7

Dzięki chłodowi marsz po twardym, zbitym piasku mógł być łatwy, ale utrudniała go Lea. Wstrząs najwidoczniej przejściowo pozbawił ją zdolności logicznego rozumowania, nie odbierając jednocześnie mowy. Wlokąc się noga za nogą, półprzytomnie mamrotała przez cały czas najczarniejsze prognozy co do ich najbliższej przyszłości. Od czasu do czasu jej biadolenia miały jakiś związek z rzeczywistością. Zgubią drogę, nigdy nie znajdą miasta, umrą z pragnienia, zimna, skwaru lub głodu. Tym obawom towarzyszyły inne, wracające z przeszłości, przechowywane w ponadczasowym oceanie jej podświadomości. Niektóre Brion był w stanie zrozumieć, chociaż próbował jej nie słuchać. Lęk przed utratą kredytów, nieotrzymaniem najlepszych stopni, pozostaniem w tyle, osamotnieniem w świecie mężczyzn, opuszczeniem szkoły, zagubieniem się, zatraceniem wśród anonimowych tłumów walczących o byt w przeludnionych miastach-państwach Ziemi.

Były i inne rzeczy, których się bała, a które nic nie mówiły mieszkańcowi Anvharu. Kim byli Alkianie, którzy tak ją niepokoili? Albo Canceri? Daydle i Haydle? Kim był Manstan, którego imię wracało raz po raz, a za każdym razem towarzyszył mu cichy jęk.

Brion nachylił się i wziął ją w ramiona. Z cichym westchnieniem wtuliła się w jego szeroką, muskularną pierś i natychmiast zasnęła. Nawet z tym dodatkowym obciążeniem mógł teraz iść szybciej. Ruszył żwawym, miarowym krokiem, aby jak najlepiej wykorzystać chłodne godziny nocy.

Gdzieś wśród piarżysk i łupkowych kamieni zgubił ślad transportera. Nie tracił czasu na szukanie go. Uważnie obserwując migoczące gwiazdy ustalił, gdzie znajduje się północ. Dis najwidoczniej nie miała swojej Gwiazdy Północy; przypominająca prostopadłościan konstelacja obracała się wolno wokół niewidocznego bieguna. Starając się mieć ją w linii prostej ze swoim prawym ramieniem, szedł kierując się na zachód.

Kiedy ręce zaczęły mu omdlewać, delikatnie opuścił Leę na ziemię; nie obudziła się. Rozprostowując kości przed ponownym podjęciem marszu, poczuł się przez chwilę straszliwie samotny na otaczającej go pustyni. W blasku gwiazd jego oddech tworzył szybko znikający obłok pary, wszystko wokół było ciemnością i ciszą. Jakże daleko znalazł się od domu, rodaków, od swojej planety! Nawet gwiazdozbiory tego nocnego nieba były mu obce. Nawykł do samotności, ale ta tutaj budziła w nim jakieś głęboko ukryte, nieprzyjemne odczucia. Dreszcz, którego nie wywołał chłód pustyni, przeleciał mu po krzyżu i zjeżył włosy na głowie.

Czas ruszać w drogę. Otrząsnął się z niepokojących myśli i starannie owinął Leę swoją kurtką. Zarzuciwszy ją sobie na plecy jak pakunek, mógł iść jeszcze szybciej. Żwir ustąpił miejsca sypkim wydmom, które zdawały się ciągnąć w nieskończoność. Powolne, mozolne podejście na kolejny wierzchołek, a potem równie trudne zejście w czarną pustkę — do stóp następnego.

Kiedy niebo na wschodzie zaczęło szarzeć, przystanął, z trudem łapiąc oddech, aby sprawdzić kierunek, nim zgasną gwiazdy. Jedną, nakreśloną na piachu linią zaznaczył północ, druga wskazywała kierunek dalszego marszu. Kiedy upewnił się, że zrobił to dobrze, przepłukał usta jednym oszczędnym łykiem wody i usiadł na piasku przy leżącej nieruchomo dziewczynie.

Złote palce ognia wyciągnęły się ku niebu, gasząc gwiazdy. To był wspaniały widok i podziwiając go Brion zapomniał o zmęczeniu. Powinno się to dać jakoś uwiecznić. Najlepszy byłby czterowiersz, krótki na tyle, że łatwo go zapamiętać, a jednak wymagający uwagi i kunsztu, aby wszystko w nim zawrzeć. W trakcie Twenties zdobył wiele punktów za czterowiersze. Ten będzie szczególnie dobry. Taind, jego nauczyciel poezji, dostanie kopię.

— Co tam mamroczesz? — zapytała Lea, spoglądając na ostry kontur jego profilu na tle różowiejącego nieba.

— Wiersz — powiedział.

— Ćśś… Za chwilę.

Tego było już za wiele dla Lei po przeżytych niebezpieczeństwach i napięciu. Roześmiała się, a kiedy popatrzył na nią groźnie, zaczęła się śmiać jeszcze głośniej. Dopiero kiedy w swoim śmiechu usłyszała nutki histerii, spróbowała opanować wesołość. Słońce wyszło zza horyzontu, oblewając ich swym ciepłym blaskiem. Lea przestała się śmiać.

— Masz poderżnięte gardło! Wykrwawisz się na śmierć! — Nic podobnego — powiedział, delikatnie dotykając czubkami palców zlepionej zakrzepłą krwią rany na szyi. — To tylko zadrapanie.

Przypomniał sobie walkę i śmierć tamtych. Lea nie zauważyła przygnębienia na jego twarzy — była zbyt zajęta grzebaniem w plecaku, który rzucił na ziemię. Musiał użyć palców, by rozmasować i zetrzeć grymas bólu wykrzywiający mu wargi. Wspomnienia bolały bardziej niż rana. Jakże łatwo przyszło mu zabić! Trzech ludzi. Jak niespodziewanie spod powłoki cywilizowanego człowieka wyłoniło się prymitywne zwierzę. Używał tych chwytów w niezliczonych starciach, zawsze powstrzymując się przed włożeniem w nie całej, morderczej siły. Były częścią gry, częścią Zawodów. A jednak, gdy zabito mu przyjaciela, sam stał się zabójcą. Wierzył w rozwiązania pokojowe i w to, że życie jest świętością — aż do pierwszej próby, w trakcie której zabił bez wahania. Ironia losu polegała na tym, że w rzeczywistości nie czuł się winien, nawet teraz. Wstrząśnięty — tak. Jednak nic poza tym.

— Podnieś brodę — powiedziała Lea, przykładając mu dozownik antyseptyku, który znalazła w apteczce.

Posłusznie uniósł głowę i płyn otoczył jego szyję chłodną, piekącą linią. Odpowiedniejsze byłyby tabletki antybiotyku, bo rana do tej pory zdążyła się już zasklepić, ale nie powiedział tego Lei. Zajmując się nim, na chwilę zapomniała o sobie. Nałożył trochę antyseptyku na jej siniak. Pisnęła, cofając się. Oboje połknęli tabletki.

— Słońce już grzeje — powiedziała, ściągając grube ubranie. — Znajdźmy jakąś miłą, chłodną jaskinię albo klimatyzowany salon i spędźmy tam resztę dnia.

— Nie sądzę, żeby tu było coś takiego. Tylko piasek. Musimy iść…

— Wiem, że musimy iść — przerwała. — Nie trzeba mi tego powtarzać. Jesteś tak przeraźliwie poważny jak Bank Ziemi. Odpręż się. Policz do dziesięciu i zacznij jeszcze raz.

Mówiła byle co, wsłuchując się w echa histerii kołaczące się jeszcze na skraju świadomości.

— Nie ma na to czasu. Musimy iść.

Brion powoli podniósł się z ziemi, upchnąwszy wszystko w plecaku. Gdy spojrzał ku zachodowi, nie ujrzał niczego, co mogłoby im posłużyć za znak orientacyjny — nic, tylko nie kończące się szeregi wydm. Pomógł dziewczynie wstać i wolno ruszył przed siebie.

— Zaczekaj chwilę! — zawołała. — Wydaje ci się, że dokąd idziesz?

— W tym kierunku — odparł, wskazując palcem. — Miałem nadzieję, że będą tam jakieś punkty orientacyjne, ale nie ma. Musimy się zdać na wyczucie. Słońce pomoże nam utrzymać kierunek. Jeśli nie dotrzemy tam przed nocą, dalej poprowadzą nas gwiazdy.

— I to wszystko z pustym żołądkiem? A co ze śniadaniem? Jestem głodna i chce mi się pić.

— Mamy niewiele do picia.

Potrząsnął bukłakiem, w którym cicho zachlupotało. Już kiedy go znalazł, nie był pełny.

— Wody jest mało i będzie nam potrzebna później.

— Potrzebuję jej teraz — powiedziała stanowczo. — Mam wyschnięte usta.

— Tylko jeden łyk — powiedział po krótkim wahaniu. — To jest wszystko, co mamy.

Lea wysączyła wodę, przymykając oczy z rozkoszy. Brion zakręcił korek i z powrotem schował bukłak do węzełka, nie pijąc nawet łyka. Pocąc się, zaczęli wchodzić na pierwszą wydmę.

Pustynia była zupełnie pozbawiona życia; byli jedynymi istotami poruszającymi się pod tym bezlitosnym niebem. Ich cienie kroczyły przed nimi, a w miarę jak stawały się krótsze, żar wzmagał się. Miał intensywność, z jaką Lea nigdy przedtem się nie spotkała, niczym żywa istota przygniatał ją gorącą dłonią do ziemi. Jej ubranie było mokre, pot strugami zalewał oczy. Słoneczny blask i skwar niemal oślepiały i Lea raz po raz opierała się na silnym ramieniu Briona, który szedł miarowym krokiem, nie zważając na upał.

— Zastanawiam się, czy one są jadalne, albo czy gromadzą wodę — powiedział schrypniętym głosem.

Lea zamrugała oczami i spojrzała na skórzasty obiekt na stoku wydmy. Roślina czy zwierzę, trudno to było określić. Rzecz miała wielkość ludzkiej głowy, była pomarszczona i szara jak wysuszona skóra, a poza tym najeżona grubymi kolcami. Brion trącił to czubkiem buta i przez moment widzieli białe włókno, podobne do błyszczącego pędu, ciągnące się w głąb wydmy. Poźniej to coś przybrało poprzednią pozycję, osiadając głębiej w piasku. W tej samej chwili ze skórzastych fałdów śmignęła cienka i ostra wić, uderzyła o but Briona i natychmiast się schowała. Na twardym plastiku pozostała głęboka rysa, usiana kropelkami zielonej cieczy.

— Zapewne trucizna — orzekł, ocierając but o piasek. — To jest zbyt niebezpieczne, aby z tym zaczynać, a przynajmniej bez istotnego powodu. Chodźmy dalej.

Lea upadła około południa. Naprawdę chciała iść dalej, ale ciało przestało jej słuchać. Cienkie podeszwy butów nie chroniły przed parzącym piaskiem i jej stopy zmieniły się w dwa pęcherze bólu. Żar przyciskał ją do ziemi, buchał z piasku i przypiekał żywym ogniem. Powietrze, które z trudem nabierała w płuca, było jak roztopiony metal, od którego wysychały i pękały wargi. Każde uderzenie serca odzywało się bolesnym pulsowaniem w ranie na skroni, aż wydawało jej się, że czaszka lada chwila rozpryśnie się z bólu na kawałki. Mimo nalegań Briona, aby chroniła się przed słońcem, rozebrała się do krótkiej koszulki, która lepiła się jej do ciała, mokra od potu. Szarpała ją, rozpaczliwie próbując złapać oddech. Nie było ucieczki przed bezlitosnym żarem.

Chociaż rozgrzany piach parzył jej kolana i dłonie, nie mogła się podnieść, cały wysiłek skupiając na utrzymaniu się na czworakach. Przed oczami zawirowały jej wielkie kręgi.

Brion, mrużąc oczy przed słońcem, zobaczył, jak upadła. Podniósł ją i poniósł, tak jak poprzedniej nocy. Na nagich ramionach czuł jej rozgrzane ciało. Skórę miała zaróżowioną od słońca. Rozdarta koszulka odsłaniała jedną stromą pierś, wznoszącą się i opadającą w nierównym oddechu. Otarłszy dłoń z potu i piasku, dotknął jej czoła i wyczuł złowróżbną suchość skóry. Udar cieplny, wszystkie symptomy. Sucha, zaczerwieniona skóra, urywany oddech. Szybko rosnąca temperatura ciała, które przestało walczyć z upałem.

W żaden sposób nie mógł osłonić jej od słońca. Odmierzył skąpą porcję pozostałej wody i wlał między rozchylone wargi. Przełknęła spazmatycznie. Cienki materiał koszuli słabo chronił przed palącym gorącem. Brion mógł tylko wziąć ją na ręce i iść dalej w obranym kierunku. Stercząca pośród piasków skała rzucała wąskie pasmo cienia — skierował się ku niej.

Ziemia u podnóża, osłonięta przez głaz, wydawała się niemal chłodna. Lea otworzyła oczy, kiedy ją tam położył, i spojrzała na niego zamglonymi z bólu oczami. Chciała go przeprosić za swoją słabość, ale z wyschniętego gardła nie wydobyło się ani jedno słowo. Stojąca nad nią postać zdawała się przypływać i odpływać na falach gorąca, kołysząc się jak drzewo na silnym wietrze.

W przypływie zdumienia szeroko otworzyła oczy i na chwilę rozjaśniło jej się w głowie. Brion naprawdę się chwiał. Nagle uświadomiła sobie, jak bardzo przyzwyczaiła się polegać na jego niewyczerpanej sile, która teraz zdawała się go opuszczać. Wszystkie mięśnie jego ciała kurczyły się spazmatycznie, z trudem utrzymując go w pozycji stojącej. Lea widziała szeroko otwarte usta, rozchylone w mimowolnym grymasie, i ten niemy, bezgłośny krzyk był straszniejszy od najdzikszego wrzasku. Nagle sama wrzasnęła z przerażenia, gdy Brion zesztywniał, postawił oczy w słup, po czym runął na wznak jak zwalone drzewo, z głuchym łomotem uderzając o piach. Nie wiedziała, czy umarł, czy tylko stracił przytomność. Nieporadnie pociągnęła go za nogę, ale nie zdołała przyciągnąć potwornie ciężkiego ciała do cienia.

Brion leżał na plecach, pocąc się w słońcu. Widząc to Lea zrozumiała, że wciąż żył. Ale co się z nim działo? Z trudem próbowała znaleźć jakieś wyjaśnienie. Czerwony opar zasnuwał jej umysł i nie była w stanie odszukać tam żadnych wiadomości, które by to tłumaczyły. Gruczoły potowe na każdym centymetrze kwadratowym jego ciała pracowały ze zwiększoną intensywnością. Ze wszystkich porów sączyły się krople oleistej cieczy, o wiele grubsze od kropli zwykłego potu. Ramiona Briona poruszały się nieznacznie i Lea otworzyła usta ze zgrozy widząc, że porastające je włoski wiją się i poruszają, jakby były obdarzone własnym życiem. Mogła jedynie patrzeć na ten niezwykły widok oczami ° snutymi czerwoną mgłą i zastanawiać się, czy przed śmiercią postradała już zmysły.

Gwałtowny kaszel wstrząsnął oddychającym chrapliwie Brionem, a kiedy atak się skończył, Anvharczyk zaczął oddychać spokojniej. Pot wciąż perlił się na jego ciele, a poszczególne krople łączyły się w strużki, które ściekały i wsiąkały w piasek.

Brion poruszył się i przetoczył na bok, twarzą do Lei. Oczy miał już szeroko otwarte i przytomne; uśmiechnął się.

— Nie chciałem cię przestraszyć. To złapało mnie niespodziewanie, przychodząc w niewłaściwej porze i w ogóle… Dla mnie również było to zaskoczenie. Dam ci teraz wody, jeszcze trochę zostało.

— Co się stało? Kiedy upadłeś, wyglądałeś tak, jakbyś… — Dwa łyki, nie więcej — powiedział, podtykając jej pod usta otwartą manierkę. — Zwykła letnia przemiana, to wszystko. Na Anvharze przechodzimy ją co roku, tylko, rzecz jasna, nie tak gwałtownie. W zimie nasze ciała magazynują pod skórą ochronną warstwę tłuszczu i niemal zupełnie przestajemy się pocić. Ulegamy też wielu zmianom wewnętrznym. Kiedy nadchodzą cieplejsze dni, ten proces zachodzi w odwrotnym kierunku. Tłuszcz jest metabolizowany, a gruczoły potowe powiększają się i zaczynają pracować ze zwiększoną intensywnością, gdy ciało przygotowuje się do dwóch miesięcy ciężkiej pracy, upałów i niedosypiania. Sądzę, że ten skwar spowodował u mnie przedwczesną przemianę.

— Chcesz powiedzieć, że… że jesteś przystosowany do życia na tej strasznej planecie?

— Prawie. Chociaż trochę tu za ciepło. Niedługo będę potrzebował dużo wody, więc nie możemy tu pozostać. Czy myślisz, że Wytrzymasz na słońcu, jeśli będę cię niósł?

— Nie, ale wcale nie poczuję się lepiej, jeżeli tu pozostaniemy — powiedziała beztrosko, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co mówi. — Idźmy dalej. Dalej.

Gdy tylko wyszła z cienia, promienie słońca uderzyły ją jak fala piekącego bólu. Upadła, tracąc przytomność. Brion wziął ją na ręce i zataczając się ruszył naprzód. Po kilku krokach poczuł nieodpartą chęć położenia się na piasku. Wiedział, że osiągnął granicę swojej wytrzymałości. Szedł coraz wolniej i każda wydma zdawała się wyższa od poprzedniej. Sterczały z nich wielkie, na wpół przysypane przez piasek głazy, które raz po raz musiał omijać. U podstawy największego z tych monolitów rosła mizerna kępa poskręcanych roślin. Brion przeszedł obok i przystanął czując, że jakaś myśl usiłowała utorować sobie drogę do jego otępiałego z gorąca umysłu. Co też takiego? Jakaś różnica. Coś z tymi roślinami, czego nie widział u innych, mijanych wcześniej.

Zawrócił i — odczuwając to jako porażkę — powlókł się chwiejnie po własnych śladach. Stanął i mrużąc oczy bezradnie patrzył na rośliny. Rzeczywiście coś w nich było takiego… Niektóre były ścięte. Nie urwane czy ułamane, ale ucięte równo i starannie nożem albo innym ostrym narzędziem. Ślady cięć były suche i stare, ale ich widok obudził w Brionie iskrę nadziei. To był pierwszy dowód na to, że na tej rozpalonej planecie rzeczywiście żyją jacyś ludzie! I w jakimkolwiek celu je ścięto, te rośliny mogły mu się przydać. Oznaczały jedzenie — a może wodę. Na samą myśl zadrżały mu ręce. Upuścił Leę na piasek w cieniu skały. Dziewczyna nie poruszyła się.

Nóż był ostry, ale Brion nie miał już siły. Chrapliwie łapiąc powietrze wyschniętymi ustami, piłował grubą łodygę tak długo, aż wreszcie ją przeciął. Podniósłszy krzew zobaczył, że z uciętego końca wycieka gęsty płyn. Oparł grzbiet dłoni o nogę, żeby opanować drżenie i nie uronić ani kropli, i odczekał, aż nakapało do niej soku.

Szybko parujący płyn wydawał się chłodny. Z pewnością w większości składał się z życiodajnej wody. Brion podniósł dłoń do ust, lecz — tknięty nagłym podejrzeniem — zamiast wypić wszystko, dotknął tylko cieczy końcem języka.

Z początku nie poczuł nic — a później przeszył go ból, ściskający gardło i zapierający dech. Żołądek zaczął mu się gwałtownie kurczyć i podjeżdżać do gardła. Klęcząc i walcząc z falami bólu, Brion zwymiotował, odwadniając się jeszcze bardziej.

Rozpacz była gorsza od bólu. Sok tej rośliny musiał do czegoś służyć. Musiał istnieć jakiś sposób, aby go oczyścić z trucizny lub neutralizować ją. Jednak Brion, obcy na tej planecie, umrze dużo wcześniej, nim zdoła to odkryć.

Osłabiony wciąż męczącymi go skurczami żołądka, próbował nie myśleć o tym, jak bliski jest śmierci. Wydawało mu się, że nie zdoła podnieść dziewczyny z ziemi i przez moment miał ochotę ją zostawić, jednak wziął bezwładne ciało na ręce i ruszył w dalszą drogę. Z trudem stawiając każdy krok, poszedł po swoich śladach w górę. Z wysiłkiem wszedł na szczyt wydmy i ujrzał stojącego kilka stóp dalej Disańczyka.

Obaj byli zbyt zaskoczeni tym nagłym spotkaniem, by zareagować natychmiast. Przez krótką chwilę spoglądali na siebie zastygli w bezruchu. Później zadziałał identyczny, zrodzony ze strachu, instynkt Brion upuścił dziewczynę na ziemię i tym samym płynnym ruchem wyrwał broń z kabury. Disańczyk wyszarpnął zza pasa kielichowato zakończoną rurkę i przytknął ją do ust.

Brion nie wystrzelił. Nieżyjący Ihjel nauczył go wykorzystywać talenty empaty i ufać im. Mimo lęku, który skłaniał go do naciśnięcia spustu, tym szóstym zmysłem wyczuwał emocje miotające Disańczykiem. Był tam strach i nienawiść, jednak dominowało nad nimi silne pragnienie uniknięcia przemocy i chęć porozumienia się. Brion wyczuł to i zrozumiał w ułamku sekundy. Chcąc uniknąć tragedii, musiał zareagować natychmiast. Szybko odrzucił od siebie broń. W tej samej chwili pożałował tego. Ryzykował życie swoje i dziewczyny, zawierzając zmysłowi, którego jeszcze nie był pewien. W momencie kiedy miotacz upadł na piasek, Disańczyk wciąż miał dmuchawkę przytkniętą do ust. Zastanawiał się. Po chwili wepchnął ją z powrotem za pas.

— Czy masz trochę wody? — spytał Brion, z trudem wymawiając chrapliwe disańskie słowa.

— Mam wodę — odparł tamten, nie ruszając się z miejsca. — Kim jesteście? Co tu robicie?

— Jesteśmy z innej planety. Mieliśmy… wypadek. Chcemy się dostać do miasta. Wody.

Disańczyk spojrzał na nieprzytomną dziewczynę i podjął decyzję. Na jednym ramieniu nosił jeden z przedmiotów, jakie Brion widział na hologramie. Zdjął go i rzecz zaczęła się wolno wić w jego rękach. To coś było żywe — zielone i długie na przeszło metr, podobne do kawałka segmentowej, grubej liany. Jeden jej koniec rozchylał się na kształt niby-kwiatu. Disańczyk wyjął zza pasa jakiś haczykowaty przedmiot i wepchnął go w otoczony płatkami otwór. Kiedy szybkim ruchem obrócił hak, cała liana zadygotała i owinęła się wokół jego ramienia. Wyjął z niej coś małego, czarnego i rzuciwszy to na ziemię, podał Brionowi wijący się, zielony pęd.

— Przyłóż usta do końca i pij — powiedział.

Lea potrzebowała wody bardziej niż on, ale napił się pierwszy, nie dowierzając żywemu zasobnikowi wody. Pod skręcającymi się płatkami ujrzał słomkowego koloru płyn, wypełniający porowate, trzciniaste wnętrze. Podniósł lianę do ust i zaczął pić. Woda była ciepła i miała mulisty smak. Nagły, przeszywający ból wokół ust sprawił, że gwałtownie oderwał lianę od warg. Spomiędzy płatków sterczały maleńkie, biało błyszczące kolce, o ostrych końcach zbroczonych teraz jego krwią. Brion ze złością spojrzał na Disańczyka. Uspokoił się, gdy ujrzał jego twarz. Usta tamtego były otoczone wieloma małymi, białymi bliznami.

— Vaede nie lubi oddawać swej wody, ale zawsze oddaje powiedział Disańczyk.

Brion napił się jeszcze raz, po czym przytknął vaede do ust Lei. Jęknęła, nie odzyskując przytomności, lecz jej wargi odruchowo rozchyliły się, spijając życiodajny płyn. Kiedy się napiła, Brion delikatnie wyjął kolce z jej ciała i popił jeszcze raz. Disańczyk przykucnął i przyglądał się im z twarzą pozbawioną wyrazu. Brion oddał mu vaede, po czym postawił węzełek tak, żeby rzucał na dziewczynę choć trochę cienia. Później przysiadł w tej samej pozycji co tubylec i spojrzał na niego uważnie.

Siedząc nieruchomo na piętach, Disańczyk zdawał się wcale nie odczuwać palących promieni słońca. Na jego nagiej, zbrązowiałej skórze nie było śladu potu. Długie włosy opadały mu na ramiona, a z głębokich oczodołów spoglądały na Briona zadziwiająco niebieskie oczy. Jedynym jego odzieniem był gruby sarong wokół bioder. Vaede wróciło na swoje miejsce na ramieniu, wciąż wiercąc się ze złością. Krajowiec miał przy pasie taką samą kolekcję przedmiotów ze skóry, kamieni i mosiądzu jak ten na hologramie. Przeznaczenie dwóch z nich przestało już być dla Briona zagadką; rurka z ustnikiem była dmuchawką, a hak o specjalnym kształcie służył do otwierania vaede. Brion zastanawiał się, czy pozostałe przedmioty pełniły równie pożyteczne funkcje. Jeżeli przyjąć, że były narzędziami służącymi do konkretnych celów — a nie barbarzyńskimi ozdóbkami — to trzeba było uznać, że ich właściciel był kimś więcej niż zwykłym dzikusem, na jakiego wyglądał.

— Nazywam się Brion. A ty?

— Nie możesz poznać mojego imienia. Po co tu jesteś? Zabijać moich ludzi?

Brion odepchnął od siebie natrętne wspomnienie zeszłej nocy. Zabijał — oto co robił. Widoczne w zachowaniu tamtego oczekiwanie i nadzieja, jaką u niego wyczuwał, sprawiły, że Brion wyznał prawdę.

— Jestem tu, aby zapobiec śmierci twego ludu. Chcę powstrzymać wojnę.

— Udowodnij.

— Zaprowadź mnie do Cultural Relationships Foundation w mieście, a udowodnię to. Tu, na pustyni, nie mogę zrobić niczego. Tylko umrzeć.

Po raz pierwszy na twarzy Disańczyka pojawił się ślad jakichś uczuć. Zmarszczył brwi i zamruczał coś do siebie. Na jego czole pojawiły się nagle drobne krople potu. Wyglądał, jakby toczył wewnętrzne zmagania. Podjąwszy decyzję, wstał. Brion podniósł się także.

— Chodź ze mną. Zaprowadzę cię do Hovedstad. Jednak najpierw powiesz mi, czy jesteś z Nyjord?

— Nie.

Bezimienny Disańczyk mruknął coś pod nosem i odwrócił się. Brion wziął na plecy nieprzytomną Leę i poszedł za nim. Szli w ostrym, narzuconym przez Disańczyka tempie dwie godziny, nim dotarli do labiryntu poszarpanych skał. Tubylec wskazał na najwyższy z wygładzonych przez piasek głazów.

— Zaczekaj przy tym — powiedział. — Ktoś po was przyjedzie.

Poczekał, aż Brion ułoży dziewczynę w cieniu, po czym po raz ostatni podał mu vaede. Już miał odejść, gdy zawahał się i odwrócił.

— Nazyuvam się… Ulv — powiedział i odszedł.

Brion zrobił, co mógł, żeby Lei było wygodnie, ale mógł bardzo niewiele. Dziewczyna umrze, jeżeli szybko nie znajdzie się w szpitalu. Odwodnienie i udar słoneczny zabijały ją.

Tuż przed zachodem słońca usłyszał warkot motoru i szczęk nadjeżdżającego z zachodu transportera.

Загрузка...