CZĘŚĆ TRZECIA

Od zgryzot mych nie będzie zbawienia,

Bo nie masz już dla mnie litości;

Tylko łzy, jęki i głuche westchnienia

Dni bez cienia radości.

21

Alys! — zawołał głośno Jason Taverner. Nie było odpowiedzi.

Czy to przez meskalinę? — zadawał sobie pytanie. Chwiejnie ruszył do drzwi, za którymi zniknęła Alys. Długi korytarz, gruby kożuch wełnianego dywanu, na przeciwległym końcu schody z czarną żelazną poręczą, prowadzące na pierwsze piętro.

Przeszedł najszybciej, jak mógł, przez korytarz i stopień za stopniem zaczął się piąć po schodach w górę.

Pierwsze piętro. Przedsionek z antycznym stolikiem Hepplewhite’a, zasypanym stertą egzemplarzy „Box”. Nieoczekiwanie przyciągnęło to jego uwagę: kto, Felix czy Alys, czyta taką szmatławą pornografczną gazetę jak „Box”, a może czytają oboje? Poszedł dalej, wciąż — zapewne pod wpływem meskaliny — dostrzegając najdrobniejsze szczegóły. Łazienka — tam ją znajdzie.

— Alys — rzekł ponuro; pot ściekał mu po nosie i policzkach, koszula zwilgotniała pod pachami od targających jego ciałem emocji. — Niech to szlag — mówił do niej, chociaż jej nie widział. — Na tych płytach nie ma muzyki ani mojego głosu. To atrapy, prawda?

A może to przez meskalinę? — zadawał sobie pytanie.

— Muszę wiedzieć! — powiedział głośno. — Przęsłuchać je, jeśli są w porządku. To adapter jest zepsuty, tak? Złamana igła albo coś takiego?

To się zdarza, pomyślał. Może igła tylko ślizga się po rowkach.

Uchylone drzwi; otworzył je szerzej. Sypialnia z nie zasłanym łóżkiem. Na podłodze materac z rzuconym śpiworem. Trochę męskich drobiazgów: krem do golenia, dezodorant, maszynka do golenia, woda po goleniu, grzebień… Jakiś gość, pomyślał, był tutaj, ale już poszedł. — Czy jest tu ktoś? — zawołał.

Cisza.

Naprzeciwko ujrzał łazienkę; przez uchylone drzwi dostrzegł zdumiewająco starą wannę na pomalowanych lwich łapach. Sanie antyki, pomyślał, nawet wanna. Powoli przeszedł przez korytarz i dotarł do łazienki; wyciągnął rękę i pchnął drzwi.

Na podłodze zobaczył szkielet. Kościotrup miał czarne, błyszczące spodnie, skórzaną koszulę i pas z żelaznych ogniw z ręcznie kutą klamrą. Obok kości stóp leżały buty na wysokich obcasach. Na czaszce pozostało parę kosmyków włosów; oprócz nich nie było już nic: ani oczu, ani reszty ciała. Sam szkielet zdążył już pożółknąć.

— Boże — wykrztusił Jason i zachwiał się; poczuł, że zawodzi go wzrok i zmysł równowagi. Ciśnienie w uchu środkowym gwałtownie się zmieniało, tak że pokój kołysał się wokół Jasona cichym, monotonnym ruchem, jakby znajdował się na karuzeli w wesołym miasteczku.

Zamknął oczy, przykleił się do ściany i spojrzał jeszcze raz.

Umarła, pomyślał. Tylko kiedy? Sto tysięcy lat temu? Czy też przed dziesięcioma minutami?

Na co umarła? — zadał sobie pytanie.

Czy to skutek meskaliny, którą zażyłem? A może to rzeczywistość?

To rzeczywistość.

Pochylił się i dotknął skórzanej koszuli z frędzlami. Skóra była miękka i gładka; nie zbutwiała. Czas nie tknął jej ubrania; to coś oznaczało, lecz Jason nie wiedział, co. Tylko ona, pomyślał. Wszystko w tym domu pozostało takie, jakie było. A zatem to nie może być skutek meskaliny. Nie mogę być tego jednak pewien, myślał.

Zejść po schodach. Wynieść się stąd.

Zataczając się, poczłapał z powrotem korytarzem, wciąż usiłując złapać równowagę; szedł zgięty jak dziwaczna małpa. Złapał metalową poręcz i zbiegł na dół, pokonując po dwa, trzy stopnie na raz. Potknął się i upadł, podniósł się i wstał na nogi. Serce łomotało mu w piersi, a przepracowane płuca napełniały się i opróżniały jak miechy.

Po chwili biegł już przez bawialnię do drzwi frontowych; z jakichś niejasnych dla niego, ale istotnych powodów porwał obie płyty z adaptera, wepchnął do kopert i zabrał z sobą. Wyszedł i znalazł się w jasnym, ciepłym blasku słonecznego dnia.

— Opuszcza nas pan, sir? — zapytał strażnik w brązowym mundurze, widząc jego wyczerpanie.

— Źle się czuję — powiedział Jason.

— Przykro mi to słyszeć, sir. Czy mogę panu czymś służyć?

— Kluczykami do śmigacza.

— Panna Buckman zwykle zostawia kluczyki w stacyjce — rzekł strażnik.

— Sprawdzałem — wysapał Jason.

— Pójdę i poproszę pannę Buckman…

— Nie — przerwał mu Jason, lecz zaraz pomyślał: jeśli to tylko skutek meskaliny, to wszystko w porządku.

— Nie? — powtórzył strażnik i nagle wyraz jego twarzy zmienił się. — Zostań tutaj — polecił — i nie zbliżaj się do tego śmigacza.

Odwrócił się i wbiegł do domu. Jason przebiegł szybko po trawie do asfaltowego placu i zaparkowanego tam śmigacza. Kluczyki, czy są w stacyjce? Nie. Jej torebka. Złapał ją i wytrząsnął wszystko na siedzenie. Tysiące przedmiotów, ale żadnych kluczy. Nagle posłyszał rozdzierający uszy, chrapliwy krzyk.

Przed frontowymi drzwiami ukazał się strażnik z groźnie wykrzywioną twarzą. Odruchowo odskoczył na bok, wyjął broń, chwycił ją oburącz i strzelił do Jasona. Nie tra-fł; za bardzo drżały mu ręce.

Jason wygramolił się ze śmigacza i pobiegł przez gęstą, wilgotną trawę w stronę dębów. Strażnik ponownie wystrzelił. Znów chybił. Jason słyszał, jak policjant klnie i biegnie za nim, usiłując go dogonić; nagle zawrócił i biegiem wrócił do domu.

Jason dotarł do drzew. Przedzierał się przez wysuszone podszycie, łamiąc zagradzające drogę gałęzie. Wysoki mur… Co mówiła Alys? Z wmurowanymi na górze odłamkami szkła? Podkradł się do podnóża muru, rozgarniając gęste zarośla, i niespodziewanie znalazł się przed zepsutą drewnianą furtką. Była niedomknięta, dostrzegł przez nią inne domy i ulicę.

To nie była meskalina, pojął nagle. Strażnik też widział leżącą tam Alys. Ten stary szkielet. Jakby nie żyła od lat.

Po drugiej stronie ulicy kobieta z naręczem pakunków otwierała drzwi swojego śmigacza. Jason przeszedł przez ulicę, zmuszając mózg do pracy, oczyszczając go z oparów meskaliny.

— Proszę pani — wysapał.

Zaskoczona kobieta obejrzała się szybko. Była młoda, tęgawa, miała piękne rude włosy.

— Tak? — powiedziała nerwowo, mierząc go wzrokiem.

— Podano mi trującą dawkę jakiegoś środka — rzekł Jason, usiłując mówić spokojnie. — Czy zechciałaby pani odwieźć mnie do szpitala?

Milczenie. Nadal patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Nic nie mówił, tylko stał, dysząc i czekając. Tak albo nie, nie było innej możliwości.

— Ja… ja nie jestem zbyt dobrym kierowcą. Dopiero tydzień temu dostałam prawo jazdy — odparła tęgawa dziewczyna o rudych włosach.

— Ja poprowadzę.

— Ale ja nie lecę.

Cofnęła się, ściskając naręcze kiepsko zapakowanych w brązowy papier paczek. Pewnie wybierała się na pocztę.

— Mógłbym dostać kluczyki? — zapytał i wyciągnął rękę. Czekał.

— Ale może pan zemdleć, a wtedy mój śmigacz…

— A zatem proszę lecieć ze mną.

Podała mu kluczyki i usiadła na tylnym siedzeniu śmigacza. Jason z poczuciem głębokiej ulgi usiadł za sterem, włożył kluczyk do stacyjki, uruchomił silnik i po chwili leciał już w niebo z maksymalną prędkością czterdziestu węzłów na godzinę. Z jakiegoś dziwnego powodu zauważył, że był to bardzo popularny model śmigacza: Ford Grey-hound. Tani i nienowy.

— Bardzo pana boli? — zapytała niespokojnie dziewczyna; jej twarz, widoczna w lusterku, nadal zdradzała zdenerwowanie, nawet strach. Ta sytuacja przerastała ją.

— Nie.

— Co to był za narkotyk?

— Nie powiedzieli mi.

Meskalina przestała już niemal działać; dzięki Bogu, jego organizm szóstaka poradził sobie z nią. Nie cieszyła go perspektywa pilotowania powolnego śmigacza w gęstym ruchu Los Angeles, po zażyciu dawki narkotyku. I to, pomyślał ze złością, silnej dawki, obojętnie, co twierdziła Alys.

Ona. Alys. Dlaczego na płytach nic nie ma? — rozważał w duchu. Te nagrania — gdzie one są? Z obawą rozejrzał się wokół. Och, są na fotelu obok; machinalnie rzucił je tam, wsiadając do śmigacza. A więc nic im się nie stało. Spróbuję przesłuchać je na innym adapterze.

— Najbliższy szpital — oznajmiła tęgawa dziewczyna — to St. Martin’s na rogu Trzydziestej Piątej i Webster. Jest mały; usuwali mi tam kurzajkę z ręki, wydali mi się bardzo sprawni i mili.

— Polecimy tam — odparł Jason.

— Czuje się pan gorzej czy lepiej? — Lepiej.

— Był pan w domu Buckmanów?

— Tak.

— Czy to prawda, że państwo Buckman to brat i siostra? Chcę…

— Bliźniaki — odparł.

— Rozumiem — rzekła dziewczyna. — To dziwne: kiedy są razem, zachowują się jak mąż i żona. Całują się i trzymają za ręce, a on traktuje ją z najwyższym szacunkiem, choć czasem okropnie się kłócą.

Dziewczyna milczała chwilę, następnie nachyliła się do niego i powiedziała:

— Nazywam się Mary Anne Dominie. A pan?

— Jason Taverner — poinformował ją. To nie miało żadnego znaczenia. Mimo wszystko. Mimo tego, co przez moment… Głos dziewczyny przerwał mu te rozmyślania.

— Zajmuję się garncarstwem — wyznała wstydliwie. — W tych paczkach są naczynia, które chcę wysłać do sklepów w północnej Kalifornii, szczególnie do Gumpa w San Francisco i Frazera w Berkeley.

— Robi pani ładne naczynia? — zapytał. Niemal wszystkie jego myśli i cała świadomość pozostawały uwięzione w tamtym czasie, w tamtej chwili, kiedy otworzył drzwi łazienki i zobaczył ją — to — na podłodze. Ledwie słyszał głos panny Dominie.

— Staram się, ale trudno powiedzieć. W każdym razie sprzedają się.

— Ma pani silne ręce — stwierdził, nie mając nic lepszego do powiedzenia. Słowa nadal wydobywały się z jego ust mimowolnie, jakby były formowane przez osobny fragment jaźni.

— Dziękuję — rzekła Mary Anne Dominie. Cisza.

— Minął pan szpital — powiedziała Mary Anne Dominie.

— Został tam, z tyłu, trochę na lewo. W jej głosie znów pojawił się lęk.

— Czy naprawdę pan tam leci, czy też to tylko…

— Proszę się nie bać — rzekł i tym razem myślał o tym, co mówi; starał się ze wszystkich sił, żeby jego głos był miły i przekonujący. — Nie jestem zbiegłym studentem ani uciekinierem z obozu pracy. — Odwrócił się i spojrzał jej w oczy.

— Mam kłopoty.

— A więc nie zażył pan żadnego toksycznego środka.

Jej głos drżał. Wydawało się, że spotkało ją to, czego obawiała się przez całe życie.

— Wylądujemy, żeby poczuła się pani bezpiecznie — oznajmił. Odlecieliśmy już dostatecznie daleko. Proszę nie panikować, nie zrobię pani krzywdy.

Mimo to dziewczyna siedziała sztywno i nieruchomo, czekając na… żadne z nich nie wiedziało, na co.

Wylądował przy krawężniku w pobliżu ruchliwego skrzyżowania i szybko otworzył drzwi. Pod wpływem dziwnego impulsu pozostał jeszcze chwilę w śmigaczu, obrócony twarzą do dziewczyny.

— Proszę wysiąść — powiedziała drżącym głosem. — Nie chcę być nieuprzejma, ale naprawdę się boję. Mówią o tych oszalałych z głodu studentach, którzy przedostają się przez barykady wokół kampusów…

— Posłuchaj — rzekł ostro, przerywając potok jej słów.

— Dobrze.

Uspokoiła się; przytrzymując rękami stertę paczek, posłusznie i z lękiem czekała.

— Nie powinnaś tak łatwo dawać się przestraszyć, inaczej życie będzie dla ciebie zbyt trudne.

— Rozumiem. Pokornie skinęła głową; słuchała uważnie, jakby siedziała w sali wykładowej.

— Zawsze obawiasz się obcych?

— Chyba tak. Znów skinęła głową; tym razem zwiesiła ją, jakby ją napominał, i w pewnym sensie tak było.

— Strach — mówił Jason — może wyrządzić ci większą krzywdę niż nienawiść czy zazdrość. Jeśli się boisz, nie żyjesz pełnią życia. Strach zawsze cię paraliżuje.

— Chyba wiem, o czym pan mówi — powiedziała Mary Anne Dominie. — Pewnego dnia, rok temu, ktoś zaczął łomotać do moich drzwi, a ja uciekłam do łazienki, zamknęłam się i udawałam, że mnie nie ma, bo myślałam, że ktoś chce się włamać… Później dowiedziałam się, że to kobieta piętro wyżej włożyła rękę do zlewu z automatycznym odpływem, bo wpadł jej nóż, i złapało ją. Jej synek dobijał się do moich drzwi…

— A zatem rozumiesz, o co mi chodzi — przerwał jej Jason.

— Tak. Chciałabym być inna. Naprawdę, ale nie potrafę.

— Ile masz lat?

— Trzydzieści dwa.

To go zdziwiło, wyglądała o wiele młodziej. Najwyraźniej jeszcze nie dorosła. Poczuł do niej sympatię; decyzja, aby pozwolić mu skorzystać ze śmigacza, na pewno przyszła jej z wielkim trudem. Pod pewnym względem jej obawy były uzasadnione: nie prosił o pomoc z powodów, jakie podał.

— Jesteś bardzo miłą osobą — powiedział.

— Dziękuję — odparła ulegle i skromnie.

— Widzisz tę kawiarnię? — zapytał, pokazując nowoczesny, zadbany lokal. — Chodź my tam. Chcę z tobą porozmawiać.

Muszę z kimś porozmawiać, pomyślał, obojętnie z kim, inaczej — szóstak czy nie — postradam zmysły.

— Ale — zaprotestowała niespokojnie — muszę zanieść paczki na pocztę przed drugą, żeby wysłali je popołudniowym transportem do Kalifornii.

— A więc zrobimy to najpierw — oświadczył. Sięgnął do stacyjki, wyjął kluczyk i oddał go Mary Anne Dominie. — Ty prowadź. Tak wolno, jak chcesz.

— Panie… Taverner — poprosiła. — Ja chcę tylko zostać sama.

— Nie — odparł. — Nie powinnaś być sama. To cię zabija, dręczy. Przez cały czas, codziennie, powinnaś być wśród ludzi.

Milczenie. Po chwili Mary Anne powiedziała:

— Poczta jest na rogu Czterdziestej Dziewiątej i Fulton. Może pan poprowadzić? Jestem trochę zdenerwowana.

Wydało mu się to wielkim moralnym zwycięstwem, był zadowolony. Wziął od niej kluczyki i wkrótce lecieli w kierunku skrzyżowania Czterdziestej Dziewiątej i Fulton.

22

Siedzieli przy stoliku w kawiarni, czystym i atrakcyjnym lokalu z młodymi kelnerkami i stosunkowo niewielką liczbą gości. Szafa grająca dudniła Memory of Your Nose Louisa Pandy. Jason zamówił tylko kawę, panna Dominie sałatkę owocową i herbatę z lodem.

— Co to za płyty? — spytała. Podał jej albumy.

— O, przecież to pan. Jeśli jest pan Jasonem Tavernerem. A jest pan?

— Tak. Przynajmniej tego był pewny.

— Nie sądzę, żebym kiedyś słyszała, jak pan śpiewa — powiedziała Mary Anne Dominie. — Szkoda, ale niezbyt lubię muzykę pop; najczęściej słucham piosenkarzy folk z dawnych czasów, takich jak Bufy St. Marie. Teraz nikt nie potraf tak śpiewać jak Buffy.

— Racja — przyznał ponuro, znów wracając myślą do tego domu, łazienki, ucieczki przed strażnikiem w brązowym mundurze. To nie przez meskalinę, pomyślał jeszcze raz. Strażnik też to widział. A może zobaczył coś innego. — Może on nie widział tego, co ja — powiedział głośno. — Może po prostu zobaczył ją leżącą na podłodze. Może upadła. Może… — Może, pomyślał, powinienem tam wrócić.

— Kto nie widział czego? — zapytała Mary Anne Dominie i oblała się szkarłatnym rumieńcem. — Nie chciałabym wścibiać nosa w pańskie życie, ale powiedział pan o kłopotach i widzę, że obsesyjnie rozmyśla pan nad jakimś poważnym problemem.

— Musze się upewnić — rzekł — co naprawdę zaszło. Wszystko jest tam, w tym domu.

I na tych płytach, pomyślał.

Alys Buckman widziała mój program telewizyjny. Znała moje płyty. Wiedziała, która była przebojem; miała je. Jednak…

Na płytach nie było muzyki. Złamana igła… — diabła tam, nawet wtedy powinno się słyszeć jakieś dźwięki, choćby zniekształcone. Zbyt długo miał do czynienia z płytami i nagraniami, żeby o tym nie wiedzieć.

— Jest pan melancholikiem — orzekła Mary Anne Dominie. Z małej torebki wyjęła okulary; zaczęła dokładnie studiować notę biografczną na koszulkach płyt.

— To, co mi się przytrafło — rzekł krótko Jason — wprawiło mnie w melancholijny nastrój.

— Tu jest napisane, że prowadzi pan program w TV.

— Zgadza się — kiwnął głową. — O dziewiątej wieczór, w każdy wtorek.

— A więc jest pan naprawdę sławny. Siedzę tu, rozmawiając ze sławną osobą, którą powinnam znać. Jak pan się czuł… wtedy, kiedy przedstawił mi się pan, a ja nie wiedziałam, kim pan jest?

Wzruszył ramionami. Był ubawiony.

— Czy w tej szafe grającej są jakieś pańskie piosenki? — Wskazała na kolorową konstrukcję w stylu babilońskiego gotyku, stojącą w odległym kącie lokalu.

— Może — odparł. To dobre pytanie.

— Pójdę sprawdzić.

Panna Dominie wyłowiła z torebki ćwierćdolarówkę, wstała od stolika i przeszła przez kawiarnię, żeby spojrzeć na listę tytułów i wykonawców umieszczoną na szafe grającej.

Kiedy wróci, nie będzie już pod takim wrażeniem, pomyślał Jason. Znał skutki nieobecności: jeśli nigdzie go nie było, w żadnym odbiorniku i adapterze, w żadnej szafe grającej i sklepie muzycznym, na ekranie telewizyjnym, w całym wszechświecie — czar pryskał.

Wróciła z uśmiechem.

Nowhere Nuthin’ Fuck-up — oznajmiła, siadając na krześle. Zauważył, że nie ma już monety. — Zaraz powinniśmy ją usłyszeć.

Zerwał się na równe nogi i przeszedł przez kawiarnię do szafy grającej.

Miała rację. Sekcja B4. Jego najnowszy przebój. Nowhere Nuthin’ Fuck-up — sentymentalny kawałek. Mechanizm szafy już zaczął podawać płytę. Po chwili jego głos, wzmocniony przez kwadrofoniczne głośniki i sztuczne echo, wypełnił kawiarnię.

Oszołomiony Jason powrócił do stolika.

— Ma pan cudowny głos — powiedziała, może tylko z grzeczności, kiedy skończyła się płyta.

— Dziękuję.

To rzeczywiście był jego głos. Rowki na tej płycie nie były puste.

— Naprawdę jest pan wspaniały — rzekła Mary Anne entuzjastycznie, cała w uśmiechach i błyskach okularów.

— Robię to od dawna — odparł z prostotą Jason.

— Czy uraziło pana, że o panu nie słyszałam?

— Nie — potrząsnął głową, nadal oszołomiony. Z pewnością nie ona jedna, jak wykazały wypadki dwóch ostatnich dni — dwóch dni? czy minęło tylko tyle czasu? — Czy mogę… jeszcze coś zamówić? — spytała Mary Anne. Zawahała się.

— Wydałam wszystkie pieniądze na znaczki, więc…

— Ja płacę — rzekł Jason.

— Co pan myśli o serniku z truskawkami?

— Niezwykły wybór — odparł rozbawiony. Szczerość tej kobiety, jej lęki… Czy ona ma jakiegoś chłopca? — zastanawiał się. Pewnie nie… Żyje w świecie naczyń, gliny, paczek w brązowym papierze, kłopotów z małym starym Fordem Greyhoundem i stereofonicznych głosów dawnych gwiazd — Judy Collins i Joan Baez — w tle.

— Słuchała pani kiedyś Heather Hart? — zapytał delikatnie. Zmarszczyła brwi.

— Nie jestem pewna. Czy ona śpiewa folk, czy… Umilkła i posmutniała, jakby uważała, że nie wiedząc tego, o czym każdy wie, nie dopełniła jakiegoś obowiązku, nie wiedząc tego, o czym każdy wie. Poczuł sympatię do tej kobiety.

— Ballady — rzekł. — Tak jak ja.

— Czy możemy jeszcze raz posłuchać pańskiej piosenki?

Uprzejmie wrócił do szafy grającej i powtórzył to samo. Tym razem Mary Anne wydawała się nie słuchać utworu.

— O co chodzi? — zapytał.

— Och — odparła. — Zawsze wmawiam sobie, że pracuję twórczo; robię naczynia i podobne rzeczy. Nie wiem jednak, czy są naprawdę dobre; nie wiem, po czym to poznać. Ludzie mówią mi…

— Ludzie powiedzą ci wszystko: zarówno, że twoje dzieła są bezwartościowe, jak i że bezcenne. Najgorsze i najlepsze. Zawsze trafasz do jednych… — Postukał w solniczkę.

— …a nie trafasz do drugich. — Pokazał talerz po sałatce.

— Musi być jednak jakiś sposób…

— Są znawcy. Można słuchać ich oraz ich teorii. Oni zawsze mają jakieś teorie. Piszą długie artykuły i omawiają twoje utwory, począwszy od pierwszej piosenki, którą nagrałeś dziewiętnaście lat temu. Porównują nagrania, których nawet nie pamiętasz. A krytycy telewizyjni…

— Byle być zauważoną. — Jej oczy znów na krótko rozbłysły.

— Przepraszam — rzekł, ponownie wstając od stolika. Nie mógł już dłużej czekać.

— Muszę zadzwonić. Mam nadzieję, że zaraz wrócę. Jeśli nie… — Położył jej dłoń na ramieniu, na białym wełnianym swetrze, który pewnie sama zrobiła na drutach. — Miło było panią spotkać.

Zdumiona, patrzyła w swój smutny, uległy sposób, jak przeciskał się w tył zatłoczonej kawiarni, do budki telefonicznej.

Zamknął się w budce, znalazł numer Akademii Policyjnej Los Angeles w wykazie telefonów służb porządkowych i wrzuciwszy monetę, wykręcił go.

— Chciałbym mówić z generałem policji Felixem Buckmanem — powiedział i bez zdziwienia usłyszał, że jego głos drży. Jestem wykończony psychicznie, uświadomił sobie. Wszystko, co się wydarzyło, razem z piosenką w szafe grającej, to dla mnie o wiele za dużo. Jestem po prostu wystraszony i zdezorientowany. Być może, pomyślał, meskalina jeszcze nie całkiem przestała działać. Jednak dobrze prowadziłem ten mały śmigacz; to o czymś świadczy. Pieprzone prochy, myślał. Zawsze wiesz, kiedy odlatujesz, ale nigdy nie masz pojęcia, kiedy przestają działać — jeżeli w ogóle kiedyś przestają. Osłabiają cię na zawsze, a przynajmniej tak sądzisz: nie masz pewności. Może nigdy nie dochodzisz do siebie. Oni mówią: „Hej, człowieku, mózg ci się zlasował”, a ty im odpowiadasz: „Możliwe”. Nie masz pewności, czy tak jest, czy nie. A wszystko dlatego, że łyknąłeś jakąś kapsułkę albo jedną kapsułkę za dużo, bo ktoś powiedział: „Po tym odlecisz”.

— Mówi Miss Beason — usłyszał kobiecy głos. — Asystentka pana Buckmana. W czym mogę pomóc?

— Peggy Beason — mruknął. Nabrał tchu w piersi i powiedział: — Tu Jason Taverner.

— Ach tak, pan Taverner. Czego pan chce? Zostawił pan tu coś?

— Chcę mówić z generałem Buckmanem.

— Obawiam się, że pan Buckman…

— Chodzi o Alys — przerwał jej Jason. Cisza. Po chwili Peggy Beason powiedziała:

— Proszę zaczekać, panie Taverner. Zadzwonię do pana Buckmana i zorientuję się, czy znajdzie chwilę czasu.

Trzaski. Długa cisza. Odgłos połączenia.

— Pan Taverner? — To nie był głos generała Buckmana. — Tu Herbert Maime, szef personelu generała Buckmana. Rozumiem, że powiedział pan pannie Beason, że chodzi o siostrę generała, pannę Alys Buckman. Chciałbym wiedzieć, w jakich okolicznościach poznał pan pannę…

Jason odwiesił słuchawkę. Patrząc przed siebie niewidzącym wzrokiem, wrócił do stolika, gdzie siedziała Mary Anne Dominie i jadła sernik z truskawkami.

— A jednak wrócił pan — ucieszyła się.

— Jaki jest ten sernik?

— Trochę za ciężki, ale smaczny.

Usiadł przy stoliku w ponurym nastroju. No cóż, zrobił co mógł, żeby skontaktować się z Felixem Buckmanem, powiedzieć mu o Alys. Jednakże… co mógłbym mu powiedzieć?

Śmieszność tego wszystkiego, daremność wszelkich wysiłków i starań… spotęgowane jeszcze, myślał, przez to, co mi dała — przez tę kapsułkę meskaliny. Jeżeli to była meskalina.

To stwarzało nowe możliwości. Nie miał wcale pewności, żadnego dowodu, że Alys naprawdę podała mu meskalinę. Mogło to być cokolwiek. Dlaczego, na przykład, meskalina miałaby pochodzić ze Szwajcarii? To bez sensu; świadczyłoby, iż jest to środek syntetyczny, a nie naturalny: coś wyprodukowane w laboratorium, może nowy wieloskładnikowy narkotyk kultowy albo coś wykradzione z policyjnych laboratoriów.

Nagranie Nowhere Nuthin’ Fuck-up: załóżmy, iż wydawało mu się, że je słyszy i widzi w spisie utworów szafy grającej pod wpływem narkotyku. Jednakże Mary Anne Dominie też słyszała piosenkę, a nawet sama ją znalazła.

A co z dwiema pustymi płytami?

Kiedy siedział pogrążony w myślach, pochylił się nad nim dorastający chłopiec w podkoszulku i dżinsach i wymamrotał:

— Hej, pan jest Jason Taverner, prawda? — Podał Jasonowi długopis i kartkę. — Czy mógłbym dostać pański autograf, sir?

Za jego plecami śliczna rudowłosa nastolatka bez biustonosza, w szortach, uśmiechnęła się i powiedziała z ożywieniem: — Oglądamy pana w każdy wtorkowy wieczór. Jest pan fantastyczny. W rzeczywistości wygląda pan… tak samo jak na ekranie, tyle że jest pan bardziej, no… opalony. — Przyjaźnie zakołysała sterczącymi sutkami.

Machinalnie, z przyzwyczajenia, złożył swój podpis.

— Dziękuję wam — powiedział; było ich już czworo. Czwórka nastolatków opuściła lokal, wymieniając uwagi.

Ludzie przy sąsiednich stolikach zaczęli z zainteresowaniem spoglądać na Jasona i szeptać do siebie. Jak zawsze, powiedział sobie w duchu. Tak było do niedawna. Moja rzeczywistość zaczyna powracać. Czuł niepohamowane, gwałtowne uniesienie. Oto świat, jaki znał; oto jego styl życia. Utraciłem go na chwilę, pomyślał, ale teraz — nareszcie — go odzyskam!

Heather Hart. Teraz mogę do niej zadzwonić i porozumieć się z nią. Już nie weźmie mnie za zboczonego fana.

A może istnieję tylko wtedy, kiedy zażywam narkotyk, ten preparat, który podała mi Alys. W takim razie moja kariera, pomyślał, całe dwadzieścia lat, jest zaledwie retrospektywną halucynacją wywołaną przez ten narkotyk.

Ten środek, rozmyślał Jason Taverner, po prostu przestał działać. Ona (czy ktokolwiek) przestała mi go podawać i wróciłem do rzeczywistości w nędznym pokoju podupadłego hoteliku, z popękanym lustrem i zapchlonym materacem. Pozostałem w nim do tej pory, aż Alys podała mi następną dawkę.

Nic dziwnego, myślał, że znała mnie i mój wtorkowy program telewizyjny. Sama stworzyła go za pomocą narkotyku. Dwa albumy płytowe to atrapy służące do wzmocnienia halucynacji.

Jezu Chryste, pomyślał, czy istotnie tak jest?

A pieniądze, z którymi obudziłem się w pokoju hotelowym, gruby plik? Odruchowo poklepał się po kieszeni, poczuł, że nadal tam są. Jeśli w prawdziwym życiu wegetuję w zapchlonym hoteliku w dzielnicy Watts, to skąd mam tyle forsy?

Poza tym powinienem fgurować w aktach policyjnych oraz we wszystkich bankach danych na świecie, nie jako słynny artysta, lecz nędzny kombinator, który nigdy do niczego nie doszedł, na wyżyny wspinał się tylko po prochach, Bóg wie, od jak dawna. Może zażywam ten narkotyk od lat.

Alys, przypomniał sobie, mówiła, że byłem już w tym domu. I najwidoczniej, zawyrokował, to prawda. Byłem. Przychodziłem po swoją porcję narkotyku.

Może jestem tylko jednym z wielu ludzi żyjących syntetycznym życiem z kapsułki, zapewniającej sławę, pieniądze i władzę, a w rzeczywistości wegetujących w zapchlonych, starych pokojach hotelowych, w dzielnicach nędzy. To wyrzutki, nędzarze, mniej niż zero, snujący jednak swoje marzenia.

— Pogrążył się pan w głębokiej zadumie — powiedziała Mary Anne. Skończyła sernik; wyglądała na uspokojoną i szczęśliwą.

— Słuchaj — rzekł ochrypłym głosem. — Czy moja piosenka naprawdę jest w tej szafe grającej?

Szeroko otworzyła oczy, usiłując zrozumieć.

— O czym pan mówi? Przecież słuchaliśmy jej. Jeszcze widać nazwę w okienku, gdzie pokazuje się wybrany utwór. Szafy grające nigdy się nie mylą.

Znalazł monetę.

— Idź, puść ją ponownie. Nastaw trzykrotną powtórkę. Posłusznie podniosła się z krzesła, przeszła między stolikami i dotarła do szafy; śliczne brązowe włosy podskakiwały na jej kształtnych ramionach. Wkrótce usłyszał ją, usłyszał swoją piosenkę. Ludzie przy stolikach i kontuarze kiwali głowami i uśmiechali się do niego; wiedzieli, że to on śpiewa. To byli jego słuchacze.

Kiedy piosenka się skończyła, kawiarniani goście zaczęli klaskać. Uśmiechając się refeksyjnym, profesjonalnym uśmiechem, podziękował im za aplauz i za to, że go rozpoznali.

— Jest tam — stwierdził, powtórnie słysząc piosenkę. Gwałtownie zacisnął pięść i uderzył nią w plastikowy stolik oddzielający go od Mary Anne Dominie. — Niech to szlag, ona tam jest!

Wiedziona osobliwą, intuicyjną kobiecą chęcią pomocy, Mary Anne powiedziała:

— I ja też tu jestem.

— Nie leżę, marząc, na pryczy w jakimś nędznym hoteliku — rzekł na głos.

— Nie — mówiła czułym, zatroskanym głosem. Naprawdę martwiła się o niego.

— Znów jestem rzeczywisty — powiedział — ale jeśli coś takiego mogło zdarzyć się raz i trwać przez… — Przychodzić i odchodzić w ten sposób, pojawiać się i znikać…

— Może powinniśmy już pójść — podsunęła taktownie Mary Anne. To go otrzeźwiło.

— Przepraszam — rzekł, chcąc ją uspokoić.

— Chodzi mi o to, że ludzie nas słuchają.

— To im nie zaszkodzi — odparł. — Niech słuchają, niech wiedzą, że człowiek ma swoje troski i kłopoty nawet wtedy, gdy jest gwiazdą światowej sławy.

Wstał jednak od stolika.

— Dokąd chcesz lecieć? — zapytał. — Do twojego mieszkania?

To oznaczało powrót w pobliże domu Alys, lecz w przypływie optymizmu postanowił zaryzykować.

— Do mojego mieszkania? — powtórzyła niepewnie.

— Myślisz, że zrobię ci krzywdę? Przez chwilę siedziała, nerwowo rozważając propozycję.

— N-nie — odparła w końcu.

— Czy masz adapter w swoim mieszkaniu? — zapytał.

— Tak, niezbyt dobry — tylko stereofoniczny, ale działa.

— W porządku — rzekł, prowadząc ją między stolikami do kasy. — Chodźmy.

23

Mary Anne Dominie sama pomalowała ściany i suft swojego mieszkania. Piękne soczyste, mocne kolory; Jason był pod wrażeniem. Liczne dzieła sztuki stojące w bawialni miały w sobie nieodparte piękno. Ceramika. Podniósł śliczną wazę z niebieską polewą.

— Ja ją zrobiłam — powiedziała Mary Anne.

— Ta waza wystąpi w moim programie — oznajmił. Mary Anne patrzyła na niego ze zdumieniem.

— Wkrótce pokażę ją na ekranie. To będzie — już widział to oczami duszy — wspaniały numer, kiedy wyłonię się z tej wazy śpiewając, jak magiczny dżin z butelki.

Wysoko podniósł wazę, trzymając ją w jednej ręce.

Nowhere Nuthin’ Fuck-up — powiedział. — Zrobisz karierę.

— Może powinien pan trzymać ją obiema rękami — rzekła z obawą Mary Anne.

Nowhere Nuthin’ Fuck-up, piosenka, która przyniosła mi większą popularność…

Waza wyślizgnęła mu się z palców i upadła na podłogę. Mary Anne skoczyła, usiłując ją złapać, ale było za późno. Rozbiła się na trzy części i leżała przy prawym bucie Jasona; szorstkie, nieglazurowane krawędzie odłamków były blade, nieregularne i pozbawione waloru artystycznego.

Zapadła długa cisza. — Myślę, że zdołam ją skleić — rzekła Mary Anne. Nie przychodziło mu do głowy nic, co mógłby powiedzieć.

— Najbardziej kłopotliwa sytuacja w moim życiu — zaczęła mówić Mary Anne — była związana z moją matką. Otóż, moja matka cierpiała na postępującą niewydolność nerek, nazywaną chorobą Brighta. Kiedy byłam dorastającą panienką, wciąż leżała w szpitalu i w rozmowach wiecznie powtarzała, że na pewno na to umrze, i pytała, czy nie będzie mi wtedy przykro — jakby to była moja wina. Wierzyłam jej, że pewnego dnia umrze. Tymczasem dorosłam, wyprowadziłam się z domu, a ona ciągle nie umierała. Trochę o niej zapomniałam i o tych jej cholernych nerkach; miałam własne życie i sprawy. Pewnego dnia odwiedziła mnie, nie tutaj, ale w mieszkaniu, które wynajmowałam przedtem; wymęczyła mnie, siedząc i opowiadając bez końca o stanie swoich nerek i narzekając… W końcu powiedziałam: „Muszę zrobić zakupy na obiad” i ruszyłam do sklepu. Matka pokuśtykała ze mną i po drodze mówiła, że jej nerki są już tak zniszczone, że trzeba będzie je usunąć, spróbują wszczepić jej sztuczną nerkę, ale to prawdopodobnie się nie uda. Powiedziała, że teraz już naprawdę umrze, jak zawsze twierdziła… Rozejrzałam się wokół i zobaczyłam, że jestem w supermarkecie, przy stoisku mięsnym; miły sprzedawca, którego lubiłam, podchodzi, żeby powiedzieć dzień dobry. Zapytał: „Co pani dzisiaj podać, panienko?”, a ja odpowiedziałam: „Chciałabym na obiad zapiekankę z nerek”. Sytuacja była bardzo kłopotliwa. „Wielką zapiekankę z nerek — powiedziałam — drobno posiekanych, delikatnych, świeżych i soczystych”. „Na ile osób?” — zapytał. Matka patrzyła na mnie dziwnym wzrokiem. Naprawdę nie wiedziałam, jak z tego wybrnąć. W końcu rzeczywiście kupiłam zapiekankę z nerek, ale musiałam pójść po nią do delikatesów; była w puszce, wyprodukowana w Anglii. Zdaje się, że kosztowała cztery dolary. Była bardzo smaczna.

— Zapłacę za wazę — zaproponował Jason. — Ile pani za nią chce?

— No cóż, sklepom sprzedaję po cenach hurtowych, ale panu muszę policzyć cenę detaliczną, bo nie ma pan… — odpowiedziała po namyśle.

Wyjął pieniądze.

— Ile detalicznie?

— Dwadzieścia dolarów.

— Mogę wykorzystać panią w inny sposób — powiedział. — Wszystko, czego nam potrzeba, to odpowiednie podejście. Moglibyśmy pokazać widzom bezcenną antyczną wazę, na przykład chińską z piątego wieku, a potem eksperta muzealnego w uniformie, który potwierdziłby jej autentyczność. Pani na swoim kole zrobiłaby taką wazę na oczach telewidzów i pokazalibyśmy, że pani waza jest lepsza.

— Nie byłaby. Wczesna chińska porcelana…

— Pokazalibyśmy im, oni by uwierzyli. Znam moją publiczność. Te trzydzieści milionów ludzi czeka na mój znak; podziw na mojej twarzy świadczyłby o mojej reakcji.

— Nie potrafłabym stanąć przed tymi wszystkimi kamerami; jestem taka… gruba. Ludzie śmialiby się ze mnie — wyznała cicho Mary Anne.

— To zapewni pani reklamę. Muzea i sklepy poznają pani nazwisko, pani wyroby, klienci zaczną pchać się drzwiami i oknami.

— Proszę mnie zostawić — odparła spokojnie Mary Anne. Jestem bardzo szczęśliwa. Wiem, że jestem dobrym garncarzem; wiem, że sklepom, i to eleganckim, podobają się moje wyroby. Czy wszystko musi być na wielką skalę, liczone w tysiące? Czy nie mogę żyć swoim własnym, skromnym życiem? — spojrzała na niego przenikliwie; jej głos był niemal niesłyszalny. — Nie widzę, żeby popularność i sława przyniosły panu wiele dobrego. Tam, w kawiarni, powiedział pan do mnie: „Czy moja piosenka naprawdę jest w tej szafe grającej?” Obawiał się pan, że jej tam nie ma; czuł się pan o wiele mniej bezpiecznie niż ja.

— Skoro o tym mowa — rzekł Jason — chciałbym przesłuchać te dwie płyty, zanim pójdę.

— Lepiej sama je puszczę — oświadczyła Mary Anne. — Z moim adapterem trzeba umieć się obchodzić.

Wzięła obie płyty i dwadzieścia dolarów; Jason stał przy kawałkach rozbitej wazy. Czekał, dopóki nie usłyszał znanych dźwięków. Jego najlepiej sprzedający się album. Rowki płyty nie są już puste.

— Może pani zatrzymać te płyty — powiedział. — Wychodzę.

Teraz, pomyślał, już ich nie potrzebuję; pewnie można je kupić w każdym sklepie muzycznym.

— To nie jest rodzaj muzyki, jaki lubię… Obawiam się, że nie będę ich zbyt często słuchała.

— Mimo to zostawię je — rzekł.

— Za pańskie dwadzieścia dolarów dam panu inną wazę. Chwileczkę — oznajmiła Mary Anne.

Wypadła z pokoju; słyszał szelest papieru i gorączkową krzątaninę. W końcu dziewczyna wróciła, trzymając drugą niebieską wazę. Była jeszcze piękniejsza; intuicja podpowiadała mu, że uważa ją za jedno ze swoich najlepszych dzieł.

— Dziękuję — powiedział.

— Zapakuję ją, żeby się nie stłukła, jak tamta.

Tak zrobiła, uwijając się z pośpiechem, ale zarazem ostrożnie.

— To bardzo ekscytujące przeżycie — mówiła — zjeść lunch ze sławnym człowiekiem. Bardzo się cieszę, że pana poznałam, długo będę pamiętać nasze spotkanie. Mam nadzieję, że pańskie kłopoty miną, to znaczy, mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze.

Jason Taverner sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza po małe, opatrzone inicjałami, skórzane etui na wizytówki. Wyjął wytłaczaną, wielobarwną wizytówkę i wręczył ją Mary Anne.

— Proszę dzwonić do mojego studia o dowolnej porze, jeśli zmieni pani zdanie i postanowi wystąpić w moim programie. Jestem pewien, że uda nam się panią pokazać. A przy okazji — tu jest mój prywatny telefon.

— Do widzenia — powiedziała, otwierając mu drzwi.

— Do widzenia. — Przerwał, chcąc coś jeszcze powiedzieć, ale już nic nie pozostało do powiedzenia. — Zawiedliśmy — rzekł. — Zupełnie zawiedliśmy. Oboje.

Zamrugała oczami.

— Co ma pan na myśli?

— Proszę uważać na siebie — powiedział i wyszedł z jej mieszkania prosto w popołudniowy skwar, w gorące światło dnia.

24

— Mogę tylko stwierdzić, że umarła w wyniku przedawkowania jakiegoś toksycznego lub półtoksycznego środka. Dopiero za dwadzieścia cztery godziny będziemy w stanie powiedzieć, co to był za środek — powiedział policyjny koroner, klęcząc przy ciele Alys Buckman.

— W końcu musiało do tego dojść — rzekł Felix Buckman.

Zadziwiające, ale prawie nic nie odczuwał. Prawdę mówiąc, poczuł głęboką ulgę, kiedy Tim Chancer, ich strażnik, powiadomił go, że Alys została znaleziona martwa w łazience na piętrze.

— Myślałem, że ten Taverner coś jej zrobił — powtarzał raz po raz Chancer, usiłując zwrócić uwagę Buckmana. — Zachowywał się dziwnie. Wiedziałem, że coś jest nie w porządku. Strzeliłem do niego kilka razy, ale udało mu się uciec. Chyba dobrze, że go nie trafłem, jeśli był niewinny. A może czuł się winny, bo wmusił w nią ten narkotyk. Czy to możliwe?

— Nikt nie musiał wmuszać w Alys narkotyku — odparł ze złością Buckman. Wyszedł z łazienki do holu. Dwaj policjanci w szarych mundurach stanęli na baczność, czekając na rozkazy. — Nie potrzebowała Tavernera ani nikogo, żeby je zażywać.

Poczuł mdłości. Boże, pomyślał, jak na to zareaguje Barney? To było najgorsze. Z niejasnych dla Felixa powodów dzieciak uwielbiał matkę. No cóż, pomyślał Buckman, trudno zrozumieć gust innych ludzi.

A jednak on sam także ją kochał. Miała ogromną zaletę, rozmyślał. Będzie mi jej brakowało. Wypełniała sporą część jego życia. Na dobre i złe.

Pobladły Herb Maime wbiegł na górę, przeskakując po dwa stopnie naraz, i zjawił się przed Buckmanem.

— Przyleciałem najszybciej, jak mogłem — zapewnił, wyciągając dłoń do Buckmana. Uścisnęli sobie ręce. — Co to było? — spytał Herb ściszając głos. — Przedawkowała coś?

— Widocznie.

— Miałem wcześniej telefon od Tavernera — powiedział Herb. — Chciał rozmawiać z panem; mówił, że chodzi o Alys.

— Chciał poinformować mnie o śmierci Alys. Był tu wtedy.

— Jak? Skąd ją znał?

— Nie wiem — odparł Buckman. W tej chwili wydawało się, że to go wcale nie obchodzi. Nie widział powodu, żeby winić Tavernera… Znał temperament i zwyczaje Alys; pewnie go tu zaciągnęła. Może dopadła go, kiedy opuszczał budynek Akademii, wpakowała do swojego podrasowanego śmigacza, a potem zabrała do domu. W końcu Taverner był szóstakiem, Alys lubiła szóstaków. Mężczyzn i kobiety. Szczególnie kobiety.

— Może urządzili sobie orgię — mruknął Buckman.

— We dwoje? Czy też podejrzewa pan, że byli inni?

— Nie było tu nikogo więcej. Chancer by zauważył. Mogli mieć telefoniczną orgię; to miałem na myśli. Tyle razy była bliska szaleństwa z powodu tych przeklętych orgii telefonicznych; szkoda, że nie możemy wyśledzić nowych zarządców, którzy przejęli interes, kiedy zastrzeliliśmy Billa, Carol, Freda i Jill. Tych degeneratów.

Drżącą ręką zapalił papierosa i zaciągnął się głęboko.

— To mi przypomina zabawne słowa, jakie kiedyś powiedziała Alys. Mówiła o urządzaniu orgii i zastanawiała się, czy powinna wysłać formalne zaproszenia. „Lepiej tak zrobię — oświadczyła — inaczej nie wszyscy dotrą jednocześnie”. Zaśmiał się.

— Już mi pan to opowiadał — rzekł Herb.

— Ona jest naprawdę martwa. Zimna i martwa. — Buckman zdusił papierosa w popielniczce. — Moja żona — powiedział do Herba Maime’a. — Była moją żoną.

Herb nieznacznym ruchem głowy wskazał dwóch policjantów w szarych mundurach, stojących na baczność.

— I co z tego? Czy nie czytali libretta Walkiriil — Drżąc, zapalił następnego papierosa. — Sigmund i Siglinda. Schwester und Braut. Siostra i narzeczona. Do diabła ze wszystkim.

Upuścił papierosa na dywan; stojąc, patrzył, jak się żarzy, paląc wełnę. Zdeptał go obcasem.

— Powinien pan usiąść — radził Herb. — Albo położyć się. Wygląda pan strasznie.

— To straszne — rzekł Buckman. — Naprawdę. Wielu rzeczy w niej nie lubiłem, ale…

— Chryste — ona była taka pełna życia. Wciąż próbowała czegoś nowego. To ją zabiło — pewnie jakiś nowy narkotyk, upichcony przez nią i jej przyjaciółki-wiedźmy w nędznych podziemnych laboratoriach; coś na bazie wywoływacza do flmów, proszku do prania albo czegoś jeszcze gorszego.

— Myślę, że powinniśmy porozmawiać z Tavernerem — powiedział Herb.

— W porządku. Zgarnijcie go. Przecież ma na sobie mikronadajnik, prawda?

— Najwidoczniej nie. Wszystkie pluskwy, jakie mu podrzuciliśmy, zanim opuścił budynek Akademii, przestały działać, z wyjątkiem, być może, głowicy bojowej. Nie mamy jednak powodu, aby ją odpalić.

— Taverner to sprytny drań — mruknął Buckman. — Albo ktoś mu pomógł. Ten lub ci, z którymi współdziała. Nie trudź się odpalaniem głowicy; na pewno wyciął mu ją jakiś uprzejmy kolega.

Albo Alys, dopowiedział w myślach. Moja przemiła siostra. Ze wszystkich sił pomagająca policji. Cudownie.

— Lepiej będzie na razie opuścić dom — rzekł Herb. — Do czasu, aż ludzie koronera zakończą rutynowe działania.

— Zawieź mnie z powrotem do Akademii — polecił Buckman. — Chyba nie mogę prowadzić, za bardzo się trzęsę.

Poczuł coś na twarzy; podniósł rękę i stwierdził, że ma mokrą brodę.

— Co to takiego? — zapytał, zdumiony.

— Płacze pan — odparł Herb.

— Zawieź mnie z powrotem do Akademii; chcę zamknąć wszystkie sprawy, nim przekażę je tobie — powiedział Buckman. — A potem może zechcę tu wrócić.

Może Taverner rzeczywiście coś jej dał, powiedział sobie w duchu, ale Taverner jest niczym. To jej robota. A jednak…

— Chodźmy — rzekł Herb, biorąc go pod rękę i prowadząc do schodów. Schodząc, Buckman zapytał:

— Na rany Chrystusa, pomyślałbyś kiedyś, że zobaczysz, jak płaczę?

— Nie — odparł Herb. — Ale to zrozumiałe. Byliście sobie bardzo bliscy.

— Można tak powiedzieć — warknął Buckman w nagłym przypływie gniewu.

— Niech ją szlag traf! Mówiłem jej, że tak skończy. Jej przyjaciele warzyli dla niej te świństwa i robili z niej królika doświadczalnego.

— Proszę nie przepracowywać się w biurze — poradził Herb, gdy wyszli przez bawialnię na zewnątrz, do zaparkowanych przed domem pojazdów. — Wystarczy, że zamknie pan sprawy tak, żebym mógł je przejąć.

— Właśnie tak mówiłem — rzekł Buckman. — Nikt mnie nie słucha, cholera! Herb poklepał go po plecach i nie odezwał się; obaj w milczeniu szli po trawniku. Gdy wracali do Akademii, Herb, siedzący za sterem śmigacza, powiedział:

— W płaszczu mam papierosy. To były pierwsze słowa, jakie padły między nimi, od kiedy wsiedli do pojazdu.

— Dzięki — odparł Buckman. Zdążył już wypalić swój tygodniowy przydział.

— Chcę omówić z panem pewną sprawę — oznajmił Herb. — Wolałbym z tym poczekać, ale nie mogę.

— Nawet do czasu, gdy znajdziemy się w biurze?

— Tam możemy zastać innych wysokich rangą funkcjonariuszy albo po prostu innych ludzi — na przykład mój personel.

— Nie mam niczego do…

— Proszę posłuchać — przerwał mu Herb. — Chodzi o Alys. O pańskie małżeństwo z nią. Z siostrą.

— Kazirodztwo — burknął Buckman.

— Niektórzy marszałkowie mogą o tym wiedzieć. Alys opowiadała o tym zbyt wielu ludziom. Wie pan, jaka była.

— Była z tego dumna — rzekł Buckman, z trudem zapalając papierosa. Wciąż nie mógł oswoić się z myślą, że płakał. Naprawdę musiałem ją kochać, powiedział sobie. A zdawało mi się, że czuję tylko lęk i niechęć, a także pociąg seksualny. Ileż razy, pomyślał, dyskutowaliśmy o tym, zanim to zrobiliśmy. Całe lata. — Nigdy nie mówiłem o tym nikomu oprócz ciebie.

— Jednak Alys…

— Dobrze. No cóż, może wiedzą o tym niektórzy marszałkowie, a może i dyrektor — jeśli chce wiedzieć.

— Marszałkowie będący w opozycji, którzy wiedzą o… — zawahał się — o tym kazirodztwie, powiedzą, że popełniła samobójstwo. Ze wstydu. Powinien pan być na to przygotowany. I postarają się, żeby to przeciekło do prasy.

— Tak uważasz? — spytał Buckman. Tak, pomyślał, to byłaby niesamowita sensacja. Generał policji żonaty z własną siostrą, z którą ma dziecko ukryte gdzieś na Florydzie. Generał i jego siostra udający męża i żonę na Florydzie, kiedy byli z dzieckiem. I chłopiec: produkt obciążony genetyczną skazą.

— Chcę, żeby pan zrozumiał — ciągnął Herb — i obawiam się, że musi pan to pojąć teraz, chociaż nie jest to najlepszy moment, tak zaraz po śmierci Alys i…

— Przecież to nasz koroner — rzekł Buckman. — Nasz, z Akademii. — Nie rozumiał, o co chodzi Herbowi. — Oświadczy, że to było przedawkowanie semitoksycznego środka, jak to już zrobił.

— Świadome — powiedział Herb. — W celach samobójczych.

— Co mam zrobić?

— Zobowiązać — rozkazać, żeby orzekł morderstwo. Teraz zrozumiał. Później, kiedy trochę opanowałby żal, sam by o tym pomyślał. Herb Maime ma rację; trzeba stawić temu czoło teraz, zanim wrócą do budynku Akademii i personelu.

— Tak więc możemy ogłosić — powiedział Herb — że…

— Że pewne jednostki z kręgów policyjnej hierarchii, wrogo nastawionej do mojej polityki wobec kampusów i obozów pracy, zemściły się, mordując moją siostrę — cedził Buckman przez zaciśnięte zęby. Doprowadzało go do szału, że już teraz musi myśleć o takich sprawach. Jednak…

— Coś w tym rodzaju — rzekł Herb. — Nie wymieniając niczyjego nazwiska, żadnych marszałków, zasugerujmy, że to oni wynajęli kogoś w tym celu albo kazali zrobić to jakiemuś niższemu rangą, żądnemu awansu ofcerowi. Czy zgadza się pan ze mną? Musimy działać szybko; trzeba ogłosić to natychmiast. Jak tylko wrócimy do Akademii, niech pan poleci rozesłać pismo tej treści do wszystkich marszałków i do dyrektora.

Muszę posłużyć się tą straszną osobistą tragedią dla własnych korzyści, zdał sobie sprawę Buckman. Muszę wykorzystać przypadkową śmierć mojej siostry; jeśli była przypadkowa.

— Może to prawda — zasugerował. Może, na przykład, zaaranżował to marszałek Holbein, który nienawidził go jak zarazy.

— Nie — odparł Herb. — To nieprawda, ale trzeba wszcząć śledztwo. Należy znaleźć kogoś, kogo można obwinić; musi dojść do procesu.

— Tak — przytaknął odruchowo. Ze wszystkimi szykanami. Zakończonego egzekucją, z wieloma wzmiankami w prasie o zamieszanych w tę zbrodnię „wyższych funkcjonariuszach”, którzy pozostają nietykalni z racji zajmowanych stanowisk. Dyrektor, być może, ofcjalnie wyrazi swoje współczucie z powodu tragedii oraz nadzieję, że winni zostaną odnalezieni i ukarani.

— Przepraszam, że podnoszę tę kwestię tak szybko — powiedział Herb. — Zdegradowali pana z marszałka do generała; jeżeli kazirodztwo stanie się publiczną tajemnicą, mogą zmusić pana do przejścia na emeryturę. Oczywiście, mogą wygrzebać tę historię z kazirodztwem nawet wtedy, kiedy przejmiemy inicjatywę. Miejmy nadzieję, że jest pan dobrze kryty.

— Zrobiłem wszystko, co możliwe — rzekł Buckman.

— Na kogo to zrzucimy?

— Na marszałka Holbeina i marszałka Ackersa. Nienawidził ich tak bardzo, jak oni jego. To oni pięć lat temu doprowadzili do rzezi ponad dziesięciu tysięcy studentów w kampusie Stanford; ostatniej krwawej i niepotrzebnej zbrodni tej zbrodni nad zbrodniami, jaką była Druga Wojna Domowa.

— Nie chodzi mi o tych, którzy to zaplanowali — mówił Herb. — To oczywiste: jak pan powiedział, Holbein, Ackers i inni. Mówię o tym, kto wstrzyknął jej narkotyk.

— Jakaś mała płotka — odparł Buckman. — Jakiś więzień polityczny z jednego z obozów pracy.

To naprawdę nie miało żadnego znaczenia. Można w to wrobić któregokolwiek z miliona więźniów lub któregokolwiek studenta z podupadających kibuców.

— Uważam, że powinniśmy przypisać to komuś stojącemu wyżej.

— Dlaczego? — Buckman nie nadążał za tokiem jego rozumowania. — Zawsze robi się w ten sposób; aparat wybiera kogoś nieznanego, nieważnego…

— Niech to będzie któryś z jej znajomych. Ktoś, kto mógł być jej równy, ktoś dobrze znany. Najlepiej któryś ze sławnych ludzi mieszkających w tej okolicy; ona była cholerną snobką.

— Dlaczego ma to być ktoś ważny?

— Aby powiązać Holbeina i Ackersa z tymi parszywymi, zdegenerowanymi draniami od orgii telefonicznych, z którymi przestawała. — Herb powiedział to z prawdziwą złością; Buckman spojrzał na niego ze zdziwieniem. — Z tymi, którzy naprawdę ją zabili. Jej współwyznawcami. Trzeba wybrać kogoś stojącego najwyżej, jak się da. Wtedy naprawdę będzie co przypisać marszałkom. Proszę pomyśleć o skandalu, jaki wybuchnie. Holbein współwinnym prowadzenia seks-sieci.

Buckman zgasił papierosa i zapalił następnego. Myślał intensywnie. Muszę załatwić ich większym skandalem. Moja historia musi być bardziej sensacyjna niż ich.

A to naprawdę nie będzie łatwe.

25

W swoim gabinecie w budynku Akademii Policyjnej Los Angeles Felix Buckman sortował na biurku notatki, listy i dokumenty; machinalnie wybierał te, które będzie musiał załatwić Herbert Maime, a odkładał te, które mogą zaczekać. Pracował szybko, bez zainteresowania. W czasie gdy przeglądał papiery, Herb w swoim gabinecie zabrał się do pisania pierwszego nieofcjalnego komunikatu, jaki Buckman przekaże opinii publicznej w związku ze śmiercią siostry.

Obaj skończyli niemal jednocześnie i spotkali się w biurze Buckmana, skąd kierował on najważniejszymi operacjami. Usiedli przy wielkim dębowym biurku. Buckman przeczytał pierwszą wersję oświadczenia przygotowanego przez Herba.

— Czy musimy to robić? — zapytał.

— Tak — odparł Herb. — Gdyby nie był pan tak pogrążony w żalu, zrozumiałby pan to od razu. Pańska umiejętność dostrzegania takich rzeczy zapewniła panu stanowisko; bez tego już pięć lat temu zrobiliby pana majorem w jakiejś szkole podofcerskiej.

— A zatem wydaj to oświadczenie — postanowił Buckman. — Zaczekaj. — Ruchem ręki przywołał Herba z powrotem. — Cytujesz koronera. Czy środki masowego przekazu nie wiedzą, że dochodzenie koronera nie mogło zakończyć się tak szybko?

— Właśnie z tego powodu przesunąłem czas śmierci. Podają, że miała miejsce wczoraj.

— Czy to konieczne?

— Nasze oświadczenie musi ukazać się pierwsze, przed ich komunikatem. Oni na pewno nie będą czekać z tym, aż koroner zakończy dochodzenie — odparł Herb z prostotą.

— W porządku — powiedział Buckman. — Wydaj je.

Peggy Beason weszła do biura, niosąc kilka tajnych komunikatów policyjnych i żółte akta.

— Panie Buckman — powiedziała — nie chcę zawracać panu głowy w takiej chwili, ale te…

— Przejrzę je — rzekł Buckman. I to wszystko, powiedział sobie. Potem idę do domu.

— Wiem, że szukał pan tych akt, tak samo jak inspektor McNulty. Dopiero co przyszły z Danpolu, jakieś dziesięć minut temu. — Położyła akta na bibularzu, przed generałem. — Akta Jasona Tavernera.

— Przecież nie ma żadnych akt Jasona Tavernera — zdumiał się Buckman.

— Widocznie ktoś miał je u siebie — odparła Peggy — W każdym razie przysłali je nam, więc pewnie właśnie dostali je z powrotem. Nie dołączyli żadnego wyjaśnienia, ci z Danpolu po prostu…

— Odejdź i daj mi je przejrzeć — polecił Buckman. Peggy Beason cicho opuściła gabinet, zamykając za sobą drzwi.

— Nie powinienem jej tak traktować — powiedział Buckman do Herba Maime’a.

— To zrozumiałe.

Otworzywszy akta Jasona Tavernera, Buckman zobaczył błyszczącą fotografę. Przyczepiona do niej karteczka głosiła: Na pamiątkę od Jasona Tavernera, co wtorek o dziewiątej wieczór w NBC.

— Jezu Chryste — rzekł Buckman. Bogowie, pomyślał, igrają z nami. Obrywają nam skrzydełka.

Herb pochylił się i również spojrzał na akta. Razem patrzyli na błyszczącą odbitkę, bez słów, aż w końcu Herb zaproponował:

— Zobaczmy, co tam jeszcze jest.

Buckman odłożył na bok pocztówkowe zdjęcie z przyczepioną kartką i przeczytał pierwszą stronę akt.

— Ilu widzów? — spytał Herb.

— Trzydzieści milionów — odparł Buckman. Wyciągnął rękę i podniósł słuchawkę.

— Peggy — powiedział. — Zadzwoń do tutejszej flii NBC. KNBC czy jakoś tak. Połącz mnie z kimś z zarządu, im wyższe stanowisko, tym lepiej. Powiedz, kto dzwoni.

— Tak, panie Buckman.

Chwilę później na ekranie wideofonu pojawiła się poważna twarz, spokojny głos powiedział:

— Tak, generale? Co możemy dla pana zrobić?

— Czy macie w programie Jason Tavemer Show?

— W każdy wtorek, od trzech lat. Punktualnie o dziewiątej wieczorem.

— Puszczacie to od trzech lat?

— Tak jest, generale. Buckman odłożył słuchawkę.

— A zatem, co Taverner robił w Watts, kupując podrobione świadectwa tożsamości?

— zapytał Herb Maime.

— Nie mogliśmy znaleźć nawet jego metryki — mówił Buckman. — Przeszukaliśmy wszystkie istniejące banki danych, wszystkie istniejące wycinki prasowe. Czy oglądałeś kiedyś Jason Taverner Show, puszczany przez NBC o dziewiątej w każdy wtorek?

— Nie — odparł ostrożnie Herb, z lekkim wahaniem.

— Nie jesteś pewien?

— Tyle rozmawialiśmy o rym Tavernerze…

— Ja nigdy nie widziałem tego programu — rzekł Buckman — a co wieczór przez dwie godziny, między ósmą a dziesiątą, oglądam telewizję.

Przeszedł do następnej strony akt; odłożył pierwszą, która spadła na podłogę; podniósł ją Herb.

Druga strona zawierała listę przebojów Jasona Tavernera; podawano tytuł, numer płyty i datę nagrania. Generał patrzył na listę niewidzącym wzrokiem; obejmowała okres dziewiętnastu lat.

— Mówił nam, że jest piosenkarzem. Jeden z jego dokumentów głosił, że należy do związku artystów muzyków, a więc to prawda — powiedział Herb.

— To wszystko prawda — rzucił gniewnie Buckman. Spojrzał na trzecią stronę. Opisywała stan majątkowy Tavernera, źródła i wysokość jego dochodów. — Zarabia o wiele więcej niż ja — stwierdził Buckman — jako generał policji. Więcej niż ty i ja razem wzięci.

— Miał przy sobie sporą sumkę, kiedy go tutaj ściągnęliśmy. Kathy Nelson dał piekielnie dużo forsy. Pamięta pan?

— Tak, Kathy powiedziała o tym McNulty’emu; czytałem w jego raporcie.

Buckman zamyślił się, machinalnie zaginając róg kserokopii. Nagle przestał to robić.

— O co chodzi? — spytał Herb.

— To kserokopia; akt Danpolu nigdy nie wyjmuje się z banku, wysyłają tylko kopie.

— Przecież muszą je wyjąć, żeby skserować.

— Na pięć sekund.

— No, nie wiem — rzekł Herb. — Mnie proszę nie pytać. Nie wiem, jak długo to trwa.

— Na pewno wiesz. Wszyscy wiemy. Milion razy widzieliśmy, jak je kserują. Nic innego nie robią przez cały dzień.

— A zatem pomylił się komputer.

— No dobrze — powiedział Buckman. — On nigdy nie miał żadnych politycznych powiązań, jest zupełnie czysty. Jego szczęście. — Znów zajrzał do akt. — Przez jakiś czas zamieszany w historię z Syndykatem. Nosił broń, ale miał pozwolenie. Przed dwoma laty zaskarżył go do sądu widz, który twierdził, że Tavener w jednym ze skeczy sparodiował jego osobę. Facet nazywa się Artemus Franks i mieszka w Des Moines. Adwokat Tavernera wygrał sprawę. — Czytał fragmenty akt, nie szukając niczego konkretnego; ciągle się dziwił. — Jego najnowsza, czterdziesta piąta płyta: Nowhere Nuthin’ Fuck-up, rozeszła się w dwóch milionach egzemplarzy. Słyszałeś ją kiedy?

— Nie wiem — odparł Herb.

Buckman przez chwilę mierzył go wzrokiem.

— Ja nigdy jej nie słyszałem. Na tym polega różnica między tobą a mną, Maime. Ty nie jesteś pewien, ja jestem.

— Ma pan rację — przyznał Herb. — Ale teraz naprawdę już nie wiem. Uważam, że to bardzo zagmatwane, ale mamy ważniejsze sprawy: musimy myśleć o Alys i raporcie koronera. Powinniśmy porozmawiać z nim najszybciej, jak to możliwe. Pewnie wciąż jest w domu; zadzwonię do niego i…

— Taverner — przerwał mu Buckman — był z nią w chwili śmierci.

— Tak, wiemy. Chancer mówił o tym. Uznał pan, że to nieistotne. Sądzę jednak, że na wszelki wypadek powinniśmy go tu ściągnąć i pogadać z nim; przekonać się, co ma do powiedzenia.

— Czy Alys mogła znać go wcześniej? — spytał Buckman. Tak, pomyślał, zawsze lubiła szóstaków, szczególnie związanych z przemysłem rozrywkowym, takich jak Heather Hart. Dwa lata temu ona i ta Hart miały romans trwający trzy miesiące… ten związek niemal udało im się zataić przede mną; tak dobrze się kryły. Tylko ten jeden raz Alys zdołała utrzymać język za zębami.

Nagle w aktach Jasona Tavernera znalazł wzmiankę o Heather Hart; przeczytał ją uważnie. Heather Hart mniej więcej przez rok była kochanką Tavernera.

— W końcu — powiedział głośno — oboje są szóstakami.

— Taverner i kto?

— Heather Hart. Ta pieśniarka. Akta są aktualne; mówią, że Heather Hart wystąpiła w tym tygodniu w jego programie jako specjalny gość.

Odłożył akta i zaczął przetrząsać kieszenie płaszcza w poszukiwaniu papierosów.

— Proszę. — Herb podał mu swoją paczkę. Buckman potarł szczękę i powiedział:

— Sprowadźmy tu tę Heather Hart. Razem z Tavernerem.

— Dobrze. — Herb kiwnął głową i zanotował to sobie w nieodłącznym notesie.

— To Jason Taverner — rzekł cicho Buckman, jakby mówił do siebie — zabił Alys. Z zazdrości o Heather Hart. Dowiedział się o ich związku.

Herb Maime zamrugał oczami.

— Czy tak będzie dobrze? — Buckman przez chwilę patrzył na niego nieruchomym wzrokiem.

— W porządku — odparł po pewnym czasie Herb Maime.

— Miał motyw. Sposobność. Świadek: Chancer, który może zeznać, że Taverner wybiegł, zataczając się, i usiłował zdobyć kluczyki od wozu Alys. Kiedy Chancer wszedł do domu, żeby sprawdzić swoje podejrzenia, Taverner zaczął uciekać i zbiegł, chociaż Chancer strzelał mu nad głową, chcąc go zatrzymać.

Herb kiwnął głową w milczeniu.

— To wszystko.

— Chce pan, żebyśmy zgarnęli go natychmiast?

— Najszybciej, jak możecie.

— Zawiadomimy wszystkie posterunki. Wyślemy list gończy. Jeśli nadal jest w Los Angeles, może uda nam się go złapać, sprawdzając EEG z helikoptera — porównując wykresy, tak jak to zaczęli robić w Nowym Jorku. Możemy nawet ściągnąć stamtąd jeden śmigłowiec.

— Świetnie — rzekł Buckman.

— Czy powiemy, że Taverner brał udział w jej orgiach?

— Nie było żadnych orgii.

— Holbein i jego ludzie będą…

— Niech to udowodnią — powiedział Buckman. — Tu, przed kalifornijskim sądem, gdzie sprawa podlega naszej jurysdykcji.

— Dlaczego Taverner? — zapytał Herb.

— To musi być ktoś — odparł Buckman, na pół do siebie; splótł dłonie i położył je na wielkim, antycznym, dębowym biurku. Kurczowo, z całej siły, zaciskał palce. — To zawsze, zawsze — dodał — musi być ktoś. A Tavemer jest kimś ważnym. Takich lubiła. Właśnie dlatego tam był; uwielbiała zadawać się z osobistościami. Poza tym — zerknął na Herba — dlaczego nie?

Tak, pomyślał, dlaczego nie? Nadal coraz mocniej i mocniej splatał palce oparte na biurku.

26

Idąc ulicą i oddalając się od mieszkania Mary Anne, Jason Taverner mówił sobie: Dzięki Bogu szczęście znów mi sprzyja. Odzyskałem wszystko, co utraciłem. Bogu dzięki! Jestem najszczęśliwszym człowiekiem na całym pieprzonym świecie, pomyślał. To najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Doceniamy coś dopiero wtedy, kiedy to stracimy, gdy już tego nie mamy. No cóż, straciłem to na dwa dni, a teraz mam z powrotem i doceniam.

Niosąc pudełko z wazą zrobioną przez Mary Anne, pospieszył ulicą i zatrzymał mijającą go taksówkę.

— Dokąd, mister? — spytała taksówka, otwierając drzwi. Dysząc z wysiłku, wsiadł do środka i własnoręcznie zamknął drzwi.

— Norden Lane 803 — powiedział — Beverly Hills. — Adres Heather Hart. W końcu wróci do niej, i to taki, jakim był naprawdę, nie jakim wyobrażała go sobie przez te okropne dwa dni.

Taksówka wystrzeliła w niebo, a Jason z zadowoleniem rozparł się w fotelu, odczuwając jeszcze większe zmęczenie niż w mieszkaniu Mary Anne. Tyle się wydarzyło. Co z Alys Buckman? — zastanawiał się. Czy powinienem ponownie spróbować skontaktować się z generałem Buckmanem? Przecież on już na pewno wie, a ja powinienem trzymać się od tego z daleka. Gwiazda telewizji i piosenki nie powinna mieszać się w takie ponure afery, myślał. Prasa brukowa potraf wycisnąć z takich historii wszystko.

Jestem jednak coś jej winien, pomyślał. Uwolniła mnie od elektronicznych urządzeń, jakie policja podrzuciła mi, zanim opuściłem budynek Akademii. Teraz nie będą mnie już szukać. Znów mam swoje dokumenty; jestem znany na całej planecie. Trzydzieści milionów widzów może zaświadczyć o moim fzycznym i prawnym istnieniu. Już nigdy nie będę musiał obawiać się wyrywkowej kontroli, powiedział sobie i zamknął oczy, zapadając w drzemkę.

— Jesteśmy na miejscu, sir — oznajmiła nagle taksówka. Otworzył oczy i usiadł. Już?

Wyjrzał na zewnątrz i zobaczył budynek, w którym Heather wynajmowała apartament wykorzystywany podczas jej pobytów na Zachodnim Wybrzeżu.

— Ach tak — powiedział, wyciągając z płaszcza zwitek banknotów. — Dzięki.

Zapłacił taksówce, która otworzyła przed nim drzwi. Znów był w dobrym humorze; zapytał:

— A gdybym nie zapłacił, otworzyłabyś drzwi? Taksówka nie odpowiedziała. Nie została zaprogramowana na takie pytanie. Ale co go to, do diabła, obchodzi? Przecież ma pieniądze.

Szedł chodnikiem, a potem dróżką wyłożoną drewnem sekwojowym do głównego holu ekskluzywnego dziesięciopiętrowego budynku. Dom unosił się kilka stóp nad ziemią na strumieniach sprężonego powietrza; dzięki temu jego mieszkańcy mieli wrażenie nieustannego kołysania, jakby znajdowali się na łonie gigantycznej matki. Zawsze to lubił. Na Wschodzie to się nie przyjęło, ale tutaj, na Wybrzeżu, było kosztowną modą.

Przycisnąwszy guzik z numerem jej apartamentu, stał trzymając tekturowe pudło z wazą na czubkach palców podniesionej ręki. Lepiej nie, doszedł do wniosku, mogę ją upuścić i stłuc jak tamtą. Ale przecież już nie trzęsą mi się ręce. Dam tę przeklętą wazę Heather, postanowił. Będzie to prezent, jaki wybrałem dla niej, ponieważ rozumiem jej konsumpcyjne upodobania.

Ekran rozjaśnił się; pojawiła się na nim kobieca twarz, spoglądająca na Jasona. To Susie, pokojówka Heather.

— Och, pan Taverner — powiedziała Susie i natychmiast zwolniła zatrzask drzwi, zabezpieczonych wymyślnym systemem bezpieczeństwa. — Proszę wejść. Heather niema, ale…

— Zaczekam — rzekł Jason. Przeszedł przez hol do windy, wcisnął guzik i czekał.

Chwilę później Susie otwierała drzwi do apartamentu Heather. Ciemnoskóra, śliczna i drobna dziewczyna powitała go, jak zwykle, ciepło i przyjaźnie.

— Cześć — powiedział Jason i wszedł.

— Jak już panu mówiłam — informowała Susie — Heather jest na zakupach, ale powinna wrócić około ósmej. Dzisiaj ma sporo wolnego czasu i mówiła mi, że chce go jak najlepiej wykorzystać, ponieważ w drugiej połowie tygodnia ma tę dużą sesję nagraniową z RCA.

— Nie spieszy mi się — rzekł wesoło. Wszedł do bawialni i umieścił pudełko na stoliku do herbaty, na samym środku, gdzie na pewno zauważy je Heather. — Posłucham kwadro, jeśli można.

— Przecież zawsze pan słucha — odparła Susie. — Ja też muszę wyjść; mam wizytę u dentysty o czwartej piętnaście, a to na samym końcu Hollywood.

Objął ją ramieniem i ścisnął twardą prawą pierś.

— Jesteśmy dziś napaleni — powiedziała zadowolona Susie.

— To skorzystajmy z tego.

— Jest pan dla mnie za duży — wymówiła się Susie i odeszła zająć się tym, co robiła, kiedy zadzwonił.

Przejrzał stertę niedawno słuchanych płyt leżących na adapterze. Żadna z nich mu się nie spodobała, więc pochylił się i przejrzał całą kolekcję. Wybrał kilka albumów Heather i parę swoich. Włożył płyty do zmieniacza i uruchomił adapter. Ramię opadło i dźwięki jego ulubionej płyty, The Heart of Hart, rozbrzmiały i odbiły się echem w wielkiej bawialni, której draperie wspaniale wzmacniały naturalne tony kwadrofonii, tu i ówdzie zręcznie podczyszczone.

Położył się na kanapie, zdjął buty i wyciągnął się wygodnie.

Zrobiła cholernie dobrą robotę przy tym nagraniu, powiedział do siebie, prawie na głos. Nigdy w życiu nie byłem tak wyczerpany, uświadomił sobie nagle. To przez tę meskalinę. Mógłbym spać przez tydzień. Może tak zrobię. Przy śpiewie Heather i moim. Dlaczego nigdy nie nagraliśmy wspólnej płyty? Dobry pomysł. Sprzedałby się. Dobrze. Zamknął oczy. Podwojenie sprzedaży, a Al mógłby załatwić nam promocję RCA. Tyle że mam kontrakt z Reprise. No nic, nad tym można popracować. Trzeba popracować. Nad wszystkim. Jednak, pomyślał, warto.

— A teraz zaśpiewa Jason Taverner — powiedział z zamkniętymi oczami.

Automat opuścił następną płytę. Już? — zdziwił się Jason. Usiadł i spojrzał na zegarek. Przespał The Heart oj Hart, ledwie ją słysząc. Położył się ponownie, zamknął oczy. Zasnąć, pomyślał, przy wtórze własnego głosu. Słyszał swój głos wszędzie wokół, wzbogacony dwuścieżkowym akompaniamentem gitar oraz instrumentów smyczkowych.

Ciemność. Usiadł i otworzył oczy; wiedział, że minęło mnóstwo czasu.

Cisza. Zmieniacz odtworzył wszystkie płyty, kilkugodzinną porcję. Która godzina?

Macając ręką, odkrył znajomy kształt lampy, znalazł włącznik i wcisnął go.

Zegarek pokazywał dziesiątą trzydzieści. Zimno i głodno. Gdzie Heather? — zastanawiał się, wkładając buty. Mam zziębnięte nogi i pusto w brzuchu. Może…

Drzwi wejściowe otworzyły się gwałtownie. Stanęła w nich Heather w płaszczyku a la cherubin; w ręku trzymała egzemplarz „Los Angeles Times”. Jej twarz, szara i ściągnięta, wyglądała jak pośmiertna maska.

— Co się stało? — spytał przerażony.

Heather podeszła i bez słowa podała mu gazetę.

Wziął ją w milczeniu. Przeczytał:


SŁYNNY PIOSENKARZ POSZUKIWANY W ZWIĄZKU ZE ŚMIERCIĄ SIOSTRY GENERAŁA POLICJI.


— Czy zabiłeś Alys Buckman? — warknęła Heather.

— Nie — odparł, czytając artykuł.

Popularny piosenkarz, Jason Taverner, gwiazda własnego godzinnego programu telewizyjnego, zdaniem Wydziału Policji Los Angeles jest zamieszany w morderstwo, które eksperci policyjni uważają za starannie zaplanowaną zemstę — oznajmiła dziś Akademia Policyjna. Czterdziestodwuletni Taverner jest poszukiwany zarówno przez…

Przestał czytać i z wściekłością zmiął gazetę w rękach.

— Kurwa — rzekł. Wciągnął powietrze w płuca i gwałtownie zadrżał.

— Tu określają jej wiek na trzydzieści dwa lata — powiedziała Heather. — Wiem na pewno, że ma — miała — trzydzieści cztery.

— Widziałem to — przyznał Jason. — Byłem w tym domu.

— Nie wiedziałam, że ją znasz.

— Właśnie ją poznałem. Dzisiaj.

— Dzisiaj? Dopiero dzisiaj? Nie wierzę.

— To prawda. Generał Buckman przesłuchiwał mnie w budynku Akademii, a ona zaczepiła mnie, kiedy stamtąd wychodziłem. Podrzucili mi kilka elektronicznych urządzeń śledzących, włącznie z…

— Robią to tylko studentom — wtrąciła Heather.

— …i Alys uwolniła mnie od nich — dokończył. — Potem zaprosiła mnie do domu.

— I umarła.

— Tak — skinął głową. — Widziałem jej zwłoki w postaci pożółkłego szkieletu, przestraszyłem się; masz cholerną rację, że się przestraszyłem. Uciekłem stamtąd najszybciej, jak mogłem. Postąpiłabyś inaczej?

— Dlaczego widziałeś ją jako szkielet? Zażyłeś podwójną dawkę prochów? Ona zawsze tak robiła, więc ty pewnie też.

— Meskalina — rzekł Jason. — Tak mi powiedziała, ale myślę, że to było coś innego.

Chciałbym wiedzieć, co to było, powiedział sobie w duchu; strach nadal ściskał mu serce. Czy właśnie to wywoływało halucynacje, z widokiem szkieletu włącznie? Czy ja żyję tutaj, czy w tamtym zapchlonym pokoju hotelowym? Wielki Boże, pomyślał, co mam teraz robić?

— Lepiej oddaj się w ręce policji — poradziła Heather.

— Nie mogą zwalić tego na mnie — rzekł. Zdawał sobie jednak sprawę, że jest inaczej. Przez ostatnie dwa dni dowiedział się wielu rzeczy o policji rządzącej tym społeczeństwem. Dziedzictwo Drugiej Wojny Domowej, pomyślał. Ze świni gliniarz. Jeden szybki skok.

— Jeśli tego nie zrobiłeś, nie oskarżą cię. Gliny grają uczciwie. Nie tak jak gwardziści.

Rozprostował gazetę i przeczytał następny fragment tekstu:

…prawdopodobnie przedawkowanie toksycznej substancji podanej przez Tavernera pannie Buckman, gdy była pogrążona we śnie, lub…

— Podają tu, że śmierć nastąpiła wczoraj — powiedziała Heather. — Gdzie byłeś wczoraj? Dzwoniłam do ciebie i nikt nie odbierał telefonu. Dopiero co mówiłeś, że…

— To nie było wczoraj, ale dziś rano.

Wszystko stało się nierzeczywiste; miał wrażenie, że jego pozbawione ciężaru ciało unosi się wraz z tym mieszkaniem w bezkresnym morzu zapomnienia.

— Przesunęli czas śmierci. Gościłem kiedyś w moim programie eksperta policyjnego, który powiedział mi, jak…

— Zamknij się! — zgasiła go ostro Heather. Przestał mówić. Bezradnie stał, czekając.

— W tym artykule jest też coś o mnie — wycedziła Heather przez zaciśnięte zęby. — Popatrz na ostatnią stronę.

Posłusznie spojrzał na ostatnią stronę, gdzie umieszczono zakończenie artykułu:

…hipoteza wysuwana przez ekspertów policyjnych zakłada, Że związek łączący Heather Hart, również znaną piosenkarkę i gwiazdę TV, z panną Buckman był motorem zemsty Tavernera, który…

— Co łączyło cię z Alys? — zapytał Jason. — Znałem ją…

— Mówiłeś, że jej nie znałeś. Powiedziałeś, że poznałeś ją dopiero dziś.

— Była niesamowita. Naprawdę myślę, że była lesbijką. Czy łączyły was stosunki seksualne? — Słyszał, że podnosi głos; nie potrafł nad tym zapanować. — Właśnie to sugeruje ten artykuł. Może nie?

Twarz zapiekła go od silnego uderzenia; odruchowo cofnął się o krok, unosząc ręce w obronnym geście. Uświadomił sobie, że jeszcze nikt go tak nie spoliczkował. Bolało jak diabli. Zadzwoniło mu w uszach.

— W porządku — wydyszała Heather. — Oddaj mi. Cofnął ramię, zacisnął pięść, ale szybko opuścił rękę i rozluźnił palce.

— Nie mogę — powiedział. — Chociaż chciałbym. Masz szczęście.

— Pewnie tak. Skoro ją zabiłeś, mógłbyś zabić i mnie. Co masz do stracenia? I tak pójdziesz do komory gazowej.

— Nie wierzysz mi — rzekł Jason. — Nie wierzysz, że tego nie zrobiłem.

— To nie ma znaczenia. Oni uważają, że to zrobiłeś. Nawet jeśli się wykręcisz, oznacza to koniec twojej przeklętej kariery i przy okazji mojej również. Jesteśmy skończeni, rozumiesz? Czy pojmujesz, co narobiłeś?

Zaczęła na niego krzyczeć; przestraszony, zrobił krok w jej kierunku, ale kiedy jej krzyk się nasilił, cofnął się. Był zmieszany.

— Jeśli porozmawiam z generałem Buckmanem — powiedział — może on będzie mógł…

— Jej brat? Masz zamiar prosić go o pomoc? — Heather ruszyła na niego, nastawiając palce jak szpony. — On kieruje komisją prowadzącą dochodzenie. Gdy tylko koroner oświadczył, że to było morderstwo, generał Buckman ogłosił, że osobiście poprowadzi śledztwo. Czy nie możesz przeczytać artykułu do końca? Ja w drodze tutaj przeczytałam go z dziesięć razy; kupiłam gazetę w Bel Aire, gdzie odbierałam nową woalkę, którą sprowadzali dla mnie z Belgii. W końcu przyszła. Jakie to ma teraz znaczenie?

Wyciągnął ręce, usiłując ją objąć. Odsunęła się.

— Nie mam zamiaru oddawać się w ich ręce — oznajmił.

— Rób, co chcesz. — Jej głos osłabł do zgnębionego szeptu. — Nie dbam o to. Tylko idź sobie. Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego. Wolałabym, żebyście oboje padli trupem, ty i ona. Ta koścista wiedźma — miałam z nią same kłopoty. W końcu musiałam ją wyrzucić za drzwi; przyczepiła się do mnie jak pijawka.

— Była dobra w łóżku? — zapytał i cofnął się, gdy Heather błyskawicznie podniosła rękę, jakby chciała wydrapać mu oczy. Przez chwilę oboje nie odzywali się słowem. Stali blisko siebie. Jason słyszał jej oddech i swój. Gwałtowne, głośne zawirowania powietrza. Wdech i wydech, wdech i wydech. Zamknął oczy.

— Rób, co chcesz — oświadczyła w końcu Heather. — Ja oddaję się w ręce policji.

— Ciebie też szukają? — spytał.

— Nie możesz doczytać artykułu? Nie możesz zrobić chociaż tego? Potrzebne im moje zeznanie. Co, moim zdaniem, czułeś w związku z moim romansem z Alys. Chryste, przecież powszechnie wiadomo, że ty i ja sypialiśmy ze sobą.

— Nie wiedziałem o waszym romansie.

— Powiem im to. Kiedy… — zawahała się, a potem dokończyła: — kiedy się dowiedziałeś?

— Właśnie teraz — odparł. — Z tej gazety.

— Nie wiedziałeś o tym wczoraj, kiedy została zabita?

Słysząc to, dał spokój; to beznadziejne, powiedział sobie. Jakbyś mieszkał w świecie zrobionym z gumy. Wszystko się odbija. Zmienia kształt pod lada dotknięciem, a nawet spojrzeniem.

— A więc dzisiaj — powiedziała Heather. — Jeśli tak uważasz. Przecież kto jak kto, ale ty musisz to wiedzieć.

— Do widzenia — rzekł. Usiadł, odnalazł swoje buty pod kanapą, włożył je, zawiązał sznurowadła i wstał. Wziął pudełko ze stolika. — To dla ciebie — oznajmił i rzucił je Heather. Próbowała je złapać, ale odbiło się od jej piersi i upadło na podłogę.

— Co to takiego? — spytała.

— Zdążyłem już zapomnieć — odparł. Klęknąwszy, Heather podniosła pudełko, otworzyła je i wyjęła zmięte gazety oraz błękitną wazę. Naczynie nie zbiło się.

— Och — szepnęła cicho. Wstała i obejrzała wazę, przysuwając do światła. — Jest niewiarygodnie piękna. Dziękuję.

— Nie zabiłem tej kobiety — rzekł Jason.

Heather odeszła od niego i postawiła wazę na wysokiej półce z drobiazgami. Nic nie powiedziała.

— Co mogę zrobić… oprócz tego, że odejdę? — Czekał, lecz ona nadal się nie odzywała. — Nie umiesz mówić?

— Zadzwoń do nich — rzekła Heather — i powiedz, że tu jesteś.

Podniósł słuchawkę, wykręcił numer centrali.

— Chcę zamówić rozmowę z Akademią Policyjną Los Angeles — powiedział telefonistce. — Z generałem Felixem Buckmanem. Powiedzcie mu, że dzwoni Jason Taverner.

Telefonistka milczała.

— Halo?

— Może pan połączyć się bezpośrednio, sir.

— Chcę, żeby pani to zrobiła.

— Sir, przecież…

— Proszę — nalegał Jason.

27

Phil Westerburg, naczelny koroner Akademii Policyjnej Los Angeles, mówił do swojego zwierzchnika, generała Felixa Buckmana:

— Zaraz wyjaśnię panu działanie tego narkotyku. Nie słyszał pan o nim, ponieważ nie jest jeszcze stosowany; musiała zwinąć go z tajnego laboratorium policyjnego. — Na kartce papieru rysował jakiś wykres. — Związki czasowe są determinowane przez mózg. To powiązanie percepcji oraz orientacji.

— Dlaczego to ją zabiło? — zapytał Buckman. Było późno i bolała go głowa. Chciał, żeby ten dzień już się skończył, żeby odeszli wszyscy i wszystko. — Przedawkowanie?

— Na razie w żaden sposób nie możemy określić śmiertelnej dawki KR-3. Obecnie testujemy ten związek na ochotnikach z obozu pracy w San Bernardino, ale dotychczas… — Westerburg nadal rysował. — W każdym razie, jak już mówiłem, związki czasowe są determinowane przez mózg, co zachodzi, dopóki mózg odbiera sygnały. Obecnie wiemy, że mózg nie może funkcjonować, jeśli równocześnie nie ma poczucia przestrzeni… ale jeszcze nie wiemy, dlaczego tak jest. Zapewne polega to na instynktownej stabilizacji rzeczywistości w taki sposób, że poszczególne jej sekwencje zostają uporządkowane na zasadzie przedtem-i-potem, będąc umiejscowione w czasie i — co ważniejsze — w przestrzeni, tak jak trójwymiarowy obiekt przedstawiony w postaci rysunku.

Pokazał Buckmanowi swój szkic. Rysunek nic mu nie mówił; patrzył nań pustym wzrokiem, zastanawiając się, gdzie — o tak późnej porze — mógłby dostać tabletkę dar-wonu na ból głowy. Może Alys coś miała? Zgromadziła tyle proszków.

— No więc, jedną z cech przestrzeni jest to, że każda jej jednostka wyklucza wszystkie inne — mówił dalej Westerburg. — Jeżeli coś jest tutaj, nie może być tam. Tak samo z czasem: jeśli coś zdarzyło się przedtem, nie może jednocześnie zdarzyć się potem.

— Czy to nie może zaczekać do jutra? — zapytał Buckman. — Sam pan powiedział, że dopiero za dwadzieścia cztery godziny może pan złożyć raport o rodzaju trucizny. Dwadzieścia cztery godziny to dla mnie zadowalający termin.

— Przecież życzył pan sobie, żeby przyspieszyć analizy — rzekł Westerburg. — Chciał pan, żeby natychmiast przystąpiono do sekcji, o drugiej dwadzieścia, kiedy ofcjalnie mnie wezwano.

— Rzeczywiście? — zapytał Buckman. Istotnie, pomyślał, tak mówiłem. Zanim marszałkowie ogłoszą swoją wersję. — Tylko niech mi pan niczego nie rysuje — dodał. — Bolą mnie oczy. Niech mi pan opowie.

— Wyjątkowość przestrzeni, jak dowiedzieliśmy się, jest tylko funkcją mózgu i jego percepcji. On sortuje dane według wzajemnie wykluczających się jednostek przestrzeni. Są ich miliony, a nawet, teoretycznie, miliardy. Sama w sobie przestrzeń nie jest jednak wyjątkowa. Faktycznie, sama w sobie, przestrzeń wcale nie istnieje.

— Co to oznacza?

Westerburg, powstrzymując chęć zilustrowania słów rysunkiem, odparł:

— Narkotyk taki jak KR-3 znosi umiejętność oddzielania jednej jednostki czasu od drugiej. W ten sposób mózg zatraca zdolność odróżniania „tu” od „tam”, kiedy próbuje poradzić sobie z percepcją. Nie jest w stanie stwierdzić, czy dany obiekt zniknął, czy nadal tam jest. W wyniku tego mózg nie potraf już różnicować poszczególnych wektorów przestrzennych. Dopuszcza istnienie szeregu wariantów. Nie jest w stanie stwierdzić, które przedmioty istnieją, a które są jedynie dawnymi projekcjami przestrzennymi. W rezultacie otwierają się konkurencyjne korytarze przestrzenne, w które wchodzi zakłócony układ percepcji, i mózgowi wydaje się, że właśnie powstaje cały nowy wszechświat.

— Rozumiem — powiedział Buckman. W rzeczywistości nie rozumiał i nie dbał o to. Chcę tylko iść do domu, myślał, i zapomnieć o tym.

— To bardzo ważne — rzekł z przekonaniem Westerburg. — KR-3 jest przełomowym osiągnięciem. Człowiek pod jego wpływem doświadcza istnienia nierealnych wszechświatów, czy tego pragnie, czy nie. Jak powiedziałem, miliardy teoretycznych wariantów nagle stają się rzeczywistością; wkracza przypadek i układ percepcyjny człowieka wybiera jedną z wielu możliwości. Musi wybrać, ponieważ w przeciwnym razie konkurencyjne wszechświaty nałożyłyby się i zniknęłoby samo pojęcie przestrzeni. Nadąża pan?

— On chce powiedzieć, że umysł chwyta się pierwszego lepszego wszechświata — odezwał się Herb Maime, siedzący nieco z boku, za biurkiem.

— Tak — potwierdził Westerburg. — Czytał pan tajny raport o KR-3, prawda, panie Maime?

— Przeczytałem go zaledwie godzinę temu — odpowiedział Herb Maime. — Większości szczegółów technicznych nie byłem w stanie zrozumieć, ale zauważyłem, że skutki zażycia narkotyku są przejściowe. Mózg w końcu ponownie nawiązuje kontakt z tymi obiektami czasoprzestrzeni, które postrzegał uprzednio.

— Zgadza się — rzekł Westerburg, kiwając głową. — Ale podczas gdy preparat działa, obiekt egzystuje, a raczej myśli, że egzystuje w…

— Nie ma żadnej różnicy — przerwał mu Herb — między tymi dwoma stanami. W ten sposób działa ten środek, znosi zdolność rozróżniania.

— Technicznie rzecz biorąc — tak. Obiekt uważa jednak, że otacza go zmienione środowisko, różne od tego, jakie dotychczas znał, a zatem postępuje tak, jakby znalazł się w innym świecie, w zupełnie innej rzeczywistości… zmienionej w stopniu zależnym od tego, jak duża jest ta, umownie mówiąc, „odległość” między uprzednio znanym mu światem czasoprzestrzennym a tym, w jakim jest zmuszony funkcjonować.

— Idę do domu — oznajmił Buckman. — Dłużej już tego nie zniosę.

Wstał.

— Dziękuję, Westerburg — powiedział, odruchowo wyciągając rękę do naczelnego koronera. Uścisnęli sobie ręce. — Przygotuj mi wyciąg — polecił Herbowi Maime’owi — to przeczytam go rano.

Ruszył do wyjścia, niosąc szary prochowiec przerzucony przez ramię. Zawsze go tak nosił.

— Czy teraz pan rozumie, co przydarzyło się Jasonowi Tavernerowi?

— Nie — odparł Buckman, przystanąwszy.

— Przeszedł do wszechświata, w którym nie istniał. My przeszliśmy razem z nim jako obiekty jego układu percepcji. Potem, kiedy narkotyk przestał działać, znowu powrócił. Naprawdę zatrzymało go tutaj nie to, co zażył lub czego nie zażył, lecz jej śmierć. Wtedy, oczywiście, otrzymaliśmy jego akta z Danpolu.

— Dobranoc — powiedział Buckman. Opuścił biuro, przeszedł przez wielką cichą salę pełną pustych metalowych biurek, podobnych do siebie, uporządkowanych pod koniec dnia, z biurkiem McNulty’ego włącznie. Wreszcie znalazł się w szybie wyjściowym i wjechał na dach.

Od nocnego powietrza, chłodnego i rześkiego, głowa rozbolała go jeszcze bardziej; zamknął oczy i zacisnął zęby. Mógłbym wziąć jakiś środek przeciwbólowy od Phila Westerburga, pomyślał. W wydziałowej aptece jest pewnie pięćdziesiąt różnych lekarstw, Westerburg ma do niej klucze.

Przesiadł się do szybu zjazdowego i wrócił na czternaste piętro, do swoich biur, gdzie Westerburg i Maime nadal siedzieli i dyskutowali.

— Chcę wyjaśnić jedną rzecz, o której mówiłem. O tym, że jesteśmy obiektami jego układu percepcji — powiedział Herb do Buckmana.

— Nie jesteśmy — rzekł Buckman.

— I tak, i nie — powiedział Herb. — To nie Taverner zażył KR-3, lecz Alys. Taverner, tak jak i my, stał się częścią układu percepcji pańskiej siostry i został przez nią pociągnięty, kiedy zmienił się jej system współrzędnych. Widocznie był dla niej bardzo ważny jako podziwiany artysta i od dawna fantazjowała, że poznaje go naprawdę. Chociaż dokonała tego, zażywając narkotyk, zarówno on, jak i my, pozostaliśmy jednocześnie w naszym własnym wszechświecie. Zajmowaliśmy dwa korytarze przestrzeni na raz — jeden realny, drugi nie. Jednym była bieżąca rzeczywistość, drugim jedna z wielu możliwości, wykreowana czasowo przez KR-3, lecz tylko czasowo, mniej więcej na dwa dni.

— Co wystarczy — wtrącił się Westerburg — aby znacznie uszkodzić tkankę mózgową. Mózg pańskiej siostry, panie Buckman, prawdopodobnie nie został zniszczony przez toksyczne działanie preparatu, ale na skutek utrzymującego się przeciążenia. Zapewne stwierdzimy, iż bezpośrednią przyczyną jej śmierci były nieodwracalne zmiany w korze mózgowej, przyspieszony rozpad neurologiczny… można powiedzieć, że jej mózg osiągnął wiek starczy w ciągu dwóch dni.

— Czy mógłby mi pan dać tabletkę darwonu?

— Apteka jest zamknięta — odparł Westerburg.

— Ale pan ma klucze.

— Nie wolno mi ich używać, kiedy nie ma farmaceuty.

— Proszę zrobić wyjątek — polecił ostro Herb. — Tym razem. Westerburg odszedł, szukając po drodze właściwego klucza.

— Gdyby farmaceuta był obecny — rzekł po dłuższej chwili Buckman — nie potrzebowałby klucza.

— Całą tą planetą — oświadczył Herb — rządzą biurokraci. — Przyjrzał się Buckmanowi. — Jesteś zbyt chory, żeby to znosić. Kiedy przyniesie darwon, idź do domu.

— Nie jestem chory — odparł generał. — Po prostu nie czuję się dobrze.

— Ale nie siedź tutaj. Ja to dokończę. Wychodzisz, a za chwilę wracasz.

— Jestem jak zwierzę — rzekł Buckman. — Jak szczur w labiryncie.

Zadzwonił telefon na jego wielkim dębowym biurku.

— Czy to może być któryś z marszałków? — zapytał Buckman. — Nie mogę dzisiaj z nimi rozmawiać; to musi zaczekać.

Herb odebrał telefon. Posłuchał. Zakrywszy dłonią słuchawkę, oznajmił:

— To Tavemer. Jason Taverner.

— Porozmawiam z nim. — Buckman wziął słuchawkę od Herba Maime’a i powiedział: — Halo, Taverner. Już późno.

Usłyszał metaliczny głos Tavernera.

— Chcę się oddać w ręce policji. Jestem w apartamencie Heather Hart. Czekamy tu razem.

— Chce się oddać w nasze ręce — powiedział Buckman do Herba Maime’a.

— Powiedz mu, żeby tu przyszedł.

— Przyjdź tutaj — rzekł Buckman do telefonu. — Dlaczego chcesz się poddać? W końcu byśmy cię zabili, ty nędzny popieprzony morderco, dobrze o tym wiesz. Dlaczego nie uciekasz?

— Dokąd? — jęknął Taverner.

— Do jakiegoś kampusu. Wybierz Columbia University. Mają ustabilizowaną sytuację; na jakiś czas starczy im żywności i wody.

— Nie chcę już być zwierzyną łowną — odparł Taverner.

— Żyć, to być zwierzyną łowną — warknął Buckman. — W porządku, Taverner. Przyjdź tu, a ja cię aresztuję. Przyprowadź z sobą tę Hart, żeby złożyła zeznanie.

Ty przeklęty głupcze, pomyślał, poddajesz się.

— Urwiemy ci jaja, ty głupi skurwielu — dorzucił drżącym głosem.

— Chcę się oczyścić z zarzutów. — Głos Tavernera dźwięczał metalicznie w uchu Buckmana.

— Kiedy się tutaj zjawisz — rzekł Buckman — zastrzelę cię osobiście, ty degeneracie. Za stawianie oporu podczas aresztowania albo za cokolwiek, co przyjdzie nam do głowy. Cokolwiek.

Rozłączył się.

— Przyleci tu, żeby dać się zabić — powiedział do Herba Maime’a.

— Ty go wybrałeś. Możesz z niego zrezygnować, jeśli chcesz. Oczyścić, odesłać z powrotem do jego nagrań i głupiego programu telewizyjnego.

— Nie. — Buckman potrząsnął głową. Nadszedł Westerburg z dwoma różowymi kapsułkami i tekturowym kubkiem.

— Darwon — oznajmił, dając kapsułki Buckmanowi.

— Dziękuję. — Generał połknął lekarstwo, popił wodą, zgniótł kubek i wrzucił do niszczarki. Zęby niszczarki obróciły się bezgłośnie i znieruchomiały. Cisza.

— Proszę iść do domu — powiedział Herb. — Albo jeszcze lepiej, niech się pan zatrzyma na noc w motelu, dobrym motelu w centrum miasta, i pośpi długo. Ja zajmę się marszałkami, kiedy zadzwonią.

— Muszę spotkać się z Tavernerem.

— Nie, nie musi pan. Ja go aresztuję albo dyżurny sierżant. Jak zwykłego kryminalistę.

— Herb — powiedział Buckman. — Zamierzam zabić tego faceta, tak jak powiedziałem.

Podszedł do biurka, otworzył dolną szufadę, wyjął pudełko z cedrowego drzewa i postawił na blacie. Otworzył je i wyjął jednostrzałowy pistolet Derringera, kaliber dwadzieścia dwa. Załadował go nabojem z wydrążonym czubkiem i odbezpieczył, kierując lufę w suft ze względów bezpieczeństwa. Nawyk.

— Proszę mi go pokazać — powiedział Herb. Buckman podał mu broń.

— Wyprodukowany przez Colta — rzekł. — Colt przejął znak handlowy i patent, nie pamiętam kiedy.

— Ładna broń — ocenił Herb, ważąc ją w dłoni. — Świetny pistolet.

Oddał go generałowi.

— Pocisk dwadzieścia dwa będzie jednak za mały. Musi pan trafć go prosto między oczy. Powinien stać dokładnie naprzeciw pana. — Położył dłoń na ramieniu Buckmana. — Proszę użyć trzydziestki ósemki albo czterdziestki piątki, dobrze? Zrobi pan to?

— Wiesz, czyja to broń? — spytał Buckman. — Alys. Trzymała ją tutaj, bo mówiła, że w domu mogłaby jej użyć przeciw mnie w trakcie kłótni albo późną nocą, kiedy była przygnębiona. Ale to nie jest kobieca broń. Derringer robił broń dla kobiet, ale ten pistolet do niej nie należy.

— Pan go jej kupił?

— Nie. Znalazła go w lombardzie, gdzieś w Watts. Dała za niego dwadzieścia pięć papierów. Niezła cena, zważywszy na stan broni.

Podniósł wzrok na Herba.

— Naprawdę musimy go zabić. Marszałkowie ukrzyżują mnie, jeśli nie zrzucę winy na niego, a ja muszę mieć wpływ na politykę.

— Zajmę się tym.

— Dobrze — kiwnął głową Buckman. — Pójdę do domu. Umieścił pistolet z powrotem w pudełku, na wyściółce z czerwonego aksamitu, zamknął wieko, ponownie je otworzył i wyjął nabój z komory. Herb Maime i Phil Westerburg obserwowali go.

— W tym modelu lufa łamie się na bok — objaśnił. — To niezwykłe.

— Lepiej niech pan weźmie wóz służbowy — poradził Herb. — W tym stanie i po tym, co się stało, nie może pan prowadzić.

— Mogę — rzekł Buckman. — Zawsze mogę prowadzić. Czego nie mogę zrobić, to zabić stojącego przede mną człowieka kulą kaliber dwadzieścia dwa. Ktoś musi to zrobić za mnie.

— Dobranoc — powiedział cicho Herb.

— Dobranoc.

Buckman zostawił ich, przeszedł przez opustoszałe biura i sale Akademii ponownie do szybu wyjściowego. Darwon już zaczął łagodzić ból głowy; Buckman był za to wdzięczny losowi. Nareszcie mogę odetchnąć nocnym powietrzem, pomyślał, nie cierpiąc przy tym.

Drzwi szybu otworzyły się. Stanął w nich Jason Taverner, a przy nim jakaś atrakcyjna kobieta. Oboje byli bladzi i przestraszeni. Dwoje wysokich, przystojnych, wystraszonych ludzi. Oczywiście szóstacy. Przegrani szóstacy.

— Jest pan aresztowany — oznajmił Buckman. — Oto pańskie prawa. Cokolwiek pan powie, może zostać użyte przeciwko panu. Ma pan prawo do adwokata, a jeśli nie stać pana na prawnika, otrzyma pan obrońcę z urzędu. Ma pan prawo stanąć przed sądem lub też zrezygnować z tego prawa i zostać osądzonym przez sędziego wyznaczonego przez Akademię Policyjną Miasta i Okręgu Los Angeles. Czy rozumie pan, co powiedziałem?

— Przyszedłem tu oczyścić się z zarzutów — rzekł Jason Taverner.

— Mój personel weźmie w depozyt pańskie rzeczy — mówił Buckman. — Pójdzie pan do tych pomalowanych na niebiesko biur, w których był pan przedtem. — Wskazał ręką. — Widzi go pan? Tego człowieka w jednorzędowym garniturze i w żółtym krawacie?

— Czy mogę oczyścić się z zarzutów? — spytał Jason Taverner. — Przyznaję, że byłem w domu w chwili jej śmierci, ale nie miałem z tym nic wspólnego. Wszedłem na górę i znalazłem ją w łazience. Poszła po torazynę dla mnie, aby złagodzić działanie meskaliny, którą mi podała.

— Zobaczył ją jako szkielet — powiedziała kobieta, zapewne Heather Hart. — Przez meskalinę. Czy nie może obronić się tym, że był pod wpływem silnego środka halucynogennego? Czy to nie jest okoliczność łagodząca? Nie panował nad tym, co robi, a ja nie miałam z tym nic wspólnego. Nawet nie wiedziałam, że ona nie żyje, dopóki nie przeczytałam wieczornej gazety.

— W niektórych stanach wykręciłby się tym — rzekł Buckman.

— Ale nie tu — dodała niepotrzebnie kobieta. Ze zrozumieniem.

Wyłoniwszy się ze swojego gabinetu, Herb Maime ocenił sytuację i oświadczył:

— Ja go aresztuję i wysłucham ich zeznań, panie Buckman. Niech pan idzie do domu, jak uzgodniliśmy.

— Dziękuję — rzekł Buckman. — Gdzie mój płaszcz? — spytał, rozglądając się wokół. — Boże, jak zimno — powiedział. — Na noc wyłączają ogrzewanie — wyjaśnił Tavernerowi i Heather Hart. — Przykro mi.

— Dobranoc — odezwał się Herb.

Buckman wszedł do szybu i wcisnął guzik zamykający drzwi. Nadal nie miał swojego płaszcza. Może powinienem wziąć służbowy wóz, powiedział do siebie. Jakiś gorliwy kadet odwiózłby mnie do domu albo — jak proponował Herb — do jakiegoś motelu lub jednego z nowoczesnych hoteli w pobliżu lotniska. Ale wtedy mój śmigacz zostałby tutaj i nie miałbym czym jutro przylecieć do pracy.

Skrzywił się, gdy wyszedł w chłód nocy na dachu budynku. Nawet darwon mi nie pomoże, pomyślał. Wciąż to czuję.

Otworzył drzwi swojego śmigacza, wsiadł i zatrzasnął je za sobą. Zimniej w środku niż na zewnątrz, myślał, Jezu. Uruchomił silnik i włączył ogrzewanie. Z nawiewników w podłodze dmuchnęło mroźnym powietrzem. Zaczął dygotać. Poczuję się lepiej, kiedy będę w domu. Spojrzawszy na zegarek, zobaczył, że jest druga trzydzieści. Nic dziwnego, że jest tak zimno, pomyślał.

Dlaczego wybrałem Tavernera? — zadawał sobie pytanie. Z sześciu miliardów mieszkańców planety… akurat takiego, który nigdy nikogo nie skrzywdził, nigdy niczego nie zrobił, tylko pozwolił na to, aby jego akta zwróciły uwagę policji. Na tym to polega, uświadomił sobie. Jason Taverner zwrócił na siebie naszą uwagę, a — jak powiadają — jeśli raz zwrócisz uwagę władz, nigdy o tobie nie zapomną.

Przecież mogę z niego zrezygnować, jak powiedział Herb.

Nie. Niestety, nie. Role były rozdzielone od dawna, zanim ktokolwiek z nas wszedł na scenę. Taverner, pomyślał, byłeś zgubiony od początku. Od twego pierwszego kroku w górę drabiny.

Gramy swoje role, rozmyślał Buckman. Zajmujemy pozycje, jedni skromne, inni ważne. Jedni zwyczajne, drudzy dziwne. Niektórzy niezwykłe i niesamowite. Jedni eksponowane, drudzy ledwie widoczne lub nic nie znaczące. Rola Jasona Tavernera w fnale była duża i znacząca, tak że decyzję należało podjąć w fnale. Gdyby został tym, kim był na początku: człowieczkiem bez dokumentów, mieszkającym w nędznym podupadłym hoteliku w slumsach… gdyby pozostał tam, skąd mógł uciec… a w najgorszym razie skończyć w obozie pracy. Taverner nie skorzystał jednak z tych możliwości.

Z jakichś irracjonalnych powodów musiał się pojawić, być widziany, znany. W porządku, Jasonie Taverner, pomyślał Buckman, znów jesteś sławny tak jak kiedyś, ale sławny w zupełnie inny sposób; w sposób służący wyższym celom — celom, o których nic nie wiesz, ale które musisz zaakceptować, nie rozumiejąc. Schodząc do grobu, będziesz nadal rozdziawiał usta, pytając: „Co ja zrobiłem?” I tak zostaniesz pochowany: z rozdziawionymi ustami.

Nigdy nie będę mógł ci tego wyjaśnić, myślał Buckman. Powiem tylko: Nie zwracaj na siebie uwagi władzy. Nigdy nie stawaj się obiektem naszego zainteresowania. Nie pozwól, abyśmy zechcieli dowiedzieć się o tobie czegoś więcej.

Może pewnego dnia twoja historia, rytuał i sposób upadku zostaną podane do publicznej wiadomości — w dalekiej przyszłości, kiedy to nie będzie miało już żadnego znaczenia; kiedy nie będzie już obozów pracy i kampusów otoczonych pierścieniami policji uzbrojonej w szybkostrzelne karabiny maszynowe, noszącej maski gazowe nadające im wygląd odrażających, podłych zwierząt, korzeniojadów o wielkich gębach i olbrzymich oczach. Pewnego dnia zostanie przeprowadzone dochodzenie pośmiertne i okaże się, że w rzeczywistości nie popełniłeś żadnej zbrodni, nie zrobiłeś nic, zwróciłeś jedynie na siebie uwagę.

Rzecz w tym, iż mimo twej sławy i ogromnej publiczności, można cię spisać na straty, myślał Buckman. A mnie nie. Na tym polega różnica między nami. Tak więc ty musisz odejść, a ja zostanę.

Jego śmigacz płynął po niebie, wśród nocnych gwiazd. Cicho śpiewał, wytężając wzrok, usiłując wypatrzyć czas, świat swojego domu, muzyki, troski i miłości, książek, ozdobnych tabakierek i rzadkich znaczków. Chciał wyciszyć na chwilę wicher ryczący wokół, gdy leciał jak drobina ginąca niemal w mroku nocy.

Oto piękno, które nigdy nie zginie, powiedział sobie; ja je ocalę — ja jestem tym, który je ceni. I przetrwa. W ostatecznym rozrachunku tylko to się liczy.

Bezdźwięcznie podśpiewywał pod nosem. W końcu poczuł nieco ciepła, gdy ogrzewanie standardowego policyjnego pojazdu wreszcie zaczęło działać.

Coś spadło z jego brody na materiał marynarki. Mój Boże, pomyślał ze zgrozą, znów płaczę. Uniósł rękę i otarł oczy ze słonej wilgoci. Po kim? — zadawał sobie pytanie. Po Alys? Po Tavernerze? Po Hart? Czy po nich wszystkich?

Nie, pomyślał. To odruch. Skutek zmęczenia i niepokoju. To niczego nie oznacza. Dlaczego mężczyzna płacze? — zastanawiał się. Nie tak jak kobieta, nie z takich powodów, nie z sentymentalizmu. Mężczyzna opłakuje utratę czegoś, czegoś żywego. Mężczyzna może płakać nad chorym zwierzęciem, o którym wie, że nie przeżyje. Śmierć dziecka: to mężczyzna może oblać łzami, ale nie płacze dlatego, że świat jest smutny.

Mężczyzna, rozmyślał, nie opłakuje przyszłości czy przeszłości, tylko teraźniejszość. A czym jest teraźniejszość w tej chwili? Tam, w budynku Akademii Policyjnej, aresztowali Jasona Tavernera, który opowiada im swoją historię. Tak jak każdy, musi złożyć ofarę, wyjaśnienia dowodzące jego niewinności. Jason Taverner, podczas gdy ja lecę tą maszyną, robi to właśnie w tej chwili.

Obróciwszy kierownicę, położył śmigacz w długi skręt, który w końcu przeszedł w immelmanna; zmienił kierunek lotu śmigacza, nie zwiększając ani nie tracąc prędkości. Po prostu leciał w przeciwnym kierunku, z powrotem ku Akademii.

Wciąż płakał. Z każdą chwilą łzy płynęły szerszym i obftszym strumieniem. Zmierzam w złym kierunku, pomyślał. Herb ma rację: muszę się stąd wynieść. Jedyne, co mogę teraz zrobić, to stać się świadkiem czegoś, nad czym już nie jestem w stanie zapanować. Jestem malowany jak fresk. Istnieję tylko w dwóch wymiarach. Ja i Jason Taverner jesteśmy postaciami ze starego dziecinnego rysunku, pokrytego kurzem.

Nacisnął nogą pedał akceleratora i pociągnął kierownicę pojazdu; silnik zakrztusił się, prychając i strzelając. Jeszcze nie włączył się automatyczny dławik, pomyślał Buckman. Powinienem go rozruszać. Jest wciąż zimny. Ponownie zmienił kierunek lotu.

Obolały i znużony, w końcu wrzucił w szczelinę wieżyczki kontrolnej śmigacza kartę z trasą lotu do domu i włączył automatycznego pilota. Muszę odpocząć, powiedział sobie. Sięgnął ręką i uruchomił obwód snu nad głową; mechanizm zamruczał, Buckman zamknął oczy.

Sztucznie wywołany sen przyszedł — jak zawsze — natychmiast. Czuł, jak zapada weń spiralnym ruchem, i ucieszył się. Niemal od razu zaczął śnić. Chociaż nie pragnął tego nie kontrolowanego przez aparaturę marzenia sennego, nie mógł go przerwać. Z całą pewnością nie chciał żadnego snu. Jednak nie mógł go przerwać.

Letni wiejski krajobraz, brązowy i suchy, okolicy, gdzie mieszkał jako dziecko. Jechał konno, od lewej strony powoli zbliżało się do niego stado koni. Na koniach jechali ludzie w jaskrawych szatach, każda była w innym kolorze. Wszyscy nosili spiczaste hełmy, błyszczące w słońcu. Posępni rycerze powoli przejechali obok; kiedy go mijali, dostrzegł twarz jednego z nich: marmurowe oblicze bardzo starego człowieka z falującą białą brodą. Jaki wydatny nos miał ten mężczyzna. Jakie szlachetne rysy. Taki zmęczony, taki poważny, taki inny niż zwykli ludzie. Widocznie był królem.

Felix Buckman pozwolił im przejechać; nie odezwał się do nich, oni też do niego nic nie powiedzieli. Wszyscy razem jechali w kierunku domu, z którego wyjechał. W tym domu bez okien zamknął się jakiś człowiek, sam jeden, Jason Taverner, w ciszy i ciemności, samotny na wieki. Siedział, po prostu istniał, w bezruchu. Felix Buckman jechał dalej po okolicy. Potem usłyszał za sobą przeraźliwy krzyk. Zabili Tavernera; widząc, jak wchodzą, wyczuwając ich w mroku, wiedząc, co zamierzają z nim zrobić, Taverner krzyknął.

Felixa Buckmana ogarnęło głębokie, dojmujące poczucie winy. We śnie nie mógł jednak wrócić ani obejrzeć się. Niczego nie można było zrobić. Nikt nie mógł zatrzymać oddziału w różnobarwnych szatach; nie można było im się sprzeciwić. Zresztą, było już po wszystkim. Taverner nie żył.

Przez maleńkie elektrody jego ociężały, rozkojarzony umysł zdołał wysłać sygnał do obwodu snu. Cicho trzasnął wyłącznik, przeciągły, niepokojący dźwięk przerwał Buckmanowi drzemkę i niepokojący sen.

Boże, pomyślał i zadrżał. Jak zimno. Jakże czuł się pusty i samotny.

Ogromny, przejmujący żal, jaki pozostawił sen, wciąż ściskał mu serce, wciąż niepokoił. Muszę wylądować, powiedział sobie. Zobaczyć kogoś. Porozmawiać z kimś. Nie mogę być sam. Jeśli choć przez sekundę…

Wyłączywszy automatycznego pilota, skierował śmigacz ku widocznemu w dole prostokątowi fuoryzującego światła: stacja paliw czynna całą dobę.

W chwilę później z lekkim podskokiem wylądował przed dystrybutorami i stanął obok innego zaparkowanego pojazdu; był pusty, nikogo nie było w środku.

Blask neonu oświetlił postać czarnego mężczyzny w średnim wieku, w płaszczu, w ładnym kolorowym krawacie; miał arystokratyczną twarz o wyrazistych rysach. Przechadzał się po poplamionym smarami cemencie, z rękami założonymi na piersi i nieobecnym wyrazem twarzy. Najwyraźniej czekał, aż roboty na stacji skończą tankować jego śmigacz. Nie był ani niespokojny, ani zrezygnowany; po prostu istniał, w samotności, izolacji i splendorze, silny, dumnie wyprostowany, nie widzący niczego, ponieważ nie miał ochoty niczego widzieć.

Zaparkowawszy maszynę, Felix Buckman wyłączył silnik, uruchomił mechanizm zamka i drzwi i niezgrabnie wyszedł w chłodną noc. Ruszył ku czarnemu mężczyźnie.

Mężczyzna nawet na niego nie spojrzał. Trzymał się z daleka. Przechadzał się spokojnie i dostojnie. Nic nie mówił.

Drżącymi z zimna palcami Felix Buckman sięgnął do kieszeni marynarki; znalazł długopis, wyjął go; szukał w kieszeniach jakiegoś kawałka papieru, choćby skrawka, może kartki z notesu. Znalazł kartkę i położył ją na masce pojazdu czarnego mężczyzny. W białym, jaskrawym świetle stacji obsługi Buckman narysował na papierze serce przebite strzałą. Dygocząc z zimna, podszedł do przechadzającego się mężczyzny i podał mu rysunek.

Mężczyzna wytrzeszczył oczy ze zdziwienia, mruknął coś, wziął kartkę i zaczął ją oglądać. Buckman czekał. Czarny odwrócił kartkę, zobaczył, że na drugiej stronie nic nie ma, i znów przyjrzał się sercu przebitemu strzałą. Zmarszczył brwi, wzruszył ramionami, oddał kartkę Buckmanowi i odszedł; ponownie założył ręce na piersi i odwrócił się plecami do generała policji. Karteczka trzepocząc, odleciała w mrok.

Felix Buckman w milczeniu wrócił do śmigacza, otworzył drzwi i wcisnął się za kierownicę. Włączył silnik, zatrzasnął drzwi i poleciał w nocne niebo, aż czerwone lampki wznoszenia zamrugały doń ostrzegawczo. Później automatycznie się wyłączyły i Buckman pomknął ku linii horyzontu, nie myśląc o niczym.

Ponownie łzy popłynęły mu z oczu.

Nagle zakręcił kierownicą; śmigacz gwałtownie podskoczył, stanął dęba i długim łukiem spłynął w dół; po chwili znów toczył się w oślepiającym blasku do zaparkowanego pustego pojazdu, spacerującego czarnego mężczyzny i dystrybutorów. Buckman zahamował, wyłączył silnik i wysiadł.

Czarny człowiek patrzył na niego.

Buckman szedł w jego kierunku. Mężczyzna nie cofnął się; stał tam, gdzie był. Buckman doszedł do niego, wyciągnął ramiona, objął go i uścisnął. Mężczyzna sapnął ze zdziwienia i niechęci. Nie odezwali się ani słowem. Stali tak przez chwilę, aż Buckman puścił go, odwrócił się i niepewnym krokiem poszedł do swego śmigacza.

— Zaczekaj — odezwał się czarny mężczyzna. Buckman odwrócił się i spojrzał mu w oczy. Mężczyzna stał, drżąc; po krótkim wahaniu zapytał:

— Czy wie pan, jak dostać się stąd do Ventura? Przy korytarzu powietrznym trzydzieści?

Czekał. Buckman nie odpowiadał.

— To jakieś pięćdziesiąt mil stąd — dorzucił czarny. Buckman nadal się nie odzywał.

— Może ma pan mapę tej okolicy? — spytał mężczyzna.

— Nie — odparł Buckman. — Przykro mi.

— Zapytam na stacji — rzekł i łagodnie się uśmiechnął. — Było mi… miło pana poznać. Jak się pan nazywa?

Czekał chwilę.

— Powie mi pan?

— Nie mam nazwiska — powiedział Buckman. — Nie teraz. Naprawdę nie mógł się zdobyć, żeby o tym pomyśleć, nie o tej porze.

— Jest pan kimś ważnym? Urzędnikiem? A może z Izby Handlowej Los Angeles? Miałem z nimi do czynienia i uważam, że są w porządku.

— Nie — odparł Buckman. — Jestem jednostką. Tak jak pan.

— No cóż, ja mam nazwisko — powiedział czarny. Zręcznie sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza i wyjął mały kartonik, który wręczył Buckmanowi. — Montgomery L. Hopkins to ja. Niech pan spojrzy na wizytówkę. Czy nie jest ładnie wydrukowana? Lubię takie wypukłe litery. Kosztowała pięćdziesiąt dolarów za tysiąc, po specjalnej cenie z okazji otwarcia działalności.

Litery na wizytówce były pięknie wytłaczane, wielkie i czarne.

— Produkuję tanie słuchawki analogowe z biosprzężeniem. W hurcie idą poniżej stu dolarów od sztuki.

— Proszę mnie odwiedzić — rzekł Buckman.

— Niech pan do mnie zadzwoni — powiedział mężczyzna. Powoli, stanowczo, trochę za głośno mówił: — Te miejsca, te stacje paliwowe na automaty wrzutowe, to w nocy kiepskie miejsca. Możemy jeszcze kiedyś porozmawiać, w jakimś bardziej przyjaznym otoczeniu. Dobrze wiem i rozumiem, jak to jest, kiedy takie miejsca jak to działają człowiekowi na nerwy. Często tankuję w drodze z fabryki do domu, żeby nie zatrzymywać się późną nocą. Z różnych powodów mam wiele nocnych wezwań. Tak, widzę, że ma pan zgryza… no wie pan, że jest pan przygnębiony. To dlatego wręczył mi pan tę kartkę, której — obawiam się — nie zrozumiałem od razu, potem zapragnął pan, przez chwilę, jak dziecko objąć mnie ramionami — i zrobił pan to. Czasami w swoim życiu ja również czułem taki przypływ natchnienia, taki impuls. Mam teraz czterdzieści siedem lat. Rozumiem. Człowiek nie chce być sam w taką noc, szczególnie tak zimną jak dziś. Tak, całkowicie się z tym zgadzam; teraz nie wie pan, co powiedzieć, gdyż nieoczekiwanie zrobił pan coś pod wpływem irracjonalnego impulsu, nie myśląc o konsekwencjach. Wszystko w porządku, rozumiem to. Niech się pan tym nie przejmuje. Musi pan do mnie wpaść. Spodoba się panu mój dom. Jest bardzo spokojny. Pozna pan moją żonę i dzieci. Mamy troje.

— Tak zrobię — obiecał Buckman. — Zatrzymam pańską wizytówkę. — Wyjął portfel i włożył do niego kartonik. — Dziękuję.

— Widzę, że mój śmigacz już gotowy — rzekł czarny mężczyzna. — Oleju też miałem mało.

Zawahał się, zaczął odchodzić, ale zawrócił i wyciągnął rękę. Buckman potrząsnął nią szybko.

— Do widzenia — powiedział mężczyzna.

Buckman patrzył, jak odchodzi; czarnoskóry zapłacił, wsiadł do nieco sfatygowanego śmigacza, wystartował i poleciał w ciemność. Przelatując nad Buckmanem, oderwał rękę od steru i pomachał.

Dobrej nocy, pomyślał Buckman, w milczeniu machając do niego zesztywniałymi z zimna palcami. Wsiadł do śmigacza i znieruchomiał, odrętwiały; odczekał chwilę; kiedy niczego nie dostrzegł, gwałtownie zatrzasnął drzwi i uruchomił silnik. Za moment osiągnął niebo.

Płyńcie, łzy moje, pomyślał. Pierwszy abstrakcyjny utwór muzyczny. John Dowland w Drugiej Księdze Lutni, w 1600 roku. Puszczę go na moim wielkim, nowym, kwadrofonicznym adapterze, kiedy wrócę do domu, gdzie przypomni mi Alys i wszystkich innych, gdzie będzie symfonia, kominek i wszędzie będzie ciepło.

Odbiorę mojego chłopca. Jutro z samego rana polecę na Florydę i zabiorę Barneya. Od tej pory będzie ze mną. My dwaj, zawsze razem. Bez względu na konsekwencje. Nie będzie żadnych konsekwencji, już po wszystkim. Bezpieczni. Na zawsze.

Jego śmigacz pełzł po nocnym niebie jak okaleczony, na pół rozłożony owad. Niósł go do domu.

Загрузка...