ROZDZIAŁ XIV Przedpokój

Są takie stworzenia — a także sztuczne twory — z których istnieniem nie chcemy za nic się pogodzić, a kiedy nie mamy już innego sposobu, żeby dojść do ładu z rzeczywistością, powiadamy: „Och, to była tylko zjawa, piękna i przerażająca, ale jednak zjawa".

Na którejś spośród wirujących planet, które niebawem przyjdzie mi poznać, żyje rasa jednocześnie podobna i niepodobna do ludzi. Nie są wcale wyżsi od nas, a ich ciała różnią się od naszych jedynie tym, że są doskonałe — tyle tylko, że wzorzec, jaki przyjęli za ideał, jest nam całkowicie obcy. Tak jak my mają oczy, nos i usta, ale posługują się nimi do wyrażania emocji, których nam nigdy nie było dane poznać, w związku z czym obserwując ich twarze, odnosimy niepokojące wrażenie, iż oto widzimy jakiś starożytny, budzący grozę alfabet uczuć, niezmiernie ważny, choć zarazem całkowicie niezrozumiały.

Taka rasa naprawdę istnieje, ale to nie jej przedstawiciela spotkałem na obrzeżach ogrodu otaczającego Dom Absolutu. Istota, którą najpierw dostrzegłem między drzewami, a w której kierunku teraz się rzuciłem, stanowiła raczej gigantyczną, ożywioną rzeźbę. Jej ciało było wykonane z białego kamienia, oczy zaś, wypukłe i gładkie jak połówki jaj, przypominały oczy posągów. Poruszała się powoli, jak ktoś pogrążony we śnie lub odurzony silnym narkotykiem, lecz bynajmniej nie chwiejnie. Wydawała się ślepa, choć zarazem sprawiała wrażenie, jakby doskonale wiedziała o wszystkim, co ją otacza.


* * *

Przeczytałem to, co przed chwilą napisałem, i widzę, że zupełnie nie udało mi się oddać istoty tej postaci. Najbardziej przypominała posąg. Gdyby jakiś upadły anioł podsłuchał moją rozmowę z zielonym człowiekiem, mógłby stworzyć ją choćby po to, żeby ze mnie zakpić. W tej akurat chwili otaczała ją aura spokoju i wieczności, jaką zawsze roztacza wokół siebie sztuka zaklęta w kamieniu. Wydawało mi się, że każdy gest, każde poruszenie głową może być ostatnim lub też że mogą powtarzać się w nieskończoność, tak jak figury z wielotarczowego zegara Valerii przewijają się bezustannie krętymi korytarzami czasu.

Zaraz po tym, jak trudna do wyrażenia obcość postaci wyleczyła mnie z gorącego pragnienia śmierci, opanował mnie paraliżujący strach, że będzie chciała wyrządzić mi krzywdę. Nie minęło jednak więcej czasu, niż trzeba dla zaczerpnięcia oddechu, kiedy zacząłem lękać się czegoś innego: tego mianowicie, że nie zrobi mi nic złego. Bać się czegoś tak, jak ja bałem się wtedy, a potem przekonać się, że nic mi nie grozi, oznaczałoby trudne do zniesienia upokorzenie. Nie bacząc na to, jakie szkody mogłoby ponieść ostrze Terminust Est, gdybym uderzył nim w kamień, obnażyłem miecz i ściągnąłem wodze rumaka. Wydawało mi się, że powietrze zamarło w bezruchu, kiedy tak staliśmy — mój wierzchowiec z rozdętymi chrapami, ja z uniesionym mieczem. Posąg zbliżał się ku nam — doskonale piękny, przerażający, o twarzy, na której malowały się niepojęte dla mnie uczucia.

Usłyszałem krzyk Jonasa, a w chwilę potem odgłos uderzenia. Odwróciłem się i zdążyłem jeszcze zobaczyć go powalonego na ziemię, jak walczy z ludźmi w wysokich, pojawiających się, to znów znikających hełmach, ale zaraz potem coś świsnęło mi koło ucha. Drugi pocisk trafił mnie w rękę, a w chwilę później poczułem, jak wokół mego ciała zaciska się niemożliwa do rozerwania sieć. Ktoś chwycił mnie za nogi i szarpnął mocno, ściągając z wierzchowca.

Kiedy doszedłem do siebie na tyle, aby ponownie zdać sobie sprawę z tego, co się wokół mnie dzieje, poczułem na szyi pętlę z drutu i ujrzałem jednego z napastników zajętego przetrząsaniem mojej sakwy. Jego ręce uwijały się niczym brązowe wróble, a doskonale nieruchoma twarz zdawała się zawieszona nade mną na niewidzialnej nitce. Światło kilka razy załamało się w jego niezwykłej zbroi, aż wreszcie udało mi się ją dostrzec, tak jak po dłuższym wpatrywaniu się można dostrzec kryształowy dzban zanurzony w czystej wodzie. Została tak mocno wypolerowana, że stała się prawie niewidzialna, i tylko dziwnie zniekształcony obraz otaczających nas drzew oraz krzewów świadczył o jej istnieniu.

Nie zważając na moje protesty pretorianin zabrał mi wszystkie pieniądze, pozostawił natomiast brązową książkę Thecli, osełkę, oliwę, flanelę oraz wszystko inne. Następnie wprawnym ruchem uwolnił mnie z więzów (o ile wzrok mnie nie mylił, ukrył je w schowku pod pachą). Przypominały trochę bicz, który nazywaliśmy „kotem": były połączone na jednym końcu, na drugim zaś obciążone niewielkimi ciężarkami. Teraz już wiem, że nazywa się to achico.

Mój pogromca złapał za drucianą pętlę i szarpnął mocno, zmuszając mnie do wstania. Zdawałem sobie sprawę, że obaj stosujemy się do zasad pewnej gry, jak to się zwykle dzieje w takich przypadkach. Udawaliśmy, że ma nade mną całkowitą władzę, podczas gdy w rzeczywistości mogłem odmówić współpracy, a on wtedy miałby do wyboru jedno z dwóch rozwiązań: albo mnie udusić, albo wezwać na pomoc towarzyszy. Mogłem także złapać za drut i spróbować mu go wyszarpnąć albo uderzyć go w twarz, mogłem rzucić się do ucieczki i zostać zabitym albo ogłuszonym, ale nie istniał żaden sposób, w jaki mógłby mnie zmusić do posłuszeństwa.

W każdym razie tak wtedy myślałem i nawet uśmiechnąłem się, kiedy pretorianin schował Terminust Est do pochwy i zaprowadził mnie tam, gdzie już stał Jonas.

— Nie zrobiliśmy nic złego — powiedział Jonas. — Zwróćcie mojemu przyjacielowi jego miecz i oddajcie nam nasze wierzchowce, a odjedziemy w pokoju.

Nie otrzymał odpowiedzi. Dwaj pretorianie (a więc cztery roztrzepotane wróble) w milczeniu chwycili nasze rumaki za wędzidła i odprowadzili je na bok. Jakże podobny los spotkał te potężne zwierzęta, prowadzone na cienkim skórzanym pasku nie wiadomo dokąd i po co. Czasem odnoszę wrażenie, że większa część naszego życia składa się właśnie z takich kapitulacji.

Wyprowadzono nas z lasu na rozległą łąkę, która wkrótce zamieniła się w trawnik. Posąg szedł za nami, a stopniowo dołączały do niego coraz to nowe, tak że wreszcie nagromadziło się ich co najmniej tuzin. Każdy był inny, a wszystkie wielkie i piękne. Zapytałem Jonasa, kim są żołnierze i dokąd nas prowadzą, ale nie odpowiedział mi, a ja o mało nie udusiłem się z wysiłku.

O ile mogłem stwierdzić, to byli zakuci w zbroje od stóp do głów, lecz ich pancerze zostały tak doskonale wypolerowane, że wydawały się wręcz miękkie, a nawet płynne. Z bliska nie było na czym oprzeć oka, z odległości kilku kroków zaś po prostu nikły, stapiając się z tłem. Po pół mili dotarliśmy do kępy obsypanych kwiatami śliw i od razu wysokie hełmy i szerokie naramienniki rozbłysły różem i bielą.

Zagłębiliśmy się w pozornie niewielki zagajnik, ale ścieżka, którą szliśmy, okazała się niezmiernie kręta. Kiedy wreszcie wydawało się, że lada chwila wyjdziemy spomiędzy kwitnących drzew, zatrzymaliśmy się, a Jonas i ja zostaliśmy brutalnie odepchnięci do tyłu. Usłyszałem chrzęst żwiru, kiedy podążające za nami posągi także stanęły, ostrzeżone przez jednego z żołnierzy bezgłośnym krzykiem. Wytężyłem wzrok, starając się dostrzec przez zasłonę z białoróżowych kwiatów powód, dla którego nastąpiła ta nagła przerwa w marszu.

Przed nami znajdowała się ścieżka znacznie szersza od tej, na której staliśmy. Właściwie nie była to już ścieżka, lecz wyłożona białymi kamieniami droga, wzdłuż której po obu stronach biegły marmurowe balustrady. Wędrowała nią przedziwna zbieranina, w większości pieszo, ale niektórzy dosiadali rozmaitych zwierząt. Jeden człowiek prowadził za sobą obszarpanego arctothera, inny podróżował na grzbiecie leniwca o sierści bardziej zielonej niż trawa. Ledwie minęła nas jedna grupa, natychmiast pojawiła się następna. Choć znajdowali się jeszcze zbyt daleko, abym mógł odróżnić twarze, to bez trudu dostrzegłem, że jeden z wędrowców jest o dobre trzy łokcie wyższy od pozostałych. W chwilę potem rozpoznałem idącego na przedzie z wypiętą piersią i podniesioną wysoko głową doktora Talosa. Moja droga Dorcas podążała zaraz za nim, wyglądając jeszcze bardziej niż przedtem jak zabłąkane dziecko, które przybyło z jakiejś innej, lepszej rzeczywistości. Obok niej, na karłowatym dzianecie, jechała pod parasolem turkocząca woalkami i obwieszona błyskotkami Jolenta, na samym końcu zaś, cierpliwie ciągnąc wózek załadowany wszystkim, czego nie zdołał wziąć na barki, kroczył Baldanders, którego dostrzegłem z daleka jako pierwszego.

Było mi żal, że nie mogę dać im żadnego znaku, choć dzieliło nas zaledwie kilka kroków, ale dla Jonasa musiało to być prawdziwą torturą. Kiedy Jolenta mijała nas, zwróciła głowę w naszą stronę. Dla mnie nie ulegało wówczas wątpliwości, iż wyczuła jego pożądanie, tak jak podobno mieszkające w górach nieczyste duchy wyczuwają z daleka woń palonego mięsa, które specjalnie dla nich wrzuca się w ogień. Teraz jednak przypuszczam, że zainteresowały ją jedynie obsypane kwiatami drzewa, między którymi staliśmy. Usłyszałem, jak Jonas gwałtownie nabiera powietrza w płuca, ale w chwili, kiedy otworzył usta, otrzymał potężny cios w głowę i runął na ziemię. Kiedy teraz przywołuję z pamięci tę scenę, wyraźnie słyszę odgłos, z jakim jego metalowa ręka zetknęła się z drobnym żwirem ścieżki, i czuję upajający zapach kwitnących drzew.

Kiedy droga opustoszała, dwaj pretorianie chwycili nieszczęsnego Jonasa i podnieśli go z ziemi. Uczynili to bez żadnego wysiłku, lecz wówczas przypisywałem to jedynie ich nadzwyczajnej krzepie. Przekroczyliśmy brukowaną drogę, by zagłębić się w gęstwinę różanych krzewów wyższych od człowieka, obsypanych białymi kwiatami i pełnych ptasich gniazd.

Za nimi zaczynały się właściwe ogrody. Gdybym miał pokusić się o ich opisanie, musiałbym posłużyć się szaloną, jękliwą elokwencją Hethora. Każdy pagórek, każde drzewo i każdy kwiat wydawały się zaplanowane przez jakąś niewyobrażalną inteligencję (teraz już wiem, że chodziło o inteligencję ojca Inire), która postawiła sobie za cel stworzenie zapierającej dech w piersi wizji. Oniemiały z zachwytu obserwator ma pewność, że znajduje się w samym centrum oszałamiającego spektaklu, ale po przebyciu stu kroków czy nawet mili nadal odnosi to samo wrażenie, każda zaś kolejna wizja zdaje się zawierać w sobie jakąś niemożliwą do przekazania prawdę z rodzaju tych, jakie są objawiane jedynie najbardziej wytrwałym spośród pustelników.

Tak piękne były te ogrody, że dopiero po dłuższym czasie zorientowałem się, iż nie widzę nad nimi żadnych wież, tylko ptaki i obłoki, a powyżej stare słońce i blade gwiazdy. Równie dobrze moglibyśmy kroczyć przez jakąś urokliwą głuszę. W pewnej chwili dotarliśmy na szczyt łagodnego wzniesienia, bardziej zachwycającego od najpiękniejszej błękitnej fali Uroborosa, i nagle u naszych stóp otworzyła się otchłań. Jednak zamiast czarną pustką, wypełniona była fontannami, nocnymi kwiatami oraz ludźmi poubieranymi w przepyszne stroje, przechadzającymi się między basenami z szemrzącą wodą i rozmawiającymi przyciszonymi głosami.

Jak po zwaleniu kamiennej ściany do mrocznego grobowca wpadają promienie słońca, tak wystarczyło jedno uderzenie serca, aby wchłonięte przeze mnie wspomnienia Thecli przybrały konkretną barwę i kształt, wreszcie nabierając znaczenia. Pojąłem to, co sugerowało przedstawienie doktora Talosa i co wielokrotnie dawała mi do zrozumienia Thecla, choć nigdy nie powiedziała tego wprost: cały pałac znajdował się pod ziemią, jego zaś obsadzone przeróżną roślinnością dachy i ściany tworzyły krajobraz, który od pewnego czasu podziwiałem. Stąpałem po siedzibie Autarchy sądząc, że dzieli mnie od niej spora odległość.

Nie zeszliśmy do tej niecki, z którą na pewno nie sąsiadowały pomieszczenia przeznaczone do przesłuchiwania więźniów ani do żadnej z kilku następnych. Wreszcie jednak dotarliśmy do miejsca zdecydowanie bardziej ponurego, choć wcale nie mniej pięknego od tamtych. Schody, po których szliśmy, zostały wykute w ciemnej skale w taki sposób, aby jak najbardziej przypominały twór natury, przez co były nieregularne, a miejscami nawet niebezpieczne. Z góry spływała woda, w wyższych partiach sztucznej groty rosły zaś gęste paprocie i bluszcze, w związku z czym tylko niewielka część słonecznego blasku docierała w niższe rejony. Tam właśnie, tysiąc stopni w dole, ściany były porośnięte mrokolubnymi grzybami; niektóre z nich słabo fosforyzowały, inne nasycały powietrze tajemniczymi, ciężkimi zapachami, jeszcze inne tworzyły fantastyczne fetysze o fal-licznych kształtach.

Pośrodku tego mrocznego ogrodu, na wysokim rusztowaniu wisiało kilka omszałych gongów. W pierwszej chwili pomyślałem, że powieszono je po to, by odzywały się poruszane podmuchami wiatru, lecz zaraz potem uzmysłowiłem sobie, że tutaj przecież nie mogło być mowy o żadnym wietrze.

Tak mi się w każdym razie wydawało, dopóki jeden z pretorian nie otworzył potężnych, ciężkich drzwi z ciemnego drewna, prawie niewidocznych na tle skalnej ściany. Podmuch chłodnego powietrza był tak silny, że gongi natychmiast zaczęły się kołysać, a ich brzmienia były tak przemyślnie dobrane, iż zdawało się, że wygrywają melodię skomponowaną przez jakiegoś muzyka, którego dusza przebywa tutaj na wygnaniu.

Kiedy uniosłem głowę, aby popatrzeć na gongi (pretorianie nie starali mi się w tym przeszkodzić), dostrzegłem co najmniej czterdzieści posągów zgromadzonych na krawędzi zagłębienia. Wszystkie były nieruchome i wpatrywały się w nas niczym postaci z fryzu wieńczącego sięgający nieba mur.


* * *

Spodziewałem się, że zostanę umieszczony w osobnej, małej celi. Podświadomie oczekiwałem znanych obyczajów naszej konfraterni w tym zupełnie nie znanym mi miejscu i zostałem za to odpowiednio ukarany, gdyż spotkało mnie coś całkowicie odmiennego. Wkroczyliśmy nie do mrocznego korytarza, po którego obu stronach ciągnęły się wąskie drzwi prowadzące do cel, lecz do obszernego, wyłożonego i miękkim dywanem, na końcu którego znajdowały się szerokie wrota, identyczne jak te, przez które weszliśmy. Strzegli ich halabardnicy z płonącymi pochodniami. Na polecenie jednego z pretorian otworzyli je i moim oczom ukazało się wnętrze dużego, niezbyt dobrze oświetlonego, bardzo niskiego pomieszczenia niemal zupełnie pozbawionego mebli. Znajdowało się w nim kilkanaście osób, wśród których dostrzegłem także dzieci. Rodziny zajmowały małe alkowy, oddzielone przepierzeniami ze starych łachów.

Tam właśnie zostaliśmy wepchnięci — to znaczy, ja zostałem wepchnięty, nieszczęsnego Jonasa rzucono zaś jak worek cebuli. Usiłowałem złagodzić jego upadek i udało mi się to o tyle, że uchroniłem jego głowę od gwałtownego zetknięcia z podłogą.

Drzwi zatrzasnęły się za nami z łoskotem.

Загрузка...