Pogaście wątle światła, opuśćcie zasłony!
Nie ma nocy dość ciemnej dla ludzi,
Co biadają nad szczęściem utraconym.
A blask jeno większy wstyd budzi.
Wczesnym wieczorem, zanim cementowe chodniki rozkwitły nocnym ruchem, generał policji Felix Buckman posadził swój obły służbowy śmigacz na dachu Akademii Policyjnej Los Angeles. Siedział przez chwilę, czytając pierwszostronicowe artykuły jedynej wieczornej gazety, po czym starannie ją złożył, umieścił na tylnym siedzeniu, otworzył drzwi i wysiadł.
W dole nie było oznak żadnej aktywności. Pierwsza zmiana powoli rozchodziła się do domów, druga jeszcze nie nadchodziła. Lubił tę porę: w takich chwilach ten wielki budynek zdawał się jego własnością.
Co pozostawia świat ciemnościom i mnie, pomyślał, przypominając sobie urywek z Elegii Thomasa Graya. Był to jego ulubiony wiersz od dawna, od chłopięcych czasów.
Służbowym kluczem otworzył ekspresowy szyb zjazdowy budynku i błyskawicznie opadł na czternaste piętro, gdzie pracował przez większość swego dorosłego życia.
Stały tu rzędy biurek, za którymi nikt nie siedział. Tylko na odległym krańcu głównej sali jakiś ofcer mozolnie pisał raport. Przy automacie do kawy kobieta w mundurze piła z plastikowej fliżanki.
— Dobry wieczór — powiedział Buckman. Nie znał jej, ale to nie miało znaczenia: ona i wszyscy w tym budynku znali jego.
— Dobry wieczór, panie Buckman. Wyprostowała się, jakby stawała na baczność.
— Jesteś zmęczona — rzekł Buckman.
— Przepraszam, sir?
— Idź do domu.
Odszedł, minął rząd biurek, szereg prostokątnych metalowych mebli, na których załatwiano sprawy tego oddziału ziemskiej policji. Większość biurek była pusta: ofcerowie porządkowali swoje papiery przed wyjściem. Tylko na biurku numer 37 leżało trochę papierów. Inspektor Ktoś pracował do późna, pomyślał Buckman. Pochylił się i sprawdził plakietkę.
Inspektor McNulty, oczywiście. Dziewięćdziesięciodniowe objawienie Akademii. Zawzięcie tropiący spiski i zarzewia zdrady… Buckman uśmiechnął się, usiadł na obrotowym krześle i sięgnął po papiery.
TAVERNER, JASON. KOD NIEBIESKI.
Kserokopia akt z policyjnych kartotek, wyłowiona z otchłani przez nadgorliwego i nadmiernie ambitnego inspektora McNulty’ego. Krótka uwaga napisana ołówkiem: „Taverner nie istnieje”. Dziwne, pomyślał, i zaczął przeglądać papiery.
— Dobry wieczór, panie Buckman.
Był to jego asystent, Herbert Maime, młody i bystry, ubrany w elegancki cywilny garnitur; przysługiwał mu ten przywilej, tak samo jak Buckmanowi.
— Wygląda na to, że McNulty zajął się aktami kogoś, kto nie istnieje — powiedział Buckman.
— Nie istnieje w którym komisariacie? — spytał Maime i obaj się roześmiali. Niezbyt lubili McNulty’ego, ale szara policja potrzebowała takich jak on. Wszystko będzie dobrze, dopóki McNulty’owie tej Akademii nie awansują do szczebla kształtującego jej politykę. Na szczęście to zdarzało się rzadko, przynajmniej nie wtedy, kiedy mógł temu zapobiec.
Obiekt podał fałszywe nazwisko Jason Tavern. Niewłaściwe akta Jasona Taverna z Kememmer, Wyoming, mechanika silników Diesla. Obiekt podał się za Taverna po operacji plastycznej. Dokumenty identyfkują go jako Jasona Tavernera, ale brak takich akt.
Interesujące, pomyślał Buckman, czytając notatki McNulty’ego. Człowiek bez akt. Dokończył czytać notatki:
Dobrze ubrany, z wyglądu mający pieniądze, może wpływy pozwalające wycofać akta z banku danych. Sprawdzić związek z Katharine Nelson, miejscową informatorką. Czy ona wie, kim on jest? Nie chciała go wydać, ale informator 1659BD podrzucił mu mikronadajnik. Obecnie obiekt znajduje się w taksówce. Sektor N8823B, przemieszcza się na wschód w kierunku Las Vegas. Zgłoszono 11/4 10.00 czasu Akademii. Następny raport o 2.40 czasu Akademii.
Katharine Nelson. Buckman spotkał ją kiedyś na kursie z zakresu kontaktów z informatorami. Ta dziewczyna wydawała tylko tych, których nie lubiła. W dziwny, pokrętny sposób podziwiał ją; w końcu, gdyby nie interweniował, wysłano by ją 4/8/82 do obozu pracy w Kolumbii Brytyjskiej.
— Połącz mnie z McNultym. Chyba będzie lepiej, jeśli z nim o tym porozmawiam — powiedział do Herberta Maime’a.
Po chwili Maime podał mu aparat. Na małym szarym ekranie pojawiła się twarz McNulty’ego. Była wymęczona, podobnie jak jego pokój — mały i niechlujny.
— Tak jest, panie Buckman — odezwał się McNulty, wpatrując się w niego i stając na baczność, mimo zmęczenia. Chociaż znużony i zaspany, McNulty dobrze wiedział, jak należy się zachować w obecności przełożonych.
— Zreferuj mi krótko sprawę Jasona Tavernera — polecił Buckman. — Nie mogę jej poskładać z twoich notatek.
— Obiekt wynajął pokój w hotelu przy Eye Street 453. Zgłosił się do informatora 1659BD, znanego jako Ed, i poprosił o skontaktowanie z fałszerzem dokumentów. Ed podrzucił mu mikronadajnik i zabrał do informatora 1980CC, Kathy.
— Katharine Nelson — rzekł Buckman.
— Tak, sir. Widocznie podrobiła jego dokumenty nadzwyczaj dobrze. Poddałem je wstępnym badaniom laboratoryjnym i okazały się prawie w porządku. Wyraźnie chciała, żeby uciekł.
— Kontaktowałeś się z Katharine Nelson?
— Spotkałem ich oboje w jej pokoju. Żadne nie okazało chęci współpracy. Obejrzałem dokumenty obiektu, ale…
— Wyglądały na prawdziwe — przerwał Buckman.
— Tak, sir.
— Wciąż ci się wydaje, że zdołasz się o tym przekonać gołym okiem.
— Tak, panie Buckman. Jednak przeszedł z nimi przez wyrywkową kontrolę uliczną, były takie dobre.
— Miał szczęście.
— Wziąłem jego dokumenty i wydałem mu siedmiodniową przepustkę — mówił dalej McNulty. — Potem zabrałem go do 469 komisariatu, gdzie mam tymczasowe biuro i sprawdziłem jego akta… Jak się okazało, akta Jasona Taverna. Obiekt sprzedał mi długą historyjkę o operacji plastycznej; brzmiała wiarygodnie, więc puściliśmy go. Nie, chwileczkę, nie wydałem mu przepustki, dopóki…
— No więc — przerwał mu Buckman — o co mu chodzi? Kim on jest?
— Śledzimy go za pomocą mikronadajników. Usiłujemy zebrać o nim informacje. Myślę jednak, co zapewne czytał pan w moich notatkach, że obiektowi udało się usunąć swoje akta ze wszystkich centralnych banków danych. Po prostu nie ma ich tam, a powinny być, ponieważ mamy akta każdego; wie o tym nawet dziecko, zgodnie z prawem, musimy je mieć.
— Ale nie mamy — powiedział Buckman.
— Wiem, panie Buckman. Jeśli jednak akt tam nie ma, musi być jakiś powód. To nie może być przypadek, ktoś musiał je stamtąd zwinąć.
— Zwinąć — powtórzył z rozbawieniem Buckman.
— Ukraść, usunąć. — McNulty wyglądał na nieszczęśliwego. — Właśnie zabieram się do tej sprawy, panie Buckman.
Za dwadzieścia cztery godziny będę wiedział więcej. Do licha, możemy go zdjąć w każdej chwili. Nie sądzę, żeby to było coś poważnego. To pewnie jakiś kombinator, na tyle ustosunkowany, żeby usunąć swoje akta z…
— W porządku — przerwał Buckman. — Idź spać. Rozłączył się, stał przez chwilę, następnie poszedł w kierunku swojego gabinetu. Myślał intensywnie.
Na kanapie w gabinecie Buckmana spała jego siostra Alys. Z głębokim niesmakiem zobaczył, że ma na sobie obcisłe czarne spodnie, skórzaną męską koszulę, wielkie kolczyki w uszach i pas z żelaznych ogniw z ręcznie kutą klamrą. Oczywiście, znów zażywała narkotyki i — jak już wiele razy przedtem — znalazła jeden z jego kluczy.
— Niech cię szlag — powiedział, zamykając drzwi gabinetu, zanim zdążył ją dostrzec Herb Maime.
Alys poruszyła się we śnie. Jej kocia twarz skurczyła się w grymasie irytacji, prawa ręka usiłowała wymacać wyłącznik lampy jarzeniowej, którą zapalił wchodząc.
Złapał ją za ramiona — bez cienia przyjemności czując jej napięte mięśnie — i podniósł do pozycji siedzącej.
— Co to było tym razem? — zapytał groźnie. — Termalina?
— Nie. — Mówiła bardzo niewyraźnie. — Wodorosiarczan heksafenofryny. Nie rozcieńczony. Podskórnie.
Otworzyła wielkie bladoniebieskie oczy, patrząc na niego z wyzywającym zadowoleniem.
— Dlaczego, do diabła, zawsze tutaj przychodzisz?
Jak tylko zaczynała oddawać się fetyszyzmowi i/lub narkotyzować, zaraz wpadała do jego biura. Nie wiedział dlaczego, nigdy o tym nie mówiła. Prawdopodobnym wyjaśnieniem było lakoniczne oświadczenie, jakie kiedyś wymamrotała o „oku huraganu”, sugerujące, że w biurach Akademii Policyjnej czuje się bezpieczna, gdyż nie grozi jej aresztowanie, oczywiście, ze względu na jego pozycję.
— Fetyszystka — warknął na nią wściekle. — Mamy tu codziennie setkę takich jak ty, z tymi waszymi skórami, łańcuchami i sztucznymi penisami. Boże.
Stał, ciężko dysząc i trzęsąc się ze złości.
Ziewając, Alys ześlizgnęła się z kanapy, stanęła prosto i wyciągnęła długie szczupłe ramiona.
— Cieszę się, że już jest wieczór — powiedziała enigmatycznie, nie otwierając oczu.
— Teraz mogę iść do domu i do łóżka.
— A jak zamierzasz się stąd wydostać? — zapytał, chociaż znał odpowiedź. Za każdym razem odprawiali ten sam rytuał. Wykorzystywali szyb transportowy dla „izolowanych” więźniów politycznych; Alys przedostawała się nim z ostatniego biura w północnym skrzydle na dach, a stamtąd do lądowiska lataczy. Wchodziła i wychodziła w ten sposób, używając jego klucza.
— Pewnego dnia — rzekł do niej ponuro — natknie się na ciebie jakiś ofcer legalnie korzystający z szybu.
— I co zrobi? — Pogładziła krótko ścięte, siwe włosy. — Niech mi pan powie, sir. Ukłoni się ze skruchą?
— Jedno spojrzenie na twój nieprzytomny wyraz twarzy…
— Wiedzą, że jestem twoją siostrą.
— Wiedzą, ponieważ zawsze przychodzisz tu z takiego czy innego powodu albo w ogóle bez żadnego cholernego powodu — powiedział Buckman ostro.
Przysiadłszy na skraju najbliższego biurka, Alys zmierzyła go poważnym spojrzeniem.
— To naprawdę cię trapi.
— Tak, to naprawdę mnie trapi.
— To, że przychodzę tutaj i zagrażam twojej pozycji.
— Nie możesz zagrozić mojej pozycji — rzekł Buckman. — Mam nad sobą tylko pięciu ludzi, nie licząc dyrektora. Każdy z nich wie o tobie i nie może nic zrobić. Tak więc możesz robić, co chcesz.
Powiedziawszy to, wypadł do północnego skrzydła i przeszedł długim korytarzem do znacznie większego gabinetu, w którym najczęściej pracował. Usiłował nie patrzeć na nią.
— Mimo to starannie zamknąłeś drzwi — mówiła Alys, która przywlokła się za nim — żeby ten Herbert Blame, Mamę, Maime czy jak mu tam, mnie nie zobaczył.
— Jesteś odrażająca dla każdego normalnego mężczyzny.
— A Maime jest normalny? Skąd wiesz? Pieprzyłeś go?
— Jeżeli nie wyniesiesz się stąd — powiedział spokojnie, patrząc na nią ponad dwoma biurkami — każę cię rozstrzelać. Przysięgam Bogu.
Wzruszyła muskularnymi ramionami i uśmiechnęła się.
— Nic cię nie przeraża — mówił oskarżycielsko — od czasu operacji mózgu. Systematycznie, z rozmysłem pozwoliłaś pozbawić się wszelkich ludzkich odruchów. Jesteś teraz… — z trudem znajdował odpowiednie słowa; Alys zawsze tak na niego działała, że odbierało mu mowę. — Jesteś maszyną onanizującą się bez końca, jak szczur doświadczalny. Podłączyłaś się do ośrodka przyjemności w swoim mózgu i kiedy nie śpisz, pięć tysięcy razy na godzinę naciskasz przycisk. To dla mnie zagadka, dlaczego w ogóle chce ci się spać; dlaczego nie oddajesz się tej przyjemności dwadzieścia cztery godzi ny na dobę?
Czekał, lecz Alys nie odezwała się.
— Pewnego dnia — rzekł — jedno z nas umrze.
— Och? — powiedziała, unosząc jedną cienką, zieloną brew.
— Jedno z nas — mówił Buckman — przeżyje drugie i wtedy dopiero będzie miało uciechę.
Aparat telefoniczny na jego biurku zabrzęczał. Buckman niespiesznie podniósł słuchawkę. Na ekranie pojawiła się wymęczona twarz McNulty’ego.
— Przepraszam, że niepokoję, generale Buckman, ale właśnie otrzymałem wiadomość od jednego z moich ludzi. W Omaha nie ma żadnych śladów tego, że kiedykolwiek wydano metrykę jakiemuś Jasonowi Tavernerowi.
— A zatem to pseudonim — powiedział cierpliwie Buckman.
— Wzięliśmy jego odciski palców, stóp, próbki głosu, zrobiliśmy mu EEG. Wysłaliśmy je do Jedynki, do centralnego banku danych w Detroit. Nic nie znaleźli. Takich odcisków palców, stóp, takiego głosu czy encefalografu nie ma w żadnym banku danych na Ziemi. — McNulty wyprostował się z trudem i wykrztusił przepraszającym tonem: — Jason Taverner nie istnieje.
Jason Taverner na razie nie miał ochoty wracać do Kathy. Postanowił też nie próbować ponownie skontaktować się z Heather Hart. Poklepał kieszeń płaszcza, miał jeszcze pieniądze, a dzięki policyjnej przepustce mógł udać się dokądkolwiek. Policyjna przepustka była paszportem ważnym na całej planecie. Dopóki nie wyślą za nim listów gończych, mógł podróżować dokąd chciał, nawet do tak odludnych miejsc jak samotne, porośnięte dżunglą wyspy południowego Pacyfku. Tam mogą go szukać przez długie miesiące; z taka forsą, na tak rozległym terenie nie znajdą go.
Mam trzy walory działające na moją korzyść, uświadomił sobie. Pieniądze, urok osobisty i osobowość. Cztery: mam także czterdziestodwuletnie doświadczenie szóstaka.
Mieszkanie.
Jeśli jednak, pomyślał, wynajmę mieszkanie, zarządca zgodnie z prawem będzie musiał wziąć moje odciski palców; rutynowo wyśle je do centralnego Danpolu… a kiedy policja odkryje, że moje dokumenty są podrobione, znajdą mnie bez trudu. A zatem ta możliwość odpada.
Powinienem, powiedział sobie, znaleźć kogoś, kto ma już mieszkanie. Na jego nazwisko, na jego odciski palców.
Oznaczało to inną dziewczynę.
Gdzie mam jej szukać? — zadał sobie pytanie i odpowiedź miał już na końcu języka: w ekskluzywnym lokalu, do którego przychodzi wiele kobiet, w którym trzyosobowa, najlepiej murzyńska orkiestra gra jazzowe kawałki, i wszyscy są dobrze ubrani.
Czy jestem dobrze ubrany? — zastanowił się i w świetle ogromnego biało-czerwonego neonu AAMCO uważnie obejrzał swój jedwabny garnitur. Nie był to jego najlepszy garnitur, ale prawie… tyle że wymięty. No cóż, w barowym półmroku nie będzie tego widać.
Zatrzymał śmigacz i po chwili leciał w kierunku ładniejszej części miasta, w której najczęściej przebywał, przynajmniej w ostatnich latach życia, kiedy-wspiął-się-na-sam-szczyt.
Klub, pomyślał, w którym bywałem. Klub, który naprawdę znam. Gdzie znam szefa sali, szatniarkę, kwiaciarkę… chyba że i oni, tak samo jak ja, zmienili się. Dotychczas wydawało się, że zmienił się tylko on. Jego życiorys. Nie ich.
„Niebieski Lis” w hotelu Hayette w Reno. Wystąpił tam kilka razy, dokładnie znał ten lokal i jego personel.
— Reno — powiedział.
Śmigacz zatoczył szeroki łuk w prawo; Jason czuł ten pęd i cieszył się nim. Pojazd nabrał szybkości: weszli w niemal pusty korytarz powietrzny, górny limit prędkości wynosił tu około tysiąca dwustu mil na godzinę.
— Chciałbym skorzystać z telefonu — powiedział. Lewa ścianka kabiny otworzyła się, wysuwając aparat ze staromodnym, skręconym przewodem.
Znał na pamięć numer telefonu „Niebieskiego Lisa”; wybrał go, zaczekał, usłyszał kliknięcie i męski głos mówiący:
— Tu „Niebieski Lis”, gdzie co wieczór występuje dwa razy Freddy Hydrocefal: o ósmej i o dwunastej; wstęp i towarzystwo dziewczyn podczas spektaklu za jedyne trzydzieści dolarów. Czym mogę służyć?
— Czy to dobry stary Jumpy Mike? — spytał Jason. — Dobry stary Jumpy Mike we własnej osobie?
— Tak, bez wątpienia. — Głos mężczyzny stał się mniej formalny. — Czy mogę wiedzieć, z kim rozmawiam?
Jason wziął głęboki oddech i powiedział:
— Tu Jason Taverner.
— Przykro mi, panie Taverner. — Jumpy Mike był lekko zdziwiony. — Jakoś nie przypominam sobie…
— Minęło sporo czasu — przerwał mu Jason. — Czy możesz mi zarezerwować stolik blisko…
— Wszystkie miejsca w „Niebieskim Lisie” są sprzedane, panie Taverner — zabrzmiał głucho głos Jumpy Mike’a. — Bardzo mi przykro.
— Żadnego wolnego stolika? — dopytywał się Jason. — Ani jednego?
— Przykro mi, panie Taverner, żadnego. — Głos cichł, chcąc zakończyć rozmowę. — Proszę spróbować za dwa tygodnie.
Dobry stary Jumpy Mike rozłączył się.
Cisza.
Jezus, Maria, powiedział do siebie Jason.
— Boże — rzekł na głos. — Niech to szlag traf! Zazgrzytał zębami, wysyłając impulsy bólu przez nerw trójdzielny.
— Nowe instrukcje, chłopie? — spytał obojętnie śmigacz.
— Leć do Las Vegas — warknął Jason.
Spróbuję w „Melbie Nelly” w „Drake’s Arms”, postanowił. Niedawno dopisało mu tam szczęście, kiedy Heather Hart była na kontrakcie w Szwecji. Kręciło się tam sporo dziewczyn dużej klasy; grały, piły, oglądały występy, zabijały czas. Warto spróbować, jeżeli „Niebieski Lis” i inne podobne lokale były dla niego niedostępne. W końcu, co miał do stracenia?
Pół godziny później taksówka wysadziła go na dachu „Drake’s Arms”. Drżąc w chłodnym nocnym powietrzu, Jason dotarł do głównych ruchomych schodów. Po chwili znalazł się w ciepłym, barwnym, pełnym ruchu wnętrzu „Melby Nelly”.
Czas: siódma trzydzieści. Wkrótce zacznie się pierwszy występ. Zerknął na program: Freddy Hydrocefal występował także, ale dawał tu z siebie mniej i za mniejsze pieniądze. Może mnie pamięta, pomyślał Jason. Nie, chyba nie. Później, po dłuższym zastanowieniu się doszedł do wniosku, że na pewno nie.
Jeśli nie pamięta go Heather Hart, to inni też nie.
Usiadł przy zatłoczonym barze — znalazł jedyny wolny stołek; kiedy barman w końcu go zauważył, zamówił szkocką z miodem. Pływał w niej kawałek masła.
— To będzie trzy dolary — powiedział barman.
— Proszę zapisać to na… — zaczął Jason i urwał. Wyjął pięć dolarów. Wtedy dostrzegł ją. Siedziała kilka miejsc dalej. Przed laty była jego kochanką; nie widział jej piekielnie długi czas. Zauważył, że wciąż ma niezłą fgurę, chociaż znacznie się zestarzała. Ruth Rae. Co za traf.
Jedno, co można było powiedzieć o Ruth Rae, to że była zbyt mądra, aby się nadmiernie opalać. Kobieca skóra od niczego nie starzeje się szybciej, jak od opalania; mało kobiet zdaje sobie z tego sprawę. U kobiety w wieku Ruth Rae — jej wiek oceniał na trzydzieści osiem lub trzydzieści dziewięć lat — opalenizna zmieniłaby skórę w pomarszczony rzemień.
Poza tym umiała się ubrać. Eksponowała wspaniałą fgurę. Gdyby tylko czas oszczędził jej twarz… w każdym razie nadal miała piękne czarne włosy, upięte w koński ogon, gęste sztuczne rzęsy i jaskrawoczerwone pręgi na policzkach, jakby podrapał ją jakiś psychodeliczny tygrys.
Ubrana w barwne sari, bosa — jak zwykle zrzuciła gdzieś swoje buty na wysokich obcasach — bez okularów na nosie, wydała mu się całkiem ładna. Ruth Rae, rozmyślał. Sama szyje swoje stroje. Dwuogniskowe szkła, których nie nosi przy nikim… oprócz mnie. Czy wciąż czytuje książki miesiąca? Czy nadal lubi czytać te beznadziejnie nudne powieści o seksualnych nieudacznikach z upiornych, małych, pozornie zwyczajnych miasteczek Środkowego Zachodu?
Ruth Rae miała jedną słabość: obsesję seksu. Przypomniał sobie, że któregoś roku przespała się z sześćdziesięcioma mężczyznami, ale nie z nim; on pojawił się i odszedł wcześniej, kiedy miała znacznie słabsze wyniki.
Zawsze lubiła jego muzykę. Ruth Rae lubiła seksownych wokalistów, ballady i słodki — aż do mdłości — dźwięk strun. Pewnego razu zainstalowała w swoim nowojorskim mieszkaniu ogromny zestaw kwadrofoniczny i niemalże zamieszkała w nim, jedząc dietetyczne kanapki i pijąc zimne, muliste koktajle bezalkoholowe, robione z niczego. Potrafła przez czterdzieści osiem godzin bez przerwy słuchać płyt „Purple People Strings”, których on nienawidził.
Ponieważ jej gust budził w nim obrzydzenie, denerwowało go, że on sam jest jednym z jej ulubieńców. To było dziwactwo, którego nigdy nie mógł zrozumieć.
Co jeszcze o niej pamiętał? Codziennie rano piła łyżeczkę żółtego oleistego płynu — witaminy E. Dziwne, lecz w jej przypadku wydawało się to skuteczne, jej potrzeby erotyczne rosły z każdą łyżeczką. Niemal ociekała seksem.
Pamiętał, że nie znosiła zwierząt. To przypomniało mu Kathy i jej kota Domenico. Ruth i Kathy nie pasowałyby do siebie, ale to nie ma znaczenia: nigdy się nie spotkają.
Zsunął się ze stołka i z drinkiem w ręku przeszedł wzdłuż baru, aż stanął przy Ruth Rae. Nie spodziewał się, że go pozna; kiedyś miał dla niej nieodparty urok… dlaczego nie miałoby być tak teraz? Nikt lepiej od Ruth nie potrafł skorzystać z seksualnej okazji.
— Cześć — powiedział.
Ruth Rae niepewnie — ponieważ bez okularów — podniosła głowę i przyjrzała musię.
— Cześć — zachrypiała zdartym od whisky głosem. — Kim jesteś?
— Spotkaliśmy się kilka lat temu w Nowym Jorku. Grałem małą rólkę w jednym odcinku Zjawiskowego Jajcarza… o ile pamiętam, ty zajmowałaś się kostiumami.
— Mówisz o tej scenie — zachrypiała Ruth Rae — kiedy Zjawiskowy Jajcarz wpadł w ręce piratów-pedałów z przyszłości. — Roześmiała się i uśmiechnęła do niego. — Jak się nazywasz? — zapytała, potrząsając odsłoniętymi, podtrzymywanymi przez fszbiny piersiami.
— Jason Taverner.
— A pamiętasz moje nazwisko?
— Och tak — odparł. — Ruth Rae.
— Obecnie Ruth Gomen — zachrypiała. — Siadaj. — Rozejrzała się wokół, nie dostrzegła żadnego wolnego stołka.
— Tam jest stolik.
Z nadmierną ostrożnością zeszła ze stołka i ruszyła chwiejnie w kierunku wolnego stolika. Wziął ją pod rękę i poprowadził. W końcu, po paru skomplikowanych manewrach, posadził ją i usiadł blisko niej.
— Wyglądasz równie pięknie… — zaczął, ale przerwała mu szorstko.
— Jestem stara — wychrypiała. — Mam trzydzieści dziewięć lat.
— To nie starość — powiedział. — Ja mam czterdzieści dwa.
— U mężczyzny to niewiele, ale nie u kobiety. — Spojrzała tępo w swoją na pół opróżnioną szklankę martini. — Czy wiesz, co robi Bob? Bob Gomen? Hoduje psy. Wielkie, hałaśliwe, niezgrabne psy o długiej sierści, która włazi nawet do lodówki.
Ponuro pociągnęła łyk martini. Po chwili na jej twarzy pojawiło się ożywienie, obróciła się do Jasona i oświadczyła:
— Nie wyglądasz na czterdzieści dwa lata. Wyglądasz świetnie! Wiesz, co myślę? Powinieneś grać w telewizji albo w flmie.
— Występowałem w telewizji — rzekł ostrożnie Jason. — Trochę.
— Och, w takich kawałkach jak Zjawiskowy Jajcarz. — Pokiwała głową. — No cóż, spójrzmy prawdzie w oczy, nie udało się nam.
— Wypijmy za to — zaproponował, rozbawiony; pociągnął swoją whisky zmieszaną z miodem. Kawałek masła już się stopił.
— Mam wrażenie, że cię pamiętam — powiedziała Ruth Rae. — Czy to nie ty pokazywałeś mi jakieś plany domu na Pacyfku, tysiąc mil od Australii? To byłeś ty?
— To byłem ja — skłamał.
— I miałeś rolls-royce’a.
— Tak — odparł. To było prawdą.
— Czy wiesz, co ja tu robię? Masz pojęcie? Próbuję zobaczyć się z Freddym Hydro-cefalem. Zakochałam się w nim — powiedziała Ruth Rae z uśmiechem.
Wybuchnęła gardłowym śmiechem, który pamiętał z dawnych dni.
— Wciąż wysyłam mu kartki ze słowami: „Kocham cię”, a on odsyła mi napisane na maszynie: „Nie chcę się angażować, mam kłopoty osobiste”. — Znów się roześmiała i dokończyła drinka.
— Jeszcze jeden? — zaproponował Jason, wstając.
— Nie. — Ruth Rae potrząsnęła głową. — Już nie piję. Był taki okres… — urwała i skrzywiła się — nie wiem, czy zdarzyło ci się kiedyś coś takiego. Gdy patrzę na ciebie, nie sądzę.
— Co takiego?
— Piłam przez cały czas, zaczynałam o dziewiątej rano — mówiła Ruth Rae, bawiąc się pustą szklanką. I wiesz, co się stało? Zaczęłam wyglądać starzej. Wyglądałam na pięćdziesiąt lat. Cholerna wóda. Przez nią przydarzy ci się wszystko, czego najbardziej się obawiasz. Moim zdaniem, wóda jest największym wrogiem człowieka. Zgadzasz się z tym?
— No, nie wiem — odparł Jason. — Człowiek ma gorszych wrogów niż wóda.
— Pewnie tak, na przykład obozy pracy. Wiesz, że próbowali mnie tam wysłać w zeszłym roku? Przeżywałam naprawdę trudne chwile; nie miałam pieniędzy — jeszcze nie spotkałam Boba Gomena — i pracowałam w kasie oszczędnościowo-pożyczkowej. Któregoś dnia przyszedł pocztą depozyt w gotówce… pięćdziesięciodolarowe banknoty, trzy czy cztery. — Na chwilę pogrążyła się we wspomnieniach. — W każdym razie wzięłam je, a kwit depozytowy i kopertę wrzuciłam do niszczarki. Złapali mnie. To była pułapka.
— Och — powiedział.
— Jednak… no wiesz, kręciłam trochę z szefem. Gliny chcieli posłać mnie do obozu pracy — gdzieś w Georgii, gdzie kmioty zagwałciliby mnie zbiorowo na śmierć, ale on mnie wybronił. Nadal nie wiem, jak tego dokonał, ale wypuścili mnie. Wiele mu zawdzięczam, a nawet już go nie widuję. Nigdy nie widujesz się z tymi, którzy naprawdę cię kochają i pomagają ci; zawsze masz do czynienia z obcymi.
— Czy uważasz mnie za obcego? — spytał Jason. Pamiętam jeszcze jedną twoją słabostkę, Ruth Rae, pomyślał. Zawsze utrzymywałaś niezwykle kosztowny apartament, niezależnie od tego, kto był aktualnie twoim mężem; zawsze ładnie mieszkałaś. Ruth Rae popatrzyła na niego badawczo.
— Nie. Uważam cię za przyjaciela.
— Dzięki.
Wyciągnął rękę, chwycił jej suchą dłoń i przytrzymał przez chwilę, puszczając we właściwym momencie.
Apartament Ruth Rae poraził Jasona Tavernera luksusem. Ocenił, że musi ją kosztować co najmniej czterysta dolarów dziennie, a zatem sytuacja fnansowa Boba Gomena jest z pewnością dobra, a raczej była.
— Nie musiałeś kupować tej butelki Vat 69 — powiedziała Ruth, zdejmując mu płaszcz i niosąc go razem z własnym do samootwierającej się szafy. — Mam tu Cutty Sark i burbon Hirama Walkera…
Wiele się nauczyła, od kiedy spał z nią ostatni raz — to nie ulegało wątpliwości. Znużony, leżał nago na pościeli wodnego łóżka, pocierając niewielki garb na nosie. Ruth Rae, a raczej pani Ruth Gomen, siedziała na dywanie, paląc pall malla. Żadne z nich od pewnego czasu nie powiedziało ani słowa; w pokoju panowała cisza. I zmęczenie, pomyślał Jason. Czy któraś z zasad termodynamiki nie głosi, rozmyślał, że ciepła nie można zniszczyć, ale jedynie przekazać? Jednak istnieje również entropia.
Czuję teraz na sobie działanie entropii, stwierdził. Rozładowałem się całkowicie i nigdy nie odzyskam tego, co straciłem. To jednokierunkowy proces. Tak, pomyślał, jestem pewien, że to jedno z podstawowych praw termodynamiki.
— Czy masz tu zestaw encyklopedyczny? — zapytał kobietę.
— Do licha, nie.
Na jej pomarszczonej jak wysuszona śliwka twarzy pojawił się niepokój. Jak wysuszona… odsunął od siebie ten obraz; to nie było dobre. Raczej zniszczona słońcem i deszczem — to lepsze określenie.
— O czym myślisz? — zapytał.
— Nie, to ty mi powiedz, o czym myślisz. Co kryje się w tym twoim wielkim, sprawnym, supertajemniczym mózgu?
— Czy pamiętasz dziewczynę, która nazywała się Monica Buf?
— Czy pamiętam! Monica Buf przez sześć lat była moją szwagierką. Przez cały ten czas ani razu nie umyła głowy. Splątane, brudne, ciemnobrązowe kudły zwisały w strąkach wokół jej ziemistej twarzy, aż na brudną szyję.
— Nie wiedziałem, że jej nie lubiłaś.
— Jasonie, ona kradła. Wystarczyło zostawić torebkę, żeby obrobiła cię do czysta; nie tylko z banknotów, ale nawet z monet. Miała móżdżek sroki, a głosik wrony — kiedy otworzyła usta, co dzięki Bogu nie zdarzało jej się często. Czy wiesz, że ta mała potra-fła przesiedzieć sześć, siedem, a raz nawet osiem dni, nie odzywając się słowem? Kuliła się w kącie jak przygnieciony pająk, brzdąkając na tej swojej gitarze za pięć dolarów, na której nigdy nie nauczyła się grać. No dobrze, na swój sposób była ładna, mimo niechlujstwa. Przyznaję. Jeśli ktoś lubi wielki tyłek…
— Z czego żyła? — zapytał Jason. Znał Monikę Buf tylko przelotnie, przez Ruth. W tym czasie mieli z sobą krótki, gorący romans.
— Kradła w sklepach — odparła Ruth Rae. — Miała olbrzymi wiklinowy koszyk, który kupiła w Baja California… Napychała go różnościami, a potem wychodziła ze sklepu jak królowa.
— Dlaczego jej nie złapali?
— Złapali. Wymierzyli karę, ale jej brat pojawił się z forsą, więc znów wyszła na ulicę i chodziła sobie boso — naprawdę! — po Shrewsbury Avenue w Bostonie, macając wszystkie brzoskwinie w działach warzywnych sklepów spożywczych. Traciła dziesięć godzin dziennie na to, co nazywała zakupami. — Z gniewnym błyskiem w oku Ruth dodała: — Wiesz, na czym nigdy jej nie złapali? — Ściszyła głos. — Karmiła zbiegłych studentów.
— I nigdy jej za to nie zamknęli?
Dokarmianie zbiegłego studenta lub udzielanie mu schronienia oznaczało dwa lata OP za pierwszym razem. Za drugim razem skazywano na pięć lat.
— Nie, nigdy jej nie przymknęli. Kiedy podejrzewała, że gliny zamierzają przeszukać jej mieszkanie, szybko dzwoniła na policję i mówiła, że jakiś człowiek usiłuje włamać się do jej domu. Następnie wywabiała studenta na korytarz i zamykała drzwi, a kiedy policja przyjeżdżała, on dobijał się do niej dokładnie tak, jak mówiła. Zgarniali go, a ją zostawiali w spokoju.
— Ruth zachichotała. — Raz słyszałam, jak dzwoniła na policję. Mówiła tak, jakby ten facet…
— Kiedyś Monica przez trzy tygodnie była moją dziewczyną — powiedział Jason. — Mniej więcej pięć lat temu.
— Czy przez ten czas umyła choć raz głowę?
— Nie — przyznał.
— I nie nosiła majtek — dodała Ruth. — Dlaczego taki przystojny mężczyzna jak ty miałby mieć romans z taką brudną, zaniedbaną, fejtuchowatą fądrą jak Monica Buf? Nie mógłbyś nigdzie jej zabrać; śmierdziała. Nigdy się nie kąpała.
— Hebefrenia — rzekł Jason.
— Tak — skinęła głową Ruth. — Taką postawiono diagnozę. Nie wiem, czy wiesz, ale w końcu po prostu poszła sobie. Nie wróciła z jednej z tych swoich wypraw na zakupy; nigdy więcej już jej nie widzieliśmy. Teraz już pewnie nie żyje, nadal ściskając wiklinowy koszyk, który kupiła w Baja. Ta wycieczka do Meksyku to była wielka chwila w jej życiu. Nawet wykąpała się z tej okazji, a ja ułożyłam jej włosy, które wcześniej umyłam kilkakrotnie. Co ty w niej widziałeś? Jak mogłeś ją znieść?
— Lubiłem jej poczucie humoru.
To nie w porządku, pomyślał, porównywać Ruth z dziewiętnastoletnią dziewczyną, a nawet z Moniką Buf. Porównanie pozostało jednak w jego myślach, uniemożliwiając związanie się z Ruth, mimo iż była tak dobra, a przynajmniej tak doświadczona, w łóżku. Wykorzystuję ją, pomyślał. Tak jak Kathy wykorzystywała mnie, a McNulty Kathy.
McNulty. Czy nie podrzucili mi jakiegoś mikronadajnika?
Jason Taverner pospiesznie pozbierał rzeczy i prędko zaniósł je do łazienki. Siedząc na skraju wanny, zaczął im się przyglądać.
Zajęło mu to pół godziny. W końcu znalazł jednak nadajnik, chociaż był tak maleńki. Spuścił go z wodą. Wstrząśnięty, wrócił do sypialni. A więc jednak wiedzą, gdzie jestem, uświadomił sobie. Nie mogę tu pozostać.
Niepotrzebnie naraziłem życie Ruth Rae.
— Zaraz — powiedział głośno.
— Tak? — spytała Ruth, opierając się o ścianę łazienki, z rękami założonymi na piersi.
— Mikronadajniki — mówił powoli Jason — podają tylko przybliżone położenie.
Chyba że ktoś postara się namierzyć ich sygnał.
A do tej pory…
Nie mógł być tego pewien. W końcu McNulthy czekał w mieszkaniu Kathy. Tylko czy przyszedł tam naprowadzony sygnałem mikronadajnika, czy też chciał zobaczyć się z Kathy? Oszołomiony niepokojem, seksem i szkocką, nic nie pamiętał. Siedział na skraju wanny, pocierając czoło, usiłując przypomnieć sobie, co dokładnie mówiono, kiedy razem z Kathy wszedł do jej pokoju i zastał tam czekającego McNulty’ego.
Ed, pomyślał. Powiedzieli, że Ed podrzucił mi mikronadajnik. W ten sposób mnie zlokalizowali. Jednak…
Mimo wszystko może aparat podał im tylko przybliżone położenie, a oni słusznie założyli, że to będzie pokój Kathy.
— Niech to szlag, mam nadzieję, że nie ściągnąłem ci na głowę glin. To byłoby za wiele, za wiele, cholera! — powiedział do Ruth Rae załamującym się głosem. Potrząsnął głową, usiłując zebrać myśli. — Czy masz trochę bardzo gorącej kawy?
— Pójdę włączyć ekspres.
Ruth Rae potruchtała boso z łazienki do kuchni; miała na sobie tylko bransoletkę na nodze. Po chwili wróciła z wielkim plastikowym dzbankiem kawy, opatrzonym napisem „Keep on truckin”. Wziął od niej dzbanek i napił się parującego napoju.
— Nie mogę zostać dłużej — oznajmił. — A zresztą, jesteś za stara.
Popatrzyła na niego z niedowierzaniem, jak pogięta, zdeptana lalka, i pobiegła do kuchni. Dlaczego to powiedziałem? — zadawał sobie pytanie. Stres, strach. Poszedł za nią.
Ruth pojawiła się w drzwiach kuchni, trzymając fajansowy talerz z napisem „Pamiątka z farmy Knotis Berry”. Podbiegła do Jasona i uderzyła go nim w głowę, wykrzywiając wargi, jakby to były dwa żywe stworzenia. W ostatniej chwili zdołał unieść lewy łokieć i zamortyzować cios; fajansowy talerz rozbił się na trzy nierówne kawałki, z ręki trysnęła krew. Spojrzał na strumyk krwi, na odłamki fajansu na dywanie, a potem na nią.
— Przepraszam — szepnęła. Ledwie dosłyszał. Małe węże jej warg nadal wyginały się przepraszająco.
— To ja przepraszam — rzekł Jason.
— Założę ci opatrunek. — Ruszyła w kierunku łazienki.
— Nie — powiedział. — Wychodzę. To czysta rana, nie będzie zakażenia.
— Dlaczego mi to powiedziałeś? — spytała Ruth ochrypłym głosem.
— Ponieważ sam obawiam się starości. To mnie wykańcza, odbiera resztki energii. Naprawdę, nie mam już siły. Nawet na orgazm.
— Byłeś całkiem niezły.
— To ostatni raz — odparł. Poszedł do łazienki; zmył krew z ręki, puszczając strumień zimnej wody na ranę, aż przestała krwawić. Trwało to pięć minut, pięćdziesiąt — nie miał pojęcia. Po prostu stał tam, trzymając łokieć pod kranem. Ruth Rae zniknęła nie wiadomo gdzie. Pewnie poszła wezwać gliny, pomyślał ze znużeniem; był zbyt zmęczony, żeby go to obchodziło.
Do diabła, pomyślał. Po tym, co jej powiedziałem, nie miałbym jej tego za złe.
— Nie — powiedział generał policji Fełix Buckman, lekko potrząsając głową. — Jason Taverner istnieje. W jakiś sposób zdołał usunąć te informacje ze wszystkich banków danych. — Zamyślił się. — Jesteś pewien, że możesz go zgarnąć w każdej chwili, jeśli będzie trzeba?
— Niestety nie, panie Buckman — odparł McNulty. — Znalazł mikronadajnik i usunął go. Tak więc nie wiemy, czy nadal jest w Vegas. Jeśli ma trochę oleju w głowie, a na pewno go ma, zwinął się stamtąd.
— Lepiej wróć tutaj — rzekł Buckman. — Jeżeli on potraf skasować w naszych bankach dane pierwszorzędnej ważności, to jest uwikłany w jakąś poważną działalność. Jak dokładnie go zlokalizowaliście?
— On jest — był — w jednym z osiemdziesięciu pięciu apartamentów, znajdujących się w jednym skrzydle budynku mającego sześćset kosztownych i eleganckich mieszkań, w dzielnicy West Firefash. To miejsce nazywa się Copperfeld II.
— Lepiej poproś Vegas, żeby sprawdzili wszystkie osiemdziesiąt pięć mieszkań i znaleźli go. A kiedy go dopadniesz, przyślij bezpośrednio do mnie. Mimo wszystko chcę cię widzieć tu, za biurkiem. Wypij kilka kaw, zapomnij o drzemce i przyjdź natychmiast.
— Tak, panie Buckman — rzekł McNulty z lekkim grymasem bólu. Skrzywił się.
— Uważasz, że nie znajdziemy go w Vegas — powiedział Buckman.
— Nie, sir.
— A może jednak. Pozbywszy się mikronadajnika, mógł uznać, że już jest bezpieczny.
— Mam inne zdanie — rzekł McNulty. — Znalazłszy go, przekonał się, że namierzyliśmy go w West Firefash. Ucieknie stamtąd natychmiast.
— Zrobiłby tak — odparł Buckman — gdyby ludzie postępowali racjonalnie, ale tak nie jest. A może nie zauważyłeś tego, McNulty? Przeważnie zachowują się zupełnie bezsensownie.
Co, pomyślał, zapewne wychodzi im tylko na dobre. Trudniej przewidzieć ich zamiary.
— Zauważyłem, że…
— Bądź za swoim biurkiem za pół godziny — przerwał mu Buckman i rozłączył się. Pedanteria McNulty’ego i letargiczny wygląd wywołany użyciem środków usypiających zawsze go irytowały.
— Człowiek, który przestał istnieć na własne życzenie. Czy coś takiego już się kiedyś zdarzyło? — spytała obserwująca wszystko Alys.
— Nie — odparł Buckman. — I nie zdarzyło się tym razem. Gdzieś, w jakimś małym banku danych, musiał przeoczyć jakiś mikrodokument. Będziemy szukać, aż go znajdziemy. Prędzej czy później dopasujemy jego głos lub EEG i dowiemy się, kim jest naprawdę.
— Może dokładnie tym, za kogo się podaje. — Alys przeglądała groteskowe notatki McNulty’ego. — Obiekt należy do związku muzyków. Podaje się za piosenkarza. Może próbka głosu okaże się…
— Wynoś się z mojego biura — powiedział jej Buckman.
— Ja tylko głośno myślę. Może to on nagrał ten nowy przebój pornofoniczny Zstąp, Mojżeszu, który…
— Powiem ci coś — przerwał jej Buckman. — Idź do domu i odszukaj w moim gabinecie, w środkowej szufadzie biurka, celofanową kopertę. W niej znajdziesz lekko ostemplowany, idealnie równy, jednodolarowy czarny znaczek: U.S. Trans-Mississippi. Zdobyłem go do mojej kolekcji, ale możesz go sobie wziąć, znajdę inny. Tylko idź stąd. Idź, weź ten przeklęty znaczek, włóż go do swojego klasera i schowaj w sejfe na wieki. Nawet nigdy go nie oglądaj, po prostu miej. I daj mi spokojnie pracować, dobrze?
— Jezu! — wykrzyknęła Alys; zabłysły jej oczy. — Skąd go masz?
— Od więźnia politycznego wysłanego do obozu pracy. Zamienił go na swoją wolność. Uznałem, że to niezła zamiana. Nie sądzisz?
— Najpiękniejszy znaczek, jaki kiedykolwiek został wydany. Kiedykolwiek. Przez jakikolwiek kraj.
— Chcesz go?
— Tak. — Wyszła z gabinetu na korytarz. — Zobaczymy się jutro. Wcale nie musisz mi dawać czegoś takiego, żebym sobie poszła. I tak chciałam iść do domu, wziąć prysznic, przebrać się i przespać kilka godzin. Z drugiej strony, jeśli chcesz…
— Chcę — powiedział Buckman i dodał w duchu: ponieważ tak cholernie boję się ciebie, tak prymitywnie, ontologicznie obawiam się wszystkiego, co ma z tobą związek, nawet twojej chęci wyjścia stąd. Boję się nawet tego!
Dlaczego? — zadawał sobie pytanie, patrząc, jak kieruje się do tajnego przejścia na końcu korytarza. Znałem ją jako dziecko i obawiałem się już wtedy. Dlatego że, jak sądzę, w jakiś przedziwny sposób, którego nie pojmuję, ona nie przestrzega żadnych reguł. My wszyscy kierujemy się jakimiś regułami; różnymi, ale przestrzegamy ich. Na przykład, rozmyślał, nie mordujemy kogoś, kto właśnie wyświadczył nam przysługę. Nawet w tym policyjnym państwie, nawet my przestrzegamy tej reguły. I nie niszczymy celowo rzeczy, które są dla nas cenne. Tymczasem Alys jest zdolna wrócić do domu, znaleźć tę czarną jednodolarówkę i podpalić ją od papierosa. Wiem o tym, a jednak dałem jej ten znaczek. Wciąż modlę się, żeby w końcu doszła do siebie i włączyła do gry, w którą wszyscy gramy.
To jednak nigdy nie nastąpi.
Podarowałem jej ten znaczek po prostu dlatego, że miałem nadzieję namówić ją, skusić, aby powróciła do reguł, jakie możemy zrozumieć, jakich wszyscy przestrzegamy. Usiłuję ją przekupić, a to strata czasu, jeśli nie gorzej; i ja o tym wiem, i ona. Tak, pomyślał. Pewnie spali tę czarną jednodolarówkę, najpiękniejszy znaczek, jaki istnieje, flatelistyczny rarytas, jakiego nigdy nie sprzedawano za mojego życia, nawet na aukcjach. Kiedy wrócę do domu, pokaże mi popiół. Może zostawi kawałeczek narożnika, na dowód, że naprawdę to zrobiła. A ja uwierzę. I będę bał się jeszcze bardziej.
W ponurym nastroju generał Buckman otworzył trzecią szufadę od góry i wsunął szpulę taśmy do małego przenośnego magnetofonu. Arie na cztery głosy… stał, słuchając tej, którą lubił najbardziej ze wszystkich pieśni Dowlanda.
I teraz w samotności, zapomnienia męce Siedzę, wzdycham, plączę, mdleję, ginę W śmiertelnym bólu i bezkresnej męce.
Pierwszy człowiek, rozmyślał Buckman, który tworzył muzykę abstrakcyjną. Wyjął taśmę, włożył tę z utworami na lutnię i zaczął słuchać pawany Lachrimae Antiquae. Z tego, powiedział sobie, wywodziły się późniejsze kwartety Beethovena. I wszystko inne, oprócz Wagnera.
Gardził Wagnerem. Wagner i jemu podobni, tacy jak Berlioz, cofnęli muzykę o trzy stulecia. Aż Karlheinz Stockhausen swoim Gesang der Junglinge ponownie wyprowadził ją na czyste wody.
Stojąc za biurkiem, przez chwilę spoglądał na ostatnie czterowymiarowe zdjęcie Jasona Tavernera, zrobione przez Katharine Nelson. Jaki przystojny mężczyzna, pomyślał. Niemal zawodowo przystojny. No cóż, to piosenkarz, powinien tak wyglądać. W końcu jest w showbusinessie.
Dotknął fotografi i posłuchał, jak powiedziała: „I jak, na wznak?” Uśmiechnął się. Słuchając jeszcze raz pawany Lachrimae Antiquae, myślał:
Płyńcie łzy moje…
Czy ja naprawdę mam naturę policjanta — zadawał sobie pytanie — skoro tak kocham poezję i muzykę? Tak, pomyślał, jestem wspaniałym gliniarzem, ponieważ nie myślę tak jak policjant. Na przykład, nie myślę tak jak McNulty, który pozostanie — jak to się mówi? — świnią do końca życia. Nie myślę tak, jak ci, których mamy łapać, lecz jak ważni ludzie, których mamy chwytać. Tacy jak ten Jason Taverner. Mam przeczucie, irracjonalne, ale naprawdę silne, że on jest nadal w Vegas. Tam go złapiemy, a nie tam, gdzie spodziewa się McNulty, myślący racjonalnie i logicznie.
Jestem jak Byron, pomyślał, walczący o wolność, oddający życie za Grecję. Z tą różnicą, że ja nie walczę o wolność, lecz o jednolite społeczeństwo.
Czy to rzeczywiście prawda? — pytał sam siebie. Czy dlatego robię to, co robię? Aby stworzyć porządek, ład, harmonię? Reguły. Tak, pomyślał, reguły są dla mnie cholernie ważne i dlatego Alys jest dla mnie zagrożeniem, dlatego radzę sobie z tyloma innymi, ale nie z nią.
Dzięki Bogu, że oni wszyscy nie są tacy jak ona, powiedział sobie. Dzięki Bogu, ona jest tylko jedna.
— Herb, może zechciałbyś tu przyjść? — powiedział, przyciskając guzik interkomu.
Herbert Maime wszedł do pokoju, niosąc stos kart perforowanych; wyglądał na zaniepokojonego.
— Chcesz się założyć, Herb, że Jason Taverner nadal jest w Las Vegas? — spytał Buckman.
— Dlaczego zawraca pan sobie głowę takimi bzdurami? — odparł Herb. — To sprawa dla McNulty’ego, nie dla pana.
Buckman usiadł i zaczął bawić się wideofonem; zapalał fagi różnych nie istniejących państw.
— Zobacz, co ten facet zrobił. W jakiś sposób zdołał usunąć wszelkie dotyczące go dokumenty ze wszystkich banków danych na planecie, a także na Księżycu i Marsie… McNulty próbował nawet tam. Pomyśl przez chwilę, czego to wymagało. Pieniędzy? Ogromnych sum. Astronomicznych łapówek. Jeżeli Taverner poniósł tak olbrzymie koszty, to gra o wysoką stawkę. Wpływów? Ten sam wniosek: ma wielką władzę i musimy uznać go za ważną postać. Mnie najbardziej interesuje to, kogo on reprezentuje; sądzę, że stoi za nim jakaś organizacja, nie mam jednak pojęcia, jaka i dlaczego. No dobrze, wymazali wszelkie dotyczące go informacje; Jason Taverner jest człowiekiem, który nie istnieje. Tylko co przez to osiągnęli?
Herb zamyślił się.
— Nie mogę tego zrozumieć — mówił Buckman. — To nie ma sensu. Skoro jednak tego dokonali, musi mieć jakieś znaczenie. Inaczej tyle by nie zainwestowali. — Pokazał gestem ręki. — Pieniędzy, czasu, wpływów, czego tam jeszcze. Może wszystkiego jedno cześnie. Plus sporo wysiłku.
— O tak — rzekł Herb, kiwając głową.
— Czasem łapie się grube ryby na hak z małą rybką. Tego człowiek nigdy nie wie, czy następna schwytana mała rybka pozwoli złapać grubą czy też… — wzruszył ramionami — stanie się kolejną płotką, którą wyrzucimy do portowego basenu. Tak zapewne jest z Jasonem Tavernerem. Może nie mam racji, ale ta sprawa mnie interesuje.
— A to niedobrze dla Jasona Tavernera — powiedział Herb.
— Tak — skinął głową Buckman. — Teraz rozważmy fakty. — Przerwał na moment, żeby cicho pierdnąć, i mówił dalej: — Taverner skontaktował się z przeciętnym fałszerzem dokumentów, działającym w opuszczonej restauracji. Nie korzystał z żadnych kontaktów; posłużył się, Boże wielki, recepcjonistą z hotelu, w którym wynajął pokój. A zatem musiał rozpaczliwie potrzebować dokumentów. No dobrze, a gdzie byli wtedy jego potężni mocodawcy? Dlaczego nie dostarczyli mu doskonale podrobionych dokumentów, skoro mieli takie możliwości? Jezu Chryste, posłali go na ulicę, do asfaltowej dżungli, prosto w objęcia policyjnych informatorów. Narazili całą akcję na fasko!
— Tak — potwierdził Herb, kiwając głową. — Ktoś coś spieprzył.
— Zgadza się. Coś poszło nie tak i nagle facet znalazł się w samym środku miasta bez dokumentów. Miał tylko te, które wystawiła mu Kathy Nelson. Jak mogło do tego dojść? W jaki sposób spieprzyli wszystko, tak że rozpaczliwie potrzebował jakichkolwiek papierów, żeby przejść kawałek ulicą? Rozumiesz, co mam na myśli.
— Właśnie dlatego ich dostaniemy.
— Słucham? — powiedział Buckman. Ściszył dźwięki lutni płynące z magnetofonu.
— Gdyby nie popełniali takich błędów, nie mielibyśmy szans. Pozostaliby dla nas metafzycznym tworem, którego istnienia nawet byśmy nie podejrzewali. My wykorzystujemy właśnie takie pomyłki. Nie uważam za istotne, dlaczego popełnili błąd; liczy się tylko fakt, że to zrobili. I powinniśmy być z tego cholernie zadowoleni.
Ja jestem, pomyślał sobie Buckman. Pochylił się i wykręcił numer McNulty’ego. Brak odpowiedzi. McNulty jeszcze nie dotarł do budynku. Buckman spojrzał na zegarek. Jeszcze piętnaście minut. Połączył się z centralą, używając niebieskiego kodu.
— Jak idzie operacja w dzielnicy Firefash w Las Vegas? — zapytał jedną z operatorek, które siedziały na wysokich stołkach wokół planszy i długimi kijkami przesuwały plastikowe symbole. — Chodzi o obławę na osobnika podającego się za Jasona Tavernera. — Słyszał pomruki i trzaski komputerów, sprawnie obsługiwanych przez operatorkę.
— W tej sprawie połączę pana z kapitanem kierującym akcją.
Na monitorze Buckmana pojawił się umundurowany policjant; wyglądał idiotycznie spokojnie.
— Tak, generale Buckman?
— Macie Jasona Tavernera?
— Jeszcze nie, sir. Przeszukaliśmy około trzydziestu mieszkań wynajmowanych w…
— Kiedy go złapiecie — rzekł Buckman — proszę natychmiast dać mi znać. — Podał policjantowi swój numer telefonu i rozłączył się, mając dziwne poczucie klęski.
— Potrzeba czasu — odezwał się Herb.
— Tak jak na dobre piwo — mruknął Buckman, patrząc pustym wzrokiem w przestrzeń i myśląc intensywnie, ale bez rezultatu.
— Pan i pańskie przeczucia w sensie Junga — powiedział Herb. — Jest pan typowo jungowską osobowością: kierującą się intuicją, myślącą, z przewagą intuicji nad…
— Bzdury. Zgarnął plik notatek McNulty’ego i wrzucił je do niszczarki.
— Nie czytał pan Junga?
— Czytałem. Kiedy robiłem dyplom na Berkeley, cały wydział policji musiał go czytać. Dowiedziałem się tego wszystkiego co ty i jeszcze więcej.
Usłyszał w swoim głosie irytację i nie spodobało mu się to.
— Pewnie hałasują jak śmieciarze. Z trzaskiem i łomotem… Taverner usłyszy ich, zanim dotrą do jego apartamentu.
— Myśli pan, że złapiemy kogoś z Tavernerem? Kogoś stojącego wyżej…
— Nie będzie przy nim nikogo ważnego. Nie teraz, kiedy jego dokumenty leżą w miejscowym komisariacie i kiedy wie, że depczemy mu po piętach. Niczego nie oczekuję. Nikogo oprócz samego Tavernera.
— Założę się z panem — powiedział Herb.
— Dobrze.
— Założę się o pięć złotych dolarówek, że kiedy go pan złapie, niczego się pan nie dowie.
Buckman wyprostował się w fotelu; był zdumiony. To brzmiało tak jak jedna z jego własnych intuicji: żadnych faktów, żadnych danych, tylko czyste przeczucie.
— Założy się pan?
— Powiem ci, co zrobię — odparł Buckman. Wyjął portfel i przeliczył pieniądze. — Założę się o tysiąc papierowych dolarów, że kiedy schwytamy Tavernera, staniemy przed jedną z najważniejszych spraw, z jakimi kiedykolwiek mieliśmy do czynienia.
— Nie mogę się założyć o taką sumę — powiedział Herb.
— Myślisz, że mam rację?
Zabrzęczał telefon; Buckman podniósł słuchawkę. Na ekranie pojawiło się tępe oblicze funkcjonariusza z Los Angeles.
— Nasze termoszperacze wykryły w jednym z nie przeszukiwanych apartamentów mężczyznę o wadze, wzroście i budowie ciała Tavernera. Podchodzimy z najwyższą ostrożnością, ewakuując wszystkich z sąsiednich mieszkań.
— Nie zabijcie go.
— Na pewno nie, panie Buckman.
— Proszę pozostać w kontakcie — rzekł Buckman. — Chcę śledzić przebieg akcji.
— Tak jest, sir.
— Naprawdę już go mają — powiedział Buckman do Herba Maime’a. Uśmiechnął się i zachichotał z zadowoleniem.
Kiedy Jason Taverner poszedł po swoje rzeczy, zastał Ruth Rae siedzącą w półmroku sypialni na wymiętej, wciąż ciepłej pościeli; była kompletnie ubrana i paliła swojego nieodłącznego, nikotynowego papierosa. Przez okna sączył się szary nocny mrok. Ognik papierosa żarzył się nerwowym, gorącym blaskiem.
— One cię zabiją — powiedział. — Nie bez powodu przydzielają tygodniowo po paczce na osobę.
— Odpierdol się — rzekła Ruth Rae i paliła dalej.
— Ale ty kupujesz je na czarnym rynku — ciągnął. Kiedyś poszedł z nią i kupił cały karton. Cena papierosów przeraziła go, mimo jego dużych dochodów. Ruth wcale się tym nie przejmowała. Widocznie była na to przygotowana; znała cenę swojego nałogu.
— Kupuję.
Zdusiła ledwie napoczętego papierosa w ceramicznej popielniczce w kształcie płuca.
— Marnujesz go.
— Czy kochałeś Monikę Buf? — spytała Ruth.
— Pewnie.
— Nie rozumiem, jak mogłeś.
— Są różne rodzaje miłości — odparł Jason.
— To tak jak z królikiem Emily Fusselman. — Spojrzała na niego. — Kobiety, którą znałam, mężatki z trojgiem dzieci. Miała dwa kociaki, a potem dostała ogromnego szarego belgijskiego królika, który robił kic-kic-kic na swoich wielkich tylnych łapach. Przez pierwszy miesiąc bał się wyjść z klatki. To był samiec, tak uznaliśmy, na ile można to było sprawdzić. Potem, po miesiącu, zaczął wychodzić z klatki i kicać po pokoju. Po kilku miesiącach nauczył się wchodzić po schodach i drapać rano w drzwi sypialni Emily, żeby ją zbudzić. Zaczął bawić się z kotami i z tym był problem, bo nie był tak mądry jak one.
— Króliki mają mniejsze mózgi — powiedział Jason.
— Możliwe. W każdym razie podziwiał koty i próbował naśladować je we wszystkim. Nauczył się nawet korzystać z ich piasku. Wyrwał sobie sierść z piersi, uwił z niej gniazdo za kanapą i czekał, aż koty z nim zamieszkają, ale nie zrobiły tego. Wszystko niemal się skończyło, kiedy spróbował bawić się w berka z owczarkiem alzackim, którego przyprowadziła pewna dama. Królik nauczył bawić się w berka z kotami, z Emily Fusselman oraz z dziećmi: chował się pod kanapą, wyskakiwał i bardzo szybko biegał w kółko, a oni próbowali go złapać, ale zwykle im się nie udawało, więc wracał w bezpieczne miejsce za kanapą, gdzie nikomu nie było wolno go tknąć. Pies nie znał jednak zasad gry i kiedy królik schronił się za kanapą, wpadł za nim i złapał go zębami za tylną część ciała. Emily zdołała rozewrzeć psu szczęki i wyrzucić go z pokoju, lecz królik był ciężko ranny. Wyzdrowiał, ale od tego czasu bał się psów i uciekał, gdy zobaczył psa choćby przez okno. Tę część ciała, w którą ugryzł go pies, wciąż chował za franką, ponieważ nie miał tam sierści i wstydził się. Najbardziej rozczulające było jednak to, jak próbował pokonać ograniczenia swojej — jak to określić? — fzjologii, swoje ograniczenia jako królika, usiłując stać się bardziej rozwiniętą formą życia, taką jak kot. Chciał przez cały czas być z nimi i bawić się jak z równymi sobie. I to cała historia. Koty nie chciały mieszkać w gnieździe, które dla nich przygotował, a pies nie znał zasad i dopadł go. Królik żył kilka lat. Kto by pomyślał, że królik może mieć tak skomplikowaną osobowość. Kiedy siedziałeś na kanapie, a on chciał, żebyś wstał i zwolnił mu miejsce, trącał cię, a jeśli się nie ruszyłeś, potrafł ugryźć. Spójrz tylko na aspiracje tego królika i na jego upadek. Wciąż próbował i cały czas nie miał żadnych szans, ale on o tym nie wiedział. A może wiedział i mimo to próbował. Ja jednak uważam, że tego nie rozumiał. Po prostu bardzo tego pragnął. To było całym jego życiem, ponieważ kochał koty.
— Myślałem, że nie znosisz zwierząt — powiedział Jason.
— Już nie. Nie po tylu klęskach i upadkach, tak jak ten królik. On, oczywiście, w końcu zdechł. Emily Fusselman płakała kilka dni. Chyba tydzień. Widziałam, jak to przeżyła, i nie chciałam czegoś takiego.
— Przecież nie można nie kochać zwierząt tylko dlatego, że…
— One żyją tak krótko. Tak cholernie krótko. No dobrze, niektórzy ludzie tracą ukochane stworzenie i przenoszą uczucie na następne. To jednak boli, boli.
— A więc dlaczego miłość jest tak dobra?
Rozmyślał nad tym przez całe dorosłe życie, gdy nawiązywał i kończył znajomości.
Szczególnie zastanawiał się nad tym teraz, poczynając od tego, co przydarzyło mu się ostatnio, a kończąc na króliku Emily Fusselman. Ta chwila cierpienia.
— Kochasz kogoś, a on odchodzi. Pewnego dnia wraca do domu i zaczyna pakować rzeczy. Pytasz „Co się dzieje?”, na to ten ktoś odpowiada: „Otrzymałem lepszą propozycję”, i odchodzi na zawsze z twojego życia. Potem aż do śmierci obnosisz się z tą swoją miłością i nie masz kogo nią obdarzyć. A jeśli kogoś znajdziesz, wszystko powtarza się od nowa; pewnego dnia dzwonisz i mówisz: „Tu Jason”, po czym słyszysz „Kto?” i wiesz, że już po wszystkim. Nawet nie wiedzą, kim, do cholery, jesteś, i domyślam się, że nigdy nie wiedzieli; nigdy nie należeli do ciebie.
— Miłość nie polega na tym, żeby pragnąć kogoś jak rzeczy ze sklepowej półki — powiedziała Ruth. — To tylko pożądanie. Chcesz to mieć, zabrać do domu i postawić gdzieś jak lampę. Miłość to… — urwała, szukając słów — ojciec ratujący dzieci z płoną cego budynku, wynoszący je i ginący przy tym. Kiedy kochasz, przestajesz żyć dla siebie; żyjesz dla innej osoby.
— I to jest takie dobre?
Jemu wcale nie wydawało się to takie wspaniałe.
— To przezwyciężenie instynktu. Instynkt popycha nas do walki o przeżycie, jak gliniarze otaczający kampusy. Przeżyć samemu kosztem innych; każdy z nas pazurami pnie się w górę. Podam ci dobry przykład. Mój dwudziesty pierwszy mąż Frank. Byliśmy małżeństwem sześć miesięcy. Przez ten czas przestał mnie kochać i stał się okropnie nieszczęśliwy. Ja nadal go kochałam, pragnęłam z nim zostać, ale raniłam go. Tak więc pozwoliłam mu odejść. Widzisz? Tak było lepiej dla niego, a ponieważ go kochałam, tylko to się liczyło. Rozumiesz?
— A dlaczego dobrze jest zrobić coś wbrew instynktowi przeżycia?
— Myślisz, że nie potrafę tego wyjaśnić?
— Nie.
— Ponieważ w ostatecznym rozrachunku instynkt przetrwania przegrywa. Jest tak w przypadku każdego żywego stworzenia, kreta, nietoperza, człowieka, żaby, nawet takiej żaby, która pali cygara i gra w szachy. Nigdy nie zdołasz dokonać tego, do czego zmusza cię ten instynkt, więc w końcu twoje wysiłki kończą się klęską i poddajesz się śmierci, co kończy sprawę. Jeśli jednak kochasz, możesz wycofać się i patrzeć…
— Nie mam ochoty się wycofywać — wtrącił Jason.
— …możesz wycofać się i patrzeć uszczęśliwiony, ze spokojnym, łagodnym, wypływającym z rytmu alfa zadowoleniem w najwyższej formie, na życie tych, których kochasz.
— Jednak oni też umierają.
— To prawda. — Ruth Rae przygryzła wargę.
— Lepiej nie kochać, wtedy nigdy ci się to nie przydarzy. Nawet zwierzęcia — psa czy kota. Jak sama powiedziałaś, kochasz je, a one umierają. Jeśli śmierć królika jest okropna…
Nagle ujrzał przerażający obraz: zmiażdżone kości i włosy dziewczyny, ociekające krwią, w szczękach słabo widocznego wroga, znacznie potężniejszego od największego psa.
— Przecież możesz ich żałować — powiedziała Ruth, niespokojnie patrząc mu w oczy. — Jasonie! Żal jest najsilniejszym uczuciem, jakie może odczuwać człowiek, dziecko czy zwierzę. To dobre uczucie.
— W jaki pieprzony sposób? — spytał szorstko.
— Żal sprawia, że wychodzisz poza siebie. Przekraczasz swoje wąskie, małe ja. Nie możesz czuć żalu, jeśli przedtem nie kochałeś — żal jest ostatecznym rezultatem miłości, ponieważ wynika z jej utraty. Ty to rozumiesz; wiem, że tak, tylko nie chcesz o tym myśleć. Oto zamknięty cykl miłości: kochać, utracić, żałować, odejść, a potem znów kochać. Jasonie, żal to świadomość, że musisz być samotny i poza tym nie ma nic, gdyż samotność jest ostatecznym przeznaczeniem każdego żywego stworzenia. Tym właśnie jest śmierć — wielkim osamotnieniem. Pamiętam, jak kiedyś pierwszy raz paliłam haszysz w fajce wodnej, a nie jako skręta. Dym był zimny i nie wiedziałam, ile wdycham. Nagle umarłam. Na krótką chwilę, trwającą zaledwie kilka sekund. Świat, wrażenia dostarczane przez zmysły, wraz ze świadomością mojego własnego ciała, a nawet posiadania jakiegoś ciała — wszystko zniknęło. Nie byłam wyizolowana w zwykłym znaczeniu tego słowa, ponieważ będąc samotnym normalnie, odbierasz nadal bodźce, choćby dostarczane tylko przez twoje ciało. Tymczasem wtedy nie było nawet ciemności. Wszystko przestało istnieć. Cisza. Nic. Samotność.
— Pewnie nasączyli hasz tym toksycznym świństwem, tym, które kiedyś załatwiło tylu ludzi.
— Tak, miałam szczęście, że doszłam do siebie. Dziwna sprawa, paliłam hasz tyle razy przedtem i nigdy nie przytrafło mi się coś takiego. Właśnie dlatego od tego czasu palę papierosy. W każdym razie to nie było omdlenie; nie miałam wrażenia, że spadam, bo nie miałam niczego, co mogłoby spaść, żadnego ciała… i nie było przepaści, w którą mogłabym runąć.
Wszystko, ze mną włącznie, po prostu — machnęła ręką — wyparowało. Jak ostatnia kropla z butelki. A potem, w końcu, znów puścili flm, ten, który nazywamy rzeczywistością. — Umilkła i zaciągnęła się papierosem. — Jeszcze nigdy nikomu o tym nie mówiłam.
— Czy to cię przeraziło? Kiwnęła głową.
— Świadomość nieświadomości, jeśli chwytasz, co chcę powiedzieć. Kiedy umrzemy, nie poczujemy tego, ponieważ na tym polega umieranie — na utracie wszystkiego. Dlatego od czasu tego paskudnego odlotu przestałam obawiać się śmierci. Natomiast żałować, to znaczy umrzeć, a jednocześnie pozostać żywym. A zatem to najintensywniejsze, najsilniejsze uczucie, jakiego można doznać. Czasem przysięgam, że nie zostaliśmy stworzeni, żeby znosić coś takiego; to za wiele — ciało ulega niemal samozniszczeniu targane tymi wstrząsami. Jednak ja chcę odczuwać żal. Wylewać łzy.
— Dlaczego?
Nie mógł tego pojąć; dla niego było to coś, czego należało unikać. Kiedy to czujesz, powinieneś jak najszybciej wynosić się do diabła.
— Żal łączy cię z tymi, których utraciłeś — mówiła Ruth. — To złączenie: jesteś z ukochaną rzeczą lub osobą, które odchodzą. W pewien sposób dzielisz swoje ja i towarzyszysz im przez część ich podróży. Podążasz z nimi tak daleko, jak możesz. Pamiętam, kiedyś miałam psa, którego kochałam. Miałam siedemnaście czy osiemnaście lat — byłam na progu dojrzałości. Pies zachorował i zabraliśmy go do weterynarza. Powiedziano nam, że zjadł trutkę na szczury, tak że w środku ma pełno krwi, i następne dwadzieścia cztery godziny zadecydują, czy przeżyje. Wróciłam do domu i czekałam, ale koło jedenastej w nocy padłam. Weterynarz miał zadzwonić do mnie rano i powiedzieć, czy Hank przeżył noc. Wstałam o ósmej trzydzieści i usiłowałam poukładać sobie to wszystko w głowie, czekając na telefon. Poszłam do łazienki — chciałam umyć zęby — i zobaczyłam Hanka w lewym dolnym kącie pomieszczenia; powoli i z godnością wchodził na niewidoczne schody. Patrzyłam, jak idzie do góry, aż zniknął, przeszedłszy przez suft. Nie obejrzał się ani razu. Wiedziałam, że zdechł. Wtedy zadzwonił telefon i weterynarz powiedział mi, że Hank nie żyje. Tymczasem ja widziałam go idącego do góry. Oczywiście, poczułam ogromny żal, pogrążyłam się w nim, zatraciłam sama siebie i poszłam za nim po tych okropnych schodach.
Oboje milczeli przez chwilę.
— Jednak w końcu — powiedziała Ruth, odchrząknąwszy — żal przemija i wracasz do tego świata bez niego.
— I możesz to zaakceptować.
— A jaki masz, cholera, wybór? Płaczesz i płaczesz, ponieważ nie możesz nawet tak do końca wrócić stamtąd, dokąd z nim poszłaś, bo zostawiłaś tam kawałek swojego pulsującego, bijącego serca. Odłamany fragment. Masz ranę, która nigdy się nie zagoi. A jeśli to zdarza się w twoim życiu raz po raz i w końcu stracisz zbyt wiele serca, nie potra-fsz już odczuwać żalu. Wtedy sama jesteś gotowa umrzeć. Wchodzisz po tej niewidocznej drabinie, a ktoś inny zostaje i opłakuje ciebie.
— Na moim sercu nie ma ran — oświadczył Jason.
— Jeśli teraz odejdziesz — powiedziała Ruth głucho, lecz z niezwykłą u niej stanowczością — właśnie tak będę się czuła.
— Zostanę do jutra — rzekł. Co najmniej tyle czasu upłynie, zanim w policyjnym laboratorium odkryją, że jego dokumenty są podrobione.
Czy Kathy uratowała mnie — zastanawiał się — czy też zniszczyła? Naprawdę nie wiedział. Kathy, myślał, która mnie wykorzystała, która w wieku dziewiętnastu lat wie więcej niż my oboje razem wzięci; więcej niż my dowiemy się przez całe nasze życie, po drodze do grobu.
Rozłożyła go na czynniki pierwsze jak dobry kierownik grupy terapeutycznej, żeby… co? Odbudować go ponownie, silniejszego niż przedtem? Wątpił w to, ale taka ewentualność również wchodziła w grę. Powinien o tym pamiętać. Miał do Kathy jakieś dziwne, cyniczne zaufanie, zarówno absolutne, jak i niepełne; jedną częścią umysłu postrzegał ją jako niewypowiedzianie wiarygodną, drugą jako fałszywą, sprzedajną i puszczającą się na prawo i lewo. Nie mógł tego złożyć w jedną całość. Te dwa wizerunki Kathy pozostawały na stałe w jego myślach.
Może zdołam uporać się z moim podwójnym rozumieniem Kathy, zanim stąd odejdę, pomyślał. Do rana. A może mógłbym tu zostać jeszcze jeden dzień… jednak to byłoby przeciąganie struny. Jak sprawna jest w rzeczywistości policja? — zadawał sobie pytanie. Przekręcili moje nazwisko, ściągnęli niewłaściwe akta. Czy to możliwe, że będą nadal tak pieprzyć robotę? Może tak, a może nie.
Miał również dwie przeciwstawne koncepcje policji, i nie potrafł wybrać żadnej z nich. Zastygł w miejscu jak królik Emily Fusselman, mając nadzieję, że wszyscy rozumieją zasady gry i że nie niszczy się stworzenia, które nie wie, co robić.
Czterej szaro odziani policjanci skupili się w świetle lampy w kształcie świecy, zrobionej z czarnego metalu i szklanej bańki sztucznego płomienia, migoczącego w mroku nocy.
— Zostały tylko dwa — powiedział niemal bezgłośnie kapral; pozwolił przemawiać swoim palcom, przesuwając je po spisie lokatorów. — Pani Ruth Gomen w dwieście jedenaście i Allen Muf w dwieście dwanaście. Gdzie wchodzimy najpierw?
— Do tego Mufego — odparł jeden z nie umundurowanych i uderzył plastikowo-ołowianą pałką o rozwartą dłoń. Teraz, kiedy byli blisko celu, pragnął jak najszybciej zakończyć akcję.
— A więc do dwieście dwanaście — rzekł kapral i wyciągnął rękę do dzwonka. Nagle przyszło mu jednak do głowy, żeby nacisnąć klamkę.
Dobrze. Jedna szansa na tysiąc, mało prawdopodobna, ale udało się. Drzwi nie były zamknięte. Ruchem ręki nakazał ciszę, uśmiechnął się i pchnął drzwi.
Ujrzeli ciemną bawialnię z pustymi i niemal pustymi kieliszkami stojącymi tu i tam, nawet na podłodze, oraz mnóstwo popielniczek pełnych zmiętych opakowań po papierosach i niedopałków. Przyjęcie, pomyślał kapral. Dawno skończone. Wszyscy poszli do domu, może oprócz pana Mufego.
Wszedł, poświecił latarką, aż w końcu oświetlił przeciwległe drzwi prowadzące w głąb drogiego apartamentu. Żadnego dźwięku. Żadnego ruchu. Oprócz odległego, stłumionego odgłosu programu radiowego w maksymalnie ściszonym odbiorniku.
Przeszedł po sięgającym od ściany do ściany dywanie, który w złotych barwach ukazywał wniebowstąpienie Richarda M. Nixona, odbywające się wśród radosnych pień w górze i rozpaczliwych szlochów w dole. Przy drzwiach przeszedł po Bogu, który z szerokim uśmiechem przyjmował na swoje łono drugiego syna pierworodnego, po czym pchnął drzwi sypialni.
W wielkim podwójnym łożu, miękkim jak puch, spał nagi do pasa mężczyzna. Jego ubranie leżało na pobliskim krześle. Pan Allen Muf, oczywiście. Śpi spokojnym snem w swoim własnym podwójnym łożu. Pan Muf nie jest jednak sam w tym swoim własnym łożu. Zaplątana w pastelowe powłoki i prześcieradła śpi zwinięta w kłębek jakaś inna postać. Pani Muf, myśli kapral, i z męskiej ciekawości oświetla ją latarką.
W tym momencie Allen Muf (zakładając, że to on) poruszył się. Otworzył oczy i natychmiast usiadł na łóżku, wytrzeszczając oczy na policjantów i na światło latarki.
— Co to? — wykrztusił, dysząc ze strachu, gwałtownie i spazmatycznie chwytając oddech. — Nie — jęknął, a potem porwał coś z nocnego stolika. Rozpaczliwie sięgnął w ciemność — biały, owłosiony i nagi — po jakiś niewidoczny przedmiot, cenny dla niego. Ponownie usiadł na łóżku, sapiąc i ściskając to coś. To były nożyczki.
— A to po co? — spytał kapral, oświetlając latarką metal nożyczek.
— Zabiję się! — zawołał Muf. — Jeśli nie pójdziecie sobie… zostawcie nas w spokoju! — Przytknął zamknięte ostrza do porośniętej czarnymi włosami piersi, w pobliżu serca.
— A zatem to nie jest pani Muf — rzekł kapral. Przesunął światło latarki z powrotem na tę drugą, skuloną, zawiniętą w prześcieradła postać. — Małe bara-bara, skok-w-bok? Robisz ze swojego ślicznego mieszkanka pokój motelowy?
Kapral podszedł do łóżka, złapał brzeg powłoki i pociągnął. W łóżku obok pana Mufego leżał chłopiec, szczupły, młody i nagi, z długimi złotymi włosami.
— Niech mnie licho — powiedział kapral.
— Mam nożyce — oznajmił jeden z jego ludzi i rzucił je na podłogę, przy prawej nodze kaprala. — Ile lat ma ten chłopiec? — zapytał kapral pana Mufego, który siedział, drżąc, dysząc i wytrzeszczając oczy z przerażenia.
Chłopiec obudził się; patrzył przytomnie, ale nawet nie drgnął. Jego ładna, ledwie uformowana twarz nie zdradzała żadnych uczuć.
— Trzynaście — zaskrzeczał pan Muf niemal błagalnie. — On jest pełnoletni.
— Możesz to udowodnić? — spytał kapral chłopca. Odczuwał głęboką odrazę, okropne obrzydzenie wywołujące mdłości. Pościel była poplamiona i wilgotna od potu i spermy.
— Dowód — wysapał Muf. — W jego portfelu. W jego spodniach, na krześle.
— Chcesz powiedzieć, że jeśli ten małolat ma trzynaście lat, to nie popełniono przestępstwa? — zapytał kaprala jeden z policjantów.
— Do diabła — rzekł z oburzeniem inny. — Przecież to ewidentne przestępstwo, wyraźne zboczenie. Zgarnijmy obu.
— Zaczekajcie chwilę, dobrze? — Kapral znalazł spodnie chłopca, przetrząsnął kieszenie, wyjął portfel i obejrzał dowód tożsamości. Jasne. Trzynastolatek. Zamknął portfel i wepchnął go z powrotem do kieszeni. — Nie — oznajmił, wciąż na pół ubawiony tą sytuacją i wstydem Mufego, ale z każdą chwilą odczuwając większe obrzydzenie na widok tchórzliwego zachowania zdemaskowanego. — W świetle ostatniej poprawki Kodeksu Karnego numer 640, paragraf 3 osoba w wieku lat dwunastu może odbyć akt seksualny z inną małoletnią osobą płci dowolnej lub dorosłą również dowolnej płci, ale tylko z jedną naraz.
— Przecież to obrzydliwe — zaprotestował jeden z policjantów.
— To pańskie zdanie — rzekł Muf, nabierając odwagi.
— Dlaczego to nie jest zbrodnią, ciężką zbrodnią? — upierał się stojący nad nim policjant.
— Systematycznie eliminują z kodeksów przestępstwa bez ofar — odparł kapral.
— Ten proces trwa od dziesięciu lat.
— To? To jest przestępstwo bez ofary?
— Cóż takiego pociąga cię w takich młodych chłopcach? Powiedz, zawsze interesowali mnie tacy pedzie jak ty — powiedział kapral do Mufego.
— Pedzie — powtórzył Muf, krzywiąc się. — A więc jestem pedziem.
— Tak określamy pedoflów — wyjaśnił kapral — którzy wykorzystują małoletnich do swoich homoseksualnych celów. Chociaż to legalne, mimo wszystko paskudne. Co robisz w dzień?
— Sprzedaję używane śmigacze.
— Gdyby oni, twoi pracodawcy, wiedzieli, że jesteś pedziem, nie chcieliby, żebyś dotykał ich pojazdów. Nie po tym, co te owłosione białe ręce robiły po pracy. Racja, panie Muf? Nawet sprzedawcy używanych śmigaczy nie uchodzi być pedziem. Mimo że to już nie jest przestępstwem.
— To wina mojej matki — jęknął Muf. — Zdominowała mojego ojca, który był słabym człowiekiem.
— Ilu takich chłopców zdeprawowałeś przez ostatnie dwanaście miesięcy? — zapytał kapral. — Pytam poważnie. Czy te związki zawsze trwają tylko jedną noc?
— Kocham Bena — oświadczył Muf, patrząc przed siebie i ledwie poruszając wargami. — Później, kiedy moja sytuacja fnansowa się poprawi i będę mógł go utrzymać, zamierzam go poślubić.
— Czy chcesz, żebyśmy cię stąd zabrali? Odprowadzili do rodziców? — spytał kapral chłopca.
— On tu mieszka — rzekł Muf, uśmiechając się.
— Taak, zostanę tutaj — powiedział ponuro chłopak. Zadrżał. — Czy możecie mi oddać koc? — rzucił z irytacją, wyciągając rękę.
— Tylko nie hałasować mi tutaj — ostrzegł kapral, odsuwając się z ponurą miną.
— Chryste. I oni wycofali to z kodeksu.
— Pewnie dlatego — rzekł Muf, odzyskując pewność siebie na widok policjantów opuszczających jego sypialnię — że niektórzy z tych wielkich, grubych marszałków policji sami pieprzą dzieciaki i nie chcą ryzykować. Nie znieśliby skandalu.
Jego uśmiech zmienił się w obleśny grymas.
— Mam nadzieję — powiedział kapral — że pewnego dnia naruszysz jakieś prawo i zgarną cię, a ja będę miał służbę, kiedy to nastąpi, i będę mógł cię zamknąć osobiście.
— Odchrząknął, a potem splunął na pana Mufego. Splunął mu prosto w zarośniętą, pozbawioną wyrazu twarz.
Policjanci w milczeniu przeszli przez bawialnię, pełną niedopałków, popiołu, zgniecionych opakowań i niedopitych kieliszków, i wyszli na korytarz. Kapral zatrzasnął drzwi, otrząsnął się i stał przez moment, czując pustkę w głowie, kompletne, chwilowe oderwanie od rzeczywistości. Po chwili powiedział:
— Dwieście jedenaście. Pani Ruth Gomen. Tam powinien być podejrzany Taverner, jeżeli w ogóle gdzieś tu jest, skoro to ostatnie mieszkanie.
Nareszcie, pomyślał.
Zapukał do frontowych drzwi mieszkania nr 211. Stał z plastikowo-ołowianą pałką w pogotowiu, zupełnie nie dbając o tę robotę.
— Widzieliśmy pana Mufego — powiedział na pół do siebie. — Teraz zobaczmy panią Gomen. Myślicie, że będzie lepsza? Miejmy nadzieję, bo na dzisiaj mam już dosyć.
— Wszystko będzie lepsze od niego — rzekł ponuro jeden ze stojących za nim policjantów. Pokiwali głowami i naprężyli mięśnie, nasłuchując odgłosu powolnych kroków za drzwiami.
W bawialni ślicznego, komfortowego, nowo wybudowanego apartamentu Ruth Rae w dzielnicy Firefash w Las Vegas, Jason Taverner powiedział:
— Jestem pewien, że mogę liczyć czterdzieści osiem godzin na zapytanie i dwadzieścia cztery godziny na odpowiedź. Tak więc jestem przekonany, że nie muszę wynosić się stąd natychmiast.
A jeśli nasza nowa, rewolucyjna reguła jest właściwa, pomyślał, wtedy to założenie zmieni sytuację na moją korzyść. Będę bezpieczny. TEORIA ZMIENIA…
— Cieszę się — mówiła cicho Ruth — że możesz zostać ze mną jak cywilizowany człowiek i pogadać jeszcze trochę. Zrobić ci drinka? Może szkockiej z colą?
TEORIA ZMIENIA OPISYWANĄ PRZEZ SIEBIE RZECZYWISTOŚĆ.
— Nie — odmówił i krążył po pokoju, nasłuchując… sam nie wiedział czego. Może braku odgłosów. Żadnych grających telewizorów, żadnego tupania nóg nad głową. Nawet żadnych pornofonicznych piosenek, ryczących z kwadrofonicznych zestawów.
— Czy te mieszkania mają grube ściany? — zapytał nagle Ruth.
— Nigdy nic nie słychać.
— Czy to nie wydaje ci się dziwne? Nienormalne?
— Nie — Ruth potrząsnęła głową.
— Ty przeklęta, głupia krowo! — rzucił wściekle. Rozdziawiła usta z zaskoczenia i urazy. — Wiem — warknął — że mnie dopadli. Tutaj. Teraz. W tym pokoju.
Usłyszeli dzwonek do drzwi.
— Zignorujmy go — powiedziała szybko Ruth, przejęta i wystraszona. — Chcę tylko posiedzieć i pogadać z tobą o dobrych stronach twojego życia i o tym, czego pragnąłeś, a jeszcze nie zdołałeś osiągnąć…
Umilkła, kiedy podszedł do drzwi.
— To pewnie ten facet z góry. Pożycza ode mnie różne rzeczy. Przedziwne. Na przykład dwie piąte cebuli.
Jason otworzył drzwi. W progu tłoczyli się trzej policjanci z wymierzoną w niego bronią i pałkami.
— Pan Taverner? — spytał policjant z belkami na ramieniu.
— Tak.
— Dla pańskiego dobra i bezpieczeństwa zostaje wobec pana zastosowany natychmiastowy areszt ochronny. Proszę iść z nami, nie uciekać ani w żaden inny sposób nie oddalać się od nas. Przedmioty będące pańską własnością, o ile takowe tu są, zostaną zabrane później i dostarczone na miejsce pańskiego późniejszego pobytu.
— Dobrze — zgodził się, nie czując prawie nic. Za jego plecami Ruth Rae wydała stłumiony krzyk.
— Pani też — rzekł policjant z belkami, wskazując ją pałką.
— Czy mogę wziąć płaszcz? — zapytała nieśmiało.
— Idziemy.
Policjant energicznie przecisnął się obok Jasona, chwycił Ruth Rae za ramię i wyprowadził ją z mieszkania na korytarz.
— Rób, co mówi — polecił jej szorstko Jason. Ruth Rae pociągnęła nosem.
— Wsadzą mnie do obozu pracy.
— Nie — powiedział Jason. — Pewnie cię zabiją.
— Naprawdę miły z ciebie facet — skomentował jeden z policjantów bez belek, razem z kolegami sprowadzając Jasona i Ruth Rae po żelaznych schodach na parter. W jednym z boksów stała zaparkowana policyjna furgonetka, wokół niej czekało kilku policjantów z bronią gotową do strzału. Wyglądali na osowiałych i znudzonych.
— Proszę pański dowód — powiedział do Jasona policjant z belkami; wyciągnął rękę i czekał.
— Mam siedmiodniową przepustkę policyjną — rzekł Jason. Drżącą ręką wyjął ją i dał policjantowi.
— Przyznaje pan z wolnej i nieprzymuszonej woli, że jest pan Jasonem Tavernerem? — zapytał kapral, sprawdzając przepustkę.
— Tak.
Dwaj policjanci wprawnie go zrewidowali, poszukując broni. Poddał się temu w milczeniu, nadal nie odczuwając niczego, oprócz spóźnionego żalu, że nie zrobił tego, co powinien był zrobić: wynieść się. Opuścić Las Vegas. Udać się dokądkolwiek.
— Panie Taverner — rzekł policjant — Wydział Policji Los Angeles poprosił nas, żebyśmy zastosowali wobec pana areszt ochronny dla pańskiego dobra i bezpieczeństwa, a także przetransportowali pana bezpiecznie i z należną troską do Akademii Policyjnej w centrum L.A., dokąd udamy się teraz. Czy ma pan jakieś skargi co do sposobu, w jaki pana potraktowano?
— Nie — odparł. — Jeszcze nie.
— Proszę wejść do tylnej części pojazdu — rozkazał kapral, wskazując otwarte drzwi.
Jason usłuchał.
Ruth Rae, wepchnięta obok niego, jęknęła w ciemności, gdy drzwi za nimi zatrzaśnięto i zamknięto na klucz. Objął ją ramieniem i pocałował w czoło.
— Co zrobiłeś? — szepnęła zachrypniętym od whisky głosem. — Co zrobiłeś, że chcą nas zabić?
— Nie chcemy was załatwić, proszę pani. Wieziemy was oboje do Los Angeles. To wszystko. Proszę się uspokoić — powiedział policjant przechodzący do nich z przedniej kabiny.
— Nie lubię Los Angeles — jęknęła Ruth Rae. — Nie byłam tam od lat. Nienawidzę tego miasta.
— Ja też — rzekł policjant; zamknął drzwi do przedniej części śmigacza i przez wąską szczelinę rzucił klucz kolegom. — Jednak jakoś musimy z nim żyć; ono tam jest.
— Pewnie przetrząsają całe moje mieszkanie — chlipała Ruth. — Wszystko porozrzucają i poniszczą.
— Na pewno — powiedział beznamiętnie Jason. Zaczęła go boleć głowa i miał mdłości. Był zmęczony. — Do kogo nas zabieracie? — spytał policjanta. — Do inspektora McNulty’ego?
— Raczej nie — odparł policjant tonem towarzyskiej pogawędki. — Spożywający wyskokowe trunki uczynili cię bohaterem swych pieśni, a strzegący bram obawiają się ciebie i wedle ich słów chce was przesłuchać sam generał policji Felix Buckman. To było z psalmu sześćdziesiątego dziewiątego. „Siedzę tu przy was jako Świadek Powtórnych Narodzin Jehowy, który w tej właśnie godzinie tworzy nowe nieba i nową ziemię, dawne zaś rzeczy nie będą noszone ni w myślach, ni w sercu.” Księga Izajasza 65,13.17.
— Generał policji? — powtórzył zdrętwiały Jason.
— Tak mówią — odrzekł policjant ogarnięty manią religijną. — Nie wiem, co zrobiliście, ale na pewno zrobiliście to dobrze.
Ruth Rae zaszlochała w ciemnościach.
— Wszelkie ciało jest jak trawa — zaintonował maniak religijny — a raczej jak kiepska mierzwa. Dla nas narodzi się dziecię, dla nas ciosy znosić będzie. Naprostowane będą drogi niegodziwych, a uczciwi zostaną nagrodzeni.
— Masz skręta? — zapytał go Jason.
— Nie, skończyły mi się. — Maniak religijny zastukał w metalową ściankę. — Hej, Ralf, możesz poczęstować gościa skrętem?
— Masz.
W otworze pojawił się rękaw szarego munduru i policjant podał wymiętą paczkę Goldies.
— Dzięki — powiedział Jason, zapalając jednego. — Chcesz? — spytał Ruth Rae.
— Chcę Boba — zaskomliła. — Chcę mojego męża. Jason siedział skulony, w milczeniu, paląc i medytując.
— Nie załamuj się — mruknął siedzący obok policjant dewot.
— Dlaczego?
— W obozach pracy nie jest tak źle. Na kursie podstawowym pokazali nam jeden z nich: są tam prysznice, łóżka z materacami, rozrywki takie jak siatkówka, można zajmować się sztuką i mieć jakieś hobby, no wiesz — coś robić, na przykład świece, ręcznie. Rodzina może przysyłać ci paczki, raz na miesiąc mogą cię odwiedzać znajomi. Możesz również uczęszczać do dowolnie wybranego kościoła.
— Moim dowolnie wybranym kościołem jest cały wolny świat — rzekł Jason sardonicznie.
Potem zapadła cisza, w której słychać było tylko szum motoru śmigacza i szloch Ruth Rae.
Dwadzieścia minut później policyjny patrolowiec wylądował na dachu Akademii Policyjnej Los Angeles. Zesztywniały Jason wysiadł, czujnie rozejrzał się dookoła, wciągnął paskudne, przesycone smogiem powietrze i znów ujrzał krajobraz największego miasta Ameryki Północnej… Odwrócił się, żeby pomóc wysiąść Ruth Rae, ale przyjacielski policjant dewot już to zrobił.
Wokół nich zebrała się grupka miejscowych policjantów, patrząc z zainteresowaniem. Byli swobodni, zaciekawieni i weseli. Jason nie dostrzegł w nich śladu złości i pomyślał: kiedy już cię mają, są mili. Tylko kiedy cię łapią, są źli i okrutni, bo wtedy istnieje możliwość, że im uciekniesz; tutaj, teraz, nie ma takiej możliwości.
— Czy podejmował próby samobójstwa? — spytał miejscowy sierżant policjanta dewota.
— Nie, sir.
To dlatego siedział przy nich. Jason nawet o tym nie pomyślał, a i Ruth Rae chyba też nie… najwyżej jako o ostatecznym, demonstracyjnym geście, prawdopodobnym, ale nigdy nie branym pod uwagę.
— W porządku — powiedział sierżant z Los Angeles do policjantów z Las Vegas.
— Od tej chwili formalnie przejmujemy tych dwoje podejrzanych.
Policjanci z Las Vegas wskoczyli do patrolowca i śmignęli w niebo, z powrotem do Nevady.
— Tędy — rzekł sierżant, energicznym ruchem ręki wskazując wejście do szybu. Policjanci z Los Angeles wydali się Jasonowi trochę wyżsi, silniejsi i starsi od tych z Las Vegas. A może to działała jego wyobraźnia, może oznaczało to jedynie, że zaczął się bać.
Co można powiedzieć generałowi policji? — zastanawiał się Jason, szczególnie kiedy wszystkie twoje teorie i wyjaśnienia okazały się błędne, kiedy nic nie wiesz, w nic nie wierzysz, a reszta jest niejasna. Ach, do diabła z tym, pomyślał ze znużeniem i pozwolił swemu pozbawionemu ciężaru ciału opaść szybem, razem z policjantami i Ruth Rae.
Wysiedli na czternastym piętrze.
Stał przed nimi dobrze ubrany mężczyzna, w okularach bez oprawek i skórzanych mokasynach; miał prochowiec przerzucony przez ramię i dwa złote zęby. Jason ocenił jego wiek na ponad pięćdziesiąt lat. Był wysoki, siwowłosy, wyprostowany; na arystokratycznej twarzy malował się wyraz szczerej sympatii. Nie wyglądał na policjanta.
— Pan jest Jasonem Tavernerem? — zapytał. Wyciągnął rękę; Jason z wahaniem ją uścisnął. Do Ruth powiedział: — Pani może zejść na dół, przesłucham panią później.
Teraz chcę porozmawiać z panem Tavernerem.
Policjanci wyprowadzili Ruth; słyszał jej narzekania jeszcze chwilę po tym, jak zniknęła mu z oczu. Został sam na sam z generałem, nie było uzbrojonych strażników.
— Jestem Felix Buckman — oznajmił generał policji. Wskazał otwarte drzwi za swoimi plecami. — Proszę do gabinetu.
Odwrócił się, przepuszczając przed sobą Jasona do ogromnej sali, utrzymanej w pastelowej, błękitnoszarej tonacji. Jason zamrugał oczami; nie znał policji od tej strony. Nawet nie wyobrażał sobie czegoś takiego.
Chwilę później zdumiony Jason siedział w obitym skórą fotelu, wygodnie rozparty w miękkim styrofeksie. Buckman nie zasiadł jednak za swoim wielkim, niemalże topornym, dębowym biurkiem; krzątał się przy szafe, wieszając płaszcz.
— Zamierzałem powitać pana na dachu — wyjaśnił — ale o tej porze nocy wieje tam piekielnie zimny wiatr. To mi szkodzi na zatoki. — Odwrócił się i spojrzał na Jasona. — Widzę coś, czego nie widać na pańskiej fotografi. Nigdy tego nie widać. To zawsze jest prawdziwą niespodzianką, przynajmniej dla mnie. Jest pan szóstakiem, prawda?
Jason, którego czujność gwałtownie się obudziła, lekko uniósł się z fotela i zapytał:
— Pan jest także szóstakiem, generale?
Ukazując złote zęby — okropny anachronizm — w szerokim uśmiechu, Felix Buckman uniósł w górę dłoń o siedmiu palcach.
W czasie swojej policyjnej kariery Felix Buckman stosował tę sztuczkę za każdym razem, kiedy spotykał szóstaka. Polegał na niej szczególnie wtedy, kiedy — tak jak teraz — spotkanie było nieoczekiwane. Dotychczas było ich czterech. Wszyscy w końcu mu uwierzyli. To go bawiło. Szóstacy, sami będąc rezultatem tajnego eksperymentu eu-genicznego, zadziwiająco łatwo dawali się przekonać o istnieniu dodatkowego, równie utajnionego planu.
Bez tej sztuczki byłby dla szóstaka tylko „zwyczajnym” i nie mógłby odpowiednio nim pokierować. Oto cały podstęp. To całkowicie zmieniało relacje między Buckmanem a szóstakami. W tak odwróconej sytuacji mógł z powodzeniem radzić sobie z ludźmi, nad którymi inaczej nie potrafłby zapanować.
Sprytny blef całkowicie likwidował rzeczywistą przewagę psychiczną, jaką miał nad nim szóstak. Buckmana bardzo cieszył ten fakt.
— Potrafę myśleć szybciej od szóstaka przez mniej więcej dziesięć, piętnaście minut — wyznał kiedyś, w wolnej chwili, Alys. — Jeśli jednak spotkanie potrwa dłużej… — Poparł słowa gestem, zgniatając opakowanie czarnorynkowych papierosów. Dwa były jeszcze w środku. — Później wygrywają dzięki swoim nadzwyczajnym zdolnościom.
Potrzebuję dźwigni, którą mógłbym podważyć i otworzyć te ich cholerne umysły.
I w końcu ją znalazł.
— Dlaczego siódmak? — pytała Alys. — Skoro to fkcja, to dlaczego nie ósmak albo trzydziestak?
— Grzech pychy. Wygórowane ambicje. — Nie miał ochoty popełnić tego legendarnego błędu. — Powiem im — wyjaśnił ponuro — to, w co według mnie wierzą.
Okazało się, że miał rację.
— Nie uwierzą ci — mówiła Alys.
— Och, do diabła, uwierzą! — odparował. — To ich skrywana obawa, ich bete noire. Oni są szóstym z kolei produktem rekonstrukcji DNA i wiedzą, że jeśli można to było zrobić z nimi, to z innymi również, i uzyskać jeszcze lepsze wyniki.
— Powinieneś wciskać kit w dziennikach telewizyjnych — powiedziała cicho Alys, bez zainteresowania.
To była cała jej reakcja. Jeżeli coś nie miało dla niej znaczenia, przestawało istnieć. To nie powinno udawać jej się aż tak długo… Kiedyś, myślał często Buckman, przyjdzie jednak czas zapłaty: negowana rzeczywistość upomni się o swoje, niespodziewanie dopadając i doprowadzając do szaleństwa.
Alys, jak myślał wielokrotnie, w pewnym sensie, w jakiś niezwykły sposób, była patologicznym przypadkiem. Wyczuwał to, ale nie potrafł zdefniować, często miał jednak takie przeczucia. Nie przejmował się tym, ponieważ ją kochał. Wiedział, że ma rację.
— Było nas bardzo niewielu — zaczął Buckman, sadowiąc się za ogromnym dębowym biurkiem. — Tylko czworo. Jeden już nie żyje, więc zostało troje. Nie mam zielonego pojęcia, gdzie są pozostali. Utrzymujemy z sobą jeszcze luźniejsze kontakty niż wy, szóstacy, czyli niemal żadnych.
— Kto pana zmutował? — spytał Jason.
— Dill-Temko. Tak samo jak pana. Kierował pracami począwszy od piątaków do siódmaków, a potem przeszedł na emeryturę. Jak pan z pewnością wie, już nie żyje.
— Tak — rzekł Jason. — Wszyscy byliśmy wstrząśnięci.
— My też — powiedział posępnie Buckman. — Dill-Temko był naszym rodzicem. Naszym jedynym rodzicem. Czy pan wie, że w chwili śmierci pracował nad ósmakami?
— Jacy by byli?
— To wiedział tylko Dill-Temko — odparł Buckman. Poczuł, że zdobywa coraz większą przewagę nad siedzącym naprzeciw szóstakiem. Jakże krucha była jednak ta przewaga psychologiczna. Wystarczyło jedno błędne stwierdzenie, jedno słowo za dużo, by zniknęła. A kiedy raz ją utraci, nigdy już jej nie odzyska.
Na tym polegało ryzyko, ale to go bawiło: zawsze lubił stawiać na nikłe szansę, grać w ciemno. Takie chwile jak ta budziły w nim poczucie własnej wartości. Nie uważał tego za imaginację… mimo tego, co powiedziałby o nim szóstak, gdyby poznał w nim zwyczajnego. To go nie obchodziło.
— Peggy, przynieś nam dzbanek kawy, śmietankę i tak dalej. Dziękuję — powiedział, wcisnąwszy przycisk. Z wystudiowaną swobodą wyciągnął się w fotelu i patrzył na Jasona Tavernera.
Każdy, kto spotkał kiedyś szóstaka, rozpoznałby go w Tavernerze. Silny tors, potężne sklepienie ramion i pleców, wielka, kształtna głowa. Większość zwyczajnych nigdy nie rozpoznałaby szóstaka; nie mieli takiego doświadczenia jak Buckman ani jego długo gromadzonej wiedzy.
— Nigdy nie opanują mojego świata i nie będą nim rządzić — powiedział kiedyś do Alys.
— Ty nie masz świata. Masz tylko gabinet. W tym momencie zakończył dyskusję.
— Panie Taverner — zaczął bez ogródek — jak zdołał pan usunąć dokumenty, karty, mikroflmy, a nawet całe akta ze wszystkich banków danych na planecie? Usiłowałem wyobrazić sobie sposób, w jaki można to zrobić, ale mi się nie udało.
Skupił wzrok na przystojnej, chociaż zdradzającej dojrzały wiek, twarzy szóstaka i czekał.
Co mam mu powiedzieć? — zadawał sobie pytanie Jason Taverner, siedząc w milczeniu przed generałem policji. Całą prawdę, jaką znam? To byłoby trudne, gdyż sam wszystkiego nie ogarniam. Może siódmak mógłby… no cóż, Bóg wie, co mógłby zrobić siódmak. Postanowił powiedzieć mu wszystko.
Jednakże kiedy otworzył usta, coś odebrało mu mowę. Nie chcę mówić mu niczego — uświadomił sobie. Teoretycznie może ze mną zrobić wszystko: ma generalskie stanowisko, autorytet, a jeśli jest siódmakiem… jego możliwości są prawie nieograniczone. Powinienem oprzeć się na takim założeniu, jeśli nie z innych powodów, to dla własnego dobra.
— Fakt, że jest pan szóstakiem — rzekł Buckman po chwili milczenia — każe mi widzieć to w innym świetle. Współpracuje pan z innymi szóstakami, prawda? — Nie odrywał oczu od twarzy Jasona, który uznał to za nieprzyjemne i rozpraszające. — Myślę — oświadczył Buckman — że mamy tu pierwszy konkretny dowód tego, że szóstaki…
— Nie — przerwał mu Jason.
— Nie? — Buckman nadal przeszywał go wzrokiem. — Nie są w to zamieszani inni szóstacy?
— Znam tylko jednego. To Heather Hart, która uważa mnie za zboczonego fana.
— Zmełł te słowa w ustach.
Buckman zainteresował się; nie miał pojęcia, że sławna piosenkarka Heather Hart jest szóstakiem. Po namyśle wydało mu się to prawdą. Jeszcze nigdy nie stawił czoła kobiecie szóstakowi; jego kontakty z nimi nie były tak częste.
— Skoro panna Hart jest szóstakiem — powiedział na głos — to może powinniśmy zaprosić ją tu i przeprowadzić rozmowę. — Policyjny eufemizm łatwo spłynął mu z języka.
— Zróbcie to — rzucił wściekle Jason. — Przepuśćcie ją przez magiel. Zamknijcie. Wsadźcie do obozu pracy.
Wy, szóstaki, powiedział sobie Buckman, nie jesteście wobec siebie lojalni. Już dawno to odkrył, ale wciąż go to dziwiło. Elitarna grupa, wybrana z kręgów dawnej arystokracji, aby rządzić i kierować światem, rozproszyła się i stała niczym tylko dlatego, że jej członkowie nie znosili się wzajemnie. Uśmiechnął się w duchu, pozwalając, by uśmiech pojawił się w końcu na jego twarzy.
— Bawi to pana? — spytał Jason. — Nie wierzy mi pan?
— To bez znaczenia.
Buckman wyjął z szufady biurka pudełko cygar Cuesta Rey i nożykiem, przeznaczonym tylko do tego celu, obciął koniec jednego z nich. Siedzący naprzeciw niego Jason Taverner obserwował to z głębokim zainteresowaniem.
— Cygaro? — zaproponował Buckman. Podsunął pudełko Jasonowi.
— Nigdy nie paliłem dobrego cygara — rzekł Jason. — Jeśli rozejdzie się, że…
— urwał.
— Rozejdzie się? — zapytał Buckman, nadstawiając ucha. — Rozejdzie się — w jakich kręgach? Policyjnych?
Jason nie odpowiedział. Zacisnął pięści i zaczął głośniej oddychać.
— Czy są jakieś sfery, w których jest pan dobrze znany? — pytał Buckman. — Na przykład, wśród intelektualistów w obozach pracy, no, tych, którzy kolportują ręcznie pisane ulotki.
— Nie.
— A więc w środowisku muzycznym?
— Już nie — uciął Jason.
— Czy nagrywał pan kiedyś piosenki?
— Nie tutaj.
Buckman nadał wpatrywał się w niego nieruchomym wzrokiem; nauczył się tego przez długie lata pracy.
— A więc gdzie? — zapytał ledwie słyszalnym głosem. Celowo mówił tak cicho; ten głos usypiał, odwracał uwagę od sensu słów.
Jason Taverner nie dał się zwieść; nie odpowiedział na pytanie. Te cholerne, przeklęte szóstaki, pomyślał Buckman, wściekły głównie na siebie. Nie mogę się bawić w sprytne gierki z szóstakiem. To po prostu nie może się udać. On w każdej chwili może zdemaskować mój blef, moje kłamstwo o dziedzicznej przewadze genetycznej. Nacisnął przycisk interkomu.
— Przyprowadźcie tu pannę Katharine Nelson — polecił Herbowi Maime’owi.
— Policyjną informatorkę z dzielnicy Watts, niegdyś zamieszkałej przez czarnych. Chyba powinienem z nią porozmawiać.
— Za pół godziny.
— Dziękuję.
— Po co ją w to wciągać? — spytał Jason ochrypłym głosem.
— Ona podrobiła pańskie dokumenty.
— Wie o mnie tylko to, co kazałem jej wpisać do papierów.
— A to fałszywe dane? Po chwili Jason przecząco pokręcił głową.
— A zatem pan istnieje.
— Nie… tutaj.
— A gdzie?
— Nie wiem.
— W jaki sposób skasował pan dane we wszystkich bankach?
— Nie zrobiłem tego.
Słysząc to, Buckman poczuł, jak ogarnia go niesamowite przeczucie; chwyciło go jak w kleszcze.
— Pan nie wycofał informacji z banków danych; pan próbował je tam umieścić. Tam nie było żadnych pańskich danych.
Po chwili Jason kiwnął głową.
— W porządku — rzekł Buckman; czuł, jak płomyk odkrycia rozpala się, bucha ogniem zrozumienia. — Niczego pan nie wycofywał. Musi być jednak powód tego, że danych tam nie było. Dlaczego? Wie pan?
— Wiem — odparł Jason Taverner, patrząc w blat stołu; jego twarz stała się nieprzezroczysta jak lustro. — Ja nie istnieję.
— Ale kiedyś pan istniał.
— Tak — odrzekł Taverner, niechętnie, z żalem kiwając głową. Z żalem.
— Gdzie?
— Nie wiem!
Zawsze się na tym kończy, pomyślał Buckman. Nie wiem. No cóż, może rzeczywiścienie wie. Poleciał jednak z Los Angeles do Las Vegas, przespał się z tą chudą, pomarszczoną dupą, którą policjanci z Vegas wpakowali razem z nim do patrolowca. Może, pomyślał, z niej zdołam coś wydobyć. Przeczucie mówiło mu jednak, że nie.
— Jadł pan obiad? — zapytał.
— Tak — odparł Jason.
— Może coś pan ze mną przegryzie? Każę, żeby nam coś przynieśli. Ponownie skorzystał z interkomu.
— Peggy, już późno… przynieś nam śniadanie z tego nowego lokalu na dole. Nie z tego, co zawsze, ale tego, który ma w szyldzie dziewczynkę z głową psa. Od Barfy’ego.
— Tak jest, panie Buckman — powiedziała Peggy i rozłączyła się.
— Dlaczego nie tytułują pana generałem?
— Kiedy nazywają mnie generałem, mam wrażenie, że powinienem napisać książkę o tym, jak podbić Francję, nie wdając się w wojnę na dwóch frontach.
— Dlatego mówią po prostu pan.
— Zgadza się.
— I oni pozwalają panu na to?
— Dla mnie — odparł Buckman — nie ma żadnych onych, oprócz pięciu marszałków policji w różnych częściach świata, a i oni każą do siebie mówić per pan.
I bardzo chcieliby mnie zdegradować jeszcze bardziej, pomyślał. Za wszystko, co zrobiłem.
— Jest jeszcze dyrektor.
— Dyrektor — powiedział Buckman — nigdy nie widział mnie na oczy i nie zobaczy. Tak samo jak pana, panie Taverner. Nikt nie może pana zobaczyć, panie Taverner, ponieważ, jak sam pan powiedział, pan nie istnieje.
Do gabinetu weszła kobieta w szarym mundurze, niosąc tacę ze śniadaniem.
— Przyniosłam to, co zwykle zamawia pan o tej porze — rzekła, stawiając tacę na biurku Buckmana. — Frytki z podwójną porcją szynki i frytki z podwójną porcją kiełbasy.
— Co pan woli? — spytał Jasona Buckman.
— Czy kiełbasa jest dobrze wysmażona? — zapytał Taverner, zerkając na danie.
— Chyba tak. Wezmę ją.
— Dziesięć dolarów i jedna złota ćwierćdolarówka — odpowiedziała policjantka.
— Który z panów płaci?
Buckman sięgnął do kieszeni, wyjął banknoty i drobne.
— Dziękuję. — Kobieta wyszła. — Czy ma pan dzieci? — zapytał Tavernera.
— Nie.
— Ja mam jedno — wyznał generał. — Pokażę panu trójwymiarowe zdjęcie, jakie ostatnio otrzymałem.
Sięgnął do biurka i wyjął jaskrawy prostokąt trójwymiarowych, nieruchomych barw. Jason wziął od niego zdjęcie i ustawił pod odpowiednim kątem do światła; ujrzał chłopca w krótkich spodenkach i sweterku, biegnącego boso po polu, ciągnącego latawiec na sznurku. Podobnie jak generał, chłopak miał jasne, krótkie włosy i wydatną szczękę.
— Ładny — orzekł Jason. Oddał zdjęcie.
— Nigdy jeszcze nie puścił tego latawca. Chyba jest za mały albo za bardzo wystraszony. Nasz dzieciak ma wiele powodów do niepokoju, pewnie dlatego, że tak rzadko widuje mnie i swoją matkę. Jest w szkole na Florydzie, a my tutaj, a to niezbyt dobrze. Mówi pan, że nie ma pan dzieci?
— Przynajmniej nic o tym nie wiem.
— Nie wie pan? — Buckman uniósł brew. — Czy to oznacza, że nie zamierza pan tego wyjaśnić? Nigdy nie próbował się pan dowiedzieć? Wie pan, że zgodnie z prawem należy łożyć na swoje dzieci zarówno legalne, jak i pozamałżeńskie.
Jason kiwnął głową.
— No cóż — rzekł generał, chowając zdjęcie z powrotem do biurka. — Każdy robi, jak uważa, ale niech się pan zastanowi nad tym, co pan stracił. Czy kochał pan kiedyś dziecko? Może złamać ci serce, zranić tak głęboko, że jesteś bliski śmierci.
— Nie wiedziałem.
— Och, tak. Moja żona mówi, że można zapomnieć o wszelkich rodzajach miłości oprócz rodzicielskiej. Ta jest stała i niezmienna. A jeśli coś stanie między tobą a dzieckiem — na przykład śmierć lub jakieś straszne nieszczęście jak rozwód — nigdy nie da się tego naprawić.
— Do diabła — Jason podniósł nabitą na widelec kiełbaskę — to chyba lepiej nie odczuwać takiej miłości.
— Nie zgadzam się. Zawsze należy kochać, szczególnie dziecko, ponieważ to jest najsilniejszy rodzaj miłości.
— Rozumiem.
— Nie, nie rozumiesz. Szóstaki tego nie rozumieją, po prostu nie mogą pojąć. Nie warto o tym dyskutować.
Marszcząc brwi, przerzucił stertę papierów na biurku, zdziwiony i zakłopotany. Powoli się uspokajał i odzyskiwał zwykłą pewność siebie. Nie mógł jednak zrozumieć nastawienia Jasona Tavernera. Dla niego dziecko było najważniejsze; ono oraz — oczywiście — miłość do jego matki; to było esencją jego życia.
Przez jakiś czas jedli bez słowa, nagle pozbawieni jakiejkolwiek więzi między sobą.
— W tym budynku jest bar — powiedział w końcu Buckman, wypiwszy szklankę podrabianej chińskiej herbaty — ale jedzenie tam jest trujące. Chyba wszyscy pracownicy mają krewnych w obozach pracy. Mszczą się na nas.
Wybuchnął śmiechem. Jason Taverner nie uśmiechnął się.
— Panie Taverner — rzekł Buckman, ocierając usta serwetką. — Zamierzam pana wypuścić. Nie zatrzymuję pana.
— Dlaczego? — spytał Jason, wpatrując się w niego.
— Ponieważ nic pan nie zrobił.
— A podrobione dokumenty? To przestępstwo.
— Mam prawo uchylić dowolne oskarżenie — odparł Buckman. — Sądzę, że zmusiła pana do tego sytuacja, o której nie chce mi pan nic powiedzieć, ale którą rozumiem.
— Dziękuję — rzekł Jason po chwili.
— Każdy pański krok będzie jednak monitorowany elektronicznie. Nigdy nie zostanie pan sam, z wyjątkiem własnych myśli, a może nawet i nie. Każdy, z kim nawiąże pan kontakt, zostanie tu sprowadzony i przesłuchany… tak jak teraz ta mała Nelson. Nachylił się do Jasona Tavernera i mówił powoli i wyraźnie, żeby Jason wysłuchał go i zrozumiał. — Uważam, że nie wycofał pan żadnych danych z żadnych banków, publicznych czy prywatnych. Myślę, że nie rozumie pan swojej sytuacji. Jednak… — wyraźnie podniósł głos — prędzej czy później zrozumie ją pan, a kiedy to nastąpi, chcemy przy tym być. Dlatego zawsze będziemy z panem, dobrze?
Jason Taverner wstał.
— Czy wszyscy siódmacy myślą w ten sposób?
— W jaki sposób?
— Podejmują stanowcze, istotne, szybkie decyzje, tak jak pan. Podziwiam sposób, w jaki zadaje pan pytania, słucha — Boże, jak pan umie słuchać! — a potem wyrabia sobie zdanie na dany temat.
— Nie wiem — odparł szczerze Buckman — bo tak rzadko kontaktuję się z innymi siódmakami.
— Dziękuję — powiedział Jason. Wyciągnął rękę; uścisnęli sobie dłonie. — Dzięki za posiłek.
Teraz wyglądał na spokojnego, panował nad sobą. Chyba czuł ulgę.
— Czy mogę stąd tak po prostu odejść? Jak mam wyjść na ulicę?
— Będziemy musieli zatrzymać pana do rana — odpowiedział Buckman. — Takie są przepisy. Podejrzanych nigdy nie zwalnia się w nocy. Zbyt wiele może się zdarzyć na ulicach po zmroku. Dostanie pan pryczę i pokój; będzie pan musiał spać w ubraniu… a o ósmej rano Peggy odprowadzi pana do wyjścia.
Buckman wcisnął przycisk interkomu i polecił:
— Peggy, na razie zabierz pana Tavernera do aresztu; wypuść go dokładnie o ósmej rano. Zrozumiano?
— Tak, panie Buckman. Generał Buckman, rozłożywszy ręce, rzekł z uśmiechem:
— To wszystko. Na tym skończyliśmy.
— Panie Taverner — powtarzała Peggy. — Proszę wstać, ubrać się i pójść za mną do biura. Zaczekam tam na pana. Niech pan wejdzie w niebiesko-białe drzwi.
Stojąc nieco z boku, generał Buckman przysłuchiwał się głosowi dziewczyny; był miły i energiczny, wydawał mu się przyjemny i domyślał się, że Tavernerowi również.
— Jeszcze jedno — powiedział Buckman, zatrzymując rozchełstanego, zaspanego Jasona, który ruszył do niebiesko-białych drzwi. — Nie mogę odnowić pańskiej przepustki, jeśli anuluje ją któryś z niższych rangą funkcjonariuszy. Rozumie pan? Musi pan złożyć podanie, zgodnie z przepisami, o zestaw niezbędnych dokumentów. To będzie wiązało się z intensywnym przesłuchaniem, ale… — klepnął Jasona w ramię — szóstak da sobie z tym radę.
— W porządku — rzekł Jason Taverner. Opuścił biuro, zamykając za sobą niebiesko-białe drzwi.
— Herb, upewnij się, że podrzucili mu zarówno mikronadajniki, jak i heterostatyczną głowicę bojową klasy osiemdziesiąt, tak żebyśmy mogli go śledzić i w każdej chwili zniszczyć, jeśli zajdzie taka konieczność — powiedział Buckman do interkomu.
— Mikrofon również? — spytał Herb.
— Tak, jeśli zdołacie przyczepić mu go tak, żeby nie zauważył.
— Każę to zrobić Peggy — powiedział Herb i wyłączył się. Czy gdyby oprócz mnie i McNulty’ego sprawą zajęli się jeszcze Mutt i Jef, zdobyliby więcej informacji? — zadawał sobie pytanie. Doszedł do wniosku, że nie, ponieważ ten człowiek sam nic nie wie. Musimy zaczekać, aż rozwiąże tę zagadkę… i być przy nim, fzycznie lub elektronicznie, kiedy to nastąpi, tak jak mu mówiłem. Mimo wszystko obawiam się, że mogliśmy natra-fć na coś, co szóstaki robią wspólnie, nie bacząc na wzajemne animozje. Ponownie wcisnął guzik interkomu i polecił:
— Herb, niech przez dwadzieścia cztery godziny na dobę obserwują tę piosenkarkę Heather Hart, czy jak tam się nazywa. A z Danpolu ściągnij akta wszystkich nazywanych szóstakami. Rozumiesz?
— Czy klasyfkacja obejmuje taką kategorię? — zapytał Herb.
— Pewnie nie — odparł ponuro Buckman. — Pewnie nikt o tym nie pomyślał dziesięć lat temu, kiedy Dill-Temko jeszcze żył i wymyślał ciągle nowe, niesamowite formy życia. — Takie jak my, siódmacy, pomyślał kwaśno. — A na pewno nie pomyśleli o tym ostatnio, kiedy szóstacy zawiedli politycznie. Zgadzasz się ze mną?
— Zgadzam — rzekł Herb — ale i tak spróbuję.
— Jeśli zdołasz ich wyszukać, chcę, żeby wszyscy szóstacy byli pilnowani dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nawet jeśli nie potrafmy ich wyplenić, możemy przynajmniej śledzić tych, których znamy.
— Tak zrobimy, panie Buckman. — Herb wyłączył się.
— Do widzenia i życzę szczęścia, panie Taverner — pożegnała Jasona policjantka imieniem Peggy w szerokich drzwiach wyjściowych budynku Akademii.
— Dziękuję — odparł Jason. Głęboko odetchnął porannym powietrzem, przesyconym smogiem. Wydostałem się, powiedział sobie. Mogli przymknąć mnie pod tysiącem zarzutów, ale nie zrobili tego.
— Jak leci, mały? — usłyszał tuż obok gardłowy kobiecy głos.
Nigdy w życiu nikt nie nazwał go „małym”; miał ponad metr osiemdziesiąt. Odwrócił się, chcąc coś odpowiedzieć, i ujrzał osobę, która to powiedziała. Ona również mierzyła metr osiemdziesiąt; pod tym względem byli sobie równi. W odróżnieniu od niego nosiła obcisłe czarne spodnie, czerwoną skórzaną koszulę obszytą frędzlami, złote kolczyki i pas z metalowych ogniw. Miała buty na wysokich obcasach. Jezu Chryste, pomyślał przerażony, gdzie podziała swój bat?
— Do mnie mówiłaś?
— Tak. — Uśmiechnęła się, pokazując zęby ozdobione złotymi znakami zodiaku. — Zanim stamtąd wyszedłeś, podrzucili ci trzy drobiazgi; pomyślałam, że powinieneś o tym wiedzieć.
— Wiem — powiedział Jason, zastanawiając się, kim lub czym ona jest.
— Jeden z nich — mówiła — to miniaturowa bomba wodorowa. Można ją zdetonować sygnałem radiowym wysłanym z tego budynku. Wiedziałeś o tym?
— Nie. Nie wiedziałem — odpowiedział po dłuższej chwili.
— On taki jest — rzekła dziewczyna. — Mój brat… gawędzi przyjaźnie i miło, w cywilizowany sposób, a potem każe komuś ze swoich ludzi — a ma ich wielu — podrzucić ci pluskwy, zanim opuścisz budynek.
— Twój brat — powiedział powoli Jason.
— Generał Buckman.
Teraz wyraźnie widział łączące ich podobieństwo. Cienki, wydłużony nos, wystające kości policzkowe, szyja jak u Modiglianiego, łagodnie wyciągnięta. Uroda patrycjuszy, pomyślał. Oboje wywarli na nim duże wrażenie.
A zatem i ona musi być siódmaczką, powiedział sobie. Znów obudziła się w nim czujność; spojrzał na dziewczynę i dreszcz przebiegł mu po plecach.
— Pomogę ci ich zgubić — oznajmiła; uśmiechnęła się jak generał Buckman, błyskając złotymi zębami.
— Znakomicie — rzekł Jason.
— Wsiądź do mojego wozu. — Ruszyła jak na sprężynach; niezgrabnie podążył za nią.
Po chwili siedzieli na przednich siedzeniach jej śmigacza.
— Mam na imię Alys.
— A ja jestem Jason Taverner, piosenkarz i gwiazda telewizji.
— Och, naprawdę? Nie oglądałam telewizji, od kiedy skończyłam dziewięć lat.
— Niewiele straciłaś — odparł. Nie wiedział, czy miało to brzmieć ironicznie. Naprawdę, pomyślał, jestem zbyt zmęczony, żeby mnie to obchodziło.
— Ta mała bomba ma wielkość nasionka — tłumaczyła Alys. — Jest wczepiona w twoją skórę, jak kleszcz. Nawet wiedząc, że ją nosisz, nie zdołałbyś jej znaleźć, ale ja pożyczyłam sobie to. — Pokazała wydłużoną lampkę. — Ona świeci, kiedy znajdzie się w pobliżu bomby.
Sprawnie, z niemal profesjonalną zręcznością, zaczęła przesuwać lampkę po jego ciele. Wykrywacz zaświecił przy lewym nadgarstku.
— Mam także zestaw do usuwania takich bomb — oznajmiła Alys. Wyjęła z konduktorki niewielkie pudełko, które natychmiast otworzyła. — Im szybciej ją wytnę, tym lepiej — dodała, biorąc do ręki skalpel.
Przez dwie minuty zręcznie nim operowała, jednocześnie spryskując ranę środkiem znieczulającym — i już miała ją w ręce. Tak jak powiedziała, ładunek był wielkości nasionka.
— Dzięki za wyciągnięcie ciernia z mojej łapy — powiedział. Alys roześmiała się wesoło; odłożyła skalpel do pudełka, zamknęła je i schowała z powrotem do swojej wielkiej torby.
— Widzisz — mówiła — on nigdy nie robi tego sam; zawsze zleca komuś ze swoich ludzi. W ten sposób może pozostać czysty i spokojny, jakby to go wcale nie dotyczyło. Myślę, że tego nienawidzę w nim najbardziej. — Zamyśliła się na chwilę. — Naprawdę go nienawidzę.
— Czy jest jeszcze coś, co mogłabyś ze mnie wyciąć? — dociekał Jason.
— Próbowali — robiła to Peg, która jest policyjnym ekspertem od takich rzeczy — przyczepić ci mikrofon do szyi, ale nie sądzę, żeby im się udało. — Starannie obejrzała jego kark. — Nie, nie ma — odpadł. Świetnie. To mamy z głowy. Jeszcze nosisz gdzieś na sobie mikronadajnik; będzie nam potrzebna lampa stroboskopowa, żeby wychwycić jego sygnał.
Pogrzebała w schowku pod tablicą rozdzielczą i znalazła stroboskopową lampę na baterie.
— Mam nadzieję, że go znajdę — powiedziała i włączyła lampę.
Okazało się, że mikronadajnik został umieszczony w mankiecie lewego rękawa marynarki. Alys przebiła go szpilką i było po wszystkim.
— Czy jest coś jeszcze? — dopytywał się Jason.
— Ewentualnie minikamera. Bardzo mała kamera przekazująca obraz telewizyjny na monitory w Akademii. Nie sądzę, by ci ją wszywali. Myślę, że możemy zaryzykować i zapomnieć o niej. — Po chwili obróciła się i przyjrzała mu się uważnie. — Tak przy okazji, kim jesteś? — zapytała.
— Nikim — odparł Jason.
— To znaczy?
— To znaczy, że nie istnieję.
— Fizycznie?
— Nie wiem — odparł zgodnie z prawdą. Może, pomyślał, gdybym był bardziej szczery z jej bratem, generałem policji… może on zdołałby na to odpowiedzieć. W końcu Felix Buckman był siódmakiem, cokolwiek to oznaczało.
Mimo wszystko Buckman zmierzał we właściwym kierunku; wiele odkrył, i to w bardzo krótkim czasie — między późnym śniadaniem a cygarem.
— A zatem ty jesteś Jasonem Tavernerem — stwierdziła dziewczyna. — Człowiekiem, którego usiłował zdemaskować McNulty. Człowiekiem, którego danych nie ma nigdzie na świecie: żadnej metryki, żadnych świadectw szkolnych, żadnych…
— Skąd o tym wiesz?
— Przejrzałam sobie raport McNulty’ego — odrzekła lekkim tonem — w gabinecie Felixa. Zainteresował mnie.
— To dlaczego pytałaś, kim jestem?
— Zastanawiałam się, czy wiesz. Znałam wersję McNulty’ego; teraz chciałam poznać twoją. Skonfrontować zeznania, jak mówią.
— Nie potrafę dodać nic do tego, co wie McNulty.
— Nieprawda.
Zaczęła go przesłuchiwać dokładnie w taki sam sposób, jak niedawno jej brat. Miała cichy, ciepły ton głosu, jakby rozmawiali o jakichś mało istotnych sprawach; badawcze spojrzenie utkwiła w jego twarzy; z wdziękiem poruszała rękami, jakby rozmawiając z nim, jednocześnie tańczyła sama z sobą. Piękno tańczące z pięknem, pomyślał; uznał, że jest fzycznie, seksualnie podniecająca. A Bóg wie, że seksu miał dosyć na kilka najbliższych dni.
— Dobrze — zgodził się. — Wiem więcej.
— Więcej, niż powiedziałeś Felixowi? Zawahał się. W ten sposób udzielił jej odpowiedzi.
— Tak — odpowiedziała za niego Alys. Wzruszył ramionami. To było oczywiste.
— Powiem ci coś — zaproponowała nagle Alys. — Chciałbyś zobaczyć, jak mieszka generał policji? Jego dom? Jego zamek za miliard dolarów?
— Wprowadzisz mnie do środka? — spytał z niedowierzaniem. — Jeśli się o tym dowie…
Urwał. Do czego namawia mnie ta kobieta? — zadawał sobie pytanie. To strasznie niebezpieczne; wyczuwał to całym sobą, stając się jednocześnie czujny i pobudzony. Poczuł, jak budzi się w nim przebiegłość, przenikając każdą cząstkę świadomości. Jego ciało wiedziało, że teraz musi zachować ostrożność większą niż kiedykolwiek.
— Możesz legalnie wejść do jego domu? — spytał, opanowując emocje; jego głos brzmiał naturalnie, bez śladu napięcia.
— Do licha — powiedziała Alys. — Mieszkam z nim. Jesteśmy bliźniakami, jesteśmy sobie bliscy. Kazirodczo bliscy.
— Nie chciałbym wpaść w pułapkę zastawioną przez ciebie wspólnie z generałem Buckmanem.
— Wspólnie z Felixem? — Wybuchnęła śmiechem. — Felix i ja nie potraflibyśmy współpracować przy malowaniu wielkanocnych pisanek. Daj spokój, lećmy do domu. Zgromadziliśmy tam sporo interesujących rzeczy: średniowieczne drewniane szachy, staroangielskie kościane kubki, trochę pięknych wczesnych amerykańskich znaczków wypuszczonych przez National Banknote Company. Interesujesz się znaczkami?
— Nie — odpowiedział.
— A bronią? Zawahał się.
— Do pewnego stopnia.
Przypomniał sobie swój pistolet; po raz drugi w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin miał powód, żeby o nim pomyśleć.
Alys zmierzyła go spojrzeniem i powiedziała:
— Wiesz co, jak na takiego małego faceta, całkiem nieźle wyglądasz. I jesteś starszy, niż lubię… ale nie zanadto. Jesteś szóstakiem, prawda?
Kiwnął głową.
— No co? — kusiła Alys. — Chcesz zobaczyć warownię generała policji?
— Jasne.
Znajdą go dokądkolwiek pójdzie, kiedykolwiek będzie im potrzebny; za pomocą mikronadajników czy bez nich.
Włączywszy silnik śmigacza, Alys Buckman zakręciła kierownicą i wcisnęła pedał gazu; śmigacz wystrzelił pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. Policyjna maszyna, uświadomił sobie Jason, dwukrotnie większej mocy niż modele cywilne.
— Jest jedna sprawa — powiedziała Alys, manewrując w strumieniu śmigaczy — którą chciałabym jasno postawić. — Zerknęła na niego, upewniając się, że słucha.
— Nie rób mi żadnych seksualnych awansów. Jeśli zaczniesz, zabiję cię. Dotknęła pasa; zobaczył zatknięty tam policyjny model broni, która błysnęła metalicznie w porannym słońcu.
— Zrozumiano i przyjęto do wiadomości — oświadczył, czując się dziwnie. Nie podobał mu się strój ze skóry i metalu, jaki nosiła; nie lubił wyeksponowanych w nim elementów fetyszyzmu. A teraz to ultimatum. Jakie były jej preferencje seksualne? Lesbijskie? A jeśli nawet?
— Całe moje libido, mój seksualizm jest związany z Felixem — wyznała spokojnie Alys, odpowiadając na nie wypowiedziane pytanie.
— Z twoim bratem? — Poczuł zimny lęk i niedowierzanie.
— Jak to?
— Przez pięć lat pozostawaliśmy w kazirodczym związku — wyjaśniła Alys, zręcznie manewrując maszyną w gęstym ruchu Los Angeles. — Mamy trzyletnie dziecko. Wychowuje je gospodyni i opiekunka w Key West, na Florydzie. Ma na imię Barney.
— I mówisz mi o tym? — spytał, niewyobrażalnie zdumiony. — Komuś, kogo nawet nie znasz?
— Och, znam cię bardzo dobrze, Jasonie Taverner — odparła Alys. Wzbiła się na wyższy poziom i zwiększyła prędkość. Ruch zrzedniał; opuszczali centrum Los Angeles. — Przez lata byłam twoją wielbicielką, oglądałam twoje wtorkowe programy telewizyjne. Mam twoje nagrania i raz byłam na twoim występie w „Orchid Room” w hotelu „St. Francis” w San Francisco. — Uśmiechnęła się do niego. — Felix i ja jesteśmy kolekcjonerami… A jedną z rzeczy, jakie ja kolekcjonuję, są nagrania Jasona Tavernera. — Jej enigmatyczny uśmieszek zmienił się w szeroki uśmiech. — Przez lata zebrałam wszystkie dziewięć płyt.
— Dziesięć. Nagrałem dziesięć płyt długogrających. Kilka ostatnich ze ścieżką wideo — rzekł Jason chrapliwym, zduszonym głosem.
— A więc jedna musiała mi umknąć — zgodziła się Alys. — Tutaj. Obróć się i spójrz na tylne siedzenie.
Obróciwszy się, ujrzał swój pierwszy album: Taverner i blue, blue blues.
— Tak — powiedział, wziął go i położył sobie na kolanach.
— Jest tam jeszcze jeden — mruknęła Alys. — Mój ulubiony.
Zobaczył mocno podniszczony egzemplarz Dziś wieczór spędzimy miło czas z Tavernerem.
— Tak — przyznał. — To najlepsza płyta, jaką nagrałem.
— Widzisz? — powiedziała Alys. Śmigacz opadał, spiralnym torem przypominającym helisę, ku widniejącym w dole posiadłościom, otoczonym drzewami i trawnikami. — To ten dom.
Ze śmigłami ustawionymi pionowo śmigacz opadł na asfaltowy krąg pośrodku wielkiego trawnika przed budynkiem. Jason ledwie zdążył rzucić okiem na dom: dwupiętrowy, w stylu hiszpańskim, balustrady balkonów z czarnego żelaza, czerwone dachówki, ściany z cegły lub ze stiukami — nie potrafłby powiedzieć. Był to obszerny dom, otoczony pięknymi dębami, wkomponowany w krajobraz; zdawał się stapiać z drzewami i trawnikami, stanowiącymi połączenie między naturą a dziełem człowieka.
Alys wyłączyła silnik i kopnięciem otworzyła oporne drzwi.
— Zostaw płyty w wozie i chodź — powiedziała do Jasona, wysiadając ze śmigacza i idąc po trawniku.
Niechętnie odłożył albumy płytowe na tylne siedzenie i poszedł za nią, przyspieszając, żeby ją dogonić; długie, okryte czarnymi spodniami nogi niosły ją szybko do wielkiej bramy frontowej.
— Otaczający posesję mur jest wyłożony kawałkami potłuczonych butelek. To ma odstraszyć bandytów… w dzisiejszych czasach! Ten dom należał kiedyś do Ernie Tilla, aktora grającego w westernach.
Przycisnęła guzik na bramie frontowej; natychmiast pojawił się prywatny strażnik w brązowym uniformie, spojrzał na nią, skinął głową i zwolnił dźwignię otwierającą bramę.
— Co wiesz? Wiesz, że jestem… — powiedział Jason do Alys.
— Jesteś sławny — stwierdziła niedbale Alys. — Wiem o tym od lat.
— A zatem byłaś tam gdzie ja. Gdzie zawsze jestem. Nie tutaj. Alys wzięła go za rękę i poprowadziła wyłożonym boazerią korytarzem, a potem w dół, po pięciu ceglanych stopniach do bawialni urządzonej staromodnie, lecz ze smakiem.
Nic go to nie obchodziło; chciał tylko z nią porozmawiać, dowiedzieć się, co ona wie, skąd i co to oznacza.
— Pamiętasz to miejsce? — spytała Alys.
— Nie.
— A powinieneś, byłeś tu już kiedyś.
— Nie byłem — rzekł ostrożnie; całkowicie zbiła go z tropu, pokazując te dwie płyty. Muszę je mieć, powiedział sobie. I pokazać… no tak, komu? Generałowi Buckmanowi? Ale co mi to da, jeśli mu je pokażę?
— Trochę meskaliny? — zaproponowała Alys, podchodząc do szafki na leki. Był to spory, ręcznie polerowany kredens z orzechowego drewna; stał po przeciwległej stronie pokoju, za barkiem lśniącym skórą i mosiądzem.
— Odrobinę — powiedział, ale zaraz zdumiała go własna odpowiedź; zamrugał oczami. — Chcę zachować jasność myśli — wyjaśnił.
Przyniosła maleńką, lakierowaną tackę, na której stała kryształowa karafka z wodą i biała kapsułka.
— Bardzo dobry towar. Harveys Yellow Number One, importowana hurtowo ze Szwajcarii i kapsułkowana na Bond Street. I niezbyt mocna.
— Dziękuję. — Przyjął szklankę i białą kapsułkę, wypił narkotyk i odstawił szklankę na tackę. — A ty nie bierzesz? — zapytał z budzącą się — poniewczasie — czujnością.
— Ja już jestem nagrzana — odparła wesoło Alys, pokazując w uśmiechu barokowo ozdobione zęby. — Nie widzisz? Pewnie nie, nigdy nie widziałeś mnie w innym stanie.
— Wiedziałaś, że sprowadzą mnie do Akademii? — zapytał. Musiałaś wiedzieć, pomyślał, ponieważ miałaś przy sobie dwie moje płyty Gdybyś nie wiedziała, byłaby dosłownie jedna szansa na miliard, że będziesz je mieć przy sobie.
— Podsłuchiwałam niektóre ich rozmowy — odpowiedziała Alys; krążyła niespokojnie po pokoju, stukając długim paznokciem w lakierowaną tackę. — Przypadkowo przechwyciłam rozmowę między Las Vegas a Felixem. Lubię go słuchać od czasu do czasu, kiedy jest na służbie. Nie zawsze, ale… — wskazała na pokój znajdujący się na końcu korytarza. — Chcę na coś popatrzeć. Pokażę ci to, jeśli jest tak dobre, jak twierdzi Felix.
Poszedł za nią, szum pytań w jego głowie cichł powoli. Jeśli ona może poruszać się tak swobodnie, myślał, wchodzić i wychodzić…
— Mówił, że w środkowej szufadzie jego biurka z klonowego drewna — powiedziała w zadumie Alys, stojąc na środku biblioteki. Oprawione w skórę książki piętrzyły się na półkach sięgających aż pod suft. W pomieszczeniu znajdowało się kilka biurek, szklana szafka z maleńkimi fliżankami, dawne komplety szachów, dwie stare deski do tarota… Alys podeszła do biurka w stylu Nowej Anglii, otworzyła szufadę i zajrzała do niej. — Ach — westchnęła i wyjęła celofanową kopertę.
— Alys… — zaczął Jason, ale uciszyła go niecierpliwym pstryknięciem palców.
— Siedź cicho, a ja to sprawdzę. — Wzięła z biurka duże szkło powiększające i obejrzała kopertę. — Znaczek — wyjaśniła po chwili. — Wyjmę go, żebyś mógł sobie obejrzeć.
Znalazłszy pincetę flatelistyczną, ostrożnie wyjęła znaczek z koperty i położyła go na flcowej podkładce na blacie biurka.
Jason posłusznie zerknął przez szkło powiększające na znaczek. Wydał mu się zupełnie zwyczajnym znaczkiem, tyle że w przeciwieństwie do współczesnych znaczków został wydrukowany w jednym kolorze.
— Spójrz na te zwierzęta — rzekła Alys. — Na przywódcę stada. Jest doskonały, widać każdą linię. Ten znaczek nigdy nie był…
Chwyciła go za rękę, gdy chciał dotknąć znaczka.
— Och nie — powiedziała. — Nigdy nie dotykaj znaczków palcami, zawsze używaj pincety.
— Czy on jest cenny?
— Właściwie nie, ale prawie nigdy nie można go było kupić. Kiedyś ci to wyjaśnię. Sprezentował mi go Felix, ponieważ mnie kocha, ponieważ, jak twierdzi, jestem dobra w łóżku.
— To ładny znaczek — rzekł Jason, zmieszany. Oddał jej szkło powiększające.
— Felix mówił prawdę, to dobry egzemplarz: idealnie centrowany, z delikatnym stemplem nie zacierającym rysunku i…
Zręcznym ruchem pincetą odwróciła znaczek, kładąc go obrazkiem do flcowej podkładki. Wyraz jej twarzy natychmiast się zmienił; czerwona ze złości powiedziała:
— Skurwiel.
— O co chodzi? — spytał Jason.
— Kancer. — Dotknęła szczypcami jednego rogu znaczka. — No, z wierzchu tego nie widać. To cały Felix. Do diabła, i tak pewnie jest fałszywy, chociaż Felixowi przeważnie udaje się nie kupować fałszywych. No dobrze, Felixie, zapamiętam ci to. — Po chwili namysłu dodała: — Zastanawiam się, czy w swojej kolekcji nie ma takiego drugiego. Podmieniłabym je.
Podeszła do sejfu w ścianie, przez chwilę kręciła tarczami, w końcu otworzyła sejf i wyjęła ogromny, ciężki album, który położyła na biurku.
— Felix nie ma pojęcia, że znam kombinację otwierającą ten sejf. Nie mów mu o tym.
— Ostrożnie przewracała kartki z grubego kartonu, aż doszła do takiej, na której były tylko cztery znaczki. — Nie ma czarnej jednodolarówki. Mógł ją jednak ukryć gdzie indziej, może nawet ma ją w Akademii.
Zamknęła album i schowała go z powrotem do sejfu w ścianie.
— Meskalina zaczyna działać — stwierdził Jason. Bolały go nogi; u niego zawsze był to objaw działania meskaliny na organizm.
— Usiądę — powiedział i zdołał dopaść skórzanego fotela, zanim nogi odmówiły mu posłuszeństwa, a raczej pozornie odmówiły posłuszeństwa, bo w rzeczywistości było to złudzenie wywołane narkotykiem, choć wydawało się bardzo realne.
— Chciałbyś zobaczyć zbiór pięknych zdobionych tabakierek? — spytała Alys. — Felix ma niesamowicie cenną kolekcję. Same antyki, ze złota, srebra, stopów, inkrustowane kamieniami, ze scenami myśliwskimi… nie? — Usiadła naprzeciw niego, skrzyżowała długie nogi w czarnych spodniach; kołysała butem na wysokim obcasie. — Pewnego razu Felix kupił na licytacji starą tabakierę, sporo za nią zapłacił i przyniósł do domu. Oczyścił ją ze starej tabaki i znalazł sprężynkę otwierającą skrytkę w dnie, a raczej w tym, co wydawało się dnem. Skrytka otwierała się po przekręceniu maleńkiej śrubki. Przez cały dzień szukał odpowiednio małego narzędzia, żeby ją przekręcić. W końcu znalazł. — Roześmiała się.
— I co się stało? — zapytał Jason.
— Dno tabakierki było fałszywe, ukrywało blaszaną płytkę. Felix wyjął ją. — Ponownie się roześmiała, błyskając złotymi ozdobami na zębach. — Okazało się, że to pornografczny obrazek sprzed dwustu lat, przedstawiający koguta kopulującego z kucykiem szetlandzkim. Kolorowy, w siedmiu barwach. Wart… och, jakieś pięć tysięcy dolarów — niewiele, ale naprawdę nas to ucieszyło. Sprzedający, oczywiście, nie miał pojęcia o istnieniu tej miniaturki.
— Rozumiem — powiedział Jason.
— W ogóle nie interesują cię tabakierki — rzekła Alys, wciąż uśmiechnięta.
— Chciałbym… ją zobaczyć — powiedział. Po chwili dodał: — Alys, ty mnie znasz, wiesz, kim jestem. Dlaczego nikt inny mnie nie zna?
— Ponieważ oni nigdy tam nie byli.
— Gdzie?
Alys pomasowała skronie, wysunęła koniec języka i patrzyła pustym wzrokiem przed siebie, pogrążona w swoich myślach, jakby go nie słyszała.
— No wiesz — odezwała się w końcu znudzonym i lekko zirytowanym tonem.
— Chryste, człowieku, przeżyłeś czterdzieści dwa lata. Co mogę ci powiedzieć o tym miejscu, czego jeszcze nie wiesz?
Spojrzała na niego, złośliwie krzywiąc wydatne usta; uśmiechnęła się.
— Jak się tu dostałem?
— Ty… — zawahała się. — Nie wiem, czy powinnam ci powiedzieć.
— Dlaczego nie? — krzyknął.
— Dojdziemy do tego w swoim czasie. — Niedbale machnęła ręką. — W swoim czasie. Słuchaj, człowieku, wiele już przeszedłeś. Dzisiaj o mało nie wysłali cię do obozu pracy, a wiesz, co to oznacza. Dzięki temu dupkowi McNulty’emu i mojemu drogiemu braciszkowi, mojemu braciszkowi — generałowi policji.
Jej twarz wykrzywiła się w grymasie obrzydzenia, ale zaraz znów uśmiechnęła się swoim prowokacyjnym uśmiechem — leniwym, złotozębnym i zachęcającym.
— Chcę wiedzieć, gdzie jestem — rzekł Jason.
— W moim pokoju, w moim domu. Jesteś tu zupełnie bezpieczny, usunęłam wszystkie pluskwy. Nikt się tutaj nie włamie. Wiesz co? — Zerwała się z fotela i skoczyła na równe nogi jak zwinne zwierzę; mimowolnie odsunął się. — Robiłeś to kiedyś przez telefon? — spytała z zapałem i z roziskrzonym wzrokiem.
— Co takiego?
— Sieć — odparła Alys. — Wiesz o czym mówię?
— Nie — powiedział, chociaż słyszał o tym.
— Twoje wrażenia seksualne, a także każdego uczestnika, są pobudzane elektronicznie i wzmacniane w takim stopniu, jaki zdołasz znieść; kumulują się dzięki elektronicznej obróbce. Niektórzy ludzie uzależniają się tak bardzo, że nie potrafą z tym skończyć. Całe ich życie kręci się wokół cotygodniowej — do licha, nawet codziennej! — sesji z seks-siecią. To zwykłe wideofony na kartę kredytową, możesz z nich skorzystać w każdej chwili. Sponsorzy raz na miesiąc przysyłają ci rachunek i jeśli nie zapłacisz, blokują dostęp do sieci.
— Ilu ludzi bierze w tym udział?
— Tysiące.
— Jednocześnie? Alys kiwnęła głową.
— Większość robi to przez dwa, trzy lata. Na skutek tego degenerują się fzycznie i psychicznie, ponieważ stopniowo wypala się ta część ich umysłu, która rejestruje orgazm. Mimo to trudno mieć im to za złe; robią to nawet najmądrzejsi i najbardziej wrażliwi ludzie na Ziemi. Traktują to niemal jak sakrament. Uczestnika sieci możesz poznać z daleka: jest rozwiązły, stary, tłusty, apatyczny — to ostatnie, oczywiście, między kolejnymi orgiami telefonicznymi.
— Ty też to robisz?
Wcale nie wydawała mu się rozwiązła, stara, tłusta czy apatyczna.
— Od czasu do czasu, ale nie wpadłam w nałóg; odłączyłam się od sieci w samą porę. Chcesz spróbować?
— Nie.
— No dobrze — powiedziała trzeźwo Alys. — Co chciałbyś robić? Mamy niezłą kolekcję płyt z utworami Rilkego i Brechta, przełożonymi na język uniwersalny. Któregoś dnia Felix przyniósł kwadrofoniczny zestaw wszystkich siedmiu symfonii Sibeliusa — są bardzo dobre. Na obiad Emma przyrządza żabie udka… Felix uwielbia żabie udka i eskalopki. Zazwyczaj jada w dobrych francuskich i baskijskich restauracjach, ale dziś wieczór…
— Chcę wiedzieć — przerwał jej Jason — gdzie jestem.
— A nie możesz być po prostu szczęśliwy? Podniósł się z trudem i w milczeniu spojrzał na nią.
Meskalina działała coraz silniej; pokój rozjaśnił się od barw, perspektywa uległa zniekształceniu, tak że suft wydawał się odległy o miliony kilometrów. Gdy patrzył na Alys, zdawało mu się, że jej włosy ożyły… jak u Meduzy; poczuł strach.
Nie zwracając na niego uwagi, Alys mówiła dalej:
— Felix szczególnie lubi kuchnię baskijską, ale oni dodają tyle masła, że dostaje skurczów odźwiernika. Ma także niezłą kolekcję Weird Tales i uwielbia baseball. I… zaraz… — Zamyśliła się, pukając palcem w dolną wargę. — On interesuje się okultyzmem. Czy ty…
— Czuję coś — oznajmił Jason.
— Co?
— Nie mogę uciec.
— To meskalina. Nie przejmuj się.
— Ja…
Zamyślił się; czuł ogromny ciężar na mózgu, przeszywany wszędzie strumieniami światła.
— To, co ja kolekcjonuję — mówiła Alys — jest w następnym pokoju, który nazywamy biblioteką. Ten pokój to gabinet. W bibliotece Felix ma wszystkie swoje książki prawnicze… czy wiesz, że on jest nie tylko generałem policji, ale także prawnikiem? Zrobił wiele dobrego, muszę to przyznać. Czy wiesz, co kiedyś zrobił?
Nie był w stanie odpowiedzieć. Mógł jedynie nieruchomo stać; słyszał dźwięki, ale żadnego nie rozumiał.
— Przez rok Felix zarządzał jedną czwartą wszystkich obozów pracy na Ziemi.
W tym czasie odkrył zapomnianą ustawę, wydaną przed laty, kiedy obozy pracy bardziej przypominały obozy śmierci i siedziało w nich mnóstwo czarnych. Ustawa ta pozwalała na istnienie obozów jedynie w czasie Drugiej Wojny Domowej, a zatem mógł w każdej chwili je zamknąć, gdyby uznał, że leży to w interesie społecznym. Czarni i studenci, siedzący długo w obozach, są twardzi i silni po latach pracy fzycznej, nie tak jak mizerni, bladzi, wynędzniali studenci kryjący się w podziemiach kampusów. Zaczął szukać i odkrył jeszcze jedną zapomnianą ustawę. Obóz nie przynoszący dochodu powinien, a nawet musi być zamknięty. Felix zmienił wysokość bardzo skromnych dniówek wypłacanych więźniom. Teraz wystarczyło podliczyć wydatki, wykazać w księgach debet i bach! — zamknąć obozy. — Roześmiała się.
Próbował coś powiedzieć, ale nie mógł. Umysł tłukł mu się pod czaszką jak duża gumowa piłka; opadał i unosił się, zwalniał i przyspieszał, gasł i zapalał się jaskrawym fajerwerkiem; smugi światła były wszędzie, przeszywały każdą część jego ciała.
— Największe osiągnięcie Felixa — mówiła Alys — było związane ze studenckimi kibucami w podziemiach spalonych kampusów. Wielu studentów rozpaczliwie poszukiwało żywności i wody, a wiesz, czym to się kończy: ruszają na miasto, okradają sklepy, niszczą i rabują. Policja ma wśród studentów wielu prowokatorów, którzy agitują za ostateczną rozprawą z glinami… a na to policja i wojsko tylko czekają. Widzisz?
— Widzę — powiedział — kapelusz.
— Felix próbował do tego nie dopuścić; dlatego musiał dostarczyć studentom jedzenia i wody, rozumiesz?
— Kapelusz jest czerwony — odparł Jason. — Jak twoje uszy.
— Z racji stanowiska marszałka policji Felix miał dostęp do raportów informatorów donoszących o sytuacji studenckich kibuców. Wiedział, które podupadają, a które sobie radzą; wyciąganie istotnych faktów z powodzi abstrakcyjnych danych to jego specjalność. Kiedy skompletował już listę słabych kibuców, spotkali się z nim inni wysocy rangą ofcerowie policji, aby zdecydować, jaką obrać taktykę, żeby przyspieszyć ich upadek. Szerzył się defetyzm siany przez informatorów policyjnych, sabotowano dostawy żywności i wody. Dochodziło do rozpaczliwych i beznadziejnych wypadów z kampusów w poszukiwaniu pomocy; studenci z Columbia University planowali, na przykład, opanować obóz pracy imienia Harry’ego S. Trumana i uwolnić oraz uzbroić więźniów, ale wtedy nawet Felix kazał interweniować! Do Felixa należało określanie taktyki wobec każdego z wybranych kibuców. Często, bardzo często odradzał jakąkolwiek akcję, za co, oczywiście, twardogłowi go krytykowali i żądali jego dymisji. — Alys umilkła na chwilę.
— Musisz wiedzieć, że wtedy był marszałkiem policji.
— Twoja czerwień — rzekł Jason — jest fantastyczna.
— Wiem. — Usta Alys wygięły się w podkówkę. — Nie możesz zaczekać, człowieku? Usiłuję ci coś powiedzieć. Felix został zdegradowany ze stopnia marszałka do generała, ponieważ starał się, jak mógł, żeby studenci w kibucach byli wykąpani, najedzeni, a także mieli zapasy leków i prycze. O to samo zabiegał w obozach pracy, które mu podlegały. Dlatego teraz jest tylko generałem. Dali mu jednak spokój; zaszkodzili tyle, ile mogli, ale nadal pozostał na wysokim stanowisku.
— A wasze kazirodztwo — powiedział Jason. — Co jeśli…? — urwał. Nie mógł przypomnieć sobie reszty zdania. — Jeśli? — ponowił pytanie; czuł szalejący płomień na skutek tego, że zdołał przekazać jej tę wiadomość. — Jeśli — powtórzył i wewnętrzny pożar rozgorzał z radosną furią. Krzyknął.
— Pytasz, co by się stało, gdyby marszałkowie wiedzieli, że Felix i ja mamy syna? Co by wtedy zrobili?
— Co by zrobili — rzekł Jason. — Czy możemy posłuchać muzyki? Albo daj mi… — umilkł, nie znajdując słów, żadne nie docierało do jego mózgu. — O rany! — powiedział. — Mojej matki tam nie będzie. Umarła.
Alys głęboko wciągnęła powietrze i westchnęła.
— Dobrze, Jasonie — oświadczyła. — Przestanę bawić cię rozmową, aż rozjaśni ci się w głowie.
— Mów.
— Chciałbyś zobaczyć moje pornografczne kreskówki?
— Jakie?
— Stylizowane obrazki związanych dziewcząt i mężczyzn…
— Czy mogę się położyć? — spytał. — Nogi odmawiają mi posłuszeństwa; prawą stoję chyba na Księżycu. Innymi słowy, złamię ją, wstając.
— Chodź. — Wyprowadziła go, krok za krokiem, ze swojego pokoju do bawialni.
— Połóż się na kanapie — poleciła. Zrobił to z najwyższym trudem. — Dam ci trochę torazyny; znosi działanie meskaliny.
— Znosić — wybełkotał.
— Zaraz… gdzie ja ją położyłam, do diabła? Rzadko ją zażywam, ale trzymam na wszelki wypadek… Niech to szlag, nie możesz łyknąć jednej kapsułki i nadawać się do czegoś? Ja biorę pięć na raz.
— Bo jesteś wielka — rzekł Jason.
— Zaraz wracam, idę na górę.
Alys odeszła w kierunku znacznie oddalonych drzwi; przez długi czas obserwował, jak maleje — jak ona to robi? Wydawało się niewiarygodne, że potrafła zmniejszać się tak bardzo — aż zniknęła. Widząc to, poczuł przeraźliwy lęk. Wiedział, że został sam, bez niczyjej pomocy. Kto mi pomoże? — zadawał sobie pytanie. Muszę uciec od tych znaczków, fliżanek, tabakierek, pornografcznych kreskówek, seks-sieci i żabich udek, muszę wrócić do śmigacza, muszę odlecieć i wrócić tam, gdzie wszystko znam, może do Ruth Rae, jeśli ją wypuścili, albo nawet do Kathy Nelson, ta kobieta to dla mnie za wiele, tak samo jak jej brat i ich kazirodczo poczęty syn na Florydzie, który ma na imię — jak?
Wstał chwiejnie; zataczając się, stąpał ciężkimi butami po dywanie mieniącym się milionem czystych barw; w końcu trafł do drzwi rozkołysanego pokoju.
Słońce. Wyszedł na zewnątrz.
Śmigacz. Pokuśtykał do niego. Usiadł przy tablicy rozdzielczej, oszołomiony mnóstwem gałek, dźwigni, kół, pedałów i pokręteł.
— Dlaczego to nie jedzie? — powiedział głośno. — Jedź! — rozkazał, kołysząc się w fotelu kierowcy. — Czy ona mnie nie wypuści? — zapytał śmigacz.
Kluczyki. Oczywiście, nie poleci bez kluczyków. Jej płaszcz na tylnym siedzeniu. Sam widział. I ta jej wielka konduktorka. Tam są klucze. Tam.
Dwa albumy płytowe. Taverner i blue, blue blues i najlepszy ze wszystkich Dziś wieczór spędzimy miło czas. Pomacał ręką, zdołał jakoś chwycić oba albumy i przenieść je na pusty fotel obok siebie. Mam tu dowód, uświadomił sobie. Jeden to te płyty, a drugi w domu. Ona go ma. Muszę go znaleźć, jeśli mam z tego wyjść. Znaleźć tutaj. Nigdzie indziej. Nawet generał, pan Felix Jak-mu-tam?, nie znajdzie go. Nie będzie wiedział. Tak samo jak ja.
Pobiegł z powrotem do domu, niosąc albumy; krajobraz wokół niego płynął, ogoniaste, wysokie, podobne do drzew stwory połykały powietrze z sielskiego niebieskiego nieba, inne organizmy wchłaniały wodę i światło, wyżerały barwę nieba… Doszedł do bramy, pchnął, nie ustąpiła. Przycisk.
Nie znalazł żadnego.
Krok po kroku. Obmacać palcami cal po calu. Jak w ciemności. Tak, pomyślał. Błądzę w mroku. Postawił płyty, oparł je o ścianę przy bramie i powoli masował gumowatą powierzchnię muru. Nic.
Przycisk. Nacisnął go, złapał płyty i stanął przed bramą, która niewiarygodnie wolno otworzyła się ze zgrzytem protestu. Pojawił się uzbrojony mężczyzna w brązowym uniformie.
— Musiałem pójść po coś do śmigacza — powiedział Jason.
— Wszystko w porządku, sir — odparł człowiek w brązowym mundurze. — Widziałem, jak pan wychodzi, i wiedziałem, że będzie pan wracał.
— Czy ona jest szalona? — zapytał Jason.
— To nie moja sprawa, sir — rzekł mężczyzna w brązowym mundurze i wycofał się, dotknąwszy czapki z daszkiem.
Frontowe drzwi były otwarte, tak jak je zostawił. Przecisnął się przez nie, zszedł po ceglanych stopniach i ponownie znalazł się w bawialni o nieregularnym kształcie i odległym o miliony kilometrów sufcie.
— Alys! — zawołał.
Czy była w tym pokoju? Uważnie rozejrzał się wokoło; sprawdził każdy cal pomieszczenia, tak samo jak wtedy, kiedy szukał przycisku. Bar pod przeciwległą ścianą, ładny kredens z orzechowego drzewa… kanapa, fotele, obrazy na ścianach. Twarz na jednym z portretów szydziła z niego, ale nie dbał o to; i tak nie zdoła zejść ze ściany. Zestaw kwadrofoniczny…
Jego płyty. Zagrać.
Chwycił pokrywę adaptera, lecz nie zdołał jej unieść. Dlaczego? — zapytał. Zamknięta? Nie, odsuwa się. Odsunął ją z okropnym zgrzytem, jakby niszczył sprzęt. Zmieniacz. Talerz. Wyjął z koperty płytę i położył na zmieniaczu. Umiem obsługiwać taki aparat, powiedział, po czym włączył wzmacniacz, przestawiając tryb na phono. Przełącznik uruchamiający zmieniacz płyt. Nacisnął go. Ramię adaptera drgnęło; talerz zaczął się kręcić — niezwykle wolno. Co jest z tym gratem? Nie ta szybkość? Nie, sprawdził, trzydzieści trzy i jedna trzecia. Talerz zaszumiał i płyta opadła.
Głośny odgłos igły trafającej w pierwszy rowek. Trzaski kurzu, szmery, typowe dla starych płyt. Łatwo było je złamać lub uszkodzić, wystarczyło chuchnąć.
Syk zakłóceń. Kolejne trzaski.
I nic.
Podniósł ramię i przestawił je dalej. Donośny zgrzyt, gdy igła opadła na płytę; skrzywił się, odszukał pokrętło głośności i ściszył adapter. Nadal żadnej muzyki. Nie słychać jego śpiewu.
Działanie meskaliny nagle zaczęło ustępować, poczuł się trzeźwy i spokojny. Druga płyta. Wyjął ją z koperty, umieścił w zmieniaczu, odłożył pierwszą płytę.
Odgłos igły dotykającej plastikowej powierzchni. Szum, niedostępne trzaski i szmery. Nadal żadnej muzyki.
Płyty były puste.