Nauczyciel: Dzieci, proszę napisać zdanie: „Ryba siedziała na drzewie”.
Uczeń: A czy ryby siedzą na drzewach?
Nauczyciel: No… To była taka zwariowana ryba.
Zbliżałem się do miejsca przeznaczenia. Dokoła mnie zieleniał las, tłocząc się tuż przy drodze i tylko od czasu do czasu ustępując miejsca polanom zarosłym żółtą turzycą. Słońce zachodziło już nie wiem odkąd, ale wciąż jeszcze nie mogło się zdecydować i wisiało nisko nad horyzontem. Samochód jechał wąską drogą, zasypaną chrzęszczącym żwirem. Większe kamienie brałem pod koło, a wtedy puste kanistry w bagażniku odpowiadały mi zgrzytliwym łoskotem.
Po prawej stronie drogi wyszli z lasu dwaj mężczyźni i zatrzymali się na poboczu, patrząc w moim kierunku. Jeden podniósł rękę. Zwolniłem, aby im się przyjrzeć. Byli to młodzi ludzie, niewiele starsi ode mnie, prawdopodobnie myśliwi. Twarze ich wydały mi się sympatyczne, więc zatrzymałem wóz. Ten, który dawał mi znaki, wsunął do samochodu smagłą, uśmiechniętą twarz z garbatym nosem i zapytał:
— Nie podrzuciłby pan nas do Sołowca?
Drugi, z rudą brodą, ale bez wąsów, też się uśmiechał, zaglądając mu przez ramię. Stanowczo byli to ludzie sympatyczni.
— Wsiadajcie, panowie — odpowiedziałem. — Jeden koło mnie, drugi z tyłu, bo tam kupa gratów na tylnym siedzeniu.
— Dobroczyńco! — Garbonos zdjął radośnie strzelbę z ramienia i siadł obok mnie.
Brodaty zaglądał niepewnie przez drugie drzwiczki.
— Czy mógłbym tu troszkę tego?…
Przechyliłem się w tył i pomogłem mu zrobić miejsce obok śpiwora i zwiniętego namiotu. Usiadł, ostrożnie stawiając strzelbę między kolanami.
— Proszę dobrze zatrzasnąć drzwiczki — powiedziałem.
Wszystko odbywało się normalnie. Samochód ruszył. Garbonos odwrócił się i zagadał żywo, jak to przyjemnie jechać samochodem osobowym, o niebo przyjemniej, niż zasuwać per pedes. Brodaty potakiwał niewyraźnie, trzaskając raz po raz drzwiczkami. „Niech pan zabierze płaszcz — poradziłem obserwując jego manipulacje w lusterku. — Przyciął pan płaszcz”. W pięć minut później zapanował spokój. Spytałem: „Do Sołowca pewnie jeszcze z dziesięć kilometrów?” — „Tak — odpowiedział Garbonos. — Albo trochę więcej. Droga nienadzwyczajna, raczej dla ciężarówek”. — „Całkiem przyzwoita droga — zaprzeczyłem. — Mówili mi, że w ogóle nie przejadę”. — „Nawet jesienią można tędy przejechać”. — „Tędy owszem, ale od Korobca zaczyna się polna”. — „W tym roku lato bezdeszczowe, wszystko podeschło”. — „Pod Zatonią ponoć deszcze” — zauważył Brodaty na tylnym siedzeniu. „Kto tak powiedział?” — spytał Garbonos. — „Merlin”. Roześmiali się obaj z niewiadomego powodu. Wyjąłem papierosy, poczęstowałem ich i zapaliłem sam. „Fabryka Klary Zetkin — Garbonos oglądał opakowanie. — Pan z Leningradu?” — „Tak”. — „Przejazdem?” — „Przejazdem. A panowie tubylcy?” — „Rdzenni” — odpowiedział., Ja jestem z Murmańska” — poinformował Brodaty. „Dla Leningradu Sołowiec czy Murmańsk znaczy to samo — Północ” — rzekł Garbonos. „Ależ nie, dlaczego?” — zaprotestowałem przez uprzejmość. „Zatrzyma się pan w Sołowcu?” — zapytał Garbonos. „Oczywiście. Jadę właśnie do Sołowca”. — „Do rodziny czy do znajomych?” — „Nie, po prostu zaczekam tam na kolegów. Idą wybrzeżem, a Sołowiec jest miejscem naszego rendez-vous”.
Spostrzegłem na drodze spore osypisko kamieni i przyhamowałem mówiąc: „Trzymajcie się mocno”. Samochód zatrząsł podrygując raz po raz. Mój sąsiad dziabnął garbatym nosem w lufę strzelby. Silnik ryczał, kamienie bębniły o spód. „Biedna maszyna” — mruknął Garbonos. „Co robić…” — odpowiedziałem. „Nie każdy pojechałby własnym wozem po takiej drodze”. — „Ja bym pojechał” — rzuciłem. Osypisko się skończyło. „Aha, więc to nie pański wóz?” — domyślił się Garbonos. ,,No pewnie, skąd mi do takiego wozu? Wypożyczony”. — „Rozumiem” — mruknął z pewnym rozczarowaniem, przynajmniej takie odniosłem wrażenie. Poczułem się dotknięty.
„A cóż to za sens kupować samochód, żeby jeździć po asfalcie? Tam, gdzie jest asfalt, nie ma nic ciekawego, a gdzie jest coś ciekawego, tam nie ma asfaltu”. — „Tak, oczywiście” — potaknął Garbonos uprzejmie. „Moim zdaniem, to idiotyzm robić z samochodu bożyszcze” — oświadczyłem. „Pewnie, że idiotyzm — zgodził się Brodaty. — Nie wszyscy jednak są tego zdania”. Gadaliśmy czas jakiś o samochodach i doszliśmy do zgodnego wniosku, że jak już kupować, to tylko gaz-69, ale niestety nie ma ich w sprzedaży. Następnie Garbonos zapytał: „A gdzie pan pracuje?” Wymieniłem nazwę instytutu. „Piramidalne! — wykrzyknął. — Programista! Właśnie potrzebujemy programisty. Wie pan co, niech pan rzuci ten swój instytut i przejdzie do nas!” — „A co wy macie?” — „Co my mamy?” — spytał Garbonos oglądając się. „Ałdan-3” — odpowiedział Brodaty. „Piękna maszyna — zauważyłem. — I dobrze pracuje?” — , Jakby tu panu powiedzieć…” — „Rozumiem” — odparłem. „Właściwie to jeszcze jej całkiem nie wyszykowaliśmy — wyjaśnił Brodaty. — Niech pan zostanie u nas, to ją! pan wyszykuje…” — „Przeniesienie załatwimy od ręki” — dodał Garbonos. „A nad czym pracujecie?” — zapytałem., Jak wszyscy naukowcy — odrzekł. — Nad szczęściem ludzkim”. — „Aha. Coś z kosmosem?” — „Z kosmosem także”. — „Jak ktoś ma dobrze, to nie szuka lepszego” — stwierdziłem. „No tak, stołeczne miasto, przyzwoite zarobki” — mruknął pod nosem Brodaty, mimo to usłyszałem. „Tak nie wolno — odparłem. — Nie wszystko się przelicza na pieniądze”. — „Ach nie, to przecież tylko żarty” — usprawiedliwiał się Brodaty. „On naprawdę żartował — zapewnił Garbonos. — Nigdzie nie znajdzie pan ciekawszej pracy niż u nas”. — „Czemu pan tak sądzi?” — „Jestem przekonany”. — „Ale ja nie jestem”. Garbonos uśmiechnął się. „Pogadamy jeszcze na ten temat — rzekł. — Jak długo będzie pan w Sołowcu?” — „Dwa dni maksimum”. — „No to sobie drugiego dnia po — i gadamy”. A Brodaty oświadczył: „Ja osobiście widzę w tym rękę losu: szliśmy przez las i spotkaliśmy programistę. Wydaje mi się, że to pańskie przeznaczenie”. — „Naprawdę tak potrzebny wam programista?” — zapytałem. „Kaducznie potrzebny”. — „Porozmawiam z kolegami — obiecałem. — Znam paru niezadowolonych”. — „Kiedy nam potrzebny nie pierwszy lepszy — powiedział Garbonos. — Programiści to plemię deficytowe, poprzewracało się im w głowach, a nasz musi być nierozpieszczony”. — „No tak, to trudniejsza sprawa” — przyznałem. Garbonos zaczął wyliczać zaginając palce: „Powinien to być programista: a) nierozpieszczony, b) taki, który przyjdzie do nas z własnej woli, c) zgodzi się mieszkać wspólnie w naszym hotelu…d) — podchwycił Brodaty — pracować za sto dwadzieścia rubli”. — „I jeszcze żeby miał skrzydełka u ramion, tak? — spytałem. — Lub aureolę wokół głowy? Taki jeden z tysiąca!” — „Właśnie jeden nam potrzebny” — rzekł Garbonos. „A jeśli jest ich tylko dziewięciuset?” — „Zgoda na dziewięć dziesiątych”.
Las rozstąpił się, minęliśmy most i jechaliśmy drogą wiodącą przez pola kartofli. „Dziewiąta godzina — oznajmił Garbonos. — Gdzie pan zamierza przenocować?” — „W samochodzie. Do której tu czynne są sklepy?” — „Sklepy już zamknięte” — odpowiedział. „Może by u nas w hotelu — wtrącił Brodaty. — W moim pokoju jest wolne łóżko”. — „Do hotelu nie podjedziemy” — mówił Garbonos zastanawiając się nad czymś. „Tak, chyba nie” — zgodził się Brodaty i nie wiadomo czemu parsknął śmieszkiem. „Samochód można by zostawić koło milicji” — ciągnął Garbonos. „Co za idiotyzm — przerwał Brodaty. — Ja plotę głupstwa, a ty powtarzasz za mną. Jak on się dostanie do hotelu?” — „Do diabła! Rzeczywiście, jeden dzień przerwy i człowiek zapomina o tych sztuczkach”. — „A może go transgresować?” — „Także coś — mruknął Garbonos. — To nie kanapa. A ty nie jesteś Christobal Junta, ani ja…”
— Nie kłopoczcie się, panowie — odezwałem się. — Przenocuję w samochodzie, nie pierwszy raz mi się to zdarza.
Równocześnie poczułem straszną chęć przespania się w normalnej pościeli. Już cztery noce spałem w śpiworze.
— Słuchaj! — wpadł na jakąś myśl Garbonos. — Hej — hej! Chatnakumóż!
— Racja! — wykrzyknął Brodaty. — Jazda z nim na Łękomorze!
— Ależ panowie — usiłowałem protestować — przenocuję w wozie.
— Przenocuje pan w mieszkaniu — rzekł Garbonos — we względnie czystej pościeli. Musimy się jakoś zrewanżować…
— Trudno przecież wsunąć panu półrublówkę — dodał Brodaty.
Wjechaliśmy do miasta. Wzdłuż ulicy ciągnęły się solidne stare palisady, wielkie domy z olbrzymich sczerniałych belek o wąskich oknach i rzeźbionych framugach, z drewnianymi kogucikami na dachach. Było też między nimi parę brudnych murowanych budynków z żelaznymi bramami, których wygląd wydobył z mej pamięci dawno zapomniane słowo „hurtownia”. Ulica była prosta, szeroka, nazywała się Prospekt Pokoju. Bliżej śródmieścia zaczęły się pojawiać jednopiętrowe domki z płyt z otwartymi ogródkami.
— Następny zaułek na prawo — powiedział Garbonos.
Włączyłem kierunkowskaz, przyhamowałem i skręciłem w prawo. Uliczka była zarośnięta trawą, ale przed jedną z furtek stał już przytulony do niej nowiutki zaporożec. Tabliczki z numerami domów znajdowały się na bramach, ale cyfry z trudem dawały się odczytać na zardzewiałej blasze. Zaułek nosił przepiękną nazwę: „Ul. Łękomorze”. Był niezbyt szeroki, wciśnięty między masywne stare ogrodzenia, pamiętające chyba jeszcze owe czasy, gdy grasowali tu szwedzcy i norwescy piraci.
— Stop — zawołał Garbonos. Przyhamowałem, a on znów stuknął nosem w lufę. — Teraz zrobimy tak — ciągnął pocierając nos. — Poczeka pan tutaj, a ja pójdę i raz dwa wszystko załatwię.
— Doprawdy nie warto — spróbowałem po raz ostatni.
— Ani słowa. Wołodia, trzymaj go na muszce.
Wysiadł z samochodu i schyliwszy głowę wszedł w niską furtkę. Za niebotycznym szarym ogrodzeniem nie widać było domu. Masywna, jak w parowozowni brama zamknięta na ciężkie zardzewiałe antaby stanowiła zupełny fenomen. Ze zdumieniem czytałem wywieszki. Było ich trzy. Na lewym skrzydle błyszczała lustrzana ciemnoniebieska tabliczka ze srebrnymi literami:
U góry na prawym skrzydle widniała zardzewiała blaszana wywieszka: „Ul. Łękomorze nr 13, N. K. Horynycz”, niżej zaś kawałek dykty z niedbałym odręcznym napisem:
— Jaki KOT? — zapytałem. — Komitet Obrony Terytorialnej? Brodaty zachichotał.
— Niech pan się nie denerwuje — odpowiedział. — Trochę tu u nas zabawnie, ale wszystko będzie w najlepszym porządku.
Wysiadłem z samochodu i zacząłem przecierać przednią szybę. Wtem usłyszałem nad głową jakiś szelest. Podniosłem oczy. Na szczycie bramy sadowił się wygodnie olbrzymi — nigdy takiego nie widziałem — bury, pręgowany kot. Umościwszy się, zwrócił na mnie żółte ślepia z wyrazem sytej obojętności. „Kici-kici” — zawołałem machinalnie. Kot uprzejmie, lecz chłodno rozdziawił zębatą paszczę, wydał ochrypłe gardłowe miauknięcie, po czym odwrócił się i patrzył w głąb podwórza. Za płotem rozległ się głos Garbonosa:
— Bazyli, wybacz, przyjacielu, że cię fatyguję.
Zgrzytnęła antaba. Kot podniósł się i bezszelestnie dał susa w dół. Brama zakołysała się ciężko, przy akompaniamencie okropnych zgrzytów i trzeszczenia lewe skrzydło otworzyło się powoli. Wyjrzała czerwona z natężenia twarz Garbonosa.
— Dobroczyńco! — zawołał. — Proszę, niech pan wjeżdża!
Wsiadłem z powrotem do samochodu i wolniutko wjechałem na obszerne podwórze. W głębi stał dom zbudowany z grubych bierwion, przed domem pysznił się rozłożysty dąb o niesłychanie grubym pniu, z szeroką, gęstą koroną, zasłaniającą cały dach. Od bramy, okrążając dąb, prowadziła ku domowi ścieżka wyłożona kamiennymi płytami. Na prawo był ogród warzywny, na lewo, pośrodku polanki, studnia z kołowrotem, czarna i omszała ze starości.
Ustawiłem samochód z boku, zgasiłem motor i wysiadłem. Brodaty Wołodia też wysiadł, oparł strzelbę o drzwiczki i zaczął rychtować plecak.
— No i jest pan w domu — oznajmił.
Garbonos zamykał trzeszczącą, zgrzytającą bramę, a ja rozglądałem się z pewnym zakłopotaniem, nie wiedząc, co z sobą począć.
— A otóż i gospodyni! — wykrzyknął Brodaty. — Jak szacowne zdrowie, babciu Naino Kijewno?
Gospodyni liczyła sobie chyba ponad setkę lat. Szła ku nam powoli, wspierając się na sękatym kiju i powłócząc nogami w walonkach. Twarz jej miała kolor ciemnobrunatny. Z gęstej sieci zmarszczek wystawał długi nos, zakrzywiony i ostry niby jatagan, oczy były blade i zmatowiałe, jakby zasnute bielmem.
— Jak się masz, wnuczku, jak się masz — wymówiła nadspodziewanie dźwięcznym basem. — A to pewnie ten nowy programista? Witam dobrodzieja, prosimy bardzo!
Skłoniłem się w milczeniu czując, że tak będzie najwłaściwiej. Babka była ubrana w czarną wełnianą suknię i watowany serdak. Głowę jej otulała czarna chustka zawiązana pod brodą, na wierzchu zaś pstrzyła się wesolutka kapronowa apaszka z kolorowymi wizerunkami Atomium oraz różnojęzycznymi napisami: „Wystawa światowa w Brukseli”. Na brodzie i pod nosem starej sterczała rzadka siwa szczecina.
— A więc, Naino Kijewno — Garbonos podszedł do niej, wycierając ręce z rdzy — trzeba naszego nowego pracownika ulokować na dwie noce. Pozwoli pani, że go przedstawię… hm… hm…
— Nie potrzeba — odparła starucha, przyglądając mi się badawczo. — Sama widzę, Aleksander Iwanowicz Priwałow, tysiąc dziewięćset trzydzieści osiem, płeć męska, Rosjanin, członek Komsomołu, nie brał udziału, nie był, nie ma, a czeka cię, mój diamentowy, daleka droga w rządowej sprawie, a strzec się musisz, mój brylantowy, człowieka rudego, niedobrego, a pozłoć mi rękę, mój rubinowy…
— Uhumm! — chrząknął głośno Garbonos i babka urwała. Zapadło kłopotliwe milczenie.
— Proszę mnie nazywać po prostu Saszą… — wykrztusiłem zawczasu przygotowane zdanie.
— I gdzież ja go położę? — spytała babka.
— W zapasowym, oczywiście… — odpowiedział Garbonos z lekką irytacją.
— A kto będzie za to odpowiadał?
— Naino Kijewno! — ryknął głosem prowincjonalnego tragika, złapał starą pod rękę i powlókł w stronę domu. Słychać było, jak się z nią użera: „Przecież już się dogadaliśmy!…” — „A jak on co zwędzi?” — „Ciszej! Przecież to programista, rozumie pani? Komsomolec! Naukowiec!…” — „A jak będzie cmykać?”
Odwróciłem się, speszony, do Wołodii. Wołodia chichotał.
— Głupia sytuacja — powiedziałem.
— Niech się pan nie przejmuje, wszystko będzie dobrze… Chciał jeszcze coś dodać, lecz akurat stara dziko wrzasnęła: „A przecież kanapa!…”. Wzdrygnąłem się.
— Wie pan co, ja chyba pojadę.
— Mowy nie ma! — zaprotestował stanowczo. — Wszystko się załatwi. Zwyczajnie stara chce coś wycyganić. A my nie mamy gotówki.
— Ja zapłacę. — Teraz już nade wszystko chciałem stąd odjechać, nie znoszę tak zwanych życiowych kolizji. Wołodia potrząsnął głową.
— Nic podobnego. O, Roman już idzie. Wszystko w porządku. Garbonosy Roman podszedł do nas, wziął mnie za rękę.
— No, załatwione. Chodźmy.
— Wie pan, to jakoś nie wypada — powiedziałem. — Ostatecznie ona nie ma obowiązku…
— Ma obowiązek, ma — odpowiedział Roman.
Okrążyliśmy dąb i stanęliśmy przed gankiem z drugiej strony domu. Roman pchnął obite dermatyną drzwi, znaleźliśmy się w przedpokoju dużym i czystym, ale marnie oświetlonym. Stara czekała z założonymi na brzuchu rękami, wargi miała zaciśnięte. Na nasz widok zahuczała mściwym basem:
— A pokwitowanko trzeba od ręki!… Tak i tak: otrzymałem to i to od takiej a takiej, która zdała wyżej wymienione niżej podpisanemu. …
Roman zawył z cicha, po czym weszliśmy do przydzielonego mi pokoju. Było to chłodne pomieszczenie z jednym oknem zasłoniętym perkalową firanką. Roman powiedział do mnie napiętym głosem:
— Niech pan się rozgości i czuje się jak w domu.
Z przedpokoju natychmiast dobiegło natrętne pytanie starej:
— A on na pewno zębem nie cmyka?
Roman warknął nie odwracając głowy:
— Nie cmyka! Mówiłem, że nie ma zębów.
— No to chodźmy napisać pokwitowanko…
Roman podniósł brwi, zatoczył oczami, wyszczerzył zęby i potrząsnął głową, ale mimo to poszedł. Rozejrzałem się po pokoju. Mebli było niewiele. Pod oknem masywny stół nakryty starą wyszarzałą serwetą z frędzlami oraz kulawy taboret. Przy bierwionowej ścianie szeroka kanapa, przy drugiej, oklejonej różnej maści tapetą — wieszak z jakimiś starymi łachami (waciaki, wyliniałe kożuchy, podarte czapki). Pośrodku duży rosyjski piec, jaśniejący świeżym wapnem, w rogu — lustro w oblazłej ramie. Podłoga była czysto wyszorowana i zasłana pasiastymi chodnikami.
Zza ściany dolatywał dwugłosy trajkot — stara grzmiała na jednej nucie, głos Romana podnosił się i opadał. „Serweta numer inwentarzowy dwieście czterdzieści pięć…” — „Pani pewnie wpisze każdą deskę z podłogi!…” — „Stół do posiłków…” — „A piec też wpisany?!…” — „Porządek musi być… Kanapa…”
Podszedłem do okna i odsunąłem firankę. Całą przestrzeń za oknem przesłaniał dąb. Zacząłem mu się przyglądać. Było to bez wątpienia bardzo wiekowe drzewo. Kora na nim była szara i jakaś martwa, monstrualne korzenie, wystające z ziemi, pokryte czerwonym i białym porostem. „Jeszcze dąb proszę wpisać!” — powiedział za ścianą Roman. Na parapecie leżała gruba zatłuszczona książka, przewróciłem bezmyślnie kilka kartek, po czym odszedłem od okna i usiadłem na kanapie. Natychmiast ogarnęła mnie senność. Pomyślałem, że przez czternaście godzin prowadziłem dziś samochód, że chyba nie warto było tak się spieszyć, że bolą mnie plecy i w głowie mam zamęt, że ostatecznie gwiżdżę na tę starą nudziarę, byle się to wszystko prędzej skończyło i bylebym mógł położyć się i zasnąć.
— No — rzekł Roman stając na progu. — Formalnościom stało się zadość. — Rozprostował powalane atramentem palce. — Paluchy mi zdrętwiały od tej pisaniny… Niech pan się kładzie. My sobie pójdziemy, a pan niech spokojnie śpi. Co pan robi jutro?
— Czekam — odpowiedziałem apatycznie.
— Gdzie?
— Tu. I koło poczty.
— Jutro pan chyba nie wyjeżdża?
— Jutro… wątpię… Raczej pojutrze.
— Wobec tego jeszcze się zobaczymy. Nasza miłość dopiero się zaczyna — uśmiechnął się, machnął dłonią na pożegnanie i wyszedł. Pomyślałem leniwie, że wypadałoby odprowadzić go, pożegnać się z Wołodią — i położyłem się. Niemal równocześnie weszła do pokoju babka. Wstałem. Dłuższą chwilę przyglądała mi się badawczo.
— Boję się, dobrodzieju, że będziesz cmykać zębem — powiedziała zaniepokojona.
— Nie będę cmykać — zapewniłem znużonym tonem. — Będę spał.
— Ano kładź się, kładź się i śpij… Daj tylko pieniądze i śpij… Sięgnąłem do kieszeni po portfel.
— Ile jestem winien?
Stara utkwiła oczy w suficie.
— Za pokój niech już będzie rubel… Pół rubla za pościel, bo jest moja, nie państwowa. Za dwie noce wypada trzy ruble… A ile hojną rączką dorzucisz za kłopot, tego już nie wiem.
Podałem jej pięć rubli.
— Na razie dorzucę rubla. A później zobaczymy.
Pochwyciła żywo pieniądze i oddaliła się, mrucząc coś o reszcie. Nie było jej dosyć długo, chciałem już machnąć ręką na tę resztę i na pościel, gdy wróciła i wysypała na stół garść brudnych miedziaków.
— Masz tu resztę, dobrodzieju — powiedziała. — Akurat rubelek, możesz nie przeliczać.
— Nie będę przeliczał. A co z pościelą?
— Zaraz przygotuję. Wyjdź na dwór, pospaceruj trochę, a ja przez ten czas przygotuję.
Wyszedłem, sięgając do kieszeni po papierosy. Słońce wreszcie zaszło, zapadła biała noc, gdzieś niedaleko szczekały psy. Usiadłem pod dębem na wrośniętej w ziemię ławeczce, zapaliłem papierosa i patrzyłem na blade bezgwiezdne niebo. Nie wiadomo skąd zjawił się kot, spojrzał na mnie fosforyzującymi oczami, po czym zwinnie wdrapał się na dąb i zniknął w ciemnym listowiu. Zapomniałem o nim natychmiast i drgnąłem, gdy zaczął się naraz wiercić gdzieś w górze. Na moją głowę posypały się jakieś śmieci. „Żeby cię…” — powiedziałem głośno i zacząłem się otrzepywać. Byłem okropnie senny. Z domu wyszła stara i nie zauważywszy mnie podreptała do studni. Domyśliłem się, że posłanie już gotowe, i wróciłem do pokoju.
Nieznośna baba posłała mi na podłodze. No, tego już trochę za wiele — pomyślałem, zamknąłem drzwi na zasuwę, potem przeniosłem pościel na kanapę i zacząłem się rozbierać. Przez okno sączyła się szara poświata, kot na dębie wiercił się z głośnym szelestem. Potrząsnąłem głową, wytrzepując resztki śmieci z włosów. Dziwne to były śmieci, bardzo dziwne — grube i suche łuski rybie. Będzie kłuło w nocy — zdążyłem jeszcze pomyśleć, po czym zwaliłem się na poduszkę i natychmiast zasnąłem.
Opustoszały dom zamienił się w legowisko lisów i borsuków, dlatego mogą się tu zjawiać niesamowite upiory i wilkołaki.
W środku nocy obudziła mnie czyjaś rozmowa. Prowadziły ją dwie osoby ledwie dosłyszalnym szeptem. Głosy były bardzo podobne, tyle że jeden nieco zduszony i zachrypnięty, a drugi z nutą najwyższej irytacji.
— Przestań rzęzić — szeptał zirytowany. — Możesz przestać?
— Mogę — odpowiedział zduszony i zakasłał.
— Ciszej — syknął zirytowany.
— Chrypa — wyjaśnił zduszony. — Poranny koklusik palacza… — Znów zakasłał.
— Odejdź stąd — warknął zirytowany.
— Przecież on i tak śpi…
— Co to za jeden? Jakie licho go tu przyniosło?
— Skąd mogę wiedzieć?
— Przykre to… Po prostu fenomenalny pech.
Sąsiedzi znów nie śpią — pomyślałem w półśnie. Zdawało mi się, że jestem w domu. Mam sąsiadów, dwóch braci fizyków, którzy uwielbiają pracę nocną. Około drugiej kończą im się papierosy, a wtedy przyłażą do mego pokoju i zaczynają szperać, zawadzając o meble i klnąc pod nosem.
Chwyciłem poduszkę i cisnąłem w pustkę. Coś spadło z hałasem, po czym nastąpiła głucha cisza.
— Oddajcie poduszkę i jazda stąd — zawołałem. — Papierosy na stole. Dźwięk własnego głosu do reszty wyrwał mnie ze snu. Usiadłem. Żałośnie ujadały psy, stara chrapała groźnie za ścianą. Uprzytomniłem sobie wreszcie, gdzie się znajduję. W pokoju nie było nikogo. W szarawym półmroku zobaczyłem na podłodze moją poduszkę oraz gałgany, które spadły z wieszaka. Babka urwie mi głowę, pomyślałem zrywając się z kanapy. Podłoga była zimna, stanąłem więc na chodniku. Babka przestała chrapać. Zamarłem. Deski skrzypiały, coś chrzęściło i szurało po kątach. Babka gwizdnęła ogłuszająco i znów zaczęła chrapać. Podniosłem poduszkę i rzuciłem na kanapę. Łachy cuchnęły psami. Wieszak spadł z gwoździa i wisiał przekrzywiony. Poprawiłem go i pozbierałem łachy. Zaledwie powiesiłem ostatni kożuch, wieszak znów się urwał, szurnął po tapecie i zawisł na jednym gwoździu. Chrapanie ucichło nagle, a ja oblałem się zimnym potem. Gdzieś w pobliżu wrzasnął kogut. Łeb ci ukręcę, pomyślałem z nienawiścią. Stara za ścianą zaczęła się kręcić, sprężyny skrzypiały i trzeszczały. Czekałem, stojąc na jednej nodze. Na dworze ktoś powiedział szeptem: „Pora spać, zasiedzieliśmy się dzisiaj”. Głos był młody, kobiecy. „Oj tak, spać” — odezwał się drugi. Usłyszałem przeciągłe ziewnięcie. „Kąpać się nie będziesz?” — „Trochę za zimno. Chodźmy lulu”. Zrobiło się cicho. Babka chrapnęła potężnie, zamruczała coś, a ja ostrożnie stąpając wróciłem na kanapę. Rano wstanę wcześnie i doprowadzę wszystko do ładu…
Położyłem się na prawym boku, naciągnąłem kołdrę na ucho, zamknąłem oczy i nagle poczułem, że absolutnie nie chce mi się spać, natomiast chce mi się jeść. Ładna historia, pomyślałem. Trzeba było natychmiast czymś się zająć i tak też zrobiłem.
Weźmy, na przykład, system dwóch równań całkowych typu równań statystyki gwiezdnej; obie niewiadome funkcje znajdują się pod całką. Rozwiązywać można, oczywiście, tylko liczbowo, powiedzmy, na BESM… Przypomniałem sobie naszą BESM. Pulpit sterowniczy koloru budyniu śmietankowego. Żenią kładzie na nim paczuszkę i powoli ją rozpakowuje. „Co masz dzisiaj?” — „Chleb z serem i kiełbasą. Z polską półwędzoną w plasterkach”. — „E tam, żony ci brakuje! Ja mam kotlety domowe z czosnkiem. I kiszony ogórek”. Nie, dwa ogóreczki… Cztery kotlety i żeby było do pary, cztery twarde kiszone ogóreczki. I cztery kawałki chleba z masłem.
Odrzuciłem kołdrę i usiadłem. A może w samochodzie zostały jakieś resztki? Nie, zjadłem wszystko co do okruszyny. Została tylko książka kucharska dla mamy Walki, mieszkającej w Leżniewie. Jak tam było… Sos pikantny. Pół szklanki octu, dwie cebule… i pieprz. Podaje się do dań mięsnych… O ile sobie przypominam, do małych zrazików. To świństwo — pomyślałem — nie do zwykłych zrazów, lecz do małych zra-zi-ków. Zerwałem się i podbiegłem do okna. Nocne powietrze wyraźnie pachniało małymi zra-zi-ka-mi. Gdzieś z głębi mej podświadomości wypłynęło: „Podawano mu stereotypowe w oberżach dania, jako to: kapuśniak, móżdżek z groszkiem, kiszony ogórek (przełknąłem ślinę) i nieśmiertelny słodki przekładaniec…”. Trzeba się jakoś oderwać, pomyślałem i wziąłem z parapetu książkę. Był to Pochmurny ranek Aleksego Tołstoja. Otworzyłem na chybił trafił. „Machno, gdy mu się złamał nóż do konserw, wyjął z kieszeni scyzoryk z mnóstwem ostrzy, w okładzinie z masy perłowej, i manipulując nim zaczął otwierać puszki z ananasami (masz ci los, pomyślałem), pasztetem strasburskim, z homarami, których silna woń rozeszła się po pokoju”. Odłożyłem książkę i usiadłem na taborecie przy stole. W pokoju zjawił się nagle silny smakowity zapach, zapewne tak pachną homary. Jąłem się zastanawiać, czemu nigdy dotychczas nie kosztowałem homarów. Lub, dajmy na to, ostryg. U Dickensa wszyscy jadają ostrygi, manipulują składanymi nożami, krają grube pajdy chleba, smarują masłem… Zacząłem nerwowo wygładzać serwetę, na której widniały liczne, nie dające się wywabić, plamy. Dużo i smacznie jadano na tej serwecie. Homary i móżdżek z groszkiem. Małe zraziki w pikantnym sosie. A także duże i średnie zrazy. Sapali najedzeni, z ukontentowaniem cmykali przez zęby… Sapać nie miałem po czym, zacząłem więc cmykać.
Widocznie robiłem to zbyt głośno i pożądliwie, za ścianą bowiem skrzypnęło łóżko, rozległ się jakiś hałas, mamrotanie i w drzwiach mego pokoju ukazała się babka. Miała na sobie długą płócienną koszulę, w rękach niosła talerz, wraz z nią wtargnął do pokoju prawdziwy, nie wyimaginowany zapach jadła. Uśmiechała się. Postawiła przede mną talerz i przemówiła słodziutkim basem:
— Posil się, dobrodzieju Aleksandrze Iwanowiczu, poczęstuj się. Czym chata bogata, tym rada…
— Ależ Naino Kijewno — bąknąłem — tyle kłopotu po nocy…
Równocześnie sam nie wiem kiedy palce moje chwyciły widelec z kościanym trzonkiem i zacząłem jeść, a babka stała obok, kiwała głową i dogadywała:
— Jedz, dobrodzieju, jedz na zdróweczko… Wymiotłem talerz do czysta. Były to gorące kartofle z topionym masłem.
— Naino Kijewno — rzekłem z powagą — pani mnie ocaliła od głodowej śmierci.
— Najadłeś się? — spytała z jakąś nieżyczliwą nutką.
— Nieziemsko. Ogromnie dziękuję! Nie potrafi pani wyobrazić sobie…
— A co tu jest do wyobrażania — przerwała już z prawdziwą złością. — Pytam, czy się najadłeś? No to oddaj talerz… Talerz dawaj, słyszysz?!
— Pro… proszę, dziękuję — wykrztusiłem.
— Proszę, proszę… Karmić ich za dziękuję…
— Mogę zapłacić. — Byłem już bliski gniewu.
— Zapłacić, zapłacić… — Szła ku drzwiom. — A jeśli za to w ogóle się nie płaci? I po co było kłamać…
— Jak to kłamać?
— Ano tak! Sam mówiłeś, że nie będziesz cmykać… — Umilkła i zniknęła za drzwiami.
Co to znaczy? — pomyślałem. Jakaś dziwaczna baba… Może zauważyła wieszak? Usłyszałem, jak przewraca się na łóżku skrzypiąc sprężynami, i mruczy ze złością. Potem zaśpiewała cicho na jakąś niesamowitą nutę: „Poturlam się, pokatulam, jak podjem mięsa Iwaszki…”. Od okna wionęło nocnym chłodem. Dreszcz mnie przeszedł. Wstałem, by wrócić na kanapę, i nagle tknęła mnie myśl, że przecież przed pójściem spać zamknąłem drzwi na zasuwę. Zbity z tropu chciałem sprawdzić, czy się nie mylę, lecz zaledwie palce me dotknęły zimnego żelaza, wszystko nagle popłynęło mi przed oczami. Okazało się, że leżę na kanapie z nosem w poduszce i dotykam palcami zimnej bierwionowej ściany.
Przez pewien czas leżałem półprzytomny, zanim doszło do mej świadomości, że gdzieś obok chrapie babka, a w pokoju słychać rozmowę. Ktoś mówił cicho belferskim tonem:
— Słoń jest największym spośród żyjących na świecie zwierząt, Na końcu pyska ma kawał mięsa, który nazywa się trąbą, ponieważ jest długi i na wylot pusty. Słoń może nią poruszać, wyginać na wszystkie sposoby, słowem, zastępuje mu ona rękę…
Drętwiejąc z ciekawości, przewróciłem się ostrożnie na prawy bok. W pokoju było pusto. Głos mówił dalej z jeszcze bardziej mentorską nutą:
— Wino, używane z umiarem, doskonale działa na żołądek; ale gdy pić go zbyt wiele, wytwarza pary, które spychają człowieka do poziomu bezmyślnego bydlęcia. Widział pan nieraz pijaków i pamięta pan chyba ten usprawiedliwiony wstręt, jaki w panu budzili…
Zerwałem się gwałtownie i spuściłem nogi z kanapy. Głos zamilkł. Wydało mi się, że słyszałem go gdzieś za ścianą. W pokoju nic się nie zmieniło, nawet wieszak, ku memu zdziwieniu, wisiał na miejscu. I ku memu zdziwieniu, znów okropnie chciało mi się jeść.
— Tinctura ex vitro antimonii — odezwał się nagle głos. Drgnąłem. — Magisterium antimonii angelici salae. Oleum basilici vitri antimonii alexiterium antimoniale! — Usłyszałem wyraźny chichot. — Ależ to zupełna bzdura! — rzekł głos i ciągnął z egzaltacją: — Niebawem oczy, które jeszcze nie przejrzały, nie zobaczą już słońca, aliści nie dozwól zaniknąć się onym, zanim głos z głębokości płynący nie obwieści o mym przebaczeniu i zbawieniu… Tak podaje Duch, czyli Myśl o Moralności Sławnego Junga, owoc jego nocnych medytacji. Do kupienia w Sankt-Petersburgu oraz w Rydze w księgarniach Swiesznikowa po dwa ruble. — Ktoś chlipnął. — Też jakieś brednie — powiedział głos, po czym zadeklamował z ekspresją:
Zaszczyty, bogactwa, piękności, Świata doczesne przyjemności, Jak prędko wszystkie przemijają. O, złudne szczęście ziemskich losów! Zarazy serce twe kąsają. A sławy zatrzymać nie sposób…
Już się zorientowałem, skąd płynie głos. Z kąta, gdzie wisiało zamglone lustro.
— A teraz — zabrzmiało — co następuje: „Wszystko jest jedynym Ja, czyli wszech-Ja. Jako jedność z niewiedzą, pochodzącą z zaćmienia światła, zanika wraz z rozwojem duchowym”.
— A te brednie skąd? — zapytałem. Nie liczyłem na odpowiedź. Byłem pewny, że śpię.
— Sentencje z „Upaniszad” — odpowiedział skwapliwie głos.
— A co to są „Upaniszady”? — Nie byłem już pewny, czy śpię.
— Nie wiem — padła odpowiedź.
Wstałem i na palcach zbliżyłem się do lustra. Nie zobaczyłem swego odbicia. W zmętniałej tafli odbijała się firanka, fragment pieca i kilka innych przedmiotów. Lecz mnie w lustrze nie było.
— O co chodzi? — odezwał się głos. — Są jakieś pytania?
— Kto mówi? — Zajrzałem za lustro. Było tam tylko mnóstwo kurzu i zdechłych pająków. Wówczas palcem wskazującym nacisnąłem lewe oko. Był to stary sposób rozpoznawania halucynacji, o którym dowiedziałem się z pasjonującej książki W. W. Bitnera Wierzyć czy nie wierzyć? Wystarczy nacisnąć palcem gałkę oczną i wszystkie przedmioty realne — w odróżnieniu od halucynacji — natychmiast się rozdwoją. Lustro rozdwoiło się, ukazując moją zaspaną, wystraszoną gębę. Wiało mi po nogach. Kuląc palce podszedłem do okna i wyjrzałem na dwór.
Nie było tam nikogo, nie było nawet dębu. Przetarłem oczy i popatrzyłem jeszcze raz. W prostej linii przede mną rysowała się wyraźnie omszała studnia z kołowrotem, brama i obok niej mój samochód. A jednak ja chyba śpię — pomyślałem uspokajająco. Wzrok mój padł na parapet, na podartą książkę. W poprzednim śnie był to trzeci tom Drogi przez mękę, teraz przeczytałem na okładce: P. I. Karpow Twórczość psychicznie chorych i jej wpływ na rozwój nauki, sztuki oraz techniki. Szczękając zębami z zimna, przewertowałem książkę i obejrzałem kolorowe wkładki. A potem przeczytałem Wiersz nr 2:
Tam wysoko w chmur pierścieniu Czarnoskrzydły wróbel mknie. Samiuteńki ponad ziemią. Śmigłym lotem przestrzeń tnie. Srebrnym blaskiem oświetlony, Żadną troską nie dręczony, Wszystko dostrzega pod sobą. Drapieżny i rozjątrzony, Śmiga cicho niby cień, Oczy świecą mu jak dzień.
Podłoga nagle zachwiała się pod moimi nogami. Usłyszałem głośne przeciągłe skrzypienie, po czym niby grzmot dalekiego trzęsienia ziemi rozległo się gdaczące: „Koo… koo…”. Chata zakołysała się jak łódź na falach. Podwórze uciekło w bok, spod okna wysunęła się i wczepiła pazurami w ziemię olbrzymia kurza łapa, wyorała w trawie głębokie bruzdy i znów się skryła. Podłoga nieomal stanęła dęba, poczułem, że padam, uczepiłem się rękami czegoś miękkiego, rąbnąłem o coś bokiem i głową i zleciałem z kanapy. Leżałem na podłodze ściskając kurczowo poduszkę, która spadła wraz ze mną. W pokoju było zupełnie widno. Za oknem ktoś zapamiętale chrząkał.
— No więc tak… — odezwał się ładnie modulowany męski głos. — Za siedmioma górami, za siedmioma rzekami żył był król, który się nazywał… m…rau… no, w końcu to nieważne. Dajmy na to, mm…rau… Poliekt… Miał on trzech synów, trzech królewiczów… Pierwszy… mm…rau… Trzeci był głupi, ale co z pierwszym?
Zgięty, jak żołnierz pod ostrzałem, podkradłem się do okna. Dąb znajdował się na swoim miejscu. Pod dębem, odwrócony do mnie tyłem, stał na tylnych łapach kot Bazyli. W zębach trzymał kwiat lilii wodnej. O czymś intensywnie myślał. Patrzył w ziemię i mruczał: „Mm…rau…” Wreszcie potrząsnął głową, splótł przednie łapy za plecami i lekko przygarbiony, jak docent Dubino-Kniażycki podczas wykładu, płynnym krokiem odszedł w bok.
— Dobrze… — mówił przez zęby. — Żyli byli król i królowa. Mieli jednego syna… Mm… rau… Głupiego, naturalnie… Wypluł z irytacją kwiat i marszcząc się potarł czoło.
— Beznadziejna sytuacja — wymówił. — To i owo jednak pamiętam. „Cha — cha — cha! Aż mi ślinka cieknie: koń na obiad, dzielny rycerz na kolację…” Z czego to jest? A Iwan, jak wiadomo, głupek, odpowiada: „Ach, ty wstrętny potworze, nie ciesz się za wcześnie!”. Potem naturalnie hartowana strzała i wszystkie trzy głowy spadają z karku, Iwan wyjmuje trzy serca i przywozi, kretyn, matce do domu… Śliczny prezencik! — Kot roześmiał się sardonicznie, a potem westchnął: — Jest taka choroba, nazywa się skleroza…
Znów westchnął, zawrócił w stronę dębu i zaśpiewał: „Kra-kra, synkowie, córeczki! Kra-kra, moje gołąbeczki! Ja was łzami odkarmiłam… a raczej — wykarmiłam…” — Westchnął po raz trzeci, dłuższą chwilę szedł w milczeniu. Zrównawszy się z dębem, wrzasnął niemuzykalnie: „Od ust sobie odejmowałam!…”.
W jego łapach pojawiły się nagle masywne gęśle — nawet nie zauważyłem, skąd je wziął. Uderzył w nie desperacko łapą i zaczepiając pazurami o struny, wrzasnął jeszcze głośniej, jakby usiłował zagłuszyć muzykę:
Das im Tannenwald finster ist,
Das macht das Holz,
Das… mmrau… mein Schatz… albo Katz?
Urwał, przez chwilę szedł w milczeniu, trącając struny. Potem cicho, niepewnie zaśpiewał:
Chcecie może wiedzieć,
Jak się zbiera mak?
Oto tak, oto tak
Zbiera się mak.
Powrócił do dębu, oparł o niego gęśle i podrapał się tylną łapą za uchem.
— Praca, praca i praca — powiedział. — Nic, tylko praca! Znów założył łapy za plecami i ruszył w lewo od dębu, mrucząc:
— Doszły mnie słuchy, o możny królu, że w sławnym mieście Bagdadzie żył pewien krawiec imieniem… — Stanął na czterech łapach, wygiął grzbiet i zasyczał z pasją: — Z tymi imionami to istna rozpacz! Abu… Ali… Czyjś ibn… N-no dobrze, powiedzmy, Poliekt. Poliekt ibn… mm-rau… Poliektowicz… I tak zresztą nie pamiętam, co było dalej z tym krawcem. Pies z nim… zaczniemy inną…
Leżałem brzuchem na parapecie i na wpół zdrętwiały patrzyłem, jak nieszczęsny Bazyli wędruje koło dębu to w prawo, to w lewo, mruczy, chrząka, jęczy z cicha, pobekuje, staje z wysiłku na czterech łapach — słowem, cierpi nieopisane męki. Zakres jego wiedzy był imponujący. Ani jednej bajki, ani jednej pieśni nie znał w całości, najwyżej w połowie, za to repertuar jego składał się z rosyjskich, ukraińskich, zachodniosłowiańskich, niemieckich, angielskich, moim zdaniem nawet japońskich, chińskich i afrykańskich bajek, legend, przypowieści, ballad, pieśni, romanc, przyśpiewek i refrenów. Skleroza doprowadzała go do szaleństwa, kilka razy rzucał się na pień dębu, darł korę pazurami, syczał i parskał, oczy płonęły mu diabelskim ogniem, a puszysty ogon, gruby jak wąż boa, to stawał sztorcem, to skręcał się konwulsyjnie, to znów chłostał go po bokach. Ale jedyną piosenką, którą dośpiewał do końca, był Czyżyk — pyżyk, a jedyną bajką opowiedzianą sensownie Dom, który zbudował Jack, w tłumaczeniu Marszaka, i to zresztą z pewnymi skrótami. Stopniowo — widocznie na skutek zmęczenia — zaczęły dźwięczeć w jego głosie coraz wyraźniejsze kocie akcenty. „A w poli, w poli — śpiewał — samiuśki pług chode, a… mrnra-u… a…mm-ra-a-u!… a za tym pługiem sam… mi-i-a-u-au!… sam Pan Bóg chode… czy brodę?…” Wreszcie, już u kresu sił, siadł na ogonie i przez jakiś czas siedział tak z opuszczoną głową. Potem cicho i żałośnie miauknął, wziął gęśle pod pachę i powoli na trzech łapach odszedł kuśtykając po rosistej trawie.
Zsunąłem się z parapetu i niechcący zrzuciłem książkę. Pamiętałem doskonale, że ostatnim razem tytuł jej brzmiał: Twórczość psychicznie chorych, byłem więc pewny, że na podłogę spadła ta właśnie książka. Tymczasem podniosłem i położyłem na parapecie nakrywanie przestępstw A. Svensona i O. Wendla. Otworzyłem ją, tępym wzrokiem przebiegłem na chybił trafił kilka akapitów i nagle wydało mi się, że na dębie dynda wisielec. Podniosłem bojaźliwie oczy. Z dolnej gałęzi dębu zwisał mokry, srebrzystozielony ogon rekina. Kołysał się ciężko w podmuchach porannego wiatru.
Odskoczyłem gwałtownie, uderzając tyłem głowy o coś twardego. Rozległ się głośny dzwonek telefonu. Rozejrzałem się. Leżałem w poprzek kanapy, kołdra zsunęła się na podłogę, w okno skroś listowie dębu biło poranne słońce.
Przyszło mi do głowy, że normalny wywiad z diabłem lub czarownikiem można by z powodzeniem zastąpić zręcznie dobranymi tezami naukowymi.
Telefon dzwonił. Przetarłem oczy, spojrzałem w okno (dąb stał na swoim miejscu), spojrzałem na wieszak (wieszak też wisiał na swoim miejscu). Telefon dzwonił. Za ścianą w pokoju babki było cicho. Wstałem z kanapy, otworzyłem drzwi (zasuwa znajdowała się na swoim miejscu) i wyszedłem do przedpokoju. Telefon dzwonił. Stał na półce nad wielką stągwią — bardzo nowoczesny aparat z białego plastyku, takie aparaty widziałem tylko w kinie oraz w gabinecie naszego dyrektora. Podniosłem słuchawkę.
— Halo…
— Kto mówi? — zapytał metaliczny głos kobiecy.
— A o kogo pani chodzi?
— Czy to Chatnakurnóż?
— Co?
— Pytam, czy to chatka na kurzych nóżkach, tak czy nie? Kto mówi?
— Tak. Chatka. O kogo pani chodzi?
— Do diabła — rzekł głos kobiecy. — Proszę przyjąć telefonogram.
— Proszę bardzo.
— Niech pan pisze.
— Chwileczkę. Wezmę tylko ołówek i papier.
— Do diabła — zabrzmiało znów w słuchawce. Przyniosłem notes i automatyczny ołówek.
— Słucham panią.
— Telefonogram numer dwieście sześć. Obywatelka Naina Kijewna Horynycz…
— Nie tak prędko… Kijewna… Co dalej?
— „Niniejszym… prosimy… o przybycie w dniu dzisiejszym… dwudziestego siódmego lipca… bieżącego roku… o północy… na doroczny zlot republikański…” Napisał pan?
— Tak.
— „Pierwsze spotkanie… odbędzie się… na Łysej Górze. Stroje wieczorowe. Środki lokomocji… na własny koszt. Podpis… szef kancelarii… Cha… Em… Wij”.
— Kto?
— Wij! Cha Em Wij.
— Nie rozumiem.
— Wij! Chronos Monadowicz! Nie zna pan szefa kancelarii?
— Nie znam — powiedziałem. — Niech pani przeliteruje.
— Do diabła! Dobrze, literuję: Wilkołak, Inkub, Jaga… Napisał pan?
— Chyba tak. Wyszło Wij.
— Jak?
— Wij!
— Ma pan polipy w nosie? Nic nie rozumiem.
— Władimir! Iwan! Jurij!
— Dobrze. Niech pan przeczyta telefonogram. Przeczytałem.
— Zgadza się. Nadała Onuczkina. Kto przyjął?
— Priwałow.
— Jak się masz, Priwałow! Od kiedy służysz?
— Pieski służą — powiedziałem ze złością. — Ja pracuję.
— No dobrze, pracuj. Spotkamy się na zlocie.
Rozległ się sygnał. Położyłem słuchawkę i wróciłem do pokoju. Ranek był chłodny, zrobiłem szybko kilka ćwiczeń gimnastycznych i ubrałem się. Cała ta historia wydała mi się nadzwyczaj ciekawa. Telefonogram dziwnie kojarzył się w mej świadomości z nocnymi przygodami, choć nie miałem pojęcia dlaczego. Zresztą to i owo już mi zaczynało świtać w głowie i moja wyobraźnia była pobudzona.
Wszystko, czego stałem się tu mimowolnym świadkiem, nie było dla mnie zupełnie nowe, czytałem gdzieś o podobnych wypadkach i przypomniałem sobie, że zachowanie ludzi znajdujących się w analogicznej sytuacji zawsze wydawało mi się nieprawdopodobnie, denerwująco głupie. Zamiast w pełni wykorzystać pasjonujące perspektywy, jakie stworzył przed nimi szczęśliwy traf, tchórzyli, usiłowali za wszelką cenę wrócić do powszedniości. Pewien bohater nawet zaklinał czytelników, by trzymali się jak najdalej od zasłony, oddzielającej nasz świat od Niewiadomego, strasząc ich psychicznymi i fizycznymi urazami. Nie znałem jeszcze dalszego rozwoju wypadków, lecz byłem już gotów z entuzjazmem rzucić się w ich wir.
Błądząc po pokoju w poszukiwaniu jakiegoś czerpaka albo kubka, snułem swoje rozważania. Ci tchórzliwi ludzie — myślałem — są podobni do niektórych uczonych eksperymentatorów, bardzo upartych, bardzo pracowitych, lecz absolutnie pozbawionych wyobraźni i dlatego nadto ostrożnych. Gdy otrzymają wynik niebanalny, cofają się zaskoczeni, skwapliwie wyjaśniając go błędami eksperymentu i de facto uciekają przed nowym, ponieważ nazbyt zżyli się ze starym, wygodnie mieszczącym się w ramach autorytatywnej teorii. Obmyśliłem już pewne eksperymenty z książką — kameleonem (leżała jak przedtem na parapecie i teraz był to Ostatni wygnaniec Aldridge’a), z gadającym lustrem i cmykaniem. Miałem kilka pytań do kota Bazylego, a i rusałka mieszkająca na dębie przedstawiała się nader interesująco, aczkolwiek chwilami zdawało mi się, że to chyba był sen. Nie mam nic przeciwko rusałkom, lecz nie wyobrażam sobie, jak mogłyby łazić po drzewach… choć, z drugiej strony, łuska?
Znalazłem czerpak na stągwi pod telefonem, ale stągiew była pusta, udałem się więc do studni. Słońce wzniosło się już dość wysoko. Słychać było gdzieś klaksony samochodów, gwizdek milicjanta, w górze z potężnym warkotem przepłynął helikopter. Podszedłem do studni i ujrzawszy blaszany pognieciony cebrzyk na łańcuchu, zacząłem obracać kołowrót. Cebrzyk, postukując o ściany, zanurzał się w czarną głębię. Plusnęło, łańcuch się naprężył. Kręciłem korbą i patrzyłem na mego moskwicza. Samochód miał wygląd skapcaniały, był zakurzony, przednia szyba zachlapana szczątkami rozbitych muszek i komarów. Trzeba dolać wody do chłodnicy — pomyślałem. I w ogóle…
Cebrzyk wydał mi się bardzo ciężki. Gdy postawiłem go na cembrowinie, z wody wychylił się ogromny łeb szczupaka, zielony i jakiś omszały. Cofałem się gwałtownie.
— Znowu będziesz mnie wlokła na rynek? — przemówił szczupak z wyraźnym akcentem na „o”. Milczałem osłupiały. — Dajże mi spokój, ty nienasytnico! Jak długo tak można? Ledwie trochę odetchnę, przyłożę się, żeby odpocząć i podrzemać — już mnie ciągniesz! Przecież mam już swoje lata, na pewno więcej od ciebie… skrzela też nie w porządku.
Dziwaczne wrażenie robił ten gadający szczupak. Zupełnie jak w teatrze kukiełkowym otwierał na całą szerokość i zamykał zębatą paszczę w przykrej niezgodzie z wymawianymi słowami. Ostatnie zdanie wypowiedział z kurczowo zaciśniętymi szczękami.
— I powietrze mi szkodzi — ciągnął. — Co ci z tego przyjdzie, jak zdechnę? Wszystko przez twoją głupią babską chytrość… Ciułasz i ciułasz, sama nie wiesz na co… Po ostatniej wymianie zostałaś goluteńka, nie? Tak, tak! A jak było z katarzynami? Kufry nimi oklejałaś! A kierenki, kierenki! W piecu rozpalałaś kierenkami…
— Przepraszam… — powiedziałem ochłonąwszy nieco.
— Oj ej, kto to? — przestraszył się szczupak.
— To ja… Znalazłem się tu przypadkiem… Chciałem się trochę umyć…
— Umyć się! A ja myślałem, że to znów babka. Stary jestem i niedowidzę. No i współczynnik załamania w powietrzu też jest podobno zupełnie inny. Zamówiłem sobie odpowiednie na powietrze okulary, ale zgubiłem i, szkoda gadać, nie znajdę… A coś ty za jeden?
— Turysta — odpowiedziałem krótko.
— Aha, turysta… A ja myślałem, że to znów stara. Co ona ze mną wyprawia! Łapie mnie, taszczy na rynek i sprzedaje niby to na uchę. Cóż mi pozostaje? Oczywiście, mówię nabywcy: tak i tak, wypuść mnie do moich małych dziatek chociaż po prawdzie te, co żyją, to już nie dziatki, ale raczej dziady. Jeśli mnie wypuścisz, odwdzięczę ci się za to, wymów tylko. „Na szczupaka polecenie, spełnij się moje życzenie”. No i wypuszczają mnie. Jeden ze strachu, drugi z dobroci serca, a niektóry z chciwości… Popływam trochę w rzece, ale zimno, reumatyzm kręci, więc włażę z powrotem do studni, a starucha w te pędy łap za cebrzyk… — Szczupak schował się pod wodą, pobulgotał i znów się wychylił. — No, o co chcesz prosić? Tylko nie o jakieś nadzwyczajności, bo niektórzy proszą o telewizory, tranzystory… Jeden to całkiem zdumiał. „Wykonaj za mnie plan roczny w tartaku”. Już nie te lata, żebym mógł drzewo piłować…
— Aha — powiedziałem. — To jednak telewizor możesz dać?
— Nie — przyznał się uczciwie szczupak. — Telewizora nie mogę. I grającej szafy też nie. Nie wierzę w te rzeczy. Poproś o coś zwyczajnego. Może o buty siedmiomilowe albo czapkę-niewidkę, dobra?
Nadzieja, że wymigam się od oliwienia moskwicza, którą żywiłem przez chwilę, zgasła definitywnie.
— Nie martw się — powiedziałem. — Niczego w zasadzie nie potrzebuję. Zaraz cię wypuszczę.
— To dobrze — rzekł uspokojony. — Lubię takich ludzi. Niedawno też… Kupił mnie na rynku taki jeden, a ja obiecałem mu królewską córkę. Płynę rzeką i nie wiem, gdzie oczy podziać ze wstydu. No i na ślepo wpakowałem się prosto w sieci. Ciągną w górę. Znów, myślę, trzeba się będzie wyłgiwać. I cóż się dzieje? Ktoś mnie chwyta za pysk w ten sposób, żebym go nie mógł rozdziawić. No, myślę sobie, koniec pieśni, usmażą mnie. Ale nie. Czyjaś ręka zaciska mi coś na płetwie i wrzuca z powrotem do rzeki. O! — szczupak wystawił z cebrzyka płetwę z zaciśniętą u nasady metalową plakietką. Przeczytałem napis na plakietce: „Egzemplarz wpuszczony do rzeki Solowy w roku 1854. Dostarczyć do Cesarskiej Akademii Nauk, SPb”. — Tylko starej nic nie mów — zastrzegł szczupak. — Bo mi razem z płetwą oderwie. Strasznie jest pazerna i skąpa.
O co by go poprosić? — myślałem gorączkowo.
— Jak ty robisz te swoje cuda?
— Jakie znów cuda?
— No… jak spełniasz czyjeś życzenia…
— Ach, to! Jak robię… Od małego jestem nauczony, to i robię… Złota rybka jeszcze lepiej umiała i mimo to zginęła. Nikt nie ujdzie swego losu.
Zdawało mi się, że szczupak westchnął.
— Ze starości umarła?
— Gdzie tam! Młoda była, zdrowa… rzucili w nią bombę głębinową, mój drogi. Ją do góry brzuchem wywrócili i jakiś okręt podwodny, który się obok przypadkiem znalazł, też zatonął. Złota rybka by się przecież wykupiła, ale nawet nie spytali, zobaczyli i od razu łup… Tak to czasem bywa… — Umilkł i po chwili spytał: — Więc jak, wypuścisz mnie, czy nie? Duszno jakoś, burza będzie…
— Ależ naturalnie, naturalnie — powiedziałem przytomniejąc. — Mam cię wrzucić, czy wolisz zjechać w cebrzyku?
— Wrzuć, kochany, wrzuć.
Ostrożnie zanurzyłem ręce w cebrzyku i wyciągnąłem szczupaka — ważył z osiem kilogramów. Mruczał: „No, a jakbyś zechciał «stoliczku nakryj się» albo «latający dywan», to ja tu będę… u mnie ci nie przepadnie…” — „Do widzenia” — powiedziałem i wypuściłem go z rąk. Rozległo się głośne pluśnięcie.
Stałem, przypatrując się moim dłoniom powalanym zielonkawą pleśnią. Miałem jakieś dziwne uczucie. Chwilami niby podmuch wiatru nadlatywała świadomość, że siedzę w pokoju na kanapie, lecz wystarczyło potrząsnąć głową i znów znajdowałem się przy studni.
Niebawem to minęło. Umyłem się w pysznej lodowatej wodzie, napełniłem nią chłodnicę i ogoliłem się. Starej wciąż nie było widać. Chciało mi się jeść, poza tym musiałem iść na pocztę, gdzie koledzy pewnie już na mnie czekali. Zamknąłem samochód i w chwilę później byłem za bramą.
Szedłem ulicą Łękomorze wolnym krokiem, z rękami w kieszeniach szarej enerdowskiej wiatrówki i wzrokiem utkwionym w ziemię. W tylnej kieszeni moich ulubionych dżinsów pokreślonych liniami suwaków brzękały miedziaki starej. Rozmyślałem. Cienkie broszurki Towarzystwa „Wiedza” wpoiły we mnie przekonanie, iż zwierzęta nie potrafią mówić. Bajki z lat dzieciństwa twierdziły coś wręcz przeciwnego. Zgadzałem się, rzecz oczywista, z broszurkami, ponieważ nigdy w życiu nie widziałem mówiących zwierząt. Nawet papug. Znałem pewną papugę, która potrafiła ryczeć jak tygrys, ale ludzkim językiem nie umiała przemawiać. I oto naraz — szczupak, kot Bazyli i nawet lustro. Zresztą właśnie przedmioty nieożywione rozmawiają często. Taka myśl nigdy by nie przyszła do głowy, dajmy na to, mojemu pradziadowi. Z jego, pradziada, punktu widzenia gadający kot byłby czymś znacznie mniej fantastycznym aniżeli drewniana polerowana skrzynka, która chrypi, wyje, gra i mówi różnymi językami. Z kotem sprawa jest mniej skomplikowana. Ale jak może gadać szczupak? Szczupak nie ma płuc. To pewnik. Powinien wprawdzie mieć pęcherz pławny, którego funkcji, o ile mi wiadomo, ichtiologowie jeszcze dokładnie nie zbadali. Mój znajomy ichtiolog, Żeńka Skoromachow, uważa nawet, że funkcja ta jest absolutnie niejasna, a kiedy próbuję operować argumentami z broszurek Towarzystwa „Wiedza”, ryczy i aż się zapluwa. Kompletnie zatraca właściwy mu dar ludzkiej mowy… Mam wrażenie, że o możliwościach zwierząt wiemy na razie jeszcze bardzo mało. Dopiero niedawno wyjaśniło się, że ryby oraz inne zwierzęta morskie porozumiewają się pod wodą za pomocą sygnałów. Ogromnie ciekawe rzeczy pisze się o delfinach. Albo, na przykład, małpa Rafał. Widziałem to na własne oczy. Mówić wprawdzie nie potrafi, ale wyrobiono w niej odruch: zielone światło banan, czerwone — wstrząs elektryczny. I wszystko było pięknie do momentu, gdy włączono oba światła równocześnie. Rafał zachował się wówczas identycznie jak Żeńka. Okropnie się obraził. Skoczył do okienka, za którym siedział eksperymentator, i zaczął w nie pluć przy akompaniamencie ryków i wrzasków. Słyszałem nawet taką anegdotę — jedna małpa powiada do drugiej: „Wiesz, co to jest odruch warunkowy? Kiedy na dźwięk dzwonka wszystkie te quasi-małpy w białych fartuchach biegną do nas z bananami i cukierkami”. Oczywiście, wszystko to bynajmniej nie jest proste. Terminologia nie opracowana. Toteż gdy w tych warunkach człowiek próbuje rozwiązywać zagadnienia związane z psychiką oraz potencjalnymi możliwościami zwierząt, czuje się kompletnie bezsilny. Z drugiej strony jednak, gdy mu dają, powiedzmy, wspomniany układ równań całkowych typu gwiezdnej statystyki z niewiadomymi funkcjami pod całką, jego samopoczucie wcale nie jest lepsze. I dlatego najważniejsze jest myślenie. Zacytuję Pascala: „Nauczmy się dobrze myśleć — to jest główna zasada moralności”.
Skręciłem na Prospekt Pokoju i nagle przystanąłem zaciekawiony niezwykłym widowiskiem. Jezdnią szedł człowiek z dziecinnymi chorągiewkami w rękach. Dziesięć kroków za nim, rycząc ogłuszająco, toczył się powoli duży biały maź z olbrzymią dymiącą przyczepą w kształcie srebrzystej cysterny. Na cysternie widniał napis: „Łatwo palne”, z prawej i lewej strony jechały w tym samym powolnym tempie czerwone gaziki straży pożarnej, najeżone gaśnicami. Od czasu do czasu w równomierny warkot motoru wdzierał się jakiś nowy dźwięk, przejmujący serce niemiłym chłodem, i wówczas z otworów cysterny buchały żółte języki płomieni. Twarze strażaków pod wysokimi hełmami miały wyraz mężny i surowy. Dokoła kawalkady pędziła chmara dzieciaków. Wrzeszczały przeraźliwie: „Na bok śledzie, bo smok jedzie!”. Dorośli przechodnie lękliwie przyciskali się do płotów. Po ich minach można było poznać, że chcą uchronić swe ubrania przed ewentualnymi zniszczeniami.
— Powieźli kochaneczka — wymówił nad moim uchem znajomy skrzypiący bas.
Obejrzałem się. Za mną stała z markotną miną Naina Kijewna. W ręce trzymała koszyk napełniony niebieskimi torebkami cukru.
— Powieźli — powtórzyła. — Co piątek wożą…
— Dokąd? — spytałem.
— Na poligon, dobrodzieju. Ciągle eksperymentują… Nic innego nie mają do roboty.
— Ale kogo powieźli?
— Jak to — kogo? Sam chyba widzisz, nie? Odwróciła się i odeszła, lecz ją dogoniłem.
— Naino Kijewno, był do pani telefonogram.
— Od kogo?
— Od Cha Em Wiją.
— A w jakiej sprawie?
— Macie jakiś zlot dzisiaj — przyglądałem się jej badawczo, Na Łysej Górze. Stroje wieczorowe.
Stara wyraźnie się ucieszyła.
— Naprawdę? Jak to dobrze!… A gdzie telefonogram?
— W przedpokoju na aparacie.
— A o składkach członkowskich nic tam nie ma? — spytała ściszonym tonem.
— W jakim sensie?
— No, że trzeba spłacić należność od tysiąc siedemsetnego… — Umilkła.
— Nie — odpowiedziałem. — Nie było o tym mowy.
— No to dobrze. A co z lokomocją? Przyślą samochód czy jak?
— Pomogę pani nieść koszyk. Babka żachnęła się.
— A to z jakiej racji? — mruknęła podejrzliwie. — Zostaw, nie lubię tego… Koszyk mu dać!… Młody, widać z tych, co wcześnie… Nie cierpię starych bab.
— No więc, jak z tą lokomocją? — powtórzyła.
— Na własny koszt — zakomunikowałem nie bez złośliwej satysfakcji.
— A to skąpiradła! — jęknęła. — Miotłę do muzeum zabrali, stępora nie naprawiają, składki zdzierają po pięć rubli, a na Łysą Górę to za własne pieniądze! Spory to wydatek, dobrodzieju, jeszcze jak taksówka czeka.
Zrzędząc i kaszląc odwróciła się ode mnie i poszła. Zatarłem ręce i też udałem się swoją drogą. Moje przypuszczenia sprawdzały się. Splot przedziwnych wypadków zaciskał się coraz mocniej. Wstyd się przyznać, ale obecnie wydawało mi się to nawet bardziej interesujące niż modelowanie łuku reflektora.
Prospekt Pokoju już opustoszał. Na skrzyżowaniu uwijała się grupa malców, grających chyba w palanta. Spostrzegłszy mnie, zaprzestali gry i ruszyli w moją stronę. Przeczuwałem coś niedobrego, toteż wyminąłem ich pospiesznie, dążąc w kierunku centrum. Za moimi plecami zabrzmiał stłumiony okrzyk podziwu: „Picuś-glancuś!”. Przyśpieszyłem kroku. „Picuś!” — zapiało kilka głosów naraz. Puściłem się niemal pędem. Goniło za mną wycie: „Pii-cuś! Bocian! Tatusiowa pobieda!…”. Przechodnie spoglądali na mnie współczująco. W takich sytuacjach najlepiej dać gdzieś nura. Dałem więc nura do najbliższego sklepu, jak się okazało, gastronomicznego, obszedłem po kolei stoiska, przekonałem się, że cukru jest pod dostatkiem, asortyment kiełbas i słodyczy niezbyt bogaty, za to wybór tak zwanych przetworów rybnych przechodzi wszelkie oczekiwania. Taaaaki łosoś, w dodatku różne gatunki!… Wypiłem szklanką wody sodowej i wyjrzałem na ulicę. Malców nie było. Wyszedłem ze sklepu i udałem się w dalszą drogę. Wkrótce skończyły się hurtownie i bierwionowe chaty-reduty, a zaczęły się nowoczesne jednopiętrowe domy z otwartymi ogródkami. W ogródkach grzebały maluchy, starsze panie robiły na drutach, a starsi panowie rżnęli w domino.
W centrum miasta znajdował się duży plac otoczony jedno — i dwupiętrowymi budynkami. Plac był asfaltowany, pośrodku zieleniał skwer. Nad zielenią górowała duża czerwona tablica z napisem: „Tablica honorowa” oraz kilka pomniejszych ze schematami i wykresami. Poczta mieściła się przy tymże placu. Umówiliśmy się z kolegami, że kto pierwszy przybędzie do miasta, zostawi na poste restante kartkę ze swymi współrzędnymi. Nie było dla mnie kartki, zostawiłem więc list, w którym podałem mój adres oraz wskazówki, jak trafić do chatki na kurzych nóżkach. Wreszcie postanowiłem wstąpić gdzieś na śniadanie.
Obchodząc dokoła plac, odkrywałem po kolei: kino, w którym szedł film „Kozara”, księgarnię zamkniętą z powodu remanentu, miejską radę narodową, przed którą stało kilka gazików pokrytych grubą warstwą kurzu, hotel „Zimne morze” (jak zwykle nie miał wolnych miejsc), dwa kioski z wodą sodową oraz lodami, sklep nr 2 (z wyrobami przemysłowymi), sklep nr 18 (sprzęt gospodarstwa domowego), jadłodajnię nr 11 czynną od godziny dwunastej i bar nr 3 zamknięty bez wyjaśnienia powodów. Przed otwartym wejściem do komisariatu milicji pogawędziłem z młodziutkim milicjantem w stopniu sierżanta, który poinformował mnie, gdzie się znajduje stacja benzynowa i którędy jedzie się do Leżniewa. „A gdzie jest pański samochód?” — spytał rozglądając się po placu. „U znajomych” — odpowiedziałem. „Ach, u znajomych…” — powtórzył znacząco. Byłem pewny, że sobie mnie przyuważył. Pożegnałem się czym prędzej.
Obok dwupiętrowego budynku Centrali Rybnej znalazłem na koniec małą, schludną herbaciarnię nr 16/27. Było tam bardzo przyjemnie. Osób niewiele, wszyscy rzeczywiście pili herbatę i rozmawiali o rzeczach zrozumiałych, na przykład, że pod Korobcem wreszcie zawalił się mostek i teraz trzeba przeprawiać się brodem, że na piętnastym kilometrze od tygodnia już zniesiono posterunek służby drogowej itp. W powietrzu unosiła się woń benzyny i smażonych ryb. Goście nie zajęci rozmową przypatrywali się ciekawie moim dżinsom, a ja cieszyłem się, że mam na nich z tyłu dużą profesjonalną plamę — przedwczoraj siadłem szczęśliwym trafem na smarownicy z solidolem.
Wziąłem kopiasty talerz smażonej ryby, trzy szklanki herbaty i trzy kanapki z bałykiem, zapłaciłem garścią miedziaków babki („Chyba stał pod cerkwią…” — mruknęła bufetowa), ulokowałem się w zacisznym kąciku i zabrałem się do jedzenia, obserwując z przyjemnością tych ludzi o zachrypniętych przepalonych głosach. Miło było patrzeć, jacy są ogorzali, muskularni, jakie mają niezależne miny oblatanych wyjadaczy, jak ze smakiem jedzą, ze smakiem palą, ze smakiem opowiadają. Do ostatniej kropli wycisnęli czas odpoczynku przed długimi godzinami nudnej, wyboistej drogi, rozpalonym zaduchem kabiny, kurzem i słońcem. Gdybym nie był programistą, zostałbym ponad wszelką wątpliwość szoferem, ale prowadziłbym wtedy nie jakąś zakichaną osobówkę ani nawet autobus, lecz jakiegoś ciężarowego potwora, żeby do szoferki włazić po drabinie, a koło zmieniać z pomocą niedużego podnośnika.
Przy sąsiednim stoliku siedzieli dwaj młodzi ludzie nie wyglądający na szoferów, dlatego początkowo nie zwróciłem na nich uwagi. Tak samo, zresztą, jak oni na mnie. Ale gdy kończyłem drugą szklankę herbaty, doleciało mnie słowo „kanapa”. Następnie któryś z nich powiedział: „Nie rozumiem wobec tego, po co Chatnakurnóż w ogóle istnieje…”, a ja nadstawiłem ucha. Niestety, rozmawiali cicho, w dodatku siedziałem odwrócony do nich plecami, więc źle było słychać. Niemniej głosy wydały mi się znajome: „… żadnych tez… tylko kanapa…”, „takiemu kudłatemu?”, „…kanapa… szesnasty stopień…”, „przy transgresji tylko czternaście rzędów…”, „…łatwiej modelować translator…”, „…no to co, że się śmieją! …”,„…podaruję w prezencie brzytwę…”, „nie możemy bez kanapy…”. W tym momencie jeden zakasłał i to w sposób tak znajomy, że od razu przypomniała mi się dzisiejsza noc. Obejrzałem się, lecz oni szli już do wyjścia — dwaj świetnie zbudowani młodzieńcy o spadzistych ramionach i prezencji sportowców. Chwilę obserwowałem ich jeszcze przez okno, przeszli plac, okrążyli skwer i skryli się za tablicami. Dopiłem herbatę, zjadłem kanapki i również wyszedłem. Patrzcie, państwo, kanapa im nie daje spokoju — myślałem. Rusałka ich nie ciekawi. Mówiący kot też nie. A bez kanapy, proszę, ani rusz… Spróbowałem przypomnieć sobie, jaka właściwie jest ta moja kanapa, ale nic szczególnego nie zapamiętałem. Kanapa jak każda inna. Ładna. Wygodna. Tyle że śni się na niej dziwna rzeczywistość.
Dobrze byłoby wrócić teraz do domu i zająć się dogłębnie tymi kanapowymi sprawami. Poeksperymentować z książką-kameleonem, pogadać od serca z kotem Bazylim i popatrzeć, czy w chatce na kurzych nóżkach nie znajdzie się jeszcze coś interesującego. Ale w domu czekał na mnie mój moskwicz oraz konieczność dokonania zarówno CP jak i OT. CP to jeszcze pół biedy, ostatecznie to tylko Codzienna Pielęgnacja, trzepanie dywaników, mycie karoserii strumieniem wody z węża, które to mycie można w razie potrzeby zastąpić polewaniem z ogrodowej konewki lub wiadra. Ale OT… Człowiek schludny ze strachem myśli podczas upału o OT. Albowiem OT to nic innego, jak Obsługa Techniczna, polegająca na tym, że leżę pod samochodem ze smarownicą w rękach i stopniowo przenoszę jej zawartość do olejarek kapturkowych i zarazem na moją osobę. Pod samochodem jest wściekle gorąco i duszno, spód pokryty grubą warstwą zaschniętego błota… Krótko mówiąc, nie miałem wielkiej ochoty iść do domu.
Kto pozwolił sobie na ten diabelski żart? Pochwycić go i zerwać mu maskę z twarzy, abyśmy wiedzieli, kogo jutro powiesimy na murach fortecznych!
Kupiłem przedwczorajszą „Prawdę”, napiłem się wody mineralnej i usiadłem na ławce w cieniu Tablicy Honorowej. Była godzina jedenasta. Uważnie przejrzałem gazetę. Na tej czynności zeszło mi siedem minut. Przeczytałem więc artykuł o hydroponii, felieton o łapownikach z Kańska oraz długi list do redakcji od robotników zakładów chemicznych. Zajęło mi to raptem dwadzieścia dwie minuty. Może by pójść do kina? „Kozarę” widziałem już raz w kinie i raz w telewizji. Postanowiłem napić się wody, złożyłem gazetę i wstałem. Z miedziaków babki pozostał mi w kieszeni tylko piątak. Przepiję go — pomyślałem i poprosiłem o szklankę wody z sokiem. Za kopiejkę, którą mi wydano, kupiłem w sąsiednim kiosku pudełko zapałek. Nie miałem już nic więcej do roboty w centrum miasta. Ruszyłem więc przed siebie, skręciwszy w niezbyt szeroką ulicę pomiędzy sklepem nr 2 a jadłodajnią nr 11.
Przechodniów prawie tu nie było. Wyminęła mnie duża zakurzona ciężarówka z hurkoczącą przyczepą. Szofer, wysunąwszy przez okno łokieć i głowę, patrzył ze znudzoną miną na brukowaną kocimi łbami jezdnię. Ulica, opadając w dół, ostro skręcała w prawo, na zakręcie przy chodniku wystawała z ziemi lufa starej armaty, wylot był zapchany piaskiem i niedopałkami papierosów. Niebawem ulica kończyła się u nadrzecznej skarpy. Posiedziałem trochę na skarpie, napawając się pięknym widokiem, a później przeszedłem na drugą stronę ulicy i powędrowałem z powrotem.
Ciekawe, gdzie podziała się ciężarówka? — pomyślałem nagle. Skarpa nie miała zjazdu. Zacząłem się rozglądać, szukając jakiejś bramy, i niespodziewanie odkryłem nieduży, ale bardzo dziwny budynek wtłoczony między dwie ponure murowane hurtownie. Okna na parterze były zabezpieczone żelaznymi sztabami i do połowy zamazane kredą. Drzwi budynek ten w ogóle nie miał. To się od razu rzucało w oczy, ponieważ tabliczka, którą zazwyczaj umieszcza się w bramie lub przy wejściu, tu wisiała między dwoma oknami. Na tabliczce widniał napis: „AM ZSRR INBADCZAM”. Cofnąłem się na środek ulicy — tak, parter i piętro po dziesięć okien i ani jednych drzwi. Aż prawej i z lewej strony ściśle przylegające do budynku hurtownie. INBADCZAM — zastanawiałem się. Instytut badań… CZAM? Czego? Czarnych Asocjacji Melanezji? Częstotliwości Aberracji Myślowych? Chatka na kurzych nóżkach to zapewne muzeum tego INBADCZAM-u. Moi towarzysze podróży też są prawdopodobnie stąd. I tamci, których widziałem w herbaciarni… Z dachu zerwało się stado wron i kracząc zaczęło krążyć nad ulicą. Zawróciłem w kierunku placu.
Wszyscy jesteśmy naiwnymi materialistami — myślałem. — I wszyscy racjonalistami. Chcemy, by każde zjawisko zostało niezwłocznie wyjaśnione w sposób racjonalistyczny, to znaczy sprowadzone do garstki znanych już faktów. Nie ma w tym ani za grosz dialektyki. Nikomu do głowy nie przychodzi, że między znanymi faktami a jakimś nowym zjawiskiem może istnieć ocean Niewiadomego, i z miejsca uznajemy owo zjawisko za nadprzyrodzone, a zatem niemożliwe. Jakby, dajmy na to, mistrz Monteskiusz przyjął wiadomość o przywróceniu do życia człowieka zmarłego i to po upływie czterdziestu pięciu minut od zarejestrowanego zaniku akcji serca? Na pewno skoczyłby do oczu. Poszedłby, że tak powiem, na noże. Nazwałby to obskurantyzmem i zabobonem. O ile by w ogóle nie zlekceważył takiej wiadomości. Ale gdyby zdarzyło się to na jego oczach, znalazłby siew sytuacji nadzwyczaj kłopotliwej. Prawie tak, jak ja obecnie, z tym jednak, że ja jestem bardziej otrzaskany. A on musiałby albo uznać to zmartwychwstanie za szachrajstwo, albo negować własne odczucia, albo w najgorszym razie wyprzeć się materializmu. Raczej jednak uznałby za szachrajstwo. Niemniej do końca życia wspomnienie tej zręcznej sztuczki jątrzyłoby jego myśl na podobieństwo źdźbła w oku… My natomiast jesteśmy dziećmi innej epoki. Widzieliśmy już niejedno — żywą głowę psa przyszytą do karku drugiego żywego psa, sztuczną nerkę wielkości szary, martwą metalową rękę sterowaną przez żywe nerwy, a także ludzi, którzy mogą rzucić od niechcenia: „Ach, to było już po tym, jak umarłem po raz pierwszy…”. Tak, tak, w naszych czasach Monteskiusz niewiele miałby szans na pozostanie materialistą. A my jesteśmy materialistami i dobrze! Niekiedy bywa co prawda trudno — gdy przypadkowy wiatr przynosi do nas przez ocean Niewiadomego fantastyczne płatki z nie przejrzanych lądów Tajemnicy. Najczęściej zdarza się to wówczas, gdy człowiek znajduje nie to, czego szuka. Tylko patrzeć, jak w muzeach zoologicznych pojawią się dziwne zwierzęta, pierwsze zwierzęta z Marsa lub z Wenus. Oczywiście, że będziemy wytrzeszczać oczy i klepać się po biodrach ze zdumienia, ale przecież już od dawna na nie czekamy, jesteśmy świetnie do tego faktu przygotowani. O wiele większe zdumienie i rozczarowanie przeżylibyśmy, gdyby zwierzęta te nie istniały lub gdyby okazały się podobne do naszych kotów i psów. Nauka, w którą wierzymy (częstokroć ślepo), z reguły na długo przedtem przygotowuje nas do przyszłych cudów, a szok psychologiczny wywołuje w was jedynie zetknięcie się z czymś nieprzewidzianym — z jakąś dziurą w czwarty wymiar, z radiobiologią albo żywą planetą… Albo, powiedzmy, z chatką na kurzych nóżkach… A jednak rację miał garbonosy Roman — u nich jest bardzo, ale to bardzo interesująco…
Znalazłszy się na placu, zatrzymałem się przed kioskiem z wodą sodową. Pamiętając dobrze, że drobne już wydałem i że muszę rozmienić banknot, miałem już w pogotowiu czarujący uśmiech (sprzedawczynie wody sodowej nie cierpią rozmieniania banknotów), gdy nagle odkryłem w kieszeni dżinsów pięciokopiejkówkę. Zdziwiłem się i ucieszyłem zarazem, bardziej jednak to drugie. Napiłem się wody z sokiem, otrzymałem mokrą kopiejkę reszty, wymieniłem ze sprzedawczynią kilka uwag o pogodzie, po czym udałem się do domu z mocnym postanowieniem, aby prędzej skończyć z CP oraz OT i przystąpić do racjonalistyczno-dialektycznych wyjaśnień. Kopiejkę wsunąłem do kieszeni i stwierdziłem przy tym, że mam w niej jeszcze jedną piątkę. Wyjąłem monetę i obejrzałem. Była trochę wilgotna, miała wyryty napis „5 kopiejek 1961”, a cyfra „6” była nieco wyszczerbiona. Być może to drobne zdarzenie z pięciokopiejkówką nie zwróciłoby nawet mojej uwagi, gdyby nie nagłe, trwające przez ułamek sekundy i znane mi już wrażenie, że stoję na środku ulicy i jednocześnie siedzę na kanapie, wpatrując się tępym wzrokiem w wieszak. I podobnie jak przedtem wrażenie to zniknęło, gdy potrząsnąłem głową.
Szedłem jeszcze chwilę wolnym krokiem, z roztargnieniem podrzucając i łapiąc pięciokopiejkówkę (za każdym razem spadała mi na dłoń reszką) i usiłowałem się skupić. Potem spostrzegłem sklep gastronomiczny, do którego niedawno ratowałem się ucieczką przed malcami, i wszedłem do środka. Trzymając piątkę w dwóch palcach skierowałem się wprost do stoiska, gdzie sprzedawano soki oraz wodę sodową i bez najmniejszej przyjemności wypiłem szklankę wody czystej. Następnie ściskając w garści resztę odszedłem na bok i sprawdziłem zawartość kieszeni.
Był to właśnie ten przypadek, kiedy szok psychiczny nie następuje. Raczej zdziwiłbym się, gdybym w kieszeni nie znalazł monety. Ale była tam, wilgotna, z roku 1961, z niewielką szczerbą na cyfrze „6”. Ktoś mnie trącił pytając, czy śpię. Okazuje się, że stałem w kolejce do kasy. Odpowiedziałem, że nie śpię i wybiłem czek na trzy pudełka zapałek. Stojąc w kolejce po zapałki, stwierdziłem, że piątka dalej spoczywa w mojej kieszeni. Byłem absolutnie spokojny. Wziąłem zapałki i wyszedłszy ze sklepu na plac, przystąpiłem do eksperymentowania.
Eksperyment zajął mi około godziny. W ciągu tego czasu okrążyłem dziesięć razy plac, napęczniałem od wody, pudełek zapałek oraz gazet, zawarłem znajomość ze wszystkimi sprzedawcami i sprzedawczyniami, a także wyciągnąłem kilka interesujących wniosków. Pięciokopiejkówka wraca pod warunkiem, że się nią płaci. Jeżeli ją rzucić, upuścić, zgubić, zostanie tam, gdzie upadła. Powraca do kieszeni w momencie, gdy reszta przechodzi z rąk sprzedawcy do rąk nabywcy. Jeżeli trzymać przy tym rękę w jednej kieszeni, zjawia się w drugiej. W kieszeni zamkniętej na zamek błyskawiczny nie zjawia się nigdy. Jeżeli wsadzić ręce do obu kieszeni i resztę odbierać łokciem, pięciokopiejkówka może się zjawić w dowolnej części garderoby (ja, na przykład, znalazłem jaw bucie). Zniknięcie piątki z tacki na ladzie odbywa się niepostrzeżenie — gubi się ona natychmiast pośród innych miedziaków i w momencie przechodzenia do kieszeni nie powoduje żadnego ruchu na tacce.
Mieliśmy zatem do czynienia z tak zwaną pięciokopiejkówka nierozmienną w procesie jej funkcjonowania. Fakt nierozmienności sam w sobie niezbyt mnie interesował. Wyobraźnię moją szokowała przede wszystkim możliwość przemieszczania się ciała materialnego poza przestrzenią. Natomiast było dla mnie rzeczą niewątpliwą, że tajemnicze przejście pięciokopiejkówki od sprzedawcy do nabywcy jest niczym innym, jak szczególnym przypadkiem transportu zero, dobrze znanego miłośnikom literatury fantastycznonaukowej również pod nazwą: hiperprzejście, regularny skok, fenomen Tarantogi… Zatem otwierały się przede mną fascynujące perspektywy.
Nie miałem przy sobie żadnych przyrządów. Zwykły laboratoryjny termometr mógłby tu być bardzo przydatny, ale i jego nie miałem. Musiałem ograniczyć się do czysto wizualnych subiektywnych obserwacji. Rozpoczynając ostatnie okrążenie placu, postawiłem sobie następujące zadanie: „Położyć pięciokopiejkówkę obok tacki i starać się w miarę możności przeszkodzić sprzedawcy w zmieszaniu jej z innymi monetami przed wydaniem reszty; prześledzić wizualnie proces przemieszczania się pięciokopiejkówki w przestrzeni, próbując równocześnie określić przynajmniej jakościowo zmianę temperatury powietrza w pobliżu przypuszczalnej trajektorii ruchu”. Niestety, eksperyment został przerwany na samym początku.
Kiedy zbliżyłem się do ekspedientki Mani, czekał tam już na mnie ów młodziutki milicjant w stopniu sierżanta.
— No tak — wymówił urzędowym tonem. Spojrzałem na niego badawczo, przeczuwając jakąś nieprzyjemność.
— Poproszę o dowód, obywatelu — rzekł salutując, patrzył przy tym gdzieś w bok.
— O co chodzi? — spytałem wyjmując dowód.
— Pięciokopiejkówkę też poproszę.
Podałem mu ją w milczeniu. Mania patrzyła na mnie gniewnym wzrokiem. Milicjant obejrzał monetę, mruknął z zadowoleniem: „Aha…” i otworzył dowód. Studiował go, jak bibliofil studiuje rzadkie inkunabuły. Zaczęło mnie nużyć to czekanie. Dokoła nas gromadził się tłum. Wymieniano najrozmaitsze uwagi na mój temat.
— Pójdzie pan ze mną — rzekł wreszcie milicjant.
Poszliśmy. Przez ten czas w towarzyszącym nam tłumie ukuto kilka wariantów mojej niełatwej biografii, jak też sformułowano wiele przyczyn, rozpoczynającego się na oczach wszystkich śledztwa.
W komisariacie sierżant wręczył pięciokopiejkówkę oraz mój dowód dyżurnemu lejtnantowi, ten zaś obejrzał monetę i wskazał mi krzesło. Usiadłem. Lejtnant rzucił niedbale: „Proszę oddać drobne” i również zagłębił się w studiowaniu dowodu. Wytrząsnąłem z kieszeni miedziaki. „Przelicz, Kowalow” — powiedział lejtnant i odłożywszy dowód spojrzał mi prosto w oczy.
— Dużo pan nakupił? — spytał.
— Dużo.
— Proszę oddać to wszystko.
Wyłożyłem przed nim na stół cztery numery przedwczorajszej „Prawdy”, trzy numery miejscowej gazety „Rybak”, dwa numery „Litieraturnoj Gaziety”, osiem pudełek zapałek, sześć sztuk irysków oraz przecenioną szczoteczkę do czyszczenia prymusa.
— Niestety, wody nie mogę oddać — powiedziałem sucho. — Pięć szklanek z sokiem i cztery bez soku.
Zaczynałem rozumieć, o co chodzi. Zrobiło mi się niesłychanie głupio i nieprzyjemnie na myśl, że będę musiał się tłumaczyć.
— Siedemdziesiąt cztery kopiejki, towarzyszu lejtnancie — zameldował młodziutki Kowalow.
Lejtnant kontemplował w zamyśleniu stos gazet i pudełek z zapałkami.
— Czy to zabawa, czy coś innego? — zapytał.
— Coś innego — bąknąłem posępnie.
— To nieostrożność. Nieostrożność, obywatelu. Proszę mi wszystko dokładnie opowiedzieć.
Opowiedziałem. Pod koniec zwróciłem się do niego ze stanowczą prośbą, by nie uważał mych poczynań za próbę ciułania pieniędzy na zaporożca. Uszy mi płonęły. Lejtnant uśmiechnął się ironicznie.
— A czemuż by nie? — zapytał. — Były już takie wypadki. Wzruszyłem ramionami.
— Zaręczam panu, że taka myśl nie mogłaby mi przyjść do głowy… Co ja mówię — nie mogłaby… Ona rzeczywiście nie przyszła mi do głowy…
Lejtnant długo milczał. Młodziutki Kowalow wziął mój dowód i zaczął go znów przeglądać.
— Trudno nawet przypuścić coś podobnego… — tłumaczyłem się zdetonowany. Zupełnie wariacki pomysł… Zbierać po kopiejce…Znów wzruszyłem ramionami. Już lepiej, jak to się mówi, iść pod kościół…
— Żebractwo również zwalczamy — rzekł z naciskiem lejtnant.
— No oczywiście, bardzo słusznie… Nie rozumiem tylko, co ja tu… — Przyłapałem się na tym, że zbyt często wzruszam ramionami, i przyrzekłem sobie w duchu więcej tego nie robić.
Lejtnant znów nieznośnie długo milczał, oglądając pięciokopiejkówkę.
— Trzeba sporządzić protokół — oznajmił wreszcie.
Wzruszyłem ramionami.
— Proszę bardzo, naturalnie… aczkolwiek… — Urwałem nie wiedząc, co dalej mówić.
Lejtnant patrzył na mnie przez chwilę, czekając na dalszy ciąg. Lecz ja zastanawiałem się właśnie, pod jaki paragraf kodeksu karnego można podciągnąć moją sprawę, więc w końcu przysunął arkusz papieru i zaczął pisać.
Kowalow wrócił na swój posterunek. Lejtnant skrzypiał piórem, często i z głośnym stukiem maczał je w kałamarzu. Siedziałem, patrząc bezmyślnie na plakaty wiszące na ścianach i apatycznie rozmyślałem o tym, że gdyby na moim miejscu był, na przykład, Łomonosow, to złapałby dowód i wyskoczyłby przez okno. Bo o co właściwie chodzi? O to, by człowiek sam nie czuł się winien. W takim aspekcie nie jestem winien. Jednakże wina bywa, zdaje się, obiektywna i subiektywna. I fakt pozostaje faktem: wszystkie te siedemdziesiąt cztery jednokopiejkowe miedziaki stanowią z prawnego punktu widzenia rezultat malwersacji dokonanej za pomocą środków technicznych, w którym to charakterze występuje nierozmienna pięciokopiejkówka.
— Niech pan przeczyta i podpisze — powiedział lejtnant.
Przeczytałem. Z protokołu wynikało, że ja, niżej podpisany A. I. Priwałow, wszedłszy niewiadomym mi sposobem w posiadanie obowiązującego modelu nierozmiennej pięciokopiejkówki typu „GOST 718-62”, popełniłem nadużycie; że ja, A. I. Priwałow, stwierdzam, iż czyniłem to wyłącznie w celach naukowego eksperymentu, a nie z chęci zysku; że jestem gotów wyrównać straty, na jakie naraziłem skarb państwa w wysokości jednego rubla pięćdziesięciu pięciu kopiejek; że, na koniec, zgodnie z uchwałą Sołowieckiej Rady Narodowej z dnia dwudziestego drugiego marca 1959 r., oddałem wspomniany model nierozmiennej pięciokopiejkówki dyżurnemu lejtnantowi U. U. Siergijence i otrzymałem w zamian pięć kopiejek w monetach będących w obiegu na terytorium Związku Radzieckiego. Podpisałem.
Lejtnant porównał mój podpis z podpisem w dowodzie, jeszcze raz skrupulatnie przeliczył miedziaki, zadzwonił dokądś w celu ścisłego uzgodnienia ceny irysków oraz szczoteczki do prymusa, wypisał pokwitowanie i wręczył mi je wraz z pięcioma kopiejkami w monetach obiegowych. Zwracając gazety, zapałki, cukierki i szczoteczkę, powiedział:
— A wodę, zgodnie z pańskim zeznaniem, wypił pan. W sumie należy się osiemdziesiąt jeden kopiejek.
Zapłaciłem z gigantyczną ulgą. Lejtnant zwrócił mi dowód przejrzawszy go uważnie po raz nie wiadomo który.
— Może pan odejść — powiedział. — A na przyszłość proszę być ostrożniejszym. Pan na długo w Sołowcu?
— Jutro wyjeżdżam.
— No więc niech pan będzie ostrożniejszy do jutra.
— Och, postaram się — odrzekłem, chowając dowód. I pod wpływem nagłego impulsu spytałem zniżając głos: — Proszę mi powiedzieć, lejtnancie, czy pan nie czuje się dziwnie w tym Sołowcu?
Lejtnant przeglądał już jakieś papiery.
— Jestem tu od dawna — odpowiedział z roztargnieniem. — Przyzwyczaiłem się.
— A pan, czy wierzy w duchy? — spytał prelegenta jeden ze słuchaczy.
— Oczywiście, że nie — odparł prelegent, po czym z wolna rozpłynął się w powietrzu.
Do późnego wieczora starałem się być nadzwyczaj ostrożny. Wprost z komisariatu udałem się na Łękomorze i natychmiast wlazłem pod samochód. Było piekielnie gorąco. Od zachodu nadciągała groźna czarna chmura. Gdy leżałem pod samochodem paćkając się oliwą, stara, która naraz zrobiła się strasznie słodka i uprzejma, dwukrotnie brała mnie pod włos, żebym ją odwiózł na Łysą Górę. „Podobno, dobrodzieju, dla samochodu najlepiej, jak dużo jeździ — gruchała skrzypiącym basem, zaglądając pod przedni zderzak. — Jak stoi, to podobno się psuje. Ja bym ci zapłaciła, nie bój się…” Nie chciało mi się jechać na Łysą Górę. Po pierwsze, w każdej chwili mogli przybyć moi koledzy. Po drugie, babka w wersji gruchającej była jeszcze bardziej antypatyczna aniżeli w kłótliwej. Poza tym, jak się wyjaśniło, do Łysej Góry było dziewięćdziesiąt wiorst w jedną stronę, a gdy spytałem, czy droga jest dobra, babka oznajmiła mi radośnie, żebym się nie martwił, droga jest gładka, a w razie czego ona sama będzie wyciągać samochód. („Nie zważaj, dobrodzieju, że jestem stara, sił mam jeszcze dużo”). Po pierwszym nieudanym ataku wycofała się chwilowo i poszła do chaty. A wtedy wlazł do mnie pod samochód kot Bazyli. Przez pewien czas obserwował z uwagą moje czynności, a potem przemówił półgłosem, lecz wyraźnie: ,,Nie radzę… mmrau… nie radzę. Zjedzą pana” — i niezwłocznie oddalił się kołysząc ogonem. Musiałem być bardzo ostrożny, toteż gdy babka powtórnie przypuściła szturm, zażądałem od niej pięćdziesiąt rubli, żeby raz skończyć z tą sprawą. Z punktu się odczepiła popatrzywszy na mnie z szacunkiem.
Załatwiłem CP oraz OT, i niezwykłą ostrożnością pojechałem na stacją benzynową, by zaopatrzyć się w paliwo, zjadłem obiad w jadłodajni nr 11 i jeszcze raz zostałem wylegitymowany przez czujnego Kowalowa. Dla spokoju sumienia spytałem go, jaka jest droga na Łysą Górę. Młodziutki sierżant popatrzył na mnie z wielką nieufnością i odpowiedział: „Droga? Co też pan mówi. Tam nie ma żadnej drogi”. Gdy wracałem do domu, lunął rzęsisty deszcz.
Stara wyszła. Kot Bazyli gdzieś zniknął. W studni ktoś śpiewał na dwa głosy, co sprawiało niesamowite wrażenie. Ulewa przeszła niebawem w drobny dokuczliwy deszcz. Zrobiło się ciemno.
Udałem się do mego pokoju i zacząłem od eksperymentu z książką-kameleonem. Coś w niej jednak zastopowało. Może ja popełniałem jakiś błąd, może bruździła pogoda, dość, że jak była, tak pozostała: Ćwiczeniami praktycznymi z zakresu składni i interpunkcji” F. F. Kuźmina, choćbym stawał na głowie. Niepodobna było czytać takiej książki, spróbowałem więc szczęścia z lustrem. Ale lustro odbijało wszystko, co trzeba, i milczało. Wobec tego położyłem się na kanapie.
Z nudy i ukołysany monotonnym szumem deszczu zacząłem już drzemać, gdy naraz zadzwonił telefon. Wyszedłem do przedpokoju i podniosłem słuchawkę.
— Halo…
W słuchawce cisza i trzaski.
— Halo — dmuchnąłem w membranę. — Proszę nacisnąć guzik. Nie było odpowiedzi.
— Proszę postukać w aparat — doradziłem. Słuchawka milczała. Dmuchnąłem jeszcze raz i potrząsnąłem sznurem. — Proszę zadzwonić z innego automatu.
Wówczas ktoś spytał gburowato:
— Czy to Aleksander?
— Tak. — Byłem zdumiony.
— To dlaczego nie odpowiadasz?
— Odpowiadam przecież. A kto mówi?
— Piotrowski. Bądź tak dobry, idź do solami i powiedz majstrowi, żeby do mnie zadzwonił.
— Jakiemu majstrowi?
— No, który tam dziś u ciebie pracuje?
— Nie wiem…
— Jak to, nie wiesz? Czy to Aleksander?
— Proszę pana — powiedziałem. — Z jakim numerem pan się łączył?
— Siedemdziesiąt dwa… Czy to numer siedemdziesiąt dwa?
Nie miałem pojęcia.
— Widocznie nie — odpowiedziałem.
— To czemu pan mówi, że Aleksander przy telefonie?
— Bo ja rzeczywiście mam na imię Aleksander!
— Tfu!… Czy to kombinat?
— Nie. Muzeum.
— A… Bardzo przepraszam. To znaczy, że pan nie może poprosić majstra…
Odłożyłem słuchawkę. Stałem jeszcze chwilę, rozglądając się po przedpokoju. Było tu pięcioro drzwi — do mego pokoju, na podwórze, do pokoju babki, do ubikacji i piąte, obite blachą, z olbrzymią wiszącą kłodą. Nudno, pomyślałem. Samotnie. I żarówka mętna, zakurzona… Powłócząc nogami wróciłem do mego pokoju i stanąłem w progu jak wryty.
Kanapy nie było.
Reszta znajdowała się na swoim miejscu — stół, piec, lustro, wieszak, taboret. I na parapecie książka dokładnie tam, gdzie ją położyłem. Ale na podłodze, gdzie przedtem stała kanapa, pozostał tylko bardzo zakurzony i zaśmiecony prostokąt. Potem zobaczyłem pościel starannie ułożoną pod wieszakiem.
— Przed chwilą była tu kanapa — odezwałem się głośno. — Leżałem na niej.
W domu zaszła jakaś zmiana. Pokój napełnił się niewyraźnym szmerem. Ktoś rozmawiał, słychać było muzykę, czyjś śmiech, kaszel, szuranie nogami. Mglisty cień przesłonił na mgnienie światło lampy, głośno skrzypnęła podłoga. W powietrzu rozeszła się nagle woń apteczna, na twarzy poczułem chłodny powiew. Cofnąłem się. Jednocześnie ktoś głośno i energicznie zapukał do drzwi wejściowych. Szmery natychmiast ucichły. Oglądając się na to miejsce, gdzie niedawno stała kanapa, wyszedłem ponownie do sieni i otworzyłem drzwi.
Przede mną na drobnym deszczu stał niewysoki elegancki mężczyzna w krótkim, idealnie czystym kremowym płaszczu z podniesionym kołnierzem. Zdjął kapelusz i przemówił z godnością:
— Najmocniej przepraszam, Aleksandrze Iwanowiczu. Czy mógłby pan poświęcić mi pięć minut?
— Oczywiście — powiedziałem nieco stropiony. — Proszę wejść… Widziałem tego mężczyznę po raz pierwszy w życiu i nawet przebiegło mi przez myśl, czy nie jest to ktoś związany z miejscową milicją. Nieznajomy wszedł do przedpokoju i zrobił ruch, jakby chciał skierować się wprost do mego pokoju. Zastąpiłem mu drogę. Nie wiem, dlaczego to uczyniłem, pewnie chciałem uniknąć pytań co do kurzu i śmieci na podłodze.
— Przepraszam — wybąkałem — może tutaj… u mnie straszny bałagan. I nie ma na czym usiąść…
Nieznajomy raptownie podniósł głowę.
— Nie ma? — powiedział cicho. — A kanapa?
Długą chwilę patrzyliśmy sobie w oczy bez słowa.
— Hm-m… Kanapa… no cóż… — mówiłem szeptem sam sobie z tego nie zdając sprawy.
Nieznajomy spuścił powieki.
— Ach, więc tak? — rzekł powoli. — Rozumiem. Szkoda. Wobec tego przepraszam…
Skłonił się uprzejmie, włożył kapelusz i energicznym krokiem skierował się do ubikacji.
— Dokąd pan idzie? — zawołałem. — Nie tędy!
Nieznajomy mruknął, nie odwracając głowy: „Ach, to obojętne” i zniknął za drzwiami. Machinalnie zapaliłem mu światło, przez chwilę stałem nasłuchując, a potem jednym szarpnięciem otworzyłem drzwi. W ubikacji nie było nikogo. Wyjąłem papierosa i zapaliłem. Kanapa — myślałem. — Jaką rolę może tu odgrywać kanapa? Nigdy nie słyszałem żadnych bajek o kanapach. Był latający dywan. Stoliczku, nakryj się. Czapka-niewidka, siedmiomilowe buty, gęśle-samograje. Było czarodziejskie zwierciadło. Ale czarodziejskiej kanapy nie było. Na kanapach siedzi się albo leży, kanapa to coś solidnego i całkowicie banalnego… Jakaż fantazja mogłaby z niej czerpać natchnienie?…
Wróciwszy do pokoju od razu spostrzegłem Małego Człowieczka. Siedział na piecu pod sufitem, skurczony w bardzo niewygodnej pozie. Miał pomarszczoną zarośniętą twarz i szare włochate uszy.
— Witam pana — powiedziałem znużonym tonem.
Mały Człowieczek z grymasem bólu skrzywił wąskie wargi.
— Dobry wieczór. Zechce pan wybaczyć, sam nie wiem, jak mnie tu zaniosło… Ja w sprawie kanapy.
— W sprawie kanapy pan się spóźnił — wyjaśniłem, siadając przy stole.
— Widzę — szepnął Człowieczek i poruszył się niezdarnie. Posypało się wapno.
Paliłem, przyglądając mu się w zadumie. Mały Człowieczek z zakłopotaniem spoglądał w dół.
— Pomóc panu? — uczyniłem ruch w jego kierunku.
— Nie, dziękuję — powiedział zbolałym głosem. — Wolę sam…
Uwalany kredą podczołgał się na brzeg pieca, odbił się niezgrabnie i dał nura głową w dół. Serce mi podskoczyło w piersi, ale on zawisł w powietrzu i zaczął powoli opadać kurczowo rozcapierzywszy ręce i nogi. Wyglądało to niezbyt estetycznie, ale za to zabawnie. Wylądował na czworakach, zaraz jednak wstał, ocierając rękawem mokrą twarz.
— Jestem już stary niedołęga — rzekł ochryple. — Sto lat temu albo, na przykład, w czasach Gonzasta odebraliby mi dyplom za taki skok, niech mi pan wierzy, Aleksandrze Iwanowiczu.
— A co pan studiował? — spytałem, zapalając drugiego papierosa. Nie zwrócił uwagi na moje słowa. Siadł na taborecie naprzeciwko mnie i ciągnął dalej z goryczą:
— Dawniej umiałem lewitować jak Zeks. A teraz, za przeproszeniem, nie umiem nawet wytępić tej sierści na uszach. To takie niechlujne… Ale co począć, jak się nie ma talentu? Tyle pokus dokoła, najrozmaitsze stopnie, tytuły, a talentu brak! Bardzo wielu spośród nas tak kudłacieje na starość. Oczywiście, nie dotyczy to geniuszów. Giarr Giacomo, Christobal Junta, Giuseppe Balsamo albo towarzysz Fiodor Simeonowicz Kiwrin… Ani śladu owłosienia! — Popatrzył na mnie triumfująco.
— Ani śladu! Skóra gładka, świetna prezencja, dystynkcja…
— Przepraszam — wtrąciłem. — Powiedział pan — Giuseppe Balsamo … To przecież hrabia Cagliostro! A według Tołstoja hrabia był trusty i robił bardzo niemiłe wrażenie…
Mały Człowieczek spojrzał na mnie z politowaniem i uśmiechnął się wyrozumiale.
— Pan jest po prostu źle poinformowany, Aleksandrze Iwanowiczu. Hrabia Cagliostro to coś zupełnie innego niż wielki Balsamo. To… jakby tu panu wytłumaczyć… Niezbyt udana jego kopia. Balsamo powielił się za młodu. Był niesłychanie, niesłychanie utalentowany, no ale, wie pan, jak to się robi w młodości… Byle prędzej, na łapu capu, jakoś się uda… T-tak… Niech pan nigdy nie mówi, że Balsamo i Cagliostro to ta sama osoba. Może z tego wyjść gafa.
Zrobiło mi się głupio.
— Rzeczywiście — przyznałem. — To prawda, że nie jestem specjalistą. Jednakże… Proszę mi darować niedyskretne pytanie, ale jaki związek ma z tym kanapa? Komu ona jest potrzebna?
Mały Człowieczek drgnął.
— Niewybaczalne zarozumialstwo z mojej strony — powiedział głośno i wstał. — Popełniłem błąd i gotów jestem szczerze przyznać się do niego. Skoro tacy mocarze… A tu naraz jakieś bezczelne płotki. — Zaczął się kłaniać, przyciskając do serca blade łapki. — Najmocniej przepraszam, Aleksandrze Iwanowiczu, za tyle kłopotu… Jeszcze raz gorąco przepraszam i już mnie nie ma. — Zbliżył się do pieca i bojaźliwie popatrzył w górę. — Zestarzałem się, Aleksandrze Iwanowiczu — westchnął ciężko. — Bardzo się zestarzałem…
— A może byłoby panu wygodniej… przez… hm-m-m… Niedawno był tu pewien gość i użył tej drogi.
— Ho — ho, łaskawco, to przecież był Christobal Junta! Cóż to dla niego przesączyć się z dziesięć mil przez kanalizację… — Mały Człowieczek żałośnie machnął ręka. — My prostszym sposobem… Kanapę wziął ze sobą czy transgresował?
— N-nie wiem — odpowiedziałem. — Cała rzecz w tym, że on też się spóźnił.
Mały Człowieczek skubał w osłupieniu sierść na prawym uchu.
— Spóźnił się? On? Nie do wiary… Zresztą, nie nam o tym sądzić! Do widzenia, Aleksandrze Iwanowiczu, proszę mi wspaniałomyślnie wybaczyć.
Przeszedł z widocznym wysiłkiem przez ścianę i zniknął. Rzuciłem niedopałek na kupę śmieci na podłodze. A to ci kanapa! Blednie przy niej gadający kot. To coś znacznie poważniejszego, jakiś dramat. Może nawet dramat idei. Chyba przyjdą jeszcze dalsi spóźnieni goście. Na pewno przyjdą. Popatrzyłem na śmieci. Gdzie to ja widziałem miotłę?
Miotła stała obok stągwi pod telefonem. Zacząłem zmiatać kurz i śmieci, wtem jakiś ciężki przedmiot zaczepił o miotłę i poturlał się na środek pokoju. Przyjrzałem mu się. Był to błyszczący podłużny wałeczek wielkości wskazującego palca. Trąciłem go miotłą. Wałeczek zakołysał się, usłyszałem suchy trzask i w pokoju rozszedł się zapach ozonu. Rzuciłem miotłę i podniosłem wałeczek. Był gładki, pięknie wypolerowany i wydawał się ciepły. Postukałem weń paznokciem, a wtedy znów rozległ się trzask. Obróciłem go, chcąc obejrzeć od czoła, i poczułem równocześnie, że podłoga umyka mi spod nóg. Pokój wywinął kozła. Boleśnie wyrżnąłem o coś piętami, potem ramieniem i głową, wypuściłem z rąk wałeczek i upadłem. Doznałem silnego wstrząsu i nie od razu uprzytomniłem sobie, że leżę w wąskiej szczelinie między piecem a ścianą. Podniosłem oczy i ze zdumieniem spostrzegłem rozhuśtaną lampę nad moją głową, a obok na suficie rowkowane ślady moich podeszew. Stękając, wygramoliłem się ze szczeliny i obejrzałem podeszwy. Były białe od kredy.
— Ładna historia! — powiedziałem na głos. — Żeby się tylko nie przesączyć przez kanalizację!
Poszukałem wzrokiem wałeczka. Stał sztorcem, opierając się samym brzeżkiem o podłogę, w pozycji wykluczającej jakąkolwiek możliwość równowagi. Zbliżyłem się ostrożnie i przykucnąłem obok niego. Wałeczek kołysał się i potrzaskiwał cichutko. Przyglądałem mu się długo, wyciągając szyję, a potem dmuchnąłem. Wałeczek zachwiał się mocniej, przechylił się, równocześnie za moimi plecami rozległ się ochrypły klekot i wionął strumień powietrza. Obejrzałem się i siadłem na podłodze. Na piecu starannie składał skrzydła olbrzymi sęp z gołą szyją i złowieszczo zakrzywionym dziobem.
— Moje uszanowanie — powiedziałem. Byłem pewny, że jest to ptak mówiący.
Sęp przekrzywił głowę, popatrzył na mnie jednym okiem i od razu zrobił się podobny do kury. Pomachałem mu ręką. Otworzył co prawda dziób, ale nie przemówił. Podniósł skrzydło i kłapiąc dziobem zaczął iskać pióra na boku. Wałeczek ciągle kołysał się i potrzaskiwał. Sęp przestał się iskać, wyciągnął szyję i przesłonił oczy żółtą błoną. Starając się nie odwracać do niego tyłem, skończyłem sprzątanie i wyrzuciłem śmieci w mokrą ciemność podwórza. Potem wróciłem do pokoju.
Sęp spał, powietrze pachniało ozonem. Spojrzałem na zegarek — było dwadzieścia po dwunastej. Stałem chwilę nad wałeczkiem, rozmyślając o prawie zachowania energii i zarazem materii. Wątpliwe, aby sępy materializowały się z niczego. Jeżeli dany sęp zjawił się w Sołowcu, to znaczy, że jakiś sęp (niekoniecznie dany) zniknął na Kaukazie czy gdzie indziej, gdzie ptaki te zamieszkują. Obliczyłem w pamięci energię przeniesienia i z lękiem popatrzyłem na wałeczek. Lepiej go nie dotykać. Lepiej nakryć czymkolwiek i niech sobie stoi. Przyniosłem z przedpokoju czerpak, wycelowałem dokładnie i, wstrzymując oddech, nakryłem wałeczek. Wreszcie usiadłem na taborecie, zapaliłem papierosa i z zaciekawieniem czekałem na dalszy ciąg wypadków. Sęp głośno sapał. W świetle lampy pióra jego mieniły się odblaskiem miedzi, olbrzymie szpony wpijały się w tynk. Biła od niego coraz silniejsza woń zgnilizny.
— Niepotrzebnie pan to zrobił, Aleksandrze Iwanowiczu — odezwał się męski głos o przyjemnym brzmieniu.
— Co mianowicie? — spytałem oglądając się na lustro.
— Mam na myśli umklajder…
To nie lustro mówiło. Mówił ktoś inny.
— Nie rozumiem, o co chodzi — odmruknąłem. W pokoju nie było nikogo i to mnie irytowało.
— O umklajder — wyjaśnił głos. — Zupełnie niepotrzebnie nakrył go pan tym metalowym czerpakiem. Z umklajderem czy — jak wy to nazywacie — z pałeczką magiczną trzeba się obchodzić nadzwyczaj ostrożnie.
— Dlatego właśnie ją nakryłem… Ale może zechce pan wejść, bo w ten sposób rozmowa jest ogromnie utrudniona.
— Dziękuję panu — odpowiedział głos.
Tuż przede mną zmaterializował się powoli blady, bardzo dystyngowany mężczyzna w świetnie skrojonym szarym garniturze. Skłoniwszy lekko głowę, zapytał z kurtuazją, świadczącą o nienagannych manierach:
— Mam nadzieję, że nie zakłóciłem zbytnio pańskiego spokoju?
— Ależ bynajmniej — odrzekłem wstając. — Proszę bardzo, niech pan siada i czuje się jak w swoim domu. Może herbaty?
— Dziękuję — nieznajomy usiadł naprzeciwko mnie, eleganckim gestem podciągając nogawki spodni. — Bardzo żałuję, ale przed chwilą skończyłem kolację.
Umilkł i z miłym uśmiechem patrzył mi w oczy. Ja również się uśmiechałem.
— Pan zapewne w sprawie kanapy — przerwałem wreszcie milczenie. — Nie ma jej, niestety. Bardzo mi przykro, ale nawet nie wiem… Nieznajomy zatrzepotał rękami.
— Ach, to nieważne — powiedział. — Tyle hałasu z powodu jakiejś, daruje pan, bzdury, w którą nikt przecież naprawdę nie wierzy… Niechże pan sam osądzi, Aleksandrze Iwanowiczu, robić intrygi, urządzać skandaliczną pogoń jak w złym filmie, niepokoić ludzi z powodu mitycznej, tak, tak, nie zawaham się użyć tego słowa — mitycznej Białej Tezy.,. Każdy trzeźwo myślący człowiek uważa kanapę za uniwersalny translator, nieco przyciężki, ale bardzo solidny i niezawodny w pracy. I tym śmieszniej wyglądają starzy ignoranci, ględzący o Białej Tezie… Nie, nawet wspominać nie warto o tej kanapie.
— Dostosuję się do pańskiego życzenia — powiedziałem najuprzejmiejszym tonem, na jaki było mnie stać. — Porozmawiajmy zatem o czym innym.
— Zabobony… Przesądy… — mówił nieznajomy z roztargnieniem. — Lenistwo umysłowe i zawiść, włochata zawiść… — Urwał nagle. — Pan wybaczy, Aleksandrze Iwanowiczu, ośmielę się jednak prosić pana o usunięcie tego czerpaka. Niestety, żelazo jest praktycznie nieprzezroczyste dla hiperpola, a wzrost napięcia hiperpola w małej zamkniętej przestrzeni… Podniosłem ręce.
— Ależ wszystko, czego pan sobie życzy! Proszę, niech pan zabierze czerpak… I nawet ten… hm… mm… tę pałeczkę magiczną… — Umilkłem, spostrzegłszy z najwyższym zdumieniem, że czerpaka już nie ma. Wałeczek stał w kałuży cieczy przypominającej zabarwioną rtęć. Ciecz szybko wyparowywała.
— Tak będzie lepiej, zapewniam pana — rzekł nieznajomy. — A co do pańskiej wspaniałomyślnej propozycji, to, niestety, nie mogę zabrać umklajdera. To już zagadnienie moralności i etyki, zagadnienie honoru, jeśli kto woli… Tradycje są tak silne! Pozwolę sobie dać panu radę — proszę nie dotykać więcej umklajdera. Widzę, że pan się skaleczył, poza tym ten sęp… Pan chyba czuje… hm… trochę tu pachnie…
— Tak — przytaknąłem skwapliwie. — Ohydny smród. Jak w klatce z małpami.
Popatrzyliśmy na sępa. Drzemał nastroszony.
— Sztuka władania umklajderem — ciągnął nieznajomy — jest bardzo skomplikowana i subtelna. Ale w żadnym razie nie powinien pan z tego powodu martwić się lub czynić sobie wyrzutów. Kurs władania umklajderem trwa osiem semestrów i wymaga gruntownej znajomości alchemii kwantowej. Pan jako programista na pewno nie miałby specjalnych trudności w opanowaniu umklajdera poziomu elektronów, tak zwanego UEU-17… Jednak umklajder kwantowy… hiperbola… wcielenia translacyjne… uogólnione prawo Łomonosowa-Lavoisiera… — Rozłożył ze skruchą ręce.
— Ależ o czym tu mówić! — wtrąciłem pośpiesznie. — Ja przecież nie pretenduję… To jasne, że absolutnie nie jestem przygotowany.
Tu się zreflektowałem i zaproponowałem mu papierosa.
— Dziękuję — powiedział nieznajomy. — Nie palę ku memu wielkiemu żalowi.
Wówczas, starając się to zrobić jak najuprzejmiej, zapytałem, a raczej poinformowałem się:
— Czy mógłbym się dowiedzieć, czemu zawdzięczam przyjemność pańskiej wizyty?
Nieznajomy spuścił oczy.
— Nie chciałbym wydać się panu niedyskretnym, muszę jednak, niestety, przyznać się, że byłem w tym pokoju już od dłuższego czasu. Wolałbym nie wymieniać nazwisk, ale nawet dla pana, Aleksandrze Iwanowiczu, człowieka zupełnie nie związanego z tą sprawą, , nie jest tajemnicą, iż wokół kanapy powstała jakaś niezdrowa sensa — • cja, nabrzmiewa skandal, atmosfera staje się coraz gorętsza, napięcie rośnie. W takiej sytuacji nieuniknione są błędy, nadzwyczaj niepożądane przypadki… Przykładów nie trzeba szukać daleko. Ktoś — powtarzam, wolałbym nie wymieniać nazwisk, tym bardziej że jest to kolega godzien najwyższego szacunku, a mówiąc o szacunku mam na myśli nie tylko maniery, lecz również wielki talent i ofiarność — otóż wspomniany ktoś gubi tu w nerwowym pośpiechu umklajder, ten zaś staje się osią wypadków, w które wciągnięty zostaje człowiek, nie mający z nimi nic wspólnego… — Skłonił się lekko w moją stronę. — W takich razach niezbędne jest działanie niejako neutralizujące szkodliwe wpływy… — Popatrzył znacząco na ślady butów na suficie. Potem uśmiechnął się do mnie. — Nie chciałbym jednak wyglądać w pańskich oczach na abstrakcyjnego altruistę. Wszystkie te wypadki, rzecz jasna, interesują mnie bardzo i jako specjalistę, i jako administratora… Nie zamierzam zresztą przeszkadzać panu dłużej, a ponieważ otrzymałem pańskie zapewnienie, iż poniecha pan eksperymentów z umklajderem, odejdę spokojny. Pozwoli pan, że się pożegnam. Wstał.
— Ależ skąd! — zawołałem. — Niech pan nie odchodzi! Tak przyjemnie się z panem gawędzi, chciałbym panu zadać jeszcze tysiące pytań!…
— Doceniam w pełni pańską delikatność, Aleksandrze Iwanowiczu, ale pan jest zmęczony i powinien odpocząć…
— Ani trochę! — zaprotestowałem gorąco. — Wręcz przeciwnie!
— Aleksandrze Iwanowiczu — rzekł nieznajomy z miłym uśmiechem, patrząc mi przeciągle w oczy. — Pan jest naprawdę zmęczony. I naprawdę chce pan odpocząć.
Poczułem nagle ogromną senność. Oczy mi się kleiły. Nie chciało mi się rozmawiać. Nic mi się nie chciało. Strasznie chciało mi się spać.
— Było mi niezmiernie miło poznać pana — rzekł nieznajomy półgłosem.
Widziałem, jak zaczął blednąc coraz bardziej i z wolna rozpłynął się w powietrzu, zostawiając po sobie lekki zapach dobrej wody kolońskiej. Rozesłałem byle jak materac na podłodze, wtuliłem twarz w poduszkę i natychmiast zasnąłem.
Obudził mnie trzepot skrzydeł i nieprzyjemne klekotanie. W pokoju panował dziwny błękitnawy półmrok. Sęp wiercił się na piecu, wrzeszczał obrzydliwie i walił skrzydłami w sufit. Usiadłem patrząc, co się dzieje. Pośrodku pokoju fruwał w powietrzu potężny dryblas w spodniach treningowych i pasiastej koszulce wyrzuconej na wierzch. Szybował nad wałeczkiem i nie dotykając go, wykonywał jednostajne ruchy wielkimi kościstymi łapskami.
— Co to ma znaczyć? — spytałem.
Dryblas łypnął na mnie spod ramienia i odwrócił głowę.
— Nie słyszę odpowiedzi — powtórzyłem ze złością. Wciąż jeszcze byłem okropnie senny.
— Cicho bądź, śmiertelniku — zachrypiał dryblas. Skończył swoje passy i podniósł wałeczek. Głos jego wydał mi się dziwnie znajomy.
— Ejże, przyjacielu! — powiedziałem z nutą pogróżki. — Połóż tę zabawkę, skąd ją wziąłeś, i zjeżdżaj stąd.
Dryblas patrzył na mnie, wysunąwszy dolną szczękę. Odrzuciłem prześcieradło i wstałem.
— Połóż umklajder, słyszysz?! — zawołałem.
Dryblas wylądował na podłodze i wparłszy się w nią nogami przyjął pozycję pionową. W pokoju zrobiło się znacznie widniej, choć lampka się nie paliła.
— Dziecinko — powiedział — noc jest od spania. Lepiej połóż się sam.
Facet był najwyraźniej nastawiony bojowo. Ja zresztą też.
— Może wyjdziemy na dwór? — zaproponowałem rzeczowo, podciągając gatki.
Ktoś nagle wyrecytował z ekspresją:
— „Kierując swe myśli ku wyższemu
Ja, wolny od żądz i samolubstwa,
uleczony z wewnętrznej gorączki,
przystąp do walki, Ardżuno!”
Drgnąłem. Dryblas również drgnął.
— Bhagawad-Gital — rzekł głos. — Pieśń trzecia, wers trzydziesty.
— To lustro — wyjaśniłem machinalnie.
— Wiem o tym — warknął dryblas.
— Połóż umklajder — zażądałem.
— Czego wrzeszczysz jak chory słoń? Twój umklajder, czy co?
— A może twój?
— Owszem, mój.
I tu mnie olśniło:
— Więc to ty zabrałeś kanapę?
— Nie pchaj nosa w nie swoje sprawy — odburknął.
— Oddaj kanapę. Dostałem ją za pokwitowaniem.
— Idź do diabła! — rzekł dryblas, rozglądając się.
Wtem zjawiło się w pokoju jeszcze dwóch mężczyzn, Chudy i Gruby, obaj w pasiastych piżamach, wyglądający na więźniów z Sing-Sing.
— Korniejew! — ryknął Gruby. — Więc to pan ukradł kanapę?! Co za skandal!
— A idźcie wszyscy… — warknął dryblas.
— Ordynus! — krzyczał Gruby. — Powinno się pana wyrzucić! Złożę na pana raport!
— A niech pan składa — rzekł ponuro Korniejew. — Niech pan robi, co się panu żywnie podoba.
— Jak pan śmie odzywać się do mnie takim tonem? Smarkacz! Impertynent! Zapomniał pan zabrać umklajder. Ten młody człowiek mógł przez to ucierpieć!
— Już ucierpiałem — wtrąciłem. — Kanapy nie ma, śpię na ziemi jak pies, noc w noc rozmowy… Ten śmierdzący sęp… Gruby niezwłocznie odwrócił się w moją stronę.
— Niesłychane naruszenie dyscypliny — oświadczył. — Powinien pan złożyć skargę… Czy panu nie wstyd? Ostatnie słowa były skierowane do Korniejewa.
Korniejew z ponurą miną wpychał umklajder pomiędzy szczękę a policzek. Chudy spytał cicho z groźbą w głosie:
— Pan zabrał Tezę, Korniejew?
Dryblas uśmiechnął się pogardliwie.
— Nie ma tam żadnej Tezy — powiedział. — Po co to zawracanie głowy? Nie chcecie, żebyśmy kradli kanapę, dajcie nam inny translator…
Czytał pan zarządzenie o nietykalności przedmiotów znajdujących się w magazynie muzealnym? — spytał Chudy tym samym groźnym tonem.
Korniejew wsadził ręce do kieszeni i patrzył w sufit.
— Czy pan zna uchwałę Rady Naukowej?
— Ja wiem tylko, towarzyszu Diomin, że poniedziałek zaczyna się w sobotę — odparł Korniejew.
— Niech pan da spokój z tą demagogią — powiedział Chudy. — Proszę natychmiast zwrócić kanapę i więcej się tu nie pokazywać.
— Nie zwrócę kanapy. Jak zakończymy eksperyment, wtedy ją oddamy.
Gruby urządził skandaliczną scenę. „Samowola!” — wydzierał się. — „Chuligaństwo!…” Zdenerwowany sęp znów zaczął skrzeczeć. Korniejew, nie wyjmując rąk z kieszeni, odwrócił się i wszedł w ścianę. Grubas podążył za nim krzycząc: „O, nie, pan musi zwrócić kanapę!”. Chudy powiedział do mnie:
— To nieporozumienie. Dopilnujemy, żeby coś takiego się nie powtórzyło.
Skinął mi głową i też skierował się ku ścianie.
— Niech pan zaczeka! — zawołałem. — Sęp! Proszę zabrać sępa! Razem z zapachem!
Chudy, stojąc już do połowy w ścianie, obejrzał się i kiwnął na sępa palcem. Ptaszysko z łopotem sfrunęło z pieca i wpełzło mu pod paznokieć. Chudy zniknął. Błękitna poświata z wolna przygasała, zrobiło się ciemno, w okno znów zabębnił deszcz. Zapaliłem światło i popatrzyłem na pokój. Nic się w nim nie zmieniło, tylko na piecu ziały głębokie bruzdy wyorane szponami sępa, a na suficie niewiarygodnie i głupio ciemniały żłobkowane ślady moich podeszew.
— Przezroczyste masło znajdujące się w krowie — wygłosiło z idiotycznym patosem lustro — nie służy jej odżywianiu, natomiast po przetworzeniu w odpowiedni sposób staje się najwartościowszym pokarmem.
Zgasiłem światło i położyłem się. Na podłodze było twardo, ciągnęło chłodem. Dostanie mi się jutro od starej — pomyślałem.
— Nie — rzekł w odpowiedzi na mój uporczywie pytający wzrok — nie jestem członkiem klubu, jestem duchem.
— W porządku, ale to nie daje panu prawa do spacerowania po klubie.
Rano okazało się, że kanapa stoi na swoim miejscu. Nie byłem tym zdziwiony. Pomyślałem tylko, że stara bądź co bądź dopięła swego — kanapa stoi w jednym kącie, ja zaś leżę w drugim. Sprzątając pościel i wykonując gimnastykę poranną, rozmyślałem o tym, że chyba istnieje jakaś granica, do której człowiek zdolny jest się dziwić. Ja widocznie byłem już daleko poza tą granicą. Odczuwałem nawet niejakie znużenie. Próbowałem wyobrazić sobie coś takiego, co mogłoby mnie w obecnej sytuacji zaszokować, lecz zabrakło mi fantazji. Bardzo mi to było nie w smak, gdyż nie cierpię ludzi pozbawionych zdolności dziwienia się. Co prawda daleki byłem od filozofii „też mi wielkie dziwy”, stan mój przypominał raczej stan Alicji w Krainie Czarów — żyłem jak we śnie, przyjmowałem i gotów byłem przyjąć każdą dziwność za coś obowiązującego, wymagającego głębszej reakcji aniżeli zwykłe rozdziawianie gęby i mruganie oczami.
Nie skończyłem jeszcze gimnastyki, gdy w przedpokoju trzasnęły drzwi, usłyszałem szuranie i stuk obcasów, ktoś zakasłał, coś upadło z łoskotem, czyjś władczy głos zawołał: „Towarzyszko Horynycz!” Stara się nie odezwała i w przedpokoju zaczęto rozmawiać: „Co to za drzwi?… Aha, rozumiem. A te?” — „Tędy wchodzi się do muzeum”. — „A tu? Cóż to, zamknięte na cztery spusty…” — „To bardzo przezorna kobieta, Janusie Poliektowiczu. Tu jest telefon”. — „A gdzie ta słynna kanapa? W muzeum?” — ,,Nie, gdzieś tu musi być magazyn zapasowy”.
— Tutaj — powiedział znajomy ponury głos.
Drzwi do mego pokoju otworzyły się szeroko i na progu ukazał się wysoki starszy pan o wspaniałych śnieżnobiałych włosach, czarnych brwiach, czarnych wąsach i równie czarnych, głęboko osadzonych oczach. Ujrzawszy mnie (stałem w samych tylko spodenkach, z rękami wyrzuconymi w bok, w rozkroku na szerokość ramion) zatrzymał się i wymówił dźwięcznym głosem:
— Tak.
Za nim z prawej i z lewej strony zaglądały do pokoju jeszcze jakieś osoby. Wybąkałem: „Przepraszam bardzo” — i skoczyłem po moje dżinsy. Nikt zresztą nie zwracał na mnie uwagi. Do pokoju weszli czterej mężczyźni i skupili się wokół kanapy. Dwóch znałem — ponurego Korniejewa, nie ogolonego, z zaczerwienionymi oczami, wciąż jeszcze w tej niepoważnej koszulce, oraz garbonosego Romana, który mrugnął do mnie, dał jakiś niezrozumiały znak ręką i natychmiast się odwrócił. Siwowłosego ujrzałem po raz pierwszy. Nie wiedziałem również, kim jest korpulentny rosły mężczyzna w czarnym wyświeconym z tyłu garniturze, o zamaszystych gospodarskich ruchach.
— To ta kanapa? — spytał wyświecony.
— To nie kanapa — odparł posępnie Korniejew. — To jest translator.
— Dla mnie kanapa — oświadczył wyświecony zaglądając do notatnika. — Kanapa wyściełana numer inwentarzowy jedenaście dwadzieścia trzy. — Schylił się i pomacał siedzenie. — Ależ ona jest mokra, Korniejew, pan ją wlókł po deszczu. Proszę zobaczyć: sprężyny zardzewiały, obicie zbutwiało.
— Wartość tego przedmiotu — odezwał się garbonosy Roman, a ja wyczułem w jego głosie ironię — bynajmniej nie polega na obiciu, zwłaszcza zaś na sprężynach, których nie ma.
— Wypraszam sobie — oświadczył wyświecony z godnością. — Niech pan nie broni swojego Korniejewa. Kanapa figuruje u mnie na koncie muzeum i tam powinna się znajdować…
— To jest przyrząd — wybuchnął rozpaczliwie Korniejew. — Służy do pracy…
— Nic o tym nie wiem — odparł wyświecony. — Nie wiem, do jakiej pracy może służyć kanapa. W domu też mam kanapę i doskonale wiem, jak się na niej pracuje.
— My też wiemy — mruknął Roman.
— Wypraszam sobie — rzekł wyświecony, odwracając się do niego. — Nie jesteśmy w piwiarni, lecz w instytucji państwowej. A co pan właściwie chciał przez to powiedzieć?
— Chciałem powiedzieć, że to nie jest kanapa — odparł Roman. — Albo w przystępniejszej dla pana formie: jest to niezupełnie kanapa. Jest to przyrząd w kształcie kanapy.
— Wypraszam sobie te aluzje — rzekł wyświecony kategorycznie. — Na temat przystępniejszej formy i tak dalej. Niech każdy robi to, co do niego należy. Do mnie należy walka z marnotrawstwem i właśnie z nim walczę.
— Tak — zabrzmiał dźwięczny głos siwowłosego. Natychmiast zaległa cisza. — Rozmawiałem z Christobalem Hozewiczem i z Fiodorem Simeonowiczem. Obaj uważają, że ta kanapa-translator przedstawia jedynie wartość muzealną. W swoim czasie stanowiła własność króla Rudolfa II, zatem jej wartość historyczna nie ulega kwestii. Ponadto, o ile mnie pamięć nie myli, przed dwoma laty zamawialiśmy translator seryjny… Kto go zamawiał, nie pamięta pan, Modeście Matwiejewiczu?
— Chwileczkę — wyświecony Modest Matwiejewicz zaczaj pospiesznie wertować notatnik. — Chwileczkę… Translator dwutorowy TDX-80E z fabryki kitieżgradzkiej… Na zamówienie towarzysza Balsamo.
— Balsamo pracuje na nim dzień i noc — wtrącił Roman.
— To straszny grat — dodał Korniejew. — Selektywność na poziomie molekularnym.
— Tak, tak — rzekł siwowłosy. — Przypominam sobie. Był referat o badaniach TDX. Rzeczywiście, krzywa selektywności nie przebiegała płynnie. Tak. A ta… hm… kanapa?
— Ręczna robota — pospieszył z odpowiedzią Roman. — Bez zarzutu. Konstrukcji Lwa Ben Becalela. Ben Becalel montował ją i wykańczał przez trzysta lat…
— Proszę! — zawołał wyświecony Modest Matwiejewicz. — Tak się powinno pracować. Starzec, a wszystko robił sam. Lustro nagle chrząknęło i przemówiło:
— Wszystkie one odmłodniały, spędziwszy godzinę w wodzie, i wyszły z niej równie piękne, młode i zdrowe, silne i pełne radości życia, jakimi były, mając lat dwadzieścia.
— No właśnie — powiedział Modest Matwiejewicz. Lustro przemawiało głosem siwowłosego.
Siwowłosy skrzywił się niechętnie:
— Nie będziemy teraz rozstrzygali tej sprawy.
— A kiedy? — spytał gburowaty Korniejew.
— W piątek na Radzie Naukowej.
— Nie możemy niszczyć bezcennych zabytków — wtrącił Modest Matwiejewicz.
— A co mamy robić? — powtórzył gburowaty Korniejew. Lustro zadudniło niesamowitym grobowym głosem:
— Kanidia w kołtun nie czesan, nie myty,
Wplótłszy rój cały wężów jadowity,
Bierze cyprysy rwane na mogile,
Cmentarne, suche figowe badyle,
Jaja maczane w posoce ropuchy,
Wydarte z skrzydeł puszczykowych puchy.
Siwowłosy skrzywił się jeszcze bardziej, podszedł do lustra, zanurzył w nie rękę aż po samo ramię i coś przekręcił. Lustro umilkło.
— Tak — powiedział. — Decyzja w sprawie waszej grupy też zostanie podjęta na Radzie. A pan… — Z jego miny można było wyczytać, że zapomniał imienia i patronimiku Korniejewa — pan niech się na razie powstrzyma… hm… od wizyt w muzeum.
Po tych słowach wyszedł z pokoju. Drzwiami.
— Dopiął pan swego — wycedził przez zęby Korniejew, spoglądając na Modesta Matwiejewicza.
— Nie pozwolę na żadne marnotrawstwo — odpowiedział tamten krótko, chowając notatnik do kieszeni na piersi.
— Marnotrawstwo! Pan przecież kicha na to wszystko! Boi się pan tylko o swoją sprawozdawczość. Nie chce się panu wprowadzać nowej rubryki.
— Wypraszam sobie — rzekł nieugięty Modest Matwiejewicz. — Powołamy jeszcze komisję i zobaczymy, czy nie został uszkodzony zabytek…
— Numer inwentarzowy jedenaście dwadzieścia trzy — dokończył półgłosem Roman.
— W takim akcepcie — oświadczył majestatycznie Modest Matwiejewicz, odwrócił się i zobaczył mnie. — A co pan tu robi? — zapytał. — Dlaczego pan tu sypia?
— Ja… — zacząłem.
— Pan spał na kanapie — ciągnął lodowato, świdrując mnie wzrokiem funkcjonariusza kontrwywiadu. — Czy pan wie, że to jest przyrząd?
— Nie. To znaczy, dopiero teraz się dowiedziałem.
— Modeście Matwiejewiczu! — wykrzyknął garbonosy Roman. — To przecież jest nasz nowy programista, Sasza Priwałow.
— Ale dlaczego on tu sypia? Dlaczego nie w domu dla pracowników?
— Nie załatwił jeszcze formalności — wyjaśnił Roman, obejmując mnie wpół.
— Tym bardziej!
— Więc co ma robić, spać na ulicy? — spytał ze złością Korniejew.
— Wypraszam sobie. Jest dom, jest hotel, a tu jest muzeum, obiekt państwowy. Gdyby wszyscy chcieli sypiać w muzeach… Pan skąd?
— Z Leningradu — mruknąłem zdehumorowany.
— A jakbym tak ja przyjechał do Leningradu i poszedł spać do Ermitażu?
— Proszę bardzo — wzruszyłem ramionami. Roman wciąż obejmował mnie wpół.
— Ma pan zupełną rację, Modeście Matwiejewiczu, to było nie w porządku. Od dziś będzie nocował u mnie.
— To co innego. Bardzo proszę — rzekł łaskawie Modest. Ogarnął gospodarskim spojrzeniem pokój, spostrzegł ślady na suficie i natychmiast przeniósł wzrok na moje nogi. Na szczęście byłem boso. — No więc w takim akcepcie — powtórzył, poprawił łachy na wieszaku i wyszedł.
— Tępak! — warknął zduszonym głosem Korniejew. — Kawał drewna! — Usiadł na kanapie i objął głowę rękami. — Żeby ich wszyscy diabli. Dziś w nocy znów ją wytaszczę.
— Uspokój się — rzekł Roman łagodnie. — Nie stało się nic strasznego. Po prostu trochę nie dopisało nam szczęście. Zauważyłeś, który to Janus?
— No? — w tonie Korniejewa nie było odrobiny nadziei.
— Przecież to był A-Janus. Korniejew podniósł głowę.
— Co za różnica.
— Ogromna — Roman przymrużył oko. — Jako że U-Janus odleciał do Moskwy. I to głównie z powodu tej kanapy. Rozumiesz, porywaczu skarbów muzealnych?
— Bracie, wracasz mi życie — po raz pierwszy zobaczyłem uśmiech na twarzy Korniejewa.
— Widzisz, Sasza — powiedział do mnie Roman — mamy idealnego dyrektora. Jednego w dwóch osobach. A-Janusa Poliektowicza i U-Janusa Poliektowicza. U-Janus to wielki uczony światowej klasy. Co się tyczy A-Janusa, jest on dość przeciętnym administratorem.
— Bliźniacy? — spytałem ostrożnie.
— Ach nie, to jeden i ten sam człowiek, tyle że w dwóch osobach.
— No rzeczywiście, jasne jak słońce — mruknąłem wkładając bury.
— Nie martw się, Sasza, niedługo dowiesz się wszystkiego — pocieszył mnie Roman. Podniosłem głowę.
— Jak to mam rozumieć?
— Potrzebny nam programista — oznajmił z przejęciem Roman.
— Śmiertelnie potrzebuję programisty — ożywił się Korniejew.
— Wszyscy potrzebują — powiedziałem, biorąc się znów do wkładania butów. — Tylko proszę bez hipnozy i różnych zaczarowanych miejsc.
— On już coś zaczyna kapować — rzekł Roman. Korniejew chciał coś dodać, ale za oknem rozległy się nagle jakieś krzyki.
— To nie nasza płęciokopiejkówka! — wołał Modest.
— A czyja?
— Nie wiem czyja! Co mnie to obchodzi! To wy macie obowiązek ścigać fałszerzy monet, towarzyszu sierżancie!…
— Pięciokopiejkówka została skonfiskowana niejakiemu Priwałowowi, który mieszka tu w waszym Chatnakurnożu!
— Ach, Priwalowowi? Zaraz sobie pomyślałem, że to złodziejaszek!
Odezwał się mitygujący głos A-Janusa:
— No, no, Modeście Matwiejewiczu!
— Przepraszam, Janusie Poliektowiczu! Tego nie wolno tak zostawić! Chodźmy, towarzyszu sierżancie!… On jest w domu… Janusie Poliektowiczu, proszę tu stanąć, żeby nie zwiał przez okno. Ja udowodnię! Ja nie pozwolę rzucać podejrzeń na towarzyszkę Horynycz!…
Poczułem w piersi niemiły chłód. Ale Roman wykazał znakomity refleks. Chwycił z wieszaka wyświechtaną czapkę i wsadził mi na głowę.
Zniknąłem.
Było to bardzo dziwne uczucie. Wszystko pozostało na miejscu. Wszystko oprócz mnie. Roman jednak nie pozwolił mi długo napawać się nowymi wrażeniami.
— To czapka-niewidka — szepnął. — Odejdź na bok i zachowuj się cicho.
Oddaliłem się na palcach i usiadłem w kącie pod lustrem. W tej chwili do pokoju wpadł jak burza Modest, ciągnąc za rękaw młodego sierżanta Kowalowa.
— Gdzie jest?… — wrzasnął, rozglądając się.
— Tu — Roman wskazał na kanapę.
— Niech pan się nie obawia, stoi na miejscu — dodał Korniejew.
— Nie pytam o przyrząd, tylko o waszego… programistę.
— O jakiego programistę? — zdziwił się Roman.
— Wypraszam sobie! Był tu programista. W spodniach i bez butów.
— Ach, o to panu chodzi — rzekł Roman. — To przecież żart, Modeście Matwiejewiczu. Nie było tu żadnego programisty. Po prostu… — Wykonał jakiś gest w powietrzu i na środku pokoju zjawił się mężczyzna w trykotowej koszulce i w dżinsach. Widziałem go z tyłu, więc nic o nim nie mogę powiedzieć, ale Kowalow potrząsnął głową.
— Nie, to nie on.
Modest obszedł dokoła zjawę mrucząc:
— Trykot… spodnie… bez butów… To on! On! Zjawa zniknęła.
— Ależ nie, to nie on — zaprzeczył sierżant. — Tamten był młodszy i bez brody…
— Bez brody? — Modest wyraźnie się speszył.
— Bez brody — powtórzył Kowalow.
— Hm… tak… A mnie się zdaje, że miał brodę…
— To ja zostawię panu wezwanie — oświadczył Kowalow podając Modestowi urzędowy papier. — I niech pan już sam wybada tego Priwałowa, i tę swoją Horynycz…
— Mówię panu, że to nie nasza pięciokopiejkówka — ryknął Modest. — Co do Priwałowa, nie będę się upierał, możliwe, że on jako taki w ogóle nie istnieje… Ale towarzyszka Horynycz jest naszą pracownicą!
Kowalow, przyciskając ręce do piersi, usiłował coś powiedzieć.
— Żądam, aby to niezwłocznie zbadać! — wrzeszczał Modest. — Wypraszam to sobie, towarzysze milicja! Takie wezwanie rzuca cień na cały nasz kolektyw! Żądam, żebyście się upewnili!
— Otrzymałem rozkaz-zaczął Kowalow, ale Modest z krzykiem: „Wypraszam sobie! Stanowczo nalegam!” — rzucił się na niego i wywlókł z pokoju.
— Taszczy go do muzeum — powiedział Roman. — Gdzie jesteś, Sasza? Zdejmij czapkę, pójdziemy zobaczyć…
— Może lepiej nie zdejmować? — spytałem.
— Zdejmij, zdejmij. Jesteś teraz zjawą. Nikt teraz w ciebie nie wierzy, ani administracja, ani milicja…
— No, ja idę spać — powiedział Korniejew. — Sasza, przyjdź do nas po obiedzie. Obejrzysz nasze maszyny i w ogóle… Zdjąłem czapkę.
— Wypraszam to sobie — oświadczyłem. — Jestem na urlopie.
— Chodźmy, chodźmy — popędzał Roman.
W przedpokoju Modest jedną ręką trzymał kurczowo sierżanta, a drugą otwierał masywną kłódkę. „Zaraz zobaczycie naszą pięciokopiejkówkę! — wołał. — Wszystko jest zaprzychodowane… Wszystko na swoim miejscu”. — „Ależ ja nic… — bronił się słabo Kowalow. — Mówię tylko, że może jest jeszcze jakaś inna…” Modest pchnął drzwi i wszyscy weszliśmy do obszernego pomieszczenia.
Było to całkiem przyzwoite muzeum — znajdowały się tu stelaże, gabloty, modele, makiety i wykresy. Na pierwszy rzut oka przypominało raczej muzeum kryminalistyki z uwagi na wielką liczbę fotografii i nieapetycznych eksponatów. Modest natychmiast pociągnął sierżanta gdzieś za stelaże i tam zaczęli obaj dudnić jak w beczce: „Oto nasza pięciokopiejkówka…” — „Ależ ja nic nie mówię…” — „Towarzyszka Horynycz…” — „Ja mam rozkaz!…” — „Wypraszam to sobie!…”.
— Pooglądaj sobie, pooglądaj, Sasza — Roman zrobił okrągły zapraszający gest i usiadł w fotelu przy drzwiach.
Szedłem wzdłuż ściany. Nie dziwiłem się niczemu. Byłem tylko niesłychanie zaciekawiony. „Woda żywa. Skuteczność 52%. Dopuszczalny osad 0,3” (staroświecka prostokątna butla z wodą, korek zalany kolorowym woskiem). „Schemat produkcji żywej wody na skalę przemysłową”. „Makieta kotła do destylacji żywej wody”. „Ziele miłosne Wieszkowskiego-Traubenbacha; (słoik aptekarski z jadowicie żółtą maścią). „Krew zepsuta zwykła” (zasklepiona ampułka z czarną cieczą)… Nad tym stelażem wisiała tabliczka: „Aktywne środki chemiczne. XII-XVIII w.”. Było tu jeszcze mnóstwo buteleczek, słoiczków, retort, ampułek, probówek, działających i nie działających modeli urządzeń do sublimacji, destylacji i kondensacji, ale ja poszedłem dalej.
„Miecz-samosiecz” (bardzo zardzewiały oburęczny miecz z wyszczerbioną klingą, przymocowany łańcuchem do żelaznego stojaka, gablota starannie opieczętowana). „Prawy kieł górny hrabiego Drakuli Zadunajskiego” (nie jestem Cuvierem, ale sądząc po tym żabie, hrabia Drakula Zadunajski był człowiekiem bardzo dziwacznym i niesympatycznym). „Ślad zwykły i ślad wyciągnięty. Odlewy gipsowe” (moim zdaniem ślady niczym się nie różniły, tyle że jeden odlew był pęknięty). „Stępor na polu startowym, wiek IX” (potężna konstrukcja z szarego porowatego żeliwa)… „Smok Horynycz, szkielet, 1/25 wielk. nat.” (podobny do szkieletu diplodoka z trzema szyjami)… „Schemat pracy ziejącego ogniem gruczołu głowy środkowej”. … „Buty siedmiomilowe grawigenne, model działający” (bardzo wielkie buty gumowe)… „Dywan latający grawiodpomy, model działający” (model circa półtora na półtora z Czerkiesem ściskającym młodą Czerkieskę na tle rodzimych gór)…
Doszedłem właśnie do stelażu: „Rozwój idei kamienia filozoficznego”, gdy na sali znów pojawili się sierżant Kowalow i Modest Matwiejewicz. Wszystko świadczyło o tym, iż nie udało im się ruszyć z martwego punktu. „Wypraszam to sobie” — słabym głosem powtarzał Modest. „Otrzymałem rozkaz” — odpowiadał z rezygnacją sierżant. „Nasza moneta znajduje się na swoim miejscu…” — „Niech tylko stara przyjdzie i złoży zeznanie…” — „Jak to, posądzacie nas o fałszowanie monet?” — „Ależ ja tego nie mówiłem…” — „Cień na cały kolektyw…” — „Zbadamy to…” Kowalow nie zauważył mnie, ale Modest zatrzymał się, mętnym wzrokiem zlustrował mnie od stóp do głów, następnie podniósł oczy, przeczytał obojętnie na głos: „Ho-mun-cu-lus laboratoryjny, habitus” — i poszedł dalej.
Podążyłem za nim pełen niedobrych przeczuć. Roman czekał na nas przy drzwiach.
— No i co? — zapytał.
— Skandal — odpowiedział apatycznie Modest. — Biurokraci.
— Otrzymałem rozkaz — z uporem powtórzył Kowalow już w przedpokoju.
— No, niech pan wychodzi, Romanie Piotrowiczu, niech pan wychodzi — przynaglił Modest podzwaniając kluczami.
Roman wyszedł. Chciałem zrobić to samo, lecz Modest zatrzymał mnie.
— Przepraszam bardzo. Pan dokąd?
— Jak to dokąd? — jęknąłem z rozpaczą.
— Na miejsce proszę, na miejsce.
— Na jakie miejsce?
— No tam, gdzie pan stoi! Przepraszam… pan przecież… cham-munkuls? Proszę więc stanąć, gdzie należy.
Zrozumiałem, że wpadłem. I na pewno tak by się stało, gdyż Roman też całkiem stracił głowę, ale akurat z tupotem i hałasem wpadła do przedpokoju Naina Kijewna, ciągnąc na sznurze wielkiego czarnego kozła. Na widok sierżanta milicji kozioł beknął szkaradnie i rzucił się do ucieczki. Naina upadła. Modest wyskoczył do przedpokoju i rozpętało się prawdziwe piekło. Z łoskotem potoczyła się pusta stągiew. Roman złapał mnie za rękę, szepnął: „Gazu, gazu!…” i puścił się pędem do mego pokoju. Zatrzasnęliśmy za sobą drzwi i dysząc ciężko, oparliśmy się o nie plecami. Z przedpokoju dolatywały okrzyki:
— Proszę o dokumenty!
— O rety, co tu się dzieje!
— Skąd ten kozioł? Dlaczego kozioł w mieszkaniu?
— Me-e-e…
— Wypraszam sobie, to nie piwiarnia!
— Nie znam się na waszych monetach i o niczym nie wiem!
— Me-e-e!…
— Obywatelko, proszę zabrać kozła!
— Wypraszam sobie, kozioł jest zaprzychodowany!
— Zaprzychodowany?!
— To nie jest kozioł! To nasz pracownik!
— Więc niech się wylegitymuje!…
— Wiej przez okno do samochodu!… — rzucił Roman.
Chwyciłem wiatrówkę i wyskoczyłem przez okno. Spod moich nóg umknął z przeraźliwym miauknięciem kot Bazyli. Pobiegłem nachylony do samochodu, szarpnąłem drzwiczki i wskoczyłem za kierownicę. Roman już otwierał bramę. Silnik nie chciał zapalić. Szarpiąc rozrusznik widziałem, jak drzwi domku otworzyły się szeroko, z przedpokoju wypadł czarny kozioł i olbrzymimi susami pognał gdzieś za róg domu. Silnik zawarczał. Ruszyłem i w mgnieniu oka znalazłem się na ulicy. Dębowe skrzydło bramy zatrzasnęło się z hukiem. Roman wynurzył się z furtki i w biegu wskoczył na siedzenie obok mnie.
— Gazu! — zawołał raźno. — Do ośrodka! Gdy skręciliśmy w Prospekt Pokoju, zapytał:
— No, jak ci się u nas podoba?
— Owszem — odpowiedziałem. — Tylko za dużo hałasu.
— U Nainy zawsze tyle hałasu. Kłótliwa baba. Bardzo ci dokuczała?
— Nie. Prawie się nie widywaliśmy.
— Czekaj — powiedział Roman. — Przyhamuj.
— Po co?
— Tam idzie Wołodia. Pamiętasz go?
Zahamowałem. Brodaty Wołodia wpakował się na tylne siedzenie i radośnie uścisnął nam dłonie.
— Świetnie się składa! — powiedział. — Akurat szedłem do was!
— Tylko ciebie tam brakowało — mruknął Roman.
— No i na czym się to wszystko skończyło?
— Na niczym.
— A dokąd teraz jedziecie?
— Do instytutu.
— Po co? — spytałem.
— Pracować — odpowiedział Roman.
— Ja jestem na urlopie.
— Nieważne. Poniedziałek zaczyna siew sobotę, a sierpień tym razem zacznie się w lipcu!
— Koledzy czekają na mnie — wykręcałem się błagalnym tonem.
— Bierzemy to na siebie — oświadczył Roman. — Koledzy nic absolutnie nie zauważą.
— Zwariować można — mruknąłem.
Przejechaliśmy między sklepem nr 2 a jadłodajnią nr 11.
— On już zna drogę — zauważył Wołodia.
— Wspaniały chłop — dodał Roman. — Potęga!
— Od razu mi przypadł do serca.
— Widzę, że wam wściekle potrzebny programista — powiedziałem.
— Ale nie byle jaki programista — odparł Roman. Stanęliśmy przed dziwacznym budynkiem z tabliczką „INBADCZAM” między oknami.
— Co to oznacza? — spytałem. — Czy mogę się przynajmniej dowiedzieć, gdzie jestem zmuszony pracować?
— Możesz — odpowiedział Roman. — Teraz wszystko możesz. To jest Instytut Badań Czarów i Magii. No, czemu stoisz? Wprowadź samochód!
— Gdzie?
— Doprawdy nie widzisz?
I oto zobaczyłem.
Ale to już zupełnie inna historia.