11

Spoglądając na milczących Disańczyków, Brion gorączkowo zastanawiał się, co robić. Miał zaledwie krótką chwilę, nim magterowie dokonają na nim krwawej zemsty. Poczuł przelotny żal do siebie o pozostawienie broni w transporterze, ale zaraz odegnał od siebie tę myśl. Nie miał czasu do stracenia — ale co powinien teraz zrobić?

Milczący widzowie nie zaatakowali natychmiast i Brion zrozumiał, iż nie mieli pewności, czy Lig — magte nie żyje. Tylko Anvharczyk wiedział, że cios był śmiertelny.

— Lig — magte jest nieprzytomny, ale szybko dojdzie do siebie — powiedział, wskazując na nieruchome ciało. Gdy ich oczy odruchowo skierowały się za ruchem jego palca, zaczął się nieznacznie cofać w stronę wyjścia. — Nie chciałem tego, ale zmusił mnie, bo niczego nie przyjmował do wiadomości. Teraz chcę wam pokazać jeszcze coś, coś, czego miałem nadzieję wam nie ujawniać.

Plótł, co mu ślina przyniosła na język, próbując odwrócić ich uwagę. Musiał udawać, że chodzi sobie po sali ot, tak sobie. Zatrzymał się nawet na sekundę, by przygładzić pogniecione ubranie i otrzeć pot z czoła. Mówiąc byle co, powoli przesuwał się w kierunku tunelu.

Był zaledwie w połowie drogi, kiedy magterowie się poruszyli.

Jeden z nich klęknął, dotknął trupa i wykrzyknął tylko jedno słowo:

— Martwy!

Brion nie czekał. Jednym susem wpadł do tunelu. Usłyszał grzechot małych pocisków uderzających w ścianę za jego plecami i, zanim skrył się za załomem muru, w ułamku sekundy dostrzegł wymierzone w siebie dmuchawki. Wbiegł na schody, przeskakując po trzy stopnie naraz.

Horda deptała mu po piętach, bezgłośnie i zaciekle. Nie był w stanie odsadzić się od nich i dzieląca ich odległość zaczynała się zmniejszać, choć usiłował wykrzesać ze zmęczonego ciała ostatnie siły. Teraz nie mógł użyć żadnego podstępu czy fortelu — mógł tylko zmykać ile sił w nogach tą samą drogą, którą tu przyszedł. Jedno poślizgnięcie na nieregularnych stopniach i będzie po wszystkim.

Ktoś był przed nim, w gęstym mroku. Dostrzegł ciemną sylwetką. Gdyby kobieta zaczekała jeszcze kilka sekund, zginąłby z pewnością, lecz zamiast dźgnąć go w chwili, gdy będzie mijał drzwi, popełniła błąd — wybiegła na schody nastawiając nóż, by przebić go, gdy się zbliży. Nawet nie zwalniając kroku, zręcznie uchylił się przed ciosem. Znalazłszy się za plecami kobiety odwrócił się i chwyciwszy ją w pasie, podniósł nad głowę.

Uniesiona w powietrze, wrzasnęła. Była to pierwsza ludzka reakcja, jaką zauważył u tych niesamowitych istot. Prześladowcy byli tuż, tuż, więc z całej siły cisnął w nich — kobietą. Z łoskotem potoczyli się po schodach, a on, korzystając z tych kilku bezcennych sekund, wydostał się na dach budowli.

Musiały istnieć jeszcze inne schody i wyjścia, ponieważ jeden z magterów stał już między Brionem a zejściem z murów uzbrojony i gotowy zabić go, gdy się zbliży. Biegnąc w kierunku przeciwnika, Brion włączył komunikator przy kołnierzu i krzyknął:

— Mam tu kłopoty! Czy możecie…

Strażnicy w pojeździe musieli niecierpliwie czekać na tę wiadomość. Zanim zdążył skończyć zdanie, usłyszał głuche uderzenie wystrzelonego z daleka pocisku. Disańczyk okręcił się i upadł. Na jego plecach szybko rozlewała się czerwona plama. Brion przeskoczył przez niego i pobiegł ku rampie.

— Następny to ja, wstrzymać ogień! — wrzasnął.

Obaj strażnicy zapewne już wcześniej nastawili celowniki teleskopowe swoich karabinów. Przepuścili Briona, po czym zasypali przejście gradem pocisków, które wyrywały kamienie i rykoszetowały z wizgiem. Brion nie zamierzał sprawdzać, czy ktoś próbował się przedrzeć przez zasłonę ognia; starał się jak najszybciej znaleźć na dole, w miarę możliwości nie wystawiając się na cel. Przez huk wystrzałów przebił się ryk silnika transporter skoczył naprzód. Nie mogąc już dokładnie celować, strzelcy przestawili broń na ogień ciągły i zasypali dach wieży gradem ołowiu.

— Przerwać… ogień…! — wysapał Brion, biegnąc ile sił w nogach.

Kierowca też działał precyzyjnie — dokładnie wyliczył moment przybycia na miejsce. Pojazd dotarł do podnóża fortecy w tej samej chwili, kiedy znalazł się tam Brion. W biegu wskoczył do środka. Nie musiał wydawać żadnego rozkazu. Upadł na fotel, gdy pojazd skręcił wzbijając chmurę pyłu i pomknął z powrotem w kierunku miasta.

Ostrożnie sięgnąwszy ręką, wysoki strażnik delikatnie wyjął z fałdy spodni Briona ostry kawałek drewna. Uchylił drzwi pojazdu i równie ostrożnie wyrzucił kolec z pojazdu.

— Wiem, że pana nie zadrasnął — powiedział — bo nadal pan żyje. Oni maczają te strzałki w truciźnie, która działa po dwunastu sekundach. Szczęściarz z pana!

Szczęściarz! Brion właśnie zaczął sobie uświadamiać, jakie miał szczęście, że udało mu się ujść z pułapki z życiem. I z informacjami. Teraz, kiedy wiedział nieco więcej o magterach, zadrżał na myśl o beztrosce, jaką okazał wchodząc do wieży bez obstawy i bez broni. Udało mu się przeżyć dzięki sile i zręczności — ale także dzięki nieprawdopodobnemu szczęściu. Dzięki tupetowi i szybkim nogom wyszedł cało z opresji, w jaką wpadł przez swoją beztroskę. Był zmęczony, poobijany i pokrwawiony, ale niezwykle zadowolony. Informacje o magterach, które zebrał, zaczynały się układać w teorię, mogącą wyjaśnić ich działania prowadzące do popełnienia zbiorowego samobójstwa. Potrzeba tylko trochę czasu, a elementy łamigłówki ułożą się w logiczną całość.

Drgnął, przestraszony, czując ostry ból w ramieniu i gubiąc wątek rozważań. Strzelec otworzył apteczkę i właśnie przemywał mu ranę środkiem aseptycznym. Cięcie było długie, ale płytkie. Gdy strażnik bandażował mu rękę, Brion zadygotał z zimna. Założył ciepły płaszcz. Klimatyzator skowyczał, pracowicie obniżając temperaturę.

Nikt ich nie ścigał. Kiedy czarna wieża zniknęła za horyzontem, strażnicy odprężyli się i zajęli czyszczeniem broni oraz porównywaniem celności swych strzałów. Cała ich niechęć do Briona zniknęła; zaczęli się nawet do niego uśmiechać. Od kiedy znaleźli się na tej planecie, po raz pierwszy mieli okazję odpowiedzieć wrogom strzałami.

Jazda zakończyła się bez niespodzianek. Brion był zaprzątnięty zupełnie nową teorią. Śmiała i zdumiewająca, zdawała się jednak jedynym pasującym do faktów wyjaśnieniem. Obracał ją w myślach na wszystkie strony, ale nawet jeśli w tym rozumowaniu były jakieś luki, to nie mógł ich znaleźć. Potrzebował obiektywnej opinii, a na Dis była tylko jedna osoba, która miała niezbędne do tego kwalifikacje.

Kiedy wszedł do laboratorium, Lea, pochylona nad binokularem niskorozdzielczego mikroskopu, była zajęta pracą. Na szkiełku podstawowym leżało coś małego, pozbawionego odnóży i drgającego. Słysząc kroki, podniosła głowę i uśmiechnęła się ciepło. Jej twarz, świecąca od maści przeciw oparzeniom, była ściągnięta ze zmęczenia i bólu.

— Muszę wyglądać okropnie — rzekła, dotykając policzka grzbietem dłoni. — Jak dobrze podlany tłuszczem i lekko przypieczony kawałek wołowiny.

Nagle opuściła rękę i oburącz ścisnęła jego dłoń. Ręce miała ciepłe i lekko wilgotne.

— Dziękuję, Brion — wykrztusiła.

Towarzystwo, w jakim się obracała na Ziemi, było bardzo cywilizowane, potrafiące dyskutować na każdy temat bez emocji czy zażenowania. Zazwyczaj ten styl pomagał jej iść przez życie, ale trudno w taki sposób dziękować komuś za uratowanie życia. Jakkolwiek próbowała to wyrazić, brzmiało jak przemowa z ostatniego aktu jakiejś historycznej sztuki. Jednak nie ulegało wątpliwości, co chciała powiedzieć. Oczy miała wielkie i czarne, o źrenicach rozszerzonych po lekach, jakie jej podano. Te oczy nie mogły kłamać, tak samo jak emocje, które u niej wyczuwał. Nic nie odpowiedział, tylko odrobinę dłużej przytrzymał jej dłonie w swoich.

— Jak się czujesz? — zapytał ze szczerym zainteresowaniem. — Powinnam czuć się okropnie — powiedziała, niedbale machnąwszy ręką. — A tymczasem wydaje mi się, że głowę mam w chmurach. Jestem tak nafaszerowana środkami przeciwbólowymi i pobudzającymi, że zaraz odlecę. Wydaje mi się, że ktoś znieczulił mi wszystkie nerwy w stopach i chodzę jak na dwóch kulach z waty. Dzięki, że wyrwałeś mnie z tego okropnego szpitala i dałeś coś do roboty.

Brionowi nagle zrobiło się przykro, że wyciągnął ją chorą z łóżka.

— Niech ci nie będzie przykro! — powiedziała Lea, zdając się czytać mu w myślach, na widok zawstydzenia malującego się na jego twarzy. — Nic mnie nie boli. Naprawdę. Tylko czasami lekko szumi mi w głowie i jestem trochę oszołomiona, nic poza tym. Przecież przyleciałam tu właśnie po to, żeby to robić. Prawdę mówiąc… Nie, to nie do opisania! Jakie to fascynujące zajęcie! Niemal warto było zostać upieczoną i ugotowaną.

Znów zajęła się mikroskopem. Kręcąc śrubą stolika umieściła okaz w polu widzenia.

— Biedny Ihjel miał rację, kiedy mówił, że ta planeta jest rajem dla egzobiologa. Oto głowonóg, bardzo podobny do Odostomia, lecz morfologicznie bardzo zmieniony w rezultacie pasożytniczego trybu…

— Może przypominasz sobie — Brion przerwał entuzjastyczny wykład, z którego rozumiał co drugie słowo — że Ihjel miał nadzieję, że zajmiesz się nie tylko środowiskiem, ale i żyjącymi w nim tubylcami? Mamy tu problem z Disańczykami, a nie z miejscową fauną.

— Ale ja właśnie się nimi zajmuję — upierała się Lea. Disańczycy wytworzyli niezwykle zaawansowaną formę komensalizmu. Ich egzystencja jest tak nierozdzielnie związana i połączona z innymi formami życia, że trzeba ją rozpatrywać łącznie z całym środowiskiem. Wątpię, czy ulegli tak daleko idącym zmianom zewnętrznym jak ta mała Odostomia na szkiełku, ale z pewnością znajdziemy wiele zmian i przystosowań psychologicznych. Któreś z nich może stanowić wyjaśnienie ich pędu do zbiorowego samobójstwa.

— To może być prawda, chociaż nie sądzę — powiedział Brion. — Dziś rano udałem się na małą wyprawę i odkryłem coś; co może mieć naprawdę istotne znaczenie.

Lea dopiero teraz zauważyła, że jest ranny. Jej otępiały od środków psychotropowych umysł był w stanie zajmować się tylko jedną myślą naraz, tak więc początkowo nie pojęła, co oznacza bandaż na ramieniu Briona i brud na jego twarzy.

— Byłem z wizytą — rzekł, uprzedzając jej pytanie. — Za wszystkie nasze kłopoty odpowiedzialni są magterowie, więc musiałem obejrzeć ich sobie przed podjęciem jakiejkolwiek decyzji. Nie było to zbyt przyjemne, ale dowiedziałem się tego, co chciałem wiedzieć. Oni radykalnie różnią się od innych Disańczyków. Miałem porównanie. Rozmawiałem z Ulvem, tubylcem, który ocalił nas na pustyni, i mogę go zrozumieć. Pod wieloma względami jest do nas zupełnie niepodobny, bo nie może być inaczej, skoro żyje w takim piekarniku, ale bezsprzecznie pozostał ludzką istotą. Dał nam wodę, kiedy jej potrzebowaliśmy, i sprowadził pomoc. Magterowie, arystokracja Dis, są jego całkowitym przeciwieństwem. To zgraja najbardziej bezwzględnych i krwiożerczych morderców, jakich możesz sobie wyobrazić. Kiedy się z nimi spotkałem, próbowali mnie zabić, zupełnie bez powodu. Ubiorem, zwyczajami i zachowaniem zdecydowanie różnią się od zwykłych Disańczyków. Co ważniejsze, magterowie są zimni, pozbawieni wszelkich ludzkich uczuć, jak gady. Nie wiedzą, co to miłość, nienawiść, gniew czy strach. Każdy z nich jest przerażającą, pozbawioną wszelkich emocji maszyną do myślenia i działania.

— Czy nie przesadzasz? — spytała Lea. — Mimo wszystko, nie możesz być tego pewien. Może nieokazywanie własnych uczuć leży w ich zwyczaju. Przecież każdy musi mieć jakieś uczucia, czy mu się to podoba, czy nie.

— Właśnie o to mi chodzi. Każdy oprócz magterów. Nie mogę się teraz wdawać w szczegóły, więc po prostu musisz mi wierzyć na słowo. Oni nawet w obliczu śmierci nie czują strachu czy nienawiści. To brzmi nieprawdopodobnie, ale to prawda.

Lea starała się otrząsnąć z otępienia wywołanego środkami uspokajającymi.

— Słabo dziś kojarzę — powiedziała. — Musisz mi wybaczyć. Jeżeli ci władcy są pozbawieni emocji, to mogłoby to tłumaczyć ich samobójcze skłonności. Jednak takie wyjaśnienie rodzi więcej nowych pytań niż dostarcza odpowiedzi. W jaki sposób stali się tacy? Wydaje się, że człowiek nie może nie mieć żadnych uczuć!

— O to chodzi. Człowiek nie może. Myślę, że ci tutejsi arystokraci, w przeciwieństwie do reszty Disańczyków, wcale nie są ludźmi. Myślę, że to jakieś inne istoty, na przykład roboty albo androidy. Sądzę, że żyją tu, udając normalnych ludzi.

Lea najpierw zaczęła się uśmiechać, ale przestała, gdy zobaczyła wyraz jego twarzy.

— Mówisz poważnie? — spytała.

— Nigdy nie mówiłem bardziej serio. Rozumiem, że podejrzewasz, iż dziś rano uderzono mnie w głowę o jeden raz za dużo. A jednak to jedyna koncepcja, jaka wydaje mi się rozsądna i pasująca do wszystkich faktów. Najważniejszy jest jeden problem, który trzeba przemyśleć, jeżeli chcemy wysunąć jakąkolwiek teorię. Chodzi o całkowitą obojętność magterów wobec śmierci, zarówno swojej jak cudzej. Czy to normalne dla ludzkich istot?

— Nie, ale mogę zaproponować kilka możliwych wyjaśnień, które lepiej wziąć pod uwagę przed przyjęciem wersji o obcej formie życia. Może to jakaś mutacja albo dziedziczna choroba, która zdeformowała lub zdegenerowała ich umysły.

— Czyż nie byłaby to samoeliminacja stojąca w sprzeczności z wszelkimi prawami przyrody? — zapytał Brion. — Ludziom, którzy umierają przed osiągnięciem dojrzałości, trudno byłoby przekazać mutację potomstwu. Jednak nie nadużywajmy argumentu o samoeliminacji. Uważam, że ich w ogóle trudno zaakceptować jako całość. Każdą ich pojedynczą cechę można by wyjaśnić, ale nie cały ich zbiór. A co z kompletnym brakiem emocji? Lub ich sposobem ubierania się i zamiłowaniem do tajemniczości? Zwykły Disańczyk nosi spódniczkę, natomiast magterowie zakrywają niemal całe ciało. Mieszkają w swoich czarnych wieżach, których nigdy nie opuszczają inaczej jak grupowo. Zawsze usuwają gdzieś zwłoki swoich zmarłych, tak aby nie można było ich zbadać. Pod każdym względem zachowują się, jakby byli obcą rasą i myślę, że są.

— Załóżmy przez chwilę, że ta teoria o Obcych jest prawdziwa. Jak się tu dostali? I dlaczego nikt prócz nich o tym nie wie?

— To dość łatwo wytłumaczyć — upierał się Brion. — Na tej planecie nie zachowały się żadne źródła historyczne. Po Upadku, kiedy garstka pozostałych przy życiu osadników próbowała tu przetrwać, Obcy mogli wylądować i przejąć władzę. Mogli stłumić wszelki opór. Kiedy liczebność populacji zaczęła rosnąć, najeźdźcy stwierdzili, że są w stanie wszystko kontrolować, trzymając się na uboczu, tak aby nikt nie zauważył, jak bardzo są odmienni.

— A czemu mieliby się tym martwić? — pytała Lea. — Jeżeli są tak obojętni wobec śmierci, to nie powinni się przejmować opinią publiczną czy niechęcią do obcych. Czemu mieliby się trudzić i stosować tak skomplikowany kamuflaż? A jeżeli przybyli z innej planety, to co się stało z poziomem nauki, który im to umożliwił?

— Spokojnie — powiedział Brion. — Wiem zbyt mało, by próbować choćby odgadnąć odpowiedzi na połowę tych pytań. Po prostu próbuję dopasować jakąś logiczną teorię do faktów. A fakty są bezsporne. Magterowie są tak odczłowieczeni, że śniliby mi się po nocach, gdybym miał teraz czas na spanie. Potrzebujemy więcej dowodów.

— A więc zdobądź je — podsumowała Lea. — Nie każę ci popełniać morderstwa, ale mógłbyś zabawić się w grabarza. Daj mi skalpel do ręki i jednego z tych twoich przyjemniaczków na stół, a zaraz powiem ci, kim on jest i czym nie jest.

Znów zajęła się mikroskopem i nachyliła nad okularem. Brion pomyślał, że Lea ma rację. Dis pozostało tylko trzydzieści sześć godzin życia, więc śmierć jednostek nie powinna nikogo obchodzić. Musiał znaleźć martwego magtera, a jeśli okaże się to niemożliwe, zdobędzie zwłoki używając przemocy. Jak na zbawcę planety, miał wykazać dość szczególną formę troski o tutejsze prawa obywatelskie. Stał za pochłoniętą pracą dziewczyną, przyglądając się jej w zadumie. Lekko kręcone włosy zakrywały jej kark. Nieoczekiwanie, w sposób typowy dla ludzkiego umysłu, przeskoczył myślą od śmierci do spraw życia i poczuł nieprzepartą ochotę, by delikatnie popieścić tę szyję, poczuć miękkość kobiecego ciała… Wepchnąwszy ręce do kieszeni, szybko podszedł do drzwi.

— Odpocznij trochę — zawołał na odchodnym. — Wątpię, czy to robactwo dostarczy ci jakiejś odpowiedzi. Zobaczę, czy uda mi się znaleźć dla ciebie jakiegoś dorosłego osobnika.

— Prawda może kryć się wszędzie. Dopóki nie wrócisz, zajmę się tym tutaj — odpowiedziała, nie podnosząc głowy znad mikroskopu.

Na górze, na poddaszu, był dobrze wyposażony pokój łączności. Brion zauważył go, kiedy po raz pierwszy robił obchód budynku. Dyżurny operator miał na głowie słuchawki — chociaż tylko jedna z nich zakrywała mu ucho — i prowadził nasłuch na różnych długościach fal. Zdjąwszy buty, oparł nogi o kant stołu, a w wolnej ręce trzymał ogromną kanapkę. Na widok Briona wybałuszył oczy i zerwał się z fotela.

— Siedź — uspokoił go Brion. — To mi nie przeszkadza. A wykonując gwałtowne ruchy możesz wyrwać przewód, porazić się prądem albo udławić. Zobacz, czy możesz nastawić radiostację na tę częstotliwość.

Skreślił w notesie kilka cyfr i podsunął je radiotelegrafiście. Była to podana mu przez profesora Kraffta częstotliwość, na jakiej można się było porozumieć z terrorystami z Armii Nyjordu.

Operator podłączył mikrotelefon i podał go Brionowi.

— Jesteśmy na linii — wymamrotał ustami zapchanymi jeszcze kanapką.

— Tu Brandd, dyrektor CRF, odbiór.

Powtarzał to przez następne dziesięć minut, zanim wreszcie otrzymał odpowiedź.

— Czego pan chce?

— Mam dla was niezwykle ważną wiadomość, a ponadto potrzebuję waszej pomocy. Czy mam podawać dalsze informacje?

— Nie. Niech pan rzeka. Skontaktujemy się po zmroku. Głos umilkł.

Trzydzieści pięć godzin do końca świata. Brion mógł tylko czekać.

Загрузка...