Spośród bohaterów opowiadania kilku wybija się na plan pierwszy, reszta są to postaci drugoplanowe.
Około godziny czternastej, kiedy w „Ałdanie” znów przepalił się bezpiecznik urządzenia wejściowego, zabrzmiał dzwonek telefonu. Dzwonił dyrektor administracyjno-gospodarczy, Modest Matwiejewicz Kamieniojad.
— Priwałow — zgromił mnie surowym tonem — dlaczego pan znów nie na miejscu?
— Jak to nie na miejscu? — żachnąłem się. Tego dnia miałem istne urwanie głowy i wszystko inne wyleciało mi z pamięci.
— Wypraszam sobie — perorował Modest. — Już pięć minut temu powinien pan był zjawić się u mnie po instrukcję.
— Zawracanie… — mruknąłem odkładając słuchawkę.
Wyłączyłem maszynę, zdjąłem fartuch i powiedziałem dziewczętom, by nie zapomniały zamknąć dopływu prądu. W dużym korytarzu było pusto, za na wpół zamarzniętymi oknami szalała śnieżyca. Wkładając po drodze kurtkę, pobiegłem do działu gospodarczego.
Modest Matwiejewicz w wyświeconym garniturze przyjął mnie majestatycznie w swoim sekretariacie. Za jego plecami malutki gnom o włochatych uszach smętnie i gorliwie wodził palcem po ogromnej liście.
— Priwałow, pan zupełnie jak ten… chammunkuls — powiedział Modest. — Nigdy pana nie ma na miejscu.
Wszyscy starali się być z Modestem Matwiejewiczem w jak najlepszych stosunkach, albowiem był to człowiek potężny, nieugięty i ponadto fantastyczny ignorant. Toteż ryknąłem: „Tak jest!” — i trzasnąłem obcasami.
— Wszyscy powinni znajdować się na swoich miejscach — ciągnął. — Zawsze. Pan na ten przykład ma wyższe wykształcenie, nosi okulary i zapuścił brodę, a nie może pan zrozumieć takiego prostego twierdzenia.
— To się już nie powtórzy! — zapewniłem wytrzeszczając oczy.
— Wypraszam sobie — mówił Modest nieco łagodniejszym tonem. Wyciągnął z kieszeni arkusz papieru i studiował go przez chwilę. — No więc, Priwałow — oznajmił wreszcie — dzisiejszej nocy pan będzie pełnił dyżur. Dyżur w instytucji podczas świąt jest zadaniem odpowiedzialnym. To nie jakieś tam naciskanie guzików. Przede wszystkim — ochrona przeciwpożarowa. To na pierwszym miejscu. Nie dopuszczać do samozapalania. Przestrzegać, aby w powierzonych pańskiej pieczy pomieszczeniach zakładu dopływ prądu był zamknięty. Pilnować osobiście, bez tych waszych sztuczek z dwojeniem się i trojeniem. Bez waszych dubletów. W razie wykrycia czynnika samozapalania dzwonić niezwłocznie pod numer 01 i wydać odpowiednie zarządzenia. Otrzyma pan gwizdek, by w razie czego wezwać brygadę alarmową… — Wręczył mi platynowy gwizdek z numerem inwentarzowym. I nikogo nie wpuszczać. Tu jest lista osób, którym pozwolono korzystać z pracowni w godzinach nocnych, ale ich także proszę nie wpuszczać, ponieważ są święta, żeby w całym instytucie nie było żywej duszy. Demony zakląć przy wejściu i przy wyjściu. Rozumie pan sytuację? Żywa dusza nie ma prawa wejść, a wszystko inne nie ma prawa wyjść. Był już taki prencendens — wymknął się diabeł i ukradł księżyc. Bardzo głośny prencendens, posłużył nawet za temat do filmu. — Spojrzał na mnie badawczo i nagle poprosił o dokumenty. Podałem mu przepustkę. Przeczytał ją uważnie i zwrócił mi ze słowami:
— W porządku. Przyznam się, że miałem pewne podejrzenie, iż mimo wszystko jest pan dubletem. No tak. A zatem o godzinie piętnastej zero zero zgodnie z ustawą kończy się dzień pracy, wszyscy oddadzą panu klucze od swoich pracowni, a pan osobiście sprawdzi, cały teren. Później będzie pan co trzy godziny odbywał obchód na okoliczność samozapalania. Co najmniej dwa razy podczas dyżuru zajrzy pan do wiwarium. Jeśli dozorca będzie pił herbatę, proszę mu zakazać. Były sygnały, że on tam nie herbatę popija. W takim akcepcie. Ulokuje się pan w sekretariacie dyrektora. Może pan odpoczywać na kanapie. Jutro o szesnastej zero zero zmieni pana Władimir Poczkin z pracowni towarzysza Ojry-Ojry. Jasne?
— W zupełności — powiedziałem.
— Zadzwonię do pana w nocy oraz jutro rano. Osobiście. Możliwe, że towarzysz kierownik kadr wpadnie na kontrolę.
— Tak jest — powiedziałem i zacząłem przeglądać listę.
Otwierało ją nazwisko dyrektora instytutu, Janusa Poliektowicza Niewstrujewa, z dopiskiem obok: „2 egz.”. Drugi na liście był Modest Matwiejewicz, trzeci — towarzysz kierownik kadr, obywatel Cerber Piesowicz Diomin. Dalej figurowały nazwiska, których nigdy i nigdzie nie spotkałem.
— Czy pan czegoś nie rozumie? — spytał pilnie obserwujący mnie Modest Matwiejewicz.
— Tu — odparłem z powagą, stukając palcem w listę — figurują nazwiska towarzyszy, w liczbie… hm-m… dwudziestu jeden egzemplarzy. Nie znam tych nazwisk, a więc chciałbym je z panem przewentylować. — Popatrzyłem mu prosto w oczy i dodałem po męsku: — Profilaktycznie.
Modest Matwiejewicz wziął listę i przyjrzał się jej na odległość wyciągniętej ręki.
— Wszystko w porządku — rzekł pobłażliwie. — Po prostu nie zna pan jeszcze tych rzeczy, towarzyszu Priwałow. Nazwiska wymienione od numeru czwartego do dwudziestego piątego włącznie należą do osób dopuszczonych pośmiertnie do pracy w godzinach nocnych. Jako wyraz uznania dla ich zasług w przeszłości. Teraz pan rozumie?
Osłupiałem z lekka. Bądź co bądź oswoić się z tym wszystkim było nadzwyczaj trudno.
— Proszę przystąpić do pełnienia obowiązków — oznajmił uroczyście Modest Matwiejewicz. — W moim własnym imieniu oraz w imieniu administracji życzę panu w nadchodzącym Nowym Roku jednakiego powodzenia w pracy i w życiu osobistym.
Ja też życzyłem mu jednakiego powodzenia i wyszedłem na korytarz.
Byłem zadowolony, dowiedziawszy się wczoraj, że wyznaczono mi dyżur, zamierzałem bowiem dokończyć pewnych obliczeń dla Romana Ojry-Ojry. Teraz jednak czułem, że sprawa nie wygląda tak prosto. Perspektywa spędzenia nocy w instytucie ukazała mi się w zupełnie innym świetle. Dawniej też przesiadywałem nad robotą do późna, często dyżurni z oszczędności gasili już cztery lampy spośród pięciu palących się w każdym korytarzu i trzeba było przemykać się do wyjścia obok jakichś uskakujących kosmatych cieni. Początkowo robiło to na mnie niesamowite wrażenie, później przyzwyczaiłem się, a później znów się odzwyczaiłem, gdy wracając pewnego razu szerokim korytarzem usłyszałem z tyłu miarowe drap-drap-drap pazurów po parkiecie. Obejrzałem się — jakieś fosforyzujące zwierzę biegło wyraźnie trop w trop za mną. Wprawdzie, gdy zdjęto mnie z kamisza, wyjaśniło się, że był to zwyczajny żywy pies jednego z pracowników. Pracownik przyszedł mnie przeprosić, Ojra-Ojra palnął mi ironiczną mówkę o szkodliwości przesądów, ale mimo to jakiś osad pozostał w mej duszy. Przede wszystkim zaklnę demony — pomyślałem.
Przed drzwiami sekretariatu dyrektora spotkałern ponurego Witka Korniej ewa. Kiwnął mi głową bez uśmiechu i chciał przejść, ale przytrzymałem go za rękaw.
— No? — spytał gburowato.
— Mam dzisiaj dyżur — oznajmiłem.
— Toś idiota.
— Ależ ty jesteś ordynus — powiedziałem. — Nie będę się więcej do ciebie odzywał.
Witek odciągnął palcem kołnierz swetra i popatrzył na mnie z zaciekawieniem.
— A co będziesz robił? — zapytał.
— Coś tam sobie znajdę — odparłem lekko speszony. Witek nagle się ożywił.
— Czekaj no. To twój pierwszy dyżur?
— Tak.
— Aha. I jak masz zamiar postępować?
— Zgodnie z instrukcją. Zaklnę demony i położę się spać. Na okoliczność samozapalania. A ty co zamierzasz?
— Zbieramy się całą paczką — powiedział wymijająco Witek. — U Wierki… Co to takiego? — Wyjął mi z ręki listę. — Aha, martwe dusze…
— Nikogo nie wpuszczę — oświadczyłem. — Ani żywych, ani martwych.
— Słuszna decyzja — pochwalił. — Arcysłuszna. Miej tylko oko na moją pracownię. Będzie tam pracował dublet.
— Czyj dublet?
— Mój, oczywiście. Któż by mi dał swojego? Zamknąłem go, weź klucz, skoro jesteś dyżurnym. Wziąłem klucz.
— Słuchaj, Witek, do dziesiątej niech sobie popracuje, ale później wszędzie zamykam dopływ prądu. Zgodnie z przepisami. — Dobra, zobaczymy. Nie widziałeś Edka?
— Nie. I proszę cię, nie wykręcaj kota ogonem. O dziesiątej wszystko wyłączam.
— A czyja mam coś przeciwko temu? Proszę bardzo, wyłączaj. Choćby całe miasto.
Wtem drzwi od sekretariatu otworzyły się i na korytarz wyszedł Janus Poliektowicz.
— Tak — powiedział ujrzawszy nas.
Ukłoniłem się z szacunkiem. Po minie Janusa Poliektowicza widać było, że zapomniał, jak się nazywam.
— Proszę — rzekł podając mi klucze. — To pan dziś dyżuruje, jeśli się nie mylę… Aha — zawahał się chwilę. — Czyja z panem rozmawiałem wczoraj?
— Owszem, był pan w sali maszyn elektronicznych. Pokiwał głową.
— Tak, tak, rzeczywiście… Mówiliśmy o praktykantach…
— Nie — zaprzeczyłem z szacunkiem — niezupełnie. Mówiliśmy o naszym piśmie do CZA. W sprawie przystawki elektronicznej.
— Ach, prawda — powiedział. — No dobrze, życzę panu spokojnego dyżuru… Wiktorze Pawłowiczu, można na chwilę?
Wziął Witka pod rękę i oddalili się korytarzem, a ja wszedłem do sekretariatu. Drugi Janus Poliektowicz zamykał szafy pancerne. Gdy mnie zobaczył, mruknął: „Tak” — i znów zaczął podzwaniać kluczami. Był to A-Janus, już się trochę nauczyłem ich odróżniać. A-Janus wyglądał nieco młodziej, był oschły, zawsze poprawny i małomówny. Słyszałem, że dużo pracuje, a ludzie znający go od dawna twierdzili, iż ten mierny administrator powoli, lecz konsekwentnie przeobraża się w wybitnego naukowca. W przeciwieństwie do niego U-Janus był zawsze bardzo uprzejmy, życzliwy i miał dziwaczny nawyk pytania: „Czyja z panem rozmawiałem wczoraj?”. Przebąkiwano, że w ostatnich czasach bardzo się postarzał, choć nadal pozostawał uczonym o światowej sławie. A przecież A-Janus i U-Janus byli tym samym człowiekiem. I to w żaden sposób nie mieściło mi się w głowie. Była w tym jakaś fikcja.
A-Janus zamknął ostatnią szafę, wręczył mi część kluczy i pożegnawszy się chłodno, wyszedł. Usiadłem przy biurku referenta. Położyłem przed sobą listę i zadzwoniłem do mojej sali maszyn. Nikt nie odpowiadał, widocznie dziewczęta już sobie poszły. Była godzina czternasta trzydzieści.
O czternastej trzydzieści jeden, sapiąc głośno, wpadł do sekretariatu, przy akompaniamencie trzeszczącej pod jego ciężarem posadzki, Fiodor Simeonowicz Kiwrin, wielki mag i czarodziej, kierownik działu Szczęścia Linearnego. Fiodor Simeonowicz słynął z niepoprawnego optymizmu i wiary w piękną przyszłość. Przeszłość natomiast miał bardzo burzliwą. Za Iwana Wasiljewicza — cara Groźnego, na skutek donosu sąsiada, diaka, oprycznicy Maluty Skuratowa, sypiąc żartami i facecjami, spalili go w łaźni wiejskiej jako czarownika; za Aleksego Michajłowicza — cara Potulnego, wychłostano go bez miłosierdzia batogami i wszystkie rękopisy jego dzieł spalono mu na gołym grzbiecie; za Piotra Aleksiejewicza — cara Wielkiego, wybił się Kiwrin początkowo jako znawca w dziedzinie chemii i hutnictwa, później jednak naraził się czymś kniaziowi Romodanowskiemu, został zesłany na katorgę do tulskiej fabryki broni, zbiegł stamtąd do Indii, długo wędrował po świecie, był pokąsany przez jadowite żmije i krokodyle, mimochodem prześcignął jogów, wrócił ponownie do Rosji w najgorętszym okresie pugaczowszczyzny, oskarżono go o uzdrawianie buntowników, wyrwano mu nozdrza i zesłano dożywotnio do Sołowca. W Sołowcu miał znowu masę najrozmaitszych przykrości, aż wreszcie wylądował w INBADCZAM-ie, gdzie w krótkim czasie objął stanowisko kierownika dziani.
— W-witam p-pana! — zahuczał, kładąc przede mną klucze od swych pracowni. — B-biedaku, d-do czego to podobne! W t-taką noc powinien pan szaleć, c-co to za id-diotyzm, z-zadzwonię do Mode-sta i ja p-podyżuruję…
Widać było, że myśl ta nagle przyszła mu do głowy i strasznie się do niej zapalił.
— Z-zaraz, gdzie jest jego t-telefon? P-przekleństwo, n-nigdy nie p-pamiętam n-numerów… Jeden p-piętnaście albo p-pięć jedenaście…
— Ależ co znowu, Fiodorze Simeonowiczu! — wykrzyknąłem. — Mowy nie ma! Właśnie zamierzam trochę popracować!
— Aa, p-popracować! T-to co innego! B-bardzo dobrze, z-zna-komicie, t-to się chwali!… A ja, u d-diabła, elektroniki ani w z-ząb… T-trzeba się uczyć, bo ta cała m-magia słowa, anachroniczne hokus-pokus z p-psychopolami, p-prymityw… Z-zagranka naszych p-pradziadów…
W mgnieniu oka, nie ruszając się z miejsca, wyczarował dwie duże antonówki, jedną wręczył mnie, z drugiej odgryzł połowę naraz i zaczął soczyście chrupać.
— P-przekleństwo, znów mi wyszło r-robaczywe… A p-pańskie zdrowe? To d-dobrze… P-później wpadnęjeszcze do p-pana, Sasza, b-bo jednak n-nie bardzo r-rozumiem system impulsów… W-wypiję trochę w-wódki i wpadnę… Impuls d-dwadzieścia dziewięć w p-pań-skiej maszynie… Albo m-maszyna kłamie, albo ja n-nie r-rozumiem. … P-przyniosę p-panu do p-poczytania k-kryminał G-gardne-ra. P-pan przecież zna angielski? D-dobrze, szelma, pisze, p-pierwszorzędnie! W-występuje tam t-taki adwokat b-bestia, P-perry Mason… I m-może jeszcze coś z s-science fiction… m-może Asimov lub B-bradbury…
Podszedł do okna i wyrzekł z zachwytem:
— Ale z-zamieć, d-diablo kocham t-takie coś! Wszedł otulony w nurkowe futro, szczupły i elegancki Christobal Hozewicz Junta. Fiodor Simeonowicz obejrzał się.
— A, Ch-christo! — wykrzyknął. — Popatrz no, ten g-ghipi Ka-mieniojad w-wlepił m-młodemu człowiekowi d-dyżur na Nowy Rok. M-może go z-zastąpimy, p-posiedzimy we d-dwójkę, p-pogadamy o dawnych czasach, w-wypijemy, hę? P-po co chłopak m-ma się m-męczyć? P-powinien tańczyć z p-pannami…
Junta położył na biurku klucze i odparł niedbale:
— Obcowanie z kobietami tylko wtedy daje satysfakcję, jeżeli mężczyzna musi przedtem pokonać przeszkody…
— N-no jakże by inaczej! — zahuczał Fiodor Simeonowicz. — D-dużo krwi i p-pieśni d-dużo z racji p-pięknych p-płynie dam… I j-jak to jest u p-pana? Tylko ten osiągnie szczęście, kto nie zna s-słowa „strach”…
— Właśnie — powiedział Junta. — A ponadto nie cierpię filantropii.
— On nie cierpi f-filantropii! A kto wybłagał ode m-mnie Od-ichmantjewa? Przekabacił mi t-takiego laboranta… P-postaw teraz p-przynajmniej b-butelkę szampana… Albo słuchaj, n-nie chcę szampana! Amontillado! Z-zostało ci jeszcze z t-toledańskich zapasów?
— Czekają na nas, Teodorze — przypomniał Junta.
— T-tak, racja… Muszę jeszcze znaleźć k-krawat… i w-walon-ki, nie złapiemy p-przecież t-taksówki… Idziemy, n-niech p-pan się tu nie z-zanudzi, Sasza.
— W noc noworoczną dyżurni nie nudzą się w instytucie — rzekł półgłosem Junta. — Zwłaszcza nowi pracownicy.
Poszli ku drzwiom. Junta przepuścił przodem Fiodora Simeonowicza, spojrzał na mnie z ukosa i szybko nakreślił palcem na ścianie gwiazdę Salomona. Gwiazda rozbłysła, po czym zaczęła blednąc jak ślad wiązki elektronów na ekranie oscylografu. Splunąłem trzykroć przez lewe ramię.
Christobal Hozewicz Junta, kierownik Działu Sensu Życia, był człowiekiem wybitnym, lecz, jak się zdaje, absolutnie bez serca. Ongiś, we wczesnej młodości, był przez długi czas Wielkim Inkwizytorem i do dziś zachował niektóre nawyki. Niemal wszystkie swoje niezrozumiałe eksperymenty przeprowadzał na sobie lub na swych pracownikach, sam słyszałem, jak mówiono o tym z oburzeniem na walnym zebraniu związkowym. Zajmował się badaniem sensu życia, na razie jednak nie posunął się zbyt daleko, aczkolwiek uzyskał dość interesujące rezultaty, dowiódł, na przykład, teoretycznie, iż śmierć bynajmniej nie jest koniecznym atrybutem życia. To ostatnie odkrycie również wywołało oburzenie — tym razem na seminarium filozoficznym. Do swego gabinetu nie wpuszczał prawie nikogo, a po instytucie chodziły słuchy, że jest tam moc ciekawych rzeczy. Opowiadano, że w rogu stoi wspaniale wypchany pewien stary znajomy Christobala Hozewicza, Standartenfuhrer SS w galowym mundurze, z monoklem, kordzikiem, żelaznym krzyżem z dębowymi liśćmi oraz innymi akcesoriami. Junta był znakomitym dermoplastą. Standartenfuhrer według słów Christobala Hozewicza również. Ale Christobal Hozewicz był szybszy. Lubił wyprzedzać — zawsze i we wszystkim. Nieobcy był mu także pewien sceptycyzm. W jednej z jego pracowni wisiał olbrzymi plakat: „Czy jesteśmy potrzebni sami sobie?”. Bardzo niepospolity człowiek.
Punkt o piętnastej, zgodnie z regulaminem pracy, przyniósł klucze doktor nauk Ambroży Ambruazowicz Wybiegałło. Eył w walonkach podzelowanych skórą, w cuchnącym rurmańskim kożuchu, znad podniesionego kołnierza sterczała niechlujna szpakowata broda. Włosy strzygł „pod garnek”, tak że nikt nigdy nie widział jego uszu.
— Tego… — zaczął podchodząc do biurka. — Tam u mnie może się coś dzisiaj wykluć. To znaczy, w pracowni. Trzeba by… tego… dopilnować. Nałożyłem mu żarcia, tego… z pięć bochenków chleba, parzonych otrąb, no i dwa wiadra odciąganego mleka. Ale jak to wszystko, tego… zeżre, zacznie się ciskać. Tak ty zadryndaj do mnie, mą szer.
Położył przede mną pęk kluczy od spichrza i, jakby czymś zafrasowany, otworzył usta i wlepił we mnie oczy. Oczy miał przezroczyste, w brodzie pełno plew.
— Dokąd mam zadryndać? — spytałem. Bardzo go nie lubiłem. Był cyniczny i głupi. Pracę, za którą otrzymywał trzysta pięćdziesiąt rubli miesięcznie, można by śmiało nazwać eugeniką, ale nikt jej tak nie nazywał, wszyscy woleli trzymać się od tego z daleka. Tenże Wybiegałło twierdził, iż wszystkie, tego… nieszczęścia wynikają po prostu z niezaspokojenia i jeżeli dać człowiekowi wszystko, to znaczy chleba, no i jeszcze parzonych otrąb — będzie to nie człowiek, lecz anioł. Tę nader nieskomplikowaną teorię usiłował forsować, nie przebierając w środkach, potrząsając tomami klasyków, z których w sposób niesłychanie prymitywny wyrywał nieomal z mięsem cytaty, opuszczając i skreślając wszystko, co mu nie pasowało. W swoim czasie Rada Naukowa ugięła się pod naporem tej niepohamowanej, nawet zgoła pierwotnej demagogii i temat Wybiegałły został włączony do planu. Działając ściśle według tego planu, skrupulatnie obliczając swe osiągnięcia w procentach wykonania i nigdy nie zapominając o reżimie oszczędności, zwiększeniu rotacji środków obrotowych, jak również o związku z życiem, Wybiegałło zaprogramował trzy modele eksperymentalne: model Człowieka niezaspokojonego całkowicie, model Człowieka niezaspokojonego żołądkowo oraz model Człowieka w pełni zaspokojonego. Całkowicie niezaspokojony antropoid dojrzał pierwszy — wykluł się dwa tygodnie temu. To nieszczęsne stworzenie pokryte niby Hiob wrzodami, na wpół rozkładające się, nękane wszelakimi znanymi i nieznanymi chorobami, cierpiące z powodu zimna i gorąca zarazem, wypadło na korytarz, napełniło instytut serią głośnych nieartykułowanych skarg i zdechło. Wybiegałło triumfował. Teraz już można było przyjąć za pewnik, że jeśli człowieka nie karmić, nie poić i nie leczyć, to będzie, tego… nieszczęśliwy i może nawet zemrzeć. Tak jak zmarło się temu. Radę Naukową ogarnęła groza. Koncepcja Wybiegałły ukazała się im z jakiejś makabrycznej strony. Powołano komisję, której zadaniem była kontrola pracy Wybiegałły. On jednak, zgoła tym nie speszony, przedstawił dwa zaświadczenia, z których wynikało, po pierwsze, że trzech jego laborantów wyjeżdża co roku do pracy w podopiecznym sowchozie, i po drugie, że sam Wybiegałło był ongiś więźniem caratu, a teraz prowadzi cykl popularnych wykładów w audytorium miejskim oraz w terenie. I gdy oszołomiona komisja usiłowała połapać się w logice zachodzących wypadków, wywiózł sobie wolniutko z podopiecznej przetwórni ryb (w ramach powiązań z produkcją) cztery ciężarówki łebków śledziowych dla dojrzewającego antropoida niezaspokojonego żołądkowo. Komisja pisała sprawozdanie, a instytut w strachu oczekiwał dalszych wydarzeń. Sąsiedzi Wybiegałły z tego samego piętra brali bezpłatne urlopy. — Dokąd mam zadryndać? — spytałem.
— Dokąd? No jak to… tego… do domu, a gdzieżby w Nowy Rok! Moralność przede wszystkim, kochany. Nowy Rok wita się w domu. Tak wypada po naszemu, nes pa?
— Wiem, że do domu. Ale jaki numer?
— Zajrzyj do książki. Umiesz czytać? No więc… tego… poszukaj w książce. My nie mamy sekretów, jak niektórzy inni. Ań mas.
— Dobrze — powiedziałem. — Zadryndam.
— Zadryndaj, mą szer, zadryndąj. A jak zacznie gryźć, to nie krępuj się, daj mu po pysku. Se la wi.
Zdobyłem się na odwagę i odburknąłem:
— Nie przypominam sobie, żebyśmy pili bruderszaft.
— Pardon?
— Nic, ja tak sobie.
Patrzył na mnie chwilę przezroczystymi oczami, pozbawionymi jakiegokolwiek wyrazu, potem rzekł:
— Jak nic, to i dobrze. No, wszystkiego najlepszego w Nowym Roku. Bywaj zdrów. Ariwuar.
Wcisnął na oczy uszatą czapę i wyszedł. Czym prędzej otworzyłem lufcik. Wpadł Roman Ojra-Ojra w zielonym palcie z barankowym kołnierzem, powęszył garbatym nosem i zapytał:
— Wybiegałło przybiegałło?
— Przybiegałło — odpowiedziałem.
— N-no tak. Śledzie. Łap klucze. Wiesz, gdzie on zwalił jedną ciężarówkę? Pod oknami Giana Giacomo. Wprost pod jego gabinetem. Noworoczny prezencik. Wypalę u ciebie papierosa.
Padł na olbrzymi skórzany fotel, rozpiął płaszcz i zapalił.
— Dalej, bierz się do roboty — powiedział. — Dane: zapach sosu śledziowego, intensywność szesnaście mikrosiekier, kubatura… — Ogarnął wzrokiem pokój. — No, sam pokombinuj, rok na przełomie, Saturn w konstelacji Wagi… Jazda!
Podrapałem się za uchem.
— Saturn… Co ty mi o Saturnie… A jaki wektor magistatum?
— Ee, bracie — powiedział Ojra-Ojra — to już sam powinieneś…
Podrapałem się za uchem, obliczyłem w pamięci wektor i wykonałem, jąkając się trochę, działanie akustyczne (wymówiłem zaklęcie). Ojra-Ojra zatkał nos. Wyrwałem z brwi dwa włoski (okropnie to bolesne) i spolaryzowałem wektor. Zapach nabrał jeszcze większej mocy.
— Do kitu — zganił mnie Ojra-Ojra. — Co ty wyrabiasz, uczniu czarnoksiężnika? Nie widzisz, że lufcik otwarty?
— Aha, rzeczywiście. — Uwzględniłem dywergencję i rotację, spróbowałem rozwiązać w pamięci równanie Stokesa, pomyliłem się, wyrwałem, oddychając przez usta, jeszcze dwa włoski, powęszyłem chwilę, wymamrotałem zaklęcie Awersa i już się nastawiłem psychicznie do wyrwania następnego włoska, gdy okazało się nagle, że pokój przewietrzył się w sposób naturalny, a Roman doradził mi oszczędzać brwi i zamknąć lufcik.
— Tróją — powiedział. — Teraz przejdźmy do materializacji.
Przez pewien czas zajmowaliśmy się materializacją. Ja stwarzałem gruszki, a Roman kazał mi je zjadać. Gdy odmawiałem, zmuszał mnie do tworzenia następnych. „Poty będziesz pracował, póki nie wyjdzie coś jadalnego — mówił. — A te oddasz Modestowi. On jest przecież Kamieniojad”. Wreszcie stworzyłem prawdziwą gruszkę — dużą, żółciutką, miękką jak masło i gorzką jak chinina. Zjadłem ją i wtedy Roman pozwolił mi odpocząć.
W tym momencie przyniósł klucze bakałarz czarnej magii, Magnus Fiodorowicz Red’kin, grubas ustawicznie zaaferowany i obrażony na cały świat. Bakalaureat otrzymał trzysta lat temu za wynalezienie portek-niewidek. Od tego czasu Red’kin bez przerwy je udoskonalał. Portki-niewidki przeobraziły się najpierw w pludry-niewidki, potem w szarawary-niewidki, wreszcie od niedawna zaczęto o nich mówić jako o dżinsach-niewidkach. Ani rusz nie mógł dojść z nimi do ładu. Na ostatnim seminarium czarnej magii, gdy wygłaszał któryś z rzędu referat: „Przyczynek do pewnych nowych właściwości spodni-niewidek Red’kina”, znów się zblamował. W czasie pokazu zmodernizowanego modelu coś się zacięło i spodnie zamiast uczynić niewidzialnym wynalazcę, naraz z głośnym pstryknięciem zniknęły same. Sytuacja nader krępująca. Przede wszystkim jednak pracował Magnus Fiodorowicz nad rozprawą, której temat brzmiał następująco: ,,Materializacja oraz naturalizacja linearna Białej Tezy jako argument dość dowolnej funkcji Z, nie dającego się w pełni wyobrazić szczęścia ludzkiego”.
Osiągnął w tej dziedzinie znaczne i poważne rezultaty, z których wynikało, że ludzkość dosłownie pławiłaby się w nie dającym się w pełni wyobrazić szczęściu, gdyby tylko udało się znaleźć ową Białą Tezę i — rzecz najważniejsza — zrozumieć, co to właściwie jest i gdzie tego szukać.
Wzmiankę o Białej Tezie spotyka się tylko w dziennikach Ben Becalela. Otóż podobno wyodrębnił on Białą Tezę jako produkt uboczny pewnej reakcji alchemicznej i nie mając czasu na zajmowanie się takim drobiazgiem, wmontował ją do jakiegoś swego przyrządu w charakterze elementu pomocniczego. W jednym z ostatnich pamiętników, pisanych już w lochu więziennym, Ben Becalel oznajmia: „Możecie sobie coś takiego wyobrazić? Owa Biała Teza nie spełniła jednak moich nadziei, niestety. Gdy uświadomiłem sobie jak ogromną mogłaby przynieść korzyść — mam na myśli szczęście wszystkich ludzi na świecie — okazało się, że nie pamiętam, gdzie ją wmontowałem”. Instytut był w posiadaniu siedmiu przyrządów, należących niegdyś do Ben Becalela. Sześć Red’kin rozebrał do ostatniej śrubki, lecz nic szczególnego nie znalazł. Siódmym przyrządem była kanapa-translator. Ale na niej położył łapę Witek Korniejew, co sprawiło, że do nieskomplikowanej duszy Red’kina wkradły się najczarniejsze podejrzenia. Zaczął więc śledzić Korniejewa, doprowadzając go tym do wściekłej pasji. Pożarli się, stali się zaciętymi wrogami i ta sytuacja trwa po dzień dzisiejszy. Do mnie jako przedstawiciela nauk ścisłych Magnus Fiodorowicz odnosił się życzliwie, jakkolwiek potępiał moją przyjaźń „z tym plagiatorem”. Był to na ogół niezły człowiek, bardzo pracowity, bardzo wytrwały i absolutnie bezinteresowny. Dokonał olbrzymiej pracy, gromadząc wręcz gigantyczny zbiór przeróżnych definicji szczęścia. Były tam najprostsze definicje negatywne („Pieniądze nie dają szczęścia”), najprostsze pozytywne („Najwyższe zadowolenie, całkowity dostatek, sukces, powodzenie”), definicje kazuistyczne („Szczęście jest to brak nieszczęścia”) oraz paradoksalne („Najszczęśliwsi są głupcy, błazny, debile i abnegaci, albowiem nie doznają wyrzutów sumienia, nie boją się upiorów ani innych duchów, nie nęka ich obraz przyszłych klęsk i nie łudzą się nadzieją pomyślności”).
Magnus Fiodorowicz położył na stole pudełko z kluczem i łypiąc na nas nieufnym okiem, oznajmił:
— Znalazłem jeszcze jedną definicję.
— Jaką? — spytałem.
— Coś w rodzaju wiersza. Tylko bez rymów. Chcecie?
— Oczywiście — powiedział Roman.
Magnus Fiodorowicz wyjął notes i zacinając się, przeczytał:
I wy mnie pytacie,
co uważam
za najwyższe szczęście na ziemi?
Dwie rzeczy:
zmieniać w ten sposób stan mego ducha,
jak gdybym pensa na szyling wymieniał,
i młodej dziewczyny
piosenkę usłyszeć
nie na mej drodze, lecz w chwilę później
gdy mnie o drogę zapyta.
— Nic nie rozumiem — rzekł Roman. — Niech pan pokaże, muszę sam przeczytać.
Red’kin podał mu notes i wyjaśnił:
— To Christopher Loge. Z angielskiego.
— Świetny wiersz — pochwalił Roman. Magnus Fiodorowicz westchnął.
— Jedni mówią to, drudzy co innego.
— Ciężka historia — odparłem współczująco.
— Prawda? Jak to wszystko powiązać? Dziewczyny piosenkę usłyszeć… I przecież nie pierwszą lepszą piosenkę, ale żeby dziewczyna była młoda, znajdowała się nie na jego drodze, w dodatku, żeby śpiewała w chwilę później, gdy go o drogę zapyta… Czy to możliwe? Czy takie rzeczy dadzą się algorytmować?
— Wątpię — odparłem. — Ja bym się nie podjął.
— No właśnie — podchwycił. — A przecież pan jest kierownikiem zakładu przetwarzania danych! Któż więc to zrobi?
— A może on tego w ogóle nie ma? — rzekł Roman prowokacyjnie.
— Czego?
— Szczęścia.
Magnus Fiodorowicz z punktu się obraził.
— Jak to nie ma — oświadczył z godnością. — Wszakże ja sam doświadczałem go niejednokrotnie.
— Wymieniając pensa na szyling? — spytał Roman. Magnus Fiodorowicz obraził się jeszcze bardziej i wyrwał mu z rąk notes.
— Pan jest zbyt młody… — zaczął.
Wtem rozległ się huk, trzask, buchnął płomień i zapachniało siarką. Na środku pokoju zjawił się Merlin. Magnus Fiodorowicz, który mimo woli odskoczył w stronę okna, rzucił z pasją: „Tfu, a niech cię…” i wybiegł z pokoju.
— Good God! — powiedział Ojra-Ojra, przecierając zaprószone oczy. — Canst thou not come in by usual way as decent people do? Sir…(Czyżby zwykła droga nie odpowiadała panu? )
— Beg thy pardon (Przepraszam). — odrzekł Merlin zadufanym tonem i popatrzył na mnie z satysfakcją. Na pewno byłem blady, ponieważ bardzo się przestraszyłem samozapalenia.
Merlin wygładził fałdy mocno nadjedzonej przez mole peleryny, cisnął na stół wiązką kluczy i spytał:
— Czy milordowie zauważyli, jaka jest pogoda?
— Zgodna z prognozą — odpowiedział Roman.
— Otóż to, sir Ojra-Ojra! Otóż to!
— Radio to rzecz pożyteczna.
— Nie słucham radia — oburzył się Merlin. — Mam własne metody. Machnął połą płaszcza i uniósł się na metr od podłogi.
— Ostrożnie — zauważyłem — żyrandol.
Merlin spojrzał na żyrandol i ni z gruszki, ni z pietruszki zaczął:
— Nie mogę zapomnieć, drodzy milordowie, jak w zeszłym roku wraz z sir przewodniczącym rady dzielnicowej, towarzyszem. Perejasławskim…
Ojra-Ojra ziewnął rozdzierająco, mnie też zrobiło się smętnie. Merlin byłby chyba jeszcze gorszy niż Wybiegałło, gdyby nie był tak archaiczny i tak zadufany w sobie. Przez czyjeś niedopatrzenie udało mu się wcisnąć na stanowisko kierownika Działu Przepowiedni i Proroctw, jako że we wszystkich ankietach pisał o swej nieprzejednanej walce z imperializmem Jankesów jeszcze we wczesnym średniowieczu, załączając do ankiet poświadczone notarialnie odbitki odpowiednich stronic z Marka Twaina. Później został znów przeniesiony na dawne stanowisko kierownika biura pogody, gdzie podobnie jak tysiąc lat temu zajmował się przepowiadaniem zjawisk atmosferycznych za pomocą zarówno sposobów magicznych, jak i na podstawie zachowania się tarantuli, nasilania się bólów reumatycznych oraz obserwacji, czy świnie sołowieckie zdradzają chęć do tarzania się w błocie, czy też z niego wyłażą. Głównym zresztą źródłem jego prognoz był najwulgarniejszy podsłuch radiowy, realizowany za pośrednictwem aparatu detektorowego, świśniętego ponoć jeszcze w latach dwudziestych z sołowieckiej wystawy młodych techników. Merlin żył w wielkiej przyjaźni z Nainą Kijewną Horynycz i wspólnie z nią trudnił się kolekcjonowaniem, jak też rozsiewaniem wieści o pojawieniu się w lasach kudłatej olbrzymki i o porwaniu pewnej studentki przez jeti z Elbrusu. Mówiono także, że od czasu do czasu bierze on udział w nocnych seansach na Łysej Górze wraz z Cha Em Wijem, Chomą Brutusem i innymi chuliganami.
Obaj z Romanem milczeliśmy czekając, kiedy wreszcie zniknie. Merlin tymczasem, owinąwszy się szczelnie peleryną, ulokował się wygodnie pod żyrandolem i rozpoczął długą opowieść, która już dawno wszystkim się przejadła, mianowicie, jak to kiedyś wspólnie z przewodniczącym sołowieckiej rady dzielnicowej, towarzyszem Perejasławskim, odbywali wojaż inspekcyjny po rejonie. Cała ta historia była wierutnym łgarstwem, nieudolną i koniunkturalną transpozycją z Marka Twaina. Mówiąc o sobie, używał zwykle trzeciej osoby liczby pojedynczej, a przewodniczącego, myląc się chwilami, nazywał królem Arturem.
— Tak więc przewodniczący rady i Merlin wyruszyli w drogę i przyjechali do pasiecznika, Bohatera Pracy, sir Samotniczenki, który był mężnym rycerzem i słynnym pszczelarzem. Sir Samotniczenko zameldował o swoich osiągnięciach w pracy i poleczył trochę sir Artura jadem pszczelim z zapalenia korzonków nerwowych. I sir przewodniczący przebywał tam trzy dni, i zapalenie ustąpiło, i ruszyli w dalszą podróż, i w drodze sir Ar… przewodniczący powiedział: ,,Nie mam miecza”. — „Nic nie szkodzi — rzekł na to Merlin — zdobędę miecz dla ciebie”. I przyjechali nad wielkie jezioro, i widzi Artur, że z jeziora wychynęła ręka…
Tu zabrzmiał dzwonek telefonu, a ja z radością chwyciłem za słuchawkę.
— Halo! Halo, słucham.
W słuchawce coś mamrotało i równocześnie w pokoju gęgał Merlin: „I niedaleko Leżniewa spotkali sir Pellinora, jednakże Merlin sprawił, aby Pellinor nie zauważył przewodniczącego…”.
— Sir obywatelu Merlin — powiedziałem. — Czy można by nieco ciszej? Nic nie słychać.
Merlin zamilkł z miną człowieka gotowego w każdej chwili podjąć na nowo opowieść.
— Halo — powiedziałem znów do słuchawki.
— Kto przy aparacie?
— A o kogo panu chodzi? — spytałem odruchowo.
— Wypraszam sobie. Pan nie jest w budzie jarmarcznej, Priwałow.
— Przepraszam, Modeście Matwiejewiczu. Dyżurny Priwałow przy telefonie.
— No właśnie. Niech pan melduje.
— Co mam meldować?
— Słuchajcie no, Priwałow. Pan znów zachowuje się jak nie wiadomo kto. Z kim pan rozmawiał? Jakim prawem na posterunku znajdują się osoby postronne? Dlaczego po godzinach pracy ktoś jeszcze przebywa w instytucie?
— To Merlin — odpowiedziałem.
— Niech pan go wyrzuci na zbity pysk!
— Z przyjemnością — oznajmiłem. Na twarz Merlina, który niewątpliwie podsłuchiwał, wystąpiły czerwone plamy, mruknął: „Gru-bia-nin!” — i rozpłynął się w powietrzu.
— Z przyjemnością czy bez, to mnie nie obchodzi. Miałem przed chwilą sygnał, powierzone panu klucze rzuca pan na stół, zamiast zamykać je w szufladzie.
Wybiegałło doniósł, pomyślałem.
— Dlaczego pan nic nie mówi?
— Zastosuję się do polecenia.
— W takim więc akcepcie — zakończył Modest Matwiejewicz. — Czujność musi być na wysokości zadania. Jasne?
— Jasne.
Mruknął: „To wszystko” i położył słuchawkę.
— No dobra — Ojra-Ojra zapiął zielone palto. — Idę otwierać konserwy i odkorkowywać butelki. Bądź zdrów, Sasza, wpadnę jeszcze później.
Szedłem ciemnymi korytarzami, wiodącymi w dół, to znów pod górą. Byłem sam. Wołałem — nikt nie odpowiadał. Byłem sam w tym wielkim, zagmatwanym jak labirynt domu.
Wepchnąłem klucze do kieszeni marynarki i wyruszyłem na pierwszy obchód. Głównymi schodami, które za mojej pamięci były używane tylko jeden raz, gdy instytut zwiedzała jakaś koronowana osoba z Afryki, zbiegłem do olbrzymiego westybulu z wielowiekowymi nawarstwieniami ozdób architektonicznych i zajrzałem przez okienko do portierni. W fosforyzującej mgławicy majaczyły tam dwa makrodemony Maxwella. Demony grały w jedną z najbardziej stochastycznych gier — w orła i reszkę. Trawiły na to wszystek wolny czas. Olbrzymie, niemrawe, nieopisanie absurdalne — przypominały odziane w zniszczoną liberię kolonie wirusa Heinego-Medina pod mikroskopem elektronowym. Jak przystoi demonom Maxwella, przez całe życie zajmowały się otwieraniem i zamykaniem drzwi. Były to rutynowane, świetnie wytresowane egzemplarze, ale jeden z nich, ten, który pilnował wyjścia, osiągnął już wiek emerytalny, równy wiekowi Galaktyki, od czasu do czasu dziecinniał i przestawał pracować. W takich razach ktoś z Obsługi Technicznej wkładał skafander, wchodził do portierni napełnionej stężonym argonem i doprowadzał starego do przytomności.
Zgodnie z instrukcją zakląłem oba demony, to znaczy, zamknąłem kanały informacji, i zwarłem na sobie urządzenia wejściowo-wyjściowe. Demony nie zareagowały, były zaprzątnięte czym innym. Jeden wygrywał, a drugi — zgodnie z logiką — przegrywał, i fakt ten, naruszający równowagę statystyczną, bardzo je niepokoił. Zakryłem okienko osłoną, następnie obszedłem cały westybul. Panował tu wilgotny półmrok, każdy krok dudnił głośnym echem. Gmach instytutu był w ogóle dość wiekowy, a jego budowa zaczęła się prawdopodobnie od westybulu. W zapleśniałych kątach połyskiwały białawo kości przykutych łańcuchami szkieletów, gdzieś jednostajnie kapała woda, w niszach między kolumnami stały w nienaturalnych pozach zakute w zardzewiałe zbroje posągi, pod ścianą na prawo od wejścia leżały zwalone na kupę szczątki starożytnych bożków, na wierzchu sterczały gipsowe nogi w butach z cholewami. Z poczerniałych portretów na ścianach spoglądali surowo czcigodni starcy, w twarzach ich można było dostrzec znajome rysy Fiodora Simeonowicza, towarzysza Giana Giacomo oraz innych mistrzów. Cały ten archaiczny chłam dawno już należało wyrzucić, przebić w ścianach okna i założyć świetlówki, ale cóż — wszystko było zaprzychodowane, zainwentaryzowane i mocą osobistego zakazu Modesta Matwiejewicza chronione przed marnotrawstwem.
Na kapitelach kolumn i w labiryntach gigantycznego żyrandola, który zwisał z poczerniałego plafonu, szeleściły nietoperze i psy latające. Modest Matwiejewicz wojował z nimi bez ustanku. Polewał je terpentyną i kreozotem, opylał środkami owadobójczymi, opryskiwał heksachloranem, one zaś ginęły tysiącami, a odradzały się w dziesiątkach tysięcy. Przechodziły mutacje, powstawały wśród nich szczepy śpiewające i gadające, potomkowie najstarszych rodzajów żywili się teraz wyłącznie proszkiem perskim zmieszanym z chlorofosfatem, a nasz kinooperator, Sania Drozd, przysięgał, że widział tu kiedyś na własne oczy nietoperza podobnego jak dwie krople wody do towarzysza kierownika kadr.
W głębokiej niszy, z której ciągnęło lodowatym smrodem, ktoś przeciągle zajęczał i zabrzęczał łańcuchami. „Wypraszam sobie — zgromiłem go surowo. — Cóż to za mistyka! Wstyd!…” W niszy ucichło. Pieczołowicie poprawiłem zagięty róg dywanu i wszedłem po schodach na górę.
Jak wiadomo, instytut wydawał się z zewnątrz budynkiem jednopiętrowym. W rzeczywistości miał co najmniej jedenaście pięter. Nigdy nie wchodziłem wyżej jedenastego, gdyż windę stale naprawiano, a latać jeszcze nie umiałem. Fasada o dziesięciu oknach, podobnie jak większość fasad, była również złudzeniem wzrokowym. Instytut ciągnął się co najmniej na kilometr, licząc na prawo i na lewo od westybulu i mimo to wszystkie jego okna wychodziły na tę samą krętą ulicę i na tę samą hurtownię. Nie mogłem się temu nadziwić. Początkowo zamęczałem Ojrę-Ojrę, żeby mi wytłumaczył, jak to się daje pogodzić z klasycznymi lub bodaj relatywistycznymi pojęciami o właściwościach przestrzeni. Nie zrozumiałem nic z jego wyjaśnień, ale po pewnym czasie przyzwyczaiłem się i przestałem się dziwić. Jestem głęboko przekonany, że za kilkanaście lat byle uczeń będzie lepiej orientował się ogólnie w teorii względności niż dzisiejszy specjalista. W tym celu bynajmniej nie musi się rozumieć, w jaki sposób zachodzi zakrzywienie przestrzeni-czasu, trzeba tylko, aby to pojęcie od dziecka weszło w krew i stało się czymś normalnym. Cały parter był zajęty przez Dział Szczęścia Linearnego. Tu rozpościerało się królestwo Fiodora Simeonowicza, pachniało tu jabłkami i leśnym igliwiem, tu pracowały najładniejsze dziewczęta i najwspanialsi chłopcy. Nie było tu mrocznych fanatyków, znawców i adeptów czarnej magii. Nikt nie wyrywał sobie włosów, sykając i krzywiąc się z bólu, nikt nie mamrotał zaklęć brzmiących jak nieprzystojne wyliczanki, nie warzył żywcem ropuch i wron o pomocy, przy pełni księżyca, w noc Kupały, w feralne dni. Tu pracowali na optymizm. Robili wszystko, co możliwe, w ramach białej, submolekularnej i infraneuronowej magii, aby wzmocnić tonus duchowy każdego pojedynczego człowieka, jak również całych kolektywów ludzi pracy. Tu kondensowali i rozsyłali na cały świat pogodny wesoły śmiech; opracowywali, wypróbowywali i upowszechniali modele sposobów bycia i stosunków międzyludzkich, zacieśniające przyjaźń i eliminujące niezgodę; sporządzali drogą sublimacji ekstrakty odsmucaczy, nie zawierające ani jednej cząsteczki alkoholu lub innych narkotyków. Obecnie przygotowywali do doświadczeń w terenie uniwersalny przenośny źłowytrzebiacz i opracowywali nowe gatunki fenomenalnych stopów rozumu i dobroci.
Otworzyłem drzwi do sali głównej i, stojąc na progu, patrzyłem z zachwytem, jak pracuje olbrzymi kondensator Dziecięcego Śmiechu, przypominający trochę generator van de Graaffa. Z tą tylko różnicą, że pracował zupełnie bezszmerowo i wokół niego unosił się przyjemny zapach. Zgodnie z instrukcją powinienem przekręcić dwa białe wyłączniki nożowe na pulpicie, żeby zgasło złociste jaśnienie, żeby w sali zrobiło się ciemno, zimno i nieruchomo — słowem, instrukcja nakazywała przerwać obwód w danym pomieszczeniu produkcyjnym. Tymczasem ja bez chwili wahania cofnąłem się na korytarz i zamknąłem za sobą drzwi. Wyłączanie czegokolwiek w pracowniach Fiodora Simeonowicza wydawało mi się po prostu świętokradztwem.
Szedłem powoli korytarzem, oglądając zabawne obrazki na drzwiach pracowni, i na zakręcie spotkałem skrzata Tichona, który je malował i co noc zmieniał. Przywitaliśmy się uściskiem dłoni. Tichon był to poczciwy szary skrzat z obwodu riazańskiego, zesłany przez Wiją do Sołowca za jakieś przewinienie — ukłonił się komuś nie tak, jak należało, czy też nie chciał zjeść ugotowanej żmii… Fiodor Simeonowicz przygarnął go, umył, wyleczył z nałogowego alkoholizmu i skrzat zadomowił się na parterze. Malował znakomicie, w stylu Bidstrupa, i słynął wśród miejscowych skrzatów z rozsądku i trzeźwej postawy.
Miałem już wejść na pierwsze piętro, lecz przypomniałem sobie o wiwarium i udałem się do sutereny. Dozorca wiwarium, starszy wyzwolony wampir Alfred, pił herbatę. Na mój widok usiłował schować imbryk pod stół, stłukł szklankę, zaczerwienił się i spuścił oczy. Zrobiło mi się go żal.
— Wszystkiego dobrego w Nowym Roku — powiedziałem udając, że nic nie zauważyłem.
Odkaszlnął, zasłonił usta dłonią i odpowiedział chrypiącym głosem:
— Bardzo dziękuję. I panu również.
— Wszystko w porządku? — zapytałem spoglądając na rzędy klatek i żłobów.
— Briareus złamał palec — poinformował Alfred.
— Jakim cudem?
— Ano tak. Na osiemnastej prawej ręce. Dłubał w nosie, odwrócił się niezgrabnie, hekatonchejrowie to przecież straszne niezdary, no i złamał.
— Trzeba więc weterynarza…
— Obejdzie się! Albo to pierwszy raz…
— Nie, tak nie można — powiedziałem. — Chodźmy zobaczyć.
Poszliśmy w głąb wiwarium obok woliery z harpiami, które powiodły za nami mętnym ze snu wzrokiem, obok klatki z hydrą lernejską, posępną i nierozmowną o tej porze roku… Hekatonchejrowie, bracia bliźniacy o stu rękach i pięćdziesięciu głowach, pierworodni Uranosa i Gai, mieszkali w dużej betonowej jaskini, odgrodzonej grubymi prętami z żelaza. Gyes i Kottos spali zwinięci jak toboły, z których sterczały sine ogolone głowy z zamkniętymi oczami i włochate zwątlałe ręce. Briareus cierpiał. Siedział w kucki przytulony do kraty, wysunął przez otwór rękę z chorym palcem i podtrzymywał ją siedmioma innymi rękami. Pozostałe dziewięćdziesiąt dwie ręce czepiały się prętów lub podpierały głowy. Niektóre z głów spały.
— Co? — spytałem ze współczuciem. — Boli? Czuwające głowy zagadały po helleńsku i obudziły jedną głowę, która znała język rosyjski.
— Okropnie boli — odpowiedziała głowa. Inne umilkły i gapiły się na mnie z otwartymi ustami.
Obejrzałem palec Briareusa. Był brudny i spuchnięty, ale wcale nie złamany. Zwykłe zwichnięcie. W naszej hali sportowej tego typu kontuzje leczono bez doktora. Chwyciłem za palec i z całej siły szarpnąłem ku sobie. Z pięćdziesięciu gardeł wydarł się ryk bólu, Briareus zwalił się na wznak.
— No, no — powiedziałem, wycierając ręce chusteczką. — Już po wszystkim…
Briareus, pociągając nosami, zaczął oglądać palec. Tylne głowy ciekawie wyciągały szyje i kąsały przednie w uszy, żeby im nie zasłaniały widoku. Alfred uśmiechał się.
— Przydałoby się krwi mu upuścić — rzekł z dawno zapomnianą ekspresją, po czym westchnął i dodał: — Ale co on ma za krew, tylko pozór. Mara i nic więcej.
Briareus wstał. Wszystkie pięćdziesiąt głów uśmiechało się błogo. Pomachałem mu dłonią i odszedłem. Po chwili zatrzymałem się przed Kościejem Nieśmiertelnym. Wielki zbrodzień mieszkał osobno w komfortowej klatce wysłanej dywanami, z klimatyzacją i regałami na książki. Na ścianach wisiały portrety Dżyngis-chana, Himmlera, Katarzyny de Medici, jednego z Borgiów i chyba Goldwatera, czy też McCarthy’ego. Kościej w połyskliwym chałacie stał ze skrzyżowanymi nogami przed ogromnym pulpitem i czytał offsetową odbitkę Malleus maleficarum (Młota na czarownice). Wykonywał przy tym jakieś obrzydliwe ruchy długimi palcami — jakby coś przykręcał, to znów wbijał czy też obdzierał. Pozostawał w nieskończonym areszcie prewencyjnym, póki trwało nieskończone śledztwo w sprawie jego nieskończonych zbrodni. W instytucie bardzo go sobie ceniono, ponieważ bywał użyteczny przy niektórych unikalnych eksperymentach, a także jako tłumacz w kontaktach ze Smokiem Horynyczem. (S. Horynycz był zamknięty w starej kotłowni, skąd dolatywało jego metaliczne chrapanie i porykiwania przez sen). Stałem, rozmyślając o tym, że jeśli w jakimś nieskończenie oddalonym od nas punkcie czasu Kościeja wreszcie skażą, to sędziowie, kimkolwiek oni będą, znajdą się w nader dziwnej sytuacji — nie można przecież skazać na karę śmierci nieśmiertelnego zbrodniarza, a dożywocie, jeśli uwzględnić areszt prewencyjny, już odbył.
Wtem ktoś mnie chwycił za nogawkę i przepity głos zawołał:
— Hej, ferajna, kto się składa?
Zdołałem się wyrwać. Trzy wampiry w sąsiedniej wolierze patrzyły na mnie pożądliwie, przyciskając sine mordy do metalowej siatki, znajdującej się pod prądem o napięciu dwustu wolt.
— Rękę mi zgniótł, cholerny okularnik! — powiedział jeden.
— Odczep się — rzuciłem. — Kołek osinowy ci pachnie?
Podbiegł Alfred, trzaskając z bata, i wampiry skryły siew ciemnym kącie, gdzie natychmiast zaczęły ohydnie przeklinać i rżnąć w karty własnej produkcji.
Zwróciłem się do Alfreda:
— No dobrze. Widzę, że wszystko w porządku. Idę dalej.
— Szczęśliwej drogi — odpowiedział skwapliwie.
Wchodząc po schodach usłyszałem łomotanie imbrykiem i znajomy bulgot.
Zajrzałem do hali maszyn i popatrzyłem, jak pracuje generator. Instytut nie był zależny od miejskich źródeł energii. Po sprecyzowaniu zasady determinizmu postanowiono wykorzystać dobrze znane Koło Fortuny jako źródło bezpłatnej energii mechanicznej. Nad cementową podłogą hali wznosił się tylko niewielki odcinek błyszczącej polerowanej obręczy gigantycznego koła, którego oś obrotu leżała gdzieś w nieskończoności, stąd też obręcz wyglądała jak taśma przenośnika, wychodząca z jednej ściany i ginąca w drugiej. W swoim czasie modna była obrona prac na temat obliczenia promienia krzywizny Koła Fortuny, ponieważ jednak prace te dawały wyniki o niezwykle małej dokładności, do dziesięciu megaparseków, Rada Naukowa instytutu podjęła uchwałę, aby przerwać ocenę dysertacji do chwili, gdy budowa transgalaktycznych środków komunikacji umożliwi zwiększenie dokładności.
Kilka biesów z obsługi urządziło sobie przy Kole zabawę, wskakiwały na obręcz, dojeżdżały do ściany, zeskakiwały i pędziły z powrotem. Kategorycznym tonem przywołałem je do porządku. „Wypraszam sobie — powiedziałem. — Nie jesteście w budzie jarmarcznej”. Biesy pochowały się za płaszcze transformatorów i stamtąd zaczęły strzelać we mnie kulkami zżutego papieru. Postanowiłem zignorować smarkaczy, przeszedłem wzdłuż pulpitów i przekonawszy się, że wszystko funkcjonuje całkowicie prawidłowo, udałem się na pierwsze piętro.
Cicho tu było, ciemno, wszędzie gruba warstwa kurzu. Przy niskich uchylonych drzwiach drzemał wsparty na długiej skałkówce stary niedołężny żołnierz w mundurze pułku Preobrażeńskiego i trójgraniastym kapeluszu. Mieścił się tu Dział Magii Obronnej, wśród jego pracowników od dawna już nie było ani jednej żywej duszy. Wszyscy nasi dostojni starcy, z wyjątkiem może Fiodora Simeonowicza, padli w swoim czasie ofiarą żarliwej pasji dla tego dziana magii. Ben Becalel z powodzeniem wysługiwał się Golemem podczas przewrotów pałacowych — gliniany potwór nieczuły na zakusy przekupstwa i odporny na trucizny strzegł pracowni i jednocześnie cesarskiego skarbca. Giuseppe Balsamo stworzył pierwszą w historii eskadrę lotniczą na pomiotłach, która dobrze się sprawdziła na polach bitew podczas wojny stuletniej. Dość szybko jednak rozpadła się — część wiedźm wyszła za mąż, reszta zaś przystała do rajtarów w charakterze markietanek. Król Salomon schwytał i zaczarował tuzin tuzinów ifrytów i sklecił specjalny myśliwski batalion przeciwsłoniowy miotaczy ognia. Młody Christobal Junta przyprowadził Karolowi Wielkiemu smoka chińskiego wytresowanego do walki z Maurami, dowiedziawszy się jednak, że cesarz zamierza wydać wojnę nie Maurom, lecz jego współplemieńcom Baskom, wpadł w wielki gniew i zdezerterował. W ciągu wielowiekowej historii wojen rozmaici magowie doradzali stosowanie wampirów (do nocnego rozpoznania w walce), bazyliszków (aby wrogie wojska kamieniały porażone strachem), latających dywanów (w celu zrzucania nieczystości na nieprzyjacielskie miasta), mieczy-samosieczy o różnorakich zaletach (dla skompensowania małej liczebności wojsk) itd. Jednakże już po pierwszej wojnie światowej, po Grubej Bercie, czołgach, iperycie i chlorze, Magia Obronna zaczęła podupadać. Pracownicy gromadnie uciekali z działu. Najdłużej pozostał niejaki Pitirim Szwarc, były mnich i wynalazca podpórki do muszkietu, z samozaparciem pracujący nad projektem dżinobombardowań. Projekt polegał na zrzucaniu na miasta nieprzyjacielskie butelek z dżinami przetrzymywanymi w zamknięciu co najmniej przez trzy tysiące lat. Dobrze wiadomo, że dżiny w stanie wolnym potrafią tylko burzyć miasta albo budować pałace. Solidnie przetrzymany dżin (rozumował Pitirim Szwarc) na pewno nie będzie po uwolnieniu z butelki budować pałaców i nieprzyjaciel dostanie za swoje. Pewną przeszkodą w realizacji tego pomysłu był niedostatek butelek z dżinami, toteż Szwarc zamierzał uzupełnić zapasy drogą głębinowego trałowania Morza Czerwonego oraz Śródziemnego. Podobno, dowiedziawszy się o bombie wodorowej oraz o wojnie bakteriologicznej, stary Pitirim utracił równowagę ducha, porozdawał swoje dżiny innym działom, a sam przeszedł do Christobala Junty badać sens życia. Nikt go już więcej nie widział.
Gdy zatrzymałem się na progu, żołnierz popatrzył na mnie jednym okiem, zachrypiał: „Nie zatrzymywać się, maszerować dalej…”
I znów zapadł w drzemkę. Obejrzałem pusty pokój zaśmiecony szczątkami osobliwych modeli i strzępami dyletanckich szkiców, trąciłem czubkiem buta poniewierającą się przy drzwiach teczkę z zatartym napisem: „Ściśle tajne. Spalić przed odczytaniem”. I wyszedłem. Nie było tu nic do wyłączania, a co się tyczy samozapalności, to wszystko, co mogło się sarno zapalić, zapaliło się tu wiele lat temu.
Na tym samym piętrze mieściła się biblioteka. Był to mroczny zakurzony lokal, przypominający westybul, lecz bez porównania obszerniejszy. Na temat jego rozmiarów opowiadano, że w głębi, w odległości pół kilometra od wejścia, prowadzi wzdłuż regałów niezgorsza szosa oznaczona słupami wiorstowymi. Ojra-Ojra dotarł do znaku „19”, a zawzięty Witek Korniejew, w poszukiwaniu dokumentacji na kanapę-translator, zdobył siedmiomilowe buty i dobiegł do znaku „124”. Poszedłby i dalej, lecz zagrodziła mu drogę brygada Danaid w waciakach i z młotkami mechanicznymi. Pod dozorem pyzatego Kaina rozbijały asfalt i zakładały jakieś rury. Rada Naukowa niejednokrotnie podnosiła kwestię budowy wzdłuż wspomnianej szosy linii wysokiego napięcia celem przesyłania po drutach abonentów biblioteki, jednakże wszystkie pozytywne wnioski rozbijały się o brak funduszów.
Biblioteka była po brzegi nabita wręcz kuriozalnymi książkami we wszystkich językach świata, od języka Aliantów po Pidgin English włącznie. Mnie jednak szczególnie zainteresowało wielotomowe wydanie Księgi Losów. Księga była wydrukowana petitem na najcieńszym ryżowym papierze i zawierała w porządku chronologicznym mniej lub bardziej kompletne dane o 73 619 024 511 homo sapiens. Pierwszy tom rozpoczynał się od pitekantropa Ayuychcha. („Ur. 2 sierpnia 965543 r. p.n.e., zm. 13 stycznia 965522 r. p.n.e. Rodzice ramapiteki. Żona ramapitek. Dzieci: samiec Ad-Amm, samica E-Ua. Koczował ze szczepem ramapiteków w dolinie Araratu. Jadł, pił i spał do woli. Przewiercił pierwszą dziurę w kamieniu. Pożarty przez niedźwiedzia jaskiniowego w czasie polowania”). Jako ostatni w ostatnim tomie regularnego wydania (tom ten ukazał się w zeszłym roku) figurował Francisco Caetano-Augustin-Lucia-y-Manuel-y-Josefa-y-Miguel-Lucas-Carlos-Pedro Trinidad. („Ur. 16 lipca 1491 n.e., zm. 17 lipca 1491 n.e. Rodzice: Pedro-Carlos-Lucas-Miguel-y-Josefa-y-Manuel-y-Lucia-Augustin-Caetano-Francisco Trinidad i Maria Trinidad. Portugalczyk. Anakefalos. Kawaler Orderu Świętego Ducha, pułkownik gwardii).
Z notki wydawniczej wynikało, że Księga Losów wychodzi w nakładzie l (jeden) egzemplarz i że ów ostatni tom został podpisany do druku jeszcze w okresie lotów braci Montgolfier. Ażeby chociaż w pewnej mierze zaspokoić potrzeby współczesnych, wydawnictwo podjęło w trybie przyspieszonym publikację nieregularnych wydań, w których były zaznaczone tylko daty urodzenia i zgonów. W jednym z takich wydań znalazłem i moje nazwisko. Na skutek pośpiechu wkradło się jednak do edycji mnóstwo błędów, toteż dowiedziałem się ze zdumieniem, że umrę w roku 1611. Ośmiotomowe errata mego nazwiska jeszcze nie objęły.
Księga Losów była przed wydaniem konsultowana ze specjalną grupą z Dziani Proroctw i Przepowiedni. Dział ten zszedł na psy w okresie krótkotrwałych rządów sir obywatela Merlina i ciągle nie mógł się podźwignąć. Instytut wielokrotnie ogłaszał konkurs na wakujące stanowisko kierownika i za każdym razem podanie składała jedna tylko osoba — tenże Merlin.
Rada Naukowa rzetelnie rozpatrywała podanie, które zawsze w głosowaniu odpadało — czterdzieści trzy głosy „przeciw” i jeden „za”. (Merlin, zgodnie z tradycją, również był członkiem Rady).
Dział Proroctw i Przepowiedni zajmował całe drugie piętro. Szedłem obok drzwi z tabliczkami: „Grupa Fusów Kawowych”, „Grupa Augurów”, „Grupa Pytii”, „Grupa synoptyczna”, „Grupa Pasjansów”, „Wyrocznia Sołowiecka”. Nie musiałem tu nic wyłączać, ponieważ dział pracował przy świecach. Na drzwiach grupy synoptycznej pojawił się już świeży napis kredą: „Ciemna woda w obłoczech”. Co rano Merlin, przeklinając intrygi zawistników, zamazywał ów napis mokrą ścierką i co noc zjawiał się on ponownie. Nie miałem zielonego pojęcia, na czym się opierał autorytet tego działu. Pracownicy jego od czasu do czasu wygłaszali prelekcje na jakieś dziwne tematy, na przykład: „O wyrazie oczu augura”, albo: „Wróżebne właściwości fusów kawy mocca ze zbioru 1926 roku”. Niekiedy grupie pytii udawało się coś prawidłowo przepowiedzieć, lecz za każdym razem były tak zdumione i przestraszone swoim sukcesem, że cały efekt diabli brali. U-Janus, odznaczający się niezwykłym taktem, nie mógł, jak to niejednokrotnie zauważono, powstrzymać się od lekkiego uśmiechu, gdy uczestniczył w seminariach pytii i augurów.
Na trzecim piętrze znalazło się wreszcie coś do roboty — zgasiłem światło w celach Działu Wiecznej Młodości. Młodych pracowników tu nie było, a ci staruszkowie, cierpiący na tysiącletnią sklerozę — stale zapominali o wyłączaniu. Podejrzewam zresztą, że w grę wchodziła nie tylko skleroza. Wielu do dzisiejszego dnia obawiało się, że porazi ich prąd. Wciąż jeszcze kolej elektryczną nazywali parową.
W pracowni sublimacji między drugimi stołami snuł się z rękami w kieszeniach znudzony i osowiały model wiecznego młokosa. Jego siwa broda dwumetrowej długości wlokła się po podłodze — zaczepiając o nogi krzeseł. Na wszelki wypadek schowałem do szary, stojącą na taborecie, butelkę z wodą królewską, po czym udałem się do siebie, to znaczy do sali maszyn elektronicznych.
Tutaj stał mój „Ałdan”. Patrzyłem chwilę z przyjemnością na jego zwartą sylwetkę, piękną, tajemniczo połyskującą. W instytucie odnoszono się do nas bardzo różnie. W finansowym, na przykład, przyjęto mnie z otwartymi ramionami, główny księgowy skąpo się uśmiechając zarzucił mnie natychmiast nudnymi obliczeniami płacy i rentowności. Gian Giacomo, kierownik Dziani Uniwersalnych Transformacji, początkowo też się ucieszył, ale po stwierdzeniu, że „Ałdan” nie może obliczyć nawet elementarnej transformacji bryłki ołowiu w bryłkę złota, ochłódł znacznie dla mej elektroniki i zaszczycał nas tylko sporadycznymi zadaniami. Natomiast przed jego pod — j władnym i zarazem ulubionym uczniem, Witkiem Korniejewem, nie było ratunku. Ojra-Ojra również siedział mi bezustannie na karku ze , swymi niesamowitymi zadaniami z dziedziny matematyki irracjonalnej. Christobal Junta, który lubił być we wszystkim pierwszy, z reguły podłączał nocami maszynę do swego centralnego układu nerwowego, W rezultacie nazajutrz coś mu najwyraźniej w głowie brzęczało lub zgrzytało, a zdezorientowany „Ałdan”, zamiast obliczać w systemie binarnym, ku memu zdumieniu przechodził na stary sześćdziesiętny, w dodatku zmieniał logikę, odrzucając całkowicie zasadę wy — h łączonego środka. Fiodor Simeonowicz Kiwrin z kolei bawił się ; maszyną jak dziecko zabawką. Godzinami potrafił grać z nią w cetno i licho, nauczył ją rozgrywki szachowej i gwoli atrakcyjności tchnął w „Ałdana” czyjąś nieśmiertelną duszę, dość zresztą optymistyczną i pracowitą. Janus Poliektowicz (nie pamiętam już A czy U) skorzystał z usług maszyny tylko jeden raz — przyniósł małe półprzeźroczyste pudełeczko i podłączył je do „Ałdana”. Po dziesięciu sekundach pracy z tą przy stawką trzasnęły w maszynie wszystkie bezpieczniki, po czym Janus Poliektowicz przeprosił uprzejmie, zabrał swe pudełeczko i wyszedł.
Ale mimo tych drobnych zakłóceń i przykrości, mimo że uduchowiony obecnie „Ałdan” drukował czasem na wyjściu: „Myślę. Proszę nie przeszkadzać”, mimo braku zapasowych bloków oraz poczucia bezradności, ogarniającego mnie, gdy musiałem przeprowadzać analizę logiczną „niekongruentnej transgresji w psychopole inkubprzeistoczenia”, mimo to wszystko praca w instytucie była niezmiernie interesująca i czułem się dumny z powodu mej niezaprzeczalnej przydatności. Wykonałem wszystkie obliczenia w pracy Ojry-Ojry o mechanizmie dziedziczności bipolarnych homunculusów. Sporządziłem dla Witka Korniejewa tabelę napięcia M-pola kanapy-translatora w dziewięciowymiarowej magoprzestrzeni. Prowadziłem kalkulacje pracy dla podopiecznej przetwórni ryb. Opracowałem schemat najbardziej oszczędnego transportu eliksiru Dziecięcego Śmiechu. Obliczyłem nawet prawdopodobieństwo wyjścia pasjansów „Wielki słoń”, „Duma Państwowa” oraz „Grób Napoleona” dla wesołków z Grupy Pasjansów i wykonałem wszystkie kwadratury metody obliczeniowej Christobala Hozewicza, w zamian za co nauczył mnie zapadać w nirwanę. Byłem zadowolony, dni wydawały się za krótkie, życie miało sens.
Było jeszcze wcześnie, zaledwie godzina siódma. Włączyłem „Ałdan” i zagłębiłem się w pracy. O dziewiątej oprzytomniałem, z żalem wyłączyłem prąd i udałem się na czwarte piętro. Śnieżyca nie słabła. Była to prawdziwa noworoczna zamieć. Wyła i gwizdała w starych przewodach kominowych, usypywała zwały śniegu pod oknami, wściekle szarpała i rozhuśtywała nieliczne latarnie na ulicy.
Minąłem teren działu administracyjno-gospodarczego. Wejście do sekretariatu Modesta Matwiejewicza było założone na krzyż grubymi żelaznymi belkami, a po bokach stały dwa olbrzymie ifryty w turbanach z obnażonymi szablami i w pełnym rynsztunku bojowym. Nos każdego, czerwony i spuchnięty od kataru, był przekłuty masywnym złotym kółkiem, opatrzonym w blaszkę z numerem inwentarzowym. Wokół unosiła się woń siarki, spalonej sierści oraz maści streptocydowej. Stanąłem, przypatrując się im z ciekawością, jako że w naszej strefie geograficznej ifryty należą do istot rzadko spotykanych. Naraz ten, który stał po prawej stronie, zarośnięty, z czarną opaską na oku, zaczął mnie drugim okiem dosłownie pożerać. Miał złą sławę, ponoć dawniej był ludożercą, toteż czym prędzej wyniosłem się stamtąd. Słyszałem jeszcze, jak głośno pociąga zakatarzonym nosem i mlaska za moimi plecami.
W salach Działu Wiedzy Absolutnej były otwarte wszystkie lufciki, gdyż przenikała tu woń łebków śledziowych profesora Wybiegałły. Na parapetach nawiało śniegu, pod kaloryferami czerniały kałuże wody. Zamknąłem lufciki i przeszedłem między dziewiczo czystymi biurkami pracowników działu. Na biurkach stały nowiutkie przybory do pisania, nie splamione dotychczas nawet kroplą atramentu, w kałamarzach tkwiły niedopałki papierosów. Dziwny to był dział. Hasło jego brzmiało: „Poznanie nieskończoności wymaga nieskończonego czasu”. Z tym mógłbym się jeszcze zgodzić, gdyby nie dalszy zaskakujący wniosek: „Toteż wszystko jedno, czy się pracuje, czy nie”. I aby nie powiększać entropii wszechświata — nie pracowali. Przynajmniej lwia część. „An mass”, jak by powiedział Wybiegałło. W gruncie rzeczy zadanie ich sprowadzało się do analizy krzywej poznania względnego w obszarze jej asymptotycznego zbliżenia do prawdy absolutnej. Stąd jedni pracownicy bez przerwy zajmowali się dzieleniem zera przez zero na podręcznych kalkulatorach, inni zaś prosili o delegacje w nieskończoność. Z podróży służbowych wracali rześcy, odkarmieni i z miejsca brali urlop ze względu na zły stan zdrowia. W przerwach między podróżami łazili z działu do działu, przysiadali na stołach laboratoryjnych, ćmiąc papierosy, i opowiadali kawały o wykryciu niedokładności metodą U-Hospitala. Można ich było łatwo rozpoznać po pustyni wzroku i podrapanych od nieustannego golenia uszach. W ciągu mej półrocznej pracy w instytucie dali „Ałdanowi” tylko jedno zadanie, które polegało znów na tymże samym dzieleniu zera przez zero i nie zawierało żadnej prawdy absolutnej. Możliwe, że ktoś tam zajmował się konkretną pracą, ale ja przynajmniej nic o tym nie wiedziałem.
O wpół do jedenastej wszedłem na piętro Ambrożego Ambruazowicza Wybiegałły. Przyłożyłem do nosa chusteczkę i starając się , oddychać ustami, skierowałem się prosto do pracowni zwanej przez pracowników „Izbą porodową”. Tu, jak twierdził profesor Wybiegałło, rodziły siew kolbach modele idealnego człowieka. Wykluwały się, znaczy się. Komprene wu?
W pracowni było duszno i ciemno. Zapaliłem lampy. Blask padł na gładkie ściany ozdobione portretami Eskulapa, Paracelsusa, a także Ambrożego Ambruazowicza. Ten ostatni był tu przedstawiony w czarnej czapeczce na szlachetnych puklach, na piersi mgliście połyskiwał jakiś order.
Pośrodku pracowni stał jeden autoklaw, w rogu drugi, większy. Przy pierwszym leżały na podłodze bochenki chleba, stały wiadra z sinawym odciąganym mlekiem i olbrzymia kadź z parzonymi otrębami. Sądząc po zapachu, gdzieś w pobliżu musiały się znajdować również łebki śledziowe, ale nie mogłem się zorientować gdzie. W pracowni panowała cisza, z głębi autoklawu dochodziło rytmiczne bulgotanie.
Zbliżyłem się — nie wiem dlaczego na palcach — do środkowego autoklawu i zajrzałem przez wziernik. I tak mnie już mdliło od zapachu, a teraz zrobiło mi się całkiem niedobrze, choć nie zobaczyłem nic szczególnego, tylko jakąś białą bezkształtną masę falującą powoli w zielonkawym półmroku. Zgasiłem światło i wyszedłem, starannie zamykając drzwi. „Daj mu po pysku” — przypomniałem sobie. Nękały mnie niejasne przeczucia. Dopiero teraz spostrzegłem, że próg był zakreślony grubą magiczną linią, upstrzoną koślawymi znakami kabalistycznymi. Przyjrzawszy się bliżej, odczytałem zaklęcie chroniące przed głodnym demonem piekieł.
Z niejaką ulgą opuściłem włości Wybiegałły i udałem się na piąte piętro, gdzie Gian Giacomo oraz jego zespół zajmowali się teorią i praktyką Uniwersalnych Transformacji. Na podeście wisiał kolorowy wierszowany plakat z apelem o założenie biblioteki publicznej. Myśl należała do komitetu zakładowego, wiersze były moje:
Przekop piwnicę wzdłuż i wszerz,
Szafy przetrząśnij do dna,
Ksiąg i czasopism stertę zbierz
I nieś czym prędzej do nas.
Zaczerwieniłem się i poszedłem dalej. Znalazłszy się na piątym piętrze spostrzegłem, że drzwi do pracowni Witka są uchylone, i usłyszałem czyjś ochrypły śpiew. Cichaczem podszedłem bliżej.
Ciebie pragnę opiewać,
Ciebie, przedzierającego się skroś
śnieżycy w zimowy wieczór.
Twój silny oddech i miarowe bicie
twojego serca…
Witek powiedział mi godzinę temu, że spadzi noc noworoczną w towarzystwie, a w pracowni zostawi dubleta. Dublet to bardzo dowcipna rzecz. Z reguły jest mniej więcej dokładną kopią swego twórcy. Jeżeli komuś nie starcza, dajmy na to, rak, to stwarza sobie dubleta bezmózgiego, potulnego, który umie tylko lutować kontakty lub dźwigać ciężary, lub pisać pod dyktando, ale robi to rzeczywiście doskonale. Albo ktoś potrzebuje modelu antropoida do celów eksperymentalnych — stwarza więc dubleta bezmózgiego, potulnego, który umie tylko łazić po suficie lub odbierać telepatemy, ale umie to rzeczywiście doskonale. Albo przypadek najprostszy. Ktoś w dniu wypłaty nie chce tracić czasu, posyła więc po odbiór pieniędzy ’swego dubleta, który umie tylko trzy rzeczy — nie przepuszczać nikogo poza kolejką, podpisać się na liście i przeliczyć pieniądze nie odchodząc od kasy. Oczywiście, nie wszyscy potrafią tworzyć dublety. Ja, na przykład, jeszcze nie umiałem. To, co mi na razie wychodziło, nie potrafiło absolutnie nic, nawet chodzić. I oto stoisz nieraz w kolejce, obok niby Witek, Roman i Wołodia Poczkin, a pogadać nie ma z kim. Stoją jak posągi, nie mrugają oczami, nie oddychają, nie przestępują z nogi na nogę i nie ma kogo poprosić o papierosa.
Prawdziwi mistrzowie potrafią tworzyć bardzo skomplikowane, wieloprogramowe, samo szkolące się dublety. Takiego superdubleta Roman wysłał w lecie zamiast mnie samochodem. I żaden z moich kolegów nie domyślił się, że to nie byłem ja. Dublet znakomicie prowadził mego moskwicza, klął, gdy gryzły go komary, i ochoczo włączał się do chóralnego śpiewu. Po przybyciu do Leningradu odwiózł każdego do domu, zwrócił wypożyczony samochód, zapłacił i następnie znikł dosłownie na oczach oszołomionego dyrektora wypożyczalni.
Przez pewien czas sądziłem, że A-Janus i U-Janus to dublet i oryginał. Jednakże sprawa przedstawiała się zupełnie inaczej. Przede wszystkim obaj dyrektorzy posiadali dowody osobiste, dyplomy, przepustki oraz inne niezbędne dokumenty, podczas gdy najbardziej złożone dublety absolutnie nie mogły mieć żadnych świadectw tożsamości. Sam widok urzędowej pieczęci na ich fotografii przyprawiał je o atak furii i darły dokumenty na strzępy. Tę zagadkową właściwość dubletów starał się zbadać Magnus Red’kin, okazało się to jednak zadaniem ponad jego siły.
Po drugie obaj Janusowie byli strukturami białkowymi. A co się tyczy dubletów, do dziś jeszcze nie zakończył się spór pomiędzy filozofami a cybernetykami, czy należy uważać je za istoty żywe, czy też nie. Większość dubletów były to struktury krzemoorganiczne, były również na osnowie germanowej, ostatnio zaś weszły w modę dublety na alumopolimerach.
I wreszcie rzecz najważniejsza — zarówno A-Janusa, jak i U-Janusa nikt nie stwarzał sztucznie. Nie byli kopią i oryginałem ani nawet bliźniętami, byli jednym człowiekiem — Janusem Poliektowiczem Niewstrujewem. Nikt w instytucie tego nie rozumiał, wszyscy jednak wiedzieli o tym tak dobrze, że nawet nie próbowali zrozumieć. Dublet Witka, wsparty rękami o stół laboratoryjny, śledził nieruchomym wzrokiem pracę homeostatu Ashby’ego. Nucił przy tym półgłosem jakąś popularną przed laty melodię.
Nie słyszałem nigdy, żeby dublety śpiewały. Ale po dublecie Witka można się było wszystkiego spodziewać. Pamiętam, że jeden jego dublet ośmielił się kłócić z samym Modestem Matwiejewiczem na temat nadmiernego wydatkowania psychoenergii. A przecież nawet stworzone przeze mnie straszydła bez rąk i nóg drętwiały ze strachu przed Modestem, zapewne instynktownie.
Po prawej ręce dubleta stał w rogu pod brezentowym pokrowcem translator TDX-80E, deficytowy produkt zakładu magotechniki w Kitieżgradzie. Obok stołu laboratoryjnego w świetle trzech reflektorów błyszczała pocerowaną skórą moja stara znajoma — kanapa. Na kanapie była umieszczona dziecięca wanienka z wodą, w wanience pływał brzuchem do góry zdechły okoń. Poza tym w pracowni znajdowały się stelaże zastawione różnymi przyrządami, a tuż przy drzwiach stała duża trzylitrowa butla z zielonkawego szkła, pokryta warstwą kurzu. W butli siedział zapieczętowany dżin, można było zobaczyć, jak się porusza błyskając oczkami.
Dublet Witka przestał obserwować homeostat, usiadł na kanapie obok wanienki, wlepiając z kolei kamienny wzrok w zdechłą rybę, i zanucił kolejną zwrotkę piosenki. W zachowaniu okonia nie zaszła żadna zmiana. Wówczas dublet zanurzył głęboko rękę we wnętrze kanapy i sapiąc z wysiłku zaczął coś w niej przekręcać.
Kanapa była translatorem. Wytwarzała wokół siebie M-pole przeobrażające, najprościej mówiąc, rzeczywistość realną w rzeczywistość baśniową. Doświadczyłem tego na sobie owej pamiętnej nocy u Nainy Kijewny i tylko dzięki temu, że kanapa pracowała wówczas jedną czwartą swej mocy, nie obudziłem się — jako Tomcio Paluch. Dla Magnusa Red’kina kanapa była ewentualnym pojemnikiem, zawierającym poszukiwaną Białą Tezę. Dla Modesta Matwiejewicza — eksponatem muzealnym numer inw. 1123, który należy chronić przed marnotrawstwem. Dla Witka był to przyrząd numer jeden. Dlatego też wykradał ją co noc. Magnus Fiodorowicz przez zazdrość donosił o tym kierownikowi kadr, towarzyszowi Diominowi, działalność zaś Modesta Matwiejewicza sprowadzała się do tego, by temu wszystkiemu położyć kres. Witek dopóty wykradał kanapę, dopóki w tę sprawę nie wmieszał się Janus Poliektowicz, któremu w ścisłym współdziałaniu z Fiodorem Simeonowiczem i przy aktywnej pomocy Giana Giacomo, a także na podstawie oficjalnego pisma Akademii Nauk z podpisami czterech członków, udało siew końcu całkowicie zneutralizować Red’kina i z lekka wyprzeć z zajmowanych pozycji Modesta Matwiejewicza. Modest oświadczył, że jako osoba materialnie odpowiedzialna, nie życzy sobie o niczym słyszeć, życzy sobie natomiast, aby kanapa numer inwentarzowy 1123 znajdowała się w specjalnie przeznaczonym dla niej pomieszczeniu. W przeciwnym razie, zagroził, niechaj wszyscy, włącznie z członkami Akademii, mają pretensję tylko do siebie. Janus Poliektowicz zgodził się mieć do siebie pretensję, Fiodor Simeonowicz również, a Witek czym prędzej zaciągnął kanapę do swej pracowni.
Witek był naukowcem solidnym, nie takim jak szałapuły z Działu Wiedzy Absolutnej, i pracował nad przemianą wód wszystkich mórz i oceanów w wodę życia. Na razie znajdował się co prawda w stadium eksperymentu.
Okoń w wanience drgnął i odwrócił się grzbietem do góry. Dublet wyjął rękę z kanapy. Okoń apatycznie poruszył płetwami, ziewnął, przewrócił się na bok, a potem znów brzuchem do góry.
— B-bydlak — wycedził dublet z pasją.
Od razu obudziła się we mnie czujność. To miało zabarwienie emocjonalne. Wykluczone, by jakikolwiek laboratoryjny dublet mógł w ten sposób przemawiać. On tymczasem włożył ręce do kieszeni, podniósł się z wolna i wtedy zobaczył mnie. Przez kilka sekund patrzyliśmy na siebie, po czym spytałem zjadliwie:
— Pracujemy?
Dublet spoglądał na mnie tępym wzrokiem.
— No już, przestań, nie wygłupiaj się — powiedziałem. — Wszystko jasne.
Milczał. Stał jak posąg i nie mrugał oczami.
— Posłuchaj — mówiłem dalej — jest teraz wpół do jedenastej. Daję ci dziesięć minut. Sprzątnij wszystko, wyrzuć tę padlinę i fruwaj na tańce. Ja sam wyłączę prąd.
Dublet złożył wargi w ryjek i zaczął się cofać. Ostrożnie okrążył kanapę i stanął tak, że przedzielał nas stół laboratoryjny. Demonstracyjnie spojrzałem na zegarek. Dublet wymamrotał zaklęcie, na stole zjawił się kalkulator, długopis i plik czystego papieru. Dublet, zgiąwszy kolana, zawisł w powietrzu i zaczął coś pisać, od czasu do czasu bojaźliwie zerkając na mnie. Wyglądało to tak prawdopodobnie, że na moment zachwiałem się w moim przekonaniu. Miałem zresztą niezawodny sposób na wyjaśnienie prawdy. Dublety są z reguły absolutnie niewrażliwe na ból. Poszperałem w kieszeni, wyciągnąłem małe ostre cążki i poszczekując nimi wymownie, zacząłem zbliżać się do dubleta. Przestał pisać. Badawczo patrząc mu w oczy, odciąłem cążkami wystającą ze stołu główkę gwoździa i mruknąłem:
— N-n-no?
— Czego się mnie czepiasz? — zapytał Witek. — Nie widzisz, że człowiek pracuje?
— Skoro jesteś dubletem — odparłem — nie waż się ze mną rozmawiać.
— Zabierz te cążki!
— A ty się nie wygłupiaj. Też mi dublet.
Witek siadł na krawędzi stołu i zmęczonym gestem potarł uszy.
— Nic mi się dziś nie udaje — powiedział. — Jestem dziś do kitu. Stworzyłem dubleta, wyszła mi jakaś denna fujara. Wszystko mu z rąk leciało, siadł na umklajderze, zupełne dno… Trzasnąłem go w łeb i odbiłem sobie łapę… Okoń też zdycha systematycznie.
Podszedłem bliżej i zajrzałem do wanienki.
— Co mu jest?
— A czy ja wiem…
— Skąd go wziąłeś?
— Z rynku.
Podniosłem okonia za ogon.
— Czego ty chcesz? Zwyczajna śnięta ryba.
— Idiota — powiedział Witek. — Przecież to żywa woda.
— Aha-a — zastanawiałem się, co by mu poradzić. Miałem nader mgliste pojęcie o mechanizmie działania żywej wody. Głównie na podstawie bajki o królewiczu Iwanie i Szarym Wilku.
Dżin poruszał się w butelce i od czasu do czasu przecierał łapką szkło zakurzone z zewnętrznej strony.
— Mógłbyś wytrzeć butlę — powiedziałem nic nie wymyśliwszy.
— Co?
— Zetrzyj kurz z butelki. Przecież mu tam nudno.
— A niech się nudzi, czort z nim — odpowiedział Witek z roztargnieniem. Znów wsadził rękę w głąb kanapy i znów coś w niej przekręcił. Okoń ożył.
— Widzisz? Jak daję maksymalne napięcie, to wszystko w porządku.
— Egzemplarz… nieodpowiedni — rzuciłem na chybił trafił. Witek wyjął rękę z kanapy i wlepił we mnie oczy.
— Egzemplarz… — powtórzył. — Nieodpowiedni… — Do złudzenia przypominał teraz dubleta. — Egzemplarz egzemplarzowi lupus est…
— Poza tym na pewno mrożony — dodałem nabrawszy śmiałości. Witek nie słuchał.
— Skąd by tu wytrzasnąć rybę? — rzekł rozglądając się i klepiąc po kieszeniach. — Rybeńki potrzebuję…
— Na co?
— Prawda, na co? Skoro nie ma innej ryby — rozważał — czemu by nie wziąć innej wody? No nie?
— Nie — zaprotestowałem. — Taki numer nie przejdzie.
— A jaki? — spytał skwapliwie.
— Zjeżdżaj stąd. Opuść ten lokal.
— Dokąd?
— Dokąd chcesz.
Witek przełazi przez kanapę i złapał mnie za klapy marynarki.
— Słuchaj, co ci mówię, rozumiesz? — zasyczał groźnie. — Nie ma na świecie rzeczy jednakowych. Wszystko jest rozłożone według krzywej rozkładu Gaussa. Woda wodzie nierówna… A ten stary głupiec nie skapował, że istnieje dyspersja właściwości…
— Mój kochany — zawołałem — Nowy Rok za progiem. Nie zapalaj się tak bardzo.
Puścił mnie i zaczął krzątać się nerwowo.
— Gdzie on się podział? Gdzie ja go wsadziłem? W piętkę gonię. … Aha, jest…
Podbiegł do krzesła, na którym w pozycji pionowej stał umklajder. Ten sam. Odskoczyłem w kierunku drzwi i zacząłem błagać:
— Opamiętaj się! Za chwilę dwunasta! Przecież czekają na ciebie! Wieroczka czeka!
— Nie — odpowiedział. — Posłałem do nich dubleta. Pierwszorzędny dublet, z fasonem… Niebotycznie głupi. Opowiada kawały, staje na głowie, tańczy jak wół…
Obracał w rękach umklajder, coś obliczał, przymierzał, zmrużywszy jedno oko.
— Zjeżdżaj stąd, słyszysz?! — wrzasnąłem z rozpaczą.
Witek spojrzał na mnie krótko i od razu przysiadłem. Skończyły się żarty. Był już w tym stanie, kiedy pochłonięci pracą magowie zamieniają otoczenie w pająki, stonogi, jaszczurki i inne cichutkie stworzenia. Przykucnąłem koło dżina i patrzyłem, co będzie dalej.
Witek znieruchomiał w pozie klasycznej przy zaklęciach materializacyjnych (pozycja „Martichor”), nad stołem zakłębiła się różowa para, zatrzepotały w górę i w dół cienie na kształt nietoperzy, zniknął kalkulator, zniknął plik papierów i nagle całą powierzchnię stołu pokryły słoje napełnione przezroczystymi roztworami. Witek rzucił umklajdera byle jak na krzesło, chwycił jeden ze słojów i zaczął uważnie badać jego zawartość. Nie ulegało wątpliwości, że teraz już nie wyjdzie stąd za żadne skarby. Czym prędzej zdjął z kanapy wanienkę, jednym susem znalazł się przy stelażach i przytaszczył do stołu ciężki mosiężny akwawitometr. Usadowiłem się wygodniej, przetarłem dżinowi okienko na świat, gdy wtem na korytarzu rozległy się głosy, tupot i trzaskanie drzwiami. Zerwałem się na równe nogi i wybiegłem z pracowni.
Wrażenie nocnej pustki i ciszy ogromnego budynku zniknęło bez śladu. W korytarzu płonęły lampy. Ktoś pędził po schodach na złamanie karku, ktoś krzyczał: „Wala! Napięcie spadło! Biegnij do akumulatorni!”, ktoś otrząsał na podeście futro, rozpryskując mokry śnieg. W moją stronę szedł szybkim krokiem wytwornie pochylony Gian Giacomo, za nim, niosąc pod pachą jego olbrzymią tekę, a w zębach jego laseczkę, dreptał gnom. Wymieniliśmy ukłony. Od wielkiego prestidigitatora powiało dobrym winem i francuskimi pachnidłami. Nie śmiałem go zatrzymać, minął mnie i wszedł przez zamknięte drzwi do swego gabinetu. Gnom wsunął za nim teką i laseczkę, a sam dał nura w kaloryfer.
— Co za diabli?! — wrzasnąłem i wbiegłem na schody.
Instytut roił się ludźmi. Było ich chyba więcej niż w normalnym dniu pracy. Gabinety i pracownie rzęsiście oświetlone, drzwi pootwierane na oścież. Zewsząd dobiegał ożywiony rozgwar — trzask wyładowań, monotonne głosy, dyktujące cyfry i wygłaszające zaklęcia, drobny stukot kalkulatorów. A nad tym wszystkim grzmiący, triumfalny ryk Fiodora Simeonowicza: „B-bardzo dobrze, t-to rozumiem! Z-zuch jesteś, k-kochaneczku! Ale c-co za d-dureń wyłączył g-gene-rator?” Poczułem uderzenie w plecy jakimś twardym kantem i uchwyciłem się poręczy. Ogarnęła mnie szewska pasja. To Wołodia Poczkin i Edek Amperian ciągnęli na swoje piętro maszynę koordynacyjno-pomiarową, ważącą z pół tony.
— A-a, Sasza! — powiedział miło Edek. — Jak się masz?
— Odsuń się, Saszka! — zawołał Wołodia Poczkin, który szedł tyłem. — Jazda, podawaj, podawaj!… Złapałem go za kołnierz.
— Dlaczego jesteś w instytucie? Którędy tu wszedłeś?
— Drzwiami, drzwiami, puszczaj… Edek, trochę bardziej na prawo! Widzisz, że nie przechodzi!
Puściłem go i pobiegłem do westybulu. Kipiałem administracyjnym oburzeniem. ,Ja wam pokażę — mruczałem skacząc po cztery stopnie naraz. — Ja was nauczę próżniaczyć się. Ja was nauczą puszczać wszystkich bez wyboru!…” Makrodemony In-put i Out-put, zamiast pilnować wejścia i wyjścia, rżnęły w ruletką, trzęsąc się z podniecenia i gorączkowo fosforyzując. W moich oczach niepomny swych obowiązków In-put rozbił bank i zagarnął blisko siedemset miliardów molekuł niepomnemu swych obowiązków Out-putowi. Ruletkę rozpoznałem od razu. Była to moja ruletka. Sam ją zmajstrowałem na jakiś wieczorek, gdzie służyła za atrakcję, a potem trzymałem za szafą w sali maszyn, o czym wiedział jedynie Witek Korniejew. „Spisek — pomyślałem. — Łby im poukręcam”. A tymczasem przez westybul sznurem ciągnęli pracownicy, zaśnieżeni, weseli, o czerwonych od mrozu policzkach.
— Ale sypie! Uszy mi całkiem zatkało…
— Co, ty też zwiałeś?
— No pewnie, nudy na pudy… Towarzystwo pod gazem. E, myślę sobie, pójdę lepiej popracować. Zostawiłem im dubleta i wyniosłem się…
— Wyobraź sobie, tańczę z nią i naraz czuję, że obrastam sierścią. Golnąłem kielicha — nie pomaga…
— A jakby wiązkę elektronów? Masa za duża? No to fotonów…
— Aleksy, masz wolny laser? Niech będzie gazowy…
— Jak to, Halu, zostawiłaś męża?
— Wyszedłem już godzinę temu, żebyś wiedział. Wleciałem w zaspę i omal mnie nie zawiało…
Zrozumiałem, że leżę na całej linii. Nie było już sensu odbierać ruletkę demonom, pozostawało mi tylko iść i skląć w żywy kamień prowokatora Witka, a potem, niech się dzieje, co chce. Pogroziłem demonom pięścią i idąc po schodach, próbowałem wyobrazić sobie, co by to był za sądny dzień, gdyby tak Modest Matwiejewicz zajrzał teraz do instytutu.
Po drodze do sekretariatu dyrektora zatrzymałem się w sali doświadczalnej. Poskramiano tu wypuszczonego z butelki dżina. Ogromny, siny ze złości, szamotał się w wolierze osłoniętej tarczami Giana ben Giana i od góry nakrytej potężnym polem magnetycznym. Dżin, którego rażono prądem wysokiego napięcia, wył, klął w kilku martwych językach, skakał, rzygał ogniem, zaczynał z impetem wznosić pałace i natychmiast je burzył, wreszcie skapitulował, usiadł na podłodze i wstrząsany prądem, zaskowyczał żałośnie:
— No dosyć, no przestańcie, już więcej nie będę… Oj — oj — oj-oj… Już jestem jak baranek…
Przy pulpicie odgromnika stali spokojni młodzieńcy o nieruchomych oczach, same dublety. Oryginały natomiast, skupione wokół stanowiska wibracyjnego, spoglądały na zegar i odkorkowywały butelki.
Podszedłem do nich.
— Cześć, Saszka!
— Saszeńka, podobno jesteś dziś dyżurnym… Wpadnę później do twojej sali.
— Hej, niech tam który stworzy mu lampkę do wina, ja mam ręce zajęte…
Byłem tak oszołomiony, że nawet nie spostrzegłem, kiedy w mej dłoni zjawiła się lampka. Strzeliły korki, zabębniły po tarczach Giana ben Giana, z sykiem zapienił się lodowaty szampan. Wyładowania ucichły, dżin przestał stękać i zaczął węszyć pociągając nosem. Równocześnie rozległo się pierwsze uderzenie kremlowskiego zegara, wybijającego dwunastą.
— Koledzy! Niech żyje poniedziałek!
Stuknęły lampki. Potem ktoś zapytał oglądając butelkę:
— Kto stworzył wino?
— Ja.
— Nie zapomnij jutro zapłacić.
— No, może jeszcze buteleczkę?
— Dosyć, przeziębimy się.
— Fajny dżin nam się trafił… Trochę nerwowy.
— Darowanemu koniowi…
— Nie szkodzi, poleci bez szemrania… Czterdzieści okrążeń wytrzyma, a potem niech leci gdzie chce ze swoimi nerwami.
— Koledzy — zacząłem nieśmiało — jest noc… i święta. Może byście poszli do domu…
Spojrzeli na mnie, poklepali po ramieniu, powiedzieli: „Nic, nic, to przejdzie” — i hurmą ruszyli w kierunku woliery… Dublety odsunęły jedną z tarcz, oryginały otoczyły dżina, chwyciły go mocno za ręce i nogi i zaniosły na stanowisko wibracyjne. Dżin zawodził bojaźliwie i niezdecydowanie obiecywał im wszystkie skarby królów tego świata. Stałem z boku i przyglądałem się, jak przywiązują go pasami i przytwierdzają mikronadajniki w różnych miejscach jego ciała. Pomacałem tarczę. Była olbrzymia, pokryta wklęśnięciami od piorunów kulistych, w niektórych miejscach nadpalona. Tarcze Giana ben Giana, wykonane z siedmiu skór smoczych sklejonych żółcią ojcobójcy, były piorunoodporne nawet w przypadku bezpośredniego trafienia. Każda tarcza miała przybitą tapicerskimi gwoździkami blaszkę z numerem inwentarzowym. Teoretycznie po zewnętrznej stronie tarcz powinny znajdować się malowidła, przedstawiające najsłynniejsze bitwy przeszłości, a po wewnętrznej — wielkie bitwy przyszłości. Praktycznie jednak po zewnętrznej stronie, przed którą stałem, widniało coś w rodzaju samolotu odrzutowego, atakującego kolumnę samochodów, wewnętrzna zaś była pokryta esami floresami, przypominającymi malarstwo abstrakcyjne.
Dżina poddano wibracji. Chichotał i piszczał: „Oj, łaskocze!… Oj, nie mogę!…”. Wróciłem na korytarz. Pachniało tu ogniami bengalskimi. Pod sufitem wiły się ogniste pióropusze, przelatywały race, stukając o ściany i zostawiając za sobą smugi kolorowego dymu. Spotkałem dubleta Wołodii Poczkina, taszczącego gigantyczny inkunabuł z mosiężnymi klamrami, dwa dublety Romana Ojry-Ojry, uginające się pod ciężkim ceownikiem, potem samego Romana, niosącego stos niebieskich teczek z archiwum Działu Niedostępnych Problemów, a na końcu ponurego laboranta z Działu Sensu Życia., konwojującego na przesłuchanie do Junty stado złorzeczących upiorów w płaszczach krzyżackich. Wszyscy byli nadzwyczaj zaaferowani…
Regulamin pracy został złośliwie pogwałcony, aleja nie miałem już najmniejszej chęci z tym walczyć, ponieważ ludzie, którzy o godzinie dwunastej w noc noworoczną przybmęli tu przez śnieżycę, dali tym samym dowód, że znacznie im przyjemniej doprowadzać do końca lub zaczynać od nowa jakąś pożyteczną pracę, niż otumaniać się wódką, podrygiwać bezmyślnie w tańcu, grać w fanty i uprawiać flirt o różnej temperaturze. Ludzie, którzy znacznie lepiej czuli się razem niż w pojedynkę, którzy nie uznawali żadnych świąt, ponieważ w święta się nudzili. Magowie, ludzie przez duże L, których dewizą było: „Poniedziałek zaczyna się w sobotę”. Owszem, znali te lub inne zaklęcia — umieli zamieniać wodę w wino, żadnemu nie sprawiłoby trudności nakarmienie tysiąca ludzi pięcioma bochenkami chleba. Ale nie dlatego byli magami. To był pozór, zewnętrzna powłoka. Byli magami, ponieważ bardzo dużo wiedzieli, tak dużo, że wreszcie ilość przeszła u nich w jakość i zaczęli obcować ze światem inaczej niż zwykli ludzie. Pracowali w instytucie, który zajmował się głównie problemami ludzkiego szczęścia i sensu życia, lecz nawet oni nie potrafili dokładnie określić, co to jest szczęście i na czym polega sens życia. Przyjęli więc roboczą hipotezę, że zarówno szczęście, jak i sens życia polegają na nieustającym poznawaniu rzeczy nieznanych. Każdy człowiek ma duchowe zadatki na maga, ale naprawdę staje się nim dopiero wtedy, gdy zaczyna, mniej myśleć o sobie, a więcej o innych, gdy praca staje się dla niego o wiele bardziej interesująca niż zabawa w tradycyjnym znaczeniu tego słowa. Niewątpliwie owa robocza hipoteza była bliska prawdy, albowiem tak jak praca przeobraziła małpę w człowieka, tak brak pracy w znacznie krótszym czasie przeobraża go w małpę. Nawet gorzej niż w małpę.
W życiu nie zawsze to dostrzegamy. Wałkoń i darmozjad, rozpustnik i karierowicz w dalszym ciągu chadzają na tylnych łapach, posługują się mową artykułowaną (aczkolwiek zasób interesujących ich tematów staje się krańcowo ograniczony). Jeśli idzie o modne spodnie oraz pasjonowanie się jazzem, według czego próbowano w swoim czasie określać stopień małpoupodobnienia, to dość szybko wyjaśniło się, iż powyższym słabościom ulegają nawet najlepsi z magów.
W instytucie natomiast regres był nie do ukrycia. Instytut dawał nieograniczone możliwości przeobrażenia człowieka w maga. Ale był bezlitosny dla zaprzańców i dosięgał ich bez pudła. Wystarczyło, by pracownik bodaj przez godzinę oddawał się egoistycznym i instynktownym czynnościom (czasem nawet tylko myślom) i już ze strachem spostrzegał, że puszek na jego uszach zaczyna gęstnieć. Było to ostrzeżenie. Podobnie jak gwizdek milicjanta ostrzega przed mandatem, ból przed możliwością urazu fizycznego. Teraz wszystko zależy od danej jednostki. Człowiek nie jest w stanie walczyć na każdym kroku ze swymi parszywymi myślami, od tego jest człowiekiem pośrednim stopniem między neandertalczykiem a magiem. Może natomiast postępować wbrew tym myślom i wtedy zachowuje szansę. Ale może też zrezygnować, machnąć na wszystko ręką („Żyje się tylko raz”, „Trzeba brać z życia wszystko”, „Nic, co ludzkie, nie jest mi obce”) i wówczas ma tylko jedno wyjście — czym prędzej opuścić instytut. Tam na zewnątrz może jeszcze stać się przynajmniej poczciwym mieszczuchem, rzetelnie, choć bez entuzjazmu odrabiającym comiesięczną pensję. Trudno jednak zdecydować się na odejście. W instytucie ciepło, przytulnie, robota czysta, ciesząca się uznaniem, płacą nieźle, ludzie świetni, a wstyd nie dym, oczu nie wygryzie. No i snują się po korytarzach i pracowniach takie osobniki z uszami obrośniętymi szarą szczeciniastą sierścią, tępe, nie umiejące już gadać po ludzku, głupiejące w oczach, ścigane spojrzeniami pełnymi współczucia lub potępienia. Ale tych jeszcze można żałować, można próbować im pomóc, liczyć na przywrócenie im ludzkiego oblicza.
Są także inni. Z pustymi oczami. Doskonale wiedzący, która strona kanapki posmarowana jest masłem. Na swój sposób nawet niegłupi. Na swój sposób nieźli znawcy natury ludzkiej. Przezorni i wyzuci z zasad, znający siłę ludzkich słabostek, umiejący każde zło zmienić dla siebie w dobro i pod tym względem niezmordowani. Starannie wygalają swoje uszy, niekiedy nawet wynajdują cudowne środki na usuwanie owłosienia. Jakże często osiągają znaczne wyżyny i wielkie sukcesy w głównej dziedzinie swej pracy — budowaniu świetlanej przyszłości w jednym wyodrębnionym mieszkaniu, na jednej wyodrębnionej działce odgrodzonej od reszty ludzkości drutem kolczastym…
Wróciłem na mój posterunek do sekretariatu dyrektora, smyrgnąłem bezużyteczne klucze do szuflady, następnie przeczytałem kilka stronic klasycznego dzieła J. P. Niewstrujewa pt: Równania magii matematycznej. Książkę tę czytało się niczym powieść awanturniczą, gdyż była pełna problemów wysuniętych, a nie rozwiązanych. Nabrałem strasznej chęci do roboty i już miałem kichnąć na ten cały dyżur i pójść do mego „Ałdana”, gdy zadzwonił Modest Matwiejewicz.
Chrupiąc coś głośno, spytał z irytacją:
— Gdzie pan się podziewa, Priwałow? Trzeci raz dzwonię, to skandal!
— Szczęśliwego Nowego Roku, Modeście Matwiejewiczu. Przez chwilę żuł w milczeniu, po czym odpowiedział o ton niżej:
— Nawzajem. Jak dyżur?
— Właśnie wróciłem z obchodu. Wszystko normalnie.
— Samozapaleń nie było?
— Żadnych.
— Prąd wszędzie wyłączony?
— Briareus złamał palec — oznajmiłem. Zaniepokoił się.
— Briareus? Zaraz… Aha, numer inwentarzowy 1489… W jaki sposób?
Wyjaśniłem.
— Co pan zastosował? Opowiedziałem.
— Bardzo dobrze. Proszę kontynuować dyżur. To wszystko.
W chwilę po Modeście zadzwonił Edek Amperian z Działu Szczęścia Linearnego, prosząc uprzejmie o obliczenie optymalnych współczynników niefrasobliwości pracowników na odpowiedzialnych stanowiskach. Umówiliśmy się za dwie godziny w sali elektronicznej. Następnie przyszedł dublet Ojry-Ojry i drewnianym głosem poprosił o klucze od szafy pancernej Janusa Poliektowicza. Odmówiłem. Zaczął nalegać. Wyrzuciłem go za drzwi.
W minutę później przybiegł sam Roman.
— Dawaj klucze. Potrząsnąłem głową.
— Nie dam.
— Dawaj klucze!
— Powieś się. Jestem osobą materialnie za wszystko odpowiedzialną.
— Saszka, bo wyniosę szafę! Uśmiechnąłem się.
— Proszę bardzo.
Roman wlepił oczy w szafę i skoncentrował się maksymalnie, lecz szafa była albo zaklęta, albo przyśrubowana do podłogi.
— A co ci tak gwałtownie potrzebne?
— Dokumentacja na RU-16 — powiedział Roman. — No, bądź miły, daj klucze!
Roześmiałem się i sięgnąłem do szuflady po klucze. W tej chwili gdzieś z góry doleciał przeraźliwy krzyk. Skoczyłem na równe nogi.
Biada! mały jestem, słaby,
Zje mnie ten upiór ani chybi…
Wykluł się — oznajmił spokojnie Roman, patrząc w sufit. Kto? — Czułem się nieswojo, krzyk był kobiecy.
— Upiór Wybiegałły — odpowiedział. — A raczej kadawer.
— Czemu więc krzyczała kobieta?
— Zaraz zobaczysz.
Wziął mnie za rękę, podskoczył i zaczęliśmy lecieć skroś pięter. Przenikając przez sufity wrzynaliśmy się w stropy niczym nóż w zamrożone masło, i znów z odgłosem przypominającym cmoknięcie wyskakiwaliśmy w powietrze, aby wbić siew następny strop. W warstwach stropowych było ciemno, małe gnomy na przemian z myszami piszcząc uciekały w popłochu, w pracowniach i gabinetach, przez które przelatywaliśmy, ludzie z niepokojem spoglądali w górę.
W „Izbie porodowej” przepchaliśmy się przez tłum ciekawskich i ujrzeliśmy za stołem laboratoryjnym golutkiego profesora Wybiegałłę. Jego sinawobiała skóra lśniła wilgocią, mokra broda zwisała klinem, mokre włosy oblepiały niskie czoło, na którym płonął czynny wulkaniczny pryszcz. Puste bezbarwne oczy, pomrugując z rzadka, bezmyślnie myszkowały po pokoju.
Profesor Wybiegałło jadł. Na stole przed nim dymiła wielka kuweta po brzegi napełniona parzonymi otrębami. Nie zwracając na nikogo specjalnej uwagi, brał palcami otręby, ugniatał je jak pilaw i utworzoną bryłkę wkładał w otwór gębowy, przy czym okruchy obficie sypały się na brodę. Żuł z chrzęstem, cmokał, chrząkał, pochrapywał, przechylał głowę na bok i mrużył oczy, jak gdyby z nadmiaru rozkoszy. Od czasu do czasu, nie przestając opychać się i krztusić, wpadał w podniecenie, chwytał za krawędzie kadź z otrębami i wiadra z odciąganym mlekiem, stojące obok na podłodze, i przysuwał je do siebie coraz bliżej. U drugiego końca stołu młodziutka wiedźma praktykantka, Stella, z czystymi różowymi uszkami, blada i zapłakana, krajała bochenki chleba na grube pajdy i, odwracając głowę, podawała je z daleka Wybiegalle, przy czym usteczka jej drżały spazmatycznie.
Środkowy autoklaw był otwarty, przewrócony, wokół niego stała wielka zielonkawa kałuża.
Wybiegałło wybełkotał nagle:
— Hej, dziewko… tego… daj mleka! Lej tu, prosto w otręby… Tego… sil wuple…
Stella skwapliwie podniosła wiadro z mlekiem i wychlusnęła do kuwety.
— Ech! — krzyknął znów profesor. — Za małe naczynie! Dziewko, jak cię tam zwą, lej… tego… do kadzi. Będziemy… tego… z kadzi żreć…
Stella zaczęła wylewać mleko z wiader do kadzi napełnionej otrębami, profesor zaś chwyciwszy kuwetę zaczął nią, niby łyżką, czerpać otręby i wrzucać do paszczęki, która nagle rozwarła się niewiarygodnie szeroko.
— No, zadzwońcie do niego! — zawołała żałośnie Stella. — Przecież jedzenie zaraz się skończy!
— Już dzwoniliśmy — odpowiedział ktoś z tłumu. — Lepiej odejdź stamtąd na wszelki wypadek. Chodź tutaj.
— Ale czy on przyjdzie? Przyjdzie?
— Powiedział, że już wychodzi. Włoży tylko kalosze i wychodzi. Odejdź stamtąd, słyszysz?
Nareszcie rozjaśniło mi się w głowie. To nie był profesor Wybiegałło. To był nowo narodzony kadawer, model człowieka niezaspokojonego żołądkowe. Chwała Bogu, bo już myślałem, że profesor dostał porażenia mózgu. W następstwie wytężonej pracy.
Stella wycofała się ostrożniutko. Ktoś złapał ją za rękę i wciągnął w tłum. Schowała się za moimi plecami, ściskając mnie kurczowo za łokieć, a ja odruchowo rozprostowałem ramiona, choć nie pojmowałem jeszcze, o co idzie i czego ona tak się boi. Kadawer żarł. W zatłoczonej ludźmi pracowni panowała niesamowita cisza, słychać było tylko, jak on sapie, żuje z chrzęstem niczym koń i skrobie kuwetą po ścianach kadzi. Nie spuszczaliśmy z niego oczu. Zlazł z krzesła i wsadził głowę do kadzi. Kobiety odwróciły się. Lileczce Nowośmiechowej zrobiło się niedobrze i trzeba było wyprowadzić ją na korytarz. Potem zabrzmiał jasny głos Edka Amperiana:
— No dobrze. Bądźmy logiczni. On zaraz opchnie otręby, w drugiej kolejności chleb. A co dalej?
W przednich szeregach nastąpiło poruszenie. Tłum cofnął się ku drzwiom. Zaczynałem pojmować. Stella powiedziała cieniutkim głosikiem:
— Są jeszcze łebki śledziowe…
— Dużo?
— Dwie tony.
— T-tak. A gdzie one są?
— Miały być podawane na transporterze. Próbowałam, ale transporter zepsuty…
— Nawiasem mówiąc — odezwał się Roman głośno — już od dwóch minut usiłuję go zamagnetyzować i kompletnie bez rezultatu…
— Ja też — dodał Edek.
— Dlatego byłoby bardzo pożądane, żeby ktoś ze szczególnie uczulonych na takie widoki zajął się naprawą transportera. Jako paliatywu. Czy są tu jacyś magicy? Widzę Edka. Jest jeszcze ktoś? Korniejew! Wiktorze Pawłowiczu, jesteś tu?
— Nie ma go. Może skoczyć po Fiodora Simeonowicza?
— Myślę, że na razie nie warto go fatygować. Damy sobie jakoś radę. Edek, zaczynamy razem, skoncentruj się.
— Jaką metodą?
— Metodą hamowania. Aż do stadium tetanusa. Koledzy, pomagajcie wszyscy, kto potrafi.
— Chwileczkę — powiedział Edek. — A jeśli go uszkodzimy?
— Na-tu-ral-nie! — zawołałem. — Dajcie spokój. Już lepiej niech mnie pożre.
— Nie denerwuj się. Będziemy ostrożni. Edek, stosujemy muśnięcia. Jednocześnie.
— Jazda.
Zrobiło się jeszcze ciszej. Kadawer kokosił się w kadzi, za ścianą stukali i wymieniali uwagi ochotnicy naprawiający transporter. Upłynęła minuta. Kadawer wylazł z kadzi, otarł brodę, popatrzył na nas sennie i nagle zwinnym ruchem wyciągnął łapę niesłychanie daleko i porwał ostatni bochenek chleba. Potem czknął donośnie i rozparł się na krześle, splótłszy ręce na ogromnym wydętym kałdunie.
Błogość rozlała się na jego twarzy. Posapywał i uśmiechał się bezmyślnie. Był tak absolutnie szczęśliwy, jak człowiek, który padając ze zmęczenia dotarł wreszcie do upragnionego łóżka.
— Chyba poskutkowało — odezwał się ktoś z westchnieniem ulgi. Roman z powątpiewaniem zacisnął wargi.
— Nie odnoszę takiego wrażenia — zauważył Edek uprzejmie.
— Może to koniec jego rozruchu? — spytałem z nutą nadziei. Stella powiedziała płaczliwie:
— To tylko relaksacja… Paroksyzm zadowolenia. Niedługo znów się obudzi.
— Słabo z wami, magistrowie — odezwał się energiczny głos. — Puśćcie mnie, pójdę po Fiodora Simeonowicza.
Spoglądaliśmy na siebie, uśmiechając się niepewnie. Roman, zamyślony, bawił się umklajderem, turlając go na dłoni. Stella szeptała, dygocąc nerwowo: „Co to będzie? Boję się, Sasza!” Jeśli o mnie chodzi, to wypinałem pierś i marszczyłem brwi, walcząc z namiętnym pragnieniem ściągnięcia tu Modesta Matwiejewicza. Chciałem za wszelką cenę zrzucić z siebie odpowiedzialność. Niewątpliwie była to słabość, ale nie mogłem jej pokonać. Modest Matwiejewicz wydawał mi się teraz kimś zgoła niezwykłym. Byłem przekonany, że gdyby się tu zjawił i wrzasnął na upiora: „Wypraszam to sobie, towarzyszu Wybiegałło!” — kadawer natychmiast położyłby uszy po sobie.
— Roman — zagadnąłem od niechcenia — przypuszczam, że w najgorszym razie potrafisz go zdematerializować? Roześmiał się i poklepał mnie po ramieniu.
— Nie denerwuj się — powiedział. — To wszystko dziecinne igraszki. Nie mam tylko chęci wdawać się z Wybiegałłą… Ten jest niegroźny, bój się tamtego! — wskazał drugi autoklaw cichutko bulgoczący w rogu.
Kadawer tymczasem poruszył się niespokojnie. Stella pisnęła i przywarła do mnie mocniej. Oczy kadawra otworzyły się szeroko. Najpierw schylił się i zajrzał do kadzi. Potem zaczął łomotać pustymi wiadrami. Wreszcie znieruchomiał i przez pewien czas siedział jak skamieniały. Wyraz błogości zniknął z jego twarzy, ustępując miejsca gorzkiej urazie. Podniósł się nieco z krzesła, szybko, rozdymając nozdrza, obwąchał stół i długim czerwonym jęzorem zlizał okruszyny.
— No, trzymajmy się… — zaszeptano w tłumie. Kadawer zanurzył rękę w kadzi, wyciągnął kuwetę, obejrzał ją ze wszystkich stron i ostrożnie odgryzł kawałek. Brwi jego uniosły się męczeńsko. Odgryzł jeszcze kawałek i zaczął chrupać. Twarz mu posiniała, jak gdyby z wielkiej irytacji, oczy zaszły łzami, ale gryzł raz za razem, dopóki nie pożarł całej kuwety. Dobrą chwilę siedział w zamyśleniu, próbując palcami zęby, na koniec z wolna powiódł wzrokiem po zdrętwiałym tłumie. Był to niedobry wzrok, jakiś taksujący, selekcjonujący. „No, no, spokojnie, ty…” — wymówił odruchowo Wołodia Poczkin. I nagle puste, szkliste oczy zatrzymały się na Stelli. Z piersi jej wydarł się krzyk, ten sam rozdzierający krzyk, który niedawno słyszeliśmy z Romanem o cztery piętra niżej. Drgnąłem. Kadawra to również speszyło — spuścił oczy i zaczął nerwowo bębnić palcami w stół.
Przy drzwiach rozległ się rumor, przez rozstępujący się tłum, odpychając zagapionych, wydzierając sople z brody, szedł Ambroży Ambruazowicz Wybiegałło. Autentyczny. Zalatywało od niego wódką, kożuchem i mrozem.
— Kochasiu! — zawołał. — Co to ma znaczyć, hę? Kel situasią! Stella, czego się gapisz?!… Gdzie śledzie? Przecież on ma potrzeby!… I to rosnące!… Należy czytać moje prace!
Podszedł do kadawra, który natychmiast zaczął go pożądliwie obwąchiwać. Wybiegałło dał mu swój kożuch.
— Potrzeby muszą być zaspokajane! — mówił szybko, pstrykając przełącznikami na pulpicie transportera. — Dlaczego mu od razu nie dałaś? Ach, te le fam, te le fam!… Kto powiedział, że zepsuty? Wcale nie zepsuty, tylko pod zaklęciem. Żeby tego… nie każdy mógł go używać, bo potrzeby… tego… mają wszyscy, a śledzie są wyłącznie dla niego…
W ścianie otworzyło się okienko, zawarkotał transporter i wprost na podłogę popłynął strumień wonnych łebków śledziowych. Oczy kadawra rozbłysły. Truchcikiem, na czworakach, podbiegł do okienka i zabrał się do dzieła. Stojący obok Wybiegałło klaskał w dłonie, wydawał radosne okrzyki i z nadmiaru uczuć drapał raz po raz kadawra za uchem.
Tłum ożywił się, odetchnął z ulgą. Okazało się, że Wybiegałło przyprowadził z sobą dwóch korespondentów gazety obwodowej. Byli to nasi znajomi — G. Dociekliwy i B. Żłobek. Od nich też zalatywało wódką. Błyskając fleszami, zaczęli fotografować i robić notatki. Obydwaj specjalizowali się w tematyce naukowej, G. Dociekliwy wsławił się zdaniem: „Oort był pierwszym, który spojrzawszy na gwiaździste niebo zauważył, że Galaktyka się obraca”. Jego dziełem był również zapis literacki opowieści Merlina o podróży z przewodniczącym rady rejonowej oraz wywiad, przeprowadzony (na skutek ignorancji) z dubletem Ojry-Ojry. Wywiad nosił tytuł „Człowiek przez duże C” i zaczynał się od zdania: „Jak każdy prawdziwy uczony, był on skąpy w słowach…”. B. Żłobek pasożytował na Wybiegalle. Jego bojowe reportaże o samoobuwających się butach, samoczynnie wyrywającej się z ziemi i wskakującej na ciężarówkę marchwi oraz innych projektach Wybiegałły były w obwodzie powszechnie znane, a artykuł: „Czarodziej z Sołowca” ukazał się nawet w jednym z dzienników stołecznych.
Gdy podczas następnego paroksyzmu zadowolenia kadawer znów zapadł w drzemkę, laboranci Wybiegałły, przemocą wyrwani zza noworocznych stołów i dlatego nader niezadowoleni, pospiesznie ubrali go w czarny garnitur i umieścili na krześle. Obok krzesła korespondenci ustawili Wybiegałłę, kazali mu oprzeć ręce na ramionach kadawra i nacelowując obiektywy poprosili, by mówił dalej.
— Cóż jest najważniejsze? — podjął skwapliwie Wybiegałło. — Najważniejsze jest to, by człowiek czuł się szczęśliwy. W nawiasie dodam: szczęście jest pojęciem ludzkim. A czym jest człowiek, mówiąc filozoficznie? Człowiek, towarzysze, jest to homo sapiens, który może i chce. Może… tego… wszystko, czego chce, a chce wszystkiego, co może. Nes pa, towarzysze? Jeżeli on, to znaczy człowiek, może wszystko, czego chce, a chce wszystkiego, co może, to tym samym jest szczęśliwy. Tak go zdefiniujemy. Cóż, towarzysze, widzimy tu przed sobą? Widzimy model. Ale model, który chce, towarzysze, a to już dobrze. Że tak powiem, ekselan, szarman, manifik. W dodatku, towarzysze, sami widzicie, że ono może. I to jeszcze lepiej, bo skoro tak, to ono… on jest, znaczy się, szczęśliwy. Zachodzi tu metafizyczne przejście od nieszczęścia ku szczęściu, i to nas nie powinno dziwić, ponieważ nikt nie rodzi się szczęśliwym, lecz… tego… szczęśliwym się staje. Ono w tej chwili się budzi… Ono chce. I dlatego jest na razie nieszczęśliwe. Ale przecież może i dzięki temu „może” dokona się skok dialektyczny. O, o!… Patrzcie! Widzieliście, jak ono może? Ach, ty moje złotko, ach ty moje szczęście!… O, o!… Patrzcie, jak ono może! Przez kilkanaście minut może… Towarzyszu Żłobek, odłóżcie ten swój aparacik i weźcie kamerę filmową, tu się odbywa proces… u nas wszystko jest w ciągłym ruchu! Spokój, jak być powinno, mamy względny, za to ruch bezwzględny. No więc tak. Teraz ono już mogło i dialektycznie przechodzi w stadium szczęścia. Czyli zadowolenia. Widzicie, zamknęło oczy. Delektuje się. Jest mu dobrze. Stwierdzam jako naukowiec, że gotów byłbym zamienić się z nim. W danym momencie, oczywiście… Towarzyszu Dociekliwy, notujcie wszystko, co mówią, a później dacie mi do przejrzenia. Trochę wygładzę i wstawię odsyłacze… No więc ono teraz drzemie, ale na tym nie koniec. Nasze potrzeby winny sięgać zarówno w głąb, jak i wszerz. Tylko wtedy proces będzie prawidłowy. Ą di, ke Wybiegałło nie uznaje, znaczy się, świata duchowego. To jest etykietka, towarzysze. Najwyższy czas zaprzestać takich chwytów w dyskusji naukowej. Wiemy wszyscy, że na pierwszym planie są sprawy materialne, a dopiero potem duchowe. Satur venter, jak wiadomo, non student libenter (Pełny brzuch nie uczy się chętnie).
Co w danym przypadku przetłumaczymy następująco: kiedy w brzuchu pusto, w głowie groch z kapustą…
— Chyba na odwrót — przerwał Roman. Wybiegałło patrzył na niego przez chwilę pustym wzrokiem, po czym odpowiedział:
— Tę replikę z sali, towarzysze, odrzucimy z oburzeniem. Jako niezogranizowaną. Nie będziemy oddalać się od zasadniczego tematu — od praktyki. Teraz zajmę się następnym stadium eksperymentu. Wyjaśniam dla prasy. Zakładając z materialistycznego punktu widzenia, że mat-potrzeby zostały chwilowo zaspokojone, możemy przejść do zaspokajania duch-potrzeb. To znaczy obejrzeć film, telewizję, posłuchać muzyki ludowej albo samemu pośpiewać, nawet poczytać jakąś książkę, na przykład „Krokodyla” czy inną gazetę… Nie zapominajmy przy tym, towarzysze, że to wszystko wymaga zdolności, natomiast zaspokajanie mat-potrzeb szczególnych zdolności nie wymaga, one są stałe, gdyż natura hołduje materializmowi. Na razie nie możemy nic powiedzieć na temat zdolności duchowych danego modelu, gdyż jego racjonalnym jądrem jest niezaspokojenie żołądkowe. Ale zaraz te zdolności spróbujemy wyłuskać.
Ponurzy laboranci rozłożyli na stołach magnetofon, aparat radiowy, projektor i małą przenośną bibliotekę. Kadawer obrzucił owe narzędzia kultury obojętnym wzrokiem i spróbował, jak smakuje taśma magnetofonowa. Było jasne, że zdolności duchowe modelu nie objawią się spontanicznie. Wówczas Wybiegałło przystąpił do przymusowego, jak się wyraził, wpajania nawyków kulturalnych. Magnetofon zaśpiewał rzewnie: „Pamiętasz, miły, jak przy rozstaniu miłość na wieki poprzysięgliśmy…”. Radio zagwizdało, zabulgotało. Projektor zaczął wyświetlać na ścianie kreskówkę: „Wilk i siedmioro koźląt”. Dwaj laboranci z czasopismami w rękach stanęli z obu stron kadawra i zaczęli jeden przez drugiego głośno czytać…
Jak należało oczekiwać, model żołądkowy odniósł się do tych hałaśliwych zabiegów kulturalnych z całkowitą obojętnością. Dopóki był głodny, kichał na strawę duchową, chciał tylko żreć i żarł. Z kolei, nasyciwszy się, ignorował ją, gdyż stawał się senny i niczego więcej na razie nie pragnął. Spostrzegawczy Wybiegałło zdołał mimo wszystko zauważyć niewątpliwy związek pomiędzy grochotem bębna (w radio) a odruchowym drganiem dolnych kończyn modelu. Owo drganie wprawiło go niemal w ekstazę.
— Nogę! — krzyczał, ciągnąc B. Żłobka za rękaw. — Obiektyw na nogę! Zbliżenie! La wibrasją są molegosz etiun grań sin. Ta noga odeprze wszystkie intrygi, zerwie wszystkie etykietki, jakimi mnie oblepiają! Uj, sań dut, ktoś nie będący fachowcem może się nawet zdziwić, że ta noga tak mnie bulwersuje. Ale, towarzysze, przecież rzeczy wielkie objawiają się w małych i tu muszę przypomnieć, że mamy do czynienia z modelem o ograniczonych potrzebach, mówiąc konkretnie — o jednej tylko potrzebie, a nazywając rzecz po imieniu, wprost i bez osłonek — z modelem o potrzebie żołądkowej. Stąd właśnie tak wielkie ograniczenie duch-potrzeb. Oświadczamy przecież, że tylko różnorodność mat-potrzeb umożliwia powstanie różnorodności duch-potrzeb. Wyjaśniam dla prasy na prostszym przykładzie. Gdyby, powiedzmy, przejawiało ono wyraźną potrzebę danego magnetofonu „Astra 7” za sto czterdzieści rubli, którą to potrzebę winniśmy rozumieć jako materialną, i gdyby dany magnetofon posiadło, toby go puszczało, no bo sami wiecie, cóż można innego robić z magnetofonem? A jakby go puszczało, to z muzyką, a jak muzyka, to trzeba jej słuchać albo tańczyć… A czym, towarzysze, jest słuchanie muzyki albo tańczenie przy niej? Jest zaspokajaniem duch-potrzeb. Komprene wu?
Zauważyłem, że zachowanie się kadawra od dłuższego już czasu uległo zasadniczej zmianie. Czy coś się w nim rozregulowało, czy też właśnie tak miało być, dość że okresy relaksacji stawały się coraz krótsze, a pod koniec przemówienia Wybiegałły kadawer już w ogóle nie odchodził od transportera. Może po prostu dlatego, że było mu trudno poruszać się.
— Mogę zadać pytanie? — odezwał się uprzejmie Edek. — Czym się tłumaczy fakt, że obecnie paroksyzmy zadowolenia całkowicie ustały?
Wybiegałło umilkł i popatrzył na kadawra, który wcinał jak szalony. Następnie popatrzył na Edka.
— Odpowiadam — rzekł zadufanym tonem. — Bardzo słuszne pytanie, towarzysze. Powiedziałbym nawet — inteligentne pytanie, towarzysze. Mamy przed sobą konkretny model stale rosnących potrzeb materialnych. I tylko powierzchownemu obserwatorowi może się zdawać, że jakoby paroksyzmy zadowolenia ustały. W rzeczywistości przeszły one dialektycznie w nową jakość. Objęły, towarzysze, sam proces zaspokajania potrzeb. Teraz już nie wystarcza mu być sytym. Teraz potrzeby wzrosły, teraz musi jeść bez przerwy, już się nauczył i wie, że proces jedzenia też jest przyjemnością. Rozumiecie, towarzyszu Amperian?
Spojrzałem na Edka. Uśmiechał się uprzejmie. Obok niego stały ramię w ramię dublety Fiodora Simeonowicza i Christobala Hozewicza. Ich głowy z odstającymi uszami obracały się z wolna wokół osi niby radary na lotnisku.
— Można jeszcze jedno pytanie?-wtrącił Roman.
— Proszę — odpowiedział Wybiegałło z miną pobłażliwie znużoną.
— Ambroży Ambruazowiczu, a co będzie, gdy ono wszystko skonsumuje?
W oczach Wybiegałły błysnął gniew.
— Proszę wszystkich obecnych o zanotowanie w pamięci tego prowokacyjnego pytania, które na wiorstę trąci maltuzjanizmem, neomaltuzjanizmem, pragmatyzmem, egzysto… gzystencjalizmem i niedowiarstwem, towarzysze, w niewyczerpaną moc ludzkości. Bo cóż chcieliście przez to powiedzieć, towarzyszu Ojra-Ojra? Że w pracy naszej instytucji naukowej może nastąpić moment, kryzys, regres, gdy nasi konsumenci nie będą mieli co konsumować? Fatalnie, towarzyszu Ojra-Ojra! Nie przemyśleliście tego! Ale my nie możemy dopuścić, by nam przylepiano etykietki i rzucano cień na naszą pracę. I nie dopuścimy do tego, towarzysze.
Wydostał chustkę i otarł brodę. G. Dociekliwy, krzywiąc się z wysiłku umysłowego, zadał następujące pytanie:
— Ja, oczywiście, nie jestem fachowcem. Ale jaka przyszłość czeka dany model? Rozumiem, że eksperyment przebiega pomyślnie. On chyba jednak zbyt aktywnie konsumuje.
Wybiegałło uśmiechnął się gorzko.
— No i widzicie, towarzyszu Ojra-Ojra — powiedział. — W taki właśnie sposób rodzą się niezdrowe sensacje. Postawiliście nieprzemyślane pytanie. I oto szeregowy towarzysz już został źle zorientowany. Nie na ten ideał patrzy. Nie na ten ideał patrzycie, towarzyszu Dociekliwy! — zwrócił się bezpośrednio do korespondenta. — Dany model to już etap miniony! Oto ideał, na który patrzeć należy! Podszedł do drugiego autoklawu i położył obrośniętą ryżymi włosami rękę na jego gładkim boku. — Oto nasz ideał! — obwieścił zadzierając brodę. — Lub, wyrażając się ściślej, oto model naszego wspólnego ideału. Mamy tu uniwersalnego konsumenta, który wszystko chce i współmiernie wszystko może. Zaprogramowano w nim wszelkie istniejące potrzeby. I owe potrzeby może zaspokoić. Z pomocą nauki, oczywiście. Wyjaśniam dla prasy. Model uniwersalnego konsumenta, zamknięty w tym autoklawie, czyli mówiąc po naszemu — samoczynnym zamykaczu, chce bez ograniczeń. My wszyscy, towarzysze, przy całym szacunku, jaki dla siebie żywimy, jesteśmy po prostu zerem w porównaniu z nim. Albowiem on chce takich rzeczy, jakie nam się nawet nie śniły. I on nie będzie czekał na łaskę natury. Sam weźmie od niej wszystko, co mu jest potrzebne do pełnego szczęścia, to znaczy zaspokojenia. Siła materialno-magiczna wydobędzie z otaczającej go natury wszystko, co uzna za konieczne. Szczęście danego modelu będzie nieopisane. Nie zazna on głodu ani pragnienia, ani bólu zębów, ani osobistych przykrości. Jego potrzeby, w miarę ich powstawania, będą natychmiast zaspokajane.
— Przepraszam — spytał uprzejmie Edek — i te wszystkie potrzeby będą materialne?
— No, oczywiście! — zawołał Wybiegałło. — Potrzeby duchowe będą szły w parze z nimi! Wspominałem już, że im więcej potrzeb materialnych, tym różnorodniejsze będą duchowe. To będzie tytan duchowy, koryfeusz.
Spojrzałem na audytorium. Korespondenci zawzięcie pisali. Wielu słuchaczy robiło wrażenie oszołomionych. Niektórzy, jak zauważyłem, z dziwnym wyrazem twarzy wodzili wzrokiem od autoklawu do zachłannie żrącego kadawra i z powrotem. Stella przywarła czołem do mego ramienia i szeptała łkając: „Odejdę stąd, nie mogę dłużej, odejdę…”. Ja też chyba zaczynałem rozumieć, czego obawiał się Ojra-Ojra. Wyobraziłem sobie olbrzymią rozdziawioną paszczę, do której, rzucone siłą magiczną, wpadają zwierzęta, ludzie, miasta, kontynenty, planety i słońca…
B. Żłobek ponownie zwrócił się do Wybiegałły:
— A kiedy i gdzie odbędzie się demonstracja modelu uniwersalnego, Ambroży Ambruazowiczu?
— Odpowiedź — rzekł Wybiegałło. — Demonstracja odbędzie się tu, w mojej pracowni. Prasa zostanie o tym dodatkowo powiadomiona.
— Czy to nastąpi w najbliższych dniach?
— Przypuszczalnie w najbliższych godzinach. Lepiej więc, by towarzysze z prasy zaczekali na miejscu.
Gdy kończył te słowa, dublety Fiodora Simeonowicza i Christobala Hozewicza zrobiły jak na komendę w tył zwrot i wyszły. Ojra-Ojra powiedział:
— Czy nie wydaje się panu, Ambroży Ambruazowiczu, że przeprowadzenie takiej demonstracji w pracowni, i to jeszcze w centrum miasta, może być niebezpieczne?
— My nie mamy się czego obawiać — odparł z mocą Wybiegałło. — Niech się boją nasi wrogowie.
— Proszę sobie przypomnieć, mówiłem już panu, że jest możliwa…
— Widać z tego, towarzyszu Ojra-Ojra, że jesteście niewystarczająco… tego… podbudowani. Trzeba rozróżniać, towarzyszu Ojra-Ojra, możliwość od rzeczywistości, przypadek od konieczności, teorię od praktyki i w ogóle…
— Mimo wszystko, może jednak na poligonie…
— Ja nie przeprowadzam doświadczeń z bombą — odpowiedział wyniośle Wybiegałło. — To będzie próba modelu człowieka idealnego. Są jeszcze pytania?
Jakiś mędrek z Działu Wiedzy Absolutnej zaczaj wypytywać o warunki pracy autoklawu. Wybiegałło ochoczo pospieszył z wyjaśnieniami. Ponurzy laboranci sprzątali narzędzia do zaspokajania potrzeb duchowych. Kadawer żarł. Czarny garnitur trzeszczał na nim, rozłażąc się w szwach. Ojra-Ojra obserwował go uważnie. I nagle powiedział głośno:
— Mam propozycję. Niechaj ci, którzy nie są osobiście zainteresowani, natychmiast opuszczą pracownię. Wszystkie głowy zwróciły się ku niemu.
— Za chwilę będzie tu brudno, jak w kloace — wyjaśnił. — Straszliwie brudno.
— To prowokacja — oświadczył Wybiegałło z godnością.
Roman chwycił mnie za rękaw i pociągnął w stronę drzwi. Ja pociągnąłem Stellę. Za nami podążyła reszta widzów. Roman cieszył się w instytucie zaufaniem, Wybiegałło nie. Z osób postronnych zostali w pracowni tylko korespondenci, my zaś zgrupowaliśmy siew korytarzu.
— O co chodzi? — dopytywano się Romana. — Co się stanie? Dlaczego jak w kloace?
— On lada moment eksploduje — odpowiedział Roman, nie spuszczając oczu z drzwi.
— Kto eksploduje? Wybiegałło?
— Szkoda korespondentów — powiedział Edek. — Słuchaj, Sasza, czy prysznic jest dzisiaj czynny?
Drzwi się otworzyły, z pracowni wyszli dwaj laboranci, ciągnąc kadź z pustymi wiadrami. Trzeci, oglądając się bojaźliwie, kręcił się wokół nich mamrocząc: „Czekajcie, pomogę wam, to przecież ciężkie…”.
— Zamknijcie drzwi — powiedział Ojra-Ojra. Laborant pospiesznie zatrzasnął drzwi i podszedł do nas, wyciągając z kieszeni papierosy. Oczy miał okrągłe, rozbiegane.
— No, zaraz tu będzie… — mruknął. — Ten idiota Dociekliwy… mrugałem do niego… Jak tamten żre! Zwariować można, jak on żre…
— Jest dwadzieścia pięć po drugiej… — zaczaj Roman.
Przerwał mu straszliwy huk. Posypały się wybite szyby. Drzwi zatrzeszczały, wysadzone z zawiasów. Przez powstałą szczelinę wymiotło aparat fotograficzny i czyjś krawat. Odskoczyliśmy. Stella znów pisnęła przeraźliwie.
— Spokojnie — powiedział Roman. — Już po wszystkim. O jednego konsumenta mniej na świecie.
Laborant, biały jak jego fartuch, palił papierosa, zaciągając się raz po raz. Z pracowni dolatywało chlupotanie, kaszel, niewyraźne przekleństwa. Wionęło ohydnym smrodem. Wybąkałem niezdecydowanie:
— Trzeba by tam zajrzeć.
Nikt nie zareagował. Patrzyli na mnie ze współczuciem. Stella cicho płakała, trzymając mnie za kurtkę. Ktoś wyjaśniał komuś szeptem: „On dzisiaj ma dyżur, rozumiesz? Musi przecież iść… wygrzebać…”
Zrobiłem kilka niepewnych kroków w kierunku drzwi, gdy wtem, czepiając się jeden drugiego, wygramolili się z pracowni korespondenci i Wybiegałło.
Boże wielki, ale w jakim stanie!…
Oprzytomniawszy, sięgnąłem do kieszeni po platynowy gwizdek i dałem sygnał. Natychmiast, usuwając innych z drogi, pospieszyła do mnie brygada alarmowa skrzatów asenizatorów.
Wierzcie mi, był to najokropniejszy widok na świecie.
Najbardziej zdumiało mnie, że Wybiegałło nie był ani trochę speszony wypadkiem. Przez cały czas, gdy skrzaty obrabiały go, polewając absorbentami i namaszczając pachnidłami, perorował falsetem:
— No weźmy was, towarzysze Ojra-Ojra i Amperian, wy też ciągle się baliście. A co to będzie, a jak go powstrzymać… Jest, jest w was, towarzysze, taki niezdrowy sceptycyzm. Powiedziałbym, taki brak wiary w potęgę natury, w ludzkie możliwości. I co teraz z waszym sceptycyzmem? Trachnął! Trachnął, towarzysze, na oczach zgromadzonej publiczności i ochlapał mnie oraz towarzyszy z prasy…
Prasa milczała, skonsternowana, pokornie nadstawiając boki pod syczące strumienie absorbentów. G. Dociekliwego trzepała potężna febra. B. Żłobek kręcił głową i oblizywał się bezwiednie.
Gdy skrzaty z grubsza uprzątnęły pracownię, zajrzałem do środka. Brygada alarmowa sprawnie wstawiała szyby i spalała w piecu muflowym szczątki modelu żołądkowego. Niewiele tego było — garstka guzików z napisem „For gentlemen”, rękaw od marynarki, niemożliwie rozciągnięte szelki oraz sztuczna szczęka, przypominająca kopalną szczękę gigantopiteka. Reszta widocznie rozprysnęła się w pył. Wybiegałło obejrzał drugi autoklaw i oznajmił, że wszystko w porządku. „Prasę poproszę do mnie. Pozostali zechcą wrócić do swych normalnych obowiązków”. Prasa wyjęła notatniki, po czym wszyscy trzej usiedli przy stole i zaczęli uzgadniać szczegóły reportażu: „Narodziny odkrycia” oraz notki informacyjnej: „Profesor Wybiegałło opowiada”.
Pracownia opustoszała. Wyszedł Ojra-Ojra, wziąwszy ode mnie klucze od szafy Janusa Poliektowicza. Wyszła zrozpaczona Stella, gdyż Wybiegałło nie zgodził się na jej przejście do innego działu. Wyszli laboranci, którym humory wyraźnie się poprawiły. Wreszcie oddalił się Edek, otoczony gromadką teoretyków i obliczający po drodze minimalne dopuszczalne ciśnienie w żołądku rozbryźniętego kadawra. Ja też wróciłem na mój posterunek, upewniwszy się przedtem, iż doświadczenie z drugim kadawrem odbędzie się najwcześniej o ósmej rano.
Eksperyment wywarł na mnie przygnębiające wrażenie, usiadłem w wielkim fotelu i zagłębiłem siew długich dociekaniach, czy Wybiegałło jest głupcem, czy też sprytnym demagogiem-chałturzystą. Wartość naukowa wszystkich jego stworów równała się, rzecz jasna, zeru. Modele na podstawie własnych dubletów umiał tworzyć każdy pracownik instytutu, który obronił pracę magisterską i ukończył dwuletni kurs specjalistyczny transgresji nielinearnej. Obdarzanie modeli właściwościami magicznymi też nie miało sensu, gdyż istniały poradniki, tabele i podręczniki dla magów aspirantów. Same modele absolutnie nie mogły niczego udowodnić i z naukowego punktu widzenia były tyleż samo interesujące, co sztuczki z kartami czy połykanie noży. Można jeszcze zrozumieć owych korespondentów od siedmiu boleści, którzy zlatywali się do Wybiegałły jak muchy do śmietnika. Dla niefachowców były to rzeczy nadzwyczaj efektowne, budziły dreszcz szacunku i mętne wyobrażenia o jakichś olbrzymich możliwościach. Trudniej zrozumieć Wybiegałłę z jego chorobliwą nianią urządzania cyrkowych widowisk i publicznych eksplozji na użytek ciekawskich, nie mających możliwości (ani zresztą ochoty) wniknięcia w sedno zagadnień. Jeśli nie liczyć kilku przemęczonych delegacjami pracowników Działu Wiedzy Absolutnej, pasjonujących się udzielaniem wywiadów o stanie prac w nieskończoności, nikt w instytucie, delikatnie mówiąc, nie nadużywał kontaktów z prasą. Uważano, iż jest to w złym tonie, poza tym były jeszcze motywy głębszej natury.
Rzecz w tym, że najciekawsze i najpiękniejsze rezultaty naukowe często gęsto wydają się osobom nie wtajemniczonym nazbyt mądre i do znudzenia niepojęte. W naszej epoce ludzie, stojący z daleka od nauki, oczekują od niej wyłącznie cudów, praktycznie zaś nie są w stanie odróżnić prawdziwego cudu naukowego od zręcznej sztuczki czy innych intelektualnych salto mortale. Nauka czarów i magii nie stanowi pod tym względem wyjątku. Zorganizować w studio telewizyjnym konferencję słynnych duchów lub przewiercić wzrokiem dziurę w betonowym murze półmetrowej grubości — potrafi wielu. Nikomu nic z tego nie przyjdzie, ale takie sztuki wprawiają w zachwyt najszacowniejszą publikę, mającą słabe wyobrażenie o tym, jak dalece nauka splotła i zwikłała pojęcia baśni i rzeczywistości. Spróbujcie, na przykład, znaleźć głęboki wewnętrzny związek pomiędzy zdolnością świdrowania wzrokiem a filologiczną charakterystyką słowa „beton”, spróbujcie rozwiązać taki jeden malutki problemik znany pod nazwą Wielkiego Problemu Awersa! Rozwiązał go Ojra-Ojra, tworząc Teorię Fantastycznej Wspólnoty ł otwierając tym samym zupełnie nowy rozdział magii matematycznej. Prawie nikt jednak nie słyszał o Ojrze-Ojrze, za to wszyscy doskonale znają profesora Wybiegałłę. („Ach, pan pracuje w INBADCZAM-ie? No i jak tam Wybiegałło? Co znów stworzył nowego?) Dzieje się tak dlatego, że koncepcje Ojry-Ojry są dostępne dla najwyżej kilkuset ludzi na świecie, wśród tych kilkuset znajduje się spora liczba członków korespondentów AN, ale, niestety! — nie ma ani jednego korespondenta. Niemniej klasyczna praca Wybiegałły „Technologia produkcji samoobuwających butów”, będąca stekiem demagogicznego bełkotu, wywołała w swoim czasie, dzięki staraniom B. Żłobka, niezły huczek. (Później okazało się, że samoobuwające buciki kosztują drożej niż motocykl, a poza tym nie znoszą kurzu i wilgoci).
Była już późna noc. Zmęczenie wzięło górę i sam nie wiem, kiedy zasnąłem. Śniły mi się jakieś potworności: gigantyczne komary, wielonogie, brodate jak Wybiegałło, gadające wiadra z mlekiem, kadź na krótkich nóżkach, biegająca po schodach. Czasem do mego snu zaglądał jakiś niedyskretny skrzat i na widok tych koszmarów zmykał w popłochu. Obudził mnie ból. Otworzywszy oczy, zobaczyłem ponurego brodatego komara, który usiłował zapuścić w móją łydkę grube jak długopis żądło.
— A kysz! — wrzasnąłem i uderzyłem go pięścią w wyłupiaste oko. Komar warknął wściekle i odleciał w bok. Był wielkości psa, rudy, brunatno podpalany. Widocznie podczas snu wymówiłem bezwiednie formułę materializacji i wywołałem z niebytu tę ponurą bestię. Nie udało mi się zapędzić go z powrotem w niebyt. Wobec tego, uzbrojony w tom „Równań magii matematycznej”, otworzyłem lufcik i wygnałem komara na mróz. Natychmiast porwała go zamieć i zniknął w ciemności. Tak oto powstają niezdrowe sensacje — pomyślałem.
Była godzina szósta rano. Nasłuchiwałem przez chwilę. W instytucie panowała cisza. Albo wszyscy tak gorliwie pracowali, albo rozeszli się do domów. Powinienem odbyć jeszcze jeden obchód, ale nie chciało mi się nigdzie ruszać, byłem głodny, od osiemnastu godzin nie miałem nic w ustach. Postanowiłem więc wysłać w zastępstwie mego dubleta.
Na razie był ze mnie mag nie najmocniejszy. Niedoświadczony. Gdyby ktoś był w pokoju, za nic w świecie nie odważyłbym się demonstrować swej ignorancji. Ale nie było nikogo, mogłem więc zaryzykować i jednocześnie trochę poćwiczyć. Znalazłem w „Równaniach magii matematycznej” ogólną formułę, podstawiłem swoje parametry, wykonałem niezbędne manipulacje i wymówiłem niezbędne zaklęcia w języku chaldejskim. Po raz pierwszy wyszedł mi całkiem przyzwoity dublet. Miał wszystko na swoim miejscu, był nawet trochę podobny do mnie, tylko nie wiem, czemu nie otwierało mu się lewe oko i u każdej ręki było po sześć palców. Wytłumaczyłem mu zadanie, kiwnął głową, szurnął nóżką i oddalił się chwiejnym kroczkiem. Już go więcej nie spotkałem. Może przypadkiem zaniosło go do bunkra Smoka Horynycza, a może pojechał w bezkresną podróż na obręczy Koła Fortuny — nie wiem, nie wiem. Cała rzecz w tym, że bardzo prędko o nim zapomniałem, gdyż postanowiłem przyrządzić sobie śniadanie.
Jestem człowiekiem niewybrednym. Zadowoliłbym się kanapką z doktorską kiełbasą i filiżanką czarnej kawy. Nie rozumiem, jak to się stało, ale najpierw uformował się na stole doktorski fartuch grubo nasmarowany tłuszczem. Gdy minął pierwszy moment naturalnego zaskoczenia, przyjrzałem mu się uważnie. Nie było to masło ani nawet tłuszcz roślinny. Powinienem był teraz unicestwić fartuch i zacząć wszystko od początku. Tymczasem z obrzydliwym zarozumialstwem, wyobraziwszy sobie, iż jestem bogiem-stwórcą, wybrałem drogę kolejnych transformacji. Obok fartucha zjawiła się butelka z czarną cieczą, sam zaś fartuch zaczął po chwili zwęglać się przy brzegach. Czym prędzej postarałem się sprecyzować swoje wizje, kładąc szczególny nacisk na obrazy kubka i wołowiny. Butelka zamieniła się w kubek, ciecz pozostała bez zmiany; jeden rękaw fartucha skurczył się, wyprostował, zrudział i zaczął podrygiwać. Spocony ze strachu, stwierdziłem, iż jest to krowi ogon. Wstałem z fotela i odszedłem w kąt. Dalej poza krowi ogon rzecz się nie posunęła, ale i tak widok był makabryczny. Spróbowałem jeszcze raz i nagle ogon zaczął się kłosić. Wziąłem się w garść, zamknąłem oczy i usiłowałem wywołać w mózgu możliwie najdokładniejszy obraz kromki zwykłego żytniego chleba, świeżo odkrajanej z bochenka, nasmarowanej masłem śmietankowym, z kryształowej maselniczki, z plastrem kiełbasy na wierzchu. Licho bierz doktorską, niech będzie zwyczajna połtawska, podwędzana. Z kawą na razie zaczekam. Kiedy ostrożnie otworzyłem oczy, na doktorskim fartuchu spoczywała spora bryłka górskiego kryształu, a w jej wnętrzu coś ciemniało. Podniosłem kryształ i wraz z nim fartuch, nie wiem czemu do niego przyrośnięty. W środku bryłki rozróżniłem upragnioną kanapkę, bardzo podobną do prawdziwej. Jęknąłem i spróbowałem rozbić w myśli kryształ. Porysowała go gęsta sieć pęknięć, wskutek czego kanapka stała się prawie niewidoczna. „Barani łbie — rzekłem do siebie — sfrygałeś w życiu tysiące kanapek i nie potrafisz ich sobie dokładnie uzmysłowić. Nie denerwuj się, nikogo tu nie ma, nikt na ciebie nie patrzy. To nie kolokwium, nie sprawdzian i nie egzamin. Spróbuj jeszcze raz”. Spróbowałem. Bodajbym nie próbował. Moja wyobraźnia dziwnie się rozigrała, w mózgu zapalały się i gasły zgoła nieoczekiwane asocjacje, toteż w miarę mych prób pokój zapełniał się niesamowitymi przedmiotami. Wiele wyszło zapewne z głębi podświadomości, z nieprzebytych dżungli pamięci dziedzicznej, z dawno przytłumionych na skutek rozwoju intelektualnego pierwotnych lęków. Miały kończyny, poruszały się bez przerwy, wydawały ohydne dźwięki, były nieprzyzwoite, agresywne i ciągle się biły. Rozglądałem się jak zaszczute zwierzę. Wszystko to żywo przypominało mi stare grawiury, przedstawiające sceny kuszenia świętego Antoniego. Szczególnie niemiłe wrażenie sprawiał owalny półmisek na pajęczych nóżkach, obrośnięty po brzegach sztywną rzadką sierścią. Nie wiem, czego ode mnie chciał, ale odchodził w najdalszy kąt pokoju, rozpędzał się i z całej siły podcinał mi kolana. Musiałem go w końcu przycisnąć fotelem do ściany. Część przedmiotów udało mi się jakimś cudem unicestwić, reszta rozpełzła się i pochowała po kątach. Został półmisek, fartuch wraz z kryształem i kubek z czarną cieczą, który rozrósł się do wielkości dzbana. Podniosłem go obiema rękami i powąchałem. Moim zdaniem był to atrament do wiecznych piór. Półmisek wiercił się za fotelem, skrobał łapami linoleum i ohydnie syczał. Czułem się w tym towarzystwie nader nieswojo.
Nagle w korytarzu rozległy się czyjeś kroki, głosy, drzwi się otworzyły, na progu stanął Janus Poliektowicz i jak zwykle powiedział: „Tak”. Zakrzątnąłem się nerwowo. Janus poszedł do swego gabinetu i w przejściu, od niechcenia, jednym uniwersalnym ruchem brwi zlikwidował całe stworzone przeze mnie panoptikum. Za nim szli Fiodor Simeonowicz, Christobal Junta z grubym czarnym cygarem w kąciku ust, naburmuszony Wybiegałło i pełen determinacji Roman Ojra-Ojra. Wszyscy byli zaaferowani, bardzo się spieszyli i w ogóle nie zwrócili na mnie uwagi. Drzwi do gabinetu pozostały otwarte. Z westchnieniem ulgi siadłem na dawnym miejscu, odkrywając nagle, że czeka na mnie duża porcelanowa filiżanka parującej kawy oraz talerz z kanapkami. Który z tytanów zatroszczył się mimo wszystko o mnie, nie mam pojęcia. Zabrałem się do jedzenia, słuchając jednocześnie rozmowy toczącej się w gabinecie.
— Zacznijmy od tego — mówił z chłodną pogardą Christobal Junta — że pańska, za przeproszeniem, „Izba porodowa” znajduje się akurat pod moimi pracowniami. Spowodował pan już jeden wybuch, w rezultacie czego musiałem przez dziesięć minut czekać, aż w moim gabinecie wstawią szyby. Podejrzewam mocno, iż argumenty o szerszym charakterze do pana nie przemówią i dlatego kieruję się pobudkami czysto egoistycznymi…
— Co ja u siebie robię, to moja rzecz, mój drogi — odpowiadał Wybiegałło falsetem. — r Ja się nie wtrącam do waszego piętra, choć ostatnio bez przerwy cieknie u was żywa woda. Cały sufit mi zalała i pluskwy się od niej lęgną. Aleja się nie wtrącam, więc i wy się nie wtrącajcie do mnie.
— K-kochanku — zagrzmiał Fiodor Simeonowicz — Ambroży Ambruazowiczu! M-musi pan wziąć p-pod uwagę ewentualne k-komplikacje… P-przecież nikt nie p-przeprowadza doświadczeń, d-dajmy na to, ze smokiem w budynku, mimo że są zap-pory ogniowe i…
— U mnie nie ma smoka, tylko idealny człowiek! Tytan ducha! Dziwnie rozumujecie, towarzyszu Kiwrin, dziwne są wasze analogie, obce! Model idealnego człowieka i jakiś ponadklasowy smok ziejący ogniem!…
— Ależ k-kochanku, co ma do tego p-ponadklasowość, chodzi o to, że on może p-pożar wzniecić…
— Znów to samo! Idealny człowiek może wzniecić pożar! Trzeba najpierw pomyśleć, towarzyszu Kiwrin!
— Ja m-mówię o smoku…
— A ja o waszej niesłusznej postawie! Wy ciągle zacieracie, Fiodorze Simeonowiczu! Tuszujecie na wszelkie sposoby! Owszem, my też zacieramy sprzeczności… między umysłowym a fizycznym… między miastem a wsią… między mężczyzną a kobietą wreszcie… Ale tuszować przepaści wam nie pozwolimy, Fiodorze Simeonowiczu!
— Jakiej p-przepaści? Roman, cóż to za jakieś b-bałamuctwo? Przecież p-pan mu przy mnie t-tłumaczył! Mówią o tym, że pański eksperyment jest niebezpieczny, rozumie p-pan? M-miasto może ucierpieć, rozumie p-pan?
— Rozumiem wszystko. I nie pozwolę na to, by idealny człowiek wykluwał się na dworze, w szczerym polu!
— Ambroży Ambruazowiczu — powiedział Roman — mogę jeszcze raz powtórzyć moją argumentację. Eksperyment jest niebezpieczny, dlatego…
— Romanie Piotrowiczu, ja już dawno przyglądam się panu i nie rozumiem, jak można używać takich epitetów w stosunku do człowieka-ideału. Patrzcie, państwo, idealny człowiek jest dla niego niebezpieczny!
Tu Roman stracił cierpliwość, widocznie poniósł go młodzieńczy temperament.
— Jaki idealny człowiek?! — krzyknął głośno. — Pański geniusz konsumpcji?
Zapadło złowieszcze milczenie.
— Coś ty powiedział? — spytał strasznym głosem Wybiegałło. — Powtórz! Jak ty nazwałeś idealnego człowieka?
— Janusie P-poliektowiczu — zwrócił się do dyrektora Fiodor Simeonowicz — t-tak jednak nie wolno, p-przyjacielu…
— Nie wolno! — krzyknął Wybiegałło. — Słusznie, towarzyszu Kiwrin! Przeprowadzamy eksperyment naukowy o międzynarodowym wydźwięku! Tytan duchowy musi narodzić się tu, w murach naszego instytutu! To jest symboliczne! Towarzysz Ojra-Ojra ze swoim pragmatycznym odchyleniem podchodzi do tej sprawy w sposób politycznie ograniczony. Towarzysz Junta też ma ciasny pogląd! Nie patrzcie tak na mnie, towarzyszu Junta. Carscy żandarmi nie zdołali mnie zastraszyć, to i wy nie zastraszycie! Czy to w naszym duchu, towarzysze, bać się eksperymentu? Towarzysz Junta jako były cudzoziemiec i pracownik kościoła może czasem błądzić, to zrozumiałe, ale wy, towarzyszu Ojra-Ojra i wy, Fiodorze Simeonowiczu? Wy, prości ludzie rosyjscy?
— D-dość tej d-demagogii! — wybuchnął wreszcie Fiodor Simeonowicz. — Jak p-pan się nie wstydzi p-pleść takie b-bzdury! Ja mam być p-prostym człowiekiem? W ogóle cóż t-to za jakieś słowo: p-pro-sty? U nas p-proste są d-dublety!…
— Mogę oświadczyć tylko jedno — rzekł obojętnie Christobal Hozewicz. — Otóż ja, prosty były Wielki Inkwizytor, zamykam dostęp do pańskiego autoklawu na tak długo, aż otrzymam gwarancję, że eksperyment odbędzie się na poligonie.
— N-najmniej p-pięć kilometrów za miastem — dodał Fiodor Simeonowicz. — Albo n-nawet dziesięć…
Wybiegałło najwidoczniej nie miał chęci taszczyć swojej aparatury, jak również sam wlec się w taką zawieję na poligon, gdzie w dodatku nie było dostatecznego oświetlenia dla kroniki filmowej.
— No tak — powiedział — rozumiem. Odgradzacie naszą naukę od narodu. Wobec tego może nie dziesięć kilometrów, ale dziesięć tysięcy, Fiodorze Simeonowiczu? Może na drugiej półkuli? Gdzieś na Alasce, Christobalu Hozewiczu, albo jeszcze gdzie indziej? Proszę mi to powiedzieć wprost. A my zaprotokołujemy.
Znów zapadło milczenie. Słychać było tylko groźne sapanie Fiodora Simeonowicza, który nagle utracił dar mowy.
— Trzysta lat temu — przemówił chłodno Junta — za takie słowa zaproponowałbym panu spacer za miasto, tam strzepnąłbym panu kurz z uszu i przebił na wylot.
— Wolnego, wolnego! — zapienił się Wybiegałło — Tu nie Portugalia. Nie lubicie krytyki. Trzysta lat temu ja też bym się z tobą specjalnie nie patyczkował, ty katoliku nie dokończony.
Poczułem, że mnie skręca z nienawiści. Dlaczego milczy Janus? Jak długo tak można? W ciszy rozległy się kroki, do mego pokoju wszedł Roman, blady, szczerząc zęby w bezsilnej pasji. Pstryknął palcami, stworzył dubleta Wybiegałły, złapał go za marynarkę na piersi, potrząsał nim dłuższą chwilę, szarpnął z jakąś dziką rozkoszą kilka razy za brodę, po czym, uspokojony, zlikwidował dubleta i wrócił do gabinetu.
— P-powinno się p-pana przegnać stąd na cztery wiatry, Wybiegałło — odezwał się Fiodor Simeonowicz nadspodziewanie spokojnym tonem. — P-pan jest n-nieprzyjemny t-typ, jak się okazuje.
— Krytyka wam nie w smak, krytyka — sapał wściekle Wybiegałło. I oto wreszcie przemówił Janus Poliektowicz. Głos miał silny, metaliczny, jak londonowscy kapitanowie.
— Zgodnie z prośbą Ambrożego Ambruazowicza eksperyment odbędzie się dziś o godzinie dziesiątej zero zero. Ponieważ spowoduje on wielkie zniszczenia, które omal nie pociągną za sobą ofiar w ludziach, wyznaczam na jego przeprowadzenie daleki sektor poligonu, znajdujący się w odległości piętnastu kilometrów od granicy miasta. Korzystając z okazji, pragnę z góry podziękować Romanowi Piotrowiczowi za jego przytomność umysłu i męstwo.
Zapanowało długie milczenie, widocznie wszyscy przetrawiali tę decyzję. Przynajmniej ja przetrawiałem. Nie da się zaprzeczyć, że Janus Poliektowicz miał bardzo dziwny sposób wyrażania swych myśli. Mimo to wszyscy bez oporów wierzyli, że on widzi najjaśniej. Były już precedensy.
— Pójdę sprowadzić samochód — przerwał ciszę Roman i widać przeszedł przez ścianę, gdyż w moim pokoju się nie zjawił.
Fiodor Simeonowicz i Christobal Junta kiwali na znak zgody głowami, natomiast Wybiegałło, który już zdążył ochłonąć, wykrzyknął:
— Słuszna decyzja, Janusie Poliektowiczu! W porę pan nam wytknął osłabienie czujności. Jak najdalej, jak najdalej od postronnych oczu. Tylko że będę potrzebował tragarzy. Autoklaw jest ciężki, bądź co bądź pięć ton…
— Oczywiście — powiedział Janus. — Proszę wydać dyspozycje.
W gabinecie zaszurały odsuwane fotele, a ja pospiesznie dopiłem kawę.
Przez następną godzinę wraz z tymi, którzy zostali jeszcze w instytucie, tkwiłem przed wejściem i przyglądałem się, jak załadowują autoklaw, lornety nożycowe, osłony pancerne i na wszelki wypadek kożuchy. Zawieja ucichła, ranek był pogodny i mroźny.
Roman ściągnął ciężarówkę na gąsienicach. Wampir Alfred przyprowadził hekatonchejrów, którzy mieli pełnić funkcję tragarzy. Kottos i Gyes szli ochoczo, grzmiąc z ożywieniem setką gardeł i zakasując po drodze niezliczone rękawy, a Briareus wlókł się za nimi, wystawiając koślawy palec i jęcząc, że go boli, że kręci mu się w kilku głowach, że całą noc nie zmrużył oka. Kottos wziął autoklaw, Gyes resztę przyrządów. Briareus, spostrzegłszy, że mu się szczęśliwie upiekło, zaczaj natychmiast rządzić się jak szara gęś, dawać wskazówki i dobre rady. Wybiegał naprzód, otwierał i przytrzymywał drzwi, co trochę przykucał i patrząc z dołu wołał: „Jazda! Jazda!”, albo: „Bardziej naprawo! Zaczepiasz!” Skończyło się na tym, że mu nadepnęli na rękę i przygnietli autoklawem do ściany. Rozbeczał się i Alfred musiał go odprowadzić do wiwarium.
Ciężarówka była po brzegi napchana ludźmi. Wybiegałło ulokował się w szoferce. Był bardzo niezadowolony i wszystkich po kolei pytał, która godzina. Odjechali na koniec, lecz po pięciu minutach byli z powrotem, gdyż okazało się, że zapomnieli o korespondentach. Podczas gdy kilka osób pobiegło ich szukać. Kottos i Gyes zaczęli dla rozgrzewki rzucać śnieżkami i wytłukli dwie szyby. Potem Gyes wdał się w bójkę z jakimś zawianym przechodniem, który wrzeszczał: „Wszyscy na jednego, tak?” Gyesa czym prędzej wepchnięto do ciężarówki, gdzie w dalszym ciągu klął w języku helleńskim i groźnie toczył oczami. Nadeszli wyrwani ze snu, drżący z zimna, G. Dociekliwy i B. Żłobek i ciężarówka wreszcie odjechała.
Instytut opustoszał. Było wpół do dziewiątej. Całe miasto spało. Miałem wielką chęć pojechać wraz z tamtymi na poligon, ale cóż robić. Westchnąłem i ruszyłem w kolejny obchód.
Ziewając szedłem korytarzami, gasząc wszędzie światło, na koniec dotarłem do pracowni Witka Korniejewa. Witek nie interesował się eksperymentami Wybiegałły. Mawiał, że osobniki w rodzaju wyżej wymienionego powinno się jako zwierzęta doświadczalne przekazywać bez litości Christobalowi Juncie celem wyjaśnienia, czynie są one mutantami letalnymi. Stąd też Witek, zamiast jechać na poligon, siedział sobie na kanapie-translatorze, palił papierosa i leniwie gawędził z Edkiem Amperianem, który leżał obok niego i patrząc zamyślonym wzrokiem w sufit, ssał landrynkę. Na stole, w wanience z wodą, zwinnie pływał okoń.
— Szczęśliwego Nowego Roku — powiedziałem.
— Szczęśliwego — uśmiechnął się sympatycznie Edek.
— O właśnie, niech Sasza nam powie — zawołał Korniejew. — Saszka, czy istnieją żywe organizmy bezbiałkowe?
— Nie wiem — odparłem. — Nie widziałem. A dlaczego pytasz?
— Nie widziałeś! M-pola też nigdy nie widziałeś, a obliczasz jego napięcie.
— I co z tego? — Patrzyłem na okonia w wanience. Zataczał kręgi, brawurowo biorąc wiraże i wtedy widać było, że jest wypatroszony. — Witek — spytałem — więc jednak się udało?
— Sasza nie chce mówić o bezbiałkowym życiu — zauważył Edek. — I ma rację.
— Bez białka żyć można — powiedziałem — ale jak ten żyje bez bebechów?
— Kolega Amperian twierdzi właśnie, że bez białka istnieć nie można — rzekł Witek, zmuszając jednocześnie smugę dymu papierosowego, by skręcała się w trąbę powietrzną i sunęła po pokoju omijając przedmioty.
— Powiadam, że życie to białko — sprostował Edek.
— Nie widzę różnicy. Twierdzisz, że jak nie ma białka, to nie ma i życia.
— Tak.
— No, a to co jest? Witek machnął nieznacznie ręką.
Na stole obok wanienki zjawiło się obrzydliwe stworzenie, przypominające jeża i zarazem pająka. Edek podniósł się z lekka i spojrzał na stół.
— Ach — rzucił kładąc się ponownie. — To nie jest życie. To wytwór fantazji, niebylica. Czyż Kościej Nieśmiertelny nie jest istotą bezbiałkową?
— Czego chcesz jeszcze? — spytał Korniejew. — Rusza się? Rusza. Jeść musi? Musi. Rozmnażać się też może. Chcesz, to zaraz się rozmnoży?
Edek znów podniósł się na łokciach i popatrzył na stół. Jeżopająk niezdarnie przebierał w miejscu łapkami. Wyglądało, jakby miał zamiar iść w cztery strony naraz.
— Niebylica to nie życie — powiedział Edek. — Istnieje tylko o tyle, o ile istnieje życie rozumne. Można nawet wyrazić to ściślej: o ile istnieją magowie. Albowiem stanowi ona produkt uboczny działalności magów.
— Niech będzie — rzekł Witek.
Jeżopająk zniknął. Na jego miejscu zjawił się Witek Korniejew, dokładnie skopiowany, tyle że duży na łokieć. Pstryknął małymi paluszkamii stworzył jeszcze mniejszego dubleta. Ten również pstryknął paluszkami. Zjawił się dublet wielkości długopisu. Potem pudełka zapałek. A potem — naparstka.
— Starczy? — zapytał Witek. — Każdy z nich jest magiem. I w żadnym nie uświadczysz ani cząsteczki białka.
— Bardzo niefortunny przykład — odparł Edek z ubolewaniem. — Po pierwsze, one w zasadzie niczym się nie różnią od maszyny ze sterowaniem programowym. Po wtóre, nie są produktem rozwoju, lecz twojej białkowej sztuki. Chyba szkoda czasu na dyskusję o tym, czy ewolucja zdolna jest wydać samorozmnażające się maszyny z programowym sterowaniem.
— Dużo ty wiesz o ewolucji! — powiedział gburowaty Korniejew. — Też mi Darwin! Co za różnica — proces chemiczny czy świadome działanie. Ty też nie wszystkich przodków miałeś białkowych. Twoja pra-pra-pra-mamusia była, przyznaję, dość skomplikowaną, ale bynajmniej nie białkową molekułą. I całkiem możliwe, że nasze tak zwane świadome działanie też jest jakąś odmianą ewolucji. Skąd my wiemy, że celem natury było akurat stworzenie kolegi Amperiana? Może właśnie stworzenie niebylicy rękami Amperiana. Zupełnie możliwe.
— Rozlaniem, rozumiem. Najpierw wirus proteinowy, potem białko, potem kolega Amperian, a potem cała planeta zaludnia się niebylica.
— Właśnie.
— A my wszyscy wymieramy, gdyż nie jesteśmy już potrzebni.
— Czemu by nie? — powiedział Witek.
— Mam znajomego — ciągnął Edek — który twierdzi, że człowiek jest tylko ogniwem pośrednim, umożliwiającym naturze ukoronowanie dzieła kreacji — stworzenie kieliszka koniaku z plasterkiem cytryny.
— Ostatecznie, dlaczego by nie?
— Dlatego, że ja nie chcę — powiedział Edek. — Natura ma swoje cele, a ja swoje.
— Antropocentrysta — Witek skrzywił się ze wstrętem.
— Tak — dumnie odparł Edek.
— Nie życzę sobie dyskutować z antropocentrystami — mruknął gburowaty Korniejew.
— Wobec tego opowiadajmy kawały — zaproponował spokojnie Edek i wrzucił do ust następną landrynkę.
Dublety Witka w dalszym ciągu rozmnażały się na stole. Najmniejszy był już wielkości mrówki. W trakcie sporu antropocentrysty z kosmocentrystą przyszła mi do głowy pewna myśl.
— Chłopcy — zacząłem ze sztucznym ożywieniem — dlaczego nie poszliście na poligon?
— A po co? — spytał Edek.
— No, to mimo wszystko ciekawe…
— Nigdy nie chodzę do cyrku. A poza tym: ubi nil vales, ibi nil velis.
— Mówisz o sobie? — zapytał Witek.
— Nie. O Wybiegalle.
— Chłopcy — mówiłem dalej — ja przepadam za cyrkiem. Nie wszystko wam jedno, gdzie będziecie opowiadać kawały?
— Co to znaczy?
— Podyżurujcie za mnie, a ja skoczę na poligon.
— Tam zimno — ostrzegał Witek. — Mróz. Wybiegałło.
— Mam straszną ochotę. Wszystko to bardzo tajemnicze.
— Puścimy chłopaczka? — zwrócił się Witek do Edka. Edek skinął głową.
— Idź — powiedział Witek. — Będzie cię to kosztowało cztery godziny pracy, Ałdana”.
— Dwie — rzuciłem szybko. Spodziewałem się czegoś w tym rodzaju.
— Pięć — odpowiedział bezczelnie.
— No niech będzie trzy. I tak przez cały czas na ciebie pracuję.
— Sześć — podwyższył z zimną krwią.
— Witek — odezwał się Edek — sierść ci wyrasta na uszach.
— Ryża — dodałem złośliwie. — Nawet tu i ówdzie zielonkawa.
— Pal was diabli — powiedział Witek. — Idź za darmo. Wystarczą mi dwie godziny.
Udaliśmy się we trójkę na mój posterunek do sekretariatu. Po drodze magistrowie zaczęli niezrozumiałą dla mnie dyskusję o jakiejś cyklotacji i musiałem się upomnieć, by transgresowali mnie na poligon. Pragnąc się jak najprędzej pozbyć nudziarza, przeprowadzili transgresję z taką energią, że nawet nie zdążyłem się ubrać i co gorsza wleciałem tyłem w gromadę widzów.
Na poligonie przygotowania dobiegały końca. Publiczność kryła się za osłony pancerne. Wybiegałło sterczał dziarsko przy lornecie nożycowej w świeżo wykopanej transzei. Fiodor Simeonowicz i Christobal Junta z czterdziestokrotnie powiększającymi binoktarami w rękach rozmawiali półgłosem po łacinie. Janus Poliektowicz w obszernej szubie stał obojętnie z boku i rozgrzebywał laską śnieg. B. Żłobek siedział w kucki nad transzeją, trzymając w pogotowiu długopis i otwarty notes. Za jego plecami G. Dociekliwy, obwieszony aparatami fotograficznymi i filmowymi, pocierał zmarznięte policzki, chrząkał i uderzał nogą o nogę.
Niebo było jasne, tarcza księżyca kłoniła się ku zachodowi. Mgliste, drżące promienie zorzy polarnej pojawiały się wśród gwiazd i znikały. Na tle skrzącej się śnieżnej równiny wielki cylinder autoklawu był wyraźnie widoczny z odległości stu metrów.
Wybiegałło oderwał się od lornety, odkaszlnął chrypliwie i przemówił:
— Towarzysze! Towarzysze! Cóż my obserwujemy przez tę oto lornetę? Pełni skomplikowanych uczuć, obserwujemy z zapartym tchem, jak klosz ochronny zaczyna się automatycznie odkręcać… Piszcie, piszcie — powiedział do B. Żłobka. — Starajcie się jak najdokładniej… Automatycznie, znaczy się, odkręcać… Za kilka minut pojawi się wśród nas człowiek idealny: szewalie, tego… sań per e sań reprosz, towarzysze…
Widziałem gołym okiem, jak pokrywa odkręciła się i bezdźwięcznie upadła na śnieg. Z autoklawu buchnął wysoki aż po samo niebo strumień pary.
— Wyjaśniam dla prasy… — zaczął Wybiegałło i naraz przerwał mu straszliwy, grzmiący ryk.
Ziemia zakołysała się i usunęła nam spod nóg. W powietrze wzbiła się ogromna chmura śniegu. Wszyscy padli pokotem, jak zmieceni, mnie też cisnęło o ziemię, aż się potoczyłem. Ryk potężniał z każdą sekundą. Gdy, czepiając się gąsienicy samochodu, podniosłem się na chwiejnych nogach, oczom moim przedstawił się koszmarny widok: w martwym świetle księżyca gigantyczną czaszą pełznie krawędź horyzontu, zawijając się do wewnątrz, osłony pancerne niebezpiecznie się huśtają, ludzie uciekają w popłochu, padają i znów się zrywają, unurzani w śniegu. Widziałem, jak Fiodor Simeonowicz i Christobal Junta, nakryci tęczowymi kloszami pola ochronnego, cofają się pod naporem huraganu i podniósłszy ręce usiłują rozciągnąć osłonę na resztę obecnych, lecz wicher rozrywają w strzępy, które na podobieństwo olbrzymich baniek mydlanych mkną nad równiną i pękają gdzieś w gwiaździstym niebie. Zobaczyłem Janusa Poliektowicza — odwrócony plecami do wichru, z podniesionym kołnierzem szuby, stał, opierając się mocno na lasce wbitej w obnażoną ziemię, i spoglądał na zegarek. A tam, gdzie był autoklaw, kłębiła się, oświetlona czerwono od wewnątrz, gęsta chmura pary, horyzont skręcał się coraz gwałtowniej, zdawało się, że znajdujemy się wszyscy na dnie kolosalnego dzbana. I nagle w pobliżu epicentrum tej kosmicznej hecy ukazał się Roman w swoim zielonym palcie, rwącym się z ramion. Zamachnął się szeroko, cisnął w ryczącą parę coś dużego, co błysnęło szkliwem butelki, i natychmiast padł plackiem, zakrywając głowę rękami. Z chmury wychynęła szkaradna, wykrzywiona szaleństwem gęba dżina, toczącego wokół wściekłym wzrokiem. Rozdziawiając paszczę w bezdźwięcznym śmiechu, machnął wielkimi włochatymi uszyskami, rozszedł się swąd spalenizny, ponad kłęby śnieżycy wystrzeliły mury baśniowego pałacu, zatrzęsły się i runęły, a dżin, przedzierzgnąwszy się w długi jęzor pomarańczowego płomienia, zniknął wysoko w niebie. Przez kilka sekund było cicho. Potem horyzont z ciężkim hukiem osiadł na dawnym miejscu. Zostałem wyrzucony w górę, po czym, oprzytomniawszy nieco, stwierdziłem, że siedzę oparty rękami o ziemię w pobliżu ciężarówki. Śnieg zniknął bez śladu. Cała równina dookoła była czarna. Tam, gdzie przed chwilą stał autoklaw, ział olbrzymi lej. Snuł się z niego biały dymek i woń spalenizny.
Widzowie zaczęli się z wolna podnosić. Twarze mieli umorusane i oszpecone przerażeniem — Wielu nie mogło wydobyć głosu, chrząkali, spluwali i pojękiwali cicho. Zaczęli doprowadzać się do porządku i wtedy okazało się, że niektórzy rozebrani są do bielizny. Rozległ się szmer, potem okrzyki: „Gdzie moje spodnie? Byłem przecież w spodniach?” — „Koledzy! Czy ktoś nie widział mego zegarka?” — „I mojego!” — „I mój też zginął!” — „Brak mi platynowego zęba! Dopiero latem wstawiony…” — „Oj, a mnie zginął pierścionek. … i bransoletka” — „Gdzie Wybiegałło? Cóż to za skandal! Co to wszystko ma znaczyć?” — „Licho bierz zegarki i zęby! Czy wszyscy są cali ł zdrowi? Ilu nas było?” — „A co właściwie się stało? Jakiś wybuch… Dżin… A gdzież ów tytan ducha?” — „Gdzie konsument?” — „Gdzież, do diabła, ten Wybiegałło?” — „Widziałeś horyzont? Wiesz, co to przypominało?” — „Zwinięcie przestrzeni, znam te sztuki…” — „Zimno mi w podkoszulku, dajcie coś…” — „G-g-gdzież jest W-wybiegałło? Gdzie ten d-dureń?”
Ziemia się poruszyła i z transzei wygramolił się Wybiegałło. Był bez walonek.
— Wyjaśniam dla prasy… — zaczął ochryple.
Nie pozwolono mu nic wyjaśniać. Magnus Fiodorowicz Red’kin, który przybył tu specjalnie w tym celu, by dowiedzieć się na koniec, co to jest prawdziwe szczęście, przyskoczył do Wybiegałły i wywijając zaciśniętymi pięściami, wrzasnął:
— Szarlataństwo! Odpowie pan za to! Bałagan! Gdzie moja czapka? Gdzie moje futro? Złożę skargę na pana! Gdzie moja czapka, pytam raz jeszcze?!
— Ściśle według programu… — mamrotał Wybiegałło, oglądając się niepewnie. — Nasz drogi tytan…
Tu natarł na niego Fiodor Simeonowicz:
— Pan, k-kochanku, m-mamuje swój talent. P-powinien pan p-pracować w Dziale M-magii Obronnej. Z-zrzucać swoich idealnych ludzi na b-bazy nieprzyjacielskie. Agresorom na p-postrach.
Wybiegałło cofnął się, zasłaniając głowę rękawem kożucha. Podszedł do niego Christobal Junta, zmierzył go wzrokiem, cisnął mu pod nogi wybrudzone rękawiczki i oddalił się bez słowa. Gian Giacomo, tworząc naprędce elegancki garnitur, wołał z daleka:
— To wprost fenomenalne, senores. Nigdy nie czułem do niego specjalnej sympatii, ale czegoś podobnego nie byłem w stanie sobie wyobrazić…
W rym miejscu G. Dociekliwy i B. Żłobek nareszcie zorientowali siew sytuacji. Dotychczas patrzyli każdemu na usta, uśmiechając się niepewnie i usiłując cośkolwiek zrozumieć. No i w końcu zrozumieli, iż cała rzecz daleko odbiegła od programu. G. Dociekliwy energicznym krokiem zbliżył się do Wybiegałły i dotykając jego ramienia, przemówił twardo:
— Towarzyszu profesorze, gdzie mogę otrzymać z powrotem moje aparaty? Trzy fotograficzne i jedną kamerę filmową?
— A ja moją obrączkę? — dodał B. Żłobek.
— Pardą — odparł z godnością Wybiegałło. — Ą wu demandera, kańą ora bezuę de wu. Proszę zaczekać na wyjaśnienia.
Korespondentom zrzedły miny. Wybiegałło odwrócił się i poszedł w kierunku leja. Nad nim stał już Roman.
— Czego tu nie ma… — wołał już z daleka.
Tytana konsumpcji w leju nie było. Znajdowała się natomiast cała reszta i wiele ponadto.
Aparaty fotograficzne, kamery filmowe, portfele, futra, obrączki, naszyjniki, spodnie i platynowy ząb. Walonki Wybiegałły i czapka Magnusa Fiodorowicza. Mój służbowy platynowy gwizdek. Poza tym jeszcze dwa moskwicze, trzy wołgi, szafa pancerna z pieczęciami miejscowej kasy oszczędności, kawał pieczonego mięsa, dwie skrzynki wódki, skrzynka żigulewskiego piwa oraz żelazne łóżko z niklowanymi gałkami.
Wybiegałło wciągnął walonki i oznajmił z pobłażliwym uśmiechem, że można już przystąpić do dyskusji. „Proszę stawiać pytania” — zachęcił obecnych. Dyskusja jednak spaliła na panewce. Rozzłoszczony Magnus Fiodorowicz wezwał milicję. Natychmiast przyjechał gazikiem młodziutki sierżant Kowalow i wszyscy zostaliśmy powołani na świadków. Sierżant chodził dokoła leja, szukając śladów przestępcy. Znalazł olbrzymią sztuczną szczękę i zaczął ją kontemplować w głębokim skupieniu. Korespondenci, którym zwrócono już aparaty, zmienili pogląd na całą sprawę i uważnie słuchali Wybiegałły wygłaszającego znów jakieś demagogiczne androny na temat nieograniczonych i różnorodnych potrzeb. Zrobiło się nudno, marzłem coraz bardziej.
— Chodźmy do domu — powiedział Roman.
— Chodźmy. Skąd ty wytrzasnąłeś dżina?
— Wypisałem wczoraj z magazynu. Dla zupełnie innych celów.
— Co to właściwie było? Znów się obżarł?
— Nie, po prostu Wybiegałło jest skończonym idiotą — odpowiedział Roman.
— To nic nowego. Ale skąd ten kataklizm?
— Z tych samych powodów. Mówiłem mu tysiąc razy: „Programuje pan wzorcowego superegocentrystę. Pochłonie wszystkie wartości materialne, znajdujące się w zasięgu jego łap, a potem zwinie przestrzeń i okręcony nią, zatrzyma czas”. Ale na Wybiegałłę nie ma siły, w żaden sposób nie wytłumaczysz mu, że prawdziwy tytan ducha nie tyle dba o własne potrzeby, ile myśli i czuje.
— To jeszcze nic — mówił dalej, gdyśmy dolecieli do instytutu. — To każdy rozumie. Powiedz mi lepiej, skąd U-Janus wiedział, że wszystko potoczy się właśnie tak, a nie inaczej? Przecież on bezbłędnie przewidział fakty. I ogromne zniszczenia, i to, że ja wpadnę na myśl, jak ukatrupić tytana w zarodku.
— Rzeczywiście — przyznałem. — Nawet wyraził ci podziękowanie. Awansem.
— Dziwne, prawda? — powiedział Roman. — Musimy to wszystko dokładnie przemyśleć.
Przystąpiliśmy zatem do dokładnych przemyśleń. Zajęły nam mnóstwo czasu. Dopiero na wiosnę i dopiero dzięki przypadkowi udało nam się rozwikłać zagadkę.
Ale to już zupełnie inna historia.