8

Z każdą sekundą warkot narastał i przybliżał się. Piszczały gąsienice, gdy pojazd omijał głazy, najwidoczniej szukając Briona i Lei. Wreszcie duży transporter zatrzymał się przed nimi w chmurze pyłu i kierowca kopniakiem otworzył drzwi.

— Wchodźcie szybko! — wrzasnął. — Wpuścicie do środka cały żar.

Podkręcił gaz, szykując się do włączenia biegu i spojrzał na nich z irytacją.

Ignorując nerwowe instrukcje kierowcy, Brion ostrożnie płożył Leę na tylnym siedzeniu, zanim zatrzasnął drzwi. Pojazd natychmiast skoczył naprzód, a z otworów klimatyzatora popłynął strumień lodowatego powietrza. W wozie nie było zimno, ale i tak temperatura była o dobre 40 stopni niższa niż na zewnątrz. Brion okrył dziewczynę wszystkim, co miał pod ręką, żeby ochronić ją przed nowym szokiem termicznym. Kierowca, pochylony nad deską rozdzielczą i zajęty prowadzeniem pojazdu, nie odezwał się ani słowem, od kiedy wsiedli.

Brion podniósł wzrok, gdy z przedziału maszynowego w tyle pojazdu wyszedł drugi mężczyzna. Chudy, o nerwowych ruchach, celował w Briona z miotacza.

— Kim pan jest? — zapytał zimno. Było to dość niezwykłe powitanie, ale Brion powoli zaczął się już oswajać z myślą, że Dis jest dziwną planetą. Mężczyzna nerwowo przygryzał wargę. Brion siedział nieruchomo, zupełnie rozluźniony. Nie chciał jakimś nagłym ruchem sprowokować tamtego do naciśnięcia spustu. Odpowiedział mu spokojnym, opanowanym głosem.

— Nazywam się Brandd. Wylądowaliśmy na tej planecie zeszłej nocy i od tej pory szliśmy przez pustynię. Teraz nie zdenerwuj się i nie pociągnij za spust. Vion i Ihjel nie żyją.

Mężczyzna z miotaczem wydał cichy okrzyk i szeroko otworzył oczy ze zdziwienia. Kierowca rzucił mu przez ramię krótkie, wystraszone spojrzenie, po czym znów zajął się prowadzeniem. Brion osiągnął swój cel. Jeżeli ci ludzie nie byli z CRF, to przynajmniej sporo o niej wiedzieli.

— Kiedy ich zastrzelono, mnie i dziewczynie udało się uciec. Próbowaliśmy dostać się do miasta i skontaktować z wami. Jesteście z fundacji, prawda?

— Tak, oczywiście — powiedział mężczyzna, opuszczając broń.

Przez chwilę szklanym wzrokiem spoglądał w przestrzeń, przygryzając wargę ze zdenerwowania. Przestraszony swoim roztargnieniem, znów wycelował broń w Briona.

— Jeżeli pan jest Brandd, to muszę pana o coś zapytać. Poszperawszy wolną ręką w kieszeni na piersi, wyjął żółty formularz telegramu.

— Teraz niech mi pan powie… jeśli pan wie, jakie są trzy ostatnie dyscypliny…

Znów szybko zerknął na papier. — …Twenties?

— Szachy, strzelanie z wolnej ręki i szermierka. Dlaczego pan pyta?

Mężczyzna mruknął coś pod nosem i, uspokojony; wepchnął broń do kabury.

— Jestem Faussel — powiedział i machnął depeszą w kierunku Briona. — To ostatnie polecenia i testament Ihjela, przekazane nam przez nyjordzką flotę blokującą Dis. Uważał, że niebawem zginie i jak widać miał rację. Wyznaczył pana na swojego następcę. Pan tu dowodzi. Ja byłem zastępcą Mennra, dopóki go nie zabili. Miałem pracować dla Ihjela, a teraz pewnie będę pracował dla pana. Przynajmniej do jutra, kiedy spakujemy wszystko i wyniesiemy się z tej przeklętej planety.

— Jak to, jutro? — spytał Brion. — Mamy jeszcze trzy dni czasu i zadanie do wykonania.

Faussel upadł na jeden z foteli i natychmiast zerwał się na nogi, chwytając za oparcie, żeby utrzymać równowagę w kołyszącym się pojeździe.

— Trzy dni, trzy tygodnie, trzy minuty, co za różnica? Jego głos brzmiał piskliwie. Z widocznym wysiłkiem starał się nad nim zapanować.

— Niech pan zrozumie. Nie ma pan o niczym pojęcia. Dopiero co pan tu przybył i w tym pański pech. Mój pech polega na tym, że zostałem tu przydzielony i muszę być świadkiem wszystkich tych paskudnych, obrzydliwych rzeczy, jakie wyczyniają tubylcy. I być dła nich miły, nawet kiedy zabijają moich przyjaciół, a Nyjordczycy krążą tam w górze z palcami na guzikach. W końcu jeden z ich bombardierów zacznie myśleć o domu i tych kobaltowych bombach, i naciśnie ten guzik, nie zważając na żadne terminy.

— Siadaj, Faussel. Usiądź i odpocznij.

Brion mówił ze współczuciem, ale stanowczo. Faussel stał jeszcze przez kilka sekund, po czym osunął się na fotel. Siadł przyciskając policzek do szyby i zamknął oczy. Żyłka na skroni pulsowała mu pod skórą, a wargi poruszały się bezgłośnie. Zbyt długo żył w nieustannym napięciu.

Nastrój takiego samego przygnębienia panował wśród wszystkich obecnych w budynku CRF. Rozpacz i poczucie porażki. Lekarz, który szybko i sprawnie zabrał Leę do szpitala, był jedynym, który nie poddawał się temu stanowi. Najwidoczniej miał tylu pacjentów, że nie miał czasu o tym myśleć. U innych przygnębienie było wyraźnie widoczne. Od chwili gdy przejechał przez samoczynne drzwi garażu, Brion czuł otaczającą go atmosferę klęski. Była wszechobecna.

Zaraz po posiłku poszedł z Fausselem do pomieszczenia, które było biurem Ihjela. Przez szklane ścianki działowe widział personel pakujący akta i szykujący je do wysyłki. Teraz, kiedy został zwolniony z obowiązku kierowania pracą, Faussel wydawał się nieco spokojniejszy. Brion zrezygnował z zamiaru uprzedzenia go, że jest zupełnym nowicjuszem w sprawach fundacji. Potrzebował dużego autorytetu, ponieważ niewątpliwie znienawidzą go za to, co zamierzał zrobić.

— Lepiej zanotuj to, co ci teraz powiem, Fausseł. I każ to przepisać w kilku kopiach. Później podpiszę.

Słowo pisane ma zawsze większą wagę.

— Należy natychmiast wstrzymać wszystkie przygotowania do ewakuacji. Akta mają być rozpakowane. Zostaniemy tu tak długo, jak długo pozwolą nam Nyjordczycy. Jeśli operacja się nie powiedzie, odlecimy wszyscy jednocześnie przed upłynięciem terminu. Weźmiemy tylko podręczny bagaż osobisty. Wszystko inne zostanie tutaj. Być może nie zdajecie sobie z tego sprawy, ale jesteśmy tu po to, żeby ocalić planetę, a nie skrzynie z papierami. — Kątem oka dostrzegł, że Faussel poczerwieniał z gniewu. — Przynieś mi to z powrotem, kiedy będzie przepisane. A także komplet raportów o dotychczasowych wynikach tej operacji. To na razie wszystko.

Faussel wymaszerował i po chwili Brion zobaczył zaszokowane, gniewne twarze personelu w sąsiednich pomieszczeniach. Odwróciwszy się do nich plecami, zajrzał do szuflad biurka. W pierwszej znalazł zaklejoną kopertę. Była zaadresowana do Zwycięzcy Ihjela.

Brion popatrzył na nią w zadumie, po czym otworzył. List w środku był pisany ręcznie.


Ihjelu!

Poinformowano mnie, że jesteś w drodze, żeby mnie zmienić, i muszę przyznać, że jestem z tego niezmiernie zadowolony. Ty masz doświadczenie w pracy z tymi barbarzyńskimi planetami i umiesz się dogadać z różnymi dziwnymi typami. Ja przez ostatnie dwadzieścia lat zajmowałem się pracą naukową i jedynym powodem, dla którego przydzielono mi nadzór nad Nyjordem, była umiejętność obserwacji i wyciągania wniosków. Jestem naukowcem, nie urzędnikiem, i nikt nigdy nie twierdził, że jest inaczej.

Będziesz tu miał kłopoty z personelem, więc powinieneś wiedzieć, że oni wszyscy są przymusowymi ochotnikami. Polowa z nich to urzędnicy mojej administracji. Pozostali to zbieranina; ściągnięci skąd się dało do tego, z góry skazanego na niepowodzenie, przedsięwzięcia. Wszystko potoczyło się tak szybko, że nie mogliśmy tego przewidzieć. I obawiam się, że zrobiliśmy niewiele albo w ogóle nic, aby temu zapobiec. Nie jestem w stanie nawiązać kontaktu z tubylcami, nawet luźnego. To przerażające! Oni do niczego nie pasują! Przeprowadziłem rozkłady Poissona uwzględniając tuzin różnych czynników i żaden z nich nie daje równania. Ekstrapolacja Pareto też nie wychodzi. Nasi agenci nie mogą z nimi nawet porozmawiać dwaj zginęli próbując. Klasa rządząca jest nieosiągalna, a pozostali po prostu milczą albo odchodzą.

Zamierzam zaryzykować i spróbować pogadać z Lig-magte. Może uda mi się przemówić mu do rozsądku. Wątpię, czy mi się powiedzie. i istnieje możliwość, że ucieknie się do przemocy. Arystokracja tutejsza jest niezwykle skłonna do przemocy. Jeżeli wrócę cało, nie otrzymasz tego listu. W przeciwnym razie żegnaj, Ihjelu. Spróbuj, może powiedzie ci się lepiej niż mnie.

Aston Meruu

P.S. Jest pewien problem z personelem. Mają być wybawcami; tymczasem wszyscy bez wyjątku nienawidzą Disańczyków. Obawiam się, że ja też.

Brion zapamiętał wszystkie istotne informacje, jakie znalazł w liście. Musiał znaleźć jakiś sposób, żeby dowiedzieć się, co to jest ekstrapolacja Pareto, nie zdradzając się jednocześnie ze swoją niewiedzą. Gdyby personel wiedział, jakiego niedoświadczonego dyrektora im przysłano, w ciągu pięciu minut w budynku nie byłoby żywej duszy. Rozkład Poissona nie był dla niego pustym słowem. Stosowano go w fizyce do obliczania prawdopodobieństwa zajścia zdarzenia, które zawsze było prawdziwe, na przykład liczby cząstek emitowanych w krótkim czasie przez kawałek radioaktywnej materii. Kontekst, w którym pojęcie to pojawiało się w liście Mervva, wskazywał, że socjologom udało się zastosować ten wzór do badań nad społeczeństwami i populacjami. Przynajmniej na innych planetach. Wydawało się, że Dis wymyka się wszelkim regułom. Ihjel też tak mówił, a śmierć Mervva była tego dowodem. Brion zastanawiał się, kim był ten Lig-magte, który prawdopodobnie zabił Mervva.

Chrząknięcie wyrwało go z zadumy. Uświadomił sobie, że Faussel już od dłuższej chwili stoi przed jego biurkiem. Spojrzał na niego i otarł pot z czoła.

— Pański klimatyzator chyba się zepsuł — powiedział Faussel. — Czy mam powiedzieć mechanikowi, żeby go sprawdził?

— Aparat jest w porządku. Przyzwyczajam się do klimatu Dis. Czego jeszcze chcesz, Faussel?

Zastępca popatrzył nań z powątpiewaniem, którego nie udało mu się ukryć. Z trudem przychodziło mu uwierzyć w prawdę. Położył na biurku stosik papierów.

— Oto bieżące raporty. Jest w nich wszystko, czego do tej poty dowiedzieliśmy się o Disańczykach. Nie ma tego dużo, jednak zważywszy na ich aspołeczne nastawienie, tylko tyle mogliśmy zrobić. — Tknięty nagłą myślą, chytrze przymrużył oczy. — Nic na to nie poradzę, ale niektórzy głośno zastanawiają się nad tym tubylcem, który nas powiadomił. Jak się panu udało go na to namówić? My nigdy nie zdołaliśmy nawiązać z tymi ludźmi żadnego kontaktu, a pan zaledwie zdążył wylądować, a już jeden dla pana pracuje. Nic na to nie poradzę, że ludzie pytają. Mimo wszystko wydaje się nieco dziwne, że nowo przybyły i w dodatku obcy… — urwał w pół zdania.

— Nie mogę zabronić ludziom o tym myśleć — Brion zmierzył go wściekłym spojrzeniem — ale mogę zabronić im gadać. Naszym zadaniem jest nawiązanie kontaktu z Disańczykami i powstrzymanie ich od samobójstwa. Ja w jeden dzień zrobiłem więcej niż wy wszyscy, od kiedy tu przybyliście. Dokonałem tego, ponieważ jestem lepszym fachowcem niż wy. To wszystko, co musicie wiedzieć o tej sprawie. Jesteś wolny. Pobladły ze złości Faussel obrócił się na pięcie i odmaszerował — opowiedzieć wszem wobec, jakim tyranem jest nowy dyrektor. Brion wiedział, że od teraz wszyscy będą go zaciekle nienawidzić — i właśnie o to mu chodziło. Jako tyran mógł nie obawiać się zdemaskowania własnej niewiedzy. A ponadto nienawiść każe im zapomnieć o przygnębieniu i poczuciu klęski, a także skłoni ich do działania. Z pewnością nie będą pracować gorzej niż przedtem.

Spoczywała na nim ogromna odpowiedzialność. Mógł wreszcie pomyśleć, po raz pierwszy od chwili, gdy postawił nogę na tej barbarzyńskiej planecie. Brał na siebie wielki obowiązek. Nie wiedział nic o tym świecie ani o stronach konfliktu. Siedział tu, udając, że kieruje organizacją, o której istnieniu dowiedział się zaledwie kilka tygodni temu. To była przerażająca sytuacja. Czy nie powinien się wycofać?

Była na to tylko jedna odpowiedź. Brzmiała: „nie”. Dopóki nie znajdzie się ktoś, kto zrobi to lepiej, Brion zdawał się najlepszym kandydatem na to stanowisko. A opinia Ihjela też się liczyła. Nie ulegało wątpliwości, że Ihjel był przekonany, iż Brion jest jedynym, któremu w tak trudnych warunkach mogło się powieść.

Lepiej na tym poprzestać. Jeżeli ma jakieś wątpliwości, to najlepiej będzie, jeśli o nich zapomni. Oprócz wszystkich innych powodów, należało również wziąć pod uwagę względy lojalności. Ihjel był Anvharczykiem i Zwycięzcą. Może to prowincjonalne nastawienie w tym wielkim wszechświecie — Anvhar leżał tak daleko stąd — lecz honor jest bardzo ważny dla mężczyzny, który musi walczyć samotnie. Miał dług względem Ihjela i zamierzał go spłacić.

Kiedy wreszcie podjął decyzję, poczuł się lepiej. Na biurku przed nim stał interkom. Nacisnął guzik oznaczony napisem „Faussel”.

— Tak?

Głos zastępcy był lodowaty i zdradzał przepełniającą go nienawiść.

— Kim jest Lig-magte? I czy poprzedni dyrektor wrócił ze spotkania z nim?

— Magte to tytuł oznaczający w przybliżeniu szlachcica lub lorda. Lig-magte jest miejscowym władcą. Mieszka na skraju miasta w brzydkiej budowli podobnej do sterty kamieni. Wydaje się być tubą grupy magterów, którzy wywołali tę idiotyczną wojnę. Co do drugiego pytania, to muszę odpowiedzieć: i tak, i j nie. Na drugi dzień znaleźliśmy pod drzwiami obdartą ze skóry czaszkę. Dowiedzieliśmy się, że to głowa Mervva, ponieważ : lekarz zidentyfikował mostek w górnej szczęce. Rozumie pan?!

Faussel stracił panowanie nad sobą i prawie wykrzyczał ostatnie słowa. Po jego zachowaniu można było sądzić, że wszyscy tu byli bliscy załamania nerwowego. Brion przerwał mu szybko:

— Wystarczy, Faussel. Powiedz doktorowi, że chcę się z nim jak najszybciej zobaczyć.

Rozłączył się i otworzył pierwszą teczkę. Przed wyjściem do gabinetu lekarza zdążył przerzucić raporty i ponownie przeczytać najważniejsze z nich. Nałożył ciepły płaszcz i wyszedł z biura. Nieliczni pozostali jeszcze w pracy urzędnicy odwracali się do niego plecami.

Doktor Stine miał różową i błyszczącą łysinę oraz gęstą czarną brodę. Podobał się Brionowi. Każdy, kto miał tyle samozaparcia, aby w tym klimacie nosić brodę, stanowił miłą odmianę w porównaniu z dotychczas spotkanymi ludźmi.

— Jak tam nowa pacjentka, doktorze?

Stine przygładził brodę grubymi paluchami i odpowiedział:

— Diagnoza: udar słoneczny. Rokowanie: całkowity powrót do zdrowia. Stan obecny dobry, jeżeli wziąć pod uwagę odwodnienie i rozległe oparzenia. Opatrzyłem ją i podaję jej roztwór soli fizjologicznej. Niewiele brakowało, a skończyłoby się gorzej. Teraz śpi po środkach nasennych.

— Chciałbym, żeby jutro rano była na nogach, zdolna do pracy. Czy będzie w stanie, skoro otrzymała jakieś środki psychotropowe?

— Będzie, ale to mi się nie podoba. Mogą wystąpić jakieś uboczne skutki, na przykład długotrwałe otępienie. To ryzykowne.

— Ryzyko, które musimy podjąć. Za niecałe siedemdziesiąt godzin ta planeta ma zostać zniszczona. Wobec nadrzędnego celu, jakim jest zapobieżenie temu, nie liczę się ani ja, ani nikt z personelu. Czy to jasne?

Doktor mruknął coś w gąszcz swojej brody i zmierzył Briona wzrokiem.

— Jasne — odparł niemal ucieszony. — To prawdziwa przyjemność spotkać wreszcie kogoś, kto nie poddaje się rozpaczy. Jestem z panem!

— No, to może mi pan w czymś pomóc. Sprawdziłem listę personelu i stwierdziłem, że wśród dwudziestu ośmiu pracowników, oprócz pana nie ma innego specjalisty od nauk biologicznych.

— Ta nędzna banda teoretyków i naciskaczy guzików! Żaden z nich nie nadaje się do pracy w terenie.

Doktor czubkiem buta przycisnął pedał pojemnika na śmieci i demonstracyjnie splunął do środka.

— Zatem zamierzam pana prosić o odpowiedź na parę prostych pytań — powiedział Brion. — To dość niezwykła sytuacja i standardowe działania nie mają tu sensu. Nawet rozkład Poissona i ekstrapolacja Pareto nie dają się tu zastosować.

Stine kiwnął głową i Brion odetchnął w duchu. Właśnie wykorzystał cały swój zasób wiedzy o socjologii i nie został zdemaskowany.

— Im dłużej o tym myślę, tym bardziej upewniam się, że to problem biologiczny, mający coś wspólnego z rozległymi zmianami adaptacyjnymi, jakim ulegli w tym piekielnym środowisku Disańczycy. Czy mógłby pan to w jakiś sposób powiązać z ich zdecydowanie samobójczym stosunkiem do bomb kobaltowych?

— Czy mógłbym? Czy mógłbym? — Stine nerwowo krążył po pokoju na swych grubych nóżkach. Ręce założył na plecy. Ma pan cholerną rację, że mógłbym. W końcu znalazł się tu ktoś, kto myśli, a nie tylko wtłukuje cholerne kolumny cyfr w klawiaturę i siedzi, drapiąc się po tyłku i czekając, aż na ekranie ukaże się odpowiedź. Czy pan wie, jak żyją Disańczycy?

Brion potrząsnął głową.

— Ci głupcy tutaj uważają, że obrzydliwie, ale ja twierdzę, że to fascynujące. Tubylcy znaleźli sposoby nawiązywania więzi symbiotycznych z tutejszymi formami życia. Mogą nawet na nich pasożytować. Musi pan zdać sobie sprawę z tego, że żywy organizm zrobi wszystko, aby przetrwać. Rozbitkowie na morzu piją własny mocz, gdy nie mają słodkiej wody. Budzi to obrzydzenie tylko tych szczęśliwców, którzy nigdy nie zaznali pragnienia czy głodu. No, a tu, na Dis, mamy całą planetę rozbitków.

Stine otworzył drzwi apteczki.

— Od gadania o pragnieniu zaschło mi w gardle. Oszczędnymi, precyzyjnymi ruchami wlał wysokoprocentowy alkohol do shakera, rozcieńczył wodą destylowaną i doprawił jakimiś kryształkami ze słoja. Rozlał napój do dwóch szklaneczek i podał jedną Brionowi. Drink był całkiem niezły.

— Co ma pan na myśli mówiąc o pasożytowaniu, doktorze? Czy my wszyscy nie pasożytujemy na niższych formach życia? Na zwierzętach rzeźnych, warzywach i tak dalej?

— Nie, nie, nie zrozumiał pan! Mówiłem o pasożytnictwie w dosłownym znaczeniu tego słowa. Musi pan zrozumieć, że biolog na tej planecie nie jest w stanie wyraźnie odgraniczyć pasożytnictwa od symbiozy, komensalizmu, mutualizmu…

— Dość, dość! — przerwał Brion. — To dla mnie tylko puste dźwięki. Jeżeli na tym opiera się życie tej planety, to zaczynam rozumieć, dlaczego reszta personelu się w tym pogubiła.

— To tylko różne stadia zaawansowania tego samego procesu. Niech pan posłucha. Weźmy na przykład pewien rodzaj skorupiaka żyjącego tu w jeziorach, bardzo podobnego do zwykłego kraba. Ma duże szczypce, którymi przytrzymuje anemony, wiciowate zwierzęta morskie pozbawione zdolności poruszania się. Skorupiak wymachuje nimi wokół, by gromadzić żywność i zjada kawałki, które są dla nich zbyt wielkie. To jest właśnie mutualizm: dwa stworzenia żyjące i działające razem, chociaż zdolne do życia samodzielnego. Dalej, tenże skorupiak na pasożyta bytującego w jego skorupie, zdegenerowaną formę małża, który zatracił wszelką zdolność ruchu. To rzeczywisty pasożyt, czerpiący z niego pożywienie i nie dający niczego w zamian. We wnętrznościach tego małża żyje z kolei pierwotniak odżywiający się tym, co wchłania jego gospodarz. A jednak ten mikroorganizm nie jest pasożytem, jak można by przypuszczać, lecz symbiontem. Odbiera pokarm małżowi, ale jednocześnie wydziela pewien związek wspomagający jego trawienie. Rozumie pan? Wszystkie te formy życia egzystują w skomplikowanej współzależności.

Brion w zadumie zmarszczył brwi, sącząc trunek.

— Teraz to zaczyna mieć jakiś sens. Symbioza, pasożytnictwo i cała ta reszta są jedynie terminami określającymi odmiany tego samego procesu koegzystencji. I zapewne ich stopnie zaawansowania i złożoności czynią te stosunki tak trudnymi do zdefiniowania.

— Otóż właśnie. Na tej planecie życie jest tak trudne, że gatunki konkurencyjne niemal wyginęły. Pozostało tylko kilka takich, które żerują na innych. W tym wyścigu do przetrwania zwyciężyły współpracujące ze sobą i współzależne formy życia. Celowo użyłem określenia „formy życia”. Żywe istoty są tu zazwyczaj skrzyżowaniem rośliny i zwierzęcia, coś jak porosty, które rosną wszędzie. Disańczycy mają stworzenie, nazywają je „vaede”, które wykorzystują jako źródło wody w czasie podróży. Stwór ten posiada pewną zdolność poruszania się, jak zwierzę, a jednocześnie prowadzi fotosyntezę i magazynuje wodę jak roślina. Kiedy Disańczyk pije z niego, on w tym czasie żywi się jego krwią.

— Wiem — rzekł kwaśno Brion. — Piłem z takiego. Tu może pan obejrzeć ślady skaleczeń. Zaczynam rozumieć, jak Disańczycy dostosowali się do warunków tej planety, i dochodzę do wniosku, że musiało to zmienić ich psychikę. Czy sądzi pan, iż miało to jakiś wpływ na strukturę tutejszego społeczeństwa?

— I to poważny. Jednak może wysuwam zbyt daleko idące wnioski. Zapewne pańscy naukowcy na górze potrafią wyjaśnić o lepiej, mimo wszystko to ich działka.

Brion przestudiował raporty o strukturze społecznej i nie rozumiał z nich ani słowa. Stanowiły kompletnie niepojętą gmatwaninę nieznanych symboli i zagadkowych wykresów.

— Proszę mówić dalej, doktorze — nalegał. — Jak do tej pory raporty socjologów są bezwartościowe. Brakuje w nich istotnych wniosków. Na razie jest pan jedynym, który był w tanie udzielić mi sensownych informacji.

— No, więc dobrze, zwalę to panu na głowę. Tak jak ja to widzę, nie mamy tu żadnego społeczeństwa, tylko bandę zdeklarowanych indywidualistów: każdy sobie, odżywiając się innymi formami życia. Jeśli mają jakąś społeczność, to jest ona zorientowana na odmienne formy życia na tej planecie, a nie na innych ludzi. Może to dlatego pańskie obliczenia się nie zgadzają. Są przystosowane do społeczeństw ludzkich, a ci udzie we wzajemnych stosunkach zachowują się zupełnie inaczej.

— A co z tutejszą arystokracją, czyli magterami, którzy budują warownie i są powodem całego zamieszania?

— Tego nie potrafię wyjaśnić — przyznał dr Stine. — Do tego miejsca moje teorie wydają się trzymać kupy i mieć sens. Jednak magterowie do nich nie pasują i nie mam pojęcia dlaczego. Są całkowicie odmienni od reszty Disańczyków. Swarliwi, żądni krwi i międzyplanetarnych podbojów. Nie rządzą Dis; nie w ścisłym znaczeniu tego słowa. Mają władzę, ponieważ nikt inny jej nie chce. Wydają przybyszom z innych światów licencje na eksploatację złóż, dlatego że inni wcale nie wykazują chęci posiadania. Może to ślepa uliczka, ale gdyby pan odkrył przyczynę tej odmienności, mogłoby to stanowić rozwiązanie naszych obecnych problemów.

Po raz pierwszy od chwili przybycia na Dis Brion poczuł Przypływ entuzjazmu. Wreszcie zaświtała słaba nadzieja na to, że w ogóle istnieje jakieś wyjście z tej trudnej sytuacji. Opróżnił szklaneczkę i wstał.

— Mam nadzieję, że jutro wcześnie obudzi pan pacjentkę, doktorze. Może rozmowa z nią okaże się równie interesująca dla pana, jak i dla mnie. Jeżeli to, co mi pan powiedział, jest prawdą, to ona może znaleźć nam klucz do zagadki. To profesor Lea Morees, prosto z Ziemi, mająca dyplomy z egzobiologii i antropologii oraz głowę nabitą dużą wiedzą.

— Cudownie! — wykrzyknął Stine. — Będę dobrze opiekował się tą główką, nie tylko dlatego, że jest taka ładna, ale i ze względu na jej mądrość. Mimo że stoimy na skraju atomowej przepaści, odczuwam dziwny przypływ optymizmu — po raz pierwszy, od kiedy wylądowałem na tej planecie.

Загрузка...