Kiedy Pan Bóg stwarzał czas — powiadają Irlandczycy stworzył go w dostatecznej ilości.
Osiemdziesiąt trzy procent dni w roku zaczyna się jednakowo: dzwoni budzik. Dźwięk ten wdziera się w ostatnie sny to spazmatycznym skrzekotem perforatora wyjściowego, to grzmiącym basem Fiodora Simeonowicza, to zgrzytem pazurów bazyliszka, dokazującego w termostacie.
Tego rana przyśnił mi się Modest Matwiejewicz Kamieniojad. Że niby został kierownikiem ośrodka przetwarzania danych i uczy mnie pracy na „Ałdanie”. „Modeście Matwiejewiczu — mówiłem do niego — przecież pan bredzi jak w gorączce”. A on wrzeszczał: „Wypr-r-raszam sobie! To u pana są br-r-rednie! An-drr-ony!”. — Wreszcie uprzytomniłem sobie, że to nie Modest Matwiejewicz, lecz mój budzik „Drużba”, na którym mały słonik podnosi trąbę, wymamrotałem: „Słyszę, słyszę” — i zacząłem macać ręką po stole dookoła budzika.
Okno było szeroko otwarte, zobaczyłem ciemnobłękitne niebo, poczułem rześki wiosenny podmuch. Po gzymsie łaziły gołębie. Trzy muchy obijały się bezsilnie o szklaną amplę — widocznie pierwsze muchy w tym roku. Co jakiś czas zaczynały miotać się szaleńczo na wszystkie strony i wtedy, na poły we śnie, zaświtał mi genialny pomysł, że muchy pewnie próbują wyskoczyć z przechodzącej przez nie płaszczyzny. Zacząłem współczuć im z powodu tych beznadziejnych wysiłków. Dwie muchy usiadły na ampli, trzecia gdzieś znikła, a ja obudziłem się na dobre.
Najpierw odrzuciłem kołdrę i spróbowałem wzbić się nad łóżkiem. Jak zwykle — przed gimnastyką, tuszem i śniadaniem — skończyło się na tym, że moment odrzutu wgniótł mnie z całej siły w kanapę i z żałosnym jękiem zarwały się pode mną sprężyny. Potem przypomniałem sobie wczorajszy wieczór i zrobiło mi się bardzo przykro, że przez cały dzisiejszy dzień nie będę miał nic do roboty. Wczoraj o jedenastej wieczorem przyszedł do sali maszyn Christobal Junta, jak zawsze podłączył się do „Ałdana”, by wspólnie z nim rozwiązać któryś z kolei problem, dotyczący sensu życia, i po pięciu minutach „Ałdan” się zapalił. Nie wiem, co się w nim mogło palić, niemniej stał się na długo nieprzydatny, a ja, zamiast pracować, będę dziś musiał na wzór tamtych kosmatouchych trutni włóczyć się po działach, uskarżać się na los i opowiadać kawały.
Skrzywiłem się, usiadłem na łóżku i na początek nabrałem pełne płuca prany zmieszanej z rześkim porannym powietrzem. Czekałem chwilę, aż prana się przyswoi i zgodnie ze wskazówkami myślałem o rzeczach szlachetnych i radosnych. Potem wypuściłem z płuc rześkie poranne powietrze i zabrałem się do porannej gimnastyki. Opowiadano mi, że stara szkoła zalecała ćwiczenia jogów, ale system joga, jak również prawie zapomniany dziś system maja, zabierał piętnaście do dwudziestu godzin na dobę, toteż z chwilą mianowania nowego prezesa AŃ ZSRR stara szkoła musiała ustąpić. Młodzież INBADCZAM-u z rozkoszą łamała tradycje.
Przy sto piętnastym skoku wpadł do pokoju mój współlokator, Witek Korniejew. Był jak zwykle z rana pełen humoru, energiczny i nawet niefrasobliwy. Chlasnął mnie mokrym ręcznikiem po gołych plecach i zaczął pływać w powietrzu, wykonując rękami i nogami takie ruchy jak przy żabce. W trakcie tego opowiadał swoje sny interpretując je od razu według Freuda, Merlina oraz panny Lenormand. Umyłem się przez ten czas, po czym ubraliśmy się i poszliśmy na śniadanie.
W stołówce zajęliśmy nasz ulubiony stolik pod dużym spłowiałym już plakatem: „Raźniej, towarzysze! Ruszajcie szczękami! G. Flaubert”, otworzyliśmy butelki z kefirem i zabraliśmy się do jedzenia, słuchając jednocześnie miejscowych nowin i plotek.
Wczorajszej nocy odbył się na Łysej Górze tradycyjny wiosenny zlot. Uczestnicy zachowywali się wręcz skandalicznie. Wij i Choma Brutus, pijani jak bela, włóczyli się po ulicach śpiącego miasta, świntuszyli, zaczepiali przechodniów, w końcu Wij przydepnął sobie lewą powiekę, co go wprawiło w iście zwierzęcą wściekłość. Pobili się z Chomą, przewrócili kiosk z gazetami i skończyło się na tym, że wylądowali w komisariacie milicji, gdzie im wlepiono po piętnaście dni aresztu za chuligaństwo.
Kot Bazyli wziął wiosenny urlop — podobno się żeni. Niebawem znów pojawią się w Sołowcu gadające kocięta z dziedzicznie sklerotyczną pamięcią.
Louis Siedłowoj z Działu Wiedzy Absolutnej wynalazł jakiś wehikuł czasu i będzie dziś o tym mówił na seminarium.
Wybiegałło znów się zaktywizował. Chodzi po instytucie i chwali się, że dokonał fantastycznego odkrycia. Mowa niektórych małp przypomina… tego… zapis mowy ludzkiej na taśmie magnetofonowej, puszczonej z dużą szybkością w kierunku odwrotnym. Wybrał się więc… tego… do małpiego rezerwatu w Suchumi i nagrał rozmowy pawianów na taśmie, po czym przesłuchał ją, puszczając w tył na wolnych obrotach. Rezultat ponoć fenomenalny, ale jaki — na razie nie wyjaśnia.
W sali maszyn spalił się „Ałdan”, lecz nie z winy Saszki Priwałowa, tylko Christobala Junty, który ostatnio zajmuje się wyłącznie zadaniami nierozwiązalnymi, mimo że owa nierozwiązalność dawno została dowiedziona.
Sędziwy czarodziej, Perun Markowicz Nierozpaczaj-Bałwano z Dziani Ateizmu, wziął urlop w celu kolejnej transformacji.
W Dziale Wiecznej Młodości zmarł po długotrwałej chorobie model człowieka nieśmiertelnego.
Akademia Nauk przyznała pewną sumę na zagospodarowanie terenu. Modest Matwiejewicz zamierza ją wykorzystać w następujący sposób: otoczyć instytut ozdobną żelazną siatką z alegorycznymi wizerunkami oraz doniczkami kwiatów na słupach, a na tylnym podwórzu, pomiędzy budką transformatora a zbiornikiem na benzynę, zbudować fontannę o dziewięciometrowym strumieniu wody. Dział Sportowy prosił o pieniądze na kort tenisowy, lecz Modest odmówił oświadczając, że fontanna stanowi akcesorium niezbędne przy rozważaniach naukowych, tenis natomiast jest zwyczajnym miotaniem się w podrygach…
Po śniadaniu wszyscy udali się do swych pracowni. Ja też zajrzałem do mojej sali, melancholijnie połaziłem wokół rozbebeszonego ,,Ałana”, w którym grzebali opryskliwi inżynierowie z Dziani Obsługi Technicznej. Nie zdradzali najmniejszej ochoty do rozmowy ze mną, przeciwnie, proponowali, bym sobie stąd poszedł i zajął się czymkolwiek. Powlokłem się do kolegów.
Witek Korniejew wypędził mnie, gdyż przeszkadzałem mu w koncentracji. Roman miał wykład dla praktykantów. Wołodia Poczkin rozmawiał z korespondentem prasowym. Ujrzawszy mnie, wykrzyknął z podejrzaną radością: „O-o, właśnie o wilku mowa! Przedstawiam panu kierownika naszego ośrodka przetwarzania danych, on panu opowie…”. Czym prędzej udałem, i to z powodzeniem, własnego dubleta i uciekłem, nie oglądając się na wystraszonego korespondenta. U Edka Amperiana poczęstowali mnie świeżymi ogórkami i już zawiązała się ożywiona pogawędka, gdy nagle wysiadł im kocioł destylacyjny i z punktu przestałem dla nich istnieć.
W ciężkiej rozpaczy wyszedłem na korytarz i natknąłem się na U-Janusa, który powiedział: „Tak” — po czym zapytał, czy rozmawiał ze mną wczoraj., ,Nie — odparłem — niestety, nie rozmawialiśmy wczoraj”. Poszedł dalej i usłyszałem jeszcze, jak na końcu korytarza zadaje to samo stereotypowe pytanie Gianowi Giacomo.
Koniec końców diabli mnie ponieśli do absolutystów. Akurat za chwilę miało się rozpocząć seminarium. Pracownicy, ziewając i dyskretnie przygładzając uszy, zajmowali miejsca na małej sali konferencyjnej. Na stolcu prezydialnym zasiadał kierownik działu, członek akademii, magister Wszechmagii Białej, Czarnej i Szarej, wielce uczony Maurycy Laurenty Johann Pupkow-Tylny. Splótłszy wygodnie palce na brzuchu, spozierał życzliwym okiem na krzątającego się prelegenta, który wespół z dwoma okropnie sfuszerowanymi kosmatouchymi dubletami ustawiał na podium jakąś machinę z siodłem i pedałami, wyglądającą jak rower treningowy dla osób cierpiących na otyłość. Siadłem w kąciku, z daleka od zebranych, wyjąłem notes, długopis i przybrałem zaciekawioną minę.
— N-no, jak tam — spytał uczony magister Wszechmagii — gotowe?
— Tak jest, Maurycy Johannowiczu — odpowiedział L. Siedłowoj. — Gotowe.
— No to może zaczniemy? Jakoś nie widzę Smogulija…
— Jest w podróży służbowej, Johannie Laurentowiczu — wyjaśnił ktoś z sali.
— Ach tak, przypominam sobie. Badania eksponencjalne? Aha, aha… No dobrze. A teraz Louis Iwanowicz wygłosi krótki komunikat o pewnych możliwych typach wehikułu czasu… Czy nie przekręciłem czegoś, Louisie Iwanowiczu?
— Ee… Właściwie… Właściwie chciałbym zatytułować mój referat następująco…
— No więc dobrze. Niech pan zatytułuje.
— Dziękuję panu. Ee… Dałbym taki tytuł: „Możliwość wykonania wehikułu do przemieszczeń w sztucznie skonstruowanych przestrzeniach czasowych”.
— Ogromnie interesujące — przemówił uczony magister. — Pamiętam jednak wypadek, kiedy nasz pracownik…
— Przepraszam bardzo, właśnie od tego chciałem zacząć…
— Ach tak… Proszę zatem, proszę.
Z początku słuchałem dość uważnie. Nawet mnie to zaczęło pasjonować. Okazuje się, że niektórzy z tych panów zajmują się arcyciekawymi sprawami. Okazuje się, że niektórzy po dziś dzień borykają się z problemem przemieszczania w czasie fizycznym i wciąż bez rezultatu. Ale za to jeden — nie pamiętam nazwiska — ze starych luminarzy nauki udowodnił, iż można dokonać przerzutu ciał materialnych w światy idealne, to znaczy stworzone przez ludzką wyobraźnię. Okazuje się, że oprócz naszego normalnego świata z metryką Riemanna, zasadą nieoznaczoności, próżnią fizyczną oraz pijaczyną Brutusem istnieją jeszcze inne światy, mające wyraźnie zarysowaną rzeczywistość. Są to światy kreowane przez twórczą fantazję w ciągu całych dziejów ludzkości. Na przykład świat wyobrażeń kosmologicznych, świat stworzony przez malarzy i nawet na wpół abstrakcyjny świat skomponowany przez pokolenia muzyków.
Kilka lat temu ponoć uczeń wspomnianego luminarza zbudował machinę, na której wyruszył w podróż do świata wyobrażeń kosmologicznych. Przez pewien czas utrzymywano z nim jednostronną łączność telepatyczną, zdążył jeszcze poinformować, iż znajduje się na krańcu płaskiej Ziemi, widzi w dole poruszającą się trąbę jednego z trzech słoniatlasów i zamierza zejść na dół do żółwia. Więcej wiadomości od niego nie było.
Prelegent, Louis Iwanowicz Siedłowoj, prawdopodobnie nie najgorszy naukowiec, magister, bardzo jednak upośledzony na skutek reliktów paleolitu w świadomości i dlatego zmuszony regularnie golić uszy, skonstruował,: wehikuł do odbywania podróży w opisywanym czasie. Jak wynikało z jego słów, istnieje realny świat, w którym żyją i działają: Anna Karenina, Don Kichot, Sherlock Holmes, Grigorij Melechow i nawet kapitan Nemo. Świat ten posiada własne bardzo ciekawe cechy i prawidłowości, a ludzie, którzy go zamieszkują, są tym bardziej plastyczni, realni i zindywidualizowani, z im większym talentem, pasją i prawdą odmalowali ich autorzy danych powieści.
Były to rzeczy bardzo interesujące, zwłaszcza że Siedłowoj porwany tematem mówił żywo i plastycznie. Później jednak spostrzegł się, że jego wywody brzmią niezbyt naukowo, porozwieszał schematy i wykresy i zaczaj mówić nudno, ściśle fachowym językiem o stożkowych redukcyjnych kołach zębatych, wielokanałowych transmisjach temporalnych i o jakimś przenikającym sterze. Bardzo szybko zgubiłem wątek i zacząłem przyglądać się obecnym na sali.
Uczony magister spał majestatycznie, chwilami odruchowo podnosił prawą brew, jakby dawał wyraz pewnym wątpliwościom co do słów prelegenta. Słuchacze w ostatnich rzędach rżnęli w funkcjonalną bitwę morską w przestrzeni Banacha. Dwaj studiujący zaocznie laboranci gorliwie zapisywali każde słowo, a na twarzach ich zastygł wyraz beznadziejnej rozpaczy i absolutnego poddania się losowi. Ktoś ukradkiem zapalił papierosa, puszczając dym między kolanami pod stół. W pierwszym rzędzie magistrowie i bakałarze słuchali ze zwykłą uwagą, notując pytania i spostrzeżenia. Jedni uśmiechali się sarkastycznie, drudzy mieli miny nieco zakłopotane. Kierownik naukowy Siedłowoja kwitował aprobującym kiwnięciem głowy każde J zdanie prelegenta. Zacząłem patrzeć w okno, ale wzrok mój napotykał wciąż tę samą obrzydłą hurtownię, tylko od czasu do czasu przebiegali chłopcy z wędkami.
Ocknąłem się, gdy prelegent zakomunikował, że skończył część wstępną, a teraz chciałby zademonstrować wehikuł w działaniu.
— Ciekawe, ciekawe — powiedział uczony magister, otwierając oczy. — No i co dalej? Pan sam wyruszy?
— Właśnie nie wiem, wolałbym pozostać tutaj, by móc udzielać wyjaśnień w czasie trwania podroży. A może ktoś z obecnych?
Obecni krępująco milczeli. Widocznie pamiętali wszyscy zagadkowy los podróżnika na kraniec płaskiej Ziemi. Któryś z magistrów zaproponował wysłanie dubleta. Siedłowoj odpowiedział, że podróż straciłaby na atrakcyjności, gdyż dublety są mało wrażliwe na bodźce zewnętrzne, będą więc złymi przekazicielami informacji. Z ostatnich rzędów padło pytanie, o jakich bodźcach zewnętrznych mowa. Siedłowoj wyjaśnił, że o normalnych: wzrokowych, węchowych, dotykowych i słuchowych. Wówczas z ostatnich rzędów znów zapytano, jakiego rodzaju bodźce dotykowe będą przeważały. Siedłowoj rozłożył ręce i powiedział, że to już zależy od zachowania się podróżnika w tych miejscach, w których się znajdzie. Z ostatnich rzędów doleciało mruknięcie: „Aha…” — J więcej pytań nie zadawano. Prelegent rozglądał się bezradnie po sali. Wszyscy, jak mogli, unikali jego wzroku. Uczony magister zachęcał dobrodusznie: „No? Czemu tak długo? Młodzi! No? Kto pierwszy?” Podniosłem się bez słowa i podszedłem do podium. Nie mogę patrzeć na agonię prelegenta — to okropnie żenujący, męczący i żałosny widok.
W ostatnich rzędach zawołano:„Dokąd, Saszka? Opamiętaj się!”. Oczy Siedłowoja rozbłysły.
— Może ja? — spytałem.
— Proszę, proszę bardzo, oczywiście! bąkał łapiąc mnie za palec i ciągnąc do wehikułu.
— Chwileczkę — uwolniłem delikatnie palec. — Czy to długo potrwa?
— Ile pan sobie będzie życzył! — wykrzyknął Siedłowoj. — Ja dostosuję się do pana… Zresztą pan przecież sam będzie prowadził! Tu nie ma nic skomplikowanego. — Znowu chwycił mnie i pociągnął do wehikułu. — O, to jest ster. A to pedał sprzężenia z teraźniejszością. To hamulec. A to gaz. Prowadzi pan samochód? Świetnie! Ten klawisz… Dokąd pan chciałby — w przyszłość czy w przeszłość?
— W przyszłość — odpowiedziałem.
— Aa — zdawało mi się, że słyszę w jego głosie nutkę rozczarowania. — W opisywaną przyszłość… Czyli różne powieści fantastyczne i utopie. Oczywiście, to także ciekawe. Tylko proszę mieć na uwadze, że jest to przyszłość nieciągła, muszą tam być ogromne przepaści czasu nie wypełnione przez żadnych autorów. Zresztą mniejsza z tym… A więc ten klawisz naciśnie pan dwa razy. Raz przy starcie, co nastąpi za chwilę, a drugi raz, gdy zapragnie pan wrócić. Rozumie pan?
— Rozumiem. A jeżeli coś w nim się złamie?
— Absolutnie nic panu nie grozi! — Zamachał rękami. — Gdyby coś się zepsuło lub choćby drobinka pyłu wpadła pomiędzy styki, natychmiast wróci pan do nas.
— Śmiało, młodzieńcze — rzekł uczony magister. Nareszcie się dowiemy, jak wygląda ta przyszłość… cha, cha, cha…
Wgramoliłem się na siodło, starając się na nikogo nie patrzeć. Czułem się bardzo głupio.
— Niech pan naciśnie, niech pan naciśnie… — szeptał rozgorączkowany prelegent.
Nacisnąłem klawisz. Zapewne było to coś w rodzaju startera. Pojazd szarpnął, zakwiczał i zaczął równomiernie dygotać.
— Wał pogięty — szeptał nerwowo Siedłowoj. — No nic, nie szkodzi… Niech pan rusza. O tak. A teraz gazu, gazu…
Dodałem gazu, jednocześnie z czuciem wyciskając sprzęgło. Świat zaczął szarzeć. Usłyszałem jeszcze dobroduszny głos uczonego magistra: „A w jaki sposób będziemy go obserwować?…” I sala zniknęła.
Jedyna różnica pomiędzy czasem a jakimkolwiek z trzech wymiarów przestrzeni polega na tym, że nasza świadomość porusza się wzdłuż czasu.
Początkowo wehikuł mknął susami, a ja oplótłszy nogi wokół ramy i kurczowo trzymając się pałąka steru, byłem zaprzątnięty tylko tym, by utrzymać się w siodle. Kątem oka widziałem jakieś wspaniałe iluzoryczne budowle, mglistozielone równiny i nieopodal zenitu chłodne, nie grzejące ciało niebieskie w szarym otoku mgieł. Wkrótce połapałem się, że zdejmując nogę z gazu, sam powodowałem owe wstrząsy i zrywy — silnikowi brakuje mocy (podobnie rzecz się ma w samochodzie) i machina poruszając się nierównomiernie, raz po raz natrafia na ruiny antycznych i średniowiecznych utopii. Nacisnąłem gaz, pojazd z miejsca nabrał płynności, mogłem wreszcie wygodniej usiąść i rozejrzeć się z należytą uwagą.
Otaczał mnie fantasmagoryczny świat. Ogromne budowle z kolorowego marmuru, ozdobione kolumnadami, wznosiły się pośród małych wiejskich domków. Dokoła, w zupełnym bezruchu powietrza, falowały zboża. Tuczne, widmowe stada pasły się na trawie, na pagórkach siedzieli dostojni srebrnowłosi pasterze. Wszyscy bez wyjątku czytali księgi oraz stare rękopisy. W pewnej chwili zjawili się obok mnie dwaj przezroczyści mężczyźni, przybrali odpowiednie pozy i zaczęli przemawiać. Obaj byli bosi, spowici w fałdziste chitony, uwieńczeni kwiatami. Jeden trzymał w prawej ręce łopatę, a w lewej zwój pergaminu. Drugi, wspierając się na kilofie, z roztargnieniem bawił się wielkim mosiężnym kałamarzem, zawieszonym u pasa. Mówili, ściśle przestrzegając kolejności i jak mi się początkowo zdawało — do siebie. Bardzo prędko jednak zmiarkowałem, że słowa ich są zwrócone do mnie, choć żaden nawet nie spojrzał w moją stronę. Zacząłem słuchać uważnie. Ten z łopatą długo i monotonnie wykładał zasady ustroju politycznego cudownej krainy, której był obywatelem. Był to ustrój głęboko demokratyczny, wykluczający jakikolwiek przymus wobec obywateli (podkreślił to kilkakroć ze szczególnym naciskiem), wszyscy byli bogaci i wolni od trosk, nawet najdrobniejszy rolnik miał co najmniej trzech niewolników. Gdy na chwilę przerywał, by zaczerpnąć tchu i oblizać wargi, głos zabierał tamten z kałamarzem. Przechwalał się, że właśnie odpracował powinne trzy godziny jako przewoźnik na rzece, od nikogo nie wziął ani grosza, gdyż nie wie, co to są pieniądze, a teraz idzie napawać się rozkosznym chłodem strumienia.
Mówili bardzo długo — według szybkościomierza upłynęło kilka lat — potem nagle zniknęli i zrobiło się pusto. Skroś iluzorycznych budowli przeświecało nieruchome słońce. Wtem dość nisko nad ziemią przepłynęły z wolna ciężkie aparaty latające o błoniastych jak u pterodaktyli skrzydłach. W pierwszej chwili wydało mi się, że wszystkie się palą, ale wkrótce spostrzegłem, że dym wydobywa się z dużych stożkowych kominów. Machając ociężale skrzydłami przeleciały nad moją głową, posypał się popiół, ktoś upuścił na mnie sękate polano.
W baśniowych budowlach zaszły pewne zmiany. Liczba kolumn nie zmniejszyła się, architekturę w dalszym ciągu cechował absurdalny przepych, niemniej pojawiły się nowe układy barw, marmur został chyba zastąpiony przez jakiś bardziej współczesny materiał, a na miejscu ślepych posągów i popiersi połyskiwały na dachach urządzenia podobne do anten teleskopów radiowych. Na ulicach było znacznie więcej ludzi i mnóstwo pojazdów mechanicznych. Zniknęły stada oraz czytający pasterze, ale zboża falowały w dalszym ciągu, choć i teraz nie było najlżejszego powiewu. Nacisnąłem hamulec i wehikuł stanął.
Rozejrzawszy się dokładniej stwierdziłem, iż stoję wraz z wehikułem na wstędze ruchomego trotuaru. Wokół mnie mrowili się niesłychanie różnorodni ludzie. Większość ich, co prawda, wyglądała jakoś nierealnie, daleko mniej realnie niż potężne, skomplikowane i prawie bezszelestne pojazdy. Stąd też, gdy taki pojazd najeżdżał na człowieka, nie następowało żadne zderzenie. Pojazdy nie wzbudziły we mnie specjalnego zainteresowania, może z tej przyczyny, że na czołowym pancerzu każdego siedział uduchowiony do półprzezroczystości wynalazca, obszernie wyjaśniający konstrukcję oraz przeznaczenie swego dziecięcia. Nikt ich nie słuchał, oni też raczej nie starali się przyciągnąć niczyjej uwagi.
O wiele ciekawsza była obserwacja ludzi. Widziałem krzepkich jak dęby młodzieńców w kombinezonach, którzy spacerowali objąwszy się wpół, raz po raz sadzili diabłami i ryczeli niemelodyjne pieśni ze złym tekstem. Co trochę przechodziły jakieś osoby w niekompletnych strojach, powiedzmy — w zielonym kapeluszu i czerwonej marynarce na gołe ciało (i nic ponadto). Albo w żółtych butach i kolorowym krawacie (ani spodni, ani koszuli, ani innych części garderoby). Albo w eleganckich pantofelkach na bose nogi. Nie szokowali nikogo swoim wyglądem, a i moje zażenowanie minęło z chwilą, gdy przypomniałem sobie, że niektórzy autorzy mają zwyczaj pisania na przykład w ten sposób. „Drzwi się otworzyły i na progu ukazał się postawny muskularny mężczyzna w kudłatej czapie i ciemnych okularach”. Zdarzali się też ludzie w strojach co prawda kompletnych, niemniej dość dziwnego autoramentu. Tu i ówdzie przepychał się wśród tłumu ogorzały brodaty mężczyzna w nieskazitelnie białej chlamidzie z ketmeniem czy jakimś chomątem w jednej ręce i ze sztalugą lub piórnikiem w drugiej. Właściciele chlamid robili wrażenie zagubionych, cofali się gwałtownie przed pojazdami mechanicznymi i oglądali się z przestrachem.
Nie biorąc pod uwagę ględzenia wynalazców, można by powiedzieć, że było dość cicho. Ludzie przeważnie milczeli. Na rogu ulicy dwaj młodzieńcy majstrowali przy jakimś mechanizmie. Jeden dowodził z zapałem: „Myśl konstruktorska nie może stać w miejscu. Takie jest prawo rozwoju społeczeństwa. Dokonamy tego wynalazku. Z całą pewnością. Na przekór biurokratom w rodzaju Czynuszyna i konserwatystom w rodzaju Twiordołobowa”. Drugi młodzieniec ciągnął swoje: „Wiem, jak zastosować nieścierające się ogumienie z wielostrukturowego włókna ze zwyrodniałymi związkami aminowymi i niekompletnymi grupami tlenu. Nie wiem natomiast, jak użyć reaktora regenerującego o neutronach subtermicznych. Miszka! Co z tym reaktorem?”. Przyjrzawszy się bliżej mechanizmowi bez trudu rozpoznałem rower.
Trotuar wyniósł mnie na wielki plac pełen ludzi tłoczących się wokół statków kosmicznych różnorakiej konstrukcji. Zeskoczyłem wraz z wehikułem z chodnika. Początkowo nie rozumiałem, co się tu odbywa. Grała muzyka, wygłaszano przemówienia, tu i tam jacyś rumiani, kędzierzawi młodzieńcy nie mogący uporać się z nieposłusznymi pasmami włosów, które bez ustanku opadały im na czoła, stali na jakichś podwyższeniach i natchnionym głosem deklamowali wiersze. Wiersze były albo dobrze znane, albo kiepskie, niemniej z oczu licznie zgromadzonych słuchaczy płynęły obficie skąpe łzy męskie, gorzkie kobiece i jasne łzy dziecięce. Mężczyźni o surowych twarzach, na których grały pod skórą gruzłowate mięśnie, brali się w ramiona i klepali po plecach. Ponieważ wielu było nie ubranych, klepanie to rozlegało się jak głośne oklaski. Dwaj służbiści lejtnanci o zmęczonych, ale poczciwych oczach, przeprowadzili obok mnie jakiegoś wymuskanego faceta, trzymając go za wykręcone do tyłu ręce. Facet wił się, krzycząc coś w łamanym języku angielskim. Zdaje się, że sypał wszystkich i opowiadał, jak i za czyje pieniądze podłożył minę do silnika gwiazdolotu. Kilku malców z tomikami Szekspira pod pachą, oglądając się jak złodziejaszki, skradało się ku dyszom najbliższego astroplanu. Nikt nie zwracał na nich uwagi.
Domyśliłem się, że jedna połowa zgromadzonych żegna drugą połowę. Wyglądało to na jakąś powszechną mobilizację. Z przemówień i rozmów wynikało, że mężczyźni wyruszali w kosmos — jedni na Wenus, drudzy na Marsa, trzeci, o twarzach wyrażających zupełną determinację, wybierali się w podróż ku innym gwiazdom i nawet do środka Galaktyki. Kobiety miały czekać na ich powrót. Bardzo wielu ustawiało się już w kolejce przed olbrzymim szpetnym gmachem, nazywanym przez jednych Panteonem, a przez innych Zamrażalnią. Stąd wniosek, że zdążyłem w samą porę. Gdybym się zjawił bodaj o godzinę później, zastałbym w mieście tylko zamrożone na tysiące lat kobiety. W pewnej chwili uwagę moją przyciągnął wysoki szary mur ogradzający plac od zachodu. Za murem kłębiły się chmury czarnego dymu.
— Co to jest? — spytałem przystojną kobietę w chusteczce, idącą ze spuszczoną głową ku Panteonowi-Zamrażalni.
— Żelazny mur — odpowiedziała, nie zatrzymując się.
Ogarniał mnie coraz smutniejszy nastrój. Wszyscy dokoła płakali, mówcy ochrypli na amen. Nieopodal jakiś młodzieniec w błękitnym kombinezonie żegnał się z dziewczyną w różowej sukni. Dziewczyna mówiła jednostajnym głosem: „Chciałabym zamienić się w pył gwiezdny, chciałabym otulić twój pojazd kosmicznym obłokiem…”. Młodzieniec słuchał z przejęciem. Potem zagrzmiały wszystkie naraz orkiestry, nerwy moje nie wytrzymały, wskoczyłem na siodło i nacisnąłem pedał. Widziałem jeszcze, startujące z rykiem, gwiazdoloty, planetoloty, astroplany, jonoloty, fotonoloty i astromaty, a potem wszystko oprócz szarego muru zasnuła fosforyzująca mgła.
Po roku dwutysięcznym zaczęły się luki w czasie. Leciałem skroś czasu pozbawionego materii. W takich miejscach panowała ciemność, tylko chwilami za szarym murem słychać było łoskot eksplozji i rozpalały się łuny. Co jakiś czas spostrzegałem, że znów otacza mnie miasto, lecz za każdym razem budowle jego są wyższe, kuliste kopuły przezroczystsze, a gwiazdolotów na placu coraz mniej. Za murem bez przerwy kłębił się dym.
Zatrzymałem się powtórnie, gdy z placu zniknął ostatni astromat. Trotuary sunęły naprzód Hałaśliwych młodzieńców w kombinezonach już nie było. Nikt nie sadził diabłami. Na ulicach spacerowały skromnie parami lub we trójkę jakieś bezbarwne osoby, w strojach dziwacznych lub też skąpych. Jak się zorientowałem, wszyscy dyskutowali na tematy naukowe. Zamierzano kogoś reanimować i profesor medycyny, atletycznie zbudowany inteligent, prezentujący się nader oryginalnie, w samej tylko kamizelce, wyjaśniał proces reanimacji dryblasowatemu biofizykowi, którego przedstawiał wszystkim jako autora, inicjatora oraz głównego wykonawcę tej idei. W innym znów miejscu dyskutowano projekt przewiercenia Ziemi na wylot. Dyskusja toczyła się na ulicy z udziałem licznie zgromadzonej publiczności, rysunki szkicowano kredą na murach i na chodniku. Przysłuchiwałem się chwilę, lecz było to takie nudziarstwo, w dodatku naszpikowane wypadami pod adresem nie znanego mi konserwatysty, że wziąłem wehikuł na plecy i oddaliłem się stamtąd. Nie zdziwiło mnie, że dyskusja nad projektem natychmiast zakończyła się i wszyscy wzięli się do pracy. Ledwie przystanąłem w innym miejscu, wystąpił z oracją jakiś obywatel nieokreślonej profesji. Ni z uszki, ni z pietruszki zaczął prawić o muzyce. Natychmiast zleciał się tłum słuchaczy. Śledzili z uwagą jego słowa i zadawali pytania, świadczące o niemal jaskiniowej ignorancji. Wtem zobaczyłem biegnącego ulicą człowieka, który wydawał przeraźliwe okrzyki. Za nim pędził jakiś pająkopodobny automat. Sądząc z okrzyków, ścigany był „samoorganizującym się robotem cybernetycznym na trójstanowych elementach ze sprzężeniem zwrotnym, które to elementy rozregulowały się i… Ojej, on mnie zaraz zdemontuje! …” Dziwna rzecz, nikt nawet okiem nie mrugnął. Widocznie nie wierzyli w bunt maszyn.
Z bocznej uliczki wypadły jeszcze dwa pająkopodobne automaty, nieco mniejsze i nie takie zacietrzewione. Nim zdążyłem otworzyć usta, jeden wypucował mi buty, a drugi wyprał i wyprasował chustkę do nosa. Podjechała biała cysterna na gąsienicach i mrugając mnóstwem lampek, spryskała mnie perfumami. Zamierzałem już ruszyć w dalszą podróż, gdy rozległ się niespodzianie straszliwy huk i na placu wylądowała olbrzymia zardzewiała rakieta. W tłumie wybuchło wielkie poruszenie.
— To „Gwiazda Marzenia”!
— Tak, tak, to ona!
— No oczywiście, że ona! Wystartowała dwieście osiemnaście lat temu i wszyscy już o niej zapomnieli, ale dzięki einsteinowskiemu kurczeniu się czasu, które zachodzi przy poruszaniu się z prędkością bliską prędkości światła, załoga postarzała się tylko o dwa lata!
— Dzięki czemu? Aha, Einstein… Tak, tak, pamiętam. Uczyłem się o tym w drugiej klasie.
Z zardzewiałej rakiety wygramolił się jednooki mężczyzna bez lewej ręki i prawej nogi.
— Czy to Ziemia? — spytał opryskliwie.
— Ziemia! Ziemia! — odkrzyknięto z tłumu. Na twarzach pojawiły się uśmiechy.
— Dzięki Bogu — odetchnął mężczyzna. Ludzie spoglądali na siebie pytająco, albo nie zrozumieli, albo udawali, że nie rozumieją.
Kaleki astronauta stanął w pozie oratora i zaczął wygłaszać płomienną przemowę, wzywając całą bez wyjątku ludzkość do lotu na planetę Chcesz Czy Nie Chcesz w Małym Obłoku Magellana celem uwolnienia swych braci w rozumie jęczących (tak się wyraził) pod butem okrutnego dyktatora cybernetycznego. Potężny ryk dysz zagłuszył dalsze jego słowa. Na placu wylądowały dwie następne rakiety, również pokryte rdzą. Z Panteonu-Zamrażalni wybiegły oszronione kobiety. Powstał wielki ścisk. Domyśliwszy się, że trafiłem na epokę powrotów, pospiesznie nacisnąłem pedał.
Miasto zniknęło na czas dłuższy. Pozostał mur, za którym z przygnębiającą monotonią wybuchały pożary i migotały błyskawice. Dziwny to był widok — absolutna pustka i tylko od zachodniej strony ten wysoki mur. Lecz oto nareszcie rozbłysło jasne światło, a ja równocześnie zatrzymałem wehikuł.
Dokoła rozciągała się kwitnąca bezludna kraina. Falowały zboża. Pasły się tuczne stada, tylko kulturalnych pasterzy nigdzie nie było widać. Na horyzoncie srebrzyły się znajome przezroczyste kopuły, wiadukty i spiralne schody. Bardzo blisko miejsca, gdzie się zatrzymałem, jak dawniej wznosił się mur.
Ktoś dotknął mego kolana. Drgnąłem. Obok stał mały chłopiec o płonących, głęboko osadzonych oczach.
— Czego chcesz, chłopczyku?
— Czy twój aparat się zepsuł? — spytał melodyjnym głosem.
— Do dorosłych mówi się „pan” — odrzekłem pouczająco. Słuchał ze zdziwieniem, potem twarz mu się rozjaśniła.
— Ach tak, przypominam sobie. O ile mnie pamięć nie myli, był to zwrot przyjęty w Epoce Przymusowej Uprzejmości. Jeżeli słowo „ty” wdziera się jak dysonans w twój rytm emocjonalny, będę odtąd używał tylko takich zwrotów, które nie zakłócą jego harmonii.
Nie znalazłem na to odpowiedzi, wówczas chłopczyk przykucnął obok mego pojazdu, dotykał różnych jego części i mówił coś, czego zupełnie nie rozumiałem. Był to miły chłopczyk, bardzo czyściutki, zdrowy i wypielęgnowany, wydał mi się jednak zbyt poważny na swoje lata.
Za murem rozległ się ogłuszający trzask. Obejrzeliśmy się. Wstrętna, pokryta łuskami łapa o ośmiu palcach wychynęła zza krawędzi muru, zacisnęła się na niej kurczowo, potem palce się rozwarły i łapa zniknęła.
— Powiedz mi, chłopcze, co to za mur? Zwrócił na mnie poważny, nieśmiały wzrok.
— Jest to tak zwany Żelazny Mur — odpowiedział. — Niestety, nie znam etymologii tych słów, wiem tylko, że oddziela on dwa światy — Świat Wyobraźni Humanistycznej i Świat Strachu przed Przyszłością. — Umilkł i po chwili dodał: — Etymologia słowa „strach” również nie jest mi znana.
— Ciekawe. A czy można tam zajrzeć? Jak też wygląda ten Świat Strachu?
— Naturalnie, że można. Tu jest otwór komunikacyjny. Zaspokój swoją ciekawość.
Otwór miał kształt niskiego łuku zabezpieczonego pancernymi drzwiczkami. Podszedłem i niezdecydowanym ruchem dotknąłem zasuwy. Chłopiec powiedział:
— Winienem cię ostrzec. Gdyby coś ci się tam przytrafiło, będziesz wówczas zmuszony stanąć przed Zjednoczoną Radą Stu Czterdziestu Światów.
Uchyliłem drzwiczki. Trach! Bach, bach! Au-u-u-u! Wi-i-i-i! Du-du-du-du-du! Wszystkie pięć moich zmysłów naraz doznało szoku. Ujrzałem ładną blondynkę o długich nogach, nagą, z nieprzyzwoitym tatuażem między łopatkami, strzelającą z dwóch pistoletów automatycznych do brzydkiego bruneta, z którego przy każdym strzale leciały czerwone bryzgi. Usłyszałem grzmot wybuchu i mrożący krew w żyłach ryk potworów. Poczułem nieopisany smród palonego zgniłego mięsa bezbiałkowego. Gorący podmuch bliskiej eksplozji jądrowej sparzył mi twarz, w ustach rozlał się ohydny smak rozpylonej w powietrzu protoplazmy. Cofnąłem się, zatrzaskując drzwiczki z taką gwałtownością, że omal nie przyciąłem sobie głowy. Powietrze wydało mi się słodkie, a świat cudowny. Minęło trochę czasu, nim całkowicie przyszedłem do siebie. Chłopczyk gdzieś zniknął. Pomyślałem z przestrachem, że zapewne ten smarkacz pobiegł na skargę do swojej Zjednoczonej Rady i czym prędzej wskoczyłem na siodełko.
Szarawa ciemność bezprzestrzennego czasu znów zamknęła się wokół mnie. Mimo to nie odrywałem oczu od żelaznego Muru, pożerała mnie ciekawość. Aby daremnie nie tracić czasu, przebyłem jednym skokiem milion lat. Nad murem wyrastały kolonie grzybów atomowych, nic więc dziwnego, że ucieszyłem się, gdy po tej stronie znów zaczęło się rozwidniać. Nacisnąłem hamulec i z ust moich wydarł się jęk rozczarowania.
Nieopodal górował olbrzymi Panteon-Zamrażalnia. Ku Ziemi zbliżał się zardzewiały gwiazdolot w kształcie kuli. Dokoła nie było żywej duszy, tylko falujące zboża. Kula wylądowała, wyskoczył z niej pilot w niebieskim kombinezonie, a na progu Panteonu ukazała się, cała w czerwonych plamach odleżyn, dziewczyna w różowej sukni. Podążyli ku sobie i ujęli się za ręce. Odwróciłem dyskretnie oczy. Błękitny pilot i różowa dziewczyna zatopili się w rozmowie.
Wysiadłszy z pojazdu dla rozprostowania nóg, spostrzegłem, iż niebo nad murem jest niezwykle czyste. Nie było słychać ani grzmotu eksplozji, ani strzałów. To mnie ośmieliło, podszedłem do otworu komunikacyjnego.
Za murem rozciągała się gładka równina, przepołowiona aż po sam horyzont głębokim rowem. Po lewej stronie rowu było zupełnie pusto, na całym polu widniały tylko niewielkie metalowe wypukłości, przypominające pokrywy włazów kanalizacyjnych. Po prawej, gdzieś daleko na horyzoncie, harcowali jacyś jeźdźcy. W pewnej chwili zauważyłem, że nad rowem siedzi ze spuszczonymi nogami krępy ciemnolicy mężczyzna w stalowej zbroi. Na piersi miał zawieszoną na długim pasie broń w rodzaju automatu z bardzo grubą lufą. Mężczyzna żuł coś, miarowo poruszając szczękami, spluwał raz po raz i spoglądał na mnie bez szczególnego zainteresowania. Ja też patrzyłem na niego, przytrzymując drzwi i nie mając odwagi przemówić pierwszy. Zbyt dziwaczne sprawiał wrażenie. Niesamowite. Kto wie, co to za jeden.
Po pewnym czasie wydostał spod zbroi płaską butelkę, wyrwał korek zębami, pociągnął kilka łyków i przemówił ochrypłym głosem:
— Hello! Arę you from that side?
— Tak — odpowiedziałem. — To znaczy: yes.
— And how is it going on out there?
— So, so — przymknąłem nieco drzwi. — And how is it going on here?
— It’s o’key — rzekł flegmatycznie i umilkł.
Odczekałem chwilą, po czym spytałem, co on tu robi. Z początku odpowiadał niechętnie, a później język mu się rozwiązał. Dowiedziałem się, że po lewej stronie rowu ludzkość dożywa ostatnich dni pod władzą okrutnych robotów. Roboty stały się tam mądrzejsze od ludzi, opanowały rządy, korzystają z wszelkich dóbr życia, a dawnych swych panów zapędziły pod ziemię, do pracy przy transporterach. Po prawej stronie, na terytorium, którego on strzeże, ludzie zostali ujarzmieni przez przybyszów z sąsiedniego świata. Oni również zagarnęli władzę, ustanowili ustrój feudalny i w najlepsze korzystają z ius primae noctis. Żyją sobie owi przybysze, że daj Bóg każdemu, a i tym, którzy są u nich w łaskach, też coś niecoś kapnie. W odległości zaś mniej więcej dwudziestu mil, idąc wzdłuż linii rowu, leży obszar podbity przez przybyszów z Altaira — rozumne wirusy. Osiedlają się one w ciele człowieka, zmuszając go, by czynił wszystko, co im się podoba. Jeszcze dalej na zachód znajduje się duża kolonia Federacji Galaktycznej. Ludzie są tam również ujarzmieni, ale żyją nie najgorzej, gdyż jego ekscelencja namiestnik tuczy ich na ubój, pewną zaś liczbę werbuje do gwardii przybocznej Jego Cesarskiej Mości Imperatora Galaktyki A-u 3562. Istnieją też obszary podbite przez rozumne pasożyty, rozumne rośliny i rozumne minerały. I wreszcie za górami leżą połacie ujarzmione jeszcze przez kogoś, lecz na ten temat krążą takie bajki, że człowiek poważny nie daje im wiary…
Tu nasza pogawędka została przerwana. Nisko nad równiną przeszło kilka aparatów latających o kształcie talerzy. Posypały się z nich bomby, koziołkując w powietrzu. „Znów się zaczyna” — warknął mój rozmówca, położył się nogami w kierunku wybuchów, podniósł automat i otworzył ogień do jeźdźców, harcujących na horyzoncie. Jednym susem znalazłem się za drzwiami i oparty o nie, słuchałem gwizdu, wycia i łoskotu bomb. Błękitny pilot i różowa dziewczyna wciąż jeszcze wiedli swój dialog na stopniach Panteonu. Uchyliłem ostrożnie drzwiczki i wyjrzałem przez szparę — nad równiną z wolna pęczniały ogniste kule wybuchów. Metalowe pokrywy otwierały się, spod ziemi jeden po drugim wyłazili bladzi, obszarpani ludzie o brodatych, wykrzywionych gniewem twarzach. W rękach trzymali żelazne łomy wysunięte naprzód jak do ataku. Mego niedawnego rozmówcę siekli na befsztyk długimi mieczami jeźdźcy w pancerzach, on zaś krzyczał wniebogłosy i opędzał się automatem.
Zamknąłem drzwiczki i starannie je zaryglowałem.
Wróciłem do mego wehikułu. Miałem chęć skoczyć jeszcze parę milionów lat naprzód i zobaczyć umierającą Ziemię, opisaną przez Wellsa, ale w machinie po raz pierwszy coś się zacięło. Sprzęgło nie dało się wycisnąć. Nacisnąłem raz, potem drugi, wreszcie kopnąłem pedał z całej siły — coś trzasnęło, zgrzytnęło, falujące łany stanęły dęba i nagle jak gdybym ocknął się ze snu. Siedziałem na podium w małej sali konferencyjnej naszego instytutu, a wszyscy patrzyli na mnie z nabożnym podziwem.
— Co ze sprzęgłem? — spytałem, szukając wzrokiem wehikułu. Nie było go. Wróciłem sam.
— To nieważne! — zawołał Louis Siedłowoj. — Ogromnie panu dziękuję! Pan mnie po prostu uratował… A jakie to było interesujące, prawda, koledzy?
Audytorium chóralnie przytaknęło.
— Ja chyba gdzieś to czytałem — rzekł z wahaniem jeden z magistrów, siedzących w pierwszym rzędzie.
— No oczywiście! Nie inaczej! — wykrzyknął L. Siedłowoj. — Przecież on właśnie był w opisywanej przyszłości.
— Trochę za mało przygód — skrytykowały ostatnie rzędy, czyli gracze w funkcjonalną bitwę morską. — Nic, tylko rozmowy i rozmowy. …
— To już nie było zależne ode mnie, uciął stanowczym tonem Siedłowoj.
— To się nazywa rozmowy — odburknąłem, schodząc z podium. Przypomniałem sobie scenę pastwienia się nad moim ciemnolicym rozmówcą i zrobiło mi się niedobrze.
— Nie tylko rozmowy — odezwał się któryś z bakałarzy. — Były też inne ciekawe rzeczy. Na przykład ten robot… Pamiętacie? Na trój stanowych elementach… To jest, hm…
— Jak widzę — przerwał Pupkow-Tylny — zaczęła się już dyskusja. Może jednak ktoś chciałby jeszcze zadać jakieś pytania prelegentowi?
Skrupulatny bakałarz niezwłocznie spytał o wielokanałową transmisję temporalną (interesował go — proszę, proszę — współczynnik rozszerzania objętościowego), ja zaś wymknąłem się cichaczem.
Miałem dziwne uczucie. Wszystko wydawało mi się niezwykle materialne, trwałe, realne. Gdy ktoś przechodził, słyszałem, jak mu skrzypią buty, czułem lekki wiaterek wywołany jego poruszeniami. Wszyscy byli bardzo oszczędni w słowach, wszyscy pracowali pochłonięci problemami naukowymi, nikt nie tracił czasu na gadanie, nie deklamował wierszy ani też nie wygłaszał patetycznych oracji. Każdy wiedział, że co innego pracownia, co innego trybuna zebrania związkowego, a jeszcze co innego — akademia z okazji święta. Toteż gdy zobaczyłem idącego vis a vis szurającego walonkami Wybiegałłę, poczułem do niego nawet pewien rodzaj sympatii za to, że jak zwykle miał w brodzie jagły, że dłubał w zębach długim cienkim gwoździem i nie ukłonił się przechodząc. Był to pełnokrwisty, dotykalny i widzialny cham, nie gestykulował teatralnie i nie przybierał akademickich póz. Zajrzałem do Romana, gdyż korciło mnie, by opowiedzieć komuś o mojej przygodzie. Roman, trzymając się za brodę, stał przy stole laboratoryjnym i przyglądał się małej zielonej papużce, leżącej w szalce Petriego. Papużka była nieżywa, oczy miała zasnute martwą białawą błoną.
— Co jej się stało? — spytałem.
— Nie wiem — odpowiedział Roman. — Zdechła, jak widzisz.
— Skąd się u ciebie wzięła papuga?
— Sam się dziwię.
— Może to sztuczna?
— Ależ nie, normalna papuga.
— Pewnie Witek znowu siadł na umklajderze. Pochyliliśmy się nad papugą i zaczęliśmy ją dokładnie oglądać. Na czarnej podkurczonej łapce była obrączka.
— „Foton” — odczytał Roman. — I jeszcze jakieś cyfry… „Dziewiętnaście zero pięć siedemdziesiąt trzy”.
— Tak — wymówił znajomy głos. Obejrzeliśmy się i stanęli na baczność.
— Dzień dobry — powiedział U-Janus, zbliżając się do stołu. Widocznie wyszedł ze swej pracowni, drzwi w głębi pokoju były otwarte. Na jego twarzy malowało się znużenie i wielki smutek.
— Dzień dobry, Janusie Poliektowiczu — odpowiedzieliśmy jednocześnie tonem pełnym uszanowania.
Janus spostrzegł papugę, jeszcze raz powtórzył: „Tak”, po czym wziął ją w ręce bardzo ostrożnie i delikatnie, pogłaskał jaskrawo-czerwony czubek i cicho powiedział:
— Jakże to, Fotonku?
Chciał dodać coś jeszcze, ale spojrzał na nas i umilkł. Patrzyliśmy, jak powolnym i dziwnie starczym krokiem idzie w drugi koniec pracowni, otwiera drzwiczki elektrycznego pieca i wrzuca do niego zielony zewłok.
— Romanie Piotrowiczu — powiedział. — Niech pan będzie łaskaw włączyć piec.
Roman wykonał polecenie z taką miną, jakby go olśniła niezwykła myśl. U-Janus postał ze spuszczoną głową parę chwil nad piecem, potem starannie wygarnął gorący popiół i otworzywszy lufcik, wysypał na dwór. Jakiś czas spoglądał w okno, wreszcie oznajmił Romanowi, że za pół godziny oczekuje go u siebie, i wyszedł.
— Dziwne — zauważył Roman, patrząc za nim.
— Co? — spytałem.
— Wszystko — odpowiedział.
Byłem nie mniej zdziwiony zarówno zjawieniem się martwej zielonej papugi, widocznie dobrze znanej Janusowi Poliektowiczowi, jak i tą nader osobliwą ceremonią kremacji z rozrzucaniem popiołów na wiatr, przede wszystkim jednak trawiła mnie chęć opowiedzenia wrażeń z podróży w opisywaną przyszłość. Zacząłem więc opowiadać. Roman słuchał z wielkim roztargnieniem, patrzył na mnie szklanym wzrokiem, ni w pięć, ni w dziewięć kiwał głową, potem rzucił nagle: „Mów dalej, mów, ja słucham”, wlazł pod stół, wyciągnął stamtąd kosz na śmieci i zaczął grzebać w pogniecionych papierach i strzępach taśmy magnetofonowej. Gdy skończyłem moją relację, zapytał:
— A ten Siedłowoj nie próbował podróżować w opisywaną teraźniejszość? Uważam, że to byłoby znacznie zabawniejsze…
Śmiałem się serdecznie z tego dowcipu, a Roman tymczasem odwrócił kosz dnem do góry i wysypał zawartość na podłogę.
— Czego ty szukasz? — spytałem. — Zginęła ci dysertacja?
— Wiesz, Saszka — powiedział patrząc na mnie niewidzącymi oczami — to jakaś przedziwna historia. Wczoraj czyściłem piec i znalazłem w nim nadpalone zielone pióro. Wrzuciłem je do kosza, a dziś zniknęło stąd bez śladu.
— Czyje pióro?
— Zielone pióra ptasie są w naszych szerokościach geograficznych raczej wielką rzadkością, rozumiesz? A papuga, której popioły wyrzucono niedawno przez lufcik, była zielona.
— Co za idiotyzm. Przecież pióro znalazłeś wczoraj.
— Otóż to właśnie — powiedział Roman, wrzucając z powrotem śmieci do kosza.
Wiersze to rzecz nienaturalna. Nie ma ani jednego człowieka, który by mówił wierszami, z wyjątkiem zakrystiana w drugi dzień Bożego Narodzenia i tych, co zachwalają Warrena czernidło do butów, rozmaite olejki i tym podobne rzeczy. Nie zniżaj się nigdy do mówienia wierszami, mój chłopcze, to dobre dla hołoty.
Remont „Ałdana” ciągnął się przez całą noc. Kiedy nazajutrz rano wszedłem do sali maszyn, niewyspani, wściekli inżynierowie siedzieli na podłodze i w niewyszukany sposób sobaczyli na Christobala Hozewicza. Nazywali go Scyta, barbarusem i Hunem, który się dorwał do cybernetyki. Rozpacz ich była tak wielka, że nie tylko raczyli wysłuchać moich rad, lecz nawet próbowali zastosować się do nich. Wkrótce jednak przyszedł ich najwyższy zwierzchnik — Sabaoth Baalewicz Odyn — i natychmiast przestali zwracać na mnie uwagę. Usiadłem więc z boku przy moim stole i zacząłem obserwować, jak Sabaoth Baalewicz stara się zgłębić przyczynę awarii.
Był to człowiek bardzo stary, ale krzepki i sprężysty, ogorzały, z błyszczącą łysiną, gładko wygoloną twarzą, w nieskazitelnie białym czesuczowym ubraniu. Wszyscy odnosili się do niego z wielką czcią. Widziałem kiedyś na własne oczy, jak strofował półgłosem Modesta Matwiejewicza, a groźny Modest stał zgięty w przypochlebnym ukłonie i powtarzał: „Tak jest… Moja wina. To się więcej nie powtórzy…”. Z Sabaotha Baalewicza emanowała jakaś nadnaturalna energia. Zauważono, że w jego obecności zegarki zaczynają się spieszyć oraz wyprostowują się tory cząstek elementarnych skrzywione przez działanie pola magnetycznego. A równocześnie nie był magiem. W każdym razie magiem praktykującym. Nie przechodził przez ściany, nikogo nie transgresował i nigdy nie tworzył własnych dubletów, mimo że pracował niezwykle intensywnie. Był kierownikiem Działu Obsługi Technicznej, znał najsubtelniej sze tajniki aparatury technicznej w instytucie, zaliczał się również do grona konsultantów Kitieżgradzkich Zakładów Magotechniki. Prócz tego zajmował się nader zaskakującymi i dalekimi od swego zawodu sprawami.
Historię Sabaotha Baalewicza poznałem stosunkowo niedawno. W niepamiętnych czasach S.B. Odyn był największym magiem na świecie. Christobal Junta i Gian Giacomo byli uczniami jego uczniów. Jego imieniem zaklinano złe duchy. Pieczętowano naczynia z dżinami. Król Salomon słał do niego pełne uwielbienia pisma i wznosił na jego cześć świątynie. Sabaoth wydawał się wszechmogący. I oto gdzieś w połowie wieku szesnastego naprawdę stał się wszechmogący. Znajdując rozwiązanie liczbowe całkowo-różniczkowego równania Najwyższej Doskonałości, którego wzór ułożył jakiś tytan jeszcze w epoce przedlodowcowej, zdobył moc tworzenia wszelakich cudów. Możliwości poszczególnych magów mają swoje granice. Jedni nie potrafią wytrzebić owłosienia na uszach. Drudzy władają uogólnionym prawem Łomonosowa-Lavoisiera, są natomiast bezsilni wobec drugiej zasady termodynamiki. Trzeci — takich jest bardzo niewielu — potrafią zatrzymać czas, jednak tylko w przestrzeni Riemanna i nie na długo. Sabaoth Baalewicz był wszechmogący — mógł wszystko. I nie mógł nic. Albowiem Równanie Doskonałości było obwarowane zastrzeżeniem, aby cud nikomu nie przyniósł szkody. Żadnej istocie rozumnej. Na Ziemi jako też w innych częściach wszechświata. A takiego cudu nikt, nawet Sabaoth Baalewicz, nie umiał sobie wyobrazić. I oto S.B. Odyn na zawsze porzucił magię i został kierownikiem Działu Obsługi Technicznej INBADCZAM-u…
Z chwilą jego przybycia praca inżynierów od razu wzięła inny obrót. Ruchy ich nabrały precyzji, ustały złośliwe docinki. Wyjąłem moją teczkę i zabrałem się do roboty, wkrótce jednak przyszła do mnie Stella, urocza wiedźmulka z zadartym noskiem i szarymi oczami, praktykantka Wybiegałły. Należało zająć się kolejnym wydaniem gazetki ściennej.
Byliśmy oboje członkami kolegium redakcyjnego, układaliśmy wiersze satyryczne, bajki oraz podpisy pod rysunkami. Ponadto wykonywałem jeszcze zgrabny rysunek skrzynki pocztowej, do której ze wszystkich stron zlatują się skrzydlate listy ze wzmiankami gazetowymi. Właściwyrrrgrafikiem był mój imiennik, Aleksander Iwanowicz Drozd, operator filmowy, który dziwnym trafem dostał się do instytutu. Specjalnością jego były przede wszystkim nagłówki. Naczelnym redaktorem gazety był Roman Ojra-Ojra, zastępcą Wołodia Poczkin.
— Chodźmy, Saszka — powiedziała Stella, patrząc na mnie uczciwymi szarymi oczami.
— Dokąd? — spytałem dobrze wiedząc, o co chodzi.
— Trzeba przygotować numer.
— Teraz?
— Roman bardzo prosi. Cerber się wścieka, że zostało tylko dwa dni, a gazeta w lesie.
Cerber Piesowicz Diomin, towarzysz kierownik kadr, był kuratorem naszej gazety, głównym popędzajłą i cenzorem.
— Słuchaj — zaproponowałem — może by odłożyć do jutra, co?
— Jutro nie będę mogła. Lecę do Suchumi. Nagrywać rozmowy pawianów. Wybiegałło każe nagrać przewodnika stada, jako najbardziej odpowiedzialnego… Sam boi się podejść bliżej, bo przewodnik jest zazdrosny. Chodź, Saszka, dobrze?
Złożyłem z westchnieniem robotę i poszedłem za Stella, gdyż sam nie potrafię pisać wierszy. Muszę mieć przy sobie Stellę. Ona poddaje mi pierwszą linijkę i myśl przewodnią, a to jest według mnie w poezji najważniejsze.
— Gdzie pracujemy? W Radzie Zakładowej?
— Nie, tam zajęte, sztorcują Alfreda. Za herbatę. Roman oddał nam swoją pracownię.
— A o czym będziemy pisać? Znów o łaźni?
— Owszem. Ó łaźni, o Łysej Górze. Chomę Brutusa trzeba napiętnować.
— Z Chomy Brutusa kawał nygusa — zadeklamowałem.
— Et tu, Brute… — powiedziała Stella.
— To jest myśl. Musimy ją rozwinąć.
Na stole w pracowni Romana leżała gazeta — wielki, dziewiczo czysty arkusz kartonu. Obok, pośród słoików z gwaszem, rozpylaczy i materiałów redakcyjnych leżał malarz i operator filmowy Aleksander Drozd z papierosem przylepionym do warg. Rozpięta jak zwykle koszula odsłaniała niedyskretnie wypukły włochaty brzuszek.
— Cześć — powiedziałem.
— Czołem.
Grzmiała muzyka — Sania nastawiał radio turystyczne.
— No, co u was słychać? — spytałem zgarniając maszynopisy.
Materiałów było niedużo. Wstępniak W przededniu święta. Artykuł Cerbera Piesowicza Rezultaty lustracji odnośnie wypełnienia zarządzenia dyrekcji w sprawie dyscypliny pracy za okres — koniec pierwszego-początek drugiego kwartału. Artykuł profesora Wybiegałły Nasz obowiązek — to związek z podopiecznymi zakładami w mieście i w rejonie. Artykuł Wołodii Poczkina O wszechzwiazkowej naradzie na temat magii elektronicznej. Korespondencja jakiegoś skrzata Kiedyż zostaną odpowietrzone kaloryfery na trzecim piętrze? Artykuł prezesa kombinatu stołówkowego Ani ryby, ani mięsa — sześć bitych stron maszynopisu przez jeden odstęp. Pierwsze zdanie brzmiało: „Fosfor jest potrzebny człowiekowi jak powietrze”. Notatka Romana o pracy Działu Niedostępnych Problemów. Do rubryki: Nasi weterani — artykuł Christobala Junty Od Sewilli do Grenady. 1547 r. Było jeszcze kilka krótkich korespondencji krytycznych na temat: nieporządków w kasie zapomogowo-pożyczkowej, dezorganizacji w pracy ochotniczej straży pożarnej, uprawiania gier hazardowych w wiwarium. Poza tym kilka karykatur. Jedna przedstawiała Chomę Brutusa, rozchełstanego, z fioletowym nosem. Druga wykpiwała łaźnię — nagi zsiniały mężczyzna zamarzał na sopel pod lodowatym tuszem.
— Nudy na pudy! — powiedziałem. — A może obejdzie się bez wierszy?
— Niestety — westchnęła Stella. — Rozkładałam już artykuły i tak, i siak, ale dziury zostają.
— Niech Sańka tam coś wymaluje. Jakieś kłosy, bukieciki bratków… Co, Sania?
— Jazda do roboty — powiedział Drozd. — Ja muszę malować nagłówek.
— Wielkie rzeczy — mruknąłem. — Raptem trzy wyrazy.
— Na tle gwiaździstego nieba — dodał sugestywnie. — I rakietę. I paręnaście innych nagłówków. A jeszcze nie jadłem obiadu. Śniadania też.
— To idź zjedz.
— Nie mam za co — powiedział ze złością. — Kupiłem magnetofon. W komisie. Zamiast tracić czas na głupstwa, moglibyście mi zrobić ze dwie kanapki. Z masłem i z dżemem. Albo lepiej wyczarujcie dychę.
Wyjąłem rubla i pokazałem mu z daleka.
— Jak skończysz nagłówek, to dostaniesz.
— Na zawsze? — zapytał żywo.
— Nie. Do oddania.
— To przecież na jedno wychodzi. Ale teraz uważaj, mogę za chwilę umrzeć. Już mam drgawki. Stygną mi ręce i nogi.
— Kłamie jak najęty — powiedziała Stella. — Chodź, Saszka, usiądziemy przy tamtym stoliku i raz dwa machniemy wiersze.
Usiedliśmy, rozkładając przed sobą karykatury. Wpatrywaliśmy się w nie czekając, aż spłynie na nas natchnienie. Wreszcie Stella przemówiła:
— Takich jak Brutus strzeż się, kolego, on zwędzi twoje, powie, że jego.
— Zwędzi? — zapytałem. — A czy on coś zwędził?
— Nie. Chuliganił tylko i bił się. Ja tylko tak — dla rymu. Znów zaczęliśmy wysilać koncept. Nic innego nam nie przychodziło do głowy.
— Rozpatrzmy to logicznie — powiedziałem. — Jest Choma Brutus. Spił się jak bela. Wszczynał bijatykę. Co jeszcze robił?
— Zaczepiał dziewczęta. Wytłukł szybę.
— Dobrze. Co jeszcze?
— Mówił różne świństwa…
— To dziwne — odezwał się Sania Drozd. — Pracowałem z tym Brutusem w kabinie operatorskiej. Chłop jak każdy inny. Normalny…
— No i co? — spytałem.
— I nic.
— Masz jakiś rym do Brutusa? — spytałem Stellę. Zadeklamowała z ekspresją:
— Weźże dobry kij, żeby tęgo bił, łupu-cupu wal Brutusa, aż w Brutusie jęknie dusza.
— Odpada — powiedział Drozd. — Propaganda kar cielesnych.
— Może coś o tym świntuszeniu? — zaproponowałem.
— Choma Brutus tak świntuszył, że powiędły ludziom uszy.
— Od waszych rymów więdną uszy — mruknął Drozd.
— Zrobiłeś nagłówek? — zapytałem.
— Nie-e — odpowiedział z kokieteryjnym wdziękiem.
— To pilnuj swego nosa.
— Towarzysze, Choma Brutus splamił honor instytutu — powiedziała Stella.
— Bardzo dobrze. Damy to na zakończenie. Zapisz. To będzie morał, świeży i oryginalny.
— Co w tym oryginalnego? — spytał prostoduszny Drozd. Udałem, że nie słyszę.
— Teraz musimy opisać, jak on rozrabiał, na przykład: tak nisko upadł, że schlał się w trupa, wrzeszczał i tupał…
— Fe — skrzywiła się Stella.
Wsparłem głowę na rękach i znów zacząłem wpatrywać się w karykaturę. Drozd, półleżąc na stole, wodził pędzlem po papierze. Zadek miał wypięty, nogi w obcisłych dżinsach tworzyły półkole. Uderzyłem się w czoło.
— Kolankami w tył! — wykrzyknąłem. — Piosenka.
— Siedział mały pasikonik kolankami w tył — zanuciła Stella.
— Tak, tak — potwierdził Drozd, nie odwracając głowy. — I ja to znam. Wszyscy goście poszli sobie kolankami w tył.
— Czekaj, czekaj — mówiłem w natchnieniu. — Wszczynał burdę, w rezultacie znalazł się w komisariacie — kolankami w tył.
— Nie najgorzej — powiedziała Stella.
— Rozumiesz? Jeszcze parę wersów i żeby w każdym powtarzał się refren „kolankami w tył”. Na ulicy chuliganił… Za pannami się uganiał… Wiesz, coś w tym sensie.
— Z wszystkiego sobie drwi, diabła by nawet spił, cudze wyłamał drzwi, kolankami w tył.
— Bomba! — powiedziałem. — Zapisz to. A rzeczywiście wyłamał?
— No pewnie, że tak.
— Świetnie! No, jeszcze jedną strofę.
— Za każdą panną biegał w ślad — zaczęła Stella z namysłem. — Ale brakuje początku… Poddaj jakieś słowo…
— Policja. Justycja. Ambicja…
— Ambicji nie ma ani krzty — podchwyciła Stella. — Nie goli się, nie myje…
— Tak — wtrącił Drozd. — To racja. Tu wam wyszła artystyczna prawda. Od urodzenia nie mył się i nie golił.
— No, wymyślmy tę trzecią linijkę — denerwowała się Stella. Świat, szmat, grat…
— Gad podsunąłem. — Gnat.
— Mat — zawołał Drozd. — Szach i mat. Umilkliśmy, patrząc na siebie bezmyślnie i poruszając wargami. Drozd postukiwał pędzelkiem o brzeg filiżanki z wodą.
— Sam diabeł jego swat — odezwałem się wreszcie.
— O diable już było.
— Gdzie? Aha, rzeczywiście.
— Ma ogoniasty zad — podpowiedział Drozd. Wtem usłyszeliśmy lekkie drapanie.
Obejrzeliśmy się. Drzwi od pracowni Janusa Poliektowicza otwierały się z wolna.
— Patrzcie! — wykrzyknął Drozd i ze zdumienia zastygł z pędzlem w ręku.
Przez szparę w drzwiach przeciskała się mała zielona papużka z czerwonym czubkiem na głowie.
— Papuga — wołał Drozd. Papużka! Cip, cip, cip… — Zaczął poruszać palcami w taki sposób, jakby drobił chleb na podłogę. Papuga spoglądała na nas jednym okiem. Potem rozwarła czarny, garbaty jak nos Romana dziób i zaskrzeczała ochryple:
— Rrrreaktor! Rrreaktor! Wytrrrwać, wytrrrwać!
— Jaka cudna! — zawołała Stella. — Złap ją, Sania… Drozd zrobił kilka kroków w kierunku papugi i nagle zatrzymał się.
— Jeszcze mnie dziobnie — rzekł wahająco. — Popatrzcie na jej dziób.
Papuga machnęła skrzydłami, odbiła się od podłogi i zaczęła niezdarnie fruwać po pokoju. Przyglądałem się jej ze zdziwieniem. Była niezwykle podobna do wczorajszej. Kubek w kubek, jak bliźniacza siostra. Coś za dużo tych papug — pomyślałem.
Drozd oganiał się pędzlem.
— Udziobie mnie, daję słowo.
Papuga siadła na ramionach wagi laboratoryjnej, przez chwilę wierciła się, chwytając równowagę, a potem wrzasnęła wyraźnie:
— Prrroxima Centaurrri! Rrrubid! Rrrubid!
Nastroszyła się, wciągnęła szyję i zamknęła oczy. Zdawało mi się, że dygoce. Stella szybko wyczarowała kromkę chleba z powidłami, oderwała kawalątko i podsunęła jej pod dziób. Papuga nie reagowała. Najwyraźniej miała dreszcze, szalki trzęsły się, podzwaniając o podstawkę wagi.
— Ona chyba jest chora — powiedział Drozd. Przez roztargnienie wyjął kanapkę z rąk Stelli i zaczął jeść.
— Słuchajcie, czy ktoś widział przedtem papugę w instytucie? — zapytałem.
Stella potrząsnęła głową. Drozd wzruszył ramionami.
— Ostatnio za dużo tych papug — zauważyłem. — Wczoraj na przykład…
— To na pewno Janus eksperymentuje z papugami — powiedziała Stella. — Antygrawitacja lub coś w tym rodzaju…
Drzwi od korytarza otworzyły się, weszli Roman Ojra-Ojra, Witek Korniejew, Edek Amperian i Wołodia Poczkin. Pokój napełnił się gwarem. Korniejew, doskonale wyspany i zbyt rześki, zaczął przeglądać artykuły i głośno wykpiwać styl. Olbrzymi Wołodia Poczkin, który jako zastępca naczelnego pełnił w zasadzie funkcje policyjne, złapał Drozda za gęstą czuprynę, przygiął nad stołem i stukając jego nosem w gazetę, powtarzał: „Gdzie jest nagłówek, hę? Gdzie nagłówek, Drozdiłło?” Roman zażądał od nas gotowych wierszy. A Edek Amperian, nie należący do kolegium redakcyjnego, podszedł do szafy i zaczął z rumorem przesuwać w niej różne przyrządy. Nagle papuga wrzasnęła: „Owerr-san! Owerr-san!” — i wszyscy czterej skamienieli.
Roman wpatrywał się w papugę jak urzeczony. Na jego twarzy odmalował się ten sam co wczoraj wyraz. Jakby olśniła go jakaś niezwykła myśl. Wołodia puścił Drozda i wymówił: „Patrzcie, państwo, papuga!” Gburowaty Korniejew natychmiast wyciągnął po nią łapy, ale papuga wyrwała się i zdołał tylko chwycić za ogon.
— Daj spokój, Witek! — rozgniewała się Stella. — Jak możesz męczyć zwierzęta?
Papuga wrzasnęła. Otoczyliśmy kołem Korniejewa, który trzymał ją w dłoniach jak gołębia. Stella głaskała czerwony czubek, a Drozd delikatnie przebierał pióra w ogonie. Roman spojrzał na mnie.
— Ciekawe — powiedział. — Prawda? . — Skąd ona się tu wzięła, Sasza? — spytał uprzejmie Edek. Wskazałem głową drzwi do pracowni Janusa.
— Na co Janusowi papuga?
— Mnie o to pytasz?
— Nie, to oczywiście pytanie retoryczne — odparł poważnie.
— Na co Janusowi dwie papugi — mruknąłem.
— Albo trzy — dodał cicho Roman. Korniejew odwrócił się.
— A gdzie jeszcze? — spytał, rozglądając się z ciekawością. Papuga trzepotała się słabo, usiłując dziobnąć go w palec.
— Puść ją — powiedziałem. — Widzisz, że jest chora. Korniejew odepchnął Drozda i z powrotem posadził papugę na wadze. Nastroszyła się i rozcapierzyła skrzydła.
— Dajmy spokój — rzekł Roman. — Później będziemy się zastanawiać. Gdzie są wiersze?
Stella pospiesznie wytrajkotała to, co zdążyliśmy przygotować. Roman podrapał się w brodę, Wołodia zarżał nienaturalnie, a Korniejew krzyknął:
— Rozstrzelać! Z armaty. Czy wy kiedyś nauczycie się pisać wiersze?
— To pisz sam — odgryzłem się.
— Ja nie mogę pisać. Nie mam predyspozycji na Puszkina. Raczej na Bielińskiego.
— Ty masz predyspozycje na kadawra — roześmiała się Stella.
— Pardon! — zawołał Witek. — Żądam, by w gazecie otworzyć dział krytyki literackiej. Będę pisał artykuły krytyczne. Rozniosę was wszystkich! Przypomnę jeszcze ten utwór o daczy.
— Jaki? — zapytał Edek.
— „Chcę zbudować letnie mieszkanie — zacytował Korniejew. — A gdzie? Oto jest pytanie! Rada Zakładowa milczy jak głaz, może się wreszcie wypowie raz”. Było tak? Przyznajcie się!
— Wielkie rzeczy — powiedziałem. — Puszkinowi też się zdarzały słabsze wiersze. Nawet w wypisach szkolnych nie dają ich w całości.
— A ja wiem… — odezwał się nagle Drozd. Roman odwrócił się do niego.
— Czy będziemy dziś mieli nagłówek, czy nie?
— Będziemy. Już wymalowałem literę „G”.
— Co? Skąd wziąłeś „G”?
— A co, źle?
— Umrzeć można — powiedział Roman. Nagłówek brzmi: „O przodującą magię”. Pokaż mi tu choć jedną dużą literę „G”. Drozd wybałuszył oczy i poruszył wargami.
— Jak to możliwe? wybąkał. — Skąd ja to wziąłem, u diabła? Była przecież litera „G”.
Roman wściekł się do reszty i kazał Poczkinowi porozpędzać wszystkich na miejsca. Stellę i mnie oddano do dyspozycji Korniejewa. Drozd zaczął gorączkowo przerabiać literę „G” na stylizowane „O”. Edek Amperian próbował wymknąć się cichaczem, unosząc psychoelektrometr, lecz został schwytany, skrępowany i rzucony do naprawy rozpylacza niezbędnego przy preparowaniu gwiaździstego nieba. Wreszcie przyszła kryska i na Poczkina. Roman kazał mu przepisywać artykuły na maszynie i jednocześnie wprowadzać poprawki stylistyczne oraz ortograficzne. A sam spacerował po pracowni, co trochę zaglądając nam przez ramię.
Robota szła pełną parą. Zdążyliśmy napisać i odrzucić szereg wariantów na temat łaźni: „W naszej łaźni wody w bród, tylko zimna jest jak lód”. „Kiedy w brzuchu burczy z głodu, trudno myć się zimną wodą”. „W instytucie dwieście dusz, każdy chce gorący tusz!” Korniejew pastwił się nad nami jak autentyczny krytyk literacki. „Uczcie się od Puszkina!! — perorował. — Lub bodaj od Poczkina.
Siedzi obok was taki geniusz, a wy nawet nie potraficie go naśladować: «Ził na pełnym gazie mknie i za chwilę zmiażdży mnie…» Jaka siła fizyczna rozsadza te wiersze! Ileż w tym ekspresji!” Odszczekiwaliśmy się z mniejszym lub większym powodzeniem. Sania Drozd doszedł już w tyrnle do litery „J”. Edek naprawił rozpylacz i wypróbował go na konspektach Romana. Wołodia Poczkin, klnąc jak szewc, szukał na maszynie litery „Q”. Wszystko przebiegało normalnie. I nagle Roman zawołał:
— Sasza, spójrz no tam!
Poszedłem za jego wzrokiem. Papuga leżała obok wagi z podkurczonymi łapkami, oczy jej zasnuwała biaława błona, czubek obwisł.
— Zdechła… — powiedział Drozd z żalem.
Znowu skupiliśmy się wokół ptaka. Bez wyraźnej myśli, wiedziony raczej podświadomym odruchem, podniosłem papugę i obejrzałem jej łapki. Roman natychmiast zapytał:
— Jest?
— Jest — odpowiedziałem.
Na czarnej podkurczonej łapce widniała obrączka z białego metalu, a na niej wyryty napis: „Foton 190573”. Popatrzyłem osłupiały na Romana. Widocznie mieliśmy obaj bardzo dziwne miny, gdyż Witek zażądał:
— Gadajcie zaraz, o co chodzi.
— Opowiedzieć? — spytał Roman.
— Coś nam się przywidziało — mruknąłem. — Sztuki magiczne. Na pewno jakieś dublety.
Roman jeszcze raz uważnie obejrzał papugę.
— Nic podobnego. W tym właśnie cała rzecz. To nie jest dublet. Mamy do czynienia z najprawdziwszym oryginałem.
— Pozwól nam popatrzeć — rzekł Korniejew.
We trójkę z Wołodia i Edkiem obejrzeli skrupulatnie papugę, po czym stwierdzili zgodnie, że nie jest dubletem i że nie rozumieją, czemu ten fakt tak nas bulwersuje. „Weźmy, na przykład, mnie — mówił Korniejew. — Ja też nie jestem dubletem. Dlaczego to was nie zdumiewa?”
Roman popatrzył na płonącą z ciekawości Stellę, na Wołodię Poczkina, który stał z otwartymi ustami, wreszcie na złośliwie uśmiechniętego Witka i opowiedział im wszystko po kolei — jak przedwczoraj znalazł w piecu elektrycznym zielone pióro i wrzucił je do kosza na śmieci, jak wczoraj pióro z kosza zniknęło, za to na stole (na tymże stole) zjawiła się martwa papuga, idealna kopia tej oto i też nie dublet, jak Janus rozpoznał papugę, użalił się nad nią, po czym spalił w wyżej wspomnianym piecu, a popioły nie wiadomo czemu wyrzucił za okno.
Przez dłuższy czas nikt nie zabierał głosu. Drozd, na którym opowiadanie Romana nie zrobiło większego wrażenia, wzruszał ramionami. Widać było po jego minie, że nie rozumie, co w tym nadzwyczajnego, przecież w instytucie zdarzają się numery o wiele bardziej efektowne. Stella też wyglądała na rozczarowaną. Co się tyczy trzech magistrów, to ci zrozumieli wszystko znakomicie i twarze ich wyrażały niewiarę. Korniejew oświadczył krótko:
— Łżecie. W dodatku bez pojęcia.
— Wykluczone, żeby to była tamta papuga — tłumaczył nam dobrze wychowany Edek. — Na pewno się mylicie.
— Ależ tamta — powiedziałem. — Zielona z obrączką.
— Foton? — spytał Wołodia Poczkin prokuratorskim tonem.
— Foton. Janus nazywał ją Fotonkiem.
— A cyfry?
— Cyfry też były.
— Te same? — indagował groźnie Korniejew.
— Zdaje się, że tak — odpowiedziałem niepewnie, oglądając się na Romana.
— A dokładniej? — zażądał Korniejew. Przykrył czerwoną łapą papugę. — Powtórz te cyfry!
— Dziewiętnaście… — zacząłem — ee… zero dwa, zdaje się? Sześćdziesiąt trzy.
Korniejew zajrzał pod uchyloną dłoń.
— Nieprawda. A ty? — zwrócił się do Romana.
— Nie pamiętam — odparł Roman spokojnie. — Zdaje się, że zero pięć, a nie zero trzy.
— Nie — powiedziałem. Chyba zero sześć. Pamiętam, że tam był taki haczyk.
— Haczyk — przedrzeźniał pogardliwie Wołodia. — Sherlocki Holmesy! Naty Pinkertony! Znudziła im się zasada przyczynowości… Korniejew wsadził ręce do kieszeni.
— To inna sprawa — powiedział. — Ja nawet nie upieram się przy tym, że kłamiecie. Po prostu coś wam się pokręciło. Wszystkie papugi są zielone, a wśród nich dużo zaobrączkowanych. Ta para pochodziła z serii „Foton”, a wy macie dziurawą pamięć. Typowe dla wierszokletów i redaktorów chałowych gazet ściennych.
— Dziurawą, powiadasz? — spytał Roman.
— Jak durszlak.
— Jak durszlak, powiadasz? — powtórzył Roman z dziwnym uśmiechem.
— Jak stary durszlak. Zardzewiały. Jak sito. Z dużymi otworami. Roman, nie przestając się uśmiechać, wyjął z wewnętrznej kieszeni notes i zaczął przerzucać kartki.
— A więc — mówił — zardzewiały i z dużymi otworami. Zobaczymy. … Dziewiętnaście zero pięć siedemdziesiąt trzy — przeczytał.
Magistrowie jednym susem znaleźli się przy papudze i z suchym trzaskiem zderzyli się czołami.
— Dziewiętnaście zero pięć siedemdziesiąt trzy — odczytał Korniejew grobowym tonem cyfry na obrączce. Efekt był piorunujący. Stella nie omieszkała pisnąć z radości.
— I co z tego — powiedział Drozd, nie podnosząc głowy znad arkusza. — Kiedyś zobaczyłem, że wyszedł mój numer na loterii, i w te pędy poleciałem odbierać samochód. A później okazało się…
— Dlaczego zapisałeś ten numer? — Korniejew patrzył na Romana zmrużonymi oczami. — Masz taki zwyczaj? Zapisujesz wszystkie numery? Numer swojego zegarka też?
— Wspaniale! — zawołał Poczkin. Brawo, Wiciu! Trafiłeś w dziesiątkę. Wstydź się, Roman! Dlaczego otrułeś papugę? Co za okrucieństwo!
— Idioci! — obruszył się Roman. — Bierzecie mnie za Wybiegałłę? Korniejew podbiegł do niego i obmacał mu uszy.
— Idź do diabła! Sasza, popatrz tylko na nich!
— Panowie — powiedziałem z wyrzutem — cóż to za nieprzyzwoite żarty? Za kogo nas macie!
— A co nam zostaje? — spytał Korniejew. — Ktoś tu kłamie. Albo wy, albo prawa przyrody. Ja wierzę w prawa przyrody. Wszystko inne się zmienia.
Mimo to był wyraźnie skwaszony, usiadł z boku i pogrążył się w myślach. Sania Drozd spokojnie malował nagłówek. Stella wodziła po nas przestraszonymi oczami. Wołodia Poczkin pisał szybko i przekreślał jakieś wzory. Pierwszy przemówił Edek.
— Jeżeli nawet żadne prawa nie zostały naruszone, to przecież sam fakt nagłego pojawienia się tylu papug w tym samym pokoju oraz podejrzana śmiertelność wśród nich muszą wydawać się dziwne. Ja wprawdzie nie jestem zbytnio zdziwiony, gdyż nie zapominam, że wchodzi tu w grę Janus Poliektowicz. Czy nie uważacie, iż jest to osobistość sama w sobie niesłychanie interesująca?
— Owszem-przyznałem.
— I ja tak myślę — ciągnął Edek. — Roman, czym on właściwie się zajmuje?
— Zależy który Janus. U-Janus zajmuje się łącznością z przestrzeniami równoległymi.
— Hm. Wątpię, czy to nam coś pomoże.
— Niestety — odpowiedział Roman. — Ja też przez cały czas głowię się nad tym, jaki związek z Janusem mogą mieć te papugi, i nic nie potrafię wymyślić.
— Ale przyznajesz, że to dziwny człowiek?
— Tak, niewątpliwie. Począwszy od tego, że jest ich dwóch w jednej osobie. Tak się z tym oswoiliśmy, że przyjmujemy to jako rzecz normalną…
— Właśnie to miałem na myśli. Rzadko mówimy o Janusie, ponieważ wzbudza zbyt wielki szacunek. Ale jestem pewny, że każdy z nas dostrzegł w nim bodaj jeden rys osobliwy.
— Osobliwość numer jeden — wtrąciłem. — Miłość do zdychających papug.
— Powiedzmy — zgodził się Edek. — Co jeszcze?
— Plotkarze — przemówił Drozd z godnością. — A ja poprosiłem go kiedyś o pożyczkę.
— No i co? — spytał Edek.
— I dał. Tylko że zapomniałem, ile mi dał. A teraz nie wiem, co robić.
Umilkł. Edek czekał przez chwilę na dalszy ciąg i nie doczekawszy się, powiedział:
— Czy wiecie, że ilekroć wypadło mi, na przykład, pracować wspólnie z nim w nocy, tylekroć dokładnie z wybiciem godziny dwunastej dokądś wychodził i po pięciu minutach wracał. A ja za każdym razem odnosiłem wrażenie, że stara się delikatnie wybadać mnie, co robiliśmy przed jego odejściem.
— To prawda — przyznał Roman. — Znam to doskonale. Od dawna już zauważyłem, że właśnie o północy jak gdyby całkowicie tracił pamięć. I jest w pełni świadomy swego mankamentu. Kilka razy tłumaczył się przede mną, że miewa chwilowi zaniki pamięci, że to następstwa poważnej kontuzji.
— Pamięć ma do niczego — powiedział Wołodia Poczkin. Zmiął kartkę z obliczeniami i rzucił pod stół. — Stale zagaduje, czy widzieliśmy się wczoraj, czy nie.
— A jeśli tak, to o czym rozmawialiśmy — dodałem.
— Pamięć, pamięć — mruknął niecierpliwie Korniejew. — Co ma do tego pamięć? Dużo ludzi ma słabą pamięć… Nie o to idzie. Jak tam jest z tymi przestrzeniami równoległymi?
— Najpierw trzeba zebrać fakty — powiedział Edek.
— Papugi, papugi — ciągnął Witek. — A jeśli to mimo wszystko dublety?
— Nie — odparł Wołodia Poczkin. — Obliczyłem. Według wszelkich kategorii to nie są dublety.
— Zawsze o północy — mówił Roman — idzie do tej swojej pracowni i zamyka się dosłownie na parę minut. Raz wbiegł tam z takim pośpiechem, że nie zdążył zamknąć drzwi…
— I co? — spytała Stella zamierającym głosem.
— Nic. Usiadł w fotelu, posiedział chwilę, a potem wrócił. I od razu zapytał, czy nie mówiliśmy o czymś ważnym.
— No, muszę już iść — Korniejew podniósł się z krzesła.
— Ja też — powiedział Edek. — Zaraz się u nas zacznie seminarium.
— I ja — rzekł pospiesznie Wołodia Poczkin.
— Nie — sprzeciwił się Roman: — Ty siedź i pisz. Mianuję cię naczelnym. A ty, Stello, weź Saszę i piszcie wiersze. Ja muszę wyjść. Pamiętajcie, żeby, jak wrócę wieczorem, gazeta była gotowa.
Wyszli, a my zabraliśmy się do roboty. Próbowaliśmy początkowo coś wymyślić, ale zmęczyliśmy się bardzo szybko i nic z tego nie wyszło. Napisaliśmy więc nieduży poemat o umierającej papudze.
Gdy Roman wrócił, wszystko było zapięte na ostatni guzik. Drozd leżał na stole i pochłaniał kanapki, a Poczkin klarował Stelli i mnie, dlaczego historia z papugą jest absolutnie niemożliwa.
— Dobra robota — pochwalił Roman. — Gazeta prezentuje się pierwszorzędnie. A jaki nagłówek! Jakie przepastne gwiaździste niebo! I jak mało błędów!… A gdzie papuga?
Papuga leżała w szalce Petriego w tym samym miejscu, gdzie widzieliśmy ją wczoraj. Zatkało mnie po prostu.
— Kto ją tu położył? — zapytał Roman.
— Ja — powiedział Drozd. — A co takiego?
— Nie, nic. Niech sobie leży. Prawda, Sasza? Skinąłem głową.
— Zobaczymy, co się z nią stanie jutro — rzekł Roman.
Ten biedny, stary, niewinny ptak klnie jak tysiąc diabłów, ale nie rozumie, co mówi.
Nazajutrz musiałem jednak od samego rana zająć się moją normalną pracą. „Ałdan” był naprawiony i w gotowości bojowej, toteż gdy przyszedłem po śniadaniu do sali maszyn, przy drzwiach stała już spora kolejka dubletów ze zleceniami. Zacząłem od tego, że z mściwą satysfakcją odesłałem dubleta Christobala Junty, napisawszy na jego kartce, że nie mogę odczytać zlecenia. (Christobal Hozewicz miał rzeczywiście bardzo nieczytelny charakter pisma, pisał po rosyjsku gotyckim alfabetem). Fiodor Simeonowicz przysłał mi przez swego dubleta program, który po raz pierwszy sporządził samodzielnie, bez żadnych rad, sugestii i wskazówek z mej strony.
Po dokładnym przejrzeniu stwierdziłem z satysfakcją, iż jest opracowany umiejętnie, ekonomicznie i z dużym polotem. Poprawiłem kilka nieznacznych błędów i oddałem program moim dziewczętom. Zauważyłem, że w kolejce stoi blady i wystraszony księgowy z przetwórni ryb. Widać było po nim, że czuje się okropnie nieswojo, więc przyjąłem go poza kolejką.
— Ale to jakoś nie wypada — bąkał, zerkając lękliwie na dublety. Towarzysze przyszli wcześniej… i też czekają.
— Nie szkodzi, to nie towarzysze — uspokoiłem go.
— No więc obywatele…
— Obywatele też nie.
Księgowemu wszystka krew odpłynęła z twarzy, pochyliwszy się ku mnie szepnął rwącym się głosem:
— Toteż patrzę, że oni nie mrugają… Aten w granatowym to chyba nawet nie oddycha…
Załatwiłem już połowę kolejki, gdy zadzwonił Roman.
— Sasza?
— Tak.
— A papugi nie ma…
— Jak to?
— Zwyczajnie — nie ma.
— Sprzątaczka wyrzuciła?
— Pytałem. Nie tylko nie wyrzuciła, ale nawet nie widziała.
— Może to jakiś bezczelny kawał skrzatów?
— W pracowni dyrektora? Wątpię.
— No tak — powiedziałem. — A może to Janus?
— Janus jeszcze nie przyszedł. Zresztą chyba nawet nie wrócił z Moskwy.
— Co o tym wszystkim sądzisz?
— Nie wiem. Zobaczymy. Umilkliśmy.
— Dasz mi znać? — zapytałem po chwili. — Jeżeli będzie coś ciekawego…
— No oczywiście. Murowane. Na razie cześć, stary.
Starałem się nie myśleć o papudze, ostatecznie to nie moja rzecz. Załatwiłem interesantów, sprawdziłem programy i zabrałem się do nieznośnego zadania, które od dawna wisiało mi nad głową. Otrzymałem je od absolutystów. W pierwszej chwili oświadczyłem im, że nie ma żadnego sensu i, jak większość ich zadań, jest nierozwiązalne. Później jednak naradziłem się z Juntą, który posiadał bardzo finezyjną znajomość przedmiotu, i dopiero on wlał we mnie nieco otuchy. Kilkakrotnie wracałem do tego zadania i znów je odkładałem, aż wreszcie dziś rozgryzłem do końca. Wypadło bardzo pięknie. Akurat skończyłem i rozparty na krześle przyglądałem się z błogością wynikowi, gdy wszedł Junta z twarzą pociemniałą z gniewu. Patrząc na czubki moich butów, oschłym i nieprzyjemnym tonem zapytał, odkąd to jego pismo stało się dla mnie nieczytelne. Ta sprawa zanadto pachnie sabotażem, oświadczył. Patrzyłem na niego z rozczuleniem.
— Christobalu Hozewiczu — powiedziałem — udało mi się to wreszcie rozwiązać. Miał pan zupełną rację. Przestrzeń zaklęć rzeczywiście można zwinąć według każdej z czterech zmiennych.
Podniósł oczy. M usiałem mieć bardzo uszczęśliwioną minę, gdyż mruknął znacznie łagodniejszym tonem:
— Pozwoli pan rzucić okiem?
Podałem mu kartki, usiadł obok mnie i razem przeanalizowaliśmy wszystko od początku do końca, rozkoszując się dwoma niezwykle efektownymi przekształceniami, z których jedno podpowiedział mi on, a drugie znalazłem sam.
— Okazuje się, że mamy głowy na karku, Alejandro — powiedział Junta. — Umiemy artystycznie myśleć. Nie uważa pan?
— Uważam, że nie brak nam polotu — przyznałem szczerze.
— Ja też tak myślę. Opublikujemy ten wynik. Nie przyniesie nam wstydu. To nie kalosze-autostopy czy jakieś portki-niewidki.
W doskonałych humorach zabraliśmy się do pracy nad nowym zadaniem Junty… Niebawem jednak usłyszałem, że Christobal Hozewicz już dawno uważał się za nieuka, a o tym, że ja jestem matematycznym ignorantem, przekonał się już przy pierwszym zetknięciu ze mną. Zgodziłem się, skwapliwie dorzucając, że chyba czas najwyższy, by przeszedł na emeryturę, mnie zaś trzeba wylać na łeb z instytutu i zatrudnić przy ładowaniu drzewa, gdyż do niczego innego się nie nadaję. Zaprotestował. O emeryturze mowy nie ma, nadaje się tylko w charakterze nawozu dla gleby, mnie natomiast należy trzymać w odległości co najmniej kilometra od wyrębów leśnych, gdzie bądź co bądź wymagany jest pewien poziom intelektualny. Najlepiej nadawałbym się na ucznia pomocnika czyściciela w taborze asenizacyjnym f przy barakach dla zadżumionych. Siedzieliśmy oparłszy głowy na rękach i prześcigaliśmy się w samounicestwianiu, gdy wtem do sali zajrzał Fiodor Simeonowicz. o ile dobrze zrozumiałem, pragnął koniecznie usłyszeć, co myślę o opracowanym przez niego programie.
— Program! — uśmiechnął się zgryźliwie Junta. — Nie widziałem twego programu, Teodorze, lecz mam głęboką pewność, iż jest genialny w porównaniu z tym oto… — Ujął z odrazą w dwa palce kartkę ze swym zadaniem i podał Fiodorowi Simeonowiczowi. — Spójrz, oto przykład miernoty, nędzy umysłowej.
— K-kochani — zdumiał się Fiodor Simeonowicz, przebiegłszy oczami kartkę. — Ależ to p-problem Ben B-becalela. Cagliostro przecież d-dowiódł, że jest on n-nierozwiązalny.
— Wiemy, że jest nierozwiązalny — Junta od razu się naczupurzył. — Ale chcemy wiedzieć, jak go rozwiązać.
— Jak ty d-dziwnie rozumujesz, Ch-christo… Jak m-można szukać r-rozwiązania, jeśli się wie, że go n-nie ma? Z-zupełny nonsens…
— Wybacz, Teodorze, ale to ty rozumujesz dziwnie. Nonsensem jest szukać rozwiązania, gdy ono i tak istnieje. Idzie o to, jak postępować z zadaniem, które nie ma rozwiązania. To kwestia bardzo zasadnicza. Ty, przedstawiciel nauk stosowanych, niestety, pojąć jej nie jesteś w stanie. Widzę, że niepotrzebnie wdałem się z tobą w dyskusję. Ton Christobala Hozewicza był nad wyraz obraźliwy i Fiodor Simeonowicz zawrzał gniewem.
— Z-zapozwoleniem, ko-kochanku. N-niebędę dyskutował z t-tobą w tym t-tonie p-przy młodym człowieku. Z-zadziwiasz mnie. To n-nie-p-pedagogicznie. Jeśli ż-życzysz sobie rozmawiać d-dalej, zechciej w-wyjść ze mną na k-korytarz.
— Proszę bardzo — zawołał Junta, prostując się jak sprężyna i kurczowo chwytając za nie istniejącą rękojeść u biodra.
Wyszli ceremonialnie, nie patrząc na siebie, z dumnie zadartymi głowami. Dziewczęta zachichotały. Ja też nie byłem zbytnio przerażony. Siedziałem objąwszy głowę rękami nad pozostawioną kartką, słuchając tylko półuchem, jak grzmi na korytarzu potężny bas Fiodora Simeonowicza, przerywany suchymi, gniewnymi okrzykami Christobala Junty. Potem Fiodor Simeonowicz ryknął: „Z-zechce pan p-przejść do mego g-gabinetu!” — „Proszę bardzo!” — zaskrzeczał Junta. Byli już na pan. Głosy oddaliły się. „Pojedynek! Pojedynek!” — pisnęły dziewczęta. Junta miał sławę dzielnego rębacza i zabijaki. Mówiono, ze prowadzi adwersarza do swej pracowni, każe mu wybierać rapiery, szpady lub halabardy, a potem zaczyna a la Jean Marais skakać po stołach i wywracać szafy. O Fiodora Simeonowicza byliśmy jednak spokojni. Z góry wiadomo, że zasiądą w jego gabinecie po obu stronach stołu i przez pół godziny będą ponuro milczeć, potem Fiodor Simeonowicz ciężko westchnie, otworzy swój barek i napełni dwa kieliszki Eliksirem Błogości. Junta poruszy chrapami, podkręci wąsa i wypije. Fiodor Simeonowicz niezwłocznie napełni po raz drugi kieliszki i krzyknie w stronę pracowni: „świeżych ogóreczków!”.
Zadzwonił telefon. Roman jakimś dziwnym głosem wezwał mnie natychmiast na górę. Pobiegłem.
W pracowni oprócz Romana byli jeszcze Witek i Edek. I zielona papuga. Żywa. Siedziała tak samo jak wczoraj na ramionach wagi, przyglądała się nam po kolei to jednym, to drugim oczkiem, czyściła dziobem pióra i według wszelkich oznak czuła się znakomicie. W przeciwieństwie do magistrów, którzy mieli rzadkie miny, Roman stał ze spuszczoną głową i co trochę wzdychał spazmatycznie. Edek, blady jak ściana, delikatnie masował sobie skronie z tak męczeńskim wyrazem twarzy, jakby miał wściekłą migrenę. A Witek siedział okrakiem na krześle, huśtał się jak maluch, bawiący się w koniki, i coś niewyraźnie bełkotał wytrzeszczając oczy.
— Ta sama? — spytałem półgłosem.
— Ta sama — odpowiedział Roman.
— Foton?
— Foton.
— I numer się zgadza?
Roman milczał. Edek odezwał się udręczonym głosem:
— Gdybyśmy wiedzieli, ile papugi mają piór w ogonie, moglibyśmy policzyć, uwzględniając to zgubione przedwczoraj.
— Skoczę po Brehma, chcecie? — zaproponowałem.
— Gdzie zwłoki? — spytał Roman. — Od tego trzeba zacząć Panowie detektywi, gdzie się podział trup? Rrubid?
— Cer-remonia! Tr-rapazabur-rtę!
— Czort wie, co ona gada! — rzekł Roman z pasją.
— Trupazaburtę, to jest typowe wyrażenie pirackie — wyjaśnił Edek. A rubid?
— R-rubid! R-rezerwy! Ogr-romne! — powiedziała papuga.
Nachyliłem się i zacząłem badać obrączkę.
— Może to jednak nie tamta?
— Gdzież więc podziała się tamta? — spytał Roman.
— To inna kwestia. Mimo wszystko prostsza do wyjaśnienia.
— No to proszę, wyjaśnij.
— Czekaj — powiedziałem. — Najpierw odpowiedzmy na pytanie, czy to jest tamta papuga, czynie.
— Według mnie, tamta — oświadczył Edek.
— A ja myślę, że nie — mówiłem. — Patrzcie, tu jest rysa na obrączce, gdzie trójka…
Tr-rójka zawołała papuga. — Tr-rójka! Skr-ręt w pr-rawo!
Wir-rująca tr-rąba!Tr-rąba!
Witek poruszył się gwałtownie.
— Mam myśl!
— Jaką?
— Badanie systemem skojarzeniowym.
— W jaki sposób?
— Czekajcie. Usiądźcie wszyscy, nic nie gadajcie i nie przeszkadzajcie. Roman, masz tu magnetofon?
— Jest dyktafon.
— Dawaj. Tylko siedźcie cicho. Zaraz mi ta małpa puści farbę Wszystko mi wyśpiewa.
Witek przyciągnął stół, siadł z dyktafonem naprzeciwko papugi, nastroszył się, spojrzał na nią jednym okiem i wrzasnął:
— R-rubid!
Papuga drgnęła i omal nie spadła z wagi. Trzepotała przez chwilę skrzydłami, chwytając równowagę, po czym odpowiedziała chrypliwie:
— R-rezer-rwy!Kr-rater-rR-ricci! Spojrzeliśmy na siebie.
— R-rezer-rwy! — zakrakał Witek.
— Ogr-romne! Br-ryły! Br-ryły! R-ricci r-racja! R-ricci r-racja! R-roboty! R-roboty!
— Roboty!
— Kr-rach! Pożar-r! Atmosfer-ra! Pożar-r! Pr-recz! Dr-rambapr-recz!
— Dramba!
— R-rubid! R-rezer-rwy!
— Rubid!
— R-rezer-rwy! Kr-rater-r R-ricci!
— Krąg się zamyka — powiedział Roman.
— Czekaj, czekaj — mówił Witek. — Zaraz…
— Spróbuj z innej beczki — poradził Edek.
— Janus!
Papuga otworzyła dziób i kichnęła.
— Janus! — powtórzył Witek groźnie. Papuga patrzyła w okno zamyślona.
— Nie ma litery „r” — powiedziałem.
— Chyba tak… Zaraz… Niewstr-rujew!
— Odbiór-r! Czar-rodziej! Czar-rodziej! Tu Astr-ra, tu Astr-ra!
— To nie jest piracka papuga — stwierdził Edek.
— Zapytaj ją o trupa — podszepnąłem.
— Trup — wymówił Witek niechętnie.
— Cer-remonia, gr-robowiec! Ogr-raniczonyter-rmin! Or-racje! Bajdur-ry! Pr-racować! Pr-racować!
— Jej właściciel to ciekawy facet — zauważył Roman. — Co robimy dalej?
— Wiesz co, Witek, wydaje mi się, że ona używa terminologii kosmicznej — powiedział Edek. — Spróbuj jakieś proste, zwyczajne słowo…
— Bomba wodorowa!
Papuga przechyliła głowę i oczyściła łapką dziób.
— Parowóz. Milczenie.
— Nic z tego — mruknął Roman.
— Psiakrew — zdenerwował się Witek. — Nie przychodzi mi na myśl żadne zwyczajne słowo z literą „r”. Krzesło, stół, sufit… Kanapa… O! Tr-ranslator-r!
Papuga zerknęła na Witka jednym oczkiem.
— Kor-miejew, pr-roszę!
— Co? — spytał Witek. Pierwszy raz w życiu widziałem, że Korniejew się speszył.
— Kor-rniejew gbur-r! Gbur-r! Wybor-my pr-racownik! R-re-welacyjnydur-reń! R-rozkosz!
Parsknęliśmy śmiechem. Witek łypnął na nas i rzucił mściwie:
— Ojr-ra-Ojr-ra!
— Star-ry! Star-ry! — odpowiedziałapapuga. — R-rad! Dor-rwał się!
— Coś tu się nie klei — zauważył Roman.
— Dlaczego? — zdziwił się Witek. — Nawet bardzo się klei… Pr-ri wałów!
— Pr-rostodusznypr-rojekt! Pr-rymityw! Pr-racuś!
— O rety, ona nas wszystkich zna — zawołał Edek.
— Nor-rmalka! — potwierdziła papuga. — Ziar-rnko papr-ryki! Zer-ro! Gr-rawitacja!
— Amperian — podsunął szybko Witek.
— Kr-remator-rium! Przedter-rminowykr-res!-wymówiła papuga i po chwili dodała: — Amper-rometr-r!
— Jakiś bełkot bez związku — zniechęcił się Edek.
— Nie ma bełkotu bez związku — rzekł Roman w zamyśleniu. Witek szczęknął zamkiem i otworzył dyktafon.
— Taśma się skończyła. Szkoda.
— Wiecie co — powiedziałem — myślę, że chyba najprościej będzie zapytać o to Janusa. Co to za papuga, skąd się wzięła i w ogóle…
— A kto się tego podejmie? — zapytał Roman.
Nikt się nie zgłosił. Witek zaproponował przesłuchanie taśmy. Nagranie brzmiało bardzo dziwnie. Zaraz przy pierwszych słowach papuga frunęła na ramię Witka i zaczęła z widocznym zainteresowaniem słuchać, wtrącając od czasu do czasu swoje repliki: „Dr-ramba ignor-ruje ur-ran”, „R-racja”, „Kor-miejew gbur-r”. Kiedy skończyło się nagranie, Edek powiedział:
— W zasadzie można by ułożyć leksykon i przeanalizować go na maszynie. Ale i tak coś niecoś wiemy. Po pierwsze, że nas wszystkich zna. To zdumiewające. Musiała wiele razy słyszeć nasze nazwiska. Po drugie, wie o robotach. I o rubidzie. Gdzie właściwie używa się rubidu?
— Nigdzie. W każdym razie nie u nas w instytucie.
— To coś w rodzaju sodu — powiedział Korniejew.
— No dobrze, rubid — odezwałem się. — Ale skąd ona wie o kraterach księżycowych?
— Dlaczego o księżycowych?
— A czy góry na Ziemi nazywa ktoś kraterami?
— No jest przecież krater Arizona, a następnie krater to nie góra, lecz raczej dziura.
— Dziur-ra w czasie — oznajmiła papuga.
— Ten ptak posługuje się niesłychanie ciekawą terminologią — zauważył Edek. — Trudno byłoby nazwać ją popularną.
— Tak — przyznał Witek. — Jeżeli papuga przebywa z Janusem, to nie da się zaprzeczyć, że zajmuje się on nader oryginalnymi rzeczami.
— Or-ryginalny tr-ranspor-rt or-rbitalny! — powiedziała papuga.
— Janus nie interesuje się kosmosem — rzekł Roman. — Wiedziałbym coś o tym.
— Może się dawniej interesował?
— Dawniej też nie.
— Jakieś roboty — mówił Witek markotnie. — Kratery… Ni przypiął, ni przyłatał te kratery…
— Może Janus czyta powieści fantastyczne? — wyraziłem przypuszczenie.
— Na głos? Papudze?
— No nie…
— Wenera — powiedział Witek zwracając się do papugi.
— Tr-ragiczny r-romans — wymówiła papuga. Zamyśliła się, po czym dodała wyjaśniająco: — R-rozbił się. Nadar-remnie.
Roman wstał i zaczął spacerować po pracowni. Edek położył głowę na stole i zamknął oczy.
— Którędy ona się tu dostała? — zapytałem.
— Tą samą drogą co wczoraj — odpowiedział Roman. — Z pracowni Janusa.
— Widzieliście to na własne oczy?
— Uhum.
— Nie rozumiem jednego — czy ona zdechła, czy nie zdechła?
— Skąd możemy wiedzieć? — Roman wzruszył ramionami. — Nie jestem weterynarzem. A Witek nie jest ornitologiem. I w ogóle może to nie papuga.
— A co?
— Czy ja wiem?
— Może to jakaś skomplikowana halucynacja za czyjąś sprawą — odezwał się Edek nie otwierając oczu.
— Za czyją?
— Właśnie w tej chwili nad tym się zastanawiam. Nacisnąłem palcem oko i spojrzałem na papugę. Rozdwoiła się.
— Ona się rozdwaja — oznajmiłem. — To nie halucynacja.
— Mówiłem: skomplikowana halucynacja — przypomniał Edek. Nacisnąłem obydwa oczy. Przez moment byłem oślepiony.
— Słuchajcie! — powiedział Korniejew. — Oświadczam, że mamy do czynienia z naruszeniem związku przyczynowo-skutkowego. Dlatego też zostaje nam tylko jedno wyjście — uznać to wszystko za halucynację, a następnie ubrać się, stanąć w szeregu i z pieśnią na ustach pomaszerować do psychiatry. Zbiórka!
— Nie pójdę — zaprotestował Edek. — Mam pewną koncepcję.
— Jaką?
— Nie powiem.
— Dlaczego?
— Bo mi dacie po łbie.
— I tak oberwiesz.
— No to walcie.
— Nie masz żadnej koncepcji — zawołał Witek. — Tak ci się tylko zdaje. Jazda do psychiatry!
Drzwi od korytarza skrzypnęły i do pracowni wszedł Janus Poliektowicz.
— Tak — powiedział. — Dzień dobry panom. Wstaliśmy. Przywitał się podając każdemu z nas rękę.
— Fotonek — uśmiechnął się spostrzegłszy papugę. — Czy ona panu nie przeszkadza, Romanie Piotrowiczu?
— Przeszkadza? Mnie? Ależ skąd. Dlaczego miałaby przeszkadzać? Przeciwnie…
— No, jednak co dzień… — zaczął Janus Poliektowicz i nagle urwał. — O czym to my wczoraj rozmawialiśmy? — spytał pocierając czoło.
— Wczoraj pan był w Moskwie — odpowiedział Roman potulnie.
— Aha… tak, tak. No dobrze. Fotonku! Chodź do mnie. Papuga usiadła Janusowi na ramieniu i skrzeknęła mu do ucha:
— Pr-roso, pr-roso! Cukier-r!
Janus Poliektowicz uśmiechnął się do niej czule i poszedł do swego gabinetu. Patrzyliśmy na siebie z osłupieniem.
— Chodźmy stąd! — powiedział Roman.
— Do psychiatry! Do psychiatry! — mruczał złowieszczo Korniejew, gdy szliśmy korytarzem w kierunku jego pracowni. — Do krateru Ricciego. Dr-ramba! Cukier-r!
Faktów jest zawsze dostatecznie dużo — brakuje tylko fantazji.
Witek zestawił na podłogę pojemniki z żywą wodą, rozłożyli się na kanapie-translatorze i zapaliliśmy papierosy. Po pewnym czasie Roman zapytał:
— Witek, wyłączyłeś kanapę?
— Tak.
— Bo mi jakieś głupstwa łażą po głowie.
— Wyłączyłem i zablokowałem.
— Słuchajcie — powiedział Edek. — Czemu właściwie nie halucynacja?
— Kto mówi, że nie halucynacja? — spytał Witek. — Proponuję przecież udać się do psychiatry.
— Jak się kochałem w Majce — ciągnął Edek — to wywoływałem takie halucynacje, że nieraz sam byłem przestraszony.
— Po co?
Edek zamyślił się.
— Czy ja wiem — rzekł. — Pewnie z zachwytu.
— Pytam się, po co ktoś miałby nasyłać nam halucynacje? — mówił Witek. — Poza tym nie jesteśmy Majką. Chwalić Boga, jesteśmy magistrami. Kto nas może przeskoczyć? No, Janus, Kiwrin, Junta. Może jeszcze Giacomo.
— Saszka jest nie najmocniejszy — próbował tłumaczyć Edek.
— I co z tego? — spytałem. — Czy tylko mnie się przywidziało?
— Właściwie można by to sprawdzić — rozmyślał na głos Witek. — Gdyby Saszkę… ten… tego…
— No, no — powiedziałem. — Wypraszam to sobie. Innych sposobów me ma? Naciśnijcie palcem oko. Albo dajcie dyktafon osobie postronnej. Niech przesłucha i powie, czy jest tam nagranie.
Magistrowie uśmiechnęli się z politowaniem.
— Programista to ty jesteś dobry, Saszeńka — powiedział Edek.
— Nieopierzemec — mruknął Korniejew. — Poczwarka.
— Tak, tak, Saszeńka — westchnął Roman. — Widzę, że nawet me potrafisz wyobrazić sobie, co to jest prawdziwa, starannie wypracowana halucynacja.
Na twarzach magistrów pojawił się rozmarzony wyraz — widocznie nawiedziły ich miłe wspomnienia. Patrzyłem na nich z zawiścią Uśmiechali się Przymykali oczy. Mrugali do kogoś. W pewnej chwili Edek powiedział:
— Przez całą zimę kwitły u niej orchidee. Wydzielały najpiękniejszy zapach, jaki mogłem wymyślić. Witek nagle oprzytomniał.
— Berkeley nam się kłania — rzucił z niesmakiem. — Solipsyści niedomyci. „Jak przerażająca jest moja wyobraźnia!”
— Tak — przyznał Roman. — Halucynacje nie mogą być przedmiotem dyskusji. To zbyt naiwne. Niech sobie opowiadają dzieci i babunie Nie chcę być agnostykiem. Edek, jaką miałeś koncepcję? Ja… Ach tak, miałem. Też, zresztą, prymitywną. Matrykaty.
— Hm — mruknął Roman z powątpiewaniem.
— Co to takiego? — spytałem.
Edek wyjaśnił niechętnie, że oprócz znanych mi dubletów istnieją jeszcze matrykaty, czyli idealnie dokładne kopie przedmiotów lub stworzeń. W odróżnieniu od dubletów, matrykaty mają nawet strukturę oryginału. Rozpoznanie ich za pomocą zwykłych metod jest wręcz niemożliwe. Trzeba na to specjalnych urządzeń i w ogolę to bardzo skomplikowana i pracochłonna historia Balsamo otrzymał niegdyś tytuł magistra akademika za udowodnienie, iż Filip de Bourbon, zwany „Żelazną Maską”, był matrykatem Ów matrykat Ludwika XIV został stworzony w tajnych laboratoriach jezuitów celem zagarnięcia tronu francuskiego. W naszych czasach matrykaty tworzy się metodą biostereograficzną a la Richard Segur.
Nie wiedziałem, kto zacz Richard Segur, od razu jednak wyraziłem opinię, że hipoteza o matrykatach może wytłumaczyć jedynie niezwykłe podobieństwo papug. I na tym koniec. Fakt zniknięcia wczorajszej zdechłej papugi pozostaje nadal niezrozumiały.
— Masz rację — przyznał Edek. — Nie zamierzam obstawać przy tym. Zwłaszcza że Janus nie ma nic wspólnego z biostereografią.
— No właśnie — powiedziałem. — Wobec tego załóżmy raczej podróż w opisywaną przyszłość. Rozumiecie? Jak Louis Siedłowoj.
— No? — Korniejew nie zdradzał zainteresowania.
— Po prostu Janus lata w jakąś powieść fantastyczną, zabiera stamtąd papugę i przywozi tutaj. Jak papuga zdechnie, leci na tę sarną stronicę i znów… Teraz rozumiemy, dlaczego są takie podobne i skąd to naukowo-fantastyczne słownictwo. To przecież jest ta sama papuga. I w ogóle — ciągnąłem czując, że moja hipoteza jakoś trzyma się kupy — można nawet pokusić się o wyjaśnienie, dlaczego Janus ciągle zadaje pytania. Otóż za każdym razem obawia się, że wrócił nie w tym dniu, w którym powinien wrócić… Zdaje mi się, że to brzmi sensownie, co?
— A jest taka powieść fantastyczna? — spytał zainteresowany Edek. — Z papugą?
— Nie wiem — odpowiedziałem uczciwie. — Ale w tych tam gwiazdolotach bywają przecież różne zwierzęta. Koty i małpy, i dzieci… Z drugiej strony na Zachodzie istnieje tak obszerna literatura fantastyczna, że nie sposób wszystkiego przeczytać…
— No… raczej wątpliwe, żeby papuga z literatury zachodniej mówiła po rosyjsku — zauważył Roman. — A już zupełna zagadka, skąd owe kosmiczne papugi — nawet z rosyjskiej powieści — mogą znać Korniejewa, Priwałowa i Ojrę-Ojrę…
— Nie mówiąc o tym — podjął leniwie Witek — że przerzucenie ciała materialnego w świat urojony to co innego, a ciała urojonego w świat materialny — znów coś zupełnie innego. Wątpię, by jakiś pisarz zdołał stworzyć postać papugi, nadającej się do samodzielnego istnienia w świecie realnym.
Przypomniałem sobie półprzeźroczystych wynalazców i zrezygnowałem z dalszych argumentów.
— Poza tym — dodał Witek łaskawszym tonem — nasz Saszeńka rokuje pewne nadzieje. Jego koncepcja ma w sobie coś ze szlachetnego obłędu.
— Janus nie spaliłby urojonej papugi r oświadczył kategorycznie Edek. — Przecież takie coś nawet nie może się zaśmierdzieć.
— A dlaczego — rzekł nagle Roman — jesteśmy tacy niekonsekwentni? Dlaczego Siedłowoj? Dlaczego Janus miałby go powtarzać? Janus ma własny temat. Własną problematykę. Zajmuje się przestrzeniami równoległymi. Weźmy to za punkt wyjścia.
— Świetnie — powiedziałem.
— Sądzisz, że Janusowi udało się nawiązać łączność z jakąś przestrzenią równoległą? — spytał Edek.
— Łączność nawiązał już dawno. Załóżmy, że poszedł dalej. Czemu nie? Załóżmy, że robi eksperymenty z przerzucaniem ciał materialnych. Edek ma rację, to matrykaty, to nawet muszą być matrykaty, gdyż konieczna jest gwarancja absolutnej identyczności przerzucanego obiektu. Poprzez eksperymenty ustala się metodę przerzutu. Pierwsze dwa przerzuty były nieudane, papugi zdechły. Dzisiejszy eksperyment chyba się powiódł…
— Dlaczego one mówią po rosyjsku? — spytał Edek. — I skąd bądź co bądź u papug takie słownictwo?
— To by znaczyło, że i tam jest Rosja — powiedział Roman. — Ale tam się już wydobywa rubid z krateru Ricciego.
— Strasznie naciągane — mruknął Witek. — Dlaczego właśnie papugi? Czemu nie psy albo świnki morskie? Albo w końcu magnetofony? I skądże te papugi wiedzą, że Ojra-Ojra jest stary, a Korniejew — wyborny pracownik?
— Gbur — podpowiedziałem.
— Gbur, ale wyborny. I gdzież, do licha, podziała się zdechła papuga?
— Słuchajcie — odezwał się Edek. — To nie ma sensu. Pracujemy jak dyletanci. Jak amatorzy, którzy przysyłają nam listy następującej treści: „Drodzy uczeni! Od paru lat w mojej piwnicy coś stuka pod ziemią. Bardzo proszę o wyjaśnienie, dlaczego stuka?”. Musimy obrać jakąś metodę. Gdzie masz papier, Witek? Zaraz wszystko spiszemy.
I wszystko zostało spisane pięknym charakterem Edka.
Najpierw przyjęliśmy postulat, iż cała ta historia nie jest halucynacją, inaczej — byłaby po prostu nieinteresująca. Następnie sformułowaliśmy pytania, na które poszukiwana hipoteza winna dać odpowiedź. Pytania podzielono na dwie grupy: grupę „Papuga” i grupę „Janus”. Druga grupa została wprowadzona na życzenie Romana i Edka, którzy oświadczyli, iż całym swym jestestwem wyczuwają związek pomiędzy osobliwą postacią Janusa i osobliwym zachowaniem się papug. Nie umieli wyjaśnić Korniejewowi, co w sensie fizycznym oznacza pojecie, jestestwo” oraz „wyczuwać”, podkreślili jednak, że Janus sam przez się stanowi niesłychanie ciekawy obiekt dla badań i że niedaleko pada jabłko od jabłoni. Ponieważ ja nie wyraziłem żadnego poglądu, przeważyło zdanie większości i ostateczna lista pytań przedstawiała się następująco:
Dlaczego papugi numer jeden, dwa i trzy, zaobserwowane w dniach dziesiątego, jedenastego i dwunastego, są tak do siebie podobne, że początkowo uważaliśmy je za identycznego ptaka? Dlaczego Janus spalił pierwszą papugę oraz przypuszczalnie tę, która była przed nią (zerową) i po której zostało tylko pióro? Co się stało z piórem? Gdzie się podziała drugą (zdechła) papuga? Jak wytłumaczyć osobliwe słownictwo drugiej i trzeciej papugi? Jak wytłumaczyć fakt, że trzecia zna nas wszystkich, gdy tymczasem my widzimy japo raz pierwszy? (, .Dlaczego i wskutek czego zdechły papugi?” — dodałem, ale Korniejew warknął: „Dlaczego i wskutek czego pierwszą oznaką zatrucia jest sinienie zwłok?”, i mego pytania nie zanotowano). Co ma wspólnego Janus z papugami? Dlaczego Janus nigdy nie pamięta, z kim i o czym rozmawiał poprzedniego dnia? Co się dzieje z Janusem o pomocy? Dlaczego U-Janus ma oryginalny zwyczaj mówienia w czasie przyszłym, gdy u A-Janusa nigdy tego nie zauważono? Dlaczego w ogóle jest ich dwóch i skąd właściwie powstała legenda, że Janus jest jednym człowiekiem w dwóch osobach?
Długi czas siedzieliśmy, rozważając wszystko gruntownie i co trochę zaglądając do spisu. Miałem cichą nadzieję, że znów nawiedzi mnie szlachetny obłęd, tymczasem myśli moje rozpraszały się i w miarę upływających minut coraz bardziej skłaniałem się do poglądu Drozda, że w naszym instytucie nie takie sztuki można zobaczyć. Zdawałem sobie sprawę, że ów tani sceptycyzm wynika po prostu z mej ignorancji i nieumiejętności myślenia kategoriami zmiennego świata, ale to już nie było zależne ode mnie. Cała ta historia — rozmyślałem — tylko wtedy może wydawać się niezwykła, jeśli przyjmiemy, że owe trzy lub cztery papugi są jednym i tym samym ptakiem. Rzeczywiście, tak są do siebie podobne, że i mnie wprowadziło to w pierwszej chwili w błąd. Rzecz zupełnie naturalna. Jestem matematykiem, mam szacunek dla liczb i zbieżność numerów — szczególnie sześciocyfrowych — kojarzy mi się automatycznie ze zbieżnością ponumerowanych przedmiotów. Wiadomo jednak, że to nie może być ta sama papuga. Inaczej bowiem zostanie naruszony związek przyczynowo-skutkowy, zasada, w którą absolutnie nie zamierzałem wątpić z powodu jakichś głupich papug, w dodatku zdechłych. A jeśli to nie jest ta sama papuga, wówczas cały problem maleje do minimum. No dobrze, zgadzają się numery. No, ktoś cichaczem wyrzucił papugę. No, co tam jeszcze? Słownictwo? Phi, wielkie rzeczy… Z pewnością znajdzie się na to jakieś bardzo proste wytłumaczenie. Już chciałem wyłożyć wszystkie te argumenty, gdy nagle przemówił Witek:
— Słuchajcie, zdaje się, że mam!
Nikt się nie odezwał. Odwróciliśmy się tylko ku niemu — równocześnie i z hałasem. Wstał.
— To jest takie zwyczajne jak blin. Po prostu trywialne. Płaskie i banalne. Aż się nie chce opowiadać.
Podnosiliśmy się z wolna Miałem wrażenie, że czytam ostatnie strony pasjonującego kryminału. Cały mój sceptycyzm z miejsca się ulotnił.
— Kontramocja — powiedział Witek. Edek osunął się na kanapę.
— Brawo! — zawołał.-Geniusz!
— Kontramocja? — powtórzył Roman. — Czy ja wiem… Aha. — Potarł palce. — Tak… Uhum… No, więc, jeśli tak… to by wyjaśniało, dlaczego ona wszystkich zna… — Powiódł dokoła ręką — Więc wyruszają stąd…
— I dlatego on zawsze pyta, o czym mówiliśmy wczoraj — ciągnął Witek. — I ta fantastyczna terminologia…
— Czekajcie! — wykrzyknąłem. Ostatnia stronica kryminału była napisana po arabsku. — Czekajcie! Jaka kontramocja? Powiedział Roman z żalem i równocześnie z twarzy Witka wyczytałem, że i on już wie, dlaczego kontramocja odpada — Nic z tego — powtórzył. — To tak, jak film… Wyobraź sobie film…
— Jaki film?! — zawyłem. — Zlitujcie się!!!
— Film puszczony odwrotnie — wyjaśnił Roman. — Rozumiesz? Kontramocja.
— Psiakrew — zaklął zdehumorowany Witek i wyciągnął się na kanapie, opierając czoło na rękach.
Nic z tego — powiedział Edek. On też był zawiedziony — Nie denerwuj się, Sasza, widzisz przecież, że cała koncepcja i tak wzięła w łeb. Kontramocja jest to poruszanie się w kierunku odwrotnym względem osi czasu. Jak neutrino. W przypadku papugi całe nieszczęście polega na tym, że musiałaby ona latać tyłem i nie zdychałaby w naszych oczach, lecz przeciwnie, ożywała… Na ogół jednak to dobry pomysł Papuga — kontramot rzeczywiście mogłaby mieć pewne wiadomości o kosmosie. Żyłaby przecież, cofając się z przyszłości w przeszłość Akontramot Janus rzeczywiście nie mógłby wiedzieć, co zaszło w naszym „wczoraj”. Albowiem nasze „wczoraj” dla niego byłoby „jutrem”
— Otóż to — powiedział Witek. — Właśnie o tym myślałem. Dlaczego papuga nazywa Romana Ojrę-Ojrę „starym”? I skąd Janus tak trafnie, z najdrobniejszymi szczegółami przewiduje, co będzie jutro Roman, pamiętasz tę historię na poligonie? Przecież to samo się i naprasza, ze oni są z przyszłości…
— Słuchajcie, a czy taka kontramocja jest w ogóle możliwa? — spytałem.
— Teoretycznie tak — odpowiedział Edek. — Przecież połowa materii we wszechświecie porusza się w kierunku odwrotnym do osi czasu. Ale praktycznie nikt się tym nie zajmował.
— Komu to potrzebne i któż to wytrzyma? — rzucił Witek ponuro.
— Powiedzmy, że byłby to fascynujący eksperyment — zauważył Roman.
— Nie eksperyment, lecz samoofiara — mruknął Witek. — Myślcie, co chcecie, a to jednak ma coś wspólnego z kontramocja… Czuję całym jestestwem…
— Ach, jestestwem!… — powtórzył Roman i zapadło milczenie.
Ja tymczasem gorączkowo podsumowywałem w myśli, jak ta sprawa wyglądałaby praktycznie. Jeżeli kontramocja jest w teorii możliwa, tym samym staje się teoretycznie możliwe naruszenie związku przyczynowo-skutkowego. Właściwie nawet nie naruszenie, gdyż zasada ta utrzymuje swą moc w odniesieniu do obu światów — świata normalnego i świata kontramotów — tyle że traktowanych rozdzielnie. A więc można mimo wszystko założyć, że nie było trzech ani czterech papug, lecz tylko jedna. Cóż wtedy? Dziesiątego rano papuga leży nieżywa w szalce Petriego. Następnie Janus spala ją i popioły rzuca na wiatr. Niemniej jedenastego rano znowu jest żywa. Nie tylko nie spopielona, ale zdrowa i nietknięta. Wprawdzie koło południa zdycha i ponownie leży w szalce Petriego. To piekielnie ważna rzecz. Czułem, że ta szalka ma piekielnie duże znaczenie… Jedność miejsca!… Dwunastego papuga znów żyje i prosi o cukier… To nie kontramocja, nie film puszczony w odwrotną stronę, ale mimo wszystko jest w tym coś z kontramocja wspólnego. Witek ma rację… Dla kontramota przebieg wydarzeń jest następujący: papuga żyje, papuga umiera, papugę spalają. Z naszego punktu widzenia, jeśli pominiemy szczegóły, wszystko wygląda akurat odwrotnie: papugę spalają, papuga umiera, papuga żyje… Jakby film podzielono na trzy części, najpierw wyświetlono część trzecią, potem drugą i dopiero na końcu pierwszą… Jakieś przerwy ciągłości. … Przerwy ciągłości… Punkty przerwania…
— Słuchajcie — spytałem zamierającym głosem — czy ta kontramocja bezwzględnie musi być ciągła?
W pierwszej chwili nikt nie zareagował na moje słowa. Edek palił, wypuszczając dym pod sufit, Witek leżał nieruchomo na brzuchu, Roman zaś patrzył na mnie bezmyślnym wzrokiem. Potem oczy mu się rozszerzyły…
— Północ! — wymówił straszliwym szeptem.
I oto zaszło coś takiego, jakbym na meczu pucharowym strzelił decydującego gola. Wszyscy trzej zerwali się z kanapy, rzucili się na mnie, obślinili mi całą twarz, walili mnie po plecach i po karku, w końcu wraz ze mną przewrócili się na kanapę. „Ma łeb!” — darł się Edek. „Szpakami karmiony!” — wrzeszczał Roman. „A ja myślałem, żeś ty kompletny dureń!” — powtarzał gburowaty Korniejew. Uspokoili się wreszcie i dalej już wszystko poszło jak po maśle.
Najpierw Roman oznajmił ni z tego, ni z owego, że znalazł klucz do zagadki tunguskiego meteorytu. Pragnął niezwłocznie podzielić się z nami swoim odkryciem, a my, jakkolwiek brzmi to paradoksalnie, zgodziliśmy się z radością. Nikomu nie było pilno do tego, co nas frapowało najbardziej. Absolutnie! Zachowywaliśmy się jak prawdziwi smakosze. Nić rzucaliśmy się na jadło. Delektowaliśmy się zapachem, przewracaliśmy oczami, cmokaliśmy, zacieraliśmy dłonie, obchodząc stół dokoła, przeczuwaliśmy wyborny smak…
— Wyjaśnijmy na koniec — zaczął Roman — nie rozszyfrowaną historię tunguskiego fenomenu. Przed nami zajmowali się nią ludzie całkowicie pozbawieni wyobraźni. Wszystkie te komety, meteoryty z antymaterii, eksplodujące statki atomowe, różne obłoki kosmiczne i generatory kwantowe są nazbyt banalne, a więc dalekie od prawdy. Dla mnie osobiście meteoryt tunguski zawsze był statkiem przybyszów z kosmosu i zawsze byłem zdania, że nie odnajdą go w miejscu wybuchu, dawno już bowiem go tam nie ma. Do dziś sądziłem, iż nie było to lądowanie statku, lecz jego wzlot. I już ta ogólna hipoteza wiele wyjaśniała. Koncepcja kontramocji nieciągłej pozwala wyjaśnić ten problem do końca. Cóż bowiem zaszło trzydziestego czerwca tysiąc dziewięćset ósmego roku w rejonie Podkamiennej Tunguzki? Mniej więcej w połowie lipca tegoż roku do Układu Słonecznego wtargnął statek obcych przybyszów. Nie były to banalne istoty z powieści fantastycznych. To, moi drodzy, byli kontramoci! Ludzie, którzy przybyli do nas z innego świata, gdzie czas płynie w odwrotnym kierunku. Na skutek wzajemnego oddziaływania przeciwstawnych nurtów czasu, kontramoci, którzy normalnie dostrzegali nasz świat jak puszczony odwrotnie film, przeobrazili się w kontramotów typu nieciągłego. Charakter tej zmiany na razie nas nie interesuje. Ważniejsze jest to, że ich bytowanie w naszym świecie zostało podporządkowane określonemu rytmowi cyklicznemu. Załóżmy dla uproszczenia, że ich cykl jednostkowy równał się dobie ziemskiej, wówczas bytowanie to miało przebieg następujący: w dniu, powiedzmy, pierwszego lipca żyją, pracują, jedzą tak samo, jak my. Ale z wybiciem godziny dwunastej wkraczają wraz z całym swym wyposażeniem nie w drugi lipca, jak my, zwykli śmiertelnicy, lecz w początek trzydziestego czerwca, czyli posuwają się nie o sekundę naprzód, lecz o dwie doby wstecz, oczywiście w kategoriach naszego czasu. Identycznie dzieje się pod koniec trzydziestego czerwca zamiast w pierwszy dzień lipca, wchodzą w dwudziesty dziewiąty czerwca. I tak dalej. Znalazłszy się w bezpośredniej bliskości Ziemi, kontramoci ze zdziwieniem odkryli — o ile nie uczynili tego jeszcze wcześniej — iż wykonuje ona na swej orbicie przedziwne susy, nad wyraz utrudniające astronawigację. Poza tym pierwszego lipca (według naszej rachuby czasu) zaobserwowali w samym środku olbrzymiego kontynentu eurazjatyckiego wielkich rozmiarów pożar. Dymy tego pożaru dostrzegli dzięki mocnym teleskopom już kilka dni przedtem — drugiego, trzeciego itd. lipca według naszej rachuby czasu. Zainteresował ich ten kataklizm, a ciekawość naukowa rozpaliła się do białości, gdy rankiem trzydziestego czerwca (według naszej rachuby czasu) zobaczyli, że nie ma śladu pożaru i że w dole rozpościera się spokojne zielone morze tajgi. Zaintrygowany kapitan wydał rozkaz lądowania w tym samym miejscu, gdzie wczoraj — według jego rachuby czasu — widział na własne oczy epicentrum ognistej katastrofy. Dalej wszystko potoczyło siew sposób wiadomy. Szczęknęły przełączniki odrzutowe, zamigotały ekrany, ryknęły silniki planetarne, w których wybuchał Q-gamma-plazmoin…
— Jak, jak? — spytał Witek.
— Q-gamma-plazmoin. Albo, powiedzmy, mi-delta-jonoplast. Zionący płomieniami statek spadł na tajgę i — rzecz jasna — wywołał pożar. Ten właśnie widok obserwowali mieszkańcy wsi Karelinskoje oraz inni świadkowie, którzy potem weszli do historii. Pożar był straszliwy. Kontramoci przerazili się wyjrzawszy na zewnątrz i postanowili przeczekać za osłoną żaroodpornych i trudno topliwych ścian pojazdu. Aż do pomocy słuchali z drżeniem ryku szalejących płomieni, lecz punkt o dwunastej wszystko nagle ucichło. I nic dziwnego. Kontramoci bowiem wkroczyli w swój nowy dzień — dwudziesty dziewiąty czerwca według naszej rachuby czasu. Toteż gdy odważny kapitan z zachowaniem wszelkich środków ostrożności około drugiej w nocy wyjrzał na zewnątrz — zobaczył w świetle reflektorów spokojnie koryszące się sosny, a w sekundę później opadły go chmary drobniutkich kąśliwych owadów, znanych u nas pod nazwą meszek albo mustyków.
Roman zaczerpnął tchu i popatrzył na nas. Bardzo nam ten wywód przypadł do gustu. Czuliśmy już, jak w ten sam sposób rozgryzamy tajemnicę papugi.
— Dalsze losy przybyszów-kontramotów — mówił dalej Roman — nie powinny nas interesować. Możliwe, że w dniu piętnastego czerwca, wykorzystując tym razem nie wzniecającą płomieni alfa-beta-gamma-grawitację, cichutko oderwali się od dziwnej planety i powrócili do domu. Możliwe, że wszyscy zginęli zatruci śliną komarów, a ich statek kosmiczny długo sterczał na naszej planecie, pogrążając siew otchłań czasu i gdzieś na dnie morza syluryjskiego pełzały po nim trylobity. Nie wykluczone też, że kiedyś, w dziewięćset szóstym lub dziewięćset pierwszym roku, natknął się na niego myśliwy w tajdze i długo potem opowiadał o nim w gronie przyjaciół, którzy, jak zwykle bywa, nie wierzyli mu ani za grosz. Kończąc moje krótkie przemówienie, pozwolę sobie wyrazić współczucie słynnym badaczom, którzy bezskutecznie usiłowali wykryć jakieś ślady w rejonie Podkamiennej Tunguzki. Urzeczeni realnością, interesowali się wyłącznie tym, co zachodziło w tajdze p o wybuchu i żaden nie próbował dowiedzieć się, co zaszło przed. Dixi.
Roman odchrząknął i wypił filiżankę żywej wody.
— Czy są jakieś pytania do prelegenta? — spytał Edek. — Nie ma? To świetnie. Wracamy do naszych papug. Kto prosi o głos?
Prosili wszyscy. I wszyscy głos zabrali. Nawet Roman, który już z lekka ochrypł. Wyrywaliśmy sobie listę pytań, skreślaliśmy jedno po drugim i oto w jakieś pół godziny później wyłonił się wyczerpująco jasny, drobiazgowo przemyślany obraz badanego zjawiska.
W roku tysiąc osiemset czterdziestym pierwszym, w rodzinie niebogatego ziemianina i chorążego w stanie spoczynku, Poliekta Chrysantowicza Niewstrujewa, przyszedł na świat syn. Dano mu imię Janus, pragnąc w ten sposób uczcić dalekiego krewnego, Janusa Poliektowicza Niewstrujewa, który dokładnie wywróżył płeć, a także dzień i nawet godzinę narodzin niemowlęcia. Krewny ów, cichy, skromny staruszek, przeniósł się do emerytowanego chorążego zaraz po wojnie napoleońskiej, mieszkał w oficynie i wszystek swój czas poświęcał pracy naukowej. Był oryginałem, jak przeważnie wszyscy naukowcy, miewał różne dziwactwa, ale do swego chrześniaka przywiązał się całą duszą i nie odstępował go na krok, cierpliwie wpajając weń wiadomości z dziedziny matematyki, chemii oraz innych dyscyplin nauki. Można powiedzieć, że w życiu Janusa młodszego nie było ani jednego dnia bez obecności Janusa starszego i stąd pewnie nie dostrzegał on pewnych oznak, które tak dziwiły innych — staruszek zamiast niedołężnieć z latami, stawał się jakby silniejszy, bardziej rześki. Pod koniec stulecia stary Janus wtajemniczył młodszego w najgłębsze arkana magii analitycznej, relatywistycznej i uogólnionej. W dalszym ciągu żyli i pracowali razem, uczestnicząc we wszystkich wojnach i rewolucjach, mniej lub bardziej mężnie znosząc przemiany historii, aż wreszcie znaleźli się w Instytucie Badań Czarów i Magii…
Szczerze mówiąc, cały ten wstęp był czystą literaturą. Tylko jeden fakt z przeszłości Janusów znaliśmy dobrze, mianowicie, że J. P. Niewstrujew urodził się siódmego marca tysiąc osiemset czterdziestego pierwszego roku. Jak i kiedy J. P. Niewstrujew został dyrektorem instytutu, nie mieliśmy zielonego pojęcia. Nie wiedzieliśmy nawet, kto pierwszy wpadł na to i wypaplał, że U-Janus i A-Janus to jeden człowiek w dwóch osobach. Ja usłyszałem o tym od Ojry-Ojry i przyjąłem na wiarę, gdyż na rozum przyjąć nie mogłem. Ojra-Ojra dowiedział się od Giana Giacomo i uwierzył, ponieważ był młody i pełen entuzjazmu. Korniejewowi powiedziała sprzątaczka, on zaś uznał wówczas sam fakt za tak dalece trywialny, iż nie warto się nad nim zastanawiać. Edek słyszał, jak rozmawiali o tym Sabaoth Baalewicz i Fiodor Simeonowicz. Był wtedy młodszym preparatorem i wierzył we wszystko oprócz Boga.
Tak oto o przeszłości Janusów mieliśmy bardzo mgliste pojęcie. Przyszłość natomiast znaliśmy wręcz doskonale. A-Janus, którego obecnie bardziej pochłania instytut niż praca naukowa, zafascynuje siew niedalekiej przyszłości koncepcją praktycznej kontramocji. Poświęci jej całe swe życie. Będzie miał przyjaciela — małą zieloną papugę imieniem Foton, którą otrzyma w podarunku od słynnych kosmonautów rosyjskich. Stanie się to dziewiętnastego maja roku 1973 lub 2073 — w ten bowiem sposób sprytny Edek rozszyfrował zagadkowy numer 190573 na obrączce. Wkrótce po tym A-Janus osiągnie wreszcie całkowity sukces i zmieni w kontramota zarówno siebie, jak i papugę Fotona, która w chwili eksperymentu będzie siedziała na j ego ramieniu i prosiła o cukier. Wtedy właśnie, jeżeli mamy jakie takie pojęcie o kontramocji, przyszłość ludzka straci Janusa Poliektowicza Niewstrujewa, za to ludzka przeszłość, zyska w zamian dwóch Janusów naraz, bowiem A-Janus zmieni się w U-Janusa i zacznie posuwać się wstecz względem osi czasu. Będą się spotykali co dzień, lecz nigdy nawet cień podejrzenia nie zakradnie się do myśli A-Janusa, gdyż łagodną pomarszczoną twarz U-Janusa, swego dalekiego krewnego, przywykł oglądać od kołyski. Zawsze o północy, punktualnie o godzinie zero minut zero zero sekund zero zero tercji zero zero, według czasu miejscowego, A-Janus będzie, podobnie jak my wszyscy, przechodził z dzisiejszej nocy w jutrzejszy ranek, podczas kiedy U-Janus wraź ze swą papugą w tej samej chwili, za mgnienie równe jednemu mikrokwantowi czasu, przejdzie z naszej dzisiejszej nocy w nasz wczorajszy ranek.
Oto dlaczego papugi numer jeden, dwa i trzy, które oglądaliśmy dziesiątego, jedenastego i dwunastego, były tak do siebie podobne — po prostu była to ta sama papuga. Biedny stary Foton! Może pokonała go starość, a może przewiał go wiatr, w każdym razie zachorował i przyleciał umrzeć na ulubionej wadze w pracowni Romana. Papuga umarła, a zasmucony pan urządził jej ognisty pochówek i rzucił na wiatr popioły, nie wiedział bowiem, jak się zachowują martwe kontramoty. A może właśnie zrobił to dlatego, że wiedział. My, oczywiście, oglądaliśmy cały ten proces jak film z przestawionymi częściami. Dziewiątego Roman znajduje w piecu ocalałe pióro Fotona. Trupka już nie ma, został spalony jutro. Jutro, dziesiątego, Roman znajduje martwą papugę w szalce Petriego. Tegoż dnia znajduje ją tamże U-Janus i spala w piecu. Pióro zostaje w piecu do końca dnia i o pomocy przeskakuje w datę dziewiątego. Jedenastego rano Foton żyje, choć już jest chory. Zdycha w naszych oczach obok wagi (na której będzie tak lubił teraz siedzieć) i naiwny Sania Drozd kładzie go do szalki Petriego, gdzie papuga przeleży do północy, przeskoczy w ranek dziesiątego, zostanie znaleziona przez U-Janusa, spalona, popioły jej rozwieje wiatr, ale pióro zostanie, przeleży do pomocy, przeskoczy w ranek dziewiątego i tam znajdzie je Roman… Dwunastego rano Foton jest zdrów i cały, udziela Korniejewowi wywiadu i prosi o cukier, ale o północy przeskoczy w ranek jedenastego, zachoruje, umrze, będzie leżał w szalce Petriego, o północy przeskoczy w ranek dziesiątego, będzie spalony i rozwiany, zostanie jednak pióro, które o północy przeskoczy w ranek dziewiątego, znajdzie je Roman i wrzuci do kosza na śmieci. Trzynastego, czternastego, piętnastego i tak dalej — Foton ku radości nas wszystkich będzie wesoły, rozmowny, będziemy go głaskać, karmić cukrem, a U-Janus przyjdzie i zapyta, czy papuga nie przeszkadza nam w pracy. Za pomocą skojarzeniowego systemu badań dowiemy się od Fotona wielu ciekawych rzeczy na temat ekspansji ludzkości w kosmos i — niewątpliwie — to i owo z naszej własnej przyszłości.
Gdy w naszych rozważaniach doszliśmy do tego punktu, Edek nagle sposępniał i oświadczył, że nie podobają mu się aluzje Fotona dotyczące jego — Amperiana — przedwczesnej śmierci. Pozbawiony subtelności Korniejew zauważył w odpowiedzi, że każda śmierć maga jest przedwczesna, mimo to jednak wszyscy tam się znajdziemy. A zresztą, dodał Roman, może Foton pokocha cię najbardziej z nas wszystkich i tylko twoją śmierć zapamięta. Edek zrozumiał, że ma jeszcze szansę umrzeć po nas i humor mu się poprawił.
Jednakże rozmowa o śmierci nastroiła nas melancholijnie. Wszystkim nam, prócz, oczywiście, Korniejewa, zrobiło się żal U-Janusa. No bo rzeczywiście, jeżeli głąbiej się zastanowić, sytuacja jego jest okropna. Po pierwsze, stanowił przykład gigantycznej bezinteresowności naukowej, albowiem praktycznie był pozbawiony możliwości korzystania z owoców swej myśli. Po wtóre, nie miał przed sobą świetlanej przyszłości. My szliśmy ku czasom rozumu i braterstwa, on zaś dzień po dniu cofał się w epokę Mikołaja Krwawego, pańszczyzny, strzałów na placu Siennym i — kto wie — może do arakczejewszczyzny, bironowszczyzny, opryczniny. I oto gdzieś w głębinie czasu czyha taki zły dzień, kiedy na woskowanym parkiecie Sankt-Petersburskiej Academie des Sciences spotka kolegę w upudrowanej peruce, który notabene już od tygodnia jakoś dziwnie mu się przygląda, i kolega ów jęknie, załamie ręce i spyta z przerażeniem w oczach: „Herr Niefstrujeff? Jak to możliwe??… Przecież fczoraj w «Fiadomościach» wyraźnie podali, sze pan zmarł nagle…”. I Janus zacznie mówić coś o bracie bliźniaku lub o fałszywych pogłoskach, wiedząc doskonale, co taka rozmowa oznacza…
— Przestańcie! — warknął Korniejew. — Rozmazali się! Janus zna za to przyszłość. Był już tam, dokąd my długo jeszcze musimy iść, i bardzo możliwe, że dokładnie wie, kiedy wszyscy pomrzemy.
— To całkiem inna sprawa — westchnął smutno Edek.
— Ciężko jest staremu — powiedział Roman. — Powinniśmy okazywać mu więcej ciepła i łagodności. Szczególnie ty, Witek. Zawsze jesteś wobec niego ordynarny.
— To niech się nie czepia — burknął Witek. — A o czym rozmawialiśmy, a gdzie się widzieliśmy…
— Teraz już wiesz, dlaczego to robi, więc zachowuj się przyzwoicie.
Witek naburmuszył się i zaczaj demonstracyjnie przeglądać kartkę ze spisem pytań.
— Trzeba mu wszystko bardziej szczegółowo wyjaśniać — powiedziałem. — Wszystko, co nam jest wiadome. Trzeba mu stale przepowiadać jego najbliższą przyszłość.
— Tam do licha! — zawołał Roman. — On tej zimy złamał nogę. Była taka ślizgawica.
— Musimy temu zapobiec — oświadczyłem stanowczo.
— Co? — spytał Roman. — Czy ty rozumiesz, co gadasz? Noga już dawno się zrosła…
— Ale jeszcze jej nie złamał — zakwestionował Edek. Zamilkliśmy, usiłując się w tym wszystkim połapać. Wtem Witek wykrzyknął:
— Czekajcie! A to co takiego? Jedno pytanie zostało nie skreślone.
— Jakie?
— Gdzie podziało się pióro?
— Jak to? — powiedział Roman. — Przeskoczyło w ósmy… A ósmego włączyłem piec, robiłem wytop…
— I co z tego?
— No tak, wrzuciłem je przecież do kosza… Ósmego, siódmego i szóstego nie widziałem pióra… Hm… Co z nim się stało?
— Może wyrzuciła sprzątaczka? — podsunąłem.
— To w ogóle interesująca historia — zauważył Edek. — Przypuśćmy, że nikt go nie spalił. Jak ono będzie wyglądało w ubiegłych epokach?
— Są rzeczy bardziej interesujące — odpowiedział Witek. — Na przykład, co się dzieje z butami Janusa, kiedy donosi je do dnia ich produkcji w fabryce „Skorochod”? Albo z potrawami, które zjada na kolację? I tak dalej…
Ale byliśmy już zbyt zmęczeni. Jakiś czas jeszcze rozmawialiśmy, potem przyszedł Sania Drozd, zrzucił nas z kanapy, włączył swój tranzystor i zaczął nas męczyć o pożyczkę. „No dajcie dwa ruble” — jęczał. „Skąd ci weźmiemy?” — „Może coś znajdziecie w kieszeni, ostatnie pieniądze… No dajcie!…” Dalsza dyskusja w tych warunkach była niemożliwa, postanowiliśmy więc iść na obiad.
— Ostatecznie — powiedział Edek — nasza hipoteza nie jest aż tak fantastyczna. Być może, losy U-Janusa są o wiele bardziej zdumiewające.
Bardzo możliwe, pomyśleliśmy i udaliśmy się do stołówki.
Wstąpiłem na chwilę do sali maszyn i zakomunikowałem, że idę na obiad. W korytarzu wpadłem na U-Janusa, który spojrzał na mnie badawczo, uśmiechnął się i spytał, czy nie widzieliśmy się wczoraj wieczorem.
— Nie, Janusie Poliektowiczu — odpowiedziałem — wczoraj się me widzieliśmy. Wczoraj nie było pana w instytucie. Wczoraj z samego rana odleciał pan do Moskwy.
— Ach tak — przyznał. — Zapomniałem.
Uśmiechał się do mnie tak sympatycznie, że nagle zebrałem się na odwagę. Było w tym, oczywiście, trochę bezczelności z mojej strony, wiedziałem jednak, że Janus Poliektowicz traktował mnie ostatnio bardzo przychylnie, a więc żaden przykry incydent nie może się zdarzyć. Spytałem półgłosem, oglądając się ostrożnie:
— Janusie Poliektowiczu, czy mogę zadać panu jedno pytanie? Podniósł brwi i przez chwilę sondował mnie wzrokiem, potem widocznie coś sobie przypomniawszy, odpowiedział:
— Oczywiście, bardzo proszę. Tylko jedno?
Uświadomiłem sobie nagle słuszność tych słów. Żadnym cudem nie mogło się to pomieścić w jednym pytaniu. Czy będzie wojna? Czy coś w życiu osiągnę? Czy wynajdą receptę na szczęście? Czy nadejdzie taki czas, że nie będzie na świecie ani jednego durnia? Powiedziałem:
— Przyjdę do pana jutro, jeśli to możliwe? — Pokiwał głową i odparł, jak mi się wydało, z leciutką kpiną:
— Nie. Absolutnie niemożliwe. Jutro z rana wezwą pana zakłady kitieżgradzkie i będę musiał wystawić panu delegację.
Poczułem się głupio. Było coś poniżającego w tym determinizmie skazującym mnie, człowieka świadomego, posiadającego wolną wolę, na z góry określone postępki. I bynajmniej nie o to szło, czy ja chcę, czy nie chcę jechać do Kitieżgradu. Szło o nieuchronność. Teraz już nie mogłem ani umrzeć, ani zachorować, ani stroić fochów („aż do zwolnienia włącznie!”), byłem skazany i po raz pierwszy zrozumiałem prawdziwy sens tego słowa. Zawsze wiedziałem, że to okropna rzecz być skazanym na śmierć albo ślepotę. Okazało się jednak, że być skazanym nawet na miłość najpiękniejszej dziewczyny, na pasjonującą podróż dookoła świata i na wyjazd do Kitieżgradu (dokąd zresztą rwałem się już od trzech miesięcy) — to również bardzo przykra rzecz. Znajomość przyszłości ukazała mi się w zupełnie innym świetle…
— Niedobrze jest czytać ciekawą książkę od końca, prawda? — przemówił Janus Poliektowicz, który jawnie mnie obserwował. — A co do pańskich pytań, Aleksandrze Iwanowiczu, to… Niech pan się postara zrozumieć, że dla każdego istnieje mnóstwo przyszłości. I każdy pański postępek tworzy którąś z nich. Pan to zrozumie — powiedział tonem przeświadczenia. — Na pewno pan zrozumie.
Później oczywiście to zrozumiałem.
Ale to już zupełnie, zupełnie inna historia.