkich tych salonów piękności, jak je nazywamy.

— Tylko spójrzcie, jaki byłem brzydki — przekonywał Jason. McNulty zaśmiał się głośnym, gardłowym śmiechem.

— Istotnie, panie Tavern. No dobrze, przykro mi, że pana niepokoiliśmy. Może pan odejść. — Machnął ręką; Jason zaczął przedzierać się przez tłum. — Och! — zawołał za nim McNulty. — Jeszcze jedno…

Jego głos tonął w hałasie poczekalni, lecz dobiegł do Jasona, który z sercem zamienionym w bryłkę lodu zmierzał ku wyjściu.

Kiedy raz cię zauważą, uświadomił sobie Jason, nigdy nie zamkną akt. Już nigdy nie odzyskasz anonimowości. Nie można pozwolić, żeby cię dostrzegli. Tymczasem ja na to pozwoliłem.

— O co chodzi? — spytał McNulty’ego, bliski rozpaczy. Bawili się z nim, próbowali go złamać; czuł, jak serce i krew burzą się w nim w wyniku tych posunięć. Nawet wspaniała fzjologia szóstaka mogła tego nie wytrzymać.

McNulty wyciągnął rękę.

— Pańskie dokumenty. Chcę oddać je do laboratorium. Jeśli są w porządku, pojutrze otrzyma je pan z powrotem.

— A jeśli wyrywkowa kontrola… — zaprotestował Jason.

— Damy panu przepustkę policyjną — powiedział McNulty. Skinął na brzuchatego, starszego policjanta siedzącego po prawej stronie. — Zrób mu zdjęcie G-4 i wystaw przepustkę.

— Tak jest, inspektorze — odparła beczka sadła, sięgając grubym łapskiem do włącznika kamery.

Dziesięć minut później Jason Taverner ponownie znalazł się na niemal wyludnionej już ulicy, tym razem z prawdziwym dokumentem tożsamości — lepszym od wszystkiego, co mogła wyprodukować dla niego Kathy… tyle że przepustka zachowywała ważność jedynie przez tydzień. Mimo to…

Miał tydzień, w czasie którego nie musiał się martwić. A później…

Dokonał rzeczy niemożliwej: zamienił portfel fałszywych dokumentów na prawdziwą przepustkę. Oglądając ją w świetle latarni, zobaczył, że data ważności była holografczna… i było tam miejsce na wstawienie dodatkowej cyfry. Teraz widniała tam siódemka. Może poprosić Kathy, żeby zmieniła to na siedemdziesiąt pięć albo dziewięćdziesiąt siedem, co będzie łatwiejsze.

Następnie uświadomił sobie, że gdy tylko laboratorium policyjne stwierdzi, że jego dokumenty są podrobione, numer tej przepustki, jego nazwisko i zdjęcie zostaną przekazane wszystkim posterunkom na planecie.

Do tego czasu był jednak bezpieczny.

Загрузка...