ROZDZIAŁ VIII Armia Vodalusa

Wracaliśmy do gospody w milczeniu i tak powoli, że zanim dotarliśmy do miasta, nad wschodnim horyzontem niebo zaczęło już szarzeć.

— Nie zabiłem jej — powiedziałem, kiedy Jonas zabrał się do rozsiodływania klaczy.

Skinął głową, unikając mojego spojrzenia.

— Patrzyłeś? Powiedziałeś, że nie będziesz.

— Usłyszałem jej głos, kiedy ty stałeś tuż obok mnie. Myślisz, że spróbuje jeszcze raz?

Zaczekałem, aż odniesie siodło do składziku.

— Tak — powiedziałem, kiedy wrócił. — Jestem tego pewien. Nie kazałem jej obiecać, że mnie poniecha, jeśli o to ci chodzi. Zresztą i tak by nie dotrzymała obietnicy.

— Na twoim miejscu zabiłbym ją.

— Tak — odparłem. — Powinienem był to zrobić. Wyszliśmy razem ze stajni. Zrobiło się już tak jasno, że widzieliśmy studnię na środku podwórza i szerokie drzwi oberży.

— Wcale nie twierdzę, że byłoby to słuszne, tylko że tak właśnie bym uczynił. Wyobraziłbym sobie, że leżę w jakimś brudnym łóżku, zadźgany we śnie, i machnąłbym tym żelastwem. Nie, to nawet na pewno nie byłoby słuszne.

Jonas machnął maczugą pozostawioną na brzegu strumienia przez człowieka-małpę, naśladując niezdarnie ruch, jaki wykonuje kat, kiedy pozbawia ofiarę życia. Na głowicę maczugi padło światło, a my zatrzymaliśmy się jak wryci.

Była wykonana z czystego złota.


* * *

Żaden z nas nie miał ochoty skorzystać z atrakcji, jakie czekały na tych, którzy wesoło bawili się na festynie przez całą noc. Wróciliśmy do naszego pokoju i zaczęliśmy sposobić się do snu. Jonas chciał podzielić się ze mną złotem, ale odmówiłem, ponieważ do tej pory to ja miałem pieniądze, które otrzymywałem za swoją pracę i płaciłem za nas obu. Cieszyłem się, że nie będzie już musiał uważać się za mojego dłużnika. Zrobiło mi się wstyd, kiedy zobaczyłem, jak wielkim darzy mnie zaufaniem, ja natomiast ukrywam przed nim Pazur Łagodziciela. Przez chwilę chciałem mu powiedzieć o jego istnieniu, ale ostatecznie zrezygnowałem z tego zamiaru i zdjąłem przesiąknięty wodą but w taki sposób, żeby klejnot pozostał w środku.

Obudziłem się około południa, a upewniwszy się, że Pazur jest na miejscu, obudziłem Jonasa.

— Na jarmark na pewno przyjechali jacyś jubilerzy, którzy może kupią to ode mnie — powiedział. — W każdym razie, mogę się z nimi potargować. Pójdziesz ze mną?

— Najpierw powinniśmy coś zjeść, a potem muszę zameldować się przy szafocie.

— Z powrotem do roboty?

— Tak.

Mój płaszcz był rozdarty, a buty wciąż wilgotne.

— Daj go do zszycia którejś ze służących. Może nie będzie jak nowy, ale na pewno będzie wyglądał lepiej niż teraz. — Jonas otworzył drzwi. — Chodź, skoro jesteś głodny. Dlaczego masz taką zatroskaną minę?

Kiedy już zasiedliśmy do smacznego posiłku, a żona właściciela naprawiała mój płaszcz w sąsiednim pomieszczeniu, zdałem Jonasowi relację z tego, co zdarzyło się pod ziemią.

— Jesteś dziwnym człowiekiem — odparł.

— Ty jesteś dziwniejszy ode mnie. Przypuszczam, że jesteś tu obcy, choć starasz się to ukryć przed ludźmi. Uśmiechnął się.

— Miałbym być kakogenem?

— Po prostu cudzoziemcem.

Jonas najpierw pokręcił przecząco głową, a potem niespodziewanie nią skinął.

— Chyba masz rację. Ale ty z kolei dysponujesz talizmanem, dzięki któremu masz władzę nad potworami, i odkryłeś wielkie zapasy srebra, a mówisz o tym tak, jakbyś opowiadał o pogodzie.

Ugryzłem kęs chleba.

Zgadzam się z tobą, że to dziwne, ale ta dziwność bierze się z samego Pazura, nie ze mnie. Jeżeli zaś chodzi o to, w jaki sposób o tym mówię… Cóż, gdybym ukradł twoje złoto, mógłbym je sprzedać i wydać pieniądze, na co zechcę, ale nie wydaje mi się, żeby tak samo było z kimś, kto ukradłby Pazur. Nie wiem, dlaczego tak uważam, ale tak właśnie jest. Zwróć uwagę, że to Agia go ukradła. Co się tyczy srebra…

— I włożyła ci go do kieszeni?

— Do sakwy, którą miałem przytroczoną do pasa. Sądziła, że jej brat i tak mnie zabije, a oni wtedy zażądają wydania mojego ciała, żeby zdobyć Terminust Est i płaszcz. Wszystko z góry zaplanowali. Odzyskałaby także klejnot, a gdyby ktoś wcześniej go znalazł, na nią nie padłby nawet cień podejrzenia. Pamiętam dokładnie…

— Co takiego?

— Peleryny. Zatrzymały nas, kiedy próbowaliśmy uciec z katedry. Jonas, czy uważasz, że istnieją ludzie, którzy potrafią czytać w myślach?

— Oczywiście.

— Nie wszyscy są tego tacy pewni. Mistrz Gurloes także w to wierzył, natomiast mistrz Palaemon nawet nie chciał o tym słyszeć. Przypuszczam jednak, że główna kapłanka Peleryn opanowała tę sztukę, przynajmniej do pewnego stopnia. Wiedziała, że to Agia coś im zabrała, nie ja, i dlatego kazała ją przeszukać. Potem Peleryny zniszczyły swoją katedrę. Myślę, że właśnie z powodu utraty Pazura. Bądź co bądź, była to właśnie katedra Pazura.

Jonas przytaknął z powagą.

— Ale nie o to chciałem cię zapytać. Chodzi mi o te kroki. Wszyscy słyszeli o Erebie, Abaii oraz innych istotach mieszkających w morzu, które pewnego dnia pojawią się na lądzie. Wydaje mi się jednak, że ty wiesz na ten temat więcej od nas.

Twarz Jonasa, do tej pory szczera i otwarta, zamieniła się, w nieprzeniknioną maskę.

— Dlaczego tak myślisz?

— Ponieważ byłeś żeglarzem, a także ze względu na historię, jaką opowiedziałeś, kiedy przechodziliśmy przez bramę. Z pewnością widziałeś moją brązową książkę, którą czytałem w pokoju. Opowiada o wszystkich sekretach świata lub przynajmniej o tym, co sądzili o nich przeróżni magowie. Nie przebrnąłem jeszcze przez nią całą ani nawet przez połowę — mimo że razem z Theclą czytaliśmy co kilka dni jeden ustęp, a potem o nim dyskutowaliśmy — ale i tak zauważyłem, iż wszystkie zawarte w niej wyjaśnienia są bardzo proste, a niektóre wręcz dziecinne.

— Jak moja opowieść.

Skinąłem głową.

— Twoja opowieść mogłaby pochodzić właśnie z tej książki. Niosąc ją Thecli przypuszczałem, że jest przeznaczona dla dzieci albo dla dorosłych lubujących się w dziecinnych historiach, ale kiedy Theclą zaczęła mówić o myślach zawartych w książce, zrozumiałem, że musiały zostać wyrażone właśnie w taki sposób, gdyż w przeciwnym razie nikt nigdy by ich nie wyraził. Gdyby autor chciał opisać nowy sposób produkowania wina albo najlepsze pozycje miłosne, mógłby posługiwać się skomplikowanym, a jednocześnie precyzyjnym językiem. W tej książce jednak powiedział o rzeczach, o których naprawdę musiał powiedzieć: „Na początku był tylko heksameron" albo: „Nie jest sztuką ujrzeć martwy obraz, lecz martwotę tego, co przedstawia". To coś, co usłyszałem w głębi góry… Czy było jedną z nich?

— Ja tego nie widziałem — odparł Jonas, wstając z miejsca. — Teraz pójdę na plac sprzedać maczugę, ale wcześniej powiem ci to, co prędzej lub później każda żona powie mężowi: „Zanim zadasz więcej pytań, zastanów się, czy na pewno chcesz poznać odpowiedzi".

— Ja mam jeszcze tylko jedno pytanie. Obiecuję, że już więcej nie będę cię dręczył. Kiedy szliśmy przez bramę, powiedziałeś, że stworzenia, które tam widzieliśmy, to żołnierze Autarchy i dałeś do zrozumienia, iż mają za zadanie stawić opór Abaii oraz innym potworom. Czy ludzie-małpy także są takimi żołnierzami? A jeżeli tak, to co mogą zrobić, będąc zaledwie ludzkich rozmiarów, przeciwko nieprzyjacielowi wielkości góry? I dlaczego dawni autarchowie nie wybrali ludzi do swojej armii?

Jonas tymczasem zawinął maczugę w jakąś szmatę i teraz stał przy stole, przekładając ją z ręki do ręki.

— To trzy pytania, nie jedno, a pewną odpowiedź znam tylko na drugie z nich. Odpowiadając na dwa pozostałe muszę zdać się na domysły, ale ostrzegam cię, że pamiętam o twojej obietnicy: już nigdy więcej nie będziemy rozmawiać na te tematy.

Zacznę od ostatniego pytania. Dawni autarchowie, którzy ani nie byli autarchami w naszym rozumieniu tego słowa, ani nie używali tego tytułu, początkowo tworzyli swoje armie z ludzi. Potem jednak okazało się, że oddziały składające się z uczłowieczonych zwierząt są wierniejsze od tych, w których służyli ludzie. Nic dziwnego, skoro ludność, która nienawidziła swoich władców, istoty te darzyła jeszcze większą nienawiścią. Dlatego żołnierze ci gotowi byli znosić niewygody i cierpienia, o jakich żaden człowiek nawet nie chciałby słyszeć. Prawdopodobnie właśnie dlatego zlecono im obronę Muru, ale nie można wykluczyć, że istnieje inne wytłumaczenie tego faktu.

Jonas umilkł na chwilę i podszedł do okna, lecz nie spojrzał na ulicę, tylko w górę, na niebo.

— Nie mam pojęcia, czy ludzie-małpy należą właśnie do tego gatunku stworzeń. Ten, którego widziałem, wydał mi się bardzo podobny do człowieka, jeśli nie liczyć jego futra, więc jestem gotów zgodzić się z tobą, iż mogą to być ludzie, którzy zmienili się z powodu wielowiekowego zamieszkiwania w podziemnych korytarzach oraz częstych kontaktów z pozostałościami pogrzebanego tam miasta. Nasza Urth jest już bardzo stara, a pod jej powierzchnią bez wątpienia kryją się rozliczne skarby. Złoto i srebro nie ulegają zmianom, lecz ich strażnicy mogą ulegać metamorfozom znacznie bardziej tajemniczym od tych, które przemieniają winogrona w wino i piasek w perły.

— Ale przecież my, żyjący na powierzchni, co noc stajemy twarzą w twarz z ciemnością i często mamy do czynienia ze skarbami wydobywanymi z podziemi, dlaczego więc nie dotknęły nas żadne zmiany?

Jonas nie odpowiedział, a ja przypomniałem sobie o obietnicy, jaką mu złożyłem. Mimo to kiedy odwrócił się od okna i spojrzał na mnie, w jego oczach dostrzegłem coś, co powiedziało mi, że jestem głupcem i że jednak się zmieniliśmy. Po chwili znowu wyjrzał przez okno.

— W porządku, nie musisz nic mówić — powiedziałem. — Ale co z pozostałymi pytaniami, na które zobowiązałeś się udzielić odpowiedzi? W jaki sposób żołnierze mogą stawić opór morskim potworom?

— Miałeś rację mówiąc, że Ereb i Abaia dorównują rozmiarami córom. Muszę przyznać, że zaskoczyła mnie twoja wiedza. Większość ludzi nie potrafi sobie wyobrazić niczego tak ogromnego i uważa, że te potwory są nie większe od dużych domów albo, powiedzmy, okrętów. Jednak ich prawdziwe rozmiary są tak wielkie, że żyjąc na tej planecie nigdy nie będą mogły opuścić oceanu, gdyż poza wodą padłyby, zmiażdżone własnym ciężarem. Nie należy więc wyobrażać sobie, że zjawią się przed Murem i zaczną walić w niego pięściami albo ciskać głazy. Ich siła polega na tym, że posługując się jedynie myślami potrafią zdobyć posłuszeństwo licznych niewolników i rzucić ich do walki przeciwko wszystkiemu, co przeciwstawia się tworzonemu przez nich prawu.

Powiedziawszy te słowa Jonas otworzył drzwi i wyszedł na kipiącą życiem ulicę, ja zaś zostałem z łokciami opartymi na stole, gdyż przypomniałem sobie sen, jaki mi się przyśnił, kiedy dzieliłem łoże z Baldandersem. „Ziemia nie mogła nas utrzymać" — powiedziały ogromne kobiety.


* * *

Dotarłem do takiego punktu mej opowieści, w którym muszę wreszcie napisać o czymś, czego do tej pory starałem się unikać. Wy, którzy teraz czytacie moją relację, z pewnością zauważyliście, iż nie czyniłem specjalnych wysiłków w celu szczegółowego przedstawienia zdarzeń, które miały miejsce wiele lat temu ani dokładnego przytaczania słów, którymi zwracali się do mnie różni ludzie, ani też tych, Jakimi im odpowiadałem. Zapewne uznaliście, że zdecydowałem się na taką konwencję w celu nadania mojej opowieści żywszego tempa. Prawda jednak przedstawia się w ten sposób, iż należę do osób dotkniętych przekleństwem pamięci absolutnej. Co prawda nie zapamiętujemy dokładnie wszystkiego, co widzieliśmy. Nie jestem na przykład w stanie przypomnieć sobie kolejności, w jakiej stały książki na półkach w bibliotece mistrza Ultana, ale i tak pamiętam więcej, niż ktokolwiek mógłby sobie życzyć — na przykład usytuowanie przedmiotów na stole, obok którego przeszedłem, kiedy byłem dzieckiem, oraz to, czy już przywoływałem z pokładów pamięci jakieś wydarzenie, a jeżeli tak, to czy tamto wspomnienie różniło się w jakiś sposób od tego, które pojawiło się w tej chwili.

Właśnie moja zdolność zapamiętywania uczyniła mnie pupilem mistrza Palaemona; pośrednio jest także odpowiedzialna za powstanie tej opowieści, ponieważ gdybym nie był jego ulubieńcem, z pewnością nie wysłałby mnie do Thraxu ze swoim mieczem.

Niektórzy twierdzą, że dobra pamięć osłabia zdolność prawidłowego oceniania tego, co się wokół nas dzieje. Nie potrafię stwierdzić, czy ten pogląd jest słuszny, ale wiem na pewno, iż wiąże się z nią niebezpieczeństwo odmiennego rodzaju, z którym wielokrotnie miałem okazję się zetknąć. Otóż kiedy sięgam w przeszłość, tak jak robię to teraz i jak uczyniłem wtedy, pragnąc odtworzyć mój sen, widzę ją tak dokładnie, jakby była teraźniejszością, równie realną jak wszystko, co otacza mnie w tej chwili. Wystarczy, żebym zamknął oczy, a już mogę wejść do celi zajmowanej przez Theclę, jak uczyniłem pewnego zimowego wieczoru. Moje palce zaraz dotkną skraju jej sukni, nozdrza wypełnią się zapachem jej perfum przypominającym aromat lilii ogrzanych przy kominku, rozchylę delikatny materiał jej sukni i obejmę doskonale białe ciało, czując jej piersi przy mojej twarzy…


* * *

Widzicie? Bardzo łatwo jest tracić całe godziny, a nawet dni, na takie wspomnienia. Czasem zapadam w nie tak głęboko, że potem czuję się jak odurzony jakimś silnym narkotykiem albo pijany. Tak było i wtedy. Wciąż jeszcze rozbrzmiewał mi w uszach odgłos kroków, jaki usłyszałem w jaskini małpoludów, a ponieważ nade wszystko pragnąłem wyjaśnić jego tajemnicę, wróciłem do mojego snu, pewien, że wiem, kto go na mnie zesłał, i pełen nadziei, że dowiem się z niego więcej, niż zamierzał ujawnić jego autor.

Znów siedziałem na grzbiecie potwora o skórzastych skrzydłach. Pod nami przelatywały dostojne pelikany i rozwrzeszczane, zwinne mewy.

Ponownie runąłem z wysokości ku nieskończonemu morzu, koziołkując bezradnie w wypełnionej powietrzem pustce. Jednak tuż przed nieuchronnym upadkiem jakaś tajemnicza siła zawiesiła mnie na chwilę nad falami, dzięki czemu zdołałem wygiąć ciało, skierować się głową w dół i ustawić nogi w pionie. Dopiero wtedy wbiłem się w wodę jak nóż, by zaraz potem ujrzeć pod sobą głowę z wężami zamiast włosów, wielogłową bestię, a wreszcie piaskowy ogród.

Olbrzymki uniosły na moje powitanie ramiona wielkości drzew, zakończone palcami o amarantowych szponach, a ja, który jeszcze niedawno byłem zupełnie ślepy, nagle pojąłem, dlaczego Abaia zesłał na mnie ten sen i postanowił wezwać mnie do udziału w największej, ostatniej już wojnie, jaka miała rozegrać się na Urth.

Wspomnienia okazały się silniejsze od mojej woli. Choć doskonale widziałem, że zarówno gigantyczne odaliski, jak i ich ogród, stanowią zaledwie wspomnienie dawnego snu, to jednak nie byłem w stanie oprzeć się fascynacji. Czyjeś ręce chwyciły mnie jak lalkę i podniosły z krzesła w gospodzie w Saltus, ale ja jeszcze przez co najmniej sto uderzeń serca znajdowałem się w głębinach morza, wśród zielonowłosych nałożnic Abaii.

— Śpi.

— Ale ma otwarte oczy.

— Przynieść miecz? — zapytał trzeci głos.

— Przynieś. Może nam się przydać.

Olbrzymki zniknęły. Dwaj mężczyźni odziani w skóry dzikich zwierząt i ubrania z szorstkiej wełny trzymali mnie w żelaznym uścisku, podczas gdy trzeci, o pokrytej bliznami twarzy, przyłożył mi do gardła ostry koniec sztyletu. Człowiek po mojej lewej stronie sięgnął wolną ręką po Terminust Est; był to ten sam czarnobrody ochotnik, który pomagał rozbić zamurowane drzwi domu Barnocha.

— Ktoś nadchodzi.

Mężczyzna z bliznami na twarzy odsunął się. Usłyszałem odgłos otwieranych drzwi, a potem zaskoczony okrzyk Jonasa, kiedy napastnicy wciągnęli go do środka.

— To twój pan, zgadza się? W takim razie nie ruszaj się, przyjacielu, ani nie próbuj wzywać pomocy, bo zabijemy was obu.

Загрузка...