Nazajutrz Siemian zjawił się na obiad. Wstałem późno i zeszedłem akurat gdy siadano do stołu – ' wtedy ukazał się Siemian, ogolony, wypomadowany i wonny, chusteczką wystającą z kieszonki. Było to pojawienie się Pornografia trupa – przecież my jego uśmiercaliśmy bez przerwy od dwóch dni. Trup wszakże z gracją kawalerzysty ucałował rączki pani i przywitawszy się ze wszystkimi tłumaczył, że „już zaczyna przechodzić niedyspozycja, co go opadła" i że mu raźniej – że obrzydło mu kisnąć samemu na górze „gdy tu familia cała zgromadzona". Hipolit własnoręcznie podsunął mu krzesło, szybko przygotowano nakrycie, powróciła, jakby nietknięta, nasza atencja dla niego i zasiadł -
równie przeważający i przygniatający, co pierwszego wieczoru. Podano zupę.
Poprosił o wódkę. Musiał to być nie lada wysiłek – mówienie trupie, jedzenie trupie, picie trupie, wydarte gwałtem wszechmożnej jego niechęci, wydarte mocą strachu jedynie. „Z apetytem jeszcze nie tęgo, ale tej zupki spróbuję". „Wódki bym golnął jeszcze, jeśli łaska".
Obiad ten… zamazany, a podszyty dynamiką ukrytą, obfitujący w crescenda nieokiełznane i przenikający sprzecznymi sensami, niejasny, niczym tekst wpisany w tekst… Wacław na swoim miejscu przy Heni – i chyba rozmówił się z nią i „zdobył szacunkiem", gdyż oboje okazywali sobie wiele uwagi, co chwila świadczyli sobie uprzejmości, ona wyszla-chetniała i on wyszlachetniał – oboje szlachetni. Co do Fryderyka – rozmowny jak zawsze, towarzyski, ale wyraźnie zepchnięty na drugi plan Siemianem, który niepostrzeżenie zawładnął… tak, bardziej jeszcze niż kiedy zjawił się po raz pierwszy, udzielał się nam posłuch i wewnętrzne naprężenie wobec życzeń jego, najdrobniejszych, które poczynały się w nim jako prośba a w nas kończyły się rozkazem. Ja, poinformowany, że to nędza jego ubiera się ze strachu w dawniejszą, już przepadła władczość, patrzyłem na to jak na farsę! Z początku było to jeszcze maskowane dobrodusznością kresowcaoficera, trochę kozaka, trochę zawadiaki – w dalszym ciągu jednak ponurość zaczęła wyłazić mu wszystkimi porami, ponurość, a także tą zimna, apatyczna obojętność, którą już wczoraj w nim zauważyłem. Mroczniał i brzydł. I musiał wytwarzać się w nim splot nie do zniesienia, gdy ze strachu wcielał się przed nami w dawnego Siemiana, którym już nie był, którego się bał bardziej od nas, któremu już nie mógł sprostać – tamtego Siemiana „niebezpiecznego", który był od rozkazywania i posługiwania się ludźmi, od uśmiercania człowieka człowiekiem. „Upraszałbym o tę cytrynkę" – brzmiało to poczciwie, po kresowemu, nawet trochę z rosyjska, ale posiadało szpony, nacechowane było gdzieś w głębi nie-poszanowaniem cudzego istnienia i on, wyczuwając to, bał się, a groza jego rosła mu na jego strachu.
Fryderyk, wiedziałem, musiał wchłaniać w siebie to jednoczesne narastanie w jednej osobie grozy i przerażenia. Ale gra Siemiana nie stałaby się niepohamowana gdyby Karol nie zgrał się z nim z drugiego końca stołu i nie poparł całym sobą jego władczości.
Karol jadł zupę, smarował chleb masłem – ale Siemian momentalnie zapanował nad nim, jak za pierwszym razem. Chłopak znów miał nad sobą pana. Ręce jego stały się żołnierskie i sprawne. Całe to istnienie niewyrośnięte poddało się od razu i gładko Siemianowi, poddało się i oddało – i jeśli jadł, to żeby mu służyć, jeśli smarował chleb, to za jego pozwoleniem, a głowa jego podporządkowała się z miejsca swymi krótko ostrzyżonymi włosami, które tylko nad czołem miękko mu się kłębiły. Niczym tego nie wyraził – po prostu stał się taki – jak zmienia się ktoś zależnie od oświetlenia. Siemian być może nie zdał sobie z tego sprawy, jednakże miedzy nim a chłopcem ustalił się zaraz jakiś stosunek i mrok jego, ta chmura niechętna, naładowana władczością (już tylko udaną) zaczęła szukać Karola i na nim się piętrzyć. A temu asystował Wacław, Wacław siedzący obok Heni i szlachetny… Wacław sprawiedliwy, domagający się miłości i cnoty… patrzył on, jak wódz ciemnieje chłopcem, chłopiec – wodzem.
Musiał on wyczuwać – Wacław – że to zwraca się przeciwko temu szacunkowi, którego bronił, który jego bronił – albowiem między wodzem a chłopcem wytwarzało się nie co innego, jak właśnie lekceważenie – lekceważenie przede wszystkim śmierci. Czyż chłopiec nie oddawał się wodzowi na śmierć i życie dlatego właśnie, że tamten nie bał się ani umrzeć, ani zabić – to przecież czyniło go panem innych ludzi. A w ślad za takim lekceważeniem śmierci i życia szły wszystkie inne możliwe deprecjacje, całe oceany dewaloryzacji i chłopięca zdolność do lekceważenia spajała się w jedno z ponurą władczą nonszalancją tamtego – wzajem siebie potwierdzali, ponieważ nie bali się śmierci ani bólu, jeden dlatego że chłopiec, drugi dlatego że wódz. Sprawa zaostrzyła się i wyolbrzymiała, ponieważ zjawiska wywoływane sztucznie są bardziej nieokiełznane – a Siemian przecież już tylko robił z siebie wodza ze strachu, żeby się ratować. I ten wódz sztuczny, a zamieniany w prawdę przez wyrostka, dusił go, dławił, terroryzował. Fryderyk musiał wchłaniać w siebie (wiedziałem)
gwałtowne spotężnienie tych trzech osób. Sie-miana, Karola, Wacława, zwiastujące możliwość wybuchu… gdy ona, Henia, pochylała się spokojnie nad talerzem.
Siemian jadł… aby wykazać że już może jeść, jak wszyscy… i próbował wdzięczyć się tym swoim stepowym szarmem, który wszakże zatruty był trupim jego zimnem i który, na Karolu, przetwarzał się natychmiast w gwałt i w krew.
Fryderyk to wchłaniał. Ale wtedy zdarzyło się, że Karol poprosił o szklankę i Heńka podała mu ją – i może ten moment, w którym szklanka przechodziła z rąk do rąk, został trochę, troszeczkę tylko, przedłużony, mogło się zdawać, że ona spóźniła się o ułamek sekundy z oderwaniem swojej ręki. Mogło to być. Czy było?
Drobiazg tej poszlaki dosięgną! Wacława, jak maczuga – zszarzał – a Fryderyk przesunął po nich spojrzeniem, jakże obojętnym.
Podano kompot. Siemian zamilkł. Siedział teraz coraz bardziej nieprzyjemny, jakby skończyły mu się uprzejmości i jakby już ostatecznie zrezygnował z podobania się i jakby wrota zgrozy otwarły się przed nim na oścież. Był zimny.
Henia zaczęła bawić się widelcem i tak się złożyło, że Karol również dotykał swojego widelca – właściwie nie było wiadomo, czy się nim bawi, czy tylko dotyka, i mogło to być czysto przypadkowe, wszak widelec miał pod ręką -
jednakże j Wacław znowu spopielał – czyż bowiem było to przypadkowe? Ach, naturalnie, mogło być przypadkowe – i takie drobne, że prawie niedostrzegalne.
Lecz nie było także wykluczone… a nuż ta drobność właśnie pozwalała im na igraszkę, ach› lekką, leciutką, tak mikroskopijną, iż (dziewczyna) mogła oddawać się temu z (chłopcem) nie naruszając swej cnoty z narzeczonym – wszak było to zupełnie nieuchwytne… I czyż nie ta lekkość nęciła ich – tym, że najlżejszy ruch ich dłoni uderza w Wacława, jak cios – może nie mogli powstrzymać się od tej zabawki, która będąc prawie niczym była zarazem – w Wacławie – okropnym pogromem. Siemian zjadł kompot. Jeśli Karol naprawdę uprawiał takie drażnienie się z Wacławem, ach, może niedostrzegalne nawet dla niego samego, to jednak w niczym nie naruszało ono jego wierności wobec Siemiana, albowiem bawił się jak żołnierz gotów na śmierć, więc lekkomyślny. A i to nacechowane było dziwnym nieokiełznaniem, którego udziela sztuczność – bo przecież ta gierka z widelcami była tylko dalszym ciągiem teatru na wyspie, ten flirt miedzy nimi był „teatralny". Znalazłem się przeto, przy tym stole, między dwiema mistyfikacjami, bardziej natężonymi niż wszystko, na co mogłaby się zdobyć rzeczywistość. Sztuczny wódz i sztuczna miłość.
Powstano. Obiad się skończył.
Siemian przystąpił do Karola.
– Ej ty… szczeniaczek… – rzekł.
– No to co! – odparł Karol, uszczęśliwiony.
Oficer zwrócił się do Hipolita bladymi oczami, nieprzyjemnie zimno. – Pogadamy?
– zaproponował przez zęby.
Chciałem być obecny przy ich rozmowie, ale zahamował mnie krótkim: – Pan -
nie… Cóż to? Rozkaz? Czyżby zapomniał, jakeśmy w nocy rozmawiali? Ale zastosowałem się do jego życzenia i pozostałem na werandzie, gdy on z Hi-pem oddalał się w ogród. Henia była obok Wacława i ujęła go ręką za ramię, jakby nic miedzy nimi nie zaszło, znów wierna; ale nie bez tego żeby Karol, stojący obok drzwi otwartych, nie założył na nie ręki (ręka jego na drzwiach – ręka jej na Wacławie). I narzeczony rzekł do panny: – Chodźmy się przejść, na co odpowiedziała, jak echo: – Chodźmy. Odeszli aleją, a Karol pozostał jak nieposkromiony i nie dający się uchwycić żart… Fryderyk śledząc wzrokiem narzeczonych i Karola mruknął: – Kpiny! Odpowiedział mu nieznaczny uśmiech mój… dla niego tylko. Po kwadransie Hipolit powrócił i wezwał nas do gabinetu – Trzeba kończyć z nim – powiedział. – Dzisiejszej nocy trzeba to załatwić.
Naciska!
I, opadłszy na sofę, powtórzył do siebie z lubością przymykając oczy: – Naciska!
Okazało się, że Siemian znowu zażądał koni – ale tym razem nie była to prośba -
nie, to było takie, że Hip dłuższy czas nie mógł przyjść do siebie. – Panowie, to jest żulik! To jest morderca! Chciał koni, powiedziałem że dziś nie mam, może jutro… wtedy ścisnął mi rękę palcami, rękę mi wziął w palce i ścisnął, mówię wam, jak typowy zabójca… i powiedział, że jeśli do jutra, do 10-ej rano, koni nie będzie, to…
– Nacisnął! – powiedział przerażony. – Dziś w nocy trzeba to załatwić, bo jutro będę musial dać konie. I dodał po cichu:
– Będę musiał.
Była to dla mnie niespodzianka. Widocznie Siemian nie wytrzymał w roli, jaką wczoraj planowaliśmy, zamiast rozmawiać układnie, uspakajająco, przemówił groźnie… widać był najechany, sterroryzowany ex-Siemianem, tym niebezpiecznym, którego wywoływał w sobie podczas obiadu i z tego urodziła się w nim groźba, rozkaz, nacisk, okrucieństwo (którym nie mógł się oprzeć, ponieważ bał się ich bardziej, niż ktokolwiek inny)… Dość, że stał się znów groźny. Ale to przynajmniej było dobre, że już nie czułem się wyłącznie odpowiedzialny za niego, jak w nocy, w pokoju, wszak przekazałem sprawę Fryderykowi.
Hipolit wstał. Panowie, no, jak to zrobimy? Kto? Wyciągnął cztery zapałki i ukręcił jednej główkę. Spojrzałem na Fryderyka – oczekiwałem jakiegoś znaku -
czy wyjawić moją rozmowę nocną z Siemianem? Ale on był okropnie blady. Przełknął ślinę.
– Przepraszam – rzekł. – Nie wiem czy…
– Co? – zapytał Hipolit.
– Śmierć – powiedział krótko Fryderyk. Patrzył w bok. Z-a-b-i-ć go?
– A co? Jest przecie rozkaz.
_ Z-a-b-i-ć – powtórzył. Na nikogo nie patrzył. Był sam na sam z tym słowem.
Nikogo – tylko on i z-a-b-i-ć. Nie mogła kłaniać kredowa bladość jego, pochodząca stąd że on wiedział co znaczy zabić. Wiedział – w tej chwili – ^0 cna _ ja… tego… nie… – rzekł i strzepnął jakoś palcami w bok, w bok, w bok, gdzieś za siebie… Wtem zwrócił twarz w stronę Wacława.
I było to jak gdyby pojawił się adres na bladości jego – zanim się odezwał wiedziałem już z całą pewnością, że się nie załamał, a tylko wciąż kieruje wypadkami, manewruje – nie tracąc z oczu Heni i Karola – w ich kierunku! Więc co? Bał się? Czy za nimi się uganiał?
– Pan także nie! – zwrócił się wprost do Wacława.
– Ja?
– Jak pan to zrobi… nożem – bo to nożem trzeba – nie z rewolweru, za głośno -
jak pan to nożem, jeśli panu matkę niedawno też nożem?… Pan? Pan, ze swoją matką i katolik? Ja się pytam! Jak pan się urządzi, żeby to zrobić?
Wikłał się w słowach, ale były one przeżyte do gruntu, poparte twarzą, która krzycząc „nie" wlepiała się w twarz Wacława. Niewątpliwie – „wiedział co mówił".
Wiedział co znaczy „zabić" i był u kresu wytrzymałości, nie mogący sprostać…
Nie, to nie była gra, ani taktyka, on w tym momencie był prawdziwy!
– Pan dezerteruje? – odezwał się chłodno Hipolit.
W odpowiedzi uśmiechnął się bezradnie i głupio.
Wacław przełknął ślinę, jakby zmuszano go do zjedzenia czegoś niejadalnego.
Przypuszczam, że on dotąd podchodzi! do tego, jak ja, czyli w trybie wojennym, to zabicie było dla mego jednym z wielu, jednym więcej – odrażające, ale przecież zwyczajne i konieczne nawet, i nieuniknione – aż tu wydobyto mu je z ilości i umieszczono osobno, jako niezmierne Zabicie same w sobie! On także zbladł. A. do tego matka! I nóż! Nóż identyczny z tym którym jemu matkę…
zabijałby więc nożem wydobytym z matki, wymierzyłby to samo pchnięcie i ten sam czyn powtórzyłby na ciele Siemia- na… Lecz być może pod jego czołem napiętym zmarszczkami matka zmieszała mu się z Heńką i nie matka, a właśnie Heńka stała się decydująca. Musiał zobaczyć siebie w roli Skuziaka zadającego cios… lecz wtedy jakże ostać się wobec Heni z Karolem, jak oprzeć się ich zespoleniu, Heni w ujęciu (chłopca), Heni zniedoroślałej w jego ramionach, Heni bezczelnie schłopakowaconej?… Zabić Siemiana, jak Skuziak _ ależ wtedy kimże się stanie? Skuziakiem? Co przeciwstawi tamtej sile – nieletniej? Gdyby Fryderyk nie był wyodrębnił i wyolbrzymił Zabicia… ale teraz to już było Zabicie i ten cios nożem godził w jego własną godność, honor, cnotę, we wszystko czym walczył ze Skuziakiem o matkę, z Karolem o Henię.
To chyba sprawiło, że, zwróciwszy się do Hipolita, zameldował tępo, jakby stwierdzając coś już wiadomego:
– Ja tego nie mogę…
Fryderyk zagadnął mnie prawie triumfalnie, tonem który dyktował odpowiedź:
– A pan? Pan zabije?
Ha! Co? Więc tylko taktyka! Do czegoś zmierzał udając strach, zmuszając nas do odmowy. Niepojęte: ten strach jego, blady, spotniały, drżący, tak ostateczny w nim, był tylko koniem na którym on galopował… do młodych kolan i rąk!
Posługiwał się swoim przerażeniem w celach erotycznych! Szczyt szalbierstwa, niewiarygodna nikczemność, coś nie do przyjęcia i nie do zniesienia! Siebie on jak konia swego traktował! Lecz pęd jego mnie porwał i poczułem, że z nim razem muszę galopować. I zresztą nie chciałem, rzecz jasna, zabijać. Byłem szczęśliwy, że wolno mi się wykręcić od tego – już pękła nasza dyscyplina i jednolitość.
Odpowiedziałem: -
Nie.
– Bajzel – zareplikowal ordynarnie Hipolit. – Dość zawracania głowy. W takim razie ja sam załatwię. Bez pomocy.
– Pan? – powiedział Fryderyk. – Pan?
– Ja.
– Nie.
•'••„,., •.:•• – • – -;-'-…, w. •
_ Dlaczego?
– Nnnie…-
_ panje _ powiedział Hipolit – niech się pan zastanowi.
Przecie nie można być świnią. Trzeba mieć trochę poczucia obowiązku. To jest obowiązek, panie! To jest służba!
_ pan chce z poczucia obowiązku za-bi-jać niewinnego człowieka?
_ To jest rozkaz. Myśmy otrzymali rozkaz. To akcja, panie! Ja nie będę się wyłamywał z szeregu, wszyscy muszą razem. Tak trzeba! To jest odpowiedzialność!
Co pan chce? Żeby go wypuścić żywcem?
_ To niemożliwe – zgodził się Fryderyk. – Wiem, to niemożliwe.
Hipolit wybałuszył oczy. Czy spodziewał się, że Fryderyk odpowie: „tak, wypuśćcie go"? Na to liczył? Jeśli taką żywił skrytą nadzieję, ta odpowiedź Fryderyka odcinała odwrót.
– Więc czego pan chce?
– Ja wiem, naturalnie… konieczność… obowiązek… rozkaz… Nie można nie…
Ale przecie pan mnie… Pan nie będzie za-rzy-nał… Pan nniee… Pan nie może!
Hipolit, natknąwszy się na to „nniee" skromne, wyszeptane – usiadł. To „nniee"
wiedziało co znaczy zabić – i ta wiedza, teraz, kierowała się wprost na niego piętrząc olbrzymią trudność. Zamknięty w cielsku spoglądał na nas, jak przez oKno, wytrzeszczony. „Zwyczajne" zlikwidowanie Siemiana;uż nie wchodziło w rachubę po naszych trzech odmowach, pełnych abominacji. To stało się wstrętne pod naciskiem naszego obrzydzenia. I już nie mógł pozwolić sobie na płytkość.
Nie będąc osobą zbyt głęboką, ani przenikliwą, był jednak człowiekiem pewnego środowiska, pewnej sfery, i gdy my staliśmy się głębocy, on nie mógł pozostać płytki, ze względów jPo prostu towarzyskich. W pewnych razach nie można być „mniej głębokim", podobnie jak nie można być „mniej subtelnym, to dyskwalifikuje towarzysko. Tak to konwenans muszał go do głębi, do wyczerpania wraz z nami treści wyrazu „zabić", ujrzał to, jak myśmy ujrzeli – jako okropność.
211 się, jak my, bezsilny. Mordować kogoś własnymi rękami? Nie, nie, nie! Ale w takim razie pozostawało tylw „nie zabijać" – „nie zabijać" oznaczało wszakże wyłamać; się, zdradzić, stchórzyć, nie spełnić zadania! Rozłożył ręce Był pomiędzy dwiema obrzydliwościami – i jedna z nich musiała stać się jego obrzydliwością.
– No to co? – zapytał.
– Niech Karol to załatwi.
Karol! Oto do czego zmierzał przez cały czas – ten lis! Ten chytrus! Dosiadając siebie, jak konia!
– Karol?
– Pewnie.'On to załatwi. Jak pan mu każe.
Mówił, jakby to było niezmiernie łatwe – cała trudność mu się ulotniła. Jakby chodziło o załatwienie przez Karola sprawunku w Ostrowcu. Nie wiadomo dlaczego ta zmiana tonu wydawała się poniekąd uzasadniona. Hipolit zawahał się.
– Mamy na niego to zwalać?
– A na kogo? My tego nie zrobimy, to nie dla nas… a zrobić trzeba, nie ma rady! Pan mu powie. On zrobi, jeśli mu się powie. Dla niego to nie będzie problem. Dlaczegóżby nie miał zrobić? Niech pan mu każe.
– Pewnie że, jak każę, zrobi… Ale jakże tak? Co? To on niby… za nas?
Wacław wmieszał się nerwowo.
– Pan nie uwzględnia, że to jest ryzykowne… To jest odpowiedzialność. Nie można wyręczyć się nim, przerzucać na niego ryzyka, to niemożliwe! Tego się nie robi!
– Ryzyko możemy wziąć na siebie. Gdyby sprawa wyszła na jaw, powiemy, że my jesteśmy sprawcami. O co chodzi? O to tylko żeby ktoś za nas wziął nóż i ciachnął – to jemu pójdzie gładziej, niż nam.
– Ależ mówię panu, że nie mamy prawa posługiwać się nim dlatego tylko że ma szesnaście lat, pakować go w to… Wyręczać się…
Panika go ogarnęła. Karola pakować w mord, którego on nie był zdolny popełnić, Karola, wyzyskując jego młodość.
130 Karola – bo szczeniak… ależ to nie było w porządku i to OS:
h'ało go wobec chłopca… on zaś musiał być silny wobec "hłopca! Zaczął chodzić po pokoju. – To byłoby niemoral-c, _ wybuchnął ze złością i zaczerwienił się jak dotknięty najpoufalszych swoich wstydach. Hip natomiast oswajał się powoli z tą myślą.
– Możliwe… rzeczywiście najprostsze… Od odpowiedzialności nikt się nie uchyla. Chodzi o to tylko, żeby się nie zba-brać… samym faktem… To nie dla nas robota. To dla niego.
I uspokoił się, jakby pod dotknięciem różdżki czarodziej-skjej _ jakby na koniec nasunęło się jedyne naturalne rozwiązanie. Poznał, że to zgodne z porządkiem natury. On się nie uchylał. On był od wydawania rozkazów – Karol od wykonywania.
Odzyskał spokój i rozum. Stał się arystokratyczny.
– Że też mi to do głowy nie przyszło. Pewnie!
Dość szczególny, zaiste, widok: dwóch mężczyzn, jeden zawstydzony tym co drugiemu przywróciło godność. Owo „wyzyskiwanie nieletniego" jednego napełniało hańbą, a drugiego – dumą, i jak gdyby jeden stawał się od tego mniej męski, drugi bardziej męski. Ale Fryderyk – jakiż genialny! Że Karola zdołał wmieszać w to… że ku niemu zwichnął całą sprawę… dzięki czemu zamierzona śmierć rozgrzała się naraz i rozgorzała nie tylko Karolem, ale i Heńką, ich rękami, ich nogami – i trup projektowany zakwitnął wzbronioną, chtopięco-dziewczęcą, niezgrabną i szorstką zmysłowością. Wtargnęło gorąco – ta śmierć już stała się miłosna. I wszystko – ta śmierć, nasz strach, wstręt, nasza niemoc – po to tylko aby ręka młoda i zbyt młoda sięgnęła po nią… Już zagłębiałem się w to, nie jak w morderstwo, a jak w awanturę ich ciał niedorozwiniętych, głuchych. Rozkosz!
A jednocześnie była w tym zjadliwa ironia i nawet posmak klęski – że my, dorośli, uciekaliśmy się do pomocy młodzika, który mógł zrobić to, czego my nie mogliśmy – c/yzby to morderstwo było wiśnią na cienkiej gałęzi, dostępną jedynie lżejszemu?… Lekkość! Nagle w tym kierunku wszystko zaczęło przeć, Fryderyk, ja, Hipolit, jęliśmy dążyć do nie-etniego jak do sekretnej jakiejś alchemii odciążającej.
*t* Wtem Wacław także wyraził zgodę na Karola. \ Gdyby odmówił, sam musiałby zabrać się do tego, bo mv już byliśmy poza konkursem. A po wtóre coś mu się chyba pomieszało – odezwał się w nim katolicyzm i nagle bodaj wydało mu się, że Karol jako morderca będzie równie odstręcza-; jacy dla Heni co on, Wacław, jako morderca – błąd pochodzący stąd, iż zanadto wąchał kwiaty duszą, a nie nosem, zanadto wierzył w piękność cnoty i brzydotę grzechu. Zapomniał, że zbrodnia w Karolu może mieć inny smak, niż w nim. Uczepiwszy się tej iluzji, zgodził się -
bo zresztą nie mógf się nie zgodzić, jeśli nie chciał zrywać z nami i znaleźć się zupełnie na uboczu, w tak mętnych okolicznościach.
Fryderyk obawiając się aby nie zmienili zdania, co prędzej! zaczął szukać Karola – ja z nim. Nie było go w domu. Heńkę zobaczyliśmy odbierającą bieliznę w kredensie, ale nie ona była nam potrzebna. Nerwowość nasza wzrosła. Gdzie Karol?
Szukaliśmy z wzrastającym pośpiechem, nie mówiąc nic, jakby! obcy sobie.
Był w stajni, opatrywał konie – wywołaliśmy go – i podszedł uśmiechnięty.
Przypominam sobie doskonale ten uśmiech, ponieważ w momencie gdyśmy wołali na niego uprzytomniłerri sobie karkołomność naszej propozycji. Przecież uwielbiał Siemiana. Był mu oddany. Jakże więc do czegoś takiego go zmusić? Ale uśmiech przeniósł nas od razu w inną krainę gdzie wszystko było przyjazne i chętne. To dziecko znało już swoje przewagi. Wiedział, że jeśli czegoś chcemy od niego to jego młodości – podszedł tedy, kpiący nieco, ale i gotów się zabawić. I to podejście jego wypełniało szczęściem, wskazywało bowiem jak dalece już się z nami spoufalił. I rzecz dziwna: ta zabawa, ta lekkość uśmiechnięta, były najlepszym wstępem do brutalności, jaka miała nastąpić.
– Siemian zdradził – wytłumaczył zwięźle Fryderyk. – Są na to dowody.
– Aha! – rzekł Karol.
– Trzeba go zakatrupić dziś jeszcze, w nocy. Zrobisz to?
– Ja?
_ Boisz się?
__ Nie.
Stał przy dyszlu, na którym zawieszony był popręg. Niczym nełnie nie wyraziła się jego wierność dla Siemiana. Jak Iko usłyszał o zabiciu, stał się małomówny i nawet może trochę wstydliwy. Zamknął się i stężał. Wydawało się, że nie będzie protestował. Ja pomyślałem, że dla niego zabić Siemiana, czy też zabijać z rozkazu Siemiana, było właściwie tym sa-mym – to co go łączyło z nim, to była śmierć, obojętne czyja. On, wobec Siemiana, ślepo posłuszny i żołnierz – ale był posłuszny i był żołnierzem także gdy zwracał się przeciw Siemianowi z naszego rozkazu. Widać było, że jego ślepota wobec wodza przerodziła się w natychmiastową, milczącą, zdolność uśmiercenia. Nie zdziwił się.
Tyle tylko, że (chłopiec) spojrzał na nas przelotnie. Jakiś sekret zawierało to spojrzenie (jakby pytał: czy wam chodzi o Siemiana, czy… o mnie?). Ale nie powiedział nic. Stał się dyskretny.
Oszołomieni tą nieprawdopodobną łatwością (jakby wprowadzającą nas w zupełnie inny wymiar) poszliśmy z nim do Hipolita, który udzielił dodatkowych instrukcji – że trzeba pójść w nocy z nożem – i żeby wszystko odbyło się bez hałasu. Hip odzyskał już zupełnie równowagę i wydawał polecenia jak oficer – był na swoim miejscu.
– A jak nie otworzy drzwi? Przecie on zamyka się na klucz.
– Znajdzie się sposób żeby otworzył. Karol odszedł.
I to, że odszedł, wzburzyło mnie i rozszalało. Odszedł dokąd? Do siebie? Co znaczyło – do siebie? Co to było, ta s^era Jego, gdzie umiera się równie łatwo jak się zabija?
atrafiliśmy w nim na gotowość, posłuszeństwo, z których wynikało, że on nadawał się do tego – jak gładko to poszło!
' PrzePysznie oddalił się, cicho i posłusznie… i nie mogłem wątpić, że do niej, do Heni oddala się z rękami, w które wsaznsmy nóż. Henia! Nie ulegało kwestii, on teraz, jako chłolec z nożem, chłopiec zabijający, był bliższy zdobycia jej i posiadania – i gdyby nie Hipolit, który zatrzymał nas na dalszą naradę, bylibyśmy wypadli za nim, aby go śledzić. Lecz dopiero po niejakim czasie opuściliśmy gabinet Hipolita aby wyjść do ogrodu, za nim, za nią – i już byliśmy w przedpokoju, gdy ze stołowego doszedł nas stłumiony, ucięty nagle, głos Wacława – coś tam się stało! Zawróciliśmy. Scena niczym z tych na wyspie. Wacław o dwa kroki od Heni – nie było wiadomo o co im poszło, ale coś musiało zajść między nimi.
Karol stał trochę dalej, przy bufecie.
Na nasz widok Wacław powiedział:
– Spoliczkowałem ją.
Wyszedł.
Wtedy ona powiedziała:
– Bije!
– Bije – powtórzył Karol.
Śmiali się. Kpili. Złośliwi, ale rozbawieni. Zresztą nie bardzo – nie zanadto -
tak tylko pokpiwali sobie. Jakaż elegancja w tej ich kpinie! I raczej podobało im się, że „bije", jak gdyby wyżywali się w tym.
– Co go ugryzło? – zapytał Fryderyk. – O co mu poszło?
– O cóż by? – odrzekła. Zabawnie łypnęła oczami, kokieteryjnie, i od razu zrozumieliśmy, że to się odnosi do Karola. Było cudowne, ujmujące, że nawet nie wskazała go oczami, wiedziała, że nie potrzeba – wystarczyło, że stała się kokieteryjna – wiedziała, że nam może się podobać tylko „z" Karolem. Jakże łatwo mogliśmy już porozumiewać się i widziałem, że oboje byli pewni naszej życzliwości. Filuterni, rozdokazywani dyskretnie i doskonale poinformowani, że nas zachwycają. To już było wyraźne.
Nietrudno było odgadnąć, że Wacław nie wytrzymał -'• znów musieli rozdrażnić go jakimś nieuchwytnym prawid spojrzeniem czy dotknięciem… te ich prowokacje dziecinne', Fryderyk zapytał ją nagle:
– Karol nic ci nie mówił?
– Co?
– Że dziś w nocy… Siemianowi… '!
Zrobił zabawny ruch ręką naśladując poderżniecie gardła – byłoby to zabawne, gdyby zabawa nie była w nim czymś tak poważnym. On bawił się na serio. Usiadł.
Ona o niczym nje wiedziała, nie, Karol w nic ją nie wtajemniczył. Opowiedział jej więc pokrótce o zamierzonej „likwidacji" i że Karol ma tego dokonać. Mówił, jakby chodziło o rzecz zupełnie zwykłą. Oni (bo i Karol także) słuchali – jakby to powiedzieć – nie stawiając oporu. Nie mogli inaczej słuchać, gdyż musieli nam się podobać i to utrudniało im reakcje. Tyle tylko, że, gdy skończył, ona nie odezwała się – ani on – iż ich strony wezbrało milczenie. Nie było dobrze wiadomo, co ono znaczy. Ale (chłopak), tam, przy bufecie, stał się mroczny, a i ona stała: i ę ciemna.
Fryderyk tłumaczył: – Główna trudność, że Siemian w nocy może nie otworzyć drzwi. Będzie się bał. Moglibyście pójść we dwoje. Ty byś zastukała pod jakimś pretekstem. Tobie otworzy. Nie przyjdzie mu nawet do głowy, żeby nie otworzyć.
Powiesz na przykład, że masz list dla niego. A jak otworzy, cofniesz się i Karol wlezie… to chyba najlepszy sposób… jak uważacie?
Proponował bez większego nacisku, „tak sobie", co zresztą było uzasadnione – bo cały ten pomysł był jednak mocno naciągany, nie istniała żadna pewność, że Siemian tak zaraz otworzy jej drzwi i on zaledwie ukrywał prawdziwy sens tej propozycji: żeby wciągnąć w to Henię, żeby oni we dwoje… Organizował to niczym scenę na wyspie. Nie tyle pomysł mnie olśnił, ile sposób w jaki został wprowadzony w życie – bo on zaproponował to nagle, jakby mimochodem i wykorzystując moment, w którym oni byli specjalnie skłonni traktować nas łaskawie, sprzymierzać się z nami, a nawet po prostu czarować nas – we dwoje, we dwoje! Było więc widoczne, że Fryderyk liczył na „dobrą wolę" tej pary – że oni zgodzą się bez większych trudności, żeby go zadowolić – znów więc liczył na „łatwość", na tę samą łatwość, która już objawiła się u Karola. Chciał po prostu żeby „razem" rozdeptali tego robaka… Ale teraz sens erotyczny, zmysłowy, miłosny jego zamierzenia już prawie nie dawał się ukryć oczywisty! I przez chwilę wydało mi się, że dwa oblicza t sprawy zmagają się z sobą tuż przed nami:
gdyż z jedm strony propozycja była dosyć straszna, wszak chodziło o t aby i tę dziewczynę wsadzić w grzech, w morderstwo… al z drugiej strony propozycja była „upajająca i podniecająca" gdyż szło o to aby oni „razem"…
Co przeważy? Miałem dość czasu aby to pytanie przemknęło mi przez głowę, gdyż nie odpowiedzieli od razu. Jednocześnie ujrzałem z całą wyrazistością, że, tak jak stoją przed nami, są względem siebie wciąż niechętni, bez czułości, na ostro – ale mimo to byli tak bardzo skrępowani faktem, że nas zachwycali i że my oczekiwaliśmy od nich upojenia, iż te zmuszało ich do uległości. Nie mogli już iść wbrew piękności, którą my w nich odkrywaliśmy. A ta uległość w głębi dogadzała im – wszak oni od tego byli żeby się poddawać. Był to znów jeden z tych czynów „popełnianych na sobie", tak właściwych młodości, czynów którymi młodość się określa i które wskutek tego odurzają ją do tego stopnia, iż prawie zatraca się ich obiektywne, zewnętrzne znaczenie. Nie Sie-mian, nie śmierć jego były dla nich najważniejsze – tylko, oni sami. (Dziewczyna) ograniczyła się do odpowiedzi:
– Dlaczego nie? Można zrobić. ‹ Karol roześmiał się nagle, dość niemądrze.
– Jak się da, to się zrobi, a jak się nie da, to się nie zrobi. Uczułem, że głupota jest mu potrzebna.
– No dobrze. To ty zastukasz, a potem uskoczysz i ja go sztachnę. Tak może być, tylko że nie wiadomo czy otworzy.
Roześmiała się: – Nie bój się, jak ja zastukam, otworzy.
Ona także była teraz dość głupia.
– To naturalnie między nami – rzekł Fryderyk.
– Niech pan będzie spokojny!
Na tym skończyła się rozmowa – rozmów takich nie można przeciągać. Wyszedłem na werandę, stamtąd do ogrodu, chciałem nieco odetchnąć – zbyt zawrotnie to wszystko zaczęło pędzić. Światło słabło. Kolory utraciły szklistą powłokę blasku, zieleń i czerwień przestały kłuć – cienisty wypoczynek barw przed nocą. Co noc ukrywa?
A więc… owo rozdeptanie glisty – ale glistą był nie Wacław, tylko Siemian. Ja nie byłem tak bardzo pewny, czy to wszystko trzyma się kupy, coraz to grzał mnie i rozpalał mroczny ogień;, lecz coraz opadałem, zniechęcony, nawet zrozpaczony, bo to było zbyt fantastyczne, zbyt dowolne i nie dość prawdziwe – było jakąś igraszką, tak, było to z naszej strony doprawdy „igranie z ogniem". Znalazłszy się na osobności, wśród krzewów, zgubiłem do reszty wątek… Wtem ujrzałem, że Wacław się zbliża. – Chcę panu wytłumaczyć! Proszę mnie zrozumieć! Ja nie byłbym jej uderzył, ale to było świństwo, po prostu, mówię panu, świństwo!
– Co takiego?
– Świństwo mi zrobiła! Grube świństwo, choć cieniutkie… ale to nie było złudzenie moje… Świństwo cienkie, a grube! Rozmawialiśmy w stołowym. Wszedł -
on. Amant. Od razu poczułem, że ona mówi do mnie, ale zwraca się do niego.
– Zwraca się do niego?
– Do niego, nie słowami, ale… ale wszystkim. Cała. Niby rozmawiała ze mną, a jednocześnie zaczepiła go i oddała się jemu. Przy mnie. Rozmawiając ze mną. Da pan wiarę? To było coś… Widziałem, że rozmawia ze mną będąc z nim – i to tak… zupełnie. Jakby mnie przy tym nie było. Uderzyłem ją w twarz. I co ja teraz zrobię. Niech pan mi powie, co ja teraz mogę zrobić?
– Nie dałoby się załagodzić?
– Ależ ja uderzyłem! Postawiłem kropkę nad i. Uderzyłem! Teraz już wszystko definitywnie ustalone i zatwierdzone. Uderzyłem! Sam nie wiem, jak mogłem… Wie pan co? Przypuszczam, że gdybym nie był pozwolił aby on został wyznaczony do tej… likwidacji… nie uderzyłbym jej.
– Dlaczego?
Spojrzał na mnie bystro.
– Bo już nie jestem w porządku – wobec niego. Po- zwoliłem mu się wyręczyć. Straciłem rację moralną i dlatego biję. Biję, bo już cierpienie moje nic nie znaczy. Nie jest godne szacunku. Straciło honor. Dlatego biję, biję, biję… a jego nie tylko pobiłbym – jego bym zabił!
– Co pan opowiada!
– Zabiłbym i to bez trudności… To nic nie jest! Zabić… takiego? Tak jak rozdeptać robaka! Drobiazg! Drobiazg! Tylko że, z drugiej strony, zabić.takiego… Skandal! I wstyd! To dużo trudniej, niż z dorosłym. To niemożliwe! Zabicie może być tylko między dorosłymi. A gdybym jej poderżnął gardło?… Przypuśćmy! Niech pan się nie niepokoi. Ja tylko tak, dla żartu.
Przecie to wszystko żarciki! Ze mnie żartują, dlaczego ja nie miałbym trochę pożartować? Boże wielki, wybaw mnie z żartu, w jaki popadłem! Boże, Boże mój, jedyna moja ucieczko! Co to chciałem powiedzieć? Aha, ja powinienem zabić… ale Siemiana… to powinienem zrobić, jeszcze czas, trzeba się śpieszyć… jeszcze czas żeby odebrać to morderstwo temu młokosowi… bo, póki zwalam to na niego, nie jestem w porządku, nie jestem w porządku!
Zamyślił się.
– Za późno. Zagadaliście mnie. Teraz jakże mu będę odbierał to zadanie? Teraz już wiadomo, że się pcham do tego nie ze względu na obowiązek, a tylko żeby nie dać mu jej – żeby nie stracić przewagi moralnej nad nią. Cała ta moja moralność – po to tylko, żeby ją posiadać!
Rozłożył ręce.
– Nie bardzo widzę, co mam robić. Obawiam się, że nic mi nie pozostaje do zrobienia.
Powiedział jeszcze kilka rzeczy godnych zastanowienia:
„Jestem goły! Jak mi goło! Boże mój! A to mnie rozebrali! Ja, w moim wieku, już nie powinienem być goły! Nagość – to dla młodzieży!".
A dalej.
„Ona zdradza nie tylko mnie. Ona zdradza męskość. Męskość w ogóle. Bo ona nie zdradza mnie z mężczyzną. Czyż więc jest kobietą? Aha, powiem panu, ona wyzyskuje że je-138 szcze nie jest kobietą".
„Wyzyskują jakąś odrębność swoją, coś bardzo spe-cy-ficz-ne-go, o czym ja dotąd nie wiedziałem, że istnieje…"
Dalej:
„Tylko, pytam się, skąd im się to wzięło? Powtarzam, co już powiedziałem: oni tego sami nie mogli wymyślić. Tego na wyspie. Tego co teraz ze mną… tych prowokacji… To zbyt wymyślne. Mam nadzieję, że pan zrozumie: nie mogli wymyślić, bo zbyt wymyślne. Więc skąd to wzięli? Z książek? Bo ja wiem!"
Wylewał się dołem gęstniejący sos, hamujący widzenie, i gdy korony drzew pławiły się jeszcze w niebie pierzastym, wesołym, pnie były już niewyraźne, odpychające wzrok. Zajrzałem pod cegłę. List.
„Proszę pomówić z Siemianem".
,J\!iech pan powie, że w nocy pan i Henia wyprowadzicie go na pole, gdzie będzie czekal Karol z bryczką. Że Henia zastuka do niego w nocy, żeby go wyprowadzić.
Uwierzy. Wie, że Karol jest jego, że Heńka jest Karola! Uwierzy namiętnie! To najlepszy sposób, żeby otworzył jej drzwi, kiedy zastuka. Ważne. Proszę nie zaniedbać!"
proszę pamiętać: już nie można się cofnąć. Cofnąć się można tylko w świństwo".
„Skuziak – co? Co z nim? Co? Giowę sobie lamie. Nie może pozostać na uboczu, oni to powinni we troje… Ale jak?"
„Ostrożnie! Nie trzeba forsować. Lepiej delikatnie i z wyczuciem, żeby nie zadrażnić, nie narazić się niepotrzebnie, jak dotąd, na psa urok, szczęście nam sprzyja – cala rzecz w tym żeby nie popsuć. Niech pan uważa na siebie.
Ostrożnie!"
Poszedłem do Siemiana.
Zastukałem – dowiedziawszy się, że to ja, otworzył, ale natychmiast rzucił się z powrotem na łóżko. Jak długo tak leżał? W skarpetkach -
obuwie, wspaniale wyglansowane, błyszczało na podłodze pośród kupy niedopałków.
Palił papierosa za papierosem. Ręka, cienka w przegubie, długa, z pierścionkiem na palcu. Nie objawiał chęci do rozmowy. Spoglądał w sufit leżąc na wznak.
Powiedziałem, że przychodzę żeby go ostrzec: niech sobie nie robi iluzji.
Hipolit nie da mu koni.
Nie odpowiedział:
– Ani jutro, ani pojutrze. Co więcej, pańskie obawy, że nie wypuszczą pana żywego, mogą być słuszne. Milczenie.
– Wobec tego chcę panu zaproponować… plan ucieczki. Milczenie.
– Chcę panu dopomóc.
Nie odpowiedział.
Leżał jak kłoda. Pomyślałem, że się boi – ale nie był to strach, tylko złość.
Złość złośliwa. Leżał i był złośliwie zły – nic więcej. Był zjadliwy. To dlatego (pomyślałem), że ja byłem wtajemniczony w jego słabość. Znałem jego słabość, dlatego przemieniła mu się w złość.
Wyłożyłem plan. Uprzedziłem, że Henia zastuka i że wyprowadzimy go na pole.
– Kurr…
– Ma pan pieniądze?
– Mam.
– To w porządku. Niech pan będzie gotów – troszkę po północy.
– Kurr…
– To słówko niewiele panu pomoże.
– Kurr…
– Niech pan nie będzie zbyt ordynarny. Jeszcze nam się odechce.
– Kurr…
Z tym go zostawiłem. Przyjmował naszą pomoc, pozwalał abyśmy go ratowali – ale nie dziękował. Rzucony na 140 łóżko, długi, sprężysty, jeszcze wyrażał sobą zaborczość i władzę _ pan, rozkazodawca – ale gwałcić już nie mógł. Przemoc mu się skończyła. I wiedział, że ja to wiem. Jeśli do niedawna nie potrzebował ubiegać się o niczyją łaskę, będąc groźny, mogąc narzucić się siłą, to teraz leżał tutaj przede mną w swej męskości agresywnej, wściekłej, ale już pozbawionej szponów i zmuszonej szukać współczucia… i wiedział, że w tej męskości swojej jest niesympatyczny, nieprzyjemny… więc nogą w skarpetce podrapał się w udo… podniósł nogę i poruszył palcami, był to gest doskonale egoistyczny, on miał gdzieś to czy ja jego lubię, czy nie lubię… i nie lubił mnie… i tonął w oceanach awersji, chciało mu się rzygać… mnie także. Wyszedłem. Swoisty cynizm męski zatruwał mnie, jak papierosy, w stołowym natknąłem się na Hipolita i aż mnie odrzuciło, o mały włos a byłbym zwymiotował, tak, o mały włos, o jeden z tych włosków, które im i mnie na rękach wyrastały! W tej chwili nie mogłem znieść Mężczyzny!
Było ich – mężczyzn – pięciu w domu. Hipolit, Sie-mian, Wacław, Fryderyk i ja.
Brrr… Nic w świecie zwierzęcym nie osiąga takiej potworności – jakiż koń, jakiż pies może rywalizować z tą rozwiązłością kształtu, z tym. cynizmem kształtu? Niestety! Niestety! Ludzkość po trzydziestce wkracza w potworność.
Cała piękność była po tamtej, młodej, stronie. Ja, mężczyzna, nie mogłem szukać schronienia w kolegach moich, mężczyznach, bo mnie odpychali. I pchali mnie w tamto!
Pani Maria stała na werandzie.
– Gdzie są wszyscy? – zapytała. – Poznikali?
– Nie wiem… Byłem na górze.
– A Henia? Nie widział pan Heni?
– Może w inspektach.
Zatrzepotała palcami. – Czy pan nie ma tego wrażenia?… Wacław wydał mi się zdenerwowany. Jakiś przybity. Czy tam coś nie tak, jak trzeba, między nimi?
Chyba coś się ze- psuło. To zaczyna mi się nie podobać, muszę pogadać z Wacławem… albo może z Henią… nie wiem… Boże święty! Była zaniepokojona.
– Nic nie wiem. A to, że przybity… no, stracił matkę.
– Pan myśli, że to z powodu matki?
– Pewnie. Matka to matka!
– Nieprawdaż? Ja też myślę, że to z powodu matki. Stracił matkę! Tego mu nawet Henia nie zastąpi! Matka to matka! Matka! – poruszyła palcami zwiewnie. I to całkowicie ją uspokoiło, jakby słowo „matka" było tak potężne iż nawet słowu „Henia" odbierało znaczenie, jakby było najwyższą świętością!… Matka! Wszakże i ona była matką. I już nie była niczym, tylko matką! To byłe istnienie, będące już wyłącznie matką, spojrzało na mnie wzrokiem przekwitłym, zaprzeszłym, i oddaliło się ze swoim nabożeństwem do matki – wiedziałem, że nie ma obawy aby mogła nam bruździć w czymkolwiek – niczego nie mogła dokonać w czasie teraźniejszym, będąc matką. Zagrały, oddalające się, jej byłe po-nęty.
W miarę napływania nocy i tego co jej przybycie zwiastowało – zapalania lamp, zamykania okiennic, nakrywania do kolacji – coraz gorzej mi było i wałęsałem się, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Z coraz większą wyrazistością rysowała się istota zdrady mojej i Fryderyka: zdradziliśmy męskość z (chłopcem plus dziewczyna). Chodząc tak po domu zajrzałem do salonu, gdzie było ciemnawo, i zobaczyłem Wacława, siedzącego na kanapie. Wszedłem i usiadłem na fotelu, dość daleko zresztą, pod przeciwległą ścianą. Mętne były moje zamierzenia. Zamazane.
Rozpaczliwa próba – czy nie da się najwyższym wysiłkiem przezwyciężyć odrazy, nawiązać z nim w męskości. Odraza jednak wzrosła niebotycznie, pobudzona tym moim nadejściem i umieszczeniem mego ciała w pobliżu jego ciała – wezbrana jego do mnie niechęcią… niechęcią, 142 która, czyniąc mnie wstrętnym, czyniła wstrętnym mój wstręt do niego. I vice versa. Ja wiedziałem, że w tych warunkach nie może być mowy aby któryś z nas zajaśniał tymi świet-nościami, które były nam dostępne mimo wszystko – mam na myśli świetności cnoty, rozumu, poświęcenia, bohaterstwa, szlachetności, które mogliśmy wytworzyć, które tkwiły w nas in potentia – ale wstręt był zbyt wszechwładny. Czyż jednak nie mogliśmy go przełamać gwałtem?
Gwałt! Gwałt! Od czegóż byliśmy mężczyznami? Mężczyzna jest tym, który gwałci, który narzuca się siłą. Mężczyzna jest tym, który króluje! Mężczyzna nie pyta, czy się podoba, on troszczy się tylko o własną przyjemność, jego podniebienie ma decydować co piękne, co szpetne – dla niego i tylko dla niego! Mężczyzna jest dla siebie, dla nikogo więcej!
Ten to gwałt pragnąłem chyba wykrzesać z nas… Tak jak sprawy się miały obecnie, i on i ja byliśmy impotentami ponieważ nie byliśmy sobą, nie byliśmy dla siebie, byliśmy dla tamtego i młodszego odczuwania – i to grążyło nas w brzydocie. Ale gdybym zdoła! w tym salonie choć przez jedną chwilę być dla niego, dla Wacława – on dla mnie – gdybyśmy zdołali być mężczyzną dla mężczyzny!
Czyż to nie spiętrzyłoby nam męskości? Czyż jeden drugiego nie zgwałciłby męskością do męskości? Takie były moje kalkulacje, czynione resztkami zrozpaczonej i nieprzytomnej nadziei. Gdyż gwałt, jakim jest mężczyzna, musi naprzód począć się w męskości, między mężczyznami… i niechby sama moja obecność przy nim zdołała zamknąć nas w tym hermetycznym kręgu… ogromne znaczenie przypisywałem temu, że ciemność osłabiała naszą piętę achillesową, ciało. Myślałem, iż wykorzystując osłabienie ciała zdołamy się związać i pomnożyć, staniemy się dość potężnie mężczyznami iżby nie brzydzić się sobą – bo przecież sobą nikt się nie brzydzi – bo przecież wystarczy być sobą aby się nie brzydzić! Takie były moje, już rozpaczliwe, intencje. Ale on pozostawał bez ruchu… ja także… i nie mogliśmy ze sobą rozpocząć, początku nam brakło, nie wiadomo było, rzeczywiście, jak zacząć…
Naraz wsunęła się do salonu Henia.
Nie zauważyła mnie – przystąpiła do Wacława – sia- dla obok niego, cicha. Niby – proponując zgodę. Zapewne była (nie widziałem dobrze) grzeczna. Pojednawcza. Układna. Potulna. Bezradna może. Zgubiona. Co to?
Co to? Czyżby i ona miała dość… tamtego… czy bała się, chciała się wycofać, w narzeczonym szukała oparcia, ratunku? Siadła przy nim grzecznie, bez słowa, oddając mu inicjatywę, miało to znaczyć: „masz mnie, teraz zrób coś z nami".
Wacław ani drgnął – palcem nie poruszył.
Jak żaba, znieruchomiały. Nie miałem pojęcia, co w nim wre. Duma? Zazdrość?
Obraza? Czy po prostu było mu nijako i nie wiedział, co z nią począć – a ja krzyczeć chciałem, niechby ją objął przynajmniej, niechby rękę na niej położył, od tego zależeć mogło zbawienie! Ostatnia deska ratunku! Ręka jego odzyskałaby na niej męskość, a ja doskoczyłbym moimi rękami i jakoś by poszło! Gwałt – gwałt w tym salonie! Ale nic. Czas mijał. Nie ruszał się. I było to jak samobójstwo -
klapa – klapa – klapa – i dziewczę wstało, oddaliło się… a za nią ja.
+
Podano kolację, podczas której ze względu na panią Marię, oddawaliśmy się zdawkowej rozmowie. Po kolacji znów nie wiedziałem co z sobą począć, zdawałoby się, że w godzinach poprzedzających morderstwo jest sporo do roboty, a tymczasem nikt z nas niczym się nie zajmował, wszyscy się rozproszyli… może dlatego, że czyn, mający nastąpić, miał tak poufny, drastyczny charakter. Fryderyk? Gdzie Fryderyk? On też gdzieś zniknął i to zniknięcie naraz mnie oślepiło, jakby mi założono opaskę na oczy, nie wiedziałem co i jak, musiałem go znaleźć, zaraz, natychmiast – rozpocząłem tedy poszukiwania. Wyszedłem na dwór. Zbierało się na deszcz, gorąca wilgoć w powietrzu, płaty chmur dające się przeczuwać na bezgwiezdnym niebie, wiatr zrywał się chwilami i kręcił się po ogrodzie, po czym ucichał. Wszedłem w ogród prawie po omacku, raczej odgadując ścieżki, ze śmiałością, jaką 144 dyktuje krok na niewidziane, i tylko co pewien czas znajoma sylwetka drzewa, lub krzaku, zwiastowała, iż wszystko się zgadza i tam jestem gdzie się spodziewałem być. Ale odkryłem, że wcale nie jestem przygotowany na tę niezmienność ogrodu i raczej dziwi mnie ona… mniej by mnie dziwiło, gdyby ogród się przeinaczył po ciemku na wywrót. Ta myśl roz-chybotała mnie, jak łódkę na pełnym morzu i pojąłem, że już straciłem ląd z oczu. Fryderyka nie było.
Zapuściłem się aż na wyspy, to zapuszczanie odbierało mi przytomność i każde wyłażące przede mną drzewo, każdy krzak, były atakującą mnie fantastycznością -
bo choć były, jakie były, mogły być inne. Fryderyk? Fryderyk? Brakowało mi go nagląco. Bez niego wszystko było niezupełne. Gdzie się ukrył? Co robił? Wracałem do domu aby tam jeszcze go szukać, gdy natknąłem się na niego w krzakach przed kuchnią. Gwizdnął, jak łobuz. Był, zdaje się, niezbyt zadowolony z mojego przybycia, a nawet, być może, trochę zawstydzony.
– Co pan tu robi? – zapytałem.
– Głowię się. J – Nad czym?
– Nad tym.
Wskazał na okno spiżarni. Jednocześnie pokazał mi coś w otwartej ręce. Klucz od tej spiżarni. – Teraz już można pomówić – rzekł swobodnie i głośno. – Listy są zbyteczne. Już ona, wie pan, ta… no… natura… nie zrobi nam kawału, bo rzeczy zbyt daleko zaszły, sytuacja już określona… Nie ma co się patyczkować!… Mówił to jakoś dziwnie. Biło z niego coś szczególnego.
Niewinność? Świętość? Czystość? I, najwidoczniej, przestał się bać. Urwał gałązkę, rzucił na ziemię – kiedy indziej byłby trzy razy zastanowił się czy rzucić, czy nie rzucić… – Wziąłem ze sobą ten klucz – dodał – aby wymusić na sobie jakieś rozwiązanie. Co się tyczy tego… Skuziaka.
– I co? Wymyślił pan?
– Owszem.
– Można wiedzieć?
– Póki co… jeszcze nie… Pan zobaczy we właściwej chwili. Albo nie. Powiem panu zaraz. Proszę!
Wyciągnął drugą rękę – z nożem, sporym nożem kuchennym. – A to co znowu? -
powiedziałem, nieprzyjemnie zaskoczony. Nagle, i po raz pierwszy, pojąłem z całą pewnością, że mam do czynienia z wariatem.
– Nic lepszego nie potrafiłem wykombinować – wyznał, jakby tłumacząc się. – Ale to wystarczy. Bo jeśli miody zabije starszego, to tu starszy zabije mlodego -
chwyta pan? To stwarza całość. To ich połączy, we troje. Nóż. Już dawno wiedziałem, że to co ich łączy, to nóż i krew. Rzecz jasna, to musi być załatwione jednocześnie – dodał. – Gdy Karol wbije swój nóż w Siemiana, ja wbiję mój w Józiaaa… aaa! Ten pomysł! Zwariowany! Chory – obłąkany – jakże, on jego będzie zarzynał?!… A przecież ten obłęd gdzieś, na innym planie, był właściwie czymś jak najbardziej naturalnym i nawet rozumiał się sam przez się, ten wariat miał rację, to było do zrobienia, to by ich zespoliło, „złączyło w całość"… Im krwawsza i straszniejsza była ta niedorzeczność, tym bardziej łączyła… I, jakby tego było mało, ta myśl chora, zalatująca szpitalem, zdegenerowana i zdziczała, myśl obrzydliwa intelektualisty, buchnęła jak krzak kwitnący duszącą wonią, tak, była zachwycająca! To mnie zachwyciło! Gdzieś, od innej strony, od „ich" strony. To wzmożenie krwawe młodości zabijającej i to połączenie nożem (chłopców z dziewczyną). Było właściwie obojętne, jakie okrucieństwo popełnia się › na nich – lub nimi – wszelkie okrucieństwo wzmagało ich smak, jak ostry sos!
Ogród niewidoczny wezbrał i zachłysnął się czarem – choć wilgotny, choć chmurny, i z tym wariatem poczwar-nym – musiałem głęboko odetchnąć świeżością, skąpałem się naraz w żywiole cudownie gorzkim, rozdzierająco uwodzicielskim. Znowu wszystko, wszystko, wszystko stało się młode i zmysłowe, nawet my! A jednak…
nie, nie mogłem się zgodzić! Tu już stanowczo przebrał miarkę! To było niedopuszczalne – niemożliwe – zarzynanie tego chłopaka w spiżarni – nie, nie, nie… On się roześmiał.
– Niech się pan uspokoi! Chciałem tylko sprawdzić, 146 czy pan ma zaufanie do moich pięciu klepek. Też! Skąd!
To takie marzenia… z czystej irytacji, że nic naprawdę nie wymyśliłem z tym Skuziakiem. To taki idiotyzm!
Idiotyzm. Rzeczywiście. Gdy on sam to przyznał, idiotyzm wyjechał przede mną jak na półmisku i było mi nieprzyjemnie, że dałem się nabrać. Wróciliśmy do domu.