Rozdział III Zielony człowiek

Niezwykła chwila zdawała się trwać całą wieczność, jakbyśmy my dwoje, a także wszyscy, którzy nas otaczali, znajdowali się na jakimś obrazie Twarz Agii, moje szeroko otwarte oczy. Tak właśnie trwaliśmy wśród kolorowego tłumu wieśniaków. Potem poruszyłem się, a ona zniknęła. Popędziłbym za mą, gdybym mógł, ale minęło co najmniej sto uderzeń serca, zanim zdołałem przepchać się przez tłum i dotrzeć do miejsca, w którym ją ujrzałem.

Lecz jej tam już nie było, a wokół mnie, niczym wzburzona woda wokół łodzi, kłębiły się ludzkie ciała. Kiedy Bamoch znalazł się w pełnym blasku dnia, zaczął przeraźliwie wrzeszczeć. Klepnąłem w ramię jednego z górników i wykrzyczałem mu do ucha pytanie, ale okazało się, ze nie zwrócił uwagi na stojącą obok niego młodą kobietę i nie miał zielonego pojęcia, dokąd mogła pójść. Przez jakiś czas przypatrywałem się uważnie podekscytowanej gromadzie podążającej za więźniem, a kiedy nabrałem pewności że Agii tam me ma, zacząłem przeszukiwać teren jarmarku, zaglądając do namiotów i kramów, wypytując o nią kobiety, które przyjechały na festyn, aby sprzedać wonny kardamonowy chleb, oraz ich mężów, zachwalających mięso niedawno ubitych zwierząt.


* * *

Kiedy teraz opisuję te wydarzenia, powoli przędąc nić cynobrowego atramentu w Domu Absolutu, wszystko wydaje się takie spokojne i uporządkowane. Nic bardziej mylącego. Byłem zziajany i spocony, wykrzykiwałem pytania, po czym pędziłem dalej, nawet nie czekając na odpowiedź. Twarz Agii unosiła się przede mną jak senne widziadło szerokie, płaskie policzki, łagodnie zaokrąglony podbródek, lekko piegowata, opalona skora i skośne, roześmiane oczy o kpiącym spojrzeniu. Nie miałem pojęcia, po co się tu zjawiła. Wiedziałem tylko tyle, ze jest, i ze jej widok obudził we mnie bolesne wspomnienie jej krzyku.

— Widzieliście kobietę, tego wzrostu, z kasztanowymi włosami? — powtarzałem w kółko niczym ów człowiek na Polu Śmierci, który wykrzykiwał „Cadroe z Siedemnastu Kamieni", aż wreszcie jego słowa stały się równie pozbawione znaczenia jak śpiew cykad.

— Tak. One wszystkie wyglądają tak samo.

— Nie wiesz jak się nazywa?

— Kobietę? Oczywiście, że mogę sprowadzić ci kobietę.

— Gdzie ją zgubiłeś?

— Nie obawiaj się, na pewno ją znajdziesz. Festyn nie jest tak duży, żeby ktokolwiek mógł się na dobre zgubić. Nie umówiliście się na spotkanie w jakimś miejscu? Proszę, napij się trochę herbaty. Wyglądasz na bardzo zmęczonego.

Zacząłem grzebać w kieszeni w poszukiwaniu pieniędzy.

— Nie musisz płacić, i tak mam duży ruch. No, chyba że koniecznie chcesz. Tylko jedno aes. Proszę.

Stara kobieta wrzuciła moją monetę do kieszeni fartucha — sądząc po odgłosie, musiała mieć tam mnóstwo identycznych — po czym nalała wrzącą herbatę do wypalonego kubka z gliny i podała mi go wraz z rurką z jakiegoś srebrnego metalu. Odsunąłem rurkę na bok.

— Jest czysta. Myję ją po każdym kliencie.

— Nie jestem przyzwyczajony.

— W takim razie uważaj, bo kubek Jest bardzo gorący. Szukałeś przy sądzie? Jest tam mnóstwo ludzi.

— Tam, gdzie trzymają bydło? Tak.

Herbata przypominała smakiem herba mate, miała silny aromat i była odrobinę cierpka.

— Czy ona wie, ze jej szukasz?

— Chyba nie. Wątpię, czy mnie rozpoznała, nawet jeżeli mnie zauważyła. Ja… Jestem ubrany inaczej niż zwykle.

Stara kobieta parsknęła z rozbawieniem i schowała pod chustkę kosmyk kręconych, siwych włosów.

— Na jarmarku w Saltu? To chyba oczywiste! Wszyscy zakładają tu to, co mają najlepszego, i każda rozsądna dziewczyna o tym wie. A może jest nad rzeką, tam gdzie przykuto łańcuchami więźnia?

Pokręciłem głową

— Zupełnie jakby zapadła się pod ziemię.

— Ty jednak nie straciłeś nadziei. Wiem o tym, bo zamiast patrzeć na mnie, przyglądasz się przechodzącym ludziom. I bardzo dobrze. Na pewno ją znajdziesz, choć ostatnio dzieją się tu dziwne rzeczy.Czywiesz, ze schwytano zielonego człowieka. Trzymają go tam, w namiocie. Podobno zieloni ludzie wszystko wiedzą, problem tylko w tym żeby skłonić ich do mówienia. Poza tym, ta historia z katedrą… O tym chyba słyszałeś?

— O katedrze?

Powiadają że to nie była prawdziwa katedra, taka, jakie są w mieście — ty też przecież pochodzisz z miasta, poznałam to po sposobie, w jaki pijesz herbatę — ale tutaj, w Saltus, nigdy nie widzieliśmy innej. Była bardzo piękna, miała wiszące lampy i okna z kolorowego jedwabiu. Ja tam w nic nie wierzę, bo skoro Prastwórca w ogóle się o mnie nie troszczy, to czemu ja miałabym się troszczyć o mego? Mimo to wielka szkoda, że to zrobiły, oczywiście jeśli naprawdę zrobiły to, o co się je oskarża. Podpaliły ją, wiesz?

— Czy mówisz o katedrze Peleryn?

Stara kobieta skinęła poważnie głową

— Widzisz? Popełniłeś ten sam błąd, co wszyscy. To nie była katedra Peleryn, tylko katedra Pazura, a więc me miały prawa jej spalić.

— Wznieciły na nowo ogień… — mruknąłem.

— Proszę? — Stara kobieta nadstawiła ucha. — Nie usłyszałam, co powiedziałeś.

— Powiedziałem, ze wznieciły ogień. Przypuszczalnie podpaliły słomę na podłodze.

— Ja też tak słyszałam. A potem stały i przyglądały się, jak płonie. Rzekomo uleciała ku Bezkresnym Łąkom Nowego Słońca.

Po drugiej stronie alejki jakiś człowiek zaczął walić co sił w bęben.

— Niektórzy widzieli na własne oczy, jak wznosi się w powietrze — powiedziałem, kiedy przerwał na chwilę.

— Wzniosła się a jakże. Kiedy mąż mojej wnuczki dowiedział się o tym, przez pół dnia nie mógł dojść do siebie. Potem zrobił z papieru coś w rodzaju kapelusza i przytrzymał go nad ogniem, a kiedy kapelusz poleciał do góry, ten głupiec doszedł do wniosku, że nie ma nic cudownego w tym, że z katedrą stało się to samo. Nie przyszło mu do głowy, że wszystko mogło zostać urządzone w ten sposób właśnie po to, żeby katedra Pazura poszybowała w niebo. Ten dureń me potrafi dostrzec Jego Ręki.

— Widział ją? — zapytałem. — Chodzi mi o katedrę.

Kobieta opacznie zrozumiała moje pytanie.

— Tak, co najmniej dziesięć razy. Odwiedzał ją zawsze, kiedy tędy przejeżdżał.

Naszą rozmowę przerwał głos człowieka z bębnem, podobny trochę do głosu doktora Talosa, tyle tylko, że bardziej chrapliwy i pozbawiony złośliwej inteligencji.

— Wie wszystko! Zna wszystkich! Zielony jak agrest! Zobaczcie sami!

Bum! Bum! Bum!

— Myślisz, że zielony człowiek może wiedzieć, gdzie jest Agia?

Kobieta uśmiechnęła się.

— A więc tak ma na imię? Teraz będę mogła dać ci znać, jeśli ktoś wspomni o niej przy mnie. Kto wie? Masz pieniądze, czemu więc nie sprawdzisz?

Właśnie, czemu nie? — pomyślałem.

— Przywieziony prosto z dżungli Północy! W ogóle nie je! Zielony jak liście i trawa! Bum! Bum!

— Przeszłość i przyszłość to dla niego jedno!

Kiedy mężczyzna zobaczył, że zbliżam się do jego namiotu, zaprzestał nawoływań.

— Tylko jedno aes, żeby go zobaczyć, dwa, zęby zadać pytanie, a trzy, jeśli chcesz zostać z nim sam na sam.

— Jak długo? — zapytałem, podając mu trzy miedziane aes.

Spojrzał na nie z krzywym uśmiechem.

— Jak długo zechcesz.

Wszedłem do środka.

Z pewnością przypuszczał, że nie zechcę spędzić tam zbyt wiele czasu, oczekiwałem więc jakiegoś odrażającego smrodu lub czegoś równie nieprzyjemnego, poczułem jednak tylko lekki zapach suchego siana. Na środku namiotu, w pocętkowanej drobinkami kurzu plamie światła wpadającego przez otwór w górze, siedział skuty łańcuchem człowiek o skórze barwy bladego szmaragdu. Miał na sobie spódniczkę z przywiędłych liści, a obok niego stało gliniane naczynie wypełnione po brzegi czystą wodą.

Przez chwilę stałem, przypatrując mu się w milczeniu, a on siedział bez ruchu ze wzrokiem wbitym w ziemię.

— To nie jest farba — powiedziałem wreszcie — ani żaden roślinny barwnik. W dodatku masz równie mało włosów jak mężczyzna, którego wywleczono z zamurowanego domu.

Spojrzał na mnie, po czym znowu opuścił wzrok. Nawet białka jego oczu miały lekko zielonkawy odcień.

— Jeżeli naprawdę jesteś rośliną, to zamiast włosów na twojej głowie powinna rosnąc trawa.

Miałem nadzieję, że w ten sposób zwabię go w pułapkę.

— Wcale nie.

Miał łagodny głos, prawie kobiecy, tyle tylko, ze bardzo niski.

— A więc jesteś rośliną? Mówiącym warzywem?

— Nie pochodzisz stąd.

— Kilka dni temu przybyłem z Nessus.

— Masz pewne wykształcenie.

Pomyślałem o mistrzu Palaemonie, mistrzu Malrubiusie, o mojej nieszczęsnej Thecli, i wzruszyłem ramionami.

— Umiem czytać i pisać.

— A mimo to nic o mnie me wiesz. Nie jestem mówiącym warzywem, o czym powinieneś już sam się przekonać, patrząc na mnie. Nawet gdyby z jakiegoś powodu rośliny miały pójść tą drogą ewolucji, która prowadzi do powstania inteligencji, to z pewnością nie mogłyby skopiować ludzkiej postaci.

— To samo można powiedzieć o kamieniach, a przecież istnieje coś takiego jak posągi.

Choć był ogromnie przygnębiony (miał twarz bardziej smutną nawet od twarzy mego przyjaciela Jonasa), kąciki jego ust uniosły się lekko.

— Dobrze powiedziane. Nie masz żadnego naukowego przygotowania, ale dysponujesz większą wiedzą, niż przypuszczasz.

— Wręcz przeciwnie wszystko, czego mnie uczono miało naukowy charakter, natomiast nie było w żaden sposób związane z takimi jak te, fantastycznymi spekulacjami. Kim więc jesteś?

— Wielkim wizjonerem, a zarazem wielkim kłamcą, jak każdy człowiek, który wpadnie w pułapkę.

— Jeśli powiesz mi, kim naprawdę jesteś, spróbuję ci pomóc. Przyjrzał mi się uważnie, a ja odniosłem wrażenie, że to jakiś wysoki krzak otworzył nagle oczy, ukazując ludzką twarz.

— Wierzę ci — powiedział. — Jak to jest, ze spośród setek istot, które przewijają się przez ten namiot, właśnie ty wiesz, co to jest współczucie?

— Nie wiem nic o współczuciu, za to wpojono mi szacunek dla sprawiedliwości, a tak się składa, że dobrze znam alkada tej wioski. Nawet zielony człowiek nie przestaje być człowiekiem. Jeśli jest niewolnikiem, jego pan musi wyjaśnić, w jaki sposób wszedł w jego posiadanie.

— Zapewne głupio czynię, pokładając w tobie zaufanie, ale jestem wolnym człowiekiem, który przybył z przyszłości, aby badać wasze czasy.

— To niemożliwe.

— Zielony kolor, który wywołuje tak wielkie zdziwienie twoich ziomków, pochodzi od tego, co wy nazywacie rzęsą wodną. Zmieniliśmy ją tak że teraz może żyć w naszej krwi, i dzięki temu wreszcie osiągnęliśmy pokój w trwającej od zawsze wojnie ludzkości ze słońcem. Małe roślinki rosną w nas i umierają, a nasze ciała odżywiają się nimi, w związku z czym nie potrzebują innego pokarmu. Skończyły się klęski głodu, skończyła się tez ciężka praca polegająca na zdobywaniu żywności.

— Ale musicie mieć słońce.

— Owszem — odparł zielony człowiek. — Tutaj jest go za mało. W moich czasach dni są o wiele jaśniejsze.

Ta prosta uwaga wprawiła mnie w wielki stan podniecenia. Nie czułem się tak od chwili, kiedy na terenie Zburzonego Dworu w Cytadeli po raz pierwszy ujrzałem pozbawioną dachu kaplicę naszego bractwa.

— A więc Nowe Słonce nadejdzie, zgodnie z przepowiedniami — powiedziałem — a wraz z nim nowe życie dla naszej Urth… Oczywiście jeśli to, co mówisz, jest prawdą.

Zielony człowiek odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się. Znacznie później miałem usłyszeć odgłos, jaki wydaje alzabo przemierzające pokryte śniegiem górzyste tereny; jego śmiech jest okropny, ale śmiech zielonego człowieka był jeszcze straszliwszy. Odsunąłem się od niego.

— Ty nie jesteś człowiekiem — stwierdziłem. — Może kiedyś nim byłeś, ale teraz już nie.

Roześmiał się ponownie.

— I pomyśleć, ze pokładałem w tobie jakieś nadzieje? Cóż za nieszczęśnik ze mnie. Już mi się wydawało, iż pogodziłem się z myślą o tym, ze przyjdzie mi umrzeć tutaj, wśród ludzi, którzy są dla mnie tylko chodzącym pyłem, tymczasem wystarczył jeden promyk światła, aby na nowo obudzić we mnie chęć życia. Jestem prawdziwym człowiekiem przyjacielu. To ty nim nie jesteś, ale cóż z tego, skoro to ja będę tym, który umrze za kilka miesięcy.

Wiedziałem, co ma na myśli, gdyż często widziałem w nekropolii gnane wiatrem, zamarznięte resztki kwiatów uderzające w ściany grobowców.

— Rozumiem cię. Zbliżają się ciepłe dni, ale kiedy miną, ty będziesz musiał odejść wraz z nimi. Masz jednak jeszcze dość czasu, aby rozsiać swoje ziarna.

— Nie wierzysz mi — stwierdził ze smutkiem — Nie możesz zrozumieć, ze jestem takim samym człowiekiem jak ty, a mimo to mi współczujesz. Kto wie, może masz rację? Może rzeczywiście zaświeciło nam nowe słonce, a ponieważ tak się stało, przestaliśmy zwracać na nie uwagę? Jeśli kiedykolwiek uda mi się powrocie w moje czasy, opowiem tam wszystkim o tobie.

— Jeżeli naprawdę przybywasz z przyszłości, to dlaczego po prostu tam nie wrócisz?

— Ponieważ jestem skuty łańcuchami, jak sam widzisz.

Wyprostował nogę, abym mógł przyjrzeć się opinającej ją w kostce obręczy. Zielonkawe ciało spuchło wyraźnie, tak jak to się dzieje z pniami drzew, jeśli nałoży się na nie żelazne pierścienie.

Kotara zasłaniająca wejście uchyliła się i do namiotu wsadził głowę mężczyzna z bębnem.

— Jeszcze tu jesteś? Na zewnątrz czekają inni.

Spojrzał znacząco na zielonego człowieka, po czym zniknął.

— To znaczy, ze mam skłonić cię do odejścia, bo w przeciwnym razie zasłoni otwór, przez który wpadają promienie słońca. Wyganiam stąd ludzi przepowiadając im przyszłość, tak jak teraz uczynię tobie. Jesteś jeszcze młody i silny ale zanim ta planeta okrąży słonce dziesięć razy, staniesz się słabszy i już nigdy me odzyskasz swojej obecnej siły. Jeśli spłodzisz synów, kiedyś staną się twoimi nieprzyjaciółmi. Jeśli …

— Wystarczył — przerwałem mu. — To, o czym mi mówisz, staje się udziałem wszystkich ludzi. Odejdę, jeżeli odpowiesz mi na jedno pytanie. Szukam kobiety o imieniu Agia. Gdzie mogę ją znaleźć?

Przez chwilę między jego powiekami widziałem tylko zazielenione białka. Jego ciałem wstrząsnął dreszcz, a potem zielony człowiek wstał i wyciągnął przed siebie ręce z palcami rozczapierzonymi jak gałązki.

— Nad ziemią… — powiedział cicho.

Drżenie ustąpiło, a on usiadł ciężko, wyraźnie zmęczony i bledszy niż przedtem.

— A więc jednak jesteś oszustem — powiedziałem, odwracając się w stronę wyjścia. — Byłem głupcem, że choć przez chwilę uwierzyłem.

— Nieprawda — szepnął — Posłuchaj mnie podczas podroży w te czasy przebyłem całą waszą przyszłość, zabierając ze sobą jej cząstki, które teraz z największym trudem staram się odczytać. Powiedziałem ci prawdę, a jeśli ty rzeczywiście jesteś przyjacielem tutejszego alkada, to powiem ci jeszcze coś, co będziesz mógł mu powtórzyć, a czego domyśliłem się słuchając pytań tych, którzy tu przychodzą. Uzbrojeni ludzie będą chcieli uwolnić człowieka zwanego Barnochem.

Wyjąłem z sakwy osełkę, przełamałem ją na ogniwie łańcucha, i wręczyłem mu połowę. Przez chwilę zdawał się me wiedzieć, co to jest, ale potem na jego twarzy pojawiło się zrozumienie. Zielony człowiek rozkwitł z radości, jakby już mógł rozkoszować się ciepłym blaskiem słońca w swoich czasach.

Загрузка...