20

Trzy metry głębokości. Taka głębokość nie mieściła się Durze w głowie. Ludzie w Płaszczu mogli żyć tylko w osłonie nadciekłego Powietrza o grubości zaledwie kilku metrów. Podczas pierwszej wyprawy z Tobą do Bieguna z nadpływu — tak dalekiej, że Dura miała wrażenie, iż podróżuje po krzywiźnie samej Gwiazdy — pokonali najwyżej trzydzieści metrów.

A teraz wwiercała się całe metry w głąb bezlitosnej masy Gwiazdy. Wyobrażała sobie, jak Gwiazda miażdży drewnianą łódeczkę i wypluwa ich niby pasożytnicze robactwo. I niewiele pocieszała ją myśl, że podróż zostanie przerwana przed osiągnięciem tej niszczącej głębokości tylko pod warunkiem, iż osiągną swój cel… iż jakiś niewyobrażalny twór wyłoni się z Rdzenia i wyjdzie im na powitanie.

Pod koniec drugiego dnia znajdowali się już poniżej mgławicowej granicy warstwy Powietrza nadającej się do życia. Jaskrawa żółć Powietrza za oknami zanikała; przybierała kolejno odcień bursztynu, ciemnego oranżu i wreszcie krwistego fioletu, który nasuwał skojarzenie z Morzem Kwantowym.

Dura przycisnęła twarz do chłodnego, przezroczystego drewna w nadziei, że coś zobaczy: egzotyczne zwierzęta, nieznane plemienia mało uczłowieczonych ludzi, jakąś konstrukcję wewnątrz Gwiazdy — cokolwiek. W zielonym świetle drewnianych lamp dostrzegała jednak tylko błotnisty fiolet gęstniejącego Powietrza i swoje własne, zniekształcone, niewyraźne odbicie. Była uwięziona — ze swoimi lękami oraz z Horkiem. Jeszcze przed wyprawą przewidywała, że w tym malutkim drewnianym pudełku, żłobiącym sobie drogę ku potężnym wnętrznościom Gwiazdy, będzie się źle czuła, lecz teraz gęsta ciemność za oknem przyprawiała ją o klaustrofobię. Zamknęła się w sobie. Opiekowała się niespokojnymi świniami, starała się spać tak często, jak to było możliwe, i unikała spojrzeń Horka.

Trzeciego dnia szef Komitetu usiłował z nią porozmawiać. Uznała to za narzucanie się.

— Jesteś zamyślona — zauważył obraźliwie pogodnym tonem. — Mam nadzieję, że ta przygoda nie wywołuje u ciebie żadnych — hm — filozoficznych problemów.

Opuścił fotel pilota i wzbił się w górę, bliżej jej stanowiska przy zaprzęgu świń. Popatrzyła na jego szeroką, otyłą twarz i obfitą brodę. Kiedy zobaczyła Horka po raz pierwszy, była zafascynowana i zaniepokojona — niewątpliwie zgodnie z intencjami władcy — właśnie brodą, widokiem mężczyzny z zarostem na twarzy. Teraz jednak, przyglądając się uważniej, stwierdziła, iż korzenie rurek włosowych brody tworzą regularny, sześciokątny wzór na podbródku Przewodniczącego. A zatem broda została wszczepiona. Posłużono się albo włosami samego Horka, albo któregoś z jego pechowych poddanych.

Doszła do wniosku, że broda nie robi już na niej wrażenia i jest co najwyżej oznaką dekadencji jej właściciela. W dodatku żółkła szybciej niż rurki włosowe na jego czaszce. Jeszcze kilka lat i Hork będzie wyglądał naprawdę idiotycznie.

Jakiż on był zwalisty, jaki natarczywy, jaki irytujący. Miała wrażenie, że panujące między nimi napięcie trzaskało jak gaz elektronowy.

— Filozoficzne problemy? Nie jestem przesądna.

— Wcale tego nie sugerowałem.

— Nie mamy religijnego stosunku do Xeelee. Nie obawiam się, że tą wycieczką sprowadzimy na siebie gniew Xeelee, jeśli to masz na myśli. Ale Istoty Ludzkie same nigdy nie odważyłyby się urządzić wyprawy do Gwiazdy.

— Ponieważ Xeelee będą się wami opiekować jak niebiańska mamusia.

Dura westchnęła.

— Wcale nie. W gruncie rzeczy, jest dokładnie na odwrót… Musimy akceptować poczynania Xeelee bez zastrzeżeń, gdyż wierzymy, że ich cele okażą się w dalekiej perspektywie korzystne dla nas wszystkich, dla całej ludzkiej rasy. Nawet jeśli to oznacza zniszczenie Gwiazdy — nawet jeśli w grę będzie wchodzić zagłada nas wszystkich.

Hork pokręcił głową.

— Wy, nadpływowcy, lubicie żartować. No cóż, trochę smutna jest ta wasza wiara. I nie daje zbyt wielkiej pociechy.

— Nic nie rozumiesz — odparła Dura. — Ona wcale nie ma przynosić pociechy. Moja pociecha jest tam, w górze — powiedziała, unosząc gwałtownie kciuk. — Moja rodzina i plemię.

Hork patrzył na nią. Miał grube, prymitywne rysy, ale — musiała niechętnie przyznać — pod warstwami tłuszczu kryła się odrobina wrażliwości i inteligencji.

— Boisz się śmierci, Dura, pomimo swojej wiedzy. Dziewczyna roześmiała i zamknęła oczy.

— Przecież mówiłam ci, że wiedza nie musi przynosić pociechy. Nie mam powodu, żeby nie lękać się śmierci… i teraz rzeczywiście się jej boję.

Hork oddychał głęboko.

— Wobec tego uwierz we mnie. Przeżyjemy. Czuję to. Wiem, że tak będzie.

Przysunął się tak blisko, że poczuła w jego oddechu aromat słodkiego chleba. Na twarzy mężczyzny malowała się stanowczość i determinacja. Przez chwilę Dura miała ochotę pławić się w tym zdecydowaniu, napawać jego ogromną siłą, jakby Hork był jej odrodzonym ojcem.

Jednakże oparła się pokusie.

— A więc ty nie lękasz się śmierci? — zagadnęła oschle. — Czy twoja władza w Parz pomoże d zapobiec ostatecznej katastrofie?

— Oczywiście, że nie — odparł. — I uczucie strachu wcale nie jest mi obce. Dziwi cię to, prawda? Nie jestem głupcem, który nie boi się, bo nie ma ani krztyny wyobraźni, nadpływowcze. Nie mam też w sobie aż tyle arogancji, by uważać, że śmierć mnie nie dotyczy. Wiem, iż w ostatecznym rozrachunku jestem słaby jak każdy człowiek w obliczu wielkich mocy Gwiazdy, że już nie wspomnę o nieznanym, które znajduje się poza nią. Ale teraz odczuwam… — Pomachał ręką. — Odczuwam radość. Już nie ograniczam się do oczekiwania na następne Zaburzenie albo do usuwania zniszczeń w Parz po poprzednim. Próbuję zmienić świat, rzucić wyzwanie obecnemu stanowi rzeczy. — Jego oczodoły przypominały ciemne studnie. — I nie mógłbym pozwolić na to, żeby ktokolwiek penetrował mroczne serce Gwiazdy bez mojego udziału. — Popatrzył na Durę. — Czy potrafisz to zrozumieć?

— Niektórzy mówią, że uciekasz od rzeczywistych problemów. Że okazałbyś prawdziwą odwagę, zostając w Parz i zmagając się z kataklizmem, zamiast uciekać i marnować środki na efektowną, ale bezużyteczną wyprawę.

Kiwnął głową, uśmiechając się ponuro.

— Wiem. Jednym z tych ludzi jest Muub. Och, nie martw się. Nic na to nie poradzę. To tylko jeden z punktów widzenia. Nawet mnie zdarza się tak myśleć, gdy przeżywam złe chwile. — Wyszczerzył zęby. — Ale mam nadzieję, że ojciec byłby ze mnie dumny, gdyby teraz obserwował moje poczynania. Zawsze uważał, że jestem taki… praktyczny. Taki pozbawiony wyobraźni. A mimo to…

Usłyszeli jakiś łomot dochodzący z kadłuba „Latającej Świni". Mały statek zadygotał. Świnie kwiczały, miotając się w swojej uprzęży. Dura i Hork odruchowo padli sobie w ramiona.

Wehikuł powrócił do stabilnego lotu. Dura czuła na brzuchu i piersiach ciężar wydatnego brzucha Horka, którego tłuste fałdy skrywał połyskujący materiał.

— Co to było?

Małe, regularne rzędy włosków na obrzeżach brody Przewodniczącego unosiły się, kiedy oddychał.

— Bergi materii rdzeniowej — odparł z napięciem w głosie. — Ot i wszystko. Bergi materii rdzeniowej. Gdyby któreś z nas dwojga było Poławiaczem, nie balibyśmy się ich. Właśnie dlatego wysyła się tu przede wszystkim Poławiaczy. „Świnia" została zaprojektowana z myślą o takich małych wstrząsach, toteż nie mamy powodu do obaw.

Nadal oplatał Durę ramionami, a ona odwzajemniała uścisk, dotykając fałd szaty na jego plecach. Kiedy wyciągnął rękę, żeby pogłaskać jej włosy, nagle zapragnęła pogrążyć się w tym masywnym, silnym ciele, ukryć w ciepłym mroku jego potężnych oczodołów.

Wymacała guziki na szacie mężczyzny, przyszyte do bocznego szwu. W tym samym momencie poczuła, jak po jej kombinezonie wędrują jego grube, niezdarne palce.

W ostatnim przebłysku zdrowego rozsądku zerknęła na twarz Przewodniczącego. Rozchylone usta i połyskujące, rozszerzone nozdrza sugerowały, że władca Parz pożąda jej równie silnie jak ona jego.

Szata Horka rozsunęła się. Dura zdarła z piersi i brzucha mężczyzny warstwę grubego kosztownego materiału. Jej lewa ręka powędrowała w dół ciała Przewodniczącego, do schowka.

Dziewczyna zręcznie wyciągnęła jego małego członka, objęła go palcami i delikatnie ścisnęła. Od razu napęczniał i rozepchnął się w jej dłoni niczym małe zwierzątko. Hork rozpiął jej kombinezon. Dura niecierpliwie wymachiwała nogami, zrzucając garderobę, która w chwilę później unosiła się w Powietrzu. Sucha, ciepła ręka towarzysza podróży przesunęła się po jej udzie i wśliznęła między nogi. Delikatnie rozchyliła uda, a on dotykał jej krocza tak ochoczo i niezdarnie, jakby był dorastającym młodzieńcem. Poczuła chłód w sobie i wiedziała, że jest gotowa, że błony w jej wnętrzu już przesiąkają nawilżającym Powietrzem.

Chwyciła rytmicznie pulsujący penis i wepchnęła głęboko w siebie. Wszedł w nią bez trudu. Mężczyzna westchnął i wtulił twarz w jej ramię, ona zaś złożyła policzek na jego włosach. Odnosiła wrażenie, iż jego penis zachowuje się w niej jak rozgrzane, bijące serce. Czuła na swoich nogach dotyk ciepłych, szorstkich, wciąż jeszcze odzianych nóg Horka. Zaczęła rozchylać uda na boki, tam i z powrotem, pozwalając, aby ta czynność stymulowała ścianki mięśni w jej wnętrzu.

Wreszcie poczuła, że ściska go naprawdę mocno, a jej mięśnie intensywnie pulsują. Zadygotała i usłyszała westchnienie Przewodniczącego. Unosili się w Powietrzu. Napierał na nią zwalistym ciałem i przez kilka sekund starali się osiągnąć podobny rytm. Po chwili ich ciała znalazły wspólne tempo i Dura przeżywała rozkosz, czując, jak ścianki jej pochwy pulsują zgodnie z ruchami Horka.

Jego szczytowanie nastąpiło szybko i poprzedziło orgazm dziewczyny zaledwie o kilka uderzeń serca. Krzyknęli i zadygotali spleceni w uścisku. Mięśnie pleców mężczyzny drgały w zetknięciu z palcami partnerki.

Hork osunął się na Durę. Przytrzymywała go i przeczesywała mu włosy, nie chcąc tracić kontaktu z ciepłym, masywnym ciałem mężczyzny. Wciąż czuła w sobie jego rozgrzany, mały penis. Chwila bliskości przedłużała się. Jakże dziwna wydałaby się jej ta zażyłość — w śmiertelnie niebezpiecznych otchłaniach Gwiazdy, z władcą zdumiewającego Miasta — gdyby umiała wyobrazić sobie taką sytuację w dniach przed swoim pierwszym opuszczeniem nadpływu.

Nie wiadomo dlaczego przypomniała jej się Deni Maxx, energiczna lekarka ze szpitala Muuba. Zapewne Deni powiedziałaby: „Ależ wasze spółkowanie wydałoby się znacznie dziwniejsze obserwującemu was Ur-człowiekowi. Sądzimy, że ich mechanizm seksualny opierał się — w przeciwieństwie do naszego — nie na kompresji, lecz na ruchach frykcyjnych. Oczywiście w naszym przypadku byłoby to niemożliwe, gdyż jesteśmy zanurzeni w nadcieczy, dlatego kiedy nas zaprojektowali…”

Powoli znikała intymna atmosfera. Do świadomości Dury przenikały dźwięki z pokładu statku — sapanie jedzących świń powietrznych, cichy warkot osi turbiny, powolny syk drewnianych lamp. Przestała odczuwać jedność z Horkiem. Uprzytomniła sobie, że dzielą ich fałdy odzieży zaplątanej niewygodnie między nimi, a plecy zesztywniały jej na skutek ciągłego nachylania się ponad brzuchem mężczyzny.

Delikatnie odepchnęła Przewodniczącego. Jego penis wysunął się z niej z cichym, ciepłym szumem.

Hork spojrzał jej w oczy, uśmiechnął się — odnotowała z zaskoczeniem, że wyglądał tak, jakby przed chwilą płakał — i wepchnął penisa do schowka. Następnie wciągnął kombinezon na swój pokaźny brzuch. Dura również zaczęła się ubierać.

— Dlaczego to zrobiliśmy? — zapytała po dłuższej chwili. Oddalił się od niej i usiadł na małym fotelu przy tablicy rozdzielczej. Zauważyła, że jego lśniący kombinezon pogniótł się i źle leżał mu na ramionach, wyglądając mniej elegancko.

— Ze strachu — odparł lakonicznie. Odzyskał panowanie nad sobą, ale już nie silił się na drażniący, agresywny styl bycia. Atmosfera między nimi uległa zmianie; znikło napięcie, które panowało na pokładzie statku przez pierwsze dni wyprawy. — Ze strachu. To oczywiste. Potrzebowałem… pociechy. Pragnąłem się zatracić. Nie wiem, czy to wystarczający powód. Przepraszam.

— Nie przepraszaj. — Roztargniona, wyciągnęła ręce do góry i wsypała trochę liści do koryta. — Ja również tego chciałam.

Przesunął ręce po nieskomplikowanych przyrządach sterowniczych.

— Wiesz, ja mówiłem poważnie. Naprawdę wolę być tutaj i kierować tym statkiem, niż być gdzie indziej w przestrzeni Gwiazdy. W Parz codziennie muszę się zmagać z kłopotami…

Przez chwilę wyobrażała sobie, co musi czuć władca, który ma na głowie nie tylko własne sprawy i rodzinę, ale także dobrobyt tysięcy poddanych. Obserwując wyraz jego twarzy, przypomniała sobie ślady łez, które chyba dostrzegła wcześniej. Przez chwilę wydawało jej się, że rozumie Horka.

— Widzisz, żadne rozwiązania nie skutkują — powiedział. — W tym cały kłopot. A jeśli udaje się coś załatwić, przychodzi następny, jeszcze gorszy dzień. Przynajmniej tutaj… — Chwycił dźwignie. — Przynajmniej tutaj coś robię. Dokądś zmierzam!

— Tak, ale co robisz? I dokąd zmierzasz? Spojrzał na nią.

— Wiesz, że na te pytania nie ma odpowiedzi. Szukamy pomocy tego czegoś, co już raz wynurzyło się z Rdzenia, żeby nas zniszczyć.

— A jak mamy odnaleźć to coś?

— Och, mówisz takim tonem, jakbyś była członkiem Podkomisji Finansów — powiedział ironicznie. — Możemy jedynie dotrzeć do miejsca, w którym oni nas znajdą… kimkolwiek są.

Nagle ogarnęła ją niechęć do Przewodniczącego. Było jej gorąco; czuła się jakaś… brudna, a ściany ciasnej kabiny zamykały się ponownie wokół niej. Uświadomiła sobie, że nawet się nie pocałowali. Nawet nie lubiła tego mężczyzny.

— A więc jesteś szczęśliwy, że w ogóle dokądś zmierzasz. Nieważne gdzie. Czy tak naprawdę chodzi tylko o to, żebyś sobie odpoczął od swoich strasznych obowiązków? Skoro tak, to czy musiałeś mnie ciągnąć ze sobą do tej otchłani?

Przez chwilę wydawał się urażony i lekko otworzył usta, jakby zamierzał protestować. Zaraz jednak uśmiechnął się i znowu przybrał obronną pozycję.

— Spokojnie. Przestańmy sobie dogadywać. Chyba nie powinniśmy się kłócić, kiedy nasz gospodarz z Rdzenia przybędzie nas powitać, prawda?

— Chyba nie uda mi się wytrzymać tak długo — odparła z pogardą i odwróciła się do świń, żeby je głaskać i upokajać.

Od strony kadłuba znowu dobiegł jakiś łomot, jakby coś ocierało się o statek. Tym razem nie był tak głośny jak poprzednio, niemniej jednak Dura zadrżała. Szeptała uspokajające słowa do przestraszonych świń, a jednocześnie zastanawiała się, czy miała rację — czy rzeczywiście dotarcie do celu zajmie tak dużo czasu.

Gaz elektronowy wydawał głośne trzaski wokół obręczy nadprzewodnikowych. Drewniany stateczek posuwał się centymetr po centymetrze w kierunku gęstniejącej czeluści gwiazdy neutronowej.


* * *

Bzya miał pracować na podwójnych zmianach wewnątrz Dzwonów. Nie wiedział, kiedy będzie miał trochę wolnego czasu, żeby się wyrwać z Portu, toteż zaprosił Addę i Farra, żeby pożegnali się z nim w miejscu, które nazywał „barem".

Adda odszukał bar nie bez trudu. Było to małe, ciasne pomieszczenie w głębi Dołu. Jedyne światło dawały drewniane lampy na ścianach. W zielonkawym półmroku starzec uświadomił sobie, na jak dużą głębokość w cielsku Miasta się zapuścił.

W rogu baru, przy ladzie dwoje ludzi podawało jakąś potrawę. Pomieszczenie przecinały chaotycznie liczne poręcze, przy których tłoczyły się małe grupy mężczyzn i kobiet. Goście powoli opróżniali miski z czymś, co wyglądało jak chleb, i rozmawiali na różne tematy. Adda zauważył tuniki robotników, ciała naznaczone bliznami, zgrubiałe, powykręcane kończyny. Kilka osób taksowało nadpływowca wzrokiem.

Bzya był sam przy poręczy, pod przeciwległą ścianą. Zobaczył Addę i uniósł rękę, przywołując go. Do poręczy były przymocowane trzy małe miski.

Stary myśliwy ruszył naprzód, czując się niepewnie w bandażach. Niezdarnie sunął przez tłum. Do jego uszu cały czas dobiegały strzępy rozmów.

— Adda. — Olbrzymi Poławiacz uśmiechnął się, wykrzywiając już i tak zniekształconą twarz. Chwycił starego nadpływowca i przyfalował z nim do wolnego miejsca. Starzec uczepił się jedną ręką poręczy, żeby przybrać wygodną pozycję. — Dzięki, że przyszedłeś. — Bzya zerknął na drzwi za Adda, a potem odwrócił się do swoich misek.

Nadpływowiec zauważył jego spojrzenie.

— Nie ma Farra — powiedział przygnębionym głosem. — Przepraszam, Bzya. Nie byłem w stanie go odnaleźć.

Wielkolud pokiwał głową.

— Przypuszczam, że znowu surfuje.

— Wiem, że dużo dla niego robiłeś, kiedy pracował w Porcie. Powinien był…

Bzya uniósł wielką dłoń.

— Daj spokój. Gdybym był w jego wieku, też wolałbym szaleć po niebie z surferami, zamiast siedzieć w takiej ciasnej dziurze jak ta z dwoma sponiewieranymi starymi piernikami. A ponieważ za parę dni zaczną się Igrzyska, ci chłopcy myślą tylko o jednej… no, może o dwóch rzeczach — powiedział chytrze. Skinął głową w kierunku trzech misek na poręczy. — W każdym razie to oznacza, że mamy więcej dla siebie.

Adda popatrzył na szereg drewnianych naczyń. Były prymitywnie wykonane i niewiele większe od jego złożonej dłoni. Przyczepiono je do poręczy za pomocą drewnianych czopów. W miskach leżały kawałki czegoś, co przypominało chleb. Stary myśliwy ostrożnie wyjął jedną okrągłą kromkę. Była zbita, ciepła i wilgotna. Obrócił ją w palcach, oglądając z powątpiewaniem.

— Co to takiego, u licha?

Bzya roześmiał się, najwyraźniej zadowolony z siebie.

— Nawet nie podejrzewałbym, że słyszałeś o czymś takim. W nadpływie nie ma barów, prawda, mój przyjacielu? Adda spojrzał na Poławiacza spode łba.

— Mam jeść to coś?

Olbrzym ruchem dłoni zachęcił swojego gościa do poczęstunku. Adda powąchał plastyczną substancję, ścisnął ją i wreszcie odważył się odgryźć mały kęs. Chleb okazał się gorący, zbity i nieprzyjemnie rozmokły. Miał raczej kwaśny, trudny do określenia smak. Starzec przełknął pierwszy kawałek.

— Obrzydliwe.

— Bo nie jesz tego jak trzeba. — Bzya zanurzył rękę w misce, wyciągnął garść chleba i wepchnął go sobie do ust. Przeżuł potrawę dwukrotnie, mocno pracując szczękami, a potem od razu połknął. Zamknął oczy, podczas gdy kawałki chleba przeciskały się przez przełyk; przez chwilę drżał, tłumiąc wzdychanie. Wreszcie odbiło mu się. — Tak się je ciasto piwne.

— Ciasto piwne?

— Spróbuj jeszcze.

Adda włożył rękę do drugiego naczynia i wziął spory kawałek ciasta. Ta gorąca, zbita substancja wydała mu się całkowicie niestrawna, ale z determinacją ugryzł i przełknął kilka kęsów, zadając gwałt własnemu gardłu. Ciasto przypominało twardą, sprawiającą ból bryłkę.

— Cudowne — oznajmił. — Tak się cieszę, że tu przyszedłem.

Bzya uśmiechnął się i podniósł dłoń.

Nagle przybysz z nadpływu odniósł wrażenie, że w jego żołądku powstaje ciepło, które stopniowo rozlewa się po całym ciele i głowie. Poczuł mrowienie w dłoniach i stopach, jakby dotykały ich niewidzialne palce. Głowa chyba pęczniała; wypełniało ją przyjemne ciepło. Popatrzył na siebie ze zdumieniem, prawie spodziewając się, że zobaczy wokół opuszków palców iskry gazu elektronowego i usłyszy nowe tchnienie rozgrzanej skóry. Nie dostrzegł jednak żadnych zewnętrznych zmian.

Po kilku sekundach fala ciepła osłabła, ale po jej zaniknięciu Adda wyczuwał subtelną różnicę. Bar wydawał się przytulniejszy — bardziej przyjazny niż przed chwilą — a zapach ciasta piwnego, które zostało w miskach, był miły, delikatny i nęcący.

— Witaj w świecie ciasta piwnego, mój przyjacielu. Zapewne zwiążesz się z nim na całe życie — żartobliwie powiedział wielki Poławiacz.

Adda nadal odczuwał przyjemne ciepło wywołane zjedzeniem ciasta. Szturchnął jeden z kawałków z ogromnym zaciekawieniem.

— Jeszcze nigdy nie jadłem czegoś o takim działaniu — ani w nadpływie, ani w podpływie.

— Tak też myślałem. — Bzya chwycił kawałek ciasta i ścisnął między palcami. — Powinienem chyba powiedzieć, że Farr również poznaje nowe… przysmaki. To papka składająca się głównie z liści drzew skorupowych. Przez wiele dni poddaje sieją fermentacji w potężnych kadziach z materii rdzeniowej.

— Fermentacji?

— Do kadzi z papką wkłada się pajęczynę pająków spinowych. Jakiś element tej pajęczyny, być może to, co błyszczy i wywołuje lepkość, reaguje z papką i zmieniają w ciasto piwne. Czary.

— Jasne. — Adda znowu napchał sobie usta ciastem. Potrawa była obrzydliwa, ale wiedząc, jakie skutki wywołuje, przełknął ją z większą łatwością i rozkoszował się ogarniającym go ciepłem.

— Ile to kosztuje?

— Nic. — Bzya wzruszył ramionami. — Władze Portu zapewniają nam ciasto w nieograniczonych ilościach, pod warunkiem, że jesteśmy w stanie wykonywać naszą robotę.

— Co masz na myśli? Czy ciasto jest szkodliwe?

— Tak, jeśli zje się za dużo. — Bzya potarł twarz. — Oddziałuje na włosowate naczynia krwionośne — rozszerza je — oraz na naczynia pneumatyczne w mózgu. Widzisz, przepływ Powietrza ulega lekkiej zmianie i…

— I człowiek czuje się wspaniale.

— Tak. Ale jeśli jadasz ciasto zbyt często, nie jesteś w stanie dojść do siebie. Naczynia pozostają rozszerzone…

Adda patrzył na wnętrze baru; wydawało mu się bezpieczne, cudowne.

— Mnie to chyba nie przeszkadza.

— Oczywiście. Twój mózg przekazywałby cudowne wrażenia. Ale jako człowiek nie mógłbyś funkcjonować, Adda. Nie byłbyś w stanie pracować. A gdyby twój stan zdrowia uległ pogorszeniu, nawet nie mógłbyś samodzielnie jeść. Ale rzeczywiście czułbyś się wspaniale.

— Wydaje mi się, że Miasto nie jest takie pobłażliwe dla ludzi, którzy nie są w stanie utrzymać pracy.

— Nie jest.

— Czy kierownicy Portu nie martwią się, że stracą zbyt wielu Poławiaczy, pozwalając im jeść ciasto piwne? Dlaczego rozdają je za darmo?

Bzya znowu wzruszył ramionami.

— Czasem tracą ludzi, ale nie przejmują się tym zbytnio, Adda. Łatwo można nas zastąpić. Wyszkolenie nowego Poławiacza nie zajmuje dużo czasu, a w Dole zawsze jest mnóstwo rekrutów. Poza tym wiedzą, że przesiadujemy w barach właśnie ze względu na ciasto: dzięki niemu jesteśmy szczęśliwi, spokojni i zawsze do dyspozycji. W ostatecznym rachunku więcej na tym zyskują, niż tracą. — Przełknął kolejną porcję. — Podobnie jak ja.

Adda powoli opróżniał miskę i uważnie obserwował reakcje swojego ciała. Co pewien czas poruszał palcami u rąk i stopami, żeby się upewnić, iż ma dobrą koordynację ruchową. Obiecywał sobie, że gdy tylko dostrzeże u siebie najmniejszy objaw utraty panowania nad ciałem, przestanie jeść ciasto.

Poławiacz umilkł. Obracał kawałek ciasta w swoich wielkich paluchach.

— Ponoć wyznaczyli ci podwójne zmiany. Nawet nie wiem, co to oznacza — podpytywał Adda. Bzya uśmiechnął się pobłażliwie.

— To oznacza, że jestem przydzielany do Dzwonów dwa razy częściej niż zwykle. Stało się tak dlatego, że wykonują dwukrotnie więcej zanurzeń niż zwykle.

— Dlaczego?

— Zaburzenie nadpływowe. Miasto nie otrzymuje dostaw drewna. W każdym razie jest ich o wiele mniej. Ludzie strasznie protestują przeciwko racjonowaniu żywności, ale w dalszej perspektywie brak drewna jest równie istotny. Miejmy nadzieję, że nie nadejdzie dzień, w którym zaczną racjonować ciasto piwne… Tak czy owak, potrzebują więcej metalu z materii rdzeniowej jako surowca budowlanego.

— Budowlanego? Czyżby rozbudowywali Miasto?

— Oni je odbudowują, Adda. Cały czas trwają roboty, przeważnie w głębokich warstwach. Drobne naprawy, remonty. Chociaż — nachylił się i dokończył konspiracyjnym szeptem — krążą pogłoski, że nie tylko konieczność prowadzenia remontów zwiększa popyt na metal.

— A co jeszcze?

— Usiłują wzmocnić strukturę Parz. Obudować szkielet dodatkową warstwą materii rdzeniowej. Nie mówią o tym głośno, gdyż nie chcą wywoływać paniki, ale dążą do tego, żeby Miasto oparło się ewentualnym zagrożeniom. Na przykład Zaburzeniu, które przeszłoby bardzo blisko.

Adda zmarszczył brwi.

— Czy są w stanie to osiągnąć? Czy ich wysiłki zdadzą się na coś?

— Nie wiem. Nie jestem inżynierem. — Bzya żuł ciasto w roztargnieniu. — Ale wątpię w to — dorzucił wypranym z emocji tonem. — Parz jest takie wielkie. Trzeba byłoby niemal całkowicie je wypatroszyć, żeby gruntownie wzmocnić jego szkielet. Poza tym Miasto dosłownie wali się. Chodzi mi o to, że rozrastało się chaotycznie, bez żadnego planu. Budowano je, żeby zapewnić mieszkańcom przestrzeń, a nie solidną konstrukcję.

Parz było jedną z pierwszych stałych osad założonych po Wojnach Rdzeniowych, kiedy ludzkość rozproszyła się w Płaszczu. Z początku stanowiło prymitywną konstrukcję ze sznurów i drewna, nie wyróżniającą się niczym spośród kilkunastu innych osad dryfujących swobodnie w okolicy Bieguna. Jednakże na samym Biegunie ciała mężczyzn i kobiet zyskiwały dużą siłę, toteż Parz rozrosło się w błyskawicznym tempie, a jego położenie w tym wyjątkowym punkcie geograficznym południowej półkuli Płaszcza było korzystne ze względów strategicznych i psychologicznych. Wkrótce stało się ważnym ośrodkiem handlowym, a zamożność Miasta doprowadziła do wyodrębnienia się klasy rządzącej — pierwszej w Płaszczu od czasu Wojen Rdzeniowych. Wyłoniono Komitet i zadbano o szybki rozwój i ujednolicenie Parz.

Miasto wzbogaciło się ogromnie dzięki zbudowaniu Portu. Mieszkańcy metropolii byli pierwszą i jedyną społecznością, która potrafiła wydobywać i wykorzystywać cenną materię rdzeniową. Wkrótce rozproszona ludność okolic Płaszcza wokół Bieguna, regionu, który został nazwany zagłębiem, popadła w ekonomiczną zależność od Parz. W końcu zagłębie i Miasto utworzyły jednolity organizm gospodarczy. Do Parz napływały surowce i podatki z zagłębia, które z kolei otrzymywało materię rdzeniową i, co ważniejsze, stabilny system prawny. Tylko najdalej wysunięta część nadpływu, ponura i niegościnna, zachowała odrębność i dawała schronienie kilku plemionom myśliwych oraz grupom wygnańców z Parz, takim jak Istoty Ludzkie.

Adda znowu ugryzł kawałek ciasta.

— Dziwi mnie, że ludzie pogodzili się z utratą niezależności. Czyżby nikt nie walczył? Bzya potrząsnął głową.

— Nikt nie traktował tego jak podboju. Parz nie jest imperium, nawet jeśli sprawia na tobie takie wrażenie, Adda. Ludzie pamiętali okres przed Wojnami, kiedy w całym Płaszczu żyło się bezpiecznie. Nie mogliśmy wrócić do tamtych czasów; zbyt wiele straciliśmy. Ale Parz było lepsze niż nic — dawało oparcie, zbiór przepisów, system, który ułatwiał życie. Ludzie skarżą się na dziesięciny — i nikt nie twierdzi, że Komitet zawsze postępuje słusznie — ale większość z nas woli podatki od życia w dziczy… Z całym szacunkiem dla ciebie, mój przyjacielu. — Ugryzł ciasto. — Taka jest prawda. I zawsze tak było.

Dwie miski zostały opróżnione. Adda pomyślał, że mógłby siedzieć bez końca w tym przytulnym pomieszczeniu z Bzyą.

— Naprawdę wierzysz w to? Spójrz na siebie. Poławiaczu. Przypomnij sobie, na jakie niebezpieczeństwa narażasz się każdego dnia. Czy to rzeczywiście najlepszy tryb życia, jaki mógłbyś prowadzić?

Wielkolud wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— Hm, zamieniłbym się z Horkiem, gdybym uznał, że potrafię sprawować władzę. Oczywiście, że zrobiłbym to. A bliżej mnie, w Porcie, jest mnóstwo ludzi, których najchętniej udusiłbym, gdybym doszedł do wniosku, że świat będzie dzięki temu lepszy. Ponieważ jednak myślę, że na ich miejscu pojawiliby się jeszcze gorsi osobnicy, godzę się z tym, iż jestem na samym dnie tej piramidy. Albo blisko dna. I tak już być musi. Będę walczył z niesprawiedliwością i nierównością, ale akceptuję potrzebę istnienia takiej piramidy. — Spojrzał na Addę uważnie. — Czy to ma sens?

Starzec zastanowił się nad jego pytaniem.

— Nie — odparł po chwili. — Ale to chyba i tak nie ma znaczenia.

Bzya wybuchnął śmiechem.

— Teraz już rozumiesz, dlaczego dają nam to ciasto za darmo. Masz. — Wyciągnął trzecią miskę. — Za twoje zdrowie, mój przyjacielu.

Adda sięgnął po ciasto.


* * *

Minęło kilka dni. System zmian Bzyi właśnie teraz przewidywał kolejną przerwę. Adda szukał Farra, ale nie mógł go odnaleźć, dlatego udał się do baru sam. Nieco sztywno wszedł do środka, gdyż wciąż miał na sobie opatrunki. Zaglądał do wszystkich ciemnych zakątków.

Nigdzie nie znalazł Bzyi. Nie mógł zostać i opuścił lokal.

Загрузка...