7.

Ruda. Wysypaliśmy się przed gankiem z obu pojazdów, pojawił się Wacław i podbiegł do przyszłej żony, aby powitać na progu swojego domu – a nas przyjmował z ujmującą, bardzo spokojną, grzecznością. W przedpokoju całowaliśmy rękę starszej pani, zasuszonej, drobnej, która tchnęła zapachem ziół i leków – i starannie, skrzętnie, uścisnęła nam palce. Dom był wypełniony, wczoraj nadjechała niespodziewanie rodzina spod Lwowa, którą umieszczono na piętrze, w salonie stały łóżka, służąca biegała, dzieci bawiły się na podłodze pośród tobołów i waliz. My wobec tego powiedzieliśmy, że na noc wrócimy do Powórnej -

lecz pani Amelia nie chciała się zgodzić i „nie róbcie mi tego" prosiła, przecież wszyscy jakoś się pomieszczą. Także inne względy przemawiały za prędkim powrotem do domu, mianowicie Wacław wtajemniczył nas, mężczyzn, że przybyło także dwóch ludzi z AK, prosząc o nocleg, i że, jakby wynikało z ich skąpych napomknień, przygotowuje się jakaś akcja w tutejszym terenie. To wszystko wytworzyło nastrój dość nerwowy – ale zasiedliśmy w fotelach ciemnawego, wielookiennego salonu i rozpoczęła się rozmowa, a pani Amelia zwróciła się uprzejmie do Fryderyka i do mnie, wypytując o nasze losy i przygody. Jej głowa, nadmiernie stara i sucha, unosiła się nad jej szyją jak gwiazda i był to na pewno ktoś niepospolity, a w ogóle powietrze tego miejsca okazało się nad wyraz silne, nie, te peany na jej cześć nie były przesadne, mieliśmy do czynienia nie z zacną wiejską kolatorką w prowincjonalnym wymiarze, ale z osobą, której atmosfera narzucała się z przemożną siłą. Trudno określić, na czym to polegało.

Podobne, jak u Wacława, ale głębsze chyba, poszanowanie istoty ludzkiej.

Grzeczność' wynikająca z wysubtelnionego poczucia wartości. Delikatność uduchowiona prawie, natchniona, acz niezmiernej prostoty' I dziwna prawość. To jednak było w głębi nie.il ^°^' tegoryczne, królowała tu jakaś wyższa rada ^^

ka~ cinająca wszelką wątpliwość, i db nas dl, abs°lutna› roz60 Fryderyka, ten dom o tak oLeśbnej moST* ' ^ ^

' moralnosci stał się naraz cudownym wypoczynkiem, oazą. Gdyż ruta, rządziła zasada metafizyczna, czyli pozacielesna, rządził, krótko mówiąc, Bóg katolicki, wyzwolony z ciała i zbyt dostojny aby uganiać się za Henią z Karolem. Było to więc tak, jak gdyby ręka rozumnej matki dała nam klapsa i zostaliśmy przywołani do porządku, a wszystko powróciło do właściwego wymiaru. Henia z Karolem, Henia plus Karol, stali się tym, czym byli, zwyczajną młodzieżą – a Henia z Wacławem nabrała znaczenia, ale tylko ze względu na miłość i małżeństwo. My zaś, starsi, odzyskaliśmy rację naszego starszeństwa i znienacka zostaliśmy w niej tak silnie osadzeni, że mowy być nie mogło o jakimś zagrożeniu stamtąd, z dołu. Słowem, powtórzyło się owo „otrzeźwienie", które Wacław nam przywiózł z sobą do Powórnej, ale w większym jeszcze stopniu. Ustał gniotący ucisk młodych kolan na naszej piersi.

Fryderyk odżył- Wydobyty spod ich nóg przeklętych, nóg rozgniatających, jakby uwierzył w siebie – i odetchnął – natychmiast też zajaśniał całym swoim blaskiem. To, co mówił, nie było bynajmniej świetne, lecz tylko zwyczajne i powiedziane aby podtrzymać rozmowę – jednakże każda błahostka nabierała wagi, naładowana jego osobowością, jego przeżyciem, jego świadomością. Najzwyklejsze słowo, na przykład „okno", lub „chleb" albo „dziękuję" nabierało zgoła innego smaku na tych ustach, które tak bardzo „wiedziały co mówią". Powiedział, że „lubi się drobne przyjemności", co także stało się doniosłe, chociażby jako dyskretne zamaskowanie doniosłości. Wyczuwalny stał się w najwyższym stopniu jego swoisty „modus", ten sposób bycia, będący owocem jego rozwoju i przeżyć -

to nagle stało się jak najkonkretniej obecne – i zresztą, jeśli człowiek znaczy coś o tyle, o ile sam do siebie przywiązuje znaczenie, to w danym wypadku miało się do czynienia z olbrzymem, z ogromem, albowiem trudno było nie zdać sobie sprawy, jak niesłychanym zjawiskiem jest on we własnym swoim odczuwaniu -

niesłychanym nie w skali społecznych, wartości, ale jako byt, egzystencja. I ta jego wielkość samotna przyjmowana była przez Wacława i jego matkę z otwartymi ramionami, jakby szacunek był dla nich najwyższą przyjemnością. Nawet Henia, główna przecież osoba w tym domu, przesunięta została na dalszy plan i wszystko jęło kręcić się wokół Fryderyka.

– Chodźmy – rzekła Amelia – pokażę panu widok z tarasu na rzekę zanim podadzą obiad.

Tak nim pochłonięta, że tylko do niego się zwracała, zapominając o Heni, o nas… wyszliśmy z nimi na taras, skąd rzeczywiście grunt, w ożywionych spadkach, uciekał w gładkość taśmy wodnej ledwie widocznej i jakby martwej. Nie było to brzydkie. Ale Fryderyk wyrzekł mimowolnie:

– Beczka.

I zmieszał się… ponieważ, zamiast podziwiać krajobraz, zauważył coś tak pośledniego, jak ta beczka, niczym się nie odznaczająca, porzucona pod drzewem, na boku. Nie wiedział skąd mu się ona przyplątała i nie wiedział, jak z niej wybrnąć. A pani Amelia powtórzyła:

– Beczka.

Zawtórowała mu cicho, ale bardzo wnikliwie, jakby przytwierdzając i zgadzając się, w jakimś chętnym i nagłym z nim porozumieniu – jakby nieobce jej były takie przypadkowe inicjacje w jakąś przypadkową rzecz, przykucie niespodziewane do byle jakiego przedmiotu, który staje się najważniejszy mocą, właśnie, tego przykucia… o, tych dwoje wiele miało wspólnego! Do obiadu, oprócz nas, zasiadła owa rodzina uchodźców z dziećmi – ale ta ilość osób przy stole, ten tłok, i biegające dzieci, i improwizowane jedzenie usposabiały niedobrze…

męczący był ten obiad. I wciąż wałkowano „sytuację", tyleż ogólną, w związku z odwrotem niemieckim, co miejscową, ja zaś gubiłem się w tym języku wiejskich, tutejszych rozmów, odmiennych od warszawskich, rozumiałem piąte przez dziesiąte, ale nie pytałem, nie chciałem o nic pytać, wiedziałem że nie warto i zresztą nie było to wskazane, po cóż mi to i tak kiedyś się dowiem, w tym gwarze piłem i tylko widziałem, że pani Amelia, zawiadując niestrudzenie wszystkim z wyżyny swojej zasuszonej główki, wciąż odnosi się do Fryderyka z jakąś szczególną czujnością, z wyjątkowym 62 skupieniem, ba, z napięciem – wydawała się w nim zakochana… Miłość? Była to raczej ta sama magia jego niewyczerpanej, zdawałoby się, świadomości, czego i ja wielekroć doznałem. Tak przejmująco, tak nieodwołalnie był świadomy! I Amelia, wyostrzona zapewne niejedną medytacją i niejednym wysiłkiem duchowym, od razu wywęszyła z kim ma do czynienia. Ktoś okropnie skoncentrowany, nie dający się niczym złudzić ani odciągnąć od ostateczności – jakiegokolwiek byłaby ona pokroju – ktoś ostatecznie poważny, wobec kogo tamci wszyscy byli wprost dziecinni. Odkrywszy Fryderyka, zapragnęła z całą pasją wiedzieć, jak się zachowa ten gość wobec niej – czy przyjmie ją, czy też odepchnie wraz z prawdą, którą w sobie wypiastowała.

Domyślała się, że był niewierzący – to się wyczuwało z pewnej jej ostrożności, z dystansu, jaki zachowywała. Wiedziała, że między nimi istnieje ta przepaść, a mimo to od niego właśnie oczekiwała uznania i potwierdzenia. Tamci inni, ci, z którymi dotąd się spotykała, byli wierzącymi, ale nie sięgali dostatecznie w głąb – ten zaś, niewierzący, był jednak bezdennie głęboki i dlatego nie mógł nie uznać jej głębi, był „ostateczny", więc i jej ostateczność musiał pojąć -

przecie on „wiedział", on „rozumiał" i „czuł". Amelii chodziło o to aby wypróbować swoją ostateczność na jego ostateczności, przypuszczam, że była jak prowincjonalny artysta, który utwór swój chce po raz pierwszy przedstawić znawcy – lecz ten utwór to była ona sama, to było jej życie, dla którego domagała się uznania. Ale, jak się rzekło, nie była w stanie tego wypowiedzieć, prawdopodobnie nie mogłaby zdobyć się na to nawet gdyby ateizm nie był na przeszkodzie. Niemniej obecność tej głębi cudzej pobudziła ją we wszystkich jej głębiach i starła się przynajmniej natężeniem i pogotowiem swoim przekazać mu, jak bardzo jej na nim zależy i czego się spodziewa po nim.

Co do Fryderyka, ten zachowywał się, jak zawsze, bez zarzutu i z największym taktem. Jednakże podłość, ta sama co wtedy przy gracach, gdy przyznawał się do klęski, zaczęła w nim powoli zaznaczać się pod jej wpływem. Była to podłość bezsilności. Wszystko to przypominało bardzo kopulację, HK ^H duchową oczywiście. Amelia żądała, aby uznał, jeśli nie jej! Boga, to jej wiarę, lecz ten człowiek nie był zdolny do takiego aktu, skazany na wieczysty terror tego co jest, w chłodzie} swoim, nie rozgrzany niczym – on był, jaki był – i przygl się tylko Amelii stwierdzając, że jest, jaka jest. Co, i właśnie w promieniach jej ciepła, stało się trupio bezsilne. I ateizm jego rosnął pod wpływem jej teizmu, zostali już uwikłani w tę sprzeczność fatalną. A cielesność jego także rosła pod działaniem jej uduchowienia i ręka jego, na przykład, stała się bardzo, bardzo, bardzo ręką (co, nie wiem dlaczego, przypomniało mi ową glistę). Przyłapałem też jego spojrzenie, którym rozbierał Amelię niczym donżuan małą -dziewczynkę i które wyraźnie zastanawiało się, jak też ona może wyglądać goła – nie z jakichś erotycznych zapędów, oczywiście, a po prostu aby wiedzieć lepiej z kim się rozmawia. Pod tym wzrokiem ona skuliła się i nagle zamilkła -

zrozumiała, że dla niego jest tylko tym czym jest dla niego, niczym więcej.

Miało to miejsce na tarasie, już po obiedzie. Wstała z fotela i zwróciła się do niego:

– Proszę mi podać rękę. Przejdziemy się trochę.

Oparła się na jego ramieniu. Może w ten sposób, fizycznym zetknięciem, chciała oswoić go z sobą i przemóc tę jego cielesność! Szli we dwoje, tuż przy sobie, jak para kochanków, my zaś w sześcioro nieco z tyłu, jak w orszaku – ależ to rzeczywiście wyglądało na romans, czyż nie tak samo towarzyszyliśmy niedawno Heni i Wacławowi?

Romans, ale tragiczny. Przypuszczam, że Amelia doznała niemiłego dreszczyka gdy przyłapała ten jego wzrok rozbierający – bo nigdy nikt tak do niej nie podchodził, bo szacunek i miłość otoczenia były jej udziałem od najwcześniejszych lat. Cóż więc on wiedział i jaka była ta jego wiedza – aby móc ją tak potraktować? Była absolutnie pewna, iż rzetelność jej wysiłku duchowego, który zjednał jej sympatię ludzką, nie może być podana w wątpliwość, więc właściwie nie bała się o siebie, bała się o świat – gdyż tutaj jej widzeniu świat przeciwstawiało się inne widzenie, nie mniej poważne, dykto-s 64 wane również jakimś wycofaniem się na ostateczne pozycje…

Te dwie powagi kroczyły obok siebie, pod ramię, po łące rozległej, a słońce już się obniżało i ogromniało, czerwieniło, wytryskały z nas cienie dalekie. Henia szła z Wacławem. Hipolit z Marią. Ja z boku. I Karol. Tamta para przed narni, pogrążona w swoim dialogu. Ale dialog niczego nie wyrażał. Rozmawiali o…

Wenecji. ~- W pewnej chwili ona przystanęła. '"'

– Proszę spojrzeć naokoło. Jak pięknie! Odpowiedział: **

– Tak, bez wątpienia. Bardzo pięknie.

Powiedziane, żeby jej przytwierdzić.

••'• Drgnęła w nagłym zniecierpliwieniu. Odpowiedź była nieistotna – żeby uniknąć właściwej odpowiedzi – choć udzielona starannie i nawet z uczuciem – ale z uczuciem aktora. Ona zaś domagała się niekłamanego zachwytu dla witczoru, będącego tworem Boga i chciała, żeby on uwielbił Stwórcę przynajmniej w jego dziele. Jej czystość zawarła się w tym pragnieniu.

– Ależ proszę naprawdę popatrzeć, naprawdę powiedzieć. Czy to nie jest bardzo piękne?

Tym razem, przywołany do porządku, skupił się, wyraźnie się wysilił i rzekł rzeczywiście najszczerzej jak mógł, nawet z pewnym wzruszeniem.

– Ależ bardzo, niewątpliwie piękne, tak, wspaniałe!

Nie mogła mieć pretensji. Widać było, że dokłada starań aby ją zadowolić. Ale ta jego fatalna właściwość: kiedy coś mówił, zdawało się że mówi, aby nie powiedzieć czegoś innego… Czego? Amelia postanowiła zagrać w otwarte karty i, nie ruszając się z miejsca, stwierdziła:

– Pan jest ateistą.

Zanim wypowiedział się w tak delikatnej materii, rzucił wzrokiem na prawo i lewo, jakby sprawdzając świat. Rzekł… dlatego, że musiał, że nic innego nie miał do powiedzenia, że ta odpowiedź była już podyktowana pytaniem.

– Jestem ateistą.

Ale znów mówił żeby nie powiedzieć czegoś innego l To się czuło! Zamilkła, jakby odcięto jej możliwość polemiki.

3 Pornografia Gdyby naprawdę był niewierzącym, mogłaby z nim walczyć; i wtedy wykazałaby całą najgłębszą „ostateczność" własnej racji, ha, walczyłaby z nim jak równy z równym. Lecz jemu słowa służyły tylko do zatajenia… czegoś innego. Czego?

Czego? Jeżeli nie był wierzący, ani niewierzący, to czymże był? Otwierała się połać nieokreślonego, tej dziwnej „inności", w której ona gubiła się, oszołomiona i wytrącona z gry.

Zawróciła do domu, a my wszyscy za nią, rzucając cienie kilometrowe, które, ścieląc się po łące, dosięgały nie znanych nam dalekich miejsc gdzieś u skraju ścierniska. Cudowny wieczór. Była – przysiągłbym – co się zowie w strachu. Szła już nie dbając o Fryderyka który jednak układnie jej towarzyszył – jak piesek.

Wytrącona z gry… podobna komuś, komu wytrącono broń z ręki. Nie atakowano jej wiary – nie potrzebowała jej bronić – Bóg stawał się zbędny w obliczu ateizmu, będącego tylko parawanem – i poczuła się sama, bez Boga, zdana tylko na siebie wobec tamtego istnienia opartego na jakiejś nieznanej zasadzie, które się jej wymykało. A to właśnie – że wymykało się – było dla niej kompromitacją. To wskazywało, że na równej drodze może zdarzyć się duchowi katolickiemu spotkanie z czymś, czego on nie zna, czego nie przewidział, czego nie opanował. Naraz została ujęta przez kogoś w sposób sobie nie znany – i stała się dla siebie samej czymś niepojętym we Fryderyku!

Na tej łące, w owym wieczorze, spacer nasz rozciągał się, jak wąż. Trochę za nami, na ukos, z lewej strony, szła Henia z Wacławem, oboje bardzo grzeczni, ucywilizowani, osadzeni w swoich rodzinach, on – syn swojej matki, ona – córka swoich rodziców; i ciało adwokata nie czuło się źle z szesnastolatką, mając przy sobie w sumie dwie matki i ojca. A Karol szedł sam, z boku, z rękami w kieszeniach, nudził się, a może nawet się nie nudził, tyle tylko że stawiał nogi na tej trawie, lewą, potem prawą, potem lewą, potem prawą, potem lewą, potem prawą, potem lewą, w nieróbstwie prze-strzenno-łąkowo-zielonym o zniżającym się, zapadającym 66 słońcu, które przygrzewało, gdy wietrzyk chłodził – i tak stawiał i stawiał nogi to tu, to tam, i czasem zwalniał, czasem przyśpieszał, aż w końcu zrównał się z Fryderykiem (który szedł z panią Amelią). I jakiś czas szli obok. Karol odezwał się:

– Pan by mi dał starą marynarkę.

– Na co ci?

– Potrzebuję. Na handel.

– Co z tego, że potrzebujesz?

– Potrzebuję! – powtórzył nachalnie Karol, roześmiany. – To kup sobie – odparł Fryderyk.

– Nie mam forsy.

– Ja też nie mam.

– Pan by mi dał marynarkę!

Pani Amelia przyśpieszyła kroku – Fryderyk także – Karol także.

– Pan by mi dał marynarkę!

– Pan by mu dał marynarkę!

Była to Henia. Przyłączyła się. Narzeczony pozostał trochę dalej. Szła z Karolem, głos jej, ruchy, takie jak jego.

– Pan by mu dał marynarkę!

– Pan by mi dał marynarkę!

Fryderyk stanął, podniósł komicznie ręce do góry: – Dajcie mi żyć, dzieci! -

Amelia odchodziła coraz prędzej, nie obejrzawszy się na nich, wskutek czego wyglądała, jak ścigana. Rzeczywiście – dlaczegóż przynajmniej raz nie odwróciła głowy, ten błąd sprawił, że teraz była jak w ucieczce przed nieletnią łobuzerią (podczas gdy syn jej pozostał na dalszym planie). Lecz pytanie, przed kim uciekała: przed nimi, czy przed nim, Fryderykiem? Czy też przed nim z nimi? Nie wydawało się prawdopodobne aby ona wywęszyła coś ze sprawek dziejących się między nieletnimi, nie, do tego nie miała nosa i zanadto byli dla niej podrzędni – bo Henia miała znaczenie dla niej tylko z Wacławem, jako przyszła żona, ale Henia z Karolem to były dzieci, była młodzież. Jeśli więc uciekała to przed Fryderykiem, przed poufałością, której na nim dopuszczał się Karol – dla niej niepojętą – która urodziła się nagle tu, obok niej, która godziła w nią…

bo ten mężczyzna, dopadnięty przez chłopca, niweczył i zatracał z nim powagę, którą był stworzył w sobie wobec niej… A ta poufałość została wzmocniona głosem narzeczonej syna I ucieczka Amelii była wyznaniem, że ona to zauważyła przyjęła do wiadomości!

Gdy się oddaliła, tych dwoje przestało naciskać Fryderyka o marynarkę. Dlatego, że się oddaliła? Czy dlatego, że wy czerpała się im żartobliwość? Nie potrzebuję dodawać, że Fryderyk, choć wstrząśnięty tym młodym napadem i wyglą dający zupełnie, jak ktoś kto ledwie uszedł zgrai na przedmieściu w godzinach nocnych, zastosował najwyższe środki ostrożność aby przypadkiem jakiś „wilk z lasu", ten wilk, którego nie znał, a którego zawsze tak się obawiał, nie został wywołany Zaraz, przyłączywszy się do Hipolita z Marią, zabrał się do „zagadania" tych niewłaściwości, a nawet zawołał na Wacława by i z nim oddać się zwykłej, odprężającej rozmowie. I przez resztę wieczora był jak trusia, nie patrzył nawet na nich na Henię z Karolem, na Karola z Henią, i dążył do rozładowania i uspokojenia. Lękał się zapewne owego pobudzenia głębi, którego dopuściła się na nim Amelia. Lękał się tego, właśnie w kombinacji z płytką i młodą lekkością, lekkomyślnością, czuł że te dwa wymiary nie mogą współistnieć, więc obawiał się rozsadzenia i wdarcia się… czego? Czego? Tak, tak, tej mieszanki wybuchającej obawiał się, tego A (tzn. „Amelia") pomnożonego przez (H+K). Więc uszy po sobie, ogon pod siebie, cicho, sza! I nawet posunął się tak daleko, że przy kolacji (która odbyła się w gronie familijnym, gdyż uchodźcom spod Lwowa podano jedzenie na górę) wystąpił z toastem na cześć narzeczonych, życząc z całego serca wszelkich pomyślności. Trudno o większą poprawność. Niestety, tutaj także dał znać o sobie ten mechanizm, dzięki któremu Fryderyk zwykł był tym bardziej brnąć, im bardziej się wycofywał – ale w tym wypadku stało się to w sposób szczególnie gwałtowny, nawet dramatyczny. Już samo powstanie, nagłe wynurzenie się jego osoby spośród nas, siedzących, wywołało niepożądany popłoch, a pani Maria nie zdołała powstrzymać się od nerwowego „ach" – gdyż nie wia-i domo było, co on powie, co może powiedzieć. Jednakże pierwsze zdania wypadły uspokajająco, były konwencjonalne, zaprawione humorem – wymachując serwetką, dziękował za umilenie mu starokawalerstwa tak wzruszającymi zaręczynami i w kilku okrągłych zwrotach scharakteryzował sympatycznie narzeczonych… i dopiero w miarę trwania mowy zaczęło narastać za tym, co mówił, to czego nie mówił, ach, wiecznie ta sama historia!… I w końcu ku przerażeniu samego mówcy, okazało się że dyskurs służy tylko do odwrócenia naszej uwagi od prawdziwej mowy, odbywającej się w milczeniu, poza słowami, i wyrażającej to, czego słowa nie obejmowały. Poprzez układne frazesy dochodziła do głosu sama istność jego, nic nie mogło zatrzeć tej twarzy, tych oczu, wyrażających jakiś fakt nieubłagany – a on, czując, że staje się straszny, więc i niebezpieczny dla siebie samego, na głowie stawał aby być przyjemny i toczył pojednawczą retorykę w duchu arcymoralnym, arcykatolickim, o „rodzinie, jako komórce społeczeństwa" i o „szanownych tradycjach". Jednocześnie zaś bił w twarz Amelię i wszystkich swoją twarzą, pozbawioną złudzeń i nieuchronnie obecną. Siła tej „mowy" była zaiste niesłychana. Najbardziej druzgoczące przemówienie, jakie zdarzyło mi się słyszeć. I widać było, że siła, ta nawiasowa, ta marginesowa, porywa mówcę, jak koń!

Zakończył, życząc szczęścia. Powiedział coś w tym rodzaju:

– Proszę państwa, zasługują na szczęście, więc będą szczęśliwi.

Co oznaczało:

– Mówię, żeby mówić.

Pani Amelia z pośpiechem rzekła:

– Bardzo, bardzo jesteśmy wdzięczni!

Trącanie się kieliszkami zatarło zgrozę, Amelia, niezmiernie uprzejma, skupiła się na swoich obowiązkach pani domu: może ktoś jeszcze pozwoli mięsa, może wódki… Wszyscy zaczęli mówić, po prostu aby usłyszeć własny głos i w gwarze zrobiło się raźniej. Podano sernik. Pod koniec kolacji pani Amelia wstała i poszła do kredensu, my zaś, już rozgrzani wódką, dowcipkowaliśmy opowiadając panience, co i ja się jadło w podobnych okazjach przed wojną i jakie smakołyki ją ominęły. Karol śmiał się poczciwie i szczerze, podsuwaj kieliszek. Zauważyłem, że Amelia, która powróciła z kredensusiadła na swoim krześle jakoś dziwnie – stanęła obok i po chwili, jakby na rozkaz, siadła – ale nie zdążyłem nad tym się zastanowić, gdy z krzesła upadła na ziemię. Wszyscy zerwali się. Ujrzeliśmy na podłodze czerwoną plamę. Z kuchni rozległ się wrzask kobiecy, a potem gruchnął strzał za oknami i ktoś, bodaj Hipolit, rzucił marynarkę na lampę. Ciemno i znów strzał. Gwałtowne zamykanie drzwi, przenoszono Amelię na kanapę, gorączkowa ruchliwość w ciemnościach…

wtem marynarka na lampie zaczęła się tlić, zadeptali, jakoś nagle uspokoiło się i ucichło, nastąpiło nasłuchiwanie, a mnie Wacław wcisnął do ręki dubeltówkę i popchnął do okna w sąsiednim pokoju: niech pan uważa! Ujrzałem cichą noc ogrodową i księżycową, a liść na pół zeschnięty na gałązce, która zaglądała w okno, wywijał się co chwila srebrnym brzusz -kiem. Ściskałem broń i wyglądałem, czy nie wynurzy się coś, stamtąd, z miejsca gdzie zaczynała się wilgoć splątanych pni. Lecz tylko poruszył się w gąszczu wróbel. Aż wreszcie trzasnęły jakieś drzwi, ktoś odezwał się głośno, znów coś mówiono i zrozumiałem, że minęła panika.

Pani Maria pojawiła się obok mnie. – Czy pan zna się na medycynie? Chodźmy. Ona umiera. Nożem dostała… Czy pan zna się na medycynie?

Amelia leżała na kanapie, z głową na poduszce, a w pokóju było pełno – ta rodzina uchodźców, służba… Bezruch tych ludzi poraził mnie, wiało od nich impotencją… tą, którą często pojawiała się u Fryderyka… Odstąpili od niej i pozosta-wili ją, aby załatwiła się ze swoim konaniem. Już tylko asysto – wali.

Profil jej sterczał nieruchomo, jak cypel skalny, a w pobliżu Wacław, Fryderyk, Hipolit – stojący… Czy dlugo będzie umierać? Na podłodze miednica z watą i krwią. Ale ciało Amelii nie było jedynym ciałem, leżącym w tym pokoju^ i tam, na podłodze, w kącie, leżało inne… i nie wiedzialen| co to, skąd ono się wzięło, nie mogłem zresztą rozeznać kiri leży, a zarazem doznałem niejasnego wrażenia, że to rotyczne… że coś erotycznego przyplątało się… Karol? Gdzie był Karol? Oparty ręką o krzesło, stał, jak wszyscy, Henia zaś klęczała z rękami na fotelu. I wszyscy zwróceni byli w stronę Amelii do tego stopnia, że nie mogłem bliżej rozpatrzyć tamtego ciała, nadliczbowego i nieprzewidzianego. Hikt się nie ruszał. Ale przyglądali się jej z naprężeniem i czytało się w nich pytanie, jak ona umrze – gdyż należało oczekiwać od niej śmierci godniej szej niż śmierć pospolita, i tego spodziewał się po niej jej syn i Hipolitowie, i Henia, i nawet Fryderyk, który nie spuszczał z niej oczu. Paradoksalne, bo domagali się czynu od osoby nie będącej w stanie się ruszyć, zastygłej w niemocy, a jednak ona była jedyną powołaną tutaj do działania. Wiedziała o tym. Naraz Hipolitowa wybiegła i powróciła z krucyfiksem, a to było jak wezwanie do akcji skierowane pod adresem konającej i nam spadł z serca ciężar oczekiwania – teraz już wiedzieliśmy, że zaraz się zacznie. Pani Maria z krzyżem w ręku stanęła przy kanapie.

Wtedy nastąpiło coś tak skandalicznego, pomimo całej subtelności swojej, że zakrawało na cios… Umierająca, zaledwie dotknąwszy wzrokiem krzyża, zwróciła oczy w bok ku Fryderykowi i związała się z nim spojrzeniem – otóż to było niewiarygodne, nikomu do głowy by nie przyszła możliwość takiego pominięcia krzyża, który w rękach pani Marii stał się zbędny – i właśnie to pominięcie przysporzyło spojrzeniu Amelii, wbitemu we Fryderyka, tyle wagi. Nie spuszczała z niego oczu. Nieszczęsny Fryderyk, przyłapany wzrokiem umierającym, a więc niebezpiecznym, zesztywniał i, blady, prawie stanął na baczność – spoglądali na siebie. Pani Maria w dalszym ciągu trzymała krzyż, ale minuty mijały i pozostawał niewykorzystany – ten smętny, bezrobotny krucyfiks. Czyżby zatem dla tej świętej, w godzinie śmierci, Fryderyk stał się ważniejszy niż Chrystus? Czy więc naprawdę była w nim zakochana? Ale nie była to miłość, tu chodziło o coś jeszcze bardziej osobistego, ta kobieta widziała w nim sę-ziego – ona nie mogła pogodzić się z tym, że umrze, nie przekonawszy go do siebie, nie wykazawszy, że jest nie mni| od niego „ostateczna", równie fundamentalna, zasadni jako zjawisko, nie mniej ważna. Tak bardzo liczyła się z je; opinią. To jednak, że nie do Chrystusa zwracała się o uznanie i zatwierdzenie swojej egzystencji, a do niego, śmiertelnika, tyle tylko, że obdarzonego niepowszednią świi domością, było zdumiewającą w niej herezją, wyrzeczeni się absolutu na rzecz życia, wyznaniem, że nie Bóg a czfowi ma być sędzią człowieka. Wówczas może nie rozumiała tego tak jasno, a przecież ciarki mnie przeszły od tego j sprzęgnięcia się wzrokiem z istotą ludzką, gdy Bóg w rekai Marii został po prostu nie zauważony.

Umieranie jej, które właściwie wcale nie posuwało si naprzód, pod naciskiem naszego skupienia i oczekiwa: z każdą chwilą stawało się bardziej napięte – to my lądowa-; liśmy w nie nasze napięcie. I dość dobrze znałem Fryderykaj aby obawiać się, iż mając przed sobą śmierć ludzką, to coś tak specjalnego, gotów nie wytrzymać i popełnić jakąś niewłaściwość… Ale stał, jak na baczność, jak w kościele, i jedyne co można by mu zarzucić, to iż co pewien czas i mimowolnie!

oczy jego uchylały się Amelii aby sięgnąć w głąb pokoju^ tam gdzie leżało to drugie ciało, dla mnie tajemnicze, którego zresztą nie mogłem dobrze zobaczyć z mojego miejsca; ale coraz częstsze wypady oczne Fryderyka sprawiły, że w końcui postanowiłem to zobaczyć… i zbliżyłem się do tamtego kąta. Jakież było moje przerażenie, czy też poruszenie, gdy ujrzałem (chłopca), którego szczupłość była powtórzeniem szczupłości (Karola), który leżał i był żywy i, co więcej, był uosobieniem złotego wdzięku blond z oczami ciemnymi i ogromnymi, a ciemność jego i smagłość tonęła w dzikości skulonych na podłodze rąk i bosych nó^g!

Dziki, drapieżny blondynek, bosy, ze wsi, ale dyszący pięknościami – pyszny brudny bożek, który grał tu na podłodze swoimi cierpkimi uwodzeniami. To ciało?

To ciało?; Co oznaczało to ciało tutaj? Dlaczego leżał? I tak… to było j powtórzenie Karola, ale o kilka tonacji niżej… i nagle w pokoju: 72 młodość wzrosła nie tylko ilościowo (bo co innego dwoje, co innego troje), ale i w samej jakości swojej stała się odmienna, ziksza i niższa. I natychmiast, jakby przez reperkusję, ożyło iało Karola, wzmożone, spotęgowane, a Henia, choć pobożna klęcząca, runęła całą białością swoją w sferę grzesznych i tajemnych porozumień z tymi dwoma. Jednocześnie konanie Amelii uległo skażeniu, stało się jakieś podejrzane – cóż łączyło ją z tym wiejskim młodym przystojniakiem, dlaczego ów (chłopak) przyplątał się do niej w godzinę śmierci? Pojąłem że ta śmierć odbywa się w okolicznościach dwuznacznych, o wiele bardziej dwuznacznych niż mogło się zdawać…

Fryderyk, który przez zapomnienie włożył rękę do kieszeni, natychmiast ją wyjął i opuścił ręce wzdłuż boków.

Wacław klęczał.

Pani Maria niestrudzenie trzymała krzyż, ponieważ nic innego nie mogła zrobić -

odłożenie go na bok było niemożliwością.

Palec Amelii drgnął i podniósł się i zaczął kiwać… kiwał i kiwał… na Fryderyka, który podchodził powoli i ostrożnie. Kiwała jeszcze na jego głowę, póki nie nachylił się nad nią, a wtedy nadspodziewanie głośno rzekła:

– Proszę nie odchodzić. Pan zobaczy. Chcę żeby pan widział. Wszystko. Do końca.

Fryderyk ukłonił się i odstąpił.

Wtedy dopiero ona wpatrzyła się w krzyż i chyba modliła się, wnosząc z drżenia, które czasem pojawiało się na jej wargach – i na koniec było, jak być powinno, krzyż, jej modlitwa, nasze skupienie – i trwało to niezmiernie długo, a upływ czasu był jedyną miarą żarliwości tych modłów nie kończących się, nie mogących oderwać się od krzyża. I ta nieruchoma, prawie już martwa, a przecież wibrująca koncentracja, rosnąc w czasie, uświęcała ją; podczas gdy Wacław, Hipolitowie, Henia, służba, towarzyszyli jej na kolanach. Fryderyk też ukląkł. Ale nadaremnie. Gdyż mimo wszystko, i choć tak była zaprzepaszczona w krzyżu, zachowało moc jej żądanie aby on to widział. Po co jej to było? Aby nawrócić go ostatnim przedśmiertnym wysiłkiem? Aby ttm pokazać, jak umiera się po katolicku?

Cokolwiek chciała, Fryderyk, a nie Chrystus, był tutaj ostatnią instancją, jeśli) modliła się do Chrystusa, to dla Fryderyka, i nie pomogło,, że padł na kolana, on to, nie Chrystus, stawał się sędzią najwyższym i Bogiem, gdyż dla niego działo się to konanie. Cóż za kłopotliwa sytuacja – i nie dziwiło mnie, że schował twarz w rękach. Tym bardziej, że mijały minuty a wiedzieliśmy, że z każdą minutą życie jej ucieka – ale ona przedłużała modlitwę po to właśnie aby natężyła się jak struna, do ostateczności. I znów wysunął się jej palec i zaczął kiwać, tym razem na syna. Wacław podszedł, obejmując Henię. Palec skierował się wprost na nich i rzekła z pośpiechem:

– Przysięgnijcie mi zaraz, teraz… Miłość i wierność. Prędko.

Zniżyli głowy do jej rąk, Henia rozpłakała się. Ale już palec znowu się podniósł i kiwał, teraz w tamtym kierunku – gdzie kąt, gdzie w kącie leżący… Zrobił się ruch. Podniesiono go – i zobaczyłem, że był poraniony, udo, zdaje się – zanieśli go przed nią. Poruszyła wargami i myślałem, że w końcu się dowiem co to, dlaczego on tu z nią, ten (młody) i też okrwa-wiony, co jest między nimi… Lecz nagle zachłysnęła się raz, drugi i zbielała. Pani Maria wzniosła krzyż. Pani Amelia wlepiła się oczami we Fryderyka i umarła. h"

Część druga 8.

Fryderyk podniósł się z kolan i wystąpił na środek pokoju: – Oddajcie jej cześć!

– zawołał. – Oddajcie hołd! Wyjął z wazonu róże i rzucił je przed kanapę, po czym wyciągnął rękę do Wacława. – Dusza godna anielskich chórów! Nam zaś pozostaje tylko pochylić czoło! Te słowa byłyby teatrem na ustach każdego z nas, nie mówiąc już o gestach, lecz on przeszył nas nimi władczo, jak król, któremu patos jest dozwolony – który ustanawia inną naturalność, wyższą od przeciętnej.

Król-władca i mistrz ceremoniału! Wacław, porwany suwerennością tego patosu, powstał z klęczek, gorąco uścisnął mu dłoń. Wydawało się, że ta interwencja Fryderyka zmierza do zatarcia wszystkich tych dziwnych niewłaściwości, które przyćmiły zgon, do przywrócenia mu pełnego blasku. Postąpił kilka kroków w lewo, potem w prawo – i było to jakimś chwilowym miotaniem się jego pośród nas – i zbliżył się do leżącego (chłopca). – Na kolana! – rozkazał. – Na kolana! Ten rozkaz był, z jednej strony, naturalnym przedłużeniem poprzedniego rozkazu; ale, z drugiej strony, był niezręcznością, gdyż odnosił się do rannego, który nie mógł się ruszyć; a niezręczność wzrosła, gdy Wacław, Hipolit i Karol, sterroryzowani jego autorytetem, rzucili się żeby (chłopca) umieścić w żądanej pozycji. Tak, to już była przesada! Gdy zaś ręce Karola ujęły go pod ramiona, Fryderyk zwichnął się, ucichł i zgasł.

Oszołomiony byłem, wyczerpany… tyle wrażeń… ale przecież już znałem go… i wiedziałem, że znów przystąpił do jakiejś gry z nami i z sobą… w napięciu, stworzonym przez trupa, rozwijała się jakaś jego akcja, dążąca do celu zawartego w jego wyobraźni. Wszystko to było zamierzone, choć może zamiar nie był uchwytny i dla niego, może należałoby powiedzieć, że jemu znany był tylko wstęp do zamiaru – ale zdziwiłbym się, gdyby tu chodziło o hołd, złożony Amelii, nie, tu szło o wprowadzenie między nas tego leżącego w całym jego drastycznym i kompromitującym sensie, o „wydobycie" go, uwydatnienie i „związanie" z Henią i Karolem. Jakiż jednak związek mógł powstać między nimi? Zapewne, ta złocista dzikość nadawała się do naszej pary już choćby dlatego, że także była szesnastoletnia, lecz poza tym nie widziałem żadnego związku i myślę, że Fryderyk także nie widział – ale działał na oślep, powodując się tym samym, co moje, niewyraźnym odczuciem że on, ten leżący, wzmaga ich – demonizuje… I wobec tego, Fryderyk torował drogę do nich leżącemu.

Dopiero dnia następnego (wypełnionego przygotowaniami do pogrzebu) dowiedziałem się dokładniej o przebiegu fatalnego zdarzenia – które było w najwyższym stopniu za-wikłane, dziwaczne, niesamowite. Rekonstrukcja tych faktów nie była łatwa, wiele było w niej luk rozpaczliwych – tym bardziej, że jedyni świadkowie, ten właśnie Józek, Józiek Skuziak, oraz stara służąca, Waleria, gubili się w chaosie swoich głów niewydarzonych i nieoświeconych. Wszystko wskazywało na to, że pani Amelia, wyszedłszy do kredensu, posłyszała szmery na schodach, wiodących do kuchni i natknęła się na tego Józka, który wśliznął się do domu żeby coś zwędzić. Usłyszawszy jej kroki, rzucił się w pierwsze lepsze drzwi i wpadł do pokoiku służbowego budząc z głębokiego snu Walerię, która zapaliła zapałkę.

Dalszy tok wypadków znany był przede wszystkim z jej bełkotliwej relacji. „Jakem zaświe-76 ciła zapałkę i jak zobaczyłam, że ktoś stoi, takem ścierpła, że nawet ruszyć się nie mogłam, a zapałka mnie się w dopalała, cały palie mam poparzony. A pani naprzeciw niego stoi, przy drzwiach, i tyż się nie rusza.

zapałka zgasła. Nic widać nie było, okno zasłonięte, leżę, patrzę, nic nie widzę, ciemno, żeby to choć podłoga skrzypnęła, nic, nic, jakby ich nie było, leżę, już tylko Panu Bogu się polecam, a nic, cicho, to patrzę na podłogę bo tam ostatek zapałki się żarzył, ale niczego nie oświecał, dopalił się, nic, żeby choć które zadyszało, nic. Raptem… (wymowa jej zahamowała się, jakby natrafiwszy na kłody rzucone w poprzek)… raptem… tak jakoś… a to jak pani dziedziczka nie szurgnie! Na niego!… Tak chyba jakoś jemu pod nogi… chyba rzuciła się… To się przewrócili!… Nie wiem co, niech ręka boska broni, a żeby to choć zaklęło które, nic, nic, tylko tak się siłowali na podłodze, ja chciałam na pomoc, ale gdzie tam, zemglłło mnie, tu słyszę, że nóż w mięso włazi, raz, drugi raz, znowuj słyszę nóż w mięso, a potem oboje uciekli przez drzwi i tyle! To zemglałam ze szczętem! Zemglałarn!"

– To niemożliwe! – komentował gwałtownie Wacław jej opowiadanie. – Tak być nie mogło! Nie wierzę żeby matka… zachowała się w ten sposób! Ta baba coś pokręciła, pokiełbasiła w swojej głupocie, ach, wolę gdakanie kury, wolę -

krzyknął – gdakanie kury!

Przesuwał ręką po czole.

Ale zeznania Skuziaka zgadzały się z tym, co mówiła Waleria: dziedziczka rzuciła się pierwsza i „wywaliła" go, bo rzuciła się „pod nogi". Z nożem. I pokazywał nie tylko bok i udo poharatane, ale i wyraźne ślady ukąszeń na karku i rękach.

Gryzła – mówił. – Nóż wydarłem, to na nóż się nadziała, to uskoczyłem i uciekłem, ale karbowy za mną strzelali, a mnie noga zmiękła, to siadłem…

Złapali mnie.

No, w to że Amelia „nadziała się" na nóż, nikt nie wierzył. – Łgarstwo – mówił Fryderyk. – A co do ukąszeń, mój Boże, w walce o życie, w kurczowym zmaganiu z uzbrojonym zbirem (bo to on miał nóż, nie ona)… no, nerwy… Trudno się dziwić. Instynkt, wie pan, instynkt samoobrony… Tak mówił. Niemniej wszystko to było co najmniej dziwne… i gorszące… pani Amelia gryząca się z… A co do noża, to sprawa nie była jasna, gdyż, jak się okazało, nóż był Walerki, długi i ostry nóż kuchenny, którego używała do krajania chleba. Otóż nóż ten leżał na stoliku przy łóżku, tam właśnie gdzie stała Amelia. Z czego wynikałoby, że ona, namacawszy po ciemku nóż, rzuciła się z nim na…

Morderca Amelii był bosy z ciemnymi stopami i lśniły w nim dwie nieco pospolite barwy – złoto kędziorów opadających na czarne oczy, w których była ponurość, jak w leśnych kałużach. Te kolory zaś wzmagały się od wykwintnego, czystego połysku zębów o bieli kojarzącej go z…

Więc co? Więc jakże? Więc wynikałoby, że pani Amelia, znalazłszy się w ciemnym pokoiku z tym (chłopcem) w kleszczach natężającego się wyczekiwania, nie wytrzymała i… i… Namacała nóż. Namacawszy stała się dzika. Rzuciła się, żeby zabijać, a gdy upadli we dwoje, gryzła jak szalona gdzie popadło. Ona? Z jej świętością? W jej wieku? Ona, przykładna, ze swoim prawem moralnym? Nie byłaż to raczej fantazja, urodzona w ciemnych łbach kuchty i parobka, legenda dzika na ich miarę, stworzona przeinaczeniem tego co rozgrywało się po ciemku i było właściwie nieuchwytne? Ciemność pokoiku została podwojona ciemnością ich wyobraźni – i Wacław, osaczony tymi ciemnościami, które ścinały go z nóg, nie wiedział co począć, to mu zabijało matkę bardziej niż ten nóż, zatruwało mu ją i zniekształcało – nie wiedział, jak uratować ją sobie z tej furii, wypisanej na ciele szesnastoletnim jej zębami, nożem, którym go cięła. Taka śmierć jej rozrywała mu na strzępy jej życie. Fryderyk starał się, jak mógł, podtrzymywać go na duchu. – Nie można polegać na ich świadectwie – mówił. – Przede wszystkim, nie widzieli niczego bo było ciemno. Po wtóre, przecież to zupełnie niepodobne do matki pana, to nie nadaje się do niej – i możemy powiedzieć tylko jedno, ale to możemy powiedzieć z absolutną pewnością, że tak, jak oni mówią, być nie mogło, musiało być jakoś inaczej w tej ciemności, im równie niedostępnej, jak nam… to pewnik, to nie ulega kwestii… choć naturalnie, 78 jeśli w ciemności to… (- To co? To co? – pytał Wacław, widząc że się zawahał)… to… no, ciemność, uważa pan… ciemność jest czymś… wytrącającym z… Trzeba pamiętać, że człowiek żyje w świecie. Po ciemku świat znika. Pan wie, nie ma nic naokoło, jest się tylko z sobą.

Oczywiście pan wie. Naturalnie jesteśmy przyzwyczajeni, że za każdym razem gdy zgasimy lampę, robi się ciemno, to jednak nie wyklucza, że w pewnych wypadkach ciemność może oślepić na wskroś, rozumie pan… ale przecież pani Amelia nawet w takiej ciemności pozostałaby panią Amelią, nieprawdaż? Choć w danym wypadku ciemność zawierała w sobie coś… (- Co? – zapytał Wacław. – Niech pan mówi!)…

Nic, nic, idiotyzm, bzdura… (- Co takiego?)… Ależ nic, tylko że… ten chłopak młody, ze w:i, może analfabeta… (- Co z tego, że analfabeta?)… Nic, nic, chcę powiedzieć tylko, że w danym wypadku ciemność zawierała w sobie młodość… zawierała bosego chłopaka… a na młodym łatwiej coś podobnego dokonać niż na… to znaczy, że gdyby to był ktoś poważniejszy, wówczas… (- Co wówczas?!)… Chcę powiedzieć, że z młodym jest łatwiej, tak, łatwiej – i po ciemku – że łatwiej dokonać czegoś takiego na młodym, niż na starszym i…

– Niech pan mnie nie ciągnie za język! – zawołał i był naprawdę przestraszony, gdyż nawet pot wystąpił mu na czoło. – To tylko tak… teoretycznie… Ale matka pana… ach, nie, absurd, niepodobieństwo, nonsens! Nieprawdaż, Karol? Co, Karol?

Dlaczego zwracał się do Karola? Jeśli był w strachu – czemuż i jego zaczepiał?

Ale należał do tych, którzy wywołują wilka z lasu, ponieważ nie chcą go wywołać – samym strachem przyciągającym, wyolbrzymiającym, stwarzającym. A raz wywoławszy, już nie mógł nie drażnić się z nim, nie rozbestwiać. Świadomość jego dlatego była tak dręcząca i nieobliczalna, że on sam nie odczuwał jej jako światła, tylko jako ciemność – była dla niego żywiołem równie ślepym, co instynkt, nie ufał jej, czul się w jej mocy, ale nie wiedział, dokąd go prowadzi. I był złym psychologiem, gdyż za wiele miał inteligencji i wyobraźni -

w jego rozszerzonym widzeniu człowieka mogło zmieścić się wszystko – więc i panią Amelię mógł wyobrazić sobie w każdej sytuacji. Po południu Wacław wyjechał żeby „załatwić sprawę z policją", to jest żeby grubszą łapówką ostudzić jej śledcze zapędy -

gdyby władze dobrały się do tego, nie wiadomo na czym by się skończyło. Pogrzeb odbył się nazajutrz rano – skrócony, nawet wyraźnie przyśpieszony. Następnego dnia wyruszyliśmy z powrotem do Powórnej, a z nami Wacław, pozostawiając dom na łasce bożej. To mnie nie dziwiło – rozumiałem, że nie chciał teraz rozstawać się z Henią. Pierwszy szedł powóz, w którym jechały panie, Hipolit i Wacław, a za nim bryczka powożona przez Karola, na niej ja z Fryderykiem i jeszcze ktoś:

Józiek. Zabraliśmy go, ponieważ nie wiedzieliśmy co z nim zrobić. Puścić? Był mordercą. I zresztą Wacław za nic by go nie wypuścił, przecież ta śmierć była niezałatwiona, przecież nie można było tego tak zostawić… i, nade wszystko, żywił nadzieję, że jednak zdoła wyciągnąć z niego inną wersję śmierci, bardziej przyzwoitą a mniej skandaliczną. A zatem, na dnie naszej bryczki, na słomie, przed przednim siedzeniem, leżał nieletni zabójca blondyn, a Karol, który powoził, miał go pod nogami – dlatego, siedząc ukośnie, opierał nogi o wachlarz.

Fryderyk i ja – z tyłu. Wjeżdżała, zjeżdżała bryczka po znieruchomiałym falowaniu ziemi, okolica otwierała się i zamykała, konie kłusowały w gorącym zapachu zbóż i w kurzu. Fryderyk zaś, siedząc z tyłu, miał przed sobą tych dwóch razem, w takiej właśnie, a nie innej, kombinacji – i my czterej, na owej bryczce, która ze wzgórza wtaczała się na wzgórze, też stanowiliśmy niezgorszą kombinację, formułę znaczącą, dziwne zestawienie… i, w miarę jazdy milczącej, figura, którą tworzyliśmy, stawała się bardziej natrętna. Niezmierna była skromność Karola, jego zbita z tropu chło-pięcość chyba zmizerniała pod uderzeniami tak tragicznych wypadków i był jak najcichszy, a także poczciwy, potulny… i nawet wymyślił sobie czarny krawat. A jednak oni obaj, tuż przed Fryderykiem i przede mną, o pół metra, na przednim siedzeniu bryczki.

Jechaliśmy. Konie kłusowały. Twarz Fryderyka z konieczności zwrócona ku nim -

więc czego 80 w nich się dopatrywał? Te dwa kształty rówieśne były niejako jednym kształtem, tak bardzo łączyła ich braterska wspólność wieku. Ale Karol tkwił nad leżącym, z lejcami, z batem, z nogami obutymi, ze spodniami wysoko podciągniętymi – i nie było miedzy nimi sympatii, ani porozumienia. Raczej ostrość chłopca dla chłopca, niechętna i nawet wroga brutalność, którą oni żywią dla siebie, tam gdzieś, między sobą. I widać było, że Karol należy do nas, do Fryderyka i do mnie, jest z nami, ludźmi swojej klasy, przeciw temu koledze z gminu, którego pilnował. Ale mieliśmy ich przed sobą i to przez wiele godzin drogi piaszczystej (która czasem rozszerzała się w gościniec, aby wkrótce wryć się w ściany wapienne), byli we dwóch przed nami i to jakoś działało, coś wytwarzało, w czymś ich ustalało… Tam zaś, dalej, ukazywał się na wzgórzach powóz, w którym jechała ona – narzeczona. Powóz ten ukazywał się i ginął, ale nie pozwalał o sobie zapomnieć, nieraz długi czas go nie było i znów wyrastał -

a skośne kwadraty pól i taśmy łąk, nanizane na naszą jazdę, nawijały się i odwijały – i w tej geometrii, utopionej w perspektywach, nudnej, kłusującej, powolnej, zwisała twarz Fryderyka, którego profil był tuż obok mego. Co myślał?

Co myślał? Jechaliśmy za powozem, ścigaliśmy powóz. Karol, mając pod nogami tego drugiego z ciemnymi oczami, chabrowo-złocistego, bosego i niemytego, ulegał jakby chemicznej przemianie, wprawdzie podążał za powozem, jak gwiazda za gwiazdą, ale już z kolegą – i po koleżeńsku – ujęty od dołu sobą z nim, prawie jak w kajdanach, i chłopcem swym zespolony z chłopcem tym do tego stopnia, że gdyby razem zaczęli jeść wiśnie, albo jabłka, to by mnie wcale nie zdziwiło.

Jechaliśmy. Konie kłusowały. Tak, oto co wyobrażał sobie zapewne Fryderyk – lub może wyobrażał sobie, że to ja tak sobie wyobrażam – i profil jego tuż obok mego, a ja nie wiedziałem, w którym z nas to się poczynało. Niemniej, gdy po wielu, wielu godzinach przesuwania się przez okolicę dojechaliśmy do Powórnej, ci dwaj koleżkowie byli już „razem wobec Heni", złączeni w odniesieniu do niej, utwierdzeni w tym wielogodzinną jazdą za nią i przed nami.

Umieściliśmy więźnia w pustej spiżarni, o zakratowanym oknie. Rany jego były powierzchowne – mógł uciec. Zmęczeni do nieprzytomności, runęliśmy na łóżka, noc i ranek przespałem ciężkim snem, a nazajutrz obskoczyły mnie nieuchwytne wrażenia, natrętne, jak mucha, kręcące się wokół nosa. Nie mogłem uchwycić muchy bzykającej, wciąż uciekającej – co za mucha? Już przed obiadem mnie to napadło, gdym zagadnął Hipolita o jakiś szczegół związany z tak świeżymi jeszcze przeżyciami, a w jego odpowiedzi dała się słyszeć niedostrzegalna prawie zmiana tonu – nie żeby mnie po- • częstował opryskliwością, ale jakby wyniosłość, czy też lekceważenie, lub duma, jakby to już mu się przejadło, lub jakby miał ważniejsze kłopoty. Ważniejsze kłopoty od tego morderstwa? A potem i w głosie Wacława wyłowiłem coś – bo ja wiem -

oschłego, a także bodaj dumą nacechowanego. Dumni? Dlaczego dumni? Zmiana tonu równie subtelna jak rażąca, bo jakżeż Wacław mógł zadzierać nosa w dwa dni po tej śmierci? – i moje wyczulone nerwy naraz podyktowały mi podejrzenie, że gdzieś na naszym niebie powstał nowy ośrodek ciśnienia i inny wiatr powiał – ale jaki? Coś się przeinaczało. Coś jakby zmieniało kierunek. Dopiero pod wieczór te obawy przybrały postać wyraźniej szą, gdy mianowicie ujrzałem Hipolita przechodzącego przez stołowy i mówiącego, tudzież szepczącego: – Chryja, panie, chryja! Naraz usiadł na krześle, osowiały… i podniósł się, kazał zaprzęgać konie, wyjechał. Teraz już wiedziałem, że coś nowego wdzierało się, ale nie chciałem się pytać, a tylko wieczorem, widząc że Fryderyk z Wacławem okrążają dziedziniec w rozmowie, przyłączyłem się do nich w nadziei iż może dowiem się co w trawie piszczy. Nic podobnego. Znów omawiali śmierć przedwczorajszą – i w tonie tym samym, co dawniej – była to poufna gawęda, prowadzona głosem ściszonym. Fryderyk z głową pochyloną, ze wzrokiem wbitym we własne buciki, znów grzebał się w tym morderstwie, rozpatrywał, rozważał, analizował, szukał… aż Wacław, udręczony, zaczął się bronić, prosił aby mu pozwolono wytchnąć, dał nawet do zrozumienia, że to niedelikatność! – Co? – rzekł Fry-82 deryk. – Jak to mam rozumieć? Wacław zabłagał o litość.

To jeszcze za świeże, on dotąd nie przyzwyczaił się, nie może uchwycić, wie, jakby nie wiedział, to zbyt nagłe, straszne! A wtedy Fryderyk rzucił się na jego duszę jak orzeł.

Porównanie może zbyt górnolotne. Ale wyraźnie było widać, że się rzuca – i że rzuca się z wysoka. W tym co mówił nie było pociechy, ani litości, wręcz przeciwnie zawierało się żądanie aby syn wychylił puchar matczynego zgonu aż do ostatniej kropli. Tak właśnie, jak katolicy przeżywają minutę za minutą golgotę Chrystusa. Zastrzegł się, że nie jest katolikiem. Że nawet nie ma tak zwanych zasad moralnych. Że nie jest cnotliwy. Więc dlaczego, zapyta pan (mówił), w imię czego ja żądam od pana aby pan to wyczerpał do ostateczności? Odpowiem, że tylko i jedynie w imię rozwoju. Czym jest człowiek? Któż to może wiedzieć. Człowiek jest zagadką (i ten banał pojawił mu się na ustach, jak rzecz wstydliwa i sarkastyczna, jak ból – anielska i diabelska otchłań, bardziej otchłanna, niż zwierciadło). Ale musimy (to „musimy" było konfidencjonalne i dramatyczne), musimy coraz pełniej przeżywać. To, wie pan, nieuniknione. To konieczność naszego rozwoju. Jesteśmy skazani na rozwój. To prawo spełnia się w historii ludzkości, jak i w historii pojedynczego człowieka. Proszę przypatrzeć się dziecku. Dziecko zaczyna się dopiero, dziecko nie jest, dziecko jest dzieckiem czyli wstępem, inicjacją… A młodzieniec (prawie wypluł to słowo)… cóż on wie? Co może odczuć… on… ten embrion? Ale my?

– My? – zawołał – My?! I zauważył ubocznie.

– Ja z matką pana od razu i głęboko się porozumiałem. Nie dlatego, że katoliczka. Dlatego że była poddana wewnętrznemu przymusowi powagi… wie pan…

nie była wcale lekkomyślna…

Spojrzał mu w oczy – co dotąd chyba nigdy z nim się nie zdarzyło i co mocno skonfundowało Wacława – który jednak nie poważył się odwrócić wzroku.

– Ona docierała… do sedna.

– Co ja mam robić? – krzyknął Wacław podnosząc ręce. – Co ja mam robić?!

Rozmawiając z kimkolwiek innym nie pozwoliłby sobie ani na ten krzyk, ani na podniesienie rąk. Fryderyk ujął go pod ramię i ruszył naprzód, a palcem drugiej ręki wskazywał przed siebie. – Być na wysokości zadania! – mówił. – Niech pan robi co pan chce. Ale niech to będzie nie mniej skrupulatne w swojej… w swojej powadze.

Powaga jako najwyższy i nieubłagany postulat dojrzałości – żadnej folgi – nic co było mogło osłabić przez chwilę napięcie spojrzenia, doszukującego się uparcie sedna… Wacław nie umiał bronić się przed tą surowością – ponieważ była to surowość. Gdyby nie ona, mógłby podać w wątpliwość powagę tego zachowania, szczerość tej gestykulacji, będącej jakimś miotaniem się… ale ów teatr dokonywał się w imię surowego wezwania do podjęcia i wypełnienia najwyższego obowiązku pełnej świadomości – to w oczach Wacława czyniło go nieodpartym.

Katolicyzm jego nie mógł pogodzić się z dzikością ateizmu – dla wierzącego ateizm jest dziki – i świat Fryderyka był dla niego chaosem, pozbawionym władcy, więc i prawa, zaludnionym jedynie bezgraniczną arbitralnością człowieczą… a jednak katolik nie mógł nie uszanować nakazu moralnego choćby pojawiającego się na tak dzikich ustach. A przy tym Wacław drżał, aby ta śmierć matki nie rozeszła mu się po kościach – że nie sprosta swemu dramatowi, a także swojej miłości i czci – i bardziej jeszcze niż bezbożności Fryderyka bał się własnej swojej mierności, fego co czyniło go przyzwoitym adwokatem „ze szczoteczką od zębów".

Więc garnął się do stanowczej wyższości Fryderyka, szukając w niej oparcia, ach, wszystko jedno jak, wszystko jedno z kim, ale doznać tej śmierci. Przeżyć ją!

Wydobyć z niej wszystko! Do tego potrzebne mu było dzikie, ale wlepione w sedno spojrzenie, i ta swoista, ta straszna zawziętość w przeżywaniu.

– Ale co ja mam począć ż tym Skuziakiem? – krzyknął. – Pytam się – kto go ma sądzić? Kto ma go skazać? Czy mamy prawo go więzić? Dobrze, policji nie oddaliśmy go, to niemożliwe – ale przecież nie możemy trzymać go wiecznie w tej spiżarni!

Poruszył tę sprawę dnia następnego z Hipolitem, ale wydobył z niego tylko machnięcie ręki: – Warto się przejmować! Nie ma czym zawracać sobie głowy!

Trzymać w spiżarni, oddać policji, albo wsypać batów i puścić, niech idzie!

Wszystko jedno! A gdy Wacław próbował mu wytłumaczyć, że to jednak zabójca jego matki, zirytował się: – Jaki tam zabójca! G…rz, nie zabójca! Róbcie co chcecie, dajcie mi spokój, mam co innego na głowie. Po prostu nie chciał o tym słuchać, miało się wrażenie, że całe to morderstwo jest dla niego ważne od jednego końca – którym był trup Amelii – a błahe od drugiego, którym był morderca. I zresztą był wyraźnie zaprzątnięty jakąś troską. Fryderykowi, który stał pod piecem, coś nagle się przytrafiło, poruszył się, jakby miał mówić, ale szepnął tylko: – Ohooo!… Nie powiedział głośno. Szepnął. I dlatego, że nie byliśmy na szept przygotowani, rozległ się on bardziej, niż gdyby Fryderyk odezwał się pełnym ^głosem – i szepczący stał z szeptem swoim podczas gdy my oczekiwaliśmy, że coś więcej powie. Nic nie powiedział. Wtedy Wacław, który już nauczył się śledzić najdrobniejsze zmiany we Fryderyku, zapytał: – Co takiego, o co panu chodzi? – Zagadnięty rozejrzał się po pokoju.

– No tak, z takim właściwie wszystko jedno… można robić co się chce… co kto chce…

– Z jakim? – krzyknął Hipolit, z niezrozumiałą złością. – Z jakim takim?

Fryderyk tłumaczył się, nieco stropiony.

– Z takim, no, wiadomo z jakim! Z nim – wszystko-jedno. Co kto chce. Co komu się zechce.

– Zaraz. Zaraz. To samo pan mówił o mojej matce – wmieszał się nagle Wacław. -

Że moja matka jego właśnie mogła… nożem… bo… Zająknął się. Na co Fryderyk, już z wyraźnym wstydem: – Nic, nic, ja tylko tak… Nie mówmy o tym!

Co za aktor! Wyraźnie było widać szwy jego gry, on ich nie ukrywał. Ale też było widoczne, ile go kosztuje, jak naprawdę blednie i drży w jej obieżach. Dla mnie, przynajmniej, było jasne że on usiłuje nadać temu morderstwu i temu mordercy jak najbardziej drastyczny charakter – lecz może nie usiłował, może była to konieczność silniejsza od niego, której ulegał w bladości i strachu. Zapewne, była to gra – ale ta gra go stwarzała i stwarzała także sytuację. W rezultacie wszyscy poczuli się jakoś niewyraźnie. Hipolit zakręcił się i wyszedł, a Wacław zamilkł. Ale te ciosy, zadawane przez gracza, dosięgały ich mimo wszystko i Józio w spiżarni stawał się coraz trudniejszy, w ogóle cała atmosfera była jak zatruta szczególną a niezrozumiałą intencją (wiedziałem do kogo się odnosi, kogo ma na celu…). Co wieczór należało przemywać Józkowi rany i zajmował się tym Fryderyk, który coś niecoś wyznawał się na leczeniu – przy pomocy Karola. A Heniusia trzymała lampę. Był to znów zabieg tyleż znaczący co kompromitujący, gdy oni we troje pochylali się nad nim, przy czym każde z nich miało w ręku coś, co uzasadniało owo pochylenie, a więc Fryderyk watę, Karol miednicę i flaszkę ze spirytusem, a Henia lampę; ale to pochylanie się ich we troje nad jego poranionym udem wydzierało się niejako tym przedmiotom, które trzymali, i było już tylko samym pochylaniem się nad nim. A lampa świeciła. Potem Wacław zamykał się z nim i wypytywał – pojednawczo lub z groźbą – ale niższość chłopca i jego ciemność, wraz z jego wiejskością, były jak automat i powtarzał wciąż to samo, że rzuciła się, gryzła, a on co miał robić? I, przyzwyczaiwszy się do pytań, zadomowił się w swoich odpowiedziach.

Pani dziedziczka mnie gryzła. Przecie są ślady.

Gdy Wacław powracał z tych indagacji, wycieńczony jak po chorobie, Henia przysiadała się do niego i była z nim cicho i wiernie… towarzysząca… Karol zaś nakrywał do stołu albo przeglądał stare ilustracje… i gdym patrzył na nią, usiłując widzieć ją „z Karolem", przecierałem oczy, nie mogąc rozpoznać podnieceń, które już nie podniecały – i wypierałem się własnego szału. Nic między nimi, nic, nic! Ona tylko z Wacławem! Ale za to, z tym, jaka zachłanna!

Co za apetyt! Jaka żądza straszna! Jak ona łapczywie do niego się zabierała, niczym mężczyzna do panny! Przepraszam, nie mam na 86 myśli nic złego, chcę powiedzieć tylko, że z nieposkromioną lubieżnością dobierała mu się do ducha – iż pożądała jego sumienia, że jego honor, odpowiedzialność, godność i wszystkie związane z tym cierpienia były obiektem jej żądzy, że łakomiła się na wszelką w nim starszość aż wydawało się, iż jego łysina bardziej ją kusi niż nawet jego wąsik! Lecz wszystko to, naturalnie, w bierności jej właściwej – ona tylko chłonęła mu starszość, przytulona i towarzysząca. I poddawała się pieszczocie ręki męskiej, nerwowej i wysubtelnionej, już dorosłej, ona – także szukająca powagi wobec dramatycznej śmierci, która przerastała jej wczesną, cielesną nieumiejętność czepiającą się cudzej dorosłości! Przeklęta! Albowiem, zamiast być świetna z Karolem (co by potrafiła), wolała partaczyć się i łajdaczyć z adwokatem i garnęła się do jego wychu-chanych brzydot! Adwokat zasię był jej wdzięczny i gładził ją cicho. A lampa świeciła. Tak upłynęło kilka dni. Pewnego popołudnia zawiadomił nas Hipolit, że spodziewana jest nowa osoba, pan Siemian, który przyjedzie z wizytą… I szepnął oglądając paznokieć: – Przyjedzie z wizytą.

I zamknął oczy.

Przyjęliśmy to do wiadomości nie zadając niepotrzebnych pytań. Osowiała rezygnacja w jego głosie nie próbowała ukrywać, że poza „wizytą" czai się sieć, która wszystkich nas spowijała, wiążąc ze sobą, lecz zarazem czyniąc nas obcymi sobie – konspiracja. Każdy mógł powiedzieć tyle tylko, ile było mu wolno -

reszta to było dolegliwe, ciążące milczenie, oraz domyślniki. Ale w każdym razie stawało się namacalne zagrożenie, które już od kilku dni zakłócało z dala jednolitość naszego uczucia po tragicznych zdarzeniach w Rudzie, a ciężar, ten ciężar który nas gniótł, przerzucał się z bliskiej przeszłości w bezpośrednią przyszłość, niebezpieczną. Wieczorem, pod deszczem z tych drobnych, porywistych i zacinających, zamieniających się w całonocną pluchę, nadjechał wolant i w uchylonych przypadkowo drzwiach przedpokoju zamajaczył mi się wysoki pan w palcie, z kapeluszem w ręku, jak kroczył, poprzedzany przez Hipolita z lampą, zmierzając do schodów na górę, gdzie przygotowano mu pomieszczenie. Powstał przeciąg i omal nie wytrącił Hipolitowi lampy, drzwi trzasnęły.

Poznałem go. Tak, tego człowieka znałem już z widzenia, choć on mnie nie znał -

i znienacka poczułem się w tym domu, jak w pułapce. Przypadkowo było mi wiadomo, że ten jegomość to teraz gruba szyszka w ruchu podziemnym, przywódca mający na rozkładzie niejedną karkołomną śmiałość, poszukiwany przez Niemców… tak, to był on, a, jeśli on, to wejście jego w dom było wejściem nieobliczalności, wszak byliśmy na jego łasce i niełasce, śmiałość nie była tylko jego osobistą sprawą, narażając siebie nas narażał, mógł wciągnąć, uwikłać nas – i przecież, gdyby zażądał czegokolwiek, nie moglibyśmy mu odmówić. Albowiem naród nas wiązał, byliśmy towarzyszami i braćmi – tylko, że to braterstwo było zimne jak lód, tu każdy był narzędziem każdego i każdym wolno było się posłużyć jak najbezwzględniej, dla wspólnego celu.

Ten więc człowiek, tak bliski a tak niebezpiecznie obcy, przeszedł przede mną jak majacząca się groźba i odtąd wszystko nastroszyło się i utaiło. Znałem ryzyko, jakie wnosił, a jednak nie mogłem opędzić się od niesmaku spowodowanego całą tą scenerią – akcja, podziemie, wódz, konspiracja – jak z kiepskiego romansu, jak późne ucieleśnienie marnego młodzieńczego marzenia – i wolałbym doprawdy aby nam weszło w paradę wszystko oprócz właśnie tego, w tej chwili naród i wszystkie z nim związane romantyzmy to była dla mnie mikstura nie do zniesienia, jakby umyślnie, na złość, wymyślona! Ale nie można było grymasić i odrzucać tego, czym los nas częstował. Poznałem „wodza", gdy zszedł na kolację.

Wyglądał na oficera, którym zresztą był – oficer kawalerii, kresowiak, z Ukrainy chyba, po czterdziestce, z twarzą ciemną od zgolonego zarostu i suchą, elegancki a nawet szarmancki. Przywitał się ze wszystkimi – widać było, że nie pierwszy raz tu przyjeżdża – paniom ucałował rączki. – A tak, już wiem, co za nieszczęście! A panowie z Warszawy?… Co pewien czas przymykał oczy i był jak ktoś, kto od długiego czasu jedzie i jedzie pociągiem… Posadzono go na jednym z dalszych miejsc, widocznie przebywał tutaj w charakterze technika, lub urzędnika dla kontroli krów, czy planowania!8 zasiewów – ostrożność konieczna ze względu na służbę.

Co się tyczy nas, siedzących przy stole, to od razu było widać, że wszyscy są mniej lub więcej poinformowani – choć rozmowa wlokła się sennie i blado. Ale na końcu stołu wyrabiały się dziwne rzeczy, z Karolem mianowicie, tak, z (młodym)

naszym Karolem, który obecnością przybysza wtrącony zosta! w natężone, chętne posłuszeństwo i skwapliwą gotowość – i, zachłyśnięty wiernością, zaostrzony, znalazł się nagle w pobliżu śmierci, partyzant, żołnierz, konspirator, któremu mordercza a cicha siła błąkała się po rękach i barkach, gotów jak pies na zawołanie i posłusznie sprawny, technicznie umiejętny. Nie on jeden zresztą. I nie wiem, czy stało się to poprzez niego, ale cała ta, tak drażniąca przed chwilą, romantyczna kiepskość doznała nagłego uzdrowienia, a my wszyscy dostąpiliśmy prawdy i siły w zespoleniu i byliśmy przy tym stole jak oddział, oczekujący rozkazu, już wtrąceni w ewentualność działania i walki. Konspiracja, akcja, wróg… to stało się prawdą silniejszą, niż codzienne życie, i wtargnęło niby wiatr odświeżający, zniknęła bolesna odmienność Heni i Karola, wszyscy poczuliśmy się towarzyszami. A jednak zbratanie to nie było czyste! Nie… było także dręczące, a nawet obmierzłe! Gdyż, Bogiem a prawdą, czyż nie byliśmy my, starsi, już trochę komiczni i cokolwiek obrzydliwi w owej walce – podobnie jak bywa z miłością w starszym wieku – czyż to nadawało się do nas, do nabrzmiałości Hipa, chudości Fryderyka, wycieńczenia pani Marii? Ten oddział, który stanowiliśmy, był oddziałem rezerwistów, a nasze zespolenie było zespoleniem w rozkładzie – melancholia, niechęć, wstręt, obrzydzenie unosiły się nad naszym zbrataniem w walce i w zapale. Chwilami wydawało mi się cudowne, iż zbratanie, zapał, są jednak mimo to, możliwe. A chwilami miałem ochotę wołać do Karola i Heni, ach, bądźcie osobno, nie zadawajcie się z nami, unikajcie naszego brudu, naszej farsy! Lecz oni (bo ona też) garnęli się do nas – i napierali na nas – i chcieli z nami – i oddawali się nam, byli na rozkazy, gotowi z nami, za nas, dla nas, na skinienie wodza! Tak trwało przez cały czas kolacji. Tak to odczuwałem.

Czy ja tak odczuwałem, czy Fryderyk? ‹ i;• •-• -:-' •

Co się tyczy nas, siedzących przy stole, to od razu było widać, że wszyscy są mniej lub więcej poinformowani – choć rozmowa wlokła się sennie i blado. Ale na końcu stołu wyrabiały się dziwne rzeczy, z Karolem mianowicie, tak, z (młodym)

na-!-szym Karolem, który obecnością przybysza wtrącony został w natężone, chętne posłuszeństwo i skwapliwą gotowość – › i, zachłyśnięty wiernością, zaostrzony, znalazł się nagle w pobliżu śmierci, partyzant, żołnierz, konspirator, któremu mordercza a cicha siła błąkała się po rękach i barkach, gotów jak pies na zawołanie i posłusznie sprawny, technicznie umiejętny. Nie on jeden zresztą. I nie wiem, czy stało się to poprzez niego, ale cała ta, tak drażniąca przed chwilą, romantyczna kiepskość doznała nagłego uzdrowienia, a my wszyscy dosta- s piliśmy prawdy i siły w zespoleniu i byliśmy przy tym stole!

jak oddział, oczekujący rozkazu, już wtrąceni w ewentualność? działania i walki. Konspiracja, akcja, wróg… to stało się prawdą i silniejszą, niż codzienne życie, i wtargnęło niby wiatr odświe- f żający, zniknęła bolesna odmienność Heni i Karola, wszyscy f poczuliśmy się towarzyszami. A jednak zbratanie to nie było i czyste! Nie… było także dręczące, a nawet obmierzłe!

Gdyż, i Bogiem a prawdą, czyż nie byliśmy my, starsi, już trochę: komiczni i cokolwiek obrzydliwi w owej walce – podobnie; jak bywa z miłością w starszym wieku – czyż to nadawało; się do nas, do nabrzmiałości Hipa, chudości Fryderyka, s wycieńczenia pani Marii? Ten oddział, który stanowiliśmy, {był oddziałem rezerwistów, a nasze zespolenie było zespoleniem w rozkładzie – melancholia, niechęć, wstręt, obrzydzę- f nie unosiły się nad naszym zbrataniem w walce i w zapale. Chwilami wydawało mi się cudowne, iż zbratanie, zapał, są jednak mimo to, możliwe. A chwilami miałem ochotę wołać do Karola i Heni, ach, bądźcie osobno, nie zadawajcie się z nami, unikajcie naszego brudu, naszej farsy! Lecz oni (bo ona też) garnęli się do nas – i napierali na nas – i chcieli z nami – i oddawali się nam, byli na rozkazy, gotowi z nami, za nas, dla nas, na skinienie wodza! Tak trwało przez cały czas kolacji. Tak to odczuwałem. Czy ja tak odczuwałem, czy Fryderyk? ‹

Kto wie, a może jedną z najmroczniejszych tajemnic ludzkości – i najtrudniejszych – jest właśnie ta, która dotyczy takiego „zespalania się"

wieków – sposobu i trybu w jakim młodość staje się nagle dostępna starszości i vice versa. Kluczem do tej zagadki był w danym wypadku oficer, który, będąc oficerem, był już tym samym nastawiony na żołnierza i młodego… i uwidoczniło się to jeszcze silniej gdy, po kolacji, Fryderyk zaproponował Siemianowi obejrzenie zabójcy w spiżarni. Co do mnie, nie wierzyłem w przypadkowość tej propozycji, wiedziałem, że przebywanie Józka-mordercy-młodego w spiżarni zaczęło napierać i stało się natrętne odkąd Karol oddał się oficerowi. Poszliśmy tam -

Siemian, Fryderyk, ja, Henia, oraz Karol z lampą. W zakratowanym pokoiku leżący na słomie – śpiący i skulony – a gdy stanęliśmy nad nim poruszył się i dłonią przez sen zakrył oczy. Dziecinny. Karol oświetlał go lampą. Siemian dał znak ręką, żeby go nie budzić. Przyglądał mu się, jako mordercy pani Amelii, a jednak Karol oświetlał go lampą nie jako mordercę – lecz raczej, jakby pokazywał go wodzowi – nie tyle młodego mordercę, ile młodego żołnierza – jakby pokazywał go, jak kolegę. I oświetlał go nieomal jak rekruta, jakby chodziło o pobór… a Henia stała tuż za nim i patrzyła, jak on go oświetla. Uderzyło mnie, jako rzecz szczególna, a nawet ze wszechmiar godna uwagi, iż to żołnierz oficerowi oświetla żołnierza – co było koleżeńskie i braterskie między nimi, żołnierzami, ale też okrutne, ale wydające na pastwę. A bardziej jeszcze znaczące wydało mi się to, że młody starszemu oświetlał młodego – choć dobrze nie chwytałem, co to znaczy…

W tej spiżarni, z jej zakratowanym oknem, nastąpił wybuch niemy ich trojga wokół lampy i w jej blasku – wybuchnęli z cicha treścią nieznaną, dyskretną, skwapliwą. Siemian nieznacznie objął ich wzrokiem, była to chwila tylko, ale dość abym się dowiedział, że nie jest mu to tak zupełnie obce.

Загрузка...