Wtajemniczenie Wacława odbyło się ściśle według programu. Nic nieprzewidzianego nie skomplikowało wtajemniczenia, które miało przebieg gładki i spokojny.
Powiedziałem, że „coś chcę mu pokazać". Zaprowadziłem nad kanał, na miejsce wyznaczone, skąd przez lukę w drzewach można było oglądać scenę. W tym miejscu kanału woda była dość wysoka – konieczna ostrożność aby nie wdarł się na wyspę i nie odkrył obecności Fryderyka. Pokazałem.
Scena, którą obmyślił Fryderyk na jego cześć, była następująca: Karol pod drzewem; ona tuż za nim; oboje z zadartymi głowami, wpatrzeni w coś na drzewie, może w ptaka. I on podniósł rękę. Ona podniosła rękę.
Dłonie ich, wysoko ponad głowami, splotły się „mimowolnie". A, gdy się splotły, uległy ściągnięciu w dół, szybkiemu i gwałtownemu. Oboje przez chwilę, schyliwszy głowy, przyglądali się swoim rękom. I niespodziewanie upadli, nie było f właściwie wiadomo kto kogo przewrócił, wyglądało, jakby to j ręce przewróciły ich.
Upadli i przez moment leżeli razem, ale natychmiast zerwali się…, i znowu stali, jakby nie wiedzieli, co mają począć. Powoli ona odeszła, on za nią, zniknęli za krzakami. Scena wymyślna w swojej pozornej prostocie. W tej scenie prostota owego połączenia rąk doznawała nieoczekiwanego wstrząsu – to rzucenie się na ziemię – naturalność ulegała prawie konwulsyjnej komplikacji, odchyleniu od normy tak gwałtownemu, że przez sekundę wydawali się marionetkami w mocy żywiołu. Ale był to tylko moment i ich powstanie, ich spokojne odejście, kazały się domyślać, że już byli do tego' przyzwyczajeni… Jakby to nie pierwszy raz im się zdarzyło. Jakby to znali.
Wyziewy kanału. Wilgoć duszna. Nieruchome żaby. Była piąta, ogród był znużony.
Upał.
– Dlaczego pan mnie tu przyprowadził? Zadał to pytanie, gdyśmy wracali do domu.
Odpowiedziałem.
– Uważałem to za swój obowiązek. Zastanowił się.
– Dziękuję panu.
Kiedy byliśmy już blisko domu, powiedział: – Nie przypuszczam żeby to… miało większe znaczenie… Ale w każdym razie dziękuję, że pan mi zwrócił uwagę…
Pomówię z Henią.
Nic więcej. Poszedł do swego pokoju. Pozostałem sam, rozczarowany, jak zawsze bywa, gdy coś się urzeczywistnia – albowiem urzeczywistnianie jest zawsze mętne, nie dość wyraziste, pozbawione wielkości i czystości zamierzenia. Po dokonaniu zadania stałem się nagle bezrobotny – co robić z sobą? – wypróżniony faktem, który urodziłem. Ściemniało się. Znów się ściemniało. Wyszedłem na pole i szedłem miedzą, z pochyloną głową, byle iść, a ziemię miałem pod stopami zwyczajną, cichą i poczciwą. Wracając zajrzałem pod cegłę, ale nic na mnie nie czekało, cegła tylko – ciemna od wilgoci, chłodna. Kroczyłem drogą przez dziedziniec do domu i zatrzymałem się, niezdolny tam wejść, w obręb odbywającej się w nim sprawy. Lecz w tej samej chwili upał ich spleceń, ich krwi wczesnej i zbudzonej, splot, uścisk ich, wywalił się na mnie takim gorącem, że wywalając drzwi wpadłem do domu aby dalej urzeczywistniać! Wtargnąłem! Lecz tutaj oczekiwał mnie jeden z tych nagłych zwrotów, które, bywało, zaskakiwały…
Hipolit, Fryderyk i Wacław w gabinecie – zawołali na mnie.
Ja, podejrzewając że ta sesja pozostaje w związku ze sceną na wyspie, zbliżyłem się ostrożnie… ale coś mnie ostrzegło, że to z innej beczki. Hipolit siedział za biurkiem, osowiały, i wytrzeszczył na mnie oczy. Wacław chodził po pokoju.
Fryderyk na pół leżał na fotelu. Milczenie. Rzekł Wacław:
– Trzeba powiedzieć panu Witoldowi.
– Chcą zlikwidować Siemiana – wyjaśnił jakoś pobieżnie Hipolit.
Jeszcze nie rozumiałem. Zaraz nastąpiło wytłumaczenie, osadzające mnie w nowej sytuacji '•- i znów zaleciało teatralną sztampą patriotycznej konspiracji – a od tego wrażenia chyba i Hipolit nie był wolny, bo zaczął mówić szorstko, nawet jakby z łaski. I surowo. Dowiedziałem się, iż w nocy Siemian „widział się z osobami przybyłymi z Warszawy" w celu ustalenia szczegółów pewnego działania, które miał poprowadzić w okolicy. Ale w toku tej rozmowy wydarzyła się „heca, panie", gdyż jakoby Siemian miał powiedzieć, że ani tej akcji, ani żadnej innej, już nie poprowadzi, oraz że wycofuje się raz na zawsze z konspiracji i „wraca do domu". Heca, rzeczywiście! Powstał gwałt, zaczęli naciskać, w końcu już bardzo zdenerwowany wyrzucił z siebie, że zrobił co mógł i więcej nie może – że „odwaga mu się wykończyła" – „odwaga mu się w strach przemieniła" – że „dajcie mi spokój coś mi się zepsuło, we mnie trwoga poczęła się, sam nie wie: jak" – że już nie nadaje się, że byłoby lekkomyślnością wierzanie mu czegokolwiek w tych warunkach, że lojalni o tym uprzedza i prosi o zwolnienie. Tego już było za dużo. W gwałtownej wymianie zdań nerwowych zaczęło rodzić się podejrzenie z początku niejasne, potem coraz ostrzejsze,! że Siemian zwariował, albo przynajmniej jest zupełnie nerwowo wykończony – i wtedy uderzyła fala paniki, że pewien inny sekret, jaki w nim ulokowano, jest niepewny i już niej można mieć pewności, czy nie sypnie… a to ze względu pewne okoliczności postronne, przybrało postać katastrofy klęski, prawie końca świata i tak w tym stężeniu, naciskuj napięciu wystrzeliła w końcu przerażona i przerażająca de cyzja uśmiercenia, natychmiastowej likwidacji. Hip opowiada! że chcieli od razu iść za Siemianem do jego pokoju i zastrze lic – ale że wybłagał zwłokę do nocy następnej tłumacząc że trzeba technicznie rzecz opracować z uwagi na bezpieczeń stwo nas, domowników. Zgodzili się na odroczenie, nie dłużę wszakże niż na dobę.
Bali się, że zwącha co mu grozi i ucieknie Powórna zresztą najlepiej nadawała się do ich zamysłu, gdy: Siemian przybył tu w najgłębszej tajemnicy i nikt by go tuta nie szukał. Stanęło na tym, że powrócą dzisiejszej nocy „załatwić".
Dlaczego ta prawda walki naszej z wrogiem i najeżdża musiała objawiać się w stroju tak jaskrawym – i do jakiego; stopnia było to rozwścieczającoupokarzające! – jak z teatrt marnego – choć przecież była w tym krew, była śmierć i najprawdziwsza? Zapytałem aby lepiej zrozumieć – przy zwyczaić się do nowego położenia: – Co on robi teraz Hipolit udzielił mi odpowiedzi:
– Na górze. W pokoju. Zamknął się na klucz. Pros^ o konie, upiera się żeby wracać. Przecie nie mogę dać ko:
I szepnął do siebie:
•; – Przecie nie mogę dać koni.
•;'.‹ Bez wątpienia, nie mógł. Inna rzecz, że tego tak się ałatwiało – wykańczać człowieka bez sądu, bez formalności, hez żadnego papierka?
Ale to nie do nas należało. Rozmawialiśmy jak ludzie na których spadło nieszczęście. Gdy jednak zapytałem, co zamierzają robić, spotkała mnie odpowiedź prawie ordynarna. – Co pan chce? Nie ma o czym gadać! Musi być zrobione! Ton Hipolita wyjawiał piorunującą zmianę w naszych stosunkach. Przestałem być gościem, byłem na służbie, wsadzony wraz z nimi w ostrość, w okrucieństwo, które zwracało się tyleż przeciw nam co przeciw Sie-mianowi. Cóż on nam zawinił?
Nagle, z pieca na łeb, należało zarzynać go z narażeniem własnego karku.
– Póki co nie ma nic do roboty. Mają wrócić o wpół do pierwszej. Stróża wysłałem do Ostrowca, niby z pilnym sprawunkiem, psy nie będą spuszczone. Ja tylko ich zaprowadzę do niego, na górę, i niech robią co chcą. Tylko za warunek postawiłem żeby bez hałasu, bo cały dom gotów się zbudzić. Co do ciała, to usunie się…
już to obmyśliłem, w szopie. A jutro ktoś z nas niby to odwiezie Siemiana na stację i kwita. Byle po cichutku, można to gładko załatwić i żywa dusza nie będzie wiedziała.
Fryderyk zapytał: – W tej starej szopie, za wozownią?
Zapytał rzeczowo, jak spiskowiec, jak wykonawca – i, mimo wszystko, doznałem ulgi widząc go tak zmobilizowanym – niczym pijak wzięty w rekruty. Czy już pić nie mógł? I naraz ta nowa awantura wydała mi się czymś zdrowym i o wiele przyzwoitszyrn, niż dotychczasowe nasze poczynania. Ale to uspokojenie moje trwało niedługo.
Zaraz po kolacji (spożytej w- nieobecności Siemiana, który już od kilku dni był „niezdrów" – jedzenie posyłano mu na górę) poszedłem na wszelki wypadek do bramy, a tam pod cegłą bielił się papier.
,Jest komplikacja. To nam wlazło w paradę.
Trzeba odczekać. Cicho sza.
Trzeba zobaczyć jak i co. Jak się potoczą wypadki. Jeżeli będzie granda i trzeba będzie wiać, my np. do Warszawy, oni gdzie indziej, no, trudno – wtedy wszystko rozsypie się. Trzeba znać starą k… Wie pan o kim myślę? Ona tj. Natural Jeśli Ona naciśnie z boku czymś takim niespodziewanym, ra‹j trzeba protestować, opierać się, trzeba posłusznie, potulni^ zastosować się, faire bonne minę… ale wewnętrznie nie po\ puszczać, nie tracić z oczu naszego celu, w ten sposób aby Ona wiedziała, że jednak mamy inny, własny cel. Ona bywa z początku w swoich interwencjach b.
stanowcza, zdecydowana etc. ale potem jak gdyby przestaje ją to interesować, folguje i wtedy można po kryjomu wrócić do własnej roboty i nawet wtedy można liczyć na pobłażliwość… Uwaga! Niech pan reguluje swoje zachowanie wg. mego.
Żeby nie było sprzeczności. Będę pisał. Ten list spalić koniecznie".
Ten list… Ten list, który bardziej jeszcze niż poprzedni był listem wariata -
ale ja tak doskonale rozumiałem to szaleństwo. Ono było dla mnie tak czytelne!
Ta taktyka, jaką uprawiał w stosunkach swoich z naturą – ależ nie była mi obca!
I było jasne, że nie spuszcza z oka swojego celu, to było pisane, żeby nie ustąpić, zaznaczyć że się jest wciąż wiernym swemu zamierzeniu, ten list, udający uległość, był jednocześnie wezwaniem do oporu i uporu. I kto wie, czy do rnnie był pisany, czy do Niej – żeby wiedziała, iż nie zamierzamy ustąpić – on poprzez mnie z Nią rozmawiał. Zastanowiłem się, że każde słowo Fryderyka, podobnie jak każdy czyn jego, tylko na pozór odnosiły się do tego, do kogo były skierowane, a w rzeczywistości były niezmordowanym dialogiem jego z Mocami…
dialogiem chytrym, gdzie kłamstwo służyło prawdzie, prawda – kłamstwu. Och, jak on udawał w tym liście, że pisze w tajemnicy przed Nią – gdy naprawdę pisał, żeby Ona się dowiedziała! I liczył na to, że rozbroi Ją ta chytrość – może rozśmieszy… Reszta wieczoru zeszła nam na oczekiwaniu. Spoglądaliśmy po kryjomu na zegarki. Lampa zaledwie oświetlała pokój. Henia, jak co wieczór, przycupnęła przy Wacławie, on, jak zwykle, objął ją, ja zaś odkryłem, że „wyspa"
nic zupełnie nie zmieniła w jego uczuciach. Nieprzenikniony, siedział przy niej, a ja 104 głowiłem się o ile wypełniony jest Siemianem, a o ile moż go dosięgać ruch i hałas Karola, który coś tam przewracał i porządkował w skrzyniach. Pani Maria szyła (podobnie jak i,dzieci" nie była dopuszczona do sekretu). Fryderyk z nogami, wyciągniętymi, z rękami na poręczach fotela.
Hipolit na krześle, zapatrzony. Podniecenie nasze spowite było zmęczeniem.
Wyodrębnieni Siemianem, tym tajnym zadaniem naszym, my, mężczyźni stanowiliśmy osobną grupę. Ale zdarzyło się, że Henia zapytała: – Co ty wyprawiasz z tymi rzeczami, Karol? – Nie nudź! – odpowiedział. Głosy ich rozległy się in blanco, nie wiedzieć co oznaczające i o niewy-wyjaśnionym działaniu – my ani drgnęliśmy.
Około jedenastej oni poszli spać wraz z panią Marią, a my, mężczyźni, zaczęliśmy się krzątać. Hipolit przygotował łopaty, worek, sznury, Fryderyk na wszelki wypadek opatrzył broń, ja z Wacławem dokonaliśmy inspekcji na dworze. Okna domu zgasły oprócz jednego na piętrze – Siemianowego – bijącego poprzez firankę bladym oparem światła i trwogi, trwogi i światła. Jak to mogło być, że jemu tak nagle odwaga przemieniła się w strach? Co się stało z tym człowiekiem, że tak z pieca na łeb się załamał? Z wodza przetworzyć się w tchórza? Proszę! Proszę! Co za przygoda! Znienacka dom wydał mi się wypełniony dwiema odrębnymi możliwościami szaleństwa, z Siemianem na pierwszym piętrze, z Fryderykiem na parterze (wiodącym swoją grę z naturą)… obaj byli w jakiś sposób przyparci do muru, doprowadzeni do ostateczności. Powróciwszy do domu omal nie roześmiałem się głośno na widok Hipolita, który oglądał dwa noże kuchenne i próbował ich ostrza. Boże! Ten zacny grubas, przemieniony w mordercę i sposobiący się do zarzynania, był jak z farsy – i naraz partactwo naszej przyzwoitości, wpakowanej w mord i tak nieudolnej, uczyniło z tego przedstawienie grane przez trupę amatorów i bardziej zabawne, niż groźne. Zresztą było to robione na wszelki wypadek, nie miało decydującego charakteru. A jednocześnie błysk noża poraził, jak coś nieodwołalnego: już kości były rzucone, już się pojawił nóż!
Józio!… i oczy Fryderyka, wbite w nóż, nie pozwalały wątpić, że o tym myśli. Józio… Nóż… Identyczny z tam nożem, od pani Amelii, ten sam prawie, i tu między nami ach, ten nóż nawiązywał do tamtej zbrodni, wywoływał ją, był niejako jej powtórzeniem a priori – już tutaj, już teraz, zawieszony w powietrzu – dziwna co najmniej analogia, znamienne powtórzenie.
Nóż. Wacław także przyglądał mu się z natężeniem – i tak te dwa umysły, Fryderyk i Wacław, dopadły tego noża i już pracowały nad nim. Byli jednak na służbie, w działaniu – zamknęli to w sobie – nadal oddawaliśmy się przygotowaniom i oczekiwaniu.
Robota, którą trzeba było odrobić – ale jakżeż już byliśmy zmęczeni, zbrzydzeni, melodramatem Historii, jak spragnieni odświeżenia! Po północy Hipolit udał się po cichu na spotkanie z Akowcami. Wacław poszedł na górę pilnować drzwi Siemiana – zostałem na dole z Fryderykiem i nigdy sam na sam z nim nie przygniotło mnie takim ciężarem. Wiedziałem, że ma coś do powiedzenia – lecz mówienie było nam wzbronione – więc milczał – i, choć nikogo nie było i nikt nie mógł podsłuchać, zachowywaliśmy się jak ludzie obcy, a ta ostrożność wywoływała właśnie z nicości jakąś trzecią obecność niewiadomego charakteru, coś nieuchwytnego a nieustępliwego. I jego twarz – tak mi już bliska, twarz wspólnika – a jak zamurowana przede mną… Jeden obok drugiego byliśmy jeden obok drugiego i nic tylko byliśmy i byliśmy, póki ciężkie stąpanie i sapanie Hipolita nie ozwały się, powracające. Był sam. Co się stało? Komplikacja! Coś nawaliło. Coś się pokręciło. Popłoch. Ci, co mieli się stawić, nie przybyli. Zjawił się ktoś inny i już odjechał. A co do Siemiana – powiedział Hip – to…
– Nie ma rady, my to będziemy musieli sami załatwić. Oni nie mogą, muszą wiać.
Taki jest rozkaz.
Co?! Ale ze słów Hipolita parł na nas przymus, rozkaz, pod żadnym pozorem nie można go puścić, zwłaszcza teraz, od tego zależy los wielu ludzi, nie można ryzykować jest nakaz, nie, nie na piśmie, nie było czasu, w ogóle nie ma czasu, szkoda gadać, musi być zrobione! Nam zostało zlecone! Tak wyglądał ten rozkaz, brutalny, paniczny, zrodzony w okolicach nie zn*nego nam naprężenia. Podać go w wątpliwość? To by przerzuciło na nas odpowiedzialność za wszystkie następstwa, a te mogły być katastrofalne, przecież nie chwytano by się tak drastycznych środków bez powodu. I opór z naszej strony mógł wyglądać na szukanie wykrętów – gdy my domagaliśmy się od siebie pełnej gotowości. Więc nikt nikomu nie mógł pozwolić nawet na pozór słabości i gdyby Hipolit zaprowadził nas od razu do Siemiana, prawdopodobnie załatwilibyśmy to z rozpędu. Ale ta niespodziewana komplikacja dawała nam pretekst do odłożenia działania do następnej nocy, wszak trzeba było rozdzielić role, przygotować, zabezpieczyć… i stało się jasne, że jeśli można odłożyć to trzeba odłożyć… więc mnie zlecono pilnowanie drzwi Siemiana do świtu, po czym miał mnie zluzować Wacław, i powiedzieliśmy sobie dobranoc gdyż byliśmy jednak osobami dobrze wychowanymi. Hipolit oddalił się do sypialni, zabierając lampę, a my zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę przy schodach wiodących na piętro, gdy postać czyjaś przesunęła się w ciemnej amfiladzie pokój ów. Wacław miał latarkę, wypuścił świetlisty słup. Karol. W koszuli.
– Gdzie byłeś? Co robisz po nocy? – krzyknął z cicha Wacław, nie mogąc opanować nerwów.
– Byłem w łazience.
To mogło być prawdą. I zapewne. Wacław nie wydałby niespodziewanie jęku tak przejmującego, gdyby nie to, że wyłaniał sobie Karola światłem własnej swej latarki. Ale wyłoniwszy, zajęczał głośno, prawie nieprzyzwoicie. Zaskoczył nas tyrn jękiem. Niemniej zaskoczył niebywale ordynarny i wyzywający ton Karola.
– Czego pan chce?
Był gotów do bitki. Narzeczony natychmiast zgasił latarkę. – Najmocniej przepraszam – usłyszeliśmy w ciemnościach. – Ja tylko tak zapytałem.
I odszedł szybko, po ciemku.
Nie potrzebowałem wychylać się z mego pokoju aby stróżować Siemiana -
mieszkaliśmy przez ścianę. Było cicho u niego, ale lampy nie zgasił. Wolałem się nie kłaść z obawy, że zasnę, zasiadłem przy stole, a jeszcze pulsował mi w głowie rytm rozpędzonego biegu wypadków, z którym nie mogłem dać sobie rady – gdyż nad materialnym potokiem faktów unosiła się sfera mistyczna akcentów i znaczeń, jak blask słoneczny nad wirem wodnym. Z godzinę tak siedziałem, wpatrzony w nurt błyskotliwy, i zauważyłem na koniec papier, który mnie oczekiwał, wciśnięty w szparę drzwi.
s „A propos ostatniego spięcia W – K. Jak wystrzeliła złość. \ K. byłby go pobił!
Oni już wiedzą, że on ich widział. To dlatego.
Już wiedzą, bo im powiedziałem. Powiedziałem, że pan mi powiedział, że Wacław panu powiedział – że przypadkowo zobaczył to na wyspie. Ze ujrzał ich (nie mnie)
spacerując po ścieżce, przypadkiem.
Jak łatwo się domyślić, roześmieli się tj. roześmieli się wspólnie, bo powiedziałem obojgu naraz, a oni, będąc razem, musieli się roześmiać… bo razem i do tego wobec mnie! Teraz już są ZAFIKSOWANI jako roześmiani dręczyciele W. To znaczy o tyle, o ile są razem, w parze, jako para – bo pan widział przecie przy kolacji, ona, jako ona tylko, tj. pojedynczo, pozostaje wierna narzeczonemu swemu. Ale we dwoje śmieją się z niego.
A teraz NÓŻ:
Ten nóż stwarza związek S (Siemian) – S l (Skuziak).
Z czego dalej: (SS1) – W. Poprzez A, poprzez zamordowanie Amelii.
Co za chemia! Jak wszystko się łączy! To jeszcze niewyraźne połączenia, ale już widać, że istnieje SKŁONNOŚĆ w tym kierunku… I pomyśleć, że ja nie wiedziałem co zrobić z tym Skuziakiem – a tu teraz on sam włazi tym NOŻEM. Ale ostrożnie.
Żeby nie spłoszyć! Nie trzeba forsować… nie trzeba narzucać się, płyńmy z prądem jakby nigdy nic, a tylko wyzyskując każdą sposobność żeby przybliżyć się do naszego celu.
Trzeba wspóldziałać w Hipa akcji podziemnej. Nie zdra-108 dzając, że nasza akcja podziemna jest inna. Niech pan zachowuje się, jakby pan tkwił, w walce narodowej, w AK, w dylemacie Polska-Niemcy, jakby o to chodziło… gdy naprawdę nam chodzi aby HEŃKA Z KAROLEM Ale tego nie można objawiać. Tego nie trzeba zdradzić przed nikim. O tym ani mru-mru. Nikomu. Nawet do siebie. Nie trzeba tego podsuwać – proponować. Cicho!
Niech samo robi…
Potrzeba odwagi i uporu, bo musimy po cichu upierać się przy swoim choćby to wyglądało na lubieżne świństwo. Świństwo przestanie być świństwem, jeśli przy nim się uprzemy! Musimy przeć naprzód, bo, jeśli pofolgujemy, świństwo nas zatopi. Niech pan nie daje się wytrącić – nie zdradza! Nie ma odwrotu.
Kłaniam się. Uszanowanie. Niech pan to spali".
„Niech pan to spali" – rozkazywał. Ale już zostało napisane. „CHODZI O TO ABY HEŃKA Z KAROLEM".:.
Do kogo to było skierowane? Do mnie? Czy do Niej, do natury? "'-• ~'- '
Ktoś zastukał do drzwi. •
– Proszę. Wszedł Wacław.
– Czy mogę z panem pomówić?
Ustąpiłem mu krzesła, na którym usiadł. Ja siadłem na łóżku.
– Bardzo przepraszam, wiem, że pan zmęczony. Ale właśnie przed chwilą przekonałem się, że nie będę mógł oka zmrużyć póki nie rozmówię się z panem.
Inaczej niż dotąd. Bardziej szczerze. Mam nadzieję, że nie weźmie mi pan za złe.
Pan domyśla się o co chodzi. O… o to na wyspie.
– Niewiele mógłbym panu…
– Ja wiem. Wiem. Proszę darować że przerwałem. Wiem że pan nic nie wie. Ale chcę wiedzieć", co pan myśli. Nie mogę dać sobie rady z moimi myślami. Co pan o tym myśli? Co pan – myśli? – Ja? Cóż ja mogę myśleć? Ja tylko pokazałem to panu, uważając za swój obo…
– Oczywiście. Bardzo jestem zobowiązany. Nie wiem doprawdy, jak dziękować. Ale chciałbym poznać pański punkt widzenia. Może naprzód ja przedstawię mój punkt widzenia Według mnie to nic nie jest. To nic ważnego – bo znają się od dzieciństwa i… Więcej w tym głupoty niż… W tym wieku zresztą! Zapewne w latach poprzednich coś tam między nimi., było… może takie na pół dziecinne, wie pan, zaczepki i poufałości, i to przybrało nieco specyficzną formę -
dziwacz? na, co? I teraz do tego czasem wracają. Taka początkująca pączkująca zmysłowość. A także jest dopuszczalne pewne złudzenie optyczne, bo patrzyliśmy z daleka, zza krzaków Nie mogę wątpić o uczuciach Heni. Nie mam prawa. Nis mam podstawy. Wiem, że mnie kocha. Jak mógłbym w ogoli porównywać naszą miłość z takimi… dzieciństwami. Bezsensownymi!
Ciało! Siedział wprost przede mną. Ciało! Był w szlafroku – był z ciałem swoim zażywnym, wychuchanym, pulchi nawym i białawym, toaletowym i szlafrokowym!
Siedzi; z tym ciałem, jak z walizką, czy nawet z neseserem. Ciało!] Ja, rozwścieczony ciałem i przez to cielesny, przypatrywałe: się kpiąco i kpiłem sobie na całego, prawie pogwizdując, krzty litości. Ciało!
– Może pan mi wierzyć, albo nie wierzyć, ale naprawdę nie byłbym się tym przejął… Tylko że… jedna rzecz mnie meczy. I nie wiem, może to złudzenie…
Dlatego chciałbym zapytać. Z góry przepraszam, jeśli to będzie trochę…
fantastyczne. Przyznam się, że nawet nie wiem jak powiedzieć. To co oni robili… wie pan, upadli tak z nagła, potem wstali… zgodzi się pan, że to było… dość szczególne. Tego tak się nie robi!
Zamilkł i przełknął ślinę, i zawstydził się, że przełyka.
– Takie pan miał wrażenie?
– To nie odbywało się normalnie. Wie pan, gdyby oni całowali się – ale zwyczajnie… Gdyby on, powiedzmy, prze-^ wrócił ją – zwyczajnie. Gdyby nawet zwyczajnie posiadł vV moich oczach. To wszystko mniej by mnie… speszyło… diż ta… dziwność…
dziwność tych ruchów…
Ujął mnie za rękę. Spojrzał w oczy. Ścierpłem ze wstrętu. [znienawidziłem.
– Proszę mi szczerze powiedzieć, czy mam rację? A może nie zobaczyłem tego tak, jak trzeba? Może dziwactwo jest We mnie? Sam nie wiem. Proszę powiedzieć!
Ciało!
Ukrywając skrzętnie złośliwość lekkomyślną, ale bezlitosną, powiedziałem -
właściwie nic – ale nic dolewające oliwy do ognia: – Bo ja wiem…
Rzeczywiście… Może do pewnego stopnia…
– Ale ja nie wiem, jaką mam do tego przywiązywać wagę?! Czy to jest coś -
istotnego? I jak dalece? Przede wszystkim niech pan mi powie: czy pan nie sądzi że ona i on?…
– Co?
– Przepraszam! Mam na myśli sex-appeal. To co nazywamy sex-appeal. Kiedy ich zobaczyłem razem po raz pierwszy… to było przed rokiem… od razu mi wpadło w oczy. Sex-appeal. Pociąg. Pociąg płciowy. On i ona. Ale wtedy jeszcze nie myślałem na serio o Heni. A potem, kiedy ona obudziła we mnie uczucie, tamto przeniosło mi się na drugi plan, wobec uczucia mojego stało się bez znaczenia i przestałem zwracać uwagę. Dziecinne przecież! Dopiero teraz…
Odetchnął.
– Teraz boję się, że to może – gorsze od wszystkiego, co ja byłbym w stanie sobie wyobrazić. Wstał.
– Rzucili się na ziemię… nie tak, jakby powinni się rzucić. A wstali zaraz -
też nie tak. I odeszli też nie tak… Co to jest? Co to znaczy? Tego tak się nie robi!
Usiadł.
– Co? Co? Na czym to polega? Spojrzał.
– Jak mi to wykręca wyobraźnię! Niech pan powie! Niech pan w końcu coś powie!
Niech pan mnie nie zostawia samego z tym! – Uśmiechnął się blado. – Proszę dar‹M wać. J5 A więc i ten szukał mego towarzystwa i wolał „nie być w tym sam" – zaiste, miałem powodzenie!
Lecz, w przeci*-wieństwie do Fryderyka, błagał żeby nie potwierdzać mu szału i z biciem serca oczekiwał mego zaprzeczenia, spychającego wszystko w sferę chimery.
Ode mnie zależało – czy uspokoić go… Ciało! Gdy by ż przemawiał do mnie jako dusza tylko! Ale ciało! I ta lekkość moja! I na to, żeby osadzić go na stałe w piekle, nie potrzebowałem się wysilać, wystarczyło, jak poprzednio, bąknąć kilka słów niewyraźnych: „Muszę przyznać… Chyba… Trudno mi powiedzieć… Być może…;:. Powiedziałem. Odrzekł:
– Kocha mnie i wiem na pewno, że mnie kocha, ona mnie kocha!
Bronił się, mimo wszystko.
– Kocha? Nie wątpię. Ale czy pan nie uważa, że miedzy nimi miłość jest zbędna.
Miłość potrzebna jej z panem, nie z nim.
Ciało!
Długi czas nic nie mówił. Siedział po cichu. Ja też siedziałem i milczałem.
Objęła nas cisza. Fryderyk? Czy spał? A Siemian? A Józiek w spiżarni? Cóż on?
Czy śpi? Dom był jak zaprzężony w wiele koni, z których każdy w inną stronę wyrywał.
Uśmiechnął się z zażenowaniem.
– To rzeczywiście przykre – rzekł. – Niedawno ub^ mi matka. A teraz…
Zastanowił się.
– Naprawdę nie wiem jak przeprosić za to najście po nocy. Było mi z sobą -
niemożliwie. Chcę panu jeszcze coś powiedzieć, jeśli pan pozwoli. Zależy mi, żeby to zostało powiedziane. To co powiem będzie… takie. Niech pan posłucha.
Mnie samego nieraz dziwi, że ona… do mnie coś czuje. Jeśli o moje uczucie idzie – co innego. Ja czuję do niej to, co czuję, bo ona jest do miłości stworzona, jest dla miłości, żeby ją kochano. Cóż jednak ona mogła we mnie pokochać? '
Moje uczucie, moją miłość do niej? Nie, nie tylko, ona i mnie samego także kocha – ale dlaczego? Ale co kocha we mnie?. Pan przecież widzi, jaki jestem. Nie mam,złudzeń, ja sobie niezbyt się podobam i naprawdę nie wiem, nie mogę zrozumieć, że ona coś we mnie sobie upatrzyła, a nawet, przyznam się, to mnie razi, jeśli miałbym jej coś do zarzucenia, to właśnie że mnie… przyjmuje tak łaskawie. Czy uwierzy pan, że w chwilach najgorętszej ekstazy ja mam jej za złe tę właśnie ekstazę, to, że ona ze mną jej się oddaje? I nigdy nie mogłem poczuć się z nią swobodnie, zawsze to dla mnie była jakaś łaska, koncesja udzielona mi, musiałem nawet zdobyć się na cynizm, żeby wykorzystać to „udogodnienie", to takie dobrotliwe urządzenie natury. Dobrze. Z tym wszystkim jednak – ona mnie kocha. To fakt. Niezasłużone czy zasłużone, udogodnienie czy nieudogodnienie, ona mnie kocha.
– Kocha. Niewątpliwie.
– Niech pan czeka! Wiem co pan chce powiedzieć: że tamto jest poza miłością, w innej dziedzinie. Prawda! Wskutek tego właśnie ta przygoda, jaka mnie spotyka, jest… niemoralnie barbarzyńska, wyjątkowo wyszukana w swojej złośliwości – aż trudno zrozumieć jakim cudem diabelskim to stać się mogło. Gdyby zdradzała mnie z innym mężczyzną…
– Moja narzeczona puszcza się z kimś takim – rzekł nagle innym tonem i spojrzał na mnie. – Co to znaczy? I jak ja mogę się bronić? Co mam robić?
– Puszcza się z kimś poza… – uzupełnił – i w dziwnym sposobie… wyłącznym…
niespotykanym… który mnie dotyka, przenika, wie pan, bo wyczuwam ten smak, chwytam to… Czy pan uwierzy, że ja na podstawie tej próbki, cośmy oglądali, zrekonstruowałem myślowo wszystko, co miedzy nimi jest możliwe, całość ich obcowania. I to jest tak… erotycznie genialne, że nie wiem jak oni na to wpadli! To jak ze snu! Kto to wymyślił? On, czy ona? Jeśli ona – to jest artystka!
Po chwili.
– I wie pan, co mi się zdaje? Że ona jemu nie oddała się. I że to jest okropniejsze, niż gdyby żyli ze sobą. Taka myśl, to czysty obłęd, nieprawdaż? A przecież! Bo, gdyby 5 Pornografia ona oddała się, to ja mógłbym się bronić, a tak… nie mogę… i jest możliwe, że ona, nie oddając się mu, jest bardziej jego. Bo to wszystko między nimi odbywa się inaczej, inaczej! To inne! To inne!
Ha! O jednym nie wiedział. Że, co ujrzał na wyspie, działo się dla Fryderyka i przez Fryderyka – było rodzajem bastarda, zrodzonego przez nich z Fryderykiem. I jaka satysfakcja – trzymać go w niewiedzy, nie mającego pojęcia, że ja, powiernik jego, jestem po tamtej stronie, z żywiołem, który go niszczy.
Aczkolwiek nie był to mój żywioł (bo za młody). Aczkolwiek ja byłem jego kolegą, nie ich – i rujnując jego właściwie siebie rujnowałem. Ale – cudowna lekkość!
– To z wojny – powiedział. – To z wojny. Ale dlaczego ja muszę wojnę toczyć ze szczeniakami? Jeden mi zabił matkę, a drugi… To za dużo, o odrobinę za dużo.
To już przesada. Pan chce wiedzieć, jak ja się zachowam?
Ponieważ nie odpowiedziałem, powtórzył z naciskiem.
– Pan chce wiedzieć, jak będę postępował?
– Słucham. Niech pan mówi.
– Ja nie ustąpię ani na cal.
– Aha!
– Nie pozwolę jej uwieść – ani żeby mnie uwiedzione.
– Jak pan to rozumie?
– Potrafię uprzeć się przy swoim i swego pilnować. Ja ją kocham. Ona mnie kocha.
To tylko jest ważne. Reszta musi ustąpić, reszta musi być bez znaczenia, bo ja tak chcę. Potrafię chcieć tego. Wie pan, ja właściwie nie wierzę w Boga. Moja matka była wierząca, ja nie. Ale ja chcę żeby Bóg istniał. Chcę – to ważniejsze, niż gdybym tylko był o jego istnieniu przekonany. W tym wypadku także potrafię chcieć i utrzymam moją rację, moją moralność. Przywołam Henię do porządku. Dotąd z nią nie rozmawiałem, ale zaraz jutro rozmówię się i przywołam do porządku.
– Co pan jej powie?
– Zachowam się przyzwoicie i ją zmuszę do przyzwoitości. Zachowam się z szacunkiem – ja ją uszanuję i zmuszę aby i mnie uszanowała. Potraktuję ją tak, że nie będzie mogła odmówić mi swego uczucia i swej wierności. Ja wierzę, że szacunek, poszanowanie, wie pan – zobowiązują. I wobec tego młokosa także zachowam się jak trzeba.
Teraz, ostatnio, wyprowadził mnie trochę z równowagi – to się nie powtórzy.
– Pan chce zachowywać się… poważnie?
– Z ust pan mi to wyjął! Poważnie! Ja ich – przywołam do powagi!
– Tak, ale „powaga" pochodzi od „wagi". Poważny jest ten kto się zajmuje tym co najważniejsze. Cóż jednak jest najważniejsze? Dla pana może być najważniejsze jedno, dla nich – drugie. Każdy wybiera to sobie wedle uznania – i na swoją miarę.
– Jak to? Ja jestem poważny, nie oni. Jak oni mogą być poważni, jeśli to dzieciństwa – bzdury – głupstwa. Idiotyzmy!
– A jeśli – dla nich – dzieciństwo jest ważniejsze?
– Co? Dla nich ważniejsze musi być to, co dla mnie jest ważne. Co oni wiedzą? Ja wiem lepiej! Ja ich zmuszę! Nie zaprzeczy pan, że chyba ja jestem ważniejszy od nich, moja racja musi być decydująca.
– Zaraz. Ja myślałem że pan uważa siebie za poważniejszego ze względu na swoje zasady… ale teraz wychodzi na to, że pańskie zasady są ważniejsze, ponieważ pan sam jest ważniejszy. Osobiście. Jako osoba. Jako starszy.
– Nie kijem go to pałką! – krzyknął. – To jedno i to samo! Najmocniej przepraszam. Te zwierzenia o tak późnej godzinie. Najmocniej dziękuję.
Wyszedł. Mnie na śmiech się zbierało. Heca! Połknął haczyk – i rzucał się, jak ryba!
Jakiego figla spłatała mu nasza parka!
– Cierpiał? Cierpiał? No tak, cierpiał, ale to było cierpienie tłustawe -
znużone – łysawe…
Wdzięk był po tamtej stronie. Więc i ja byłem „po tamtej stronie". Wszystko co stamtąd – rozkoszne i… umiejące zjednać… ujmujące… Ciało.
Ten byk, który udawał, że broni moralności, a naprawdę pchał się na nich własnym swoim ciężarem. Pchał się na nich sobą. Narzucał tę swoją moralność nie z innego powodu jak, że była „jego" -
cięższa, starsza, bardziej rozwinięta… moralność mężczyzny. Narzucał gwałtem!
A to mi byk! Nie mogłem go ścierpieć. Tylko że… czyż sam nie byłem jak on? Ja – mężczyzna… O tym myślałem, gdy znów odezwało się pukanie do drzwi. Byłem pewny, że Wacław powraca – a to był Siemian! Rozkaszlałem mu się w twarz – tego się nie spodziewałem!
– Wybaczy pan, że niepokoję, ale słyszałem głosy i wiedziałem, że pan nie śpi.
Czy mógłbym prosić o szklankę wody?
Pił wolno, drobnymi łykami, nie patrząc na mnie. Bez krawata, z rozpiętą koszulą i zmięty – a włosy miał wypomadowane, ale sterczące, i co chwila przebierał w nich palcami. Wychylił szklankę, ale nie wychodził. Stał i przebierał we włosach.
– Jaka to arabeska! – mruknął. – Nie do uwierzenia!… Stał dalej, jakby mnie nie było. Umyślnie nie odzywałem się. Rzekł półgłosem, nie do mnie.
– Potrzebuję pomocy.
– Czym mogę panu służyć?
– Pan wie za ja zupełnie załamałem się nerwowo? – zapytał obojętnie, jakby nie o niego chodziło.
– Przyznam się… Nie rozumiem…
– Pan musi być jednak au courant – roześmiał się. – Pan wie kim jestem. I że się załamałem.
Rozczesywał włosy i oczekiwał mojej odpowiedzi. Mógł czekać bez końca ponieważ zamyślił się, czy też raczej był skupiony na jakiejś myśli, choć nie myślał.
Postanowiłem dowiedzieć się, czego chce – odpowiedziałem, iż rzeczywiście jestem au courant…
– Pan człowiek sympatyczny… Ja tam obok już dłużej nie mogłem… w odosobnieniu… – wskazał palcem na swój pokój. – Jak by tu wyrazić się?
Zdecydowałem, że zwrócę się do kogoś. Zdecydowałem, że zwrócę się do pana. Może dlatego, że pan sympatyczny, a może dlatego, że przez ścianę… Dłużej ja nie mogę być sam. Nie mogę i kwita! Pozwoli pan, że spocznę.
Usiadł, a ruchy jego były jakby po chorobie – ostrożne, jakby nie miał pełnej władzy nad członkami i musiał naprzód obmyślić każde poruszenie. – Prosiłbym o informację – rzekł – Czy tu coś się knuje przeciwko mnie?
– Dlaczego? – zapytałem.
Postanowił roześmiać się, a potem powiedział: – Wybaczy pan, ja bym chciał otwarcie… ale wpierw muszę wyjaśnić w jakim charakterze tu zjawiam się przed panem szanownym. Będę musiał trochę zreferować mój żywot. Proszę łaskawie posłuchać. Pan zresztą sporo musi o mnie wiedzieć ze słyszenia. Pan słyszał o mnie, jako o człowieku śmiałym, niebezpiecznym, można powiedzieć… No tak…
Ale teraz, niedawno, napadło mnie to… Zapeszyłem się, wie pan. Taki feblik.
Tydzień temu. Siedziałem, wie pan, przy lampie i naraz mnie do głowy przychodzi takie pytanie: dlaczego tobie dptąd nie pośliznęła się noga? A jeśli jutro pośliznie się i wpa- t dniesz?
– To przecież nieraz musiało się panu nasunąć.
– Naturalnie! Nieraz! Ale rym razem na tym nie skończyło się – bo mnie zaraz przyszła do głowy druga myśl, taka, że ja nie powinienem tak myśleć, bo to mnie mogłoby ewentualnie zmiękczyć, otworzyć, diabli wiedzą, udostępnić niebezpieczeństwu. Pomyślałem, że lepiej tak nie myśleć. A jak tylko tak pomyślałem, już nie mogłem się opędzić tej myśli, i złapało, i teraz ciągle, ciągle muszę myśleć, że mnie powinie się noga i że nie powinienem o tym myśleć, bo mnie powinie się noga, i tak w kółko. Panie! Złapało mnie!
– Nerwy.
– To nie nerwy. Wie pan co? To przeinaczenie. Przeinaczenie śmiałości w strach.
Na to nie ma rady.
Zapalił papierosa. Zaciągnął się, dmuchnął. – Panie, ja jeszcze trzy tygodnie temu miałem przed sobą cel, zadanie, miałem walkę, obiekt taki czy inny… Teraz nic nie mam. Wszystko ze mnie opadło jak, za przeproszeniem, gacie. Teraz tylko myślę żeby mnie się coś nie stało. I mam rację. Ten kto się boi o siebie, zawsze ma rację! Najgorsze jest to, że mam racj:ę, dopiero teraz mam rację!. Ale czego wy chcecie ode mnie? Już piąty dzień tu siedzę. Proszę o konie – nie dają. Trzymacie mnie jak w więzieniu. Co chcecie ze mną zrobić? Ja w tym pokoiku na górze skręcam się… Co chcecie?
– Niech się pan uspokoi. To nerwowe.
– Chcecie mnie wykończyć?
– Pan przesadza.
– Taki głupi nie jestem. Ja nawaliłem… Nieszczęście się stało, że ja się im wygadałem ze strachem moim, już wiedzą. Póki się nie bałem, oni się mnie nie bali. Teraz, kiedy się boję, stałem się niebezpieczny. Ja to rozumiem. Nie można mieć do mnie zaufania. Ale zwracam się do pana, jak do człowieka. Powziąłem takie postanowienie: żeby wstać, przyjść do pana i odezwać się wprost. To moja ostatnia szansa. Przychodzę do pana wprost, bo człowiek w moim położeniu nie ma innej drogi. Niech pan posłucha, to jest błędne koło. t Wy mnie się boicie, bo ja boję się was, ja was się boję, bo wy mnie się boicie. Ja nie mogę inaczej z tego wydobyć się, jak tylko skokiem i dlatego buch, uderzam do pana po nocy, choć się nie znamy… Pan jest inteligentny człowiek, pisarz, niech pan zrozumie, niech pan mi rękę poda, żebym ja z tego wydobył się.
– Co mam zrobić?
– Niech mi pozwolą odjechać. Odczepić się. Ja tylko o tym marzę. Żeby się odczepić. Wycofać się. Odszedłbym na piechotę – ale gotowiście mnie na polu gdzie zdybać i… Niech pan wyperswaduje, żeby mi pozwolili odjechać, że ja nikomu już nic nie zrobię, że mnie się przejadło, że już nie mogę. Ja chcę być -
spokojny. Spokojny. Jak raz się rozszczepimy, nie będzie trudności. Panie, niech pan to zrobi, ja błagam pana bo, wie pan, nie mogę… Albo niech pan mi pomoże uciec. Zwracam się do pana, bo przecie nie mogę być sam przeciwko wszystkim, jak banita, niech pan mi rękę poda, niech pan mnie tak nie zostawia. Nie znamy się, ale ja pana wybrałem. Ja do pana. Po co mnie chcecie prześladować, jeśli jestem już unieszkodliwiony – i na amen! Skończyło się.
Nieoczekiwany szkopuł w osobie tego człowieka, który zaczął się trząść… co mu powiedzieć? Ja pełny jeszcze byłem Wacława, a tu przede mną ten człowiek wymiotujący – dość, dość, dość! – i błagający o litość.
Ujrzałem w przebłysku całą'fatalność problemu: nie mogłem go odtrącić, bo teraz śmierć jego nasiliła się jego drżącym przede mną życiem. Przyszedł do mnie, stał się bliski i wskutek tego ogromny, życie jego i śmierć piętrzyły się teraz przede mną, niebotyczne. A zarazem zjawienie się jego przywracało mnie -
wytrącając z Wacława – służbie, akcji naszej pod przewodem Hipolita, i on, Siemian, stawał się tylko obiektem naszego działania… a jako obiekt, był wyrzucony na zewnątrz, wykluczony z nas i nie mogłem uznać go, ani porozumieć się z nim ani nawet z nim mówić naprawdę, musiałem zachować dystans i, nie dopuszczając do siebie stosować manewr, politykę… więc przez chwilę duch stanął mi dęba niczym koń przed przeszkodą nie do pokonania… bo on mnie wzywał do ludzkości i zbliżał się do mnie, jak do człowieka, a mnie nie wolno było ujrzeć w nim człowieka. Jaką miałem mu dać odpowiedź? Jedno najważniejsze – nie dopuścić go do siebie, nie pozwolić żeby mnie przeniknął! – Panie – powiedziałem – jest wojna. Kraj jest okupowany. Dezercja w tych warunkach to luksus, na który nie możemy sobie pozwolić. Jeden drugiego musi pilnować. Pan to wie.
– To znaczy że… pan nie chce ze mną… naprawdę pomówić?
Odczekał chwilę, jakby lubując się milczeniem, które coraz bardziej nas rozdzielało. – Panie – rzekł – nigdy panu portki nie opadły?
Znów nie odpowiedziałem, zwiększając dystans. – Panie – rzekł cierpliwie – ze mnie to wszystko opadło – ja jestem bez tego. Pomówmy bez ceregieli. Jeśli ja przychodzę do pana po nocy, jak nieznajomy do nieznajomego, pomówmy bez tego wszystkiego, chce pan?
Zamilkł i czekał co powiem. Nic nie powiedziałem.
– Obojętne, jaka pana opinia o mnie – dodał apatycznie. – Ale ja pana wybrałem -
na mego zbawcę, lub zabójcę. Co pan woli? Wówczas zastosowałem do niego wyraźne kłamstwo – wyraźne tyleż dla mnie, co dla niego – i tym wyrzuciłem go ostatecznie z naszego grona: – Nic mi nie wiadomo aby panu co groziło. To przesada. Nerwy.
To go ścięło. Nie odrzekł nic – ale nie ruszał się, nie odchodził, pozostał…
bierny. Jakbym pozbawił go możności odejścia. J pomyślałem, że może tak trwać godzinami, nie ruszy się, po co ma się ruszać – pozostanie… ciążąc nade mną.
Nie wiedziałem co począć z nim – i on nie mógł mi w tym pomóc, bo go odtrąciłem, wyrzuciłem, i bez niego znalazłem się wobec niego – sam… Jakbym go miał w ręku. A między mną, a nim, nie było nic oprócz obojętności, zimnej nieżyczliwości, odrazy, był mi obcy, był mi ohydny! Pies, koń, kura, nawet robak były mi bardziej sympatyczne od tego mężczyzny już w latach, zużytego, z wypisaną na sobie całą historią swoją – mężczyzna nie znosi mężczyzny! Nic bardziej odrażającego dla mężczyzny, niż drugi mężczyzna – mowa, rzecz jasna, o mężczyznach w starszym wieku z wypisaną na twarzy historią. Nie pociągał mnie, nie! Nie był w stanie mnie zjednać sobie. Nie mógł wkupić się w łaski. Nie mógł się podobać! Odpychał mnie tyleż swoją istotą duchową, co cielesną, jak Wacław, bardziej jeszcze – odpychał mnie, jak ja jego odpychałem, i wzięlibyśmy się na rogi jak dwa stare tury – i to, że ja jemu byłem równie wstrętny w zużyciu moim, wzmagało jeszcze mój wstręt. Wacław – a teraz on – obaj ohydni! I ja z nimi!
Mężczyzna może być znośny dla mężczyzny tylko jako wyrzeczenie, gdy wyrzeka się siebie na rzecz czegoś – honoru, cnoty, narodu, walki… Ale mężczyzna będący tylko mężczyzną – co za potworność!
Ale on mnie wybrał. On do mnie się zgłosił – i teraz nie ustępował. Był przede mną. Kaszlnąłem i kaszelek ten mnie powiadomił, że sytuacja stawała się coraz trudniejsza. Jego śmierć – choć odstręczająca – była teraz o krok przede mną, jak coś nie dającego się wyminąć.
O jednym marzyłem tylko – aby odszedł. Potem się zastanowię, naprzód niech odejdzie. Dlaczego nie miałbym powiedzieć, że zgadzam się i udzielę pomocy? To nie było wiążące, przecież zawsze mogłem uczynić z tego przyrzeczenia podstęp i manewr -
to jest, gdybym zdecydował się go zgubić i wyjawił wszystko Hipolitowi – wszakże dla celów naszej akcji, naszej grupy, było nawet wskazane pozyskać jego zaufanie i móc nim powodować. Jeśli postanowię go zgubić… Cóż szkodzi skłamać człowiekowi, którego się gubi?
_ Niech pan posłucha. Przede wszystkim – opanować nerwy. To najważniejsze. Niech pan zejdzie jutro na obiad. Niech pan powie, że to był kryzys nerwowy, który już mija. Że pan wraca do formy. Niech pan udaje, że panu przeszło. Ja ze swej strony także pomówię z Hipolitem i postaram się jakoś urządzić panu ten wyjazd.
A teraz niech pan wraca do siebie, tu może ktoś przyjść…
Mówiąc to nie miałem pojęcia, co mówię. Prawda czy kłamstwo? Pomoc czy zdrada?
Potem się okaże – a teraz niech się oddali! Wstał i wyprostował się, nie dostrzegłem w nim ani cienia nadziei, nic w ogóle w nim nie drgnęło, nie próbował ani dziękować, ani, choćby spojrzeniem, przypodobać się… wiedząc z góry, że to się nie uda i że nic mu nie pozostaje jak tylko być, być takim jak jest, być tym swoim bytem niewdzięcznym, niemiłym – którego zgładzenie byłoby wszakże jeszcze wstrętniejsze. On tylko szantażował swym istnieniem… o, jakież to odmienne od Karola!
Karol!
Po jego odejściu zacząłem pisać list do Fryderyka. Był to raport – zdawałem relację z obu tych nocnych wizyt. I był to dokument, którym już wyraźnie zgłaszałem się do wspólnego działania. Zgłaszałem się na piśmie. Nawiązałem dialog.