Terry Pratchett Potworny regiment

Polly ścięła włosy przed lustrem. Miała trochę wyrzutów sumienia z powodu tego, że nie ma z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Powinny przecież być jej chwałą i dumą; wszyscy powtarzali, że są piękne, ale do pracy i tak zakładała na nie siatkę. Zawsze sobie mówiła, że się u niej marnują. Uważała jednak, by długie złociste loki wylądowały na kawałku płótna, rozłożonym w tym właśnie celu.

Jeśli już przyznałaby się do jakiejś silniejszej emocji, to tylko do czystej irytacji, że strzyżenie było wszystkim, czego potrzebowała, by udawać młodego chłopca. Nie musiała nawet bandażować sobie piersi, co — jak słyszała — należało do standardowych praktyk. Natura zadbała o to, by w tych okolicach Polly nie miała prawie żadnych problemów.

Skutek działań nożyczek okazał się… nierówny, ale nie gorszy od innych męskich fryzur, jakie widywała. Ujdzie. Czuła wprawdzie chłód na karku, ale tylko w części z powodu utraty długich włosów. Także z powodu Spojrzenia.

Znad łóżka przyglądała się jej księżna.

Był to marny drzeworyt, ręcznie pokolorowany, głównie na czerwono i niebiesko. Przedstawiał bezbarwną kobietę w średnim wieku; jej obwisły podbródek i trochę wyłupiaste oczy budziły cyniczne wrażenie, że ktoś ubrał w suknię wielką rybę. Artyście udało się w tej dziwnie obojętnej twarzy oddać coś jeszcze; niektóre portrety wodzą oczami za patrzącym, a ten miał oczy, które spoglądały przez patrzącego na wylot. Taką twarz można było znaleźć w każdym domu. W Borogravii człowiek dorastał pod okiem księżnej.

Rodzice mieli taki obrazek w pokoju, a mama — kiedy jeszcze żyła — co wieczór przed nim dygała. Polly odwróciła portret twarzą do ściany. Jakaś myśl w głowie zawołała „Nie!”, ale została uciszona. Polly podjęła decyzję.

Włożyła na siebie ubranie brata, zawartość płóciennej ściereczki przesypała do małej sakiewki, którą wcisnęła na dno worka, pod zapasową odzież, położyła na łóżku list, chwyciła worek i wyszła przez okno. W każdym razie Polly weszła na parapet, ale stopy, które wylądowały miękko na ziemi, należały już do Olivera.

Kiedy przemknęła przez dziedziniec gospody, brzask zmieniał właśnie świat ciemności w świat monochromatyczny. Księżna przyglądała się jej z szyldu. Ojciec był wielkim lojalistą, przynajmniej do śmierci matki. W tym roku nie odmalował szyldu, a jakiś przypadkowy ptak ulżył sobie w locie i sprawił, że księżna miała zeza.

Polly sprawdziła, czy wózek werbownika nadal stoi; jaskrawe proporce poszarzały i zwisały ciężko, mokre po nocnym deszczu. Sądząc po wyglądzie tego wielkiego i grubego sierżanta, minie jeszcze kilka godzin, zanim ruszy w drogę. Miała dość czasu. On chyba nie będzie się spieszył ze śniadaniem.

Wymknęła się przez furtkę w murze na tyłach i ruszyła w górę. Ze szczytu wzgórza popatrzyła na budzące się dopiero miasteczko. Dymy wznosiły się już z kilku kominów, ale że to ona zawsze wstawała pierwsza i wypędzała z łóżek służące, gospoda jeszcze spała. Wiedziała, że wdowa Clambers została na noc (albowiem „za bardzo padało, żeby mogła wracać do domu”, jak tłumaczył ojciec); Polly miała nadzieję, że dla jego dobra zostanie już na stałe. W miasteczku nie brakowało wdów, a Eva Clambers była niewiastą o dobrym sercu i prawdziwą mistrzynią wypieków. Długa choroba żony i nieobecność Paula wiele ojca kosztowały. Na szczęście powoli wracał do siebie. Stare kobiety, które przez całe dnie tylko patrzyły ponuro z okien, mogły sobie szpiegować, irytować się i marudzić; robiły to od tak dawna, że nikt już ich nie słuchał.

Trochę dalej dym i para wznosiły się już nad pralnią Szkoły Zawodu dla Dziewcząt. Budynek wyrastał groźnie na końcu miasteczka, wielki i szary, z wysokimi, wąskimi oknami, zawsze milczący. Kiedy Polly była mała, dowiedziała się, że tam właśnie trafiają Złe Dziewczynki. Natura tej „złości” nie została wyjaśniona, a w wieku pięciu lat Polly miała niejasne wrażenie, że polega na niechodzeniu do łóżka, kiedy rodzice jej każą. W wieku lat ośmiu dowiedziała się, jakie ma szczęście, że nie trafiła tam za kupienie dla brata pudełka z farbkami.

Odwróciła się i ruszyła między drzewa, gdzie już śpiewały ptaki.

Musiała zapomnieć, że kiedykolwiek była Polly. Musiała myśleć jak młody mężczyzna — to najważniejsze. Puszczać bąki głośno i z satysfakcją z dobrze wykonanej pracy, ruszać się jak marionetka, której obcięto kilka przypadkowych sznurków, nikogo nie obejmować, a jeśli spotka przyjaciela, walnąć go pięścią. Kilka lat pracy w barze dostarczyło jej dosyć materiału obserwacyjnego. I z łatwością mogła nie kołysać biodrami — tutaj natura także okazała się oszczędna.

Musiała jeszcze opanować chód młodych mężczyzn. Kobiety przynajmniej kołyszą tylko biodrami. Młodzi mężczyźni kołysali wszystkim, licząc od ramion w dół. Chyba usiłują zajmować jak najwięcej miejsca, myślała. Dzięki temu wyglądają na większych — tak jak kocury, które stroszą ogon. Wiele razy widziała to w gospodzie. Chłopcy starali się udawać dużych, by się bronić przed innymi dużymi chłopcami. Jestem zły, jestem wściekły, jestem twardzielem, wypiję kufel piwa z lemoniadą, mama kazała mi wrócić do domu przed dziewiątą…

Po kolei… łokcie odstają od ciała, jakby niosła dwa worki mąki… gotowe. Ramiona kołyszą się w przód i w tył, jakby przeciskała się przez tłum… gotowe. Dłonie nieco zaciśnięte, poruszają się, jakby obracały dwie niezależne korbki umocowane do pasa… gotowe. Nogi przesuwają się naprzód luźno, jak u małpy… gotowe…

Wszystko działało przez kilka sążni, a potem chyba coś pomyliła, bo wskutek powstałego mięśniowego chaosu wywróciła się w krzak ostrokrzewu. Potem zrezygnowała z dalszych prób.

Burza wróciła, kiedy Polly maszerowała traktem; burzom zdarzało się przez wiele dni krążyć po górach. Ale przynajmniej tak wysoko ścieżka nie zmieniła się w rzekę błota, a na drzewach pozostało dość liści, by trochę dziewczynę osłonić. Zresztą i tak nie miała czasu, żeby przeczekać gdzieś złą pogodę. Czekała ją długa droga. Werbownicy przepłyną rzekę promem, ale wszyscy przewoźnicy znali Polly z widzenia, a strażnik zechce obejrzeć pozwolenie na podróż, którego Oliver Perks oczywiście nie ma. To oznaczało, że musi nadłożyć drogi aż do trollowego mostu w Tübz. Dla trolli wszyscy ludzie wyglądają tak samo, a byle kawałek papieru wystarczy za przepustkę, bo przecież trolle nie umieją czytać. Potem może zejść przez sosnowe lasy do Plün. Wózek musi się tam zatrzymać na noc, ale poza tym było to jedno z tych miejsc, które istniały tylko dla uniknięcia zakłopotania z powodu dużej pustej powierzchni na mapie. W Plün nikt jej nie znał. Nikt tam nie jeździł. To była zapyziała wiocha.

I właśnie takiej potrzebowała. Werbownicy się tam zatrzymają, a ona się zaciągnie. Była pewna, że ten wielki gruby sierżant razem z oślizłym kapralem nie zauważyli nawet dziewczyny, która obsługiwała ich w gospodzie. Nie dysponowała przecież, jak to mówią, konwencjonalną urodą. Kapral próbował szczypnąć ją w pośladek, ale raczej odruchowo, jakby przeganiał muchę; zresztą nie było tam wiele do szczypania.

Usiadła na wzgórzu powyżej promu i zjadła spóźnione śniadanie — zimne ziemniaki i kiełbasę. Patrzyła, jak wózek przepływa przez rzekę. Nikt za nim nie maszerował. Tym razem nikogo w Munz nie udało się zwerbować. Ludzie trzymali się z daleka. Zbyt wielu młodych chłopców odeszło przez ostatnie kilka lat i nie dość ich powróciło. A z tych, którzy wrócili, często nie powróciło dość niektórych z nich. Kapral mógł sobie walić w ten wielki bęben. W Munz kończyli się synowie — prawie tak samo szybko, jak przybywało wdów.

Było gorąco i duszno; żółty ptak podlatywał za nią od krzaka do krzaka. Nad błotem z zeszłej nocy unosiła się para. Polly dotarła do trollowego mostu, przecinającego rzekę, płynącą tu wąskim wąwozem. Była to smukła, pełna gracji konstrukcja, zbudowana, jak mówiono, bez żadnej zaprawy. Mówiono też, że ciężar mostu tym mocniej utrzymuje go w skale. Mówiono, że to jeden z dziwów świata, ale bardzo niewielu ludzi w okolicy dziwiło się czemukolwiek, a o świecie mieli słabe pojęcie. Aby przekroczyć most, trzeba było zapłacić jednego pensa albo sto sztuk złota, jeśli ktoś prowadził kozła[1]. W połowie drogi Polly wyjrzała przez balustradę i daleko w dole zobaczyła wózek sunący powoli wąską drogą tuż nad spienioną rzeką.

Po południu droga prowadziła cały czas w dół, przez ciemny sosnowy las po drugiej stronie wąwozu. Polly nie spieszyła się i przed zachodem słońca dotarła do gospody. Wózek zjawił się tu wcześniej, a sądząc z wyglądu, sierżant postanowił nie marnować czasu. Nikt nie walił w bęben, jak zeszłego wieczoru, nikt nie krzyczał: „Wstępujcie, moi chłopaczkowie! Czeka was wspaniale życie w Piersiach i Tyłkach”.

Zawsze toczyła się jakaś wojna. Zwykle był to konflikt graniczny, narodowy odpowiednik narzekania, że sąsiad nie przyciął jak należy żywopłotu. Czasami chodziło o coś poważniejszego. Borogravia była krajem miłującym pokój, ale otoczonym zdradzieckimi, przebiegłymi i wojowniczymi nieprzyjaciółmi. Musieli być zdradzieccy, przebiegli i wojowniczy, bo w przeciwnym razie byśmy z nimi nie walczyli, prawda? Zawsze toczyła się jakaś wojna.

Ojciec Polly był w wojsku, zanim przejął gospodę Pod Księżną od dziadka Polly. Niewiele o tym opowiadał. Wracając, przyniósł swój miecz, ale zamiast powiesić go nad kominkiem, używał do grzebania w ogniu. Czasami zjawiali się starzy przyjaciele, a po zamknięciu gospody na noc, siadali przy ogniu, pili i śpiewali. Mała Polly szukała jakichś pretekstów, żeby zostać i posłuchać ich piosenek, ale to się skończyło, kiedy jednego z bardziej interesujących słów użyła przy mamie. Teraz była już starsza i podawała piwo, więc uznawano zapewne, że zna te słowa albo i tak wkrótce się dowie, co znaczą. Poza tym mama odeszła tam, gdzie brzydkie słowa nie mogą już jej urazić i w teorii nigdy nie są wypowiadane.

Te piosenki były częścią jej dzieciństwa. Znała na pamięć „Świat stanął na głowie”, „Diabeł będzie mi sierżantem” i „Johnny poszedł w wojaki” oraz „Dziewczę, które zostawiłem”. A kiedy alkohol płynął przez dłuższy czas, mogła się nauczyć „Pułkownika Pierdoły” i „Szkoda, że ją pocałowałem”.

Oczywiście, była też „Słodka Polly Oliver”. Ojciec śpiewał ją, kiedy Polly była mała i smuciła się albo przestraszała, a ona śmiała się wtedy po prostu dlatego, że w piosence pojawiało się jej imię. Słowa znała na pamięć, zanim jeszcze wiedziała, co znaczy większość z nich. A teraz…

…Pchnęła drzwi. Sierżant z kapralem spojrzeli nad nią znad poplamionego blatu stołu. Kufle znieruchomiały w połowie drogi do ust. Odetchnęła głęboko, podeszła do nich i spróbowała zasalutować.

— Czego chcesz, mały? — burknął kapral.

— Chcę się zaciągnąć, sir!

Sierżant uśmiechnął się szeroko, od czego jego blizny poruszyły się dziwnie, a wstrząsy objęły wszystkie podbródki. Słowo „tęgi” nie stosowało się do niego, gdyż słowo „gruby” przeciskało się do przodu, by zwrócić powszechną uwagę. Sierżant nie miał talii. Miał równik. Miał grawitację. Gdyby upadł w dowolnym kierunku, toby się zakołysał. Słońce i alkohol spaliły mu twarz do barwy czerwieni, w której małe ciemne oczka połyskiwały jak odbłyski światła na klindze. Obok, na stole, leżały dwa staromodne kordy — broń mająca więcej wspólnego z tasakiem niż z mieczem.

— Tak po prostu? — zapytał.

— Tajest!

— Naprawdę?

— Tajest!

— I nie chcesz, żebyśmy najpierw upili cię do nieprzytomności? Wiesz, to taka tradycja.

— Nie, sir!

— Nie mówiłem ci o wspaniałych możliwościach awansu i kariery, co?

— Nie, sir!

— A wspomniałem, że ten świetny czerwony mundur sprawi, że będziesz musiał odganiać dziewczyny kijem?

— Raczej nie, sir!

— A wyżywienie? Każdy posiłek to prawdziwy bankiet, kiedy z nami maszerujesz! — Sierżant klepnął się po brzuchu, wzbudzając kołysania w regionach zewnętrznych. — Jestem tego żywym dowodem!

— Tak, sir! Nie, sir! Chcę tylko wstąpić do wojska, żeby walczyć o mój kraj i o honor księżnej, sir!

— Naprawdę? — zdumiał się kapral.

Ale sierżant jakby nie słyszał. Zmierzył Polly wzrokiem od stóp do głów, a Polly nabrała przekonania, że nie jest ani tak pijany, ani tak głupi, jak się wydaje.

— Słowo honoru, kapralu Strappi, mam wrażenie, że stoi przed nami prawdziwy, staroświecki patriota! — Małe oczka wpatrywały się w twarz Polly. — No to trafiłeś we właściwe miejsce, mój chłopcze! — Z poważną miną przysunął sobie jakieś papiery. — Wiesz, kim jesteśmy?

— Dziesiąty Pieszy, sir. Lekka piechota, sir. Znani jako Piersi i Tyłki, sir — odpowiedziała Polly, niemal osłabła z ulgi. Najwyraźniej przeszła jakiś test.

— Słusznie, chłopcze. Dobrzy, weseli Serożercy. Najznakomitszy regiment ze wszystkich w najznakomitszej armii świata! I ostro chcesz do nas wstąpić, co?

— Ostro jak musztarda, sir!

Polly czuła na sobie podejrzliwy wzrok kaprala.

— Zuch chłopak.

Sierżant odkorkował butelkę atramentu i zanurzył w niej czubek pióra. Dłoń zawisła nad papierami.

— Nazywasz się?

— Oliver, sir. Oliver Perks.

— Wiek?

— Siedemnaście skończę w niedzielę, sir.

— Tak, akurat… — mruknął sierżant. — Jeśli ty masz siedemnaście lat, to ja jestem wielką księżną Annagovią. Przed czym uciekasz, mały, co? Jakaś młoda panna chce założyć rodzinę?

— Ktoś by mu musiał pomóc… — wyszczerzył zęby kapral. — Przecież piszczy jak mały chłopak.

Polly wyczuła, że zaczyna się rumienić. Ale przecież młody Oliver też by się zarumienił, prawda? Łatwo sprawić, by chłopcy się rumienili. Polly potrafiła do tego doprowadzić samym spojrzeniem.

— Zresztą to nieważne — uznał sierżant. — Postaw znaczek na tym dokumencie, pocałuj księżną i jesteś moim chłopakiem, rozumiesz? Nazywam się sierżant Jackrum. Będę twoją matką i ojcem, a ten tutaj kapral Strappi będzie dla ciebie jak starszy brat. Codziennie zjesz u nas stek i bekon, a gdyby ktoś cię próbował wyciągnąć, to będzie musiał ciągnąć i mnie, bo złapię cię za kołnierz. I słusznie możesz pomyśleć, że nikt nie da rady uciągnąć tak wiele, panie Perks. — Gruby kciuk stuknął w kartkę papieru. — Tutaj.

Polly sięgnęła po pióro i złożyła podpis.

— Co to jest?! — zawołał kapral.

— Mój podpis — wyjaśniła Polly.

Usłyszała otwierające się za nią drzwi i odwróciła się niespokojnie. Kilku młodych ludzi… to znaczy, poprawiła się, kilku innych młodych ludzi wcisnęło się do wnętrza. Rozglądali się nerwowo.

— Umiesz czytać i pisać? — zdziwił się sierżant. Zerknął na nowo przybyłych, a potem znów na Polly. — No tak, widzę. Ładne, okrągłe litery… Materiał na oficera, jak nic. Dajcie mu szylinga, kapralu. I obrazek, naturalnie.

— Robi się, sierżancie. — Kapral Strappi podniósł obrazek z uchwytem, podobny do lusterka. — Zróbcie dzióbek, szeregowy Nerds.

— Perks, sir — poprawiła go Polly.

— Niech będzie. Pocałujcie księżnę.

Nie była to dobra kopia słynnego portretu. Obraz za szkłem wyblakł, a coś dziwnego, jakby mech albo co, rosło wewnątrz pęknięć w szkle. Polly musnęła je wargami, wstrzymując przy tym oddech.

— Aha — mruknął Strappi.

Wcisnął jej coś do ręki.

— Co to jest? — Polly spojrzała na niewielki prostokąt papieru.

— To weksel. Ostatnio nie stoimy najlepiej z szylingami — wyjaśnił sierżant, a Strappi skrzywił się niechętnie. — Ale oberżysta postawi ci kufel piwa, z łaski jej wysokości.

Przyjrzał się młodym ludziom.

— Jak już pada, to leje — stwierdził. — Wy, chłopcy, też chcecie się zaciągnąć? Coś podobnego, nawet nie musieliśmy uderzyć w bęben. To pewnie niezwykła charyzma kaprala Strappiego. Podejdźcie bliżej, nie ma się czego wstydzić. Który będzie następny?

Polly spojrzała na kolejnego rekruta — ze zgrozą, choć miała nadzieję, że dobrze ją ukrywa. W półmroku nie widziała go zbyt dobrze, gdyż ubrany był na czarno, ale nie w elegancką, stylową czerń, ale w czerń zakurzoną, w jakiej człowieka kładą do trumny. I sądząc z wyglądu, chłopak był właśnie tym człowiekiem. Całe ubranie miał w pajęczynach, a czoło przecinał mu rząd szwów.

— Jak ci na imię, chłopcze? — zapytał Jackrum.

— Igor, fir.

Jackrum przeliczył szwy.

— Wiesz, coś mi mówiło, że właśnie tak — stwierdził. — I widzę, że masz już osiemnaście.

— „Przebudźcie się!”.

— Bogowie… — Komendant Samuel Vimes zasłonił oczy dłońmi.

— Przepraszam, wasza łaskawość? — zaniepokoił się konsul Ankh-Morpork w Zlobenii. — Czy wasza łaskawość źle się czuje?

— Przypomnij mi, młody człowieku, jak ci na imię… Przykro mi, ale od dwóch tygodni jestem w podróży, nie dosypiam, a przez cały dzień muszę poznawać osoby o trudnych nazwiskach. To źle wpływa na mózg.

— Clarence, wasza łaskawość. Clarence Buziak.

— Buziak… — powtórzył Vimes, a z jego miny Clarence wyczytał wszystko.

— Obawiam się, że tak, sir.

— W szkole umiałeś się bić?

— Nie, wasza łaskawość, ale nikt nie mógł mnie prześcignąć w biegu na pięćdziesiąt sążni.

Vimes się roześmiał.

— No cóż, Clarence, każdy hymn państwowy, który zaczyna się od „Przebudźcie się”, na pewno prowadzi do kłopotów. Nie uczyli was tego w kancelarii Patrycjusza?

— Eee… Nie, wasza łaskawość.

— No cóż, sam się przekonasz. Mów dalej.

— Oczywiście, sir. — Clarence odchrząknął. — Borogroviański hymn państwowy — zaczął po raz drugi.

Przebudźcie się, przepraszam waszą łaskawość, synowie Matczyzny!

Dość już picia wina z kwaśnych jabłek.

Drwale, chwyćcie swe topory!

Farmerzy, dobijcie wroga narzędziem używanym poprzednio do załadunku buraków!

Zniweczcie ohydne podstępy naszych nieprzyjaciół!

W ciemność maszerujemy ze śpiewem

Przeciw całemu światu zbrojnie atakującemu,

Ale widzimy już złocisty blask na szczytach gór!

Nowy dzień jest jak wielka, ogromna ryba!

— Ehm… Ten ostatni fragment… — Vimes nie zrozumiał.

— To dosłowne tłumaczenie, wasza łaskawość — odparł nerwowo Clarence. — Zwrot oznacza coś w rodzaju „niezwykłych możliwości” czy „wspaniałego sukcesu”, wasza łaskawość.

— Kiedy nie występujemy publicznie, Clarence, zupełnie wystarczy „sir”. „Wasza łaskawość” służy tylko po to, by zrobić wrażenie na miejscowych. — Vimes przesunął się na niewygodnym krześle, opierając brodę na dłoni. I skrzywił się nagle. — Dwa tysiące trzysta mil — rzekł, zmieniając pozycję. — A na miotle zawsze jest strasznie zimno, choćby leciała całkiem nisko. Potem barka, potem dyliżans… — Znów się skrzywił. — Czytałem twój raport. Myślisz, że to możliwe, by cały naród stracił rozum?

Clarence milczał. Uprzedzono go, że będzie rozmawiał z drugim najpotężniejszym człowiekiem w Ankh-Morpork, nawet jeśli ów człowiek zachowuje się jak ktoś, kto nie ma o tym pojęcia. Rozklekotane biurko w tym zimnym pokoiku na wieży do wczoraj należało do głównego odźwiernego garnizonu Kneck. Na porysowanym blacie piętrzyły się papiery, a całe ich stosy leżały za krzesłem Vimesa.

Sam Vimes — według Clarence’a — wcale nie wyglądał na diuka. Raczej na strażnika, którym — jak rozumiał — był rzeczywiście. Trochę to irytowało Clarence’a Buziaka. Ludzie na szczycie powinni wyglądać tak, jakby tam było ich miejsce.

— To bardzo… interesujący problem, sir — przyznał. — Chodzi panu o to, że ludzie…

— Nie ludzie, ale naród — poprawił go Vimes. — Borogravia wygląda, jakby całkiem straciła rozum. Sądzę, że ludzie radzą sobie, jak mogą, żyją i wychowują dzieci… A muszę przyznać, że w tej chwili też wolałbym się tym zająć. Wiesz chyba, o co mi chodzi. Bierzesz ludzi, którzy na oko niczym się nie różnią od ciebie i ode mnie, ale kiedy połączysz ich wszystkich razem, dostajesz wielkiego szaleńca z granicami państwowymi i hymnem.

— Fascynująca idea, sir — zapewnił dyplomatycznie Clarence.

Vimes rozejrzał się po pokoju. Ściany były z surowego kamienia, okna wąskie… i panował wściekły chłód, nawet w ten słoneczny dzień. Całe to marne jedzenie, tłuczenie się na miotle, sypianie w niewygodnych łóżkach… A potem nocne podróże krasnoludzkimi barkami po ich tajnych kanałach pod górami — bogowie tylko wiedzą, jaką wyrafinowaną dyplomację zastosował Vetinari, żeby to uzyskać, choć owszem, Dolny Król winien był Vimesowi jedną czy drugą przysługę…

…i wszystko to dla tego zimnego zamku nad tą zimną rzeką między tymi głupimi kraikami i ich głupią wojną. Wiedział, co chciałby zrobić. Gdyby to byli ludzie bijący się na ulicy, wiedziałby, jak się zachować. Stuknąłby ich głowami, może przymknął na noc w areszcie… Ale państw nie da się stuknąć głowami…

Vimes przysunął sobie jakieś papiery, przejrzał je, a potem odrzucił.

— Do demona z tym — powiedział. — Co się tam dzieje?

— Jak rozumiem, pozostały jeszcze nieliczne ogniska oporu w trudniej dostępnych regionach twierdzy, ale są właśnie tłumione. Praktycznie rzecz biorąc, twierdza jest w naszych rękach. To był bardzo sprytny podstęp, wasza… sir.

Vimes westchnął.

— Nie, Clarence. To był prymitywny i ograny podstęp. Wprowadzenie do fortecy naszych ludzi przebranych za praczki nie powinno się udać. Na litość bogów, przecież trzech miało wąsy!

— Borogravianie są dosyć… staromodni w takich kwestiach, sir. A przy okazji, wydaje się, że w dolnych kryptach mamy zombi. Straszne stwory. Mam wrażenie, że przez stulecia pochowano tam wielu borograviańskich wyższych oficerów.

— Naprawdę? A co teraz robią?

Clarence uniósł brwi.

— Chodzą i się kołyszą, sir. Tak myślę. Jęczą. Jak to zombi. Coś musiało ich rozbudzić.

— Prawdopodobnie my — uznał Vimes. Wstał, przeszedł przez pokój i szarpnięciem otworzył ciężkie, wysokie drzwi. — Reg! — zawołał.

Po chwili zjawił się kolejny strażnik. Zasalutował. Miał szarą twarz i Clarence nie mógł nie dostrzec, że salutującą dłoń i rękę trzymały razem liczne szwy.

— Poznałeś już funkcjonariusza Shoe, Clarence? — zapytał uprzejmie Vimes. — Należy do mojego personelu. Nie żyje od ponad trzydziestu lat i kocha każdą ich minutę, Mam rację, Reg?

— Tak jest, panie Vimes. — Reg uśmiechnął się, odsłaniając rząd brązowych zębów.

— W piwnicy jest paru twoich ziomków, Reg.

— Oj… Chodzą i się kołyszą, co?

— Obawiam się, że tak, Reg.

— Zejdę i pogadam z nimi — obiecał Reg.

Zasalutował i wyszedł, z niewielką tylko sugestią rozkołysania.

— On jest, ehm… pochodzi z tych stron? — zapytał Clarence, który wyraźnie zbladł.

— Ależ nie. Z nieodkrytej krainy… — odparł Vimes. — Jest martwy. Ale trzeba mu przyznać, że go to nie powstrzymuje. Nie wiedziałeś, że mamy w straży zombi, Clarence?

— Ehm… nie, sir. Od pięciu lat nie byłem w mieście. Jak rozumiem, wiele się zmieniło.

I to na gorsze, zdaniem Clarence’a Buziaka. Funkcja konsula w Zlobenii była nietrudna i zostawiała dość czasu, by zajmować się własnymi sprawami. A potem wzdłuż całej doliny wyrosły nagle wielkie wieże semaforowe i okazało się, że Ankh-Morpork jest oddalone ledwie o godzinę. Przed sekarami list potrzebował dwóch tygodni, by pokonać tę trasę, więc nikt się nie przejmował, jeśli odpowiadał na niego dzień czy dwa później. Teraz ludzie oczekiwali odpowiedzi następnego dnia. Właściwie to był nawet zadowolony, kiedy Borogravia zniszczyła kilka tych nieszczęsnych wież. A potem rozpętało się piekło.

— Różni służą u nas w straży, Clarence — oświadczył Vimes. — I wszyscy są nam wściekle potrzebni zwłaszcza teraz, kiedy Borogravianie i Zlobeńcy tłuką się na ulicy z powodu jakiejś durnej kłótni sprzed tysiąca lat. Są gorsi niż krasnoludy i trolle! Wszystko dlatego, że czyjaś pra-do-umptej-potęgi babka dała w twarz czyjemuś pra-jak-wyżej wujowi! Borogravia i Zlobenia nie mogą się nawet dogadać co do wspólnej granicy. Wybrały sobie rzekę, która co wiosnę zmienia koryto. I nagle wieże sekarowe znajdują się na borograviańskim gruncie, a przynajmniej błocie, więc ci idioci palą je z powodów religijnych!

— Ehm… Tu chodzi o coś więcej, sir — zauważył Buziak.

— Tak, wiem. Znam historię. Ta doroczna bójka ze Zlobenią to tylko lokalne derby. Borogravia walczy ze wszystkimi. Dlaczego?

— Duma narodowa, sir.

— Z czego? Przecież tutaj nic nie ma! Mają parę kopalni tłuszczu i są niezłymi farmerami, ale trudno tu znaleźć przykłady wspaniałej architektury, wielkie biblioteki, słynnych kompozytorów, jakieś bardzo wysokie góry czy wspaniałe krajobrazy. Jedyne, co można o tym miejscu powiedzieć, to że nie jest żadnym innym. Co Borogravia ma takiego specjalnego?

— Wydaje się, że jest specjalna, bo jest ich. Oczywiście, sir, nie można też zapominać o Nugganie. To ich bóg. Przyniosłem panu „Księgi Nuggana”.

— Przejrzałem ją sobie w mieście, Clarence. Wydaje się dość głu…

— To nie było najnowsze wydanie, sir. A podejrzewam, że tak daleko stąd nie mogło być zbyt hm… aktualne. Tutaj mam bardziej bieżące. — Buziak położył na biurku niedużą, ale grubą książeczkę.

— Aktualne? Co to znaczy: aktualne? — zdziwił się Vimes. — Pismo święte jest… spisane. To rób, tego nie rób, nie pożądaj wołu bliźniego…

— Ehm… Nuggan na tym nie poprzestaje. On no… aktualizuje nakazy. Głównie Obrzydliwości, prawdę mówiąc.

Vimes otworzył książeczkę. Była wyraźnie grubsza od tej, którą przywiózł ze sobą.

— To coś, co nazywają Żywym Testamentem — tłumaczył Buziak. — One… no, można chyba powiedzieć, że „umierają”, kiedy zostaną wywiezione z Borogravii. Potem już nie są uzupełniane. Ostatnie Obrzydliwości znajdzie pan na końcu, sir — dodał.

— Święta księga z dodatkami?

— Właśnie tak, sir.

— Oprawiona jak skoroszyt?

— Tak jest, sir. Ludzie wstawiają czyste kartki, a Obrzydliwości… się pojawiają.

— Znaczy: magicznie?

— Chyba raczej znaczy: religijnie, sir.

Vimes otworzył księgę w przypadkowym miejscu.

— Czekolada? — zdziwił się. — Nie lubi czekolady?

— Tak, sir. To Obrzydliwość.

— Czosnek? Właściwie ja też go nie lubię, więc akceptuję. Koty?

— O tak. Naprawdę nie lubi kotów, sir.

— Krasnoludy? Stoi tu wyraźnie: „Krasnoludzia rasa, która czci Złoto, jest Obrzydliwą w oczach Nuggana”. On chyba oszalał. Co się tu potem działo?

— Och, krasnoludy, które tu mieszkały, zablokowały szyby swoich kopalni i zniknęły, wasza łaskawość.

— Można się było spodziewać. Potrafią wyczuć kłopoty.

Tym razem pozostawił waszą łaskawość bez komentarza. Widział, że Buziak czerpie satysfakcję z rozmowy z diukiem.

Przerzucił jeszcze kilka kartek.

— Kolor niebieski?

— Zgadza się, sir.

— Co jest obrzydliwego w niebieskim? To tylko kolor! Niebo jest niebieskie!

— Owszem, sir. Gorliwi nugganici starają się ostatnio nie patrzeć w górę. Ehm… — Buziak był wyszkolonym dyplomatą. Pewnych rzeczy wolał nie mówić wprost. — Nuggan, sir… hm… jest dość… zgryźliwy — wykrztusił.

— Zgryźliwy? — powtórzył Vimes. — Zgryźliwy bóg? Znaczy co, skarży się na to, że dzieci hałasują? Protestuje przeciwko głośnej muzyce po dziewiątej wieczorem?

— No… Dociera tutaj „Puls Ankh-Morpork”, sir, w końcu. I tego… moim zdaniem, no… Nuggan jest całkiem podobny… do tych ludzi, którzy piszą do ich działu listów. Wie pan, ci, którzy podpisują się „Zdegustowani mieszkańcy Ankh-Morpork”…

— Aha, chodzi ci o to, że naprawdę jest obłąkany — stwierdził Vimes.

— Och, nigdy by mi o coś takiego nie chodziło — zaprotestował pospiesznie Buziak.

— A co robią kapłani?

— Niezbyt wiele, sir. Myślę, że dyskretnie ignorują co bardziej… skrajne Obrzydliwości.

— Chcesz powiedzieć, że Nugganowi nie podobają się krasnoludy, koty i niebieski kolor, a są jeszcze bardziej obłąkane przykazania?

Buziak zakaszlał uprzejmie.

— No dobra — ustąpił Vimes. — Bardziej skrajne przykazania?

— Ostrygi, sir. Nie lubi ostryg. Ale to żaden kłopot, bo nikt tutaj nigdy nie widział ostrygi. Aha, i dzieci. Dzieci też uznał za Obrzydliwość.

— Ale zakładam, że ludzie wciąż je tu robią?

— O tak, wasza las… przepraszam. Tak, sir. Ale czują się winni. Szczekające psy to następna. Koszule z sześcioma guzikami. I ser. No i… Ludzie tak jakby, no… unikają tych trudniejszych. Nawet kapłani zrezygnowali chyba z prób ich tłumaczenia.

— No tak. Chyba rozumiem dlaczego. Czyli mamy tu do czynienia z krajem próbującym żyć według przykazań boga, który, w opinii mieszkańców, może nosić kalesony na głowie… Czy kalesony też są Obrzydliwością?

— Nie, sir. — Buziak westchnął. — Ale to prawdopodobnie tylko kwestia czasu.

— Więc jak sobie radzą?

— Ostatnimi czasy ludzie modlą się głównie do księżnej Annagovii. W każdym domu wisi jej portret. Nazywają ją Małą Matką.

— A tak, księżna. Mogę się z nią spotkać?

— Nikt się z nią nie spotyka, sir. Od ponad trzydziestu lat nie widział jej nikt prócz służących. Prawdę mówiąc, sir, ona prawdopodobnie już nie żyje.

— Tylko prawdopodobnie?

— Nikt naprawdę nie wie. Oficjalna wersja głosi, że księżna jest w żałobie. To smutna historia, sir. Młody książę zginął tydzień po ślubie. O ile wiem, zabiła go dzika świnia podczas polowania. Księżna zamknęła się w starym zamku w PrinceMarmadukePiotre-AlbertHansJosephBernhardtWilhelmsbergu i nie pokazuje się publicznie. Oficjalny portret namalowano chyba, kiedy miała około czterdziestu lat.

— Żadnych dzieci?

— Żadnych, sir. Po jej śmierci ród wygaśnie.

— I oni się do niej modlą? Jak do bogini?

Buziak westchnął.

— Przecież włączyłem to do mojego raportu, sir. Rodzina królewska w Borogravii zawsze miała taki quasi-religijny status. Są głowami Kościoła, a chłopi modlą się do nich w nadziei, że wstawią się u Nuggana. Są jakby… świętymi za życia. Niebiańskimi pośrednikami. Szczerze mówiąc, te państewka tak właśnie funkcjonują. Żeby cokolwiek załatwić, trzeba znać odpowiednich ludzi. A przypuszczam, że łatwiej się modlić do kogoś na obrazku niż do boga, którego nie widać.

Przez dłuższą chwilę Vimes przyglądał się konsulowi. A kiedy się odezwał, przeraził go do szpiku kości.

— Kto ma dziedziczyć? — zapytał.

— Sir?

— Według następstwa monarchii, panie Buziak. Jeśli księżna nie będzie siedzieć na tronie, kto go zajmie?

— Hm… To niewiarygodnie skomplikowane, sir, z powodu małżeństw w ramach rodu i różnych systemów prawnych, które na przykład…

— A na kogo warto postawić, panie Buziak?

— Hm… na księcia zlobeńskiego Heinricha.

Ku zdumieniu Buziaka Vimes się roześmiał.

— I pewnie się martwi o zdrowie cioci, co? Poznałem go dziś rano, prawda? Trudno powiedzieć, żebym go polubił.

— Ale jest przyjacielem Ankh-Morpork — przypomniał z wyrzutem konsul. — Napisałem o tym w raporcie. Wykształcony. Bardzo się interesuje sekarami. Ma wielkie plany co do swojego kraju. Kiedyś mieli tu nugganitów, ale zakazał tej religii i szczerze powiem, że nikt chyba nie protestował. Chce, żeby Zlobenia się rozwijała. I bardzo podziwia Ankh-Morpork.

— Tak, wiem. Sprawia wrażenie obłąkanego, prawie tak jak Nuggan… No dobrze, czyli mamy chyba do czynienia ze skomplikowaną intrygą, żeby wykluczyć Heinricha. Jak są tu sprawowane rządy?

— Prawie wcale. Trochę zbierania podatków i to właściwie wszystko. Przypuszczamy, że któryś z wyższych urzędników dworu ciągnie wszystko, jakby księżna ciągle żyła. Jedynym, co jeszcze jako tako działa, jest armia.

— No dobrze, a co z policją? Wszyscy potrzebują glin. Oni przynajmniej chodzą twardo po ziemi…

— O ile mi wiadomo, nieformalne komitety obywatelskie pilnują przestrzegania praw nugganicznych.

— O bogowie… Różni wścibscy podglądacze i wigilanci… — Vimes wstał i wyjrzał przez wąskie okno na równinę w dole. Zapadła noc. Ogniska w obozie przeciwnika tworzyły w ciemności demoniczne konstelacje. — Powiedzieli ci, po co mnie tu przysłali, Clarence?

— Nie, sir. Moje instrukcje mówią tylko, że ma pan… dopilnować spraw. Książę Heinrich nie jest z tego powodu przesadnie szczęśliwy.

— No cóż, interesy Ankh-Morpork są przecież interesami wszystkich miłujących pieniądz… przepraszam, chciałem powiedzieć: miłujących wolność ludzi na całym Dysku — stwierdził Vimes. — Nie możemy pozwolić na istnienie kraju, który zawraca nasze dyliżanse pocztowe i przewraca wieże semaforów. To zbyt kosztowne. Rozcinają kontynent na połowy, są jak zwężenie w klepsydrze. Mam doprowadzić konflikt do „satysfakcjonującego” rozwiązania. I wyznam szczerze, Clarence, że zastanawiam się, czy w ogóle warto atakować Borogravię. Taniej wyjdzie posiedzieć i poczekać, aż sama się rozleci. Chociaż, jak zauważyłem… gdzie jest ten raport… a tak… najpierw umrze z głodu.

— To niestety prawda, sir…


Igor stał przy stole werbowników i milczał.

— Nieczęsto się was widuje ostatnio — zauważył sierżant Jackrum.

— No… Skończyły się wam świeże mózgi, co? — spytał złośliwie kapral.

— Spokojnie, kapralu, naprawdę nie ma potrzeby — uspokoił go sierżant i usiadł wygodniej na skrzypiącym krześle. — Wielu znam chłopców chodzących po tym świecie na nogach, których by nie mieli, gdyby nie przyjazny Igor w pobliżu. Prawda, Igorze?

— Tak? Bo ja akurat słyszałem o ludziach, którzy budzili się i odkrywali, że przyjazny Igor w środku nocy zwinął im mózg i prysnął, żeby go przehandlować. — Kapral patrzył wrogo na Igora.

— Obiecuję, że pańfki mózg jest przede mną całkowicie bezpieczny, kapralu — zapewnił Igor.

Polly parsknęła śmiechem, ale natychmiast umilkła, widząc, że absolutnie nikt jej nie wtóruje.

— I jeszcze spotkałem sierżanta, który mówił, że jakiś Igor przyszył człowiekowi nogi tyłem do przodu — dodał kapral Strappi. — I na co się takie przydadzą żołnierzowi, co?

— Może ifć naprzód i cofać fię równoczefnie — odparł spokojnie Igor. — Fierżancie, znam fystkie te hiftorie i fą tylko złofliwymi ofczerftwami. Chcę fłużyć mojej ojczyźnie. Nie fukam kłopotów.

— Jasna sprawa — zgodził się sierżant. — My też nie. Postaw znaczek i obiecaj, że nie będziesz grzebał przy mózgu kaprala Strappiego, jasne? Co, następny podpis? Niech mnie, mamy tu prawdziwy uniwersytet rekrutów, nie ma co. Dajcie mu tekturowego szylinga, kapralu.

— Dziękuję — powiedział Igor. — I chciałbym też przetrzeć obrazek, jefli można.

Wyjął z kieszeni ściereczkę.

— Przetrzeć? — zdziwił się Strappi. — To dozwolone, sierżancie?

— A po co chcesz go wycierać, mój panie? — zapytał sierżant.

— Żeby ufunąć niewidzialne demony — wyjaśnił Igor.

— Nie widzę tu żadnych niewidzia… — zaczął Strappi i urwał.

— Pozwólcie mu, dobrze? — mruknął Jackrum. — To takie ich zabawne przyzwyczajenia.

— Nie wydaje się to słuszne… — burczał Strappi. — Praktycznie zdrada…

— Nie rozumiem, czemu to źle, że od czasu do czasu wyczyści się staruszkę — uciął sierżant. — Następny. Och…

Igor starannie wytarł obrazek i cmoknął go szybko. Potem stanął obok Polly i rzucił jej zakłopotany uśmiech. Ona jednak patrzyła na kolejnego rekruta.

Był niski i szczupły, co nie zaskakiwało w kraju, gdzie nie wystarczało żywności, by się utuczyć. Miał jednak na sobie kosztowny, czarny strój arystokraty, a nawet broń. Sierżant trochę się więc zaniepokoił. Człowiek mógł sobie narobić kłopotów, jeśli nieodpowiednio zwrócił się do kogoś takiego… Ktoś taki mógł przecież mieć ważnych przyjaciół.

— Na pewno trafił pan we właściwe miejsce, sir? — zapytał.

— Tak, sierżancie. Chcę się zaciągnąć.

Sierżant Jackrum wiercił się niepewnie.

— Oczywiście, sir, ale nie jestem pewien, czy taki dżentelmen…

— Weźmiecie mnie, sierżancie, czy nie?

— Rzadko się zdarza, sir, żeby taki dżentelmen zaciągał się jako zwykły żołnierz… — mamrotał sierżant.

— W rzeczywistości, sierżancie, chodzi wam o to, czy ktoś mnie ściga. Czy wyznaczono cenę za moją głowę? Odpowiedź brzmi: nie.

— A może tłum chłopów z widłami? — wtrącił kapral Strappi. — To przecież wampir, sierżancie! Każdy się zorientuje! Czarnowstążkowiec! Proszę spojrzeć, nosi odznakę!

— Na której jest napisane „Ani kropli” — przypomniał spokojnie młody człowiek. — Ani kropli ludzkiej krwi, sierżancie. Abstynencja, którą utrzymuję od dwóch lat, dzięki Lidze Wstrzemięźliwości. Oczywiście, jeśli ma pan jakieś obiekcje, sierżancie, wystarczy mi je przekazać na piśmie.

Co było sprytnym posunięciem, uznała Polly. Takie ubranie kosztuje sporo pieniędzy. Większość wampirzych rodów należała do starej arystokracji. Nigdy nie wiadomo, kto był czyimi krewniakiem… a właściwie nawet kto był z kim spokrewniony. Spokrewnieni mogli o wiele bardziej zaszkodzić niż zwykli pospolici krewniacy… Sierżant spoglądał na ciągnącą się przed nim wyboistą drogę…

— Trzeba iść z duchem czasów, kapralu — uznał, postanawiając nie wybierać się tą drogą. — A bez wątpienia potrzebujemy rekrutów.

— No tak, ale przypuśćmy, że nocą zechce wyssać ze mnie całą krew? — zaprotestował Strappi.

— Najpierw będzie musiał zaczekać, aż szeregowy Igor skończy szukać waszego mózgu, nie? — zirytował się Jackrum. — Proszę tu podpisać, sir.

Pióro skrzypiało na papierze. Po minucie czy dwóch wampir odwrócił kartkę i pisał dalej po drugiej stronie. Wampiry miewają długie imiona.

— Ale możecie mnie nazywać Maladictem — powiedział, wrzucając pióro z powrotem do kałamarza.

— Bardzo jestem wdzięczny, muszę przyznać, si… to znaczy szeregowy. Dajcie mu szylinga, kapralu. Dobrze, że nie srebrnego, co? Cha, cha!

— Tak — zgodził się Maladict. — Rzeczywiście dobrze.

— Następny!

Polly zobaczyła, jak przy stole staje chłopak z farmy, w spodniach przewiązanych sznurkiem. Patrzył na pióro w kałamarzu z tym oburzonym zdumieniem kogoś, kto staje wobec technicznej nowinki.

Odwróciła się do baru. Oberżysta przyglądał jej się na sposób wszystkich złych oberżystów. Jak zawsze powtarzał jej ojciec, jeśli ktoś prowadzi gospodę, to albo lubi ludzi, albo wpada w obłęd. Co dziwne, niektórzy z tych obłąkanych najlepiej potrafią zadbać o swoje piwo. Sądząc po zapachu w sali, ten do nich nie należał.

Oparła się o bar.

— Jedno piwo proszę — rzuciła.

I patrzyła smętnie, jak oberżysta ponuro kiwa głową i podchodzi do wielkich beczek. Z góry wiedziała, że piwo będzie kwaśne, a wiadro na zlewki pod kurkiem codziennie jest przelewane z powrotem, że czop nie jest wkładany, i jeszcze… no tak, piwo podawali tu w skórzanych kubkach, których chyba nigdy nie myli.

Jednak kilku nowych rekrutów dopijało już swoje piwo z wyraźnie słyszalnymi oznakami zadowolenia. Byli przecież w Plün. Wszystko, co pomagało człowiekowi o tym zapomnieć, prawdopodobnie warte było wypicia.


— Niezłe piwo, nie? — odezwał się jeden z nich.

A stojący obok beknął i odpowiedział:

— Najlepsze jakie piłem, pewno.

Polly powąchała kufel. Zawartość cuchnęła jak coś, czego nie podałaby świniom. Wypiła łyk i całkowicie zmieniła opinię: owszem, podałaby to świniom. Ci chłopcy nigdy w życiu nie pili piwa, tłumaczyła sobie. Pewnie jest tak, jak mówił tato: na wsiach trafiają się chłopcy gotowi iść do wojska, by dostać niezamieszkaną parę spodni. Tacy pili te pomyje i udawali, że smakuje im jak mężczyznom: Hej, nieźle żeśmy sobie dali wczoraj w nocy, co, chłopaki? A zaraz potem…

O bogowie… To jej przypomniało. Jak tutaj będzie wyglądała wygódka? Ta męska na podwórzu, w domu, była dostatecznie straszna. Co rano Polly wylewała tam dwa wielkie cebry wody, starając się przy tym nie oddychać. Na kamiennej podłodze rósł dziwaczny zielony mech. A przecież Pod Księżną to była dobra gospoda. Miała klientów, którzy zdejmowali buty, zanim kładli się do łóżek.

Zmrużyła oczy. Ten głupi dureń przed nią, człowiek, który zmuszał jedną długą brew do wykonywania pracy normalnych dwóch, serwował im pomyje i cuchnący kwas, choć niedługo mieli iść na wojnę…

— To piwo — oznajmił Igor — fmakuje jak końfkie fiki.

Polly cofnęła się o krok. Nawet w takim barze jak ten była to mordercza uwaga.

— Aha, znasz się na tym, co? — Barman pochylił się groźnie nad chłopakiem. — Piłeś już końskie siki, co?

— Tak — odparł Igor.

Barman podstawił mu pięść pod nos.

— No to posłuchaj uważnie, ty sepleniący mały…

Szczupłe ramię w czerni pojawiło się z zadziwiającą prędkością, a blada dłoń chwyciła barmana za przegub. Pojedyncza brew zmarszczyła się z bólu.

— No więc sytuacja jest taka — rzekł chłodno Maladict. — Jesteśmy żołnierzami księżnej, zgoda? Powiedz tylko „aargh”.

Musiał ścisnąć palce. Barman jęknął.

— Dziękuję. A ty jako piwo podajesz ciecz, którą najlepiej opisuje termin „cuchnąca woda” — ciągnął Maladict tym samym spokojnym, cichym głosem. — Ja oczywiście nie piję… końskiego moczu, ale mam bardzo dobrze rozwinięty zmysł węchu i doprawdy wolałbym nie wymieniać głośno wszystkiego, co wyczuwam w tym płynie. Powiedzmy więc tylko „szczurze odchody” i zostawmy tę kwestię, zgoda? Jęknij tylko. Zuch.

Na końcu baru jeden z nowych rekrutów zwymiotował. Maladict z satysfakcją pokiwał głową.

— Odbieranie zdolności bojowej żołnierzowi jej łaskawości w czasie wojny to zdrada — powiedział. Pochylił się. — Karana, oczywiście… śmiercią. — Słowo to wymówił z niejaką przyjemnością. — Jednakże… gdybyś przypadkiem miał tu gdzieś inną beczkę piwa, wiesz, porządnego, które trzymasz dla przyjaciół, jeśli masz jakichś przyjaciół, to z pewnością moglibyśmy zapomnieć o tym drobnym incydencie. A teraz puszczę twoją rękę. Po twojej brwi poznaję, że jesteś myślicielem. No więc jeśli myślisz, żeby rzucić się na mnie z wielkim kijem, chciałbym, żebyś pomyślał również o czymś innym. Pomyśl o tej czarnej wstążeczce, jaką noszę. Wiesz, co oznacza, prawda?

Barman skrzywił się i wymamrotał:

— Liga Wstrzemięźliwości…

— Tak jest! Brawo. I kolejna myśl, jeśli zostało jeszcze trochę miejsca. Złożyłem ślubowanie, że nie będę pił ludzkiej krwi. Co nie oznacza, że nie mogę kopnąć cię w rozkrok tak mocno, że całkiem ogłuchniesz.

Zwolnił uchwyt. Barman wyprostował się powoli. Pod barem na pewno trzymał krótką drewnianą pałkę — Polly była tego pewna. W każdej gospodzie taką mieli. Nawet ojciec miał. Jak twierdził, była bardzo pomocna w czasach pełnych niepokoju i chaosu.

Zobaczyła, jak drgają nerwowo palce niezdrętwiałej dłoni.

— Nie próbuj — ostrzegła. — On nie żartuje.

Barman się uspokoił.

— Drobne nieporozumienie, panowie — mruknął. — Podtoczyłem nie tę beczkę, którą chciałem. Bez urazy.

I poczłapał na zaplecze. Jego dłoń niemal widocznie mrowiła.

— Powiedziałem tylko, że to końfkie fiki — rzekł Igor.

— Nie będzie już sprawiał kłopotów — uspokoiła Maladicta Polly. — Od teraz stanie się twoim przyjacielem. Doszedł do wniosku, że nie może cię pobić, więc postanowił zostać twoim najlepszym kumplem.

Maladict obrzucił ją uważnym spojrzeniem.

— Ja to wiem — stwierdził. — Ale skąd wiesz ty?

— Pracowałem kiedyś w gospodzie. — Serce Polly zabiło szybciej, jak zwykle, kiedy kłamstwa czekały na wypowiedzenie. — Można się nauczyć odczytywać ludzi.

— A co robiłeś w gospodzie?

— Stałem za barem.

— Jest w tej dziurze jeszcze jedna gospoda?

— Nie, skąd. Nie pochodzę z tej okolicy.

Polly jęknęła w duchu, słysząc własny głos. Czekała na pytanie: „To czemu przyszedłeś aż tutaj, żeby się zaciągnąć?”. Ale nie nadeszło. Maladict wzruszył tylko ramionami.

— Nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek pochodził z tej okolicy.

Jeszcze dwóch rekrutów stanęło przy barze. Wyglądali tak samo — zakłopotane, trochę wyzywające miny, niedopasowane, za duże ubrania. Wrócił Brew, dźwigając niewielki antałek. Ostrożnie ułożył go na koźle i delikatnie wbił kurek. Wyjął spod lady prawdziwy cynowy kufel, napełnił i nieśmiało podsunął Maladictowi.

Wampir machnął ręką.

— Igorze? — zapytał.

— Zoftanę przy końfkich fikach, jefli ci to nie przefkadza — odparł Igor. Rozejrzał się w nagle zapadłej ciszy. — Przecież nie mówiłem, że mi nie fmakują… — Przesunął swój kufel po lepkiej ladzie. — Jefcze raz to famo…

Polly wzięła świeży kufel i powąchała. Potem wypiła łyk.

— Niezłe — stwierdziła. — Przynajmniej smakuje jak…

Drzwi otworzyły się gwałtownie, wpuszczając odgłosy burzy. Do wnętrza wsunęło się mniej więcej dwie trzecie trolla, które potem zdołało jakoś przeciągnąć pozostałą część.

Polly nie miała nic przeciwko trollom. Czasami spotykała je w lesie, siedzące wśród drzew albo człapiące wytrwale po ścieżkach w drodze do tego, czym zajmują się trolle. Nie były przyjazne, były… zrezygnowane. Świat ma w sobie ludzi i trzeba się z tym pogodzić. Nie są warci niestrawności. Nie można zabić ich wszystkich. Nie da się ich obejść… Nadeptywanie ich nie działa na dłuższą metę.

Niekiedy jakiś farmer wynajmował trolle do wykonania ciężkich zadań. Czasem się pojawiały, czasem nie. Czasem przychodziły, krążyły po polu i wyrywały pnie drzew jak marchewki, a potem znikały, nie czekając na zapłatę. Wiele tego, co robią ludzie, zdumiewało trolle. I odwrotnie. Na ogół starali się nie wchodzić sobie w drogę.

Jednak nieczęsto widywała trolle aż tak… trolliczne. Ten wyglądał raczej jak głaz, który przez długie stulecia leżał w wilgotnym sosnowym lesie. Porastał go mech. Zasłony szarych porostów zwisały z głowy i brody. W jednym uchu miał ptasie gniazdo, a za sobą ciągnął prawdziwą trollową maczugę zrobioną z wyrwanego drzewka. Był niemal wcieleniem trolla z dowcipów, tyle że nikt się nie śmiał.

Ukorzeniony koniec drzewka stukał o podłogę, kiedy troll — obserwowany przez rekrutów i przerażonego kaprala Strappiego — przyczłapał do stołu.

— Chcem siem zaciągnąć — oznajmił. — Chcem spełnić obowiązek. Dawać szylinga.

— Jesteś trollem! — wybuchnął Strappi.

— Nie, nie. Spokojnie, kapralu — upomniał go sierżant Jackrum. — Nie pytaj, nie zdradzaj.

— Nie pytać? Nie pytać? To przecież troll, sierżancie! Ma szczeliny. Trawa mu rośnie pod paznokciami! To troll!

— Jasne — stwierdził sierżant. — Zapiszcie go.

— Chcesz walczyć razem z nami? — zapiszczał Strappi.

Trolle nie mają wyczucia przestrzeni osobistej, a w tej chwili tona tego, co — praktycznie rzecz biorąc — było odmianą skały, pochylała się nad stołem i kapralem.

Troll przeanalizował pytanie. Rekruci stali w milczeniu, z kuflami znieruchomiałymi w połowie drogi do ust.

— Nie — odpowiedział w końcu. — Chcem walczyć z armią. Bogowie zachowajcie… — Troll umilkł i popatrzył na sufit. Czegokolwiek tam szukał, nie było chyba widoczne, więc popatrzył na własne stopy porośnięte trawą. W końcu uniósł wolną rękę i poruszył palcami, jakby coś liczył. — …Księżną — dokończył. Czekanie trwało długo. Stół zatrzeszczał, kiedy troll położył na blacie rękę dłonią do góry. — Dawać szylinga.

— Ale mamy tylko te kawałki papie… — zaczął kapral Strappi, lecz sierżant Jackrum wbił mu łokieć w żebra.

— Słowo honoru, kapralu, czy wyście oszaleli? — syknął. — Za wciągnięcie trolla dostaniemy premię jak za dziesięciu ludzi!

Drugą ręką sięgnął do kieszeni kurtki, wyjął srebrnego szylinga i położył go ostrożnie na wielkiej dłoni.

— Witamy w nowym życiu, przyjacielu! Zapiszę tylko twoje imię, dobrze? No więc jak?

Troll przyjrzał się sufitowi, stopom, sierżantowi, ścianie i stołowi. Polly zauważyła, że porusza ustami.

— Karborund? — spróbował.

— Tak, prawdopodobnie — zgodził się sierżant. — A może zechciałbyś zgo… skosić trochę wło… mchu? Mamy takie przepisy…

Ściana, podłoga, sufit, stół, palce, sierżant.

— Nie — odparł Karborund.

— Jasne. Jasne. Jasne — uspokoił go sierżant pospiesznie. — To właściwie nie jest przepis jako taki, ale raczej sugestia. Niemądra, co? Zawsze mi się tak wydawało. Cieszę się, że mamy cię wśród nas — dodał z przekonaniem.

Troll polizał monetę, która zalśniła w jego dłoni jak diament. Rzeczywiście, zauważyła Polly, trawa rosła mu pod paznokciami… Podszedł do baru. Stojący rozstąpili się natychmiast, ponieważ trolle nigdy nie muszą czekać za pijącymi, machać pieniędzmi i próbować pochwycić wzrok barmana.

Karborund rozłamał monetę na połowy i rzucił obie na kontuar. Brew przełknął ślinę. Wyglądał, jakby chciał powiedzieć: Jesteś pewien?”, tyle że nie było to pytanie, jakie barmani kierują do klientów ważących powyżej pół tony. Karborund zastanowił się chwilę i rzekł:

— Daj drink.

Brew kiwnął głową, zniknął na chwilę na zapleczu i wrócił, niosąc kufel z podwójnym uchwytem. Maladict kichnął. Polly zaczęła łzawić — taki zapach wyczuwa się przez zęby. Oberża mogła podawać gościom nędzne piwo, ale ten płyn był czystym octem, od którego szczypało w oczy.

Brew wrzucił połówkę srebrnej monety do naczynia, po czym wyjął z szuflady miedzianego pensa i wzniósł nad spienionym kuflem. Troll skinął głową. Z odrobiną ceremonii, jak kelner wrzucający do koktajlu małą parasolkę, Brew upuścił miedziaka do kufla.

Ciecz zapieniła się mocniej. Igor przyglądał się z zaciekawieniem. Karborund chwycił naczynie w dwa palce każdej z wielkich dłoni, po czym jednym haustem przełknął całą zawartość. Przez moment stał nieruchomo, a potem ostrożnie postawił kufel na ladzie.

— Zechciejcie, panowie, trochę się odsunąć — mruknął Brew.

— A co się stanie? — zainteresowała się Polly.

— Różnie to na nich działa. Wygląda na to, że ten… a nie, już załatwiony…

W godnym podziwu stylu Karborund padł na plecy. Nie było żadnego uginania kolan, żadnej dziewczyńskiej próby zamortyzowania upadku. Po prostu zmienił pozycję ze stojącej z ręką wyciągniętą przed siebie na leżącą z ręką sterczącą w górę. Zakołysał się nawet parę razy, kiedy już uderzył o podłogę.

— Nie mają głowy do takich drinków — stwierdził Brew. — Typowe dla takich młodych byczków. Przychodzą tutaj i próbują zgrywać wielkiego trolla, zamawiają Elektryczny Powalacz i nie wiedzą, jak go wypić.

— Wróci do siebie? — zapytał Maladict.

— Raczej nie przed świtem. Mózg przestał mu działać.

— Dla niego to niewielka różnica — uznał kapral Strappi. — No dobra, ofermy! Spicie w tej szopie na tyłach. Praktycznie wodoszczelna i prawie bez szczurów! Wymarsz o świcie! Jesteście teraz w wojsku!


Polly leżała w ciemności na posłaniu z gnijącej słomy. Nie było mowy, żeby ktokolwiek się rozbierał. Deszcz bębnił o dach, a wiatr dmuchał przez szczelinę pod drzwiami mimo prób Igora, by zatkać ją słomą. Porozmawiali chwilę dość chaotycznie. Z tej rozmowy Polly dowiedziała się, że szopę zamieszkują wraz z nią „Stukacz” Halter, „Kukuła” Manickle, „Łazer” Goom i „Loft” Tewt. Maladict i Igor chyba nie zyskali sobie łatwych do powtórzenia przydomków. Ona sama za powszechną zgodą została Ozzerem.

Ku jej lekkiemu zdziwieniu chłopiec przedstawiający się jako Łazer wyjął z tobołka nieduży portret księżnej i niepewnie zawiesił go na starym gwoździu. Nikt nie powiedział ani słowa, kiedy zaczął się do niej modlić. Tak właśnie powinno się robić.


Mówili, że księżna nie żyje…

Pewnej nocy Polly zmywała właśnie, kiedy usłyszała rozmowę mężczyzn. A nieszczęśliwa jest kobieta, która nie potrafi podsłuchiwać i robić hałasu równocześnie.

Nie żyje, mówili, ale ludzie w PrinceMarmadukePiotreAlbertHansJosephBernhardt-Wilhelmsbergu to ukrywają. Dlatego że nie miała dzieci, a w rodach panujących ludzie bez przerwy zawierają małżeństwa ze swoimi kuzynami i babciami, więc książęcy tron przypadłby księciu Heinrichowi ze Zlobenii! Tak jest! Możecie uwierzyć? No bo niby czemu nikt jej nigdy nie widział, co? I przez te wszystkie lata nie namalowali nowego portretu? Daje do myślenia. Pewnie, powtarzają nam, że jest w żałobie z powodu młodego księcia, ale to się przecież wydarzyło siedemdziesiąt lat temu! Podobno pochowali ją w sekrecie i…

Ale wtedy właśnie ojciec przerwał brutalnie. Są takie rozmowy, po których człowiek woli, by nikt nie pamiętał, że w ogóle przebywał w tym samym pomieszczeniu.

Żywa czy martwa, księżna troszczyła się o swych poddanych.


Rekruci próbowali zasnąć.

Od czasu do czasu ktoś bekał albo głośno puszczał wiatry. Polly reagowała kilkoma własnymi fałszywymi czknięciami. Zdawało się, że skłania to do większego wysiłku innych śpiących, aż dach grzechotał i kurz opadał w dół, nim wszyscy się wreszcie uspokoili. Raz czy dwa słyszała, jak ktoś wychodzi chwiejnie na ciemność i wiatr, w teorii do wygódki, ale biorąc pod uwagę męską niecierpliwość w takich sprawach, prawdopodobnie do celu o wiele bliższego. Raz, budząc się i zapadając w niespokojny sen, miała wrażenie, że słyszy czyjś szloch.

Uważając, by za głośno nie szeleścić, wyjęła wytarty, poskładany, zaczytany i poplamiony list od brata. Przeczytała go w świetle samotnej, migoczącej świecy. Został otworzony i ciężko okaleczony przez cenzorów, a także nosił pieczęć księstwa. Brzmiał tak:


Kochani!

Jesteśmy w ---, który jest -- z takim --ącym czymś z gałkami. We -- ruszamy do --- i bardzo dobrze, ponieważ już -- stąd. Dbam o siebie. Jedzenie jest --. - będziemy -- przy -- ale mój kumpel --ek mówi, żeby się nie przejmować, wszystko się skończy do -- i wszyscy dostaniemy medale.

Uszy do góry!

Paul


Pismo było wyraźne, przesadnie staranne i kształtne, jak u kogoś, kto musi pomyśleć nad każdą literą. Polly wolno złożyła list. Paul marzył o medalach, bo błyszczą. Minął już niemal rok od czasu, kiedy każdy werbownik, jaki pojawił się w okolicy, odjeżdżał z ponad połową batalionu. Ludzie żegnali żołnierzy chorągiewkami i muzyką… Teraz czasami powracały mniejsze grupki. Tym, którzy mieli szczęście, brakowało tylko jednej nogi czy ręki. Nikt nie machał chorągiewkami.

Rozłożyła inną kartkę — to była odezwa. Zatytułowana: „Od Matek Borogravianek!”. Matki Borogravianki bardzo stanowczo pragnęły posłać swych synów na wojnę ze Zlobeńskim Najeźdźcą i używały bardzo licznych wykrzykników, by o tym poinformować. Co było dziwne, gdyż matki w Munzu wcale nie były zachwycone myślą, że ich synowie idą na wojnę; zdarzało się, że starały się zaciągnąć ich z powrotem. Mimo to do każdego domu trafiło po kilka egzemplarzy tej odezwy. Była bardzo patriotyczna. To znaczy: mówiła o zabijaniu cudzoziemców.

Polly nauczyła się w pewnym zakresie czytać i pisać, ponieważ gospoda była duża, a w każdym dużym przedsięwzięciu należy rejestrować i liczyć różne rzeczy. Matka nauczyła ją czytać, co było dopuszczone przez Nuggana, a ojciec przypilnował, żeby umiała też pisać, co dopuszczone nie było. Kobieta, która potrafi pisać, jest Obrzydliwością dla Nuggana, jak twierdził ojciec Jupe; cokolwiek napisze, z definicji będzie kłamstwem.

Polly nauczyła się mimo to, ponieważ Paul się nie nauczył, przynajmniej nie w zakresie niezbędnym do prowadzenia gospody tak popularnej jak Pod Księżną. Paul potrafił czytać, jeśli mógł powoli przesuwać palcem wzdłuż linijek; litery stawiał w ślimaczym tempie, myśląc przy tym i sapiąc, jakby składał jakieś drobne ozdoby. Był duży, łagodny i powolny; mógł podnosić antałki z piwem, jakby to były zabawki, ale nie czuł się panem domu, kiedy przychodziło do papierów. Ojciec napomykał Polly — bardzo delikatnie, ale bardzo często — że będzie musiała go wspierać, gdy nadejdzie czas, by przejął Księżną. Jeśli nikt mu nie powie, co robić, jej brat będzie stał tylko i gapił się na ptaki.

Na jego prośbę przeczytała mu całe „Od Matek Borogravianek!” łącznie z fragmentami o bohaterach i o tym, że nie ma lepszego losu, niż zginąć za swój kraj. Teraz tego żałowała. Paul robił to, co mu się powiedziało. Niestety, także wierzył w to, co mu się powiedziało.

Schowała papier i znów zasnęła, ale po pewnym czasie zbudził ją pęcherz. No trudno… Przynajmniej tak wcześnie rano nikt nie będzie jej przeszkadzał.

Sięgnęła po swój tobołek i jak najciszej wyszła na deszcz.

W tej chwili krople opadały głównie z drzew, które gięły się i szumiały na wietrze, wiejącym przez dolinę. Chmury zasłoniły księżyc, ale światła wystarczało, by rozróżnić budynki oberży. Pewna szarość sugerowała, że to, co w Plün uchodziło za świt, już się zbliża. Odnalazła męską wygódkę, która w samej rzeczy cuchnęła brakiem dokładności…

Wiele planowania i ćwiczeń złożyło się na ten moment. Sytuację ułatwiała konstrukcja spodni, staromodnych i zaopatrzonych w obszerne klapy zapinane na guziki — a także eksperymenty, których Polly dokonywała zwykle wcześnie rano, przy okazji sprzątania. Krótko mówiąc, odkryła, że przy zachowaniu ostrożności i dbałości o szczegóły kobieta może siusiać na stojąco. Z pewnością udawało się to w domu, w wygódce oberży, zaprojektowanej i zbudowanej tak, by uwzględniać pewien brak celności klientów.

Wiatr wstrząsał mokrym budynkiem. W ciemnościach myślała o cioci Hattie, która około sześćdziesiątych urodzin zrobiła się trochę dziwna i uparcie oskarżała przechodzących mężczyzn, że zaglądają jej pod spódnicę. Jeszcze gorsza stawała się po kieliszku wina; opowiadała wtedy swój jedyny dowcip: „Mężczyzna staje, żeby to zrobić, kobieta siada, a pies podnosi łapę. Co to jest?”. A potem, kiedy wszyscy byli nazbyt zakłopotani, by odpowiedzieć, krzyczała tryumfalnie „Podają rękę!” i zasypiała. Ciocia Hattie sama w sobie była Obrzydliwością.

Polly z poczuciem euforii zapięła spodnie. Miała wrażenie, że przekroczyła most — a radość wzmacniało dodatkowo odkrycie, że zachowała suche nogi.

— Pst! — powiedział ktoś nagle.

Bardzo dobrze, że zdążyła już się wysiusiać. Panika natychmiast zacisnęła jej wszystkie mięśnie. Gdzie oni się schowali? Przecież to tylko gnijąca stara szopa! Pewnie, jest tu kilka kabin, ale sam zapach sugeruje, że las na zewnątrz jest dużo lepszym rozwiązaniem. Nawet w taką deszczową noc jak dzisiaj. Nawet z dodatkowymi wilkami.

— Tak? — wyjąkała, po czym odkaszlnęła i zapytała grubszym głosem: — Tak?

— Przydadzą ci się — usłyszała szept.

W cuchnącym mroku dostrzegła coś wysuwającego się ponad ścianką kabiny. Nerwowo wyciągnęła rękę i dotknęła palcami miękkiego przedmiotu — było to wełniane zawiniątko. Obmacała je szybko.

— Skarpety? — zdziwiła się.

— Tak. Noś je — rzekł szorstko ten ktoś.

— Dziękuję, ale mam kilka par… — zaczęła Polly.

Usłyszała ciche westchnienie.

— Nie, nie na nogach. Wciśnij je z przodu spodni.

— To znaczy jak?

— Słuchaj — tłumaczył cierpliwie szeptacz. — Nie wybrzuszasz się tam, gdzie nie należy. To dobrze. Ale też nie wybrzuszasz się tam, gdzie powinnaś. Rozumiesz? Niżej.

— Och… Ale ja… No, myślałam, że nikt nie zauważy… — Poczuła, że twarz jej zapłonęła.

Została wykryta. Ale nie nastąpiła wrzawa ani krzyki, ani też żadne gniewne odwołania do Księgi Nuggana. Ktoś jej pomagał. Ktoś, kto ją widział…

— To zabawne — stwierdził szeptacz. — Ale to, czego brakuje, zauważają łatwiej niż to, co jest. Ale tylko jedna para, pamiętaj. Nie przesadzaj z ambicją.

Polly się zawahała.

— Hm… Czy to takie oczywiste?

— Nie. Dlatego dostałaś te skarpety.

— Chodzi o to, że… że nie jestem… że ja…

— Właściwie nie — uspokoił ją głos w ciemności. — Dobrze sobie radzisz. Zachowujesz się jak wystraszony chłopak, który udaje dużego i odważnego. Ale mogłabyś trochę częściej dłubać w nosie. Taka sugestia… Mało co interesuje młodego człowieka bardziej niż zawartość jego nozdrzy. A teraz za to wszystko muszę cię prosić o przysługę.

Ja o żadną nie prosiłam, pomyślała Polly rozgniewana, że ktoś uznał ją za wystraszonego chłopaka, choć sama była pewna, że zachowuje się jak swobodny, bywały w świecie młodzian. Spytała jednak spokojnie:

— O co chodzi?

— Masz jakiś papier?

Polly bez słowa wyjęła spod koszuli „Od Matek Borogravianek!” i wyciągnęła do góry. Usłyszała zapalaną zapałkę i poczuła zapach siarki, który tylko poprawił ogólną sytuację.

— Coś podobnego! Widzę przed sobą tarczę herbową jej łaskawości księżnej… — oznajmił szeptacz. — No cóż, nie pozostanie przede mną zbyt długo. Zmykaj… chłopcze.

Polly wybiegła w noc zaszokowana, oszołomiona, zmieszana i niemal uduszona. Dotarła do drzwi szopy. Ledwie jednak zdążyła zamknąć je za sobą i wciąż mrugała w mroku, kiedy znów otworzyły się gwałtownie, wpuszczając do wnętrza deszcz, wiatr i kaprala Strappiego.

— No już, ruszać się! Puśćcie te… zresztą wy to nawet tego byście nie znaleźli… buce i wiążcie onuce! Hop, hop, hop, hej ho, hop, hop…

Wokół Polly zaroiło się nagle od biegających i padających rekrutów. Ich mięśnie musiały bezpośrednio reagować na rozkazy, ponieważ żaden mózg nie byłby zdolny tak szybko zbudzić się do działania. Kapral Strappi, posłuszny działaniu praw zachowania podoficerów, reagował, czyniąc chaos jeszcze bardziej chaotycznym.

— Wielkie nieba, banda staruszek radziłaby sobie lepiej od was! — krzyczał z satysfakcją, gdy rekruci miotali się dookoła, szukając płaszczy i butów. — Myć się! I golić! Każdy w regimencie ma być gładko ogolony! To rozkaz! Ubierajcie się! Łazer, mam na ciebie oko! Ruszać się, ruszać! Śniadanie za pięć minut! Ostatni nie dostanie parówki! Rany, co za zbieranina!

Czterech mniej znanych jeźdźców — Panika, Dezorientacja, Ignorancja i Wrzask — przejęło władzę w szopie, ku obscenicznej uciesze kaprala Strappiego. Polly jednak wymknęła się na zewnątrz, wyciągnęła z tobołka niewielki blaszany kubek, zanurzyła w kadzi z wodą, ustawiła na beczce pod ścianą i zaczęła się golić.

To także ćwiczyła. Cały sekret tkwił w starej, bardzo starannie stępionej brzytwie. Potem niezbędny był tylko pędzel i mydło. Wystarczyło nałożyć sobie na twarz dużo piany, a potem ściągnąć tę pianę brzytwą — i człowiek był ogolony. Na pewno porządnie ogolony, sir, proszę sprawdzić, jaka gładka skóra…

Była już w połowie tego golenia, kiedy rozległ się wrzask tuż koło jej ucha.

— Co wy tutaj wyprawiacie, szeregowy Nerds?!

— Perks, sir! — odpowiedziała, wycierając nos. — Golę się, sir! Nazywam się Perks, sir!

— Sir? Sir? Nie jestem żaden sir, Nerds. Jestem piekielnym kapralem, Nerds. To znaczy, że zwracacie się do mnie „kapralu”, Nerds. A golicie się w oficjalnym regimentowym kubku, którego nie pobraliście! Jesteście dezerterem, Nerds?

— Nie, s… kapralu!

— Czyli złodziejem?

— Nie, kapralu!

— To skąd wzięliście ten demoniczny kubek, Nerds?

— Od martwego człowieka, sir… kapralu!

Głos Strappiego, i tak wzniesiony do krzyku, stał się wrzaskiem wściekłości.

— Jesteście szabrownikiem?

— Nie, kapralu. Ten żołnierz…


…umarł niemal w jej ramionach, na podłodze gospody.

Oddział powracających bohaterów liczył sobie sześciu ludzi. Mieli poszarzałe twarze; musieli cierpliwie wędrować całymi dniami, kierując się do małych wiosek w górach. Polly naliczyła u nich razem dziewięć rąk i dziesięć nóg. I dziesięcioro oczu.

Ale w pewnym sensie gorzej było z tymi pozornie całymi. Zawsze mieli te swoje cuchnące płaszcze szczelnie zapięte, jakby służyły im zamiast bandaży na tej niewyobrażalnej szarpaninie pod spodem. I roztaczali wokół zapach śmierci.

Bywalcy gospody zrobili im miejsce i rozmawiali cicho, jak ludzie zebrani w świętym miejscu. Jej ojciec, zwykle niezbyt skłonny do sentymentów, dyskretnie wlał do każdego piwa szczodrą porcję brandy i odmówił przyjęcia zapłaty. Okazało się, że ci ludzie niosą listy od żołnierzy, którzy nadal walczą, a jeden z nich miał list Paula. Przesunął go po stole do Polly, kiedy stawiała przed nimi potrawkę, a potem, bez wielkiego zamieszania, umarł.

Pozostali odeszli następnego dnia. Zabrali ze sobą — by przekazać jego rodzicom — blaszany medal, który żołnierz niósł w kieszeni, oraz oficjalną, wystawioną przez księstwo pochwałę dodaną do odznaczenia. Cała była wydrukowana, łącznie z podpisem księżnej, a nazwisko tego człowieka wpisano w wolne miejsce, dość ciasno, gdyż było dłuższe od typowych. Ostatnie kilka liter ściśnięto niemal razem.

Takie drobne szczegóły zapadają w pamięć, kiedy umysł wypełnia bezkierunkowa, rozżarzona do białości wściekłość. Poza listem i medalem ten człowiek pozostawił po sobie tylko blaszany kubek i — na podłodze — plamę, której nie dało się wyszorować.

Kapral Strappi wysłuchał niecierpliwie lekko zredagowanej wersji tej historii. Polly widziała, jak pracuje jego umysł: ten kubek należał do żołnierza, a teraz należy do innego żołnierza — takie były fakty w tej sprawie i niewiele mógł na to poradzić. Dlatego też wycofał się na bezpieczniejsze grunty ogólnych złorzeczeń.

— Wydaje ci się, że jesteś sprytny, Nerds?

— Nie, kapralu.

— Aha… Czyli jesteś głupi, tak?

— No… zaciągnąłem się, kapralu — odparła potulnie Polly.

Za plecami Strappiego ktoś parsknął.

— Mam cię na oku, Nerds — rzekł Strappi, chwilowo pokonany. — Wystarczy jeden fałszywy krok, nic więcej…

Odszedł.

— Ehm… — odezwał się jakiś głos obok Polly.

Obejrzała się. Stał przy niej kolejny chłopak w znoszonym ubraniu i z nerwową miną, która nie do końca skrywała wrzący w nim gniew. Był dość mocno zbudowany i rudowłosy, choć obcięty tak krótko, że był to raczej meszek na głowie.

— Jesteś Stukacz, tak? — upewniła się.

— Tak. I… mógłbym pożyczyć sprzętu do golenia?

Polly spojrzała na podbródek tak pozbawiony zarostu jak kula bilardowa. Chłopak się zaczerwienił.

— Kiedyś trzeba zacząć, nie? — mruknął wyzywająco.

— Brzytwę trzeba naostrzyć — poinformowała Polly.

— W porządku. Wiem, jak się to robi.

Polly bez słowa wręczyła mu kubek i brzytwę, po czym skorzystała z okazji, gdy wszyscy byli zajęci, i wymknęła się do wygódki. Tylko chwilę zajęło jej umieszczenie skarpet na właściwym miejscu. Trudniej było je umocować, ale udało się, gdy rozwinęła jedną ze skarpet i wsunęła koniec za pasek. Wydawały się dziwnie ciężkie jak na niewielkie zawiniątko wełny.

Trochę niezgrabnym krokiem wróciła do gospody, by sprawdzić, jaką zgrozę niesie ze sobą śniadanie.

Przyniosło trochę stęchłych końskich sucharów i kiełbasy oraz bardzo słabe piwo. Porwała kawałek kiełbasy, suchara i usiadła.

Jedzenie końskich sucharów wymagało skupienia. Ostatnio częściej się je spotykało — chleb zrobiony z mąki mielonej razem z suszonym grochem, fasolą i kawałkami warzyw. Kiedyś przeznaczony był tylko dla koni, żeby utrzymać je w dobrej formie; teraz rzadko kiedy widziało się na stole coś innego, a i końskich sucharów było coraz mniej. Żeby przegryźć się przez taki suchar, niezbędny był czas i dobre zęby, całkowity brak wyobraźni przydawał się natomiast, by zjeść dzisiejszą kiełbasę. Polly usiadła z boku i skupiła się na żuciu.

Jedyny poza tym obszar spokoju otaczał szeregowego Maladicta, który pił kawę tak, jakby był młodym człowiekiem wypoczywającym w kawiarni na chodniku, z miną kogoś, kto dokładnie zaplanował sobie życie. Skinął Polly głową.

Czy to on był w wygódce? — zastanowiła się. Wróciła akurat, kiedy Strappi zaczął wrzeszczeć, a wszyscy biegali w kółko, wchodzili i wychodzili. To mógł być każdy. Czy wampiry korzystają z wygódki? Korzystają czy nie? Czy ktokolwiek ośmielił się zapytać?

— Dobrze spałeś? — spytał Maladict.

— Nieźle. A ty?

— Nie mogłem wytrzymać w tej szopie, ale pan Brew uprzejmie pozwolił mi skorzystać ze swojej piwnicy — odparł wampir. — Trudno się pozbyć starych przyzwyczajeń. A przynajmniej — dodał — starych i akceptowalnych przyzwyczajeń. Nigdy nie czułem się dobrze, nie wisząc głową w dół.

— I masz kawę?

— Zawsze biorę ze sobą własny zapasik. — Maladict wskazał śliczny zestaw do parzenia, srebrny ze złoceniami. — A pan Brew bardzo grzecznie zagotował dla mnie trochę wody. — Uśmiechnął się, odsłaniając dwa długie kły. — Zadziwiające, Oliver, jak wiele można osiągnąć zwykłym uśmiechem.

Polly kiwnęła głową.

— Eee… Igor to twój przyjaciel? — spytała.

Przy sąsiednim stoliku Igor położył kiełbaskę, zapewne surową, którą zdobył w kuchni, i przyglądał się jej uważnie. Dwa druty prowadziły z niej do kufla okropnego, octowatego piwa, które bulgotało.

— Nigdy w życiu go nie widziałem — zapewnił wampir. — Oczywiście jeśli już poznasz jednego, to jakbyś poznał wszystkich. Mieliśmy Igora w domu. To doskonali pracownicy. Niezawodni. Godni zaufania. I oczywiście bardzo wprawni w zszywaniu różnych rzeczy, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.

— Te szwy dookoła głowy nie wyglądają profesjonalnie — zauważyła Polly, która zaczynała mieć już dość tej demonstrowanej przez Maladicta swobodnej wyższości.

— Te? To taki Igorowy zwyczaj. Chodzi o wizerunek. Coś jak… barwy plemienne, rozumiesz. Igory lubią, kiedy je widać. Ha… służył u nas kiedyś taki, który miał szwy dookoła szyi. Bardzo był z nich dumny.

— Naprawdę? — rzuciła słabym głosem Polly.

— Naprawdę. A najzabawniejsze, że to nawet nie była jego głowa!

Igor trzymał teraz w dłoni strzykawkę i z zadowoleniem obserwował kiełbaskę. Przez moment Polly miała wrażenie, że kiełbaska się poruszyła…

— Dość płaszczenia tyłków, pora się ruszać, pętaki! — wrzasnął kapral Strappi, wkraczając dumnie do pokoju. — Zbiórka! To znaczy: ustawić się w rzędzie, ofermy! Ty też, Nerds! I pan, panie wampirze, czy zechce pan uczestniczyć w lekkiej porannej żołnierce? Na nogi! I gdzie ten przeklęty Igor?!

— Tutaj, fir — odezwał się Igor, stojący trzy cale za kręgosłupem Strappiego.

Kapral odwrócił się błyskawicznie.

— Skąd się tu wziąłeś?! — ryknął.

— To taki dar, fir.

— Nigdy więcej nie próbuj za mną stawać! Dołącz do reszty! A teraz… Baczność! — Strappi westchnął demonstracyjnie. — To znaczy: stanąć prosto. Jasne? Jeszcze raz, ale z uczuciem! Aha, widzę, na czym polega kłopot. Masz portki, które bez przerwy stoją na spocznij! Będę musiał chyba napisać do księżnej i powiedzieć, że powinna zażądać zwrotu pieniędzy! I co się pan tak uśmiecha, panie wampirze?

Strappi zatrzymał się przed Maladictem stojącym w bezbłędnej postawie zasadniczej.

— Cieszę się, że jestem w wojsku, kapralu!

— Tak, akurat… — burknął Strappi. — No to nie będziesz się tak…

— Wszystko w porządku, kapralu?

W drzwiach stanął sierżant Jackrum.

— Najlepsze, czego mogliśmy się spodziewać, sierżancie! — westchnął kapral. — Trzeba by ich wszystkich wyrzucić, słowo daję. Bezwartościowi, zupełnie bezwartościowi…

— Spokojnie, chłopcy! Wszyscy spocznij! — rzucił Jackrum, nie tak całkiem przyjaźnie spoglądając na kaprala. — Dzisiaj wyruszamy do Plotzu, gdzie spotkamy się z innymi grupami werbunkowymi, a wy dostaniecie mundury i broń, szczęściarze. Ktoś z was używał kiedyś broni? Ty, Perks?

Polly opuściła rękę.

— Tylko trochę, sierżancie. Brat mi pokazywał, kiedy przyjeżdżał na przepustkę. I niektórzy ze starszych w tym barze, gdzie pracowałem, też dawali mi… wskazówki.

Rzeczywiście, dawali, bo zabawnie było patrzeć na dziewczynę wymachującą mieczem. Byli jednak przy tym dość uprzejmi, kiedy akurat się nie śmiali. Uczyła się szybko, ale uważała, by pozostać niezgrabną jeszcze długo, choć zaczęła już wyczuwać klingę — ponieważ używanie miecza także było „dziełem Mężczyzny”, a jeśli zajmowała się tym kobieta, była Obrzydliwością dla Nuggana. Starzy żołnierze na ogół dość swobodnie podchodzili do Obrzydliwości. Polly była zabawna, dopóki była bezużyteczna, i bezpieczna, dopóki zabawna.

— Ekspert, co? — Strappi uśmiechnął się nieprzyjemnie. — Prawdziwy geniusz szermierki, co?

— Nie, kapralu — odparła potulnie Polly.

— I dobrze — uznał Jackrum. — Ktoś jeszcze…

— Jedną chwilę, sierżancie! Tak sobie myślę, że wszystkim nam się przyda parę instrukcji od fechmistrza Nerdsa — oświadczył Strappi. — Mam rację, chłopcy?

Zabrzmiał chóralny pomruk i nastąpiły wzruszenia ramion ludzi, którzy od pierwszego rzutu oka potrafią rozpoznać wrednego drania, ale — zdradziecko — cieszą się, że nie do nich się przyczepił.

Strappi dobył miecza.

— Proszę mu pożyczyć jeden z pańskich, sierżancie — poprosił. — Spokojnie. To tylko trochę zabawy, nie?

Jackrum z wahaniem spojrzał na Polly.

— Co ty na to, chłopcze? — zapytał. — Nie musisz.

Muszę, wcześniej czy później, stwierdziła Polly w duchu. Świat pełen jest takich jak Strappi. Jeśli człowiek się przed nimi cofa, oni napierają. Trzeba ich powstrzymać na samym początku.

Westchnęła.

— W porządku, sierżancie.

Jackrum wyjął zza pasa jeden ze swoich kordów i wręczył go Polly. Broń wydawała się zadziwiająco ostra.

— Nie zrobi ci krzywdy, Perks — rzucił, spoglądając na uśmiechniętego drwiąco Strappiego.

— Ja też postaram się go nie skrzywdzić — odparła i natychmiast przeklęła samą siebie za tę idiotyczną brawurę. To pewnie skarpety przez nią przemawiały.

— No to świetnie. — Strappi cofnął się o krok. — Zobaczymy, Nerds, z czego jesteś zrobiony.

Z ciała, pomyślała Polly. Które łatwo przeciąć.

Strappi machnął szablą tak, jak to robili tamci starzy wojacy: nisko, na wypadek gdyby miał do czynienia z jednym z tych, którzy wierzą, że celem starcia jest uderzenie w ostrze przeciwnika. Zignorowała klingę, ale czujnie obserwowała jego oczy, co nie było szczególnie pociągające. Strappi nie zabije jej ani nie zrani śmiertelnie w obecności sierżanta. Spróbuje zrobić coś, co zaboli i sprawi, że wszyscy będą się z niej śmiali. Ten typ tak właśnie działał, nieodmiennie. W każdej gospodzie wśród stałych bywalców zdarzał się jeden czy dwóch podobnych.

Kapral bardziej agresywnie sprawdził jej obronę i raz czy dwa, czystym przypadkiem, udało jej się odbić klingę. Ale szczęście nie będzie wiecznie jej sprzyjać, a gdyby miała dać przyzwoity pokaz walki, Strappi załatwi ją szybko i sprawnie.

I wtedy przypomniała sobie bełkotliwą radę Dziąślaka Abbensa, byłego sierżanta, którego miecz pozbawił lewej ręki, a cydr wszystkich zębów. „Dobry siurmierz nie lubi walczyć z żółtodzióbem, mała. A to dlatego, że nijak nie wi, co ten drań zrobi”.

Szeroko cięła mieczem. Strappi musiał zablokować i przez chwilę klingi się zwarły.

— To jest najlepsze, co potrafisz, Nerds? — zadrwił kapral.

Polly wyciągnęła rękę i chwyciła go za koszulę.

— Nie, kapralu — powiedziała. — Ale to już tak.

Szarpnęła mocno, spuszczając przy tym głowę.

Zderzenie zabolało mocniej, niż miała nadzieję. Usłyszała jednak, że coś chrupnęło — i to coś nie należało do niej. Odstąpiła trochę chwiejnie. Z kordem w gotowości…

Strappi osunął się na kolana. Krew obficie płynęła mu z nosa. Kiedy wstanie, ktoś zginie na pewno.

Zdyszana Polly bez słów zaapelowała wzrokiem do sierżanta Jackruma, który założył ręce na piersi i niewinnie wpatrywał się w sufit.

— Założę się, że czegoś takiego nie nauczyłeś się od brata, Perks — stwierdził.

— Nie, sierżancie. Od Dziąślaka Abbensa, sierżancie.

Jackrum spojrzał na nią z uśmiechem.

— Jak to? Starego sierżanta Abbensa?

— Tak, sierżancie!

— To imię z przeszłości! Jeszcze żyje? Co słychać u tego starego opoja?

— No… jest dobrze zakonserwowany, sierżancie — odparła Polly, wciąż próbując uspokoić oddech.

Jackrum parsknął śmiechem.

— Tak, w to wierzę — stwierdził. — Zawsze był najlepszy w barowych bijatykach. I założę się, że to niejedyna sztuczka, którą ci pokazał, co?

— Nie, sir.

Inni mężczyźni karcili staruszka, że opowiada jej takie historie, a Dziąślak tylko chichotał do swojego kufla cydru. Polly zresztą potrzebowała dłuższego czasu, zanim odkryła, co znaczą „rodzinne klejnoty”.

— Słyszałeś, Strappi? — zwrócił się sierżant do kaprala, który klął i chlapał krwią na podłogę. — Wychodzi na to, że miałeś szczęście. Zapamiętajcie na przyszłość, chłopcy: Nie ma nagród za uczciwą walkę w ścisku, jak niedługo się nauczycie. No dobra, koniec zabawy. Przyłóżcie sobie na nos zimny kompres, kapralu. To zawsze wygląda gorzej, niż jest w rzeczywistości. I koniec sprawy dla was obu! To rozkaz! Rada dla mądrych. Zrozumiano?

— Tak, sierżancie — odpowiedziała posłusznie Polly.

Strappi stęknął tylko.

Jackrum obejrzał się na pozostałych rekrutów.

— W porządku. Jeszcze ktoś z was, chłopaki, machał kiedyś żelastwem? Rozumiem. Widzę, że musimy zacząć powoli i pracować nad sobą…

Strappi stęknął znowu. Można go było podziwiać. Na kolanach, z krwią spływającą spomiędzy palców dłoni osłaniającej rozbity nos, znalazł jednak siły, by komuś w choćby drobnym stopniu uprzykrzyć życie.

— Feregofy Krfopijca ba biecz, ferżabcie — poinformował oskarżycielskim tonem.

— Umiesz walczyć? — zapytał Maladicta sierżant.

— Właściwie nie, sir. Nigdy nie ćwiczyłem. Noszę go dla ochrony, sir.

— Jaką ochronę daje ci miecz, którego nie potrafisz używać?

— Nie mnie, sir. Innym ludziom. Widzą miecz i mnie nie atakują — tłumaczył cierpliwie wampir.

— No tak, mój chłopcze, ale gdyby spróbowali, nie umiałbyś nim walczyć.

— Nie, sir. Prawdopodobnie skończyłoby się na urwaniu im głów. Tak właśnie rozumiem ochronę, sir. Ich, nie moją. Chociaż Liga Wstrzemięźliwości urządziłaby mi prawdziwe piekło, gdybym coś takiego zrobił.

Sierżant przyglądał mu się przez chwilę.

— Dobrze pomyślane — wymamrotał.

Coś stuknęło za nimi i przewrócił się stolik. Troll Karborund usiadł, jęknął i zwalił się z powrotem. Przy drugiej próbie udało mu się zachować pozycję pionową. Oburącz chwycił się za głowę.

Kaprala Strappiego, który zdążył wstać, własna wściekłość uczyniła nieustraszonym. Ruszył do trolla wyniośle, choć z wielką szybkością, i stanął przed nim, wibrując ze złości. Krew wciąż ściekała mu z nosa lepkimi pasemkami.

— Ty pętaku! — wrzasnął. — Ty…

Karborund wyciągnął rękę i ostrożnie — choć bez widocznego wysiłku — podniósł kaprala za głowę. Przysunął go do jednego zaskorupiałego oka, obrócił w jedną i w drugą stronę.

— Jestem w wojsku? — zahuczał. — Koprolitowo…

— To atak na ftarfego ftofiem — rozległ się stłumiony głos kaprala.

— Postaw kaprala Strappiego, proszę — odezwał się sierżant Jackrum.

Troll stęknął i opuścił Strappiego na podłogę.

— Przepraszam — powiedział. — Myślałem, że to krasnolud.

— Żądab, żeby aresztować fego fypa… — zaczął Strappi.

— Nie, kapralu, wcale nie — uspokoił go Jackrum. — To nie jest właściwy moment. Wstawaj, Karborund, i do szeregu. Słowo honoru, spróbuj jeszcze raz tej sztuczki, a będą kłopoty. Zrozumiano?

— Tak, sierżancie — burknął troll i wstał, podpierając się dłońmi.

— No i dobrze. — Sierżant cofnął się. — Otóż dzisiaj, moi szczęśliwi chłopcy, nauczycie się czegoś, co nazywamy marszem…

Opuścili Plün, wchodząc w deszcz i wiatr. Godzinę po tym, jak zniknęli za zakrętem doliny, szopa, w której spali, w tajemniczy sposób spłonęła.


Znane były lepsze próby marszu, i to dokonywane przez pingwiny. Sierżant Jackrum jechał z tyłu na wózku i wykrzykiwał instrukcje, a rekruci maszerowali, jakby nigdy w życiu nie musieli się przedostać z jednego miejsca do drugiego. Sierżant krzykiem skłonił ich do rezygnacji z rozkołysanego kroku, potem zatrzymał wózek i dla niektórych wygłosił zaimprowizowany wykład o koncepcjach „prawej” i „lewej”. I tak, stopniowo, zeszli z gór.

Polly z mieszanymi uczuciami wspominała te pierwsze dni. Cały czas maszerowali, ale była przyzwyczajona do długich spacerów i miała porządne buty. Spodnie przestały obcierać. Mgliste słońce zadało sobie trud świecenia. Nie marzli. Byłoby wspaniale, gdyby nie kapral.

Zastanawiała się, w jaki sposób Strappi — którego nos miał teraz kolor śliwki — zamierza sobie radzić z sytuacją. Okazało się, że zamierza rozwiązać ten problem, udając, że w ogóle nic się nie zdarzyło. A także omijając Polly z daleka.

Innych za to nie oszczędzał, choć był wybredny. Maladicta zostawiał w spokoju, podobnie jak Karborunda — cokolwiek by powiedzieć o Strappim, z pewnością nie był samobójcą. Igor go zdumiewał. Niski człowieczek wykonywał każdą bezsensowną pracę, jaką kapral dla niego wymyślił — a wykonywał ją kompetentnie i szybko, zachowując się przy tym jak ktoś zadowolony, że może się przydać. Kapral wydawał się całkiem tego nie pojmować.

Czepiał się za to innych, zwykle bez żadnego powodu. Przemawiał do nich, aż popełnili jakąś trywialną pomyłkę, a wtedy im wymyślał. Jego ulubionym celem stał się szeregowy Goom, lepiej znany jako Łazer. Łazer był chudy jak patyk i nerwowy, miał wyłupiaste oczy, a przed posiłkami głośno dziękował księżnej za łaski. Pod koniec pierwszego dnia Strappi samym wrzaskiem potrafił skłonić go do wymiotów… a potem się śmiał.

Tylko że — jak zauważyła Polly — nigdy nie śmiał się naprawdę. Słyszeli tylko chrapliwe bulgotanie śliny w gardle, odgłos zbliżony do „ghnssssh”.

Obecność tego człowieka potrafiła zepsuć każdy moment. Jackrum rzadko się wtrącał. Często jednak obserwował Strappiego, a raz, kiedy Polly pochwyciła jego wzrok, mrugnął porozumiewawczo.

Pierwszego wieczoru Strappi wykrzyczał z wózka namiot, wykrzyczał jego stawianie, a po kolacji złożonej z czerstwego chleba i kiełbasy wezwał ich krzykiem przed tablicę, by tam na nich pokrzyczeć. Na tablicy wypisał „O CO WALCZYMY”, a z boku dołożył 1, 2 i 3.

— Uważać teraz! — powiedział i stuknął tablicę kijkiem. — Niektórzy uważają, że powinniście, chłopcy, wiedzieć, czemu prowadzimy tę wojnę. Jasne? No to do roboty. Punkt pierwszy. Pamiętacie miasto Lipz? W zeszłym roku zostało brutalnie zaatakowane przez zlobeńskie wojska. Ich żołnierze…

— Przepraszam, ale wydawało mi się, że to my zaatakowaliśmy Lipz — wtrącił Kukuła. — Prawda, kapralu? W zeszłym roku mówili…

— Próbujecie być sprytni, szeregowy Manickle? — zapytał Strappi, wymieniając najcięższe przewinienie ze swojej listy.

— Chciałem tylko wiedzieć, kapralu — wyjaśnił Kukuła.

Był krępy, prawie pulchny. Należał do takich osób, które krzątają się i próbują być pomocne w nieco irytujący sposób, wyręczając innych w drobnych pracach, które tamci spokojnie mogliby wykonać sami. Było w nim coś dziwnego, choć trzeba pamiętać, że siedział w tej chwili obok Łazera, który miał w sobie dość dziwaczności dla wszystkich, co prawdopodobnie jest zaraźliwe…

…i zwrócił na siebie uwagę kaprala. Czepianie się Kukuły nie było zabawne, ale Łazer — tak, Łazer zawsze wart był wrzasku.

— Słuchacie mnie, szeregowy Goom?!

Łazer, który siedział nieruchomo i z zamkniętymi oczami wznosił twarz ku górze, ocknął się nagle.

— Eee, kapralu… — wydukał, gdy Strappi przed nim stanął.

— Pytam, czy słuchacie, Goom!

— Tak, kapralu!

— Doprawdy? A co takiego usłyszeliście, jeśli wolno spytać? — zapytał Strappi głosem lepkim jak miód z kwasem.

— Nic, kapralu. Ona nic nie mówi.

Strappi z rozkoszą nabrał tchu.

— Jesteś bezużyteczną, bezwartościową kupą…

Zabrzmiał pewien dźwięk. Był cichy, nieokreślony, jeden z tych, jakie słyszy się codziennie; dźwięk, który wykonywał swoje zadanie, ale nigdy nie oczekiwał, że będzie — na przykład — pogwizdywany jako fragment interesującej sonaty. Był to odgłos kamienia sunącego po metalu.

Po drugiej stronie ogniska Jackrum opuścił swój kord. W drugim ręku trzymał osełkę.

Spojrzał na wpatrzony w siebie oddział.

— Co…? Ach. Muszę dbać o ostrze — wyjaśnił z niewinną miną. — Przepraszam, kapralu, że przerwałem wam wywód. Kontynuujcie.

Prymitywny, zwierzęcy instynkt przetrwania przyszedł z pomocą kapralowi, który zostawił Łazera i wrócił do Kukuły.

— Owszem, my też zaatakowaliśmy Lipz…

— Zanim to zrobili Zlobeńcy? — zainteresował się Maladict.

— Słuchacie czy nie? Mężnie zaatakowaliśmy Lipz, by odzyskać ten fragment terytorium Borogravii. A potem te zdradzieckie brukwiojady ukradły nam miasto z powrotem…

Polly odwróciła się nieco, rozczarowana, że zniknęła bezpośrednia perspektywa zobaczenia Strappiego z odrąbaną głową. Wiedziała, co się działo w Lipzu. Polowa weteranów, którzy przychodzili napić się z jej ojcem, atakowała to miasto. Ale nikt od nich nie wymagał, żeby chcieli… Po prostu ktoś krzyknął: „Do ataku!”.

Kłopoty brały się z rzeki Kneck. Wiła się po szerokiej, żyznej równinie niczym rzucony na ziemię kawałek sznurka. Ale niekiedy gwałtowny przybór czy nawet przewrócone drzewo sprawiały, że rzeka strzelała jak bat, przerzucając swe rozległe skręty o całe mile od oryginalnego koryta. A stanowiła granicę międzypaństwową.

Polly powróciła do rzeczywistości akurat na czas, by usłyszeć:

— …ale tym razem wszyscy stoją po stronie tych drani! A wiecie dlaczego? Z powodu Ankh-Morpork! Ponieważ nie pozwoliliśmy, żeby ich dyliżanse pocztowe przejeżdżały przez naszą matczyznę, ponieważ zburzyliśmy ich wieże sekarowe będące Obrzydliwością dla Nuggana. Ankh-Morpork to bezbożne miasto…

— Słyszałem, że mają tam ponad trzysta miejsc kultu — wtrącił Maladict.

Strappi patrzył na niego z wściekłością, niezdolny do jakiejkolwiek wypowiedzi. Dopiero po chwili odzyskał grunt pod nogami.

— Ankh-Morpork jest miastem bluźnierczym — poprawił się. — Trującym jak jego rzeka. Obecnie ledwie się nadaje dla ludzi. Wpuszczają tam wszystkich: zombi, wilkołaki, krasnoludy, wampiry, trolle… — Przypomniał sobie, kto go słucha. — Co w pewnych przypadkach jest słuszne, oczywiście. Ale to miasto cuchnące, lubieżne, rozwiązłe i zatłoczone. I właśnie dlatego książę Heinrich tak bardzo je kocha! Zdobyli go sobie, kupili tanimi zabawkami, bo Ankh-Morpork tak właśnie to rozgrywa, żołnierze! Kupują was, a potem… czy musicie mi stale przerywać? Niby jak mam was czegoś nauczyć, jeśli stale zadajecie pytania?

— Zastanawiałem się tylko, dlaczego jest takie zatłoczone, jeśli tak jest tam niedobrze — odezwał się Stukacz.

— To dlatego, szeregowy, że mieszkają tam zwyrodnialcy! Przysłali tu regiment, żeby pomóc Heinrichowi podbić naszą matczyznę! Ponieważ zszedł on ze ścieżki Nuggana i przyjął bezboż… bluźnierczość! — Strappi był wyraźnie zadowolony, że udało mu się ominąć zasadzkę. — Punkt drugi. Oprócz swoich żołnierzy Ankh-Morpork przysłało tu Vimesa Rzeźnika, najgorszego człowieka w tym mieście występku. On nie cofnie się przed niczym, by nas zniszczyć!

— Słyszałem, że Ankh-Morpork się rozgniewało, bo zwaliliśmy te ich semafory — wtrąciła Polly.

— Stały na naszym suwerennym terytorium!

— Należało do Zlobenii, dopóki…

Strappi gniewnie pogroził jej palcem.

— Słuchaj no, Nerds! Nie można być wielkim krajem, takim jak Borogravia, nie zyskując przy tym wrogów! Co prowadzi nas do punktu trzeciego, Nerds, bo widzę, że cały czas uważasz się za spryciarza. Jak wy wszyscy, widzę to dobrze. No to bądźcie sprytni w takiej kwestii: nie wszystko musi się wam podobać w waszym kraju. Może nie jest idealny, ale jest nasz. Może się wam wydawać, że nasze prawa nie są najlepsze, ale są nasze! Może i góry nie należą do najpiękniejszych i najwyższych, ale to nasze góry. Walczymy o to, co należy do nas, żołnierze!

Strappi położył dłoń na sercu.

Przebudźcie się, synowie Matczyzny,

dość już picia wina z kwaśnych jabłek…

Dołączyli, na różnych poziomach głośności. Nie było innego wyjścia. Człowiek musiał, nawet jeśli tylko otwierał i zamykał usta. Musiał, nawet jeśli powtarzał tylko „na, na, na”. Polly, będąca taką właśnie osobą, która w podobnych momentach rozgląda się dyskretnie, zobaczyła, że Kukuła śpiewa bezbłędnie, a Strappi ma prawdziwe łzy w oczach. Łazer wcale nie śpiewał — modlił się. Jeden z co bardziej zdradzieckich regionów w głębi umysłu Polly uznał to za całkiem niezłe rozwiązanie.

Ku powszechnemu zdumieniu Strappi odśpiewał — już sam — całą drugą zwrotkę, której nikt nawet nie pamiętał. A potem rzucił im pełen wyższości uśmieszek mówiący: Jestem bardziej patriotyczny od was”.

Potem starali się wyspać z takimi wygodami, jakich mogły dostarczyć dwa koce. Przez dłuższy czas leżeli w milczeniu. Strappi i Jackrum mieli własne namioty, ale wszyscy instynktownie wyczuwali, że kapral z pewnością podkrada się i podsłuchuje przy płóciennych ścianach.

Po godzinie, kiedy deszcz zabębnił o płótno, odezwał się Karborund.

— No dobra, myślem, że zrozumiałem. Jak ludzie som groophar gupie, to bijemy siem o groophar gupote, bo to nasza gupota. A to dobrze. Zgadza siem?

Kilka osób z oddziału usiadło nagle, zaskoczonych tym stwierdzeniem.

— Zdaję sobie sprawę z faktu, że powinienem wiedzieć takie rzeczy, ale co właściwie znaczy „groophar”? — spytał z wilgotnej ciemności Maladict.

— Tego… Kiedy tak, no, tata troll i mama troll…

— Dobrze, jasne, zgoda, chyba zrozumiałem, dziękuję — przerwał Maladict. — A tutaj, przyjacielu, mamy do czynienia z patriotyzmem. Mój kraj, na dobre czy złe.

— Powinieneś kochać swój kraj — dodał Kukuła.

— Dobra, ale którą część? — zapytał z kąta namiotu Stukacz. — Poranne słońce nad górami? To potworne jedzenie? Te przeklęte bezsensowne Obrzydliwości? Cały mój kraj z wyjątkiem tego kawałka, na którym stoi Strappi?

— Przecież jest wojna!

— Tak. I właśnie dlatego robią z nami, co chcą! — westchnęła Polly.

— Ale ja tego nie kupuję — oświadczył Stukacz. — To tylko sztuczki. Każą ci siedzieć cicho, a kiedy już wkurzą jakiś inny kraj, to ty musisz za nich walczyć! Bo ten kraj jest twój tylko wtedy, kiedy chcą, żebyś dał się zabić!

— Wszystkie dobre kawałki tego kraju są w tym namiocie — zabrzmiał głos Łazera.

Zapadła pełna zakłopotania cisza.

Deszcz wciąż padał. Po chwili namiot zaczął przeciekać. W końcu ktoś zapytał:

— A co się dzieje, no… kiedy ktoś się zaciągnie, ale potem stwierdzi, że jednak nie chce?

To był Kukuła.

— To się chyba nazywa dezercja i ścinają ci głowę — odpowiedział Maladict. — W moim przypadku byłaby to niedogodność, ale ty, drogi Kukuło, przekonałbyś się, że całkowicie uniemożliwia ci to życie towarzyskie.

— Ja w ogóle nie całowałem tego nieszczęsnego obrazka — oznajmił Stukacz. — Odwróciłem go, kiedy Strappi nie patrzył, i pocałowałem od tyłu.

— I tak powiedzą, że całowałeś księżnę — uznał Maladict.

— P-pocałowałeś k-księżnę w tyłek? — zapytał przerażony Łazer.

— W tył obrazka, jasne? Przecież to nie był jej prawdziwy tyłek. Przecież bym go nie pocałował, gdyby był prawdziwy.

Z różnych zakątków namiotu zabrzmiały nieokreślone parsknięcia i sama sugestia chichotu.

— To było nieg-godziwe — syknął Łazer. — Nuggan w niebiosach w-widział, że to r-robisz!

— To tylko obrazek, nie? — mruknął zakłopotany Stukacz. — Zresztą co za różnica? Od przodu czy od tyłu, tkwimy tutaj razem, a nie widzę żadnego steku ani bekonu!

Coś zahuczało im nad głowami.

— Ja się zaciągiem, żeby zobaczyć ciekawe zagraniczne miejsca i poznać erotycznych ludzi — oświadczył Karborund. Skłonił ich do chwili zastanowienia.

— Maf chyba na myfli egzotycznych — odezwał się Igor.

— No tak, takich — zgodził się troll.

— Ale oni zawsze kłamią — oznajmił ktoś i Polly uświadomiła sobie, że to ona. — Kłamią przez cały czas. O wszystkim.

— Święta prawda — zgodził się Stukacz. — Walczymy za kłamców.

— Wiesz, może to i kłamcy — warknęła Polly, dość udanie naśladując jazgot Strappiego. — Ale to nasi kłamcy!

— Spokojnie, dzieciaki — upomniał ich Maladict. — Spróbujmy trochę się przespać, co? A oto dla was szczęśliwy krótki sen od wujka Maladicta. Niech wam się przyśni, że ruszamy do bitwy, a kapral Strappi nas prowadzi. Czy to nie będzie zabawne?

— Znaczy, idzie przed nami? — upewnił się po chwili Stukacz.

— Widzę, że pojmujesz, Stuk. Tuż przed wami. Na hałaśliwym, zatłoczonym, chaotycznym polu bitwy, gdzie och, jak wiele może się zdarzyć wypadków.

— A my będziemy mieli broń? — zapytał Kukuła tęsknie.

— Oczywiście, że będziecie mieli broń. Jesteście żołnierzami. A przed wami jest nieprzyjaciel.

— To piękny sen, Mal.

— Prześpij się z tym, mały.

Polly odwróciła się na drugi bok i spróbowała ułożyć wygodniej. To wszystko kłamstwa, myślała sennie. Niektóre są tylko przyjemniejsze od innych. Ludzie widzą to, co ich zdaniem powinni widzieć. Nawet ja jestem kłamstwem. Ale mnie to jakoś uchodzi.


Ciepły wiatr zrywał liście z jarzębin, kiedy rekruci maszerowali między wzgórzami. Był poranek następnego dnia i góry zostawili za sobą. Polly uprzyjemniała sobie czas, rozpoznając ptaki w żywopłotach. Taki miała zwyczaj. Znała większość z nich.

Nie chciała zostać ornitologiem. Ale ptaki sprawiały, że Paul się ożywiał. Cała ta… powolność jego myślenia w obecności ptaków zmieniała się w błyskawicę. Nagle znał ich nazwy, zwyczaje, środowisko, potrafił gwizdać ich piosenki, a kiedy Polly odłożyła na pudełko farb od jakiegoś podróżnego z gospody, namalował strzyżyka tak realnego, że człowiek niemal go słyszał.

Ich mama jeszcze wtedy żyła. Awantura trwała przez kilka dni. Wizerunki żywych stworzeń były Obrzydliwością w oczach Nuggana. Polly zapytała, dlaczego zatem wszędzie wiszą portrety księżnej, i dostała za to lanie. Obrazek został spalony, a farbki wyrzucone.

To było straszne. Mama zawsze była łagodną kobietą, a przynajmniej tak łagodną, jak może być ktoś gorliwie pobożny, kto usiłuje nadążać za kaprysami Nuggana. Umierała powoli między portretami księżnej, pośród ech niewysłuchanych modlitw. Jednak przy każdej okazji z umysłu Polly wypełzało zdradziecko inne wspomnienie: wściekłość i krzyki, gdy mały ptaszek wydawał się trzepotać skrzydłami w płomieniach.

Na polach kobiety i starcy zbierali zniszczone nocnym deszczem kłosy, w nadziei że zdołają coś uratować. Polly nigdzie nie zauważyła żadnych młodych mężczyzn. Spostrzegła, że inni rekruci zerkają na grupy zbieraczy, i zastanowiła się, czy myślą o tym samym.

Na drodze aż do południa nie spotkali nikogo. Maszerowali wtedy pośród niskich pagórków; słońce odpędziło chmury i przynajmniej na chwilę wróciło lato — wilgotne, lepkie i trochę nieprzyjemne, jak gość, który nie chce wrócić do domu.

Czerwona plama w oddali urosła w większą plamę, a ta zmieniła się w luźną grupę mężczyzn. Gdy tylko Polly zobaczyła tych ludzi, wiedziała, czego się spodziewać. Sądząc po reakcjach, pozostali rekruci nie wiedzieli. Nastąpiła chwila zamieszania i niepokoju, kiedy idący zderzali się ze sobą. A potem oddział zszedł na bok i patrzył.

Trzeba było czasu, by poranieni ludzie zrównali się z nimi, i czasu, by ich minęli. Dwaj chyba sprawni mężczyźni ciągnęli za sobą wózek, na którym leżał trzeci. Inni kuśtykali o kulach, mieli ręce na temblakach albo nosili czerwone kurtki z pustym rękawem. Najgorsi chyba byli ci podobni do człowieka z gospody: z poszarzałymi twarzami, patrzący prosto przed siebie, z kurtkami szczelnie zapiętymi mimo upału.

Jeden czy dwóch rannych zerknęło na mijanych rekrutów, ale w ich oczach nie było żadnego wyrazu prócz straszliwej determinacji.

Jackrum szarpnął lejce.

— No dobra, dwadzieścia minut odpoczynku — mruknął.

Igor obejrzał się i skinął na grupę rannych sunących powoli drogą.

— Profę o zgodę na zbadanie, czy da fię cof dla nich zrobić, fierżancie.

— Już niedługo będziesz miał dość okazji, chłopcze.

— Fierżancie… — Igor wydawał się urażony.

— Dobrze, niech będzie. Przyda ci się jakaś pomocna dłoń?

Kapral Strappi zaśmiał się złośliwie.

— Jakaf afyfta na pewno byłaby przydatna — odparł z godnością Igor.

Sierżant popatrzył na swój oddział i kiwnął głową.

— Szeregowy Halter, wystąp. Znacie się na leczeniu?

Rudowłosy Stukacz zrobił krok naprzód.

— Zarzynałem świnie dla mojej mamy, sierżancie.

— Doskonale! To lepiej niż wojskowy chirurg, słowo honoru daję. Ruszajcie. Ale pamiętajcie, dwadzieścia minut!

— Tylko niech Igor nie przynosi żadnych pamiątek! — zawołał Strappi i znowu parsknął swoim chrapliwym śmiechem.

Pozostali chłopcy usiedli na trawie obok drogi. Jeden czy dwóch zniknęło w krzakach. Polly wyruszyła w tym samym celu, ale odeszła sporo dalej. Wykorzystała też okazję, by poprawić ułożenie skarpet. Kiedy nie uważała, miały tendencję do przesuwania się w górę.

Zamarła, słysząc szelest za plecami. Ale uspokoiła się natychmiast. Była ostrożna. Nikt nie mógł niczego zauważyć. Co z tego, że ktoś jeszcze przyszedł się wysiusiać? Ona zwyczajnie przeciśnie się przez krzaki do drogi, nie zwracając uwagi…

Loft aż podskoczył, gdy Polly rozsunęła gałęzie. Twarz miał czerwoną jak burak, spodnie wokół kostek…

Polly nie mogła się powstrzymać. Może przez skarpety. Może przez błagalny wyraz twarzy Loft. Kiedy ktoś nadaje sygnał „Nie patrz”, oczy kierują się własną wolą i wędrują tam, gdzie są niepożądane. Loft odskoczyła, wlokąc za sobą spodnie.

— Nie, czekaj, w porządku… — zaczęła Polly, ale było już za późno. Dziewczyna zniknęła.

Polly patrzyła teraz na gęstwinę krzaków i myślała: Niech to licho! Jest nas dwie! Ale co bym powiedziała potem? „Nie martw się, ja też jestem dziewczyną. Możesz mi zaufać. Możemy się zaprzyjaźnić. Aha, i jeszcze dobra rada na temat skarpet”…

Igor i Stukacz wrócili spóźnieni, bez słowa. Sierżant Jackrum się nie odezwał i oddział ruszył dalej.

Polly maszerowała z tyłu, obok Karborunda. Co oznaczało, że może mieć na oku Loft, kimkolwiek była. Po raz pierwszy Polly naprawdę się jej przyjrzała. Łatwo ją było przeoczyć, gdyż zawsze kryła się w cieniu Stukacza. Była niska — choć teraz, kiedy okazało się już, że jest płci żeńskiej, można by sensownie użyć słowa „niewysoka” — smagła i ciemnowłosa. Wydawała się też dziwnie pochłonięta sobą i zawsze maszerowała ze Stukaczem. Kiedy się zastanowić, to spała też blisko niego.

Aha, no więc tak… Podążyła za swoim chłopakiem, odgadła Polly. Co jest dość romantyczne, ale bardzo niemądre. Teraz, kiedy wiedziała już, że należy spojrzeć poza ubranie i fryzurę, stawało się jasne, że Loft jest dziewczyną, i to dziewczyną, która nie zaplanowała wszystkiego dostatecznie dokładnie.

Loft szeptała coś Stukaczowi, który rzucił Polly spojrzenie pełne nienawiści i sugestii groźby.

Nie mogę jej powiedzieć, myślała Polly. Powtórzy mu. Nie mogę sobie pozwolić na to, by wiedzieli. Za wiele poświęciłam. Nie tylko obcięłam włosy i włożyłam spodnie. Ja planowałam…

A tak… plany.

To wszystko zaczęło się jako dziwny kaprys, ale rozwijało się jako plan. Na początku Polly zaczęła uważnie obserwować chłopców. Kilku z nich zareagowało z nadzieją, przez co później doznało rozczarowania. Polly przyglądała się, jak chodzą, wsłuchiwała w rytm tego, co wśród chłopców uchodziło za rozmowę, dostrzegała, jak wymierzają sobie ciosy na powitanie. To był całkiem nowy świat.

Już wcześniej miała — jak na dziewczynę — całkiem niezłe muskuły, ponieważ prowadzenie dużej gospody polega głównie na przenoszeniu różnych ciężkich rzeczy. Podjęła się też pewnych ciężkich prac, od czego ładnie stwardniały jej dłonie. Nosiła nawet pod spódnicą stare spodnie brata, żeby się do nich przyzwyczaić.

Za coś takiego kobietę mogła czekać chłosta. Mężczyźni ubierali się jak mężczyźni, a kobiety jak kobiety; robienie tego na odwrót było „bluźnierczą Obrzydliwością dla Nuggana”, jak twierdził ojciec Jupe.

Temu zapewne zawdzięczała swój dotychczasowy sukces, uznała, człapiąc przez kałużę. Ludzie nie spodziewali się kobiety w spodniach. Dla przypadkowego obserwatora męskie ubranie, krótkie włosy i trochę rozkołysany krok wystarczały, żeby uznać kogoś za mężczyznę. Aha, i dodatkowa para skarpet.

Ta sprawa też ją niepokoiła. Ktoś o niej wiedział, tak jak ona wiedziała o Loft. Wiedział i jej nie zdradził. Z początku podejrzewała Brew, ale wątpiła — powiedziałby o niej sierżantowi, taki to był typ. W tej chwili sądziła, że to raczej Maladict, pewnie dlatego że przez cały czas wydawał się wszystko wiedzieć…

Karbor… Nie, był wtedy nieprzytomny, a poza tym… Nie, na pewno nie troll. Igor seplenił. Stukacz? W końcu wiedział o Loft, więc może… Nie, bo dlaczego chciałby pomagać Polly?

Tak, przyznanie się przed Loft niosło same zagrożenia. Najlepsze, co może zrobić, to spróbować dopilnować, żeby dziewczyna nie zdradziła i siebie, i jej.

Słyszała, jak Stukacz szepcze do Loft:

— …właśnie umarł, więc uciął mu jedną nogę i rękę, i przyszył ludziom, którzy potrzebowali, tak jakby cerował rozdarcie w materiale! Powinnaś to zobaczyć! Nie było widać, jak rusza palcami! I miał mnóstwo maści, które zwyczajnie…

Głos Stukacza ucichł. Strappi znów przyczepił się do Łazera.

— Ten Strappi działa mi na granie — mruczał Karborund. — Chcesz, żebym ściągnął z niego głowem? Mogem zrobić, żeby to wyglądało jak wypadek.

— Lepiej nie — odparła Polly, ale przez chwilę z rozkoszą wyobrażała sobie tę scenę.

Dotarli do zbiegu dróg — szlak od gór łączył się z tym, co uchodziło za główny trakt. Był zatłoczony. Wózki, taczki, ludzie poganiający stadka krów, staruszki dźwigające na plecach cały swój majątek, ogólna bieganina świń i dzieci… wszystko to zmierzało w jedną stronę.

I to w stronę przeciwną do kierunku marszu oddziału. Ludzie i zwierzęta omijali grupkę niczym strumień opływający niewygodną skałę. Rekruci zwarli szyki. Mieli do wyboru albo to, albo dać się rozdzielić krowom.

Sierżant Jackrum stanął na wozie.

— Szeregowy Karborund!

— Tajest! — huknął troll.

— Do przodu!

To pomogło. Strumień płynął nadal, ale tłum rozstępował się w większej odległości z przodu i obchodził oddział z daleka. Nikt nie chce się zderzyć z trollem, nawet idącym powoli.

Ludzie odwracali się za nimi. Jakaś starsza kobieta podbiegła na moment, wcisnęła Stukaczowi w ręce czerstwy bochenek chleba i powiedziała: „Biedni chłopcy”, nim tłum porwał ją dalej.

— Co się tu dzieje, sierżancie? — zapytał Maladict. — Oni wyglądają na uchodźców!

— Takie gadanie wzbudza tylko Obawę i Zniechęcenie! — krzyknął kapral.

— Aha… Chce pan powiedzieć, że ci ludzie po prostu wyjeżdżają na wakacje wcześnie, żeby uniknąć tłoku? Przepraszam, trochę mnie zmylili. Głównie ta kobieta niosąca na plecach całą stertę siana. Mijaliśmy ją przed chwilą.

— A wiesz, co może cię czekać za odszczekiwanie starszemu stopniem?! — wrzasnął Strappi.

— Nie. Proszę zdradzić, czy coś gorszego niż to, przed czym uciekają ci ludzie.

— Podpisałeś, panie Krwiopijco! Masz słuchać rozkazów!

— Zgadza się. Ale nie przypominam sobie, żeby ktoś rozkazywał mi nie myśleć!

— Dość tego! — warknął Jackrum. — Wystarczy tych krzyków! Karborund, jeśli ludzie nie zrobią przejścia, masz ich rozepchnąć. Słyszysz?

Maszerowali dalej. Po chwili ścisk trochę się zmniejszył i to, co było rzeką uchodźców, zmieniło się w strumyczek. Od czasu do czasu mijała ich jakaś rodzina albo samotna, spiesząca się kobieta obładowana torbami. Jakiś staruszek z wysiłkiem pchał taczkę wyładowaną brukwią.

Oni zabierają nawet plony z pól, pomyślała Polly. I każdy prawie biegł. Jakby wierzył, że wszystko ułoży się lepiej, kiedy dogoni ludzką masę przed sobą. A może kiedy tylko minie oddział rekrutów.

Ustąpili z drogi starej kobiecie, zgiętej wpół pod ciężarem biało-czarnej świni. A potem został już tylko trakt, błotnisty i zryty koleinami. Z pól po obu stronach wstawała popołudniowa mgła, spokojna i wilgotna. Po gwarze, jaki robiła kolumna uciekinierów, cisza nizinnej okolicy zdawała się przytłaczać. Jedynym odgłosem było tupanie i plusk błota pod butami rekrutów.

— Mogę zadać pytanie, sierżancie? — odezwała się Polly.

— Słucham, szeregowy.

— Jak daleko jest stąd do Plotz?

— Nie musi im pan mówić, sierżancie! — zawołał Strappi. — Jakieś pięć mil — wyjaśnił Jackrum. — Tam dostaniecie z magazynu mundury i broń.

— To tajemnica wojskowa, sierżancie! — jęknął kapral.

— Możemy zamknąć oczy, żeby nie wiedzieć, co nosimy — zaproponował Maladict. — Co pan na to?

— Przestańcie, szeregowy Maladict — upomniał go sierżant. — Maszerujcie i pilnujcie języka.

Brnęli dalej. Droga była coraz bardziej błotnista. Dmuchnął wiatr, ale zamiast przegnać mgłę, skręcił ją nad polami w dziwaczne, wilgotne i niemiłe kształty. Słońce zmieniło się w pomarańczową kulę.

Polly zobaczyła, jak coś dużego i białego trzepocze nad polem, niesione wiatrem. Z początku myślała, że to jakaś nieduża czapla, która spóźniła się z odlotem, ale to coś wyraźnie szarpał wiatr. Raz opadło niżej, a potem, szarpnięte mocniejszym podmuchem, owinęło się na twarzy Strappiego.

Kapral wrzasnął. Loft chwycił… chwyciła ten trzepoczący przedmiot, który okazał się wilgotny. Rozerwał się jej w dłoni, a większa część spadła z otrząsającego się kaprala.

— To tylko papier — stwierdziła.

Strappi zamachał rękami.

— Wiedziałem — rzekł. — I nikt cię nie pytał.

Polly sięgnęła po rozerwany kawałek. Papier był cienki i poplamiony błotem, ale rozpoznała na nim słowo „Ankh-Morpork”. Miasto bluźniercze… A geniusz Strappiego polegał na tym, że wszystko, co uznawał za niedobre, automatycznie stawało się atrakcyjne.

— „Puls Ankh-Morpork”… — przeczytała głośno, zanim kapral wyrwał jej kartkę z dłoni.

— Nie możesz przecież wszystkiego czytać, Nerds! — krzyknął. — Nie wiesz, kto to pisał! — Rzucił podarte kartki i wdeptał je w błoto. — Idziemy dalej! — rzekł.

Poszli dalej. Kiedy oddział znowu mniej więcej wpadł w rytm, kiedy wszyscy patrzyli tylko na swoje buty albo na mgłę przed sobą, Polly uniosła dłoń do piersi i spojrzała na kawałek papieru, który mokry pozostał jej w ręku, kiedy wyrwano resztę.


„Nie poddamy się Sprzymierzonym” mówi księżna (97)

William deWorde donosi z doliny Kneck, 7 sektobra


Zlobeńscy żołnierze wspierani przez lekką piechotę

lorda Venturiego zdobyli twierdzę Kneck dziś ra

po zażartej walce twarzą w tw

to piszę, jej arsenały, które

kierowane na niedobit

były siły Borogravii

Jego łaskawość komendant sir Samuel V

wypowiedział się dla „Pulsu” co do…

kapitulacja została odrz

pogląd dowództwa sprz

banda sztywnych durni, nie

na papierze.

Panuje przekona

w rozpaczliwej sy

— zasięg klęski gł

poprzez ca

Nie ma alte

Inwaz


Wygrywali przecież, prawda? Więc skąd się wzięło słowo „kapitulacja”? I co to za Sprzymierzeni?

Widziała, że nawet Jackrurnowi kapral działa na nerwy. Strappi zachowywał się z pewną wyższością, jakby… skarpetowością, jak gdyby w rzeczywistości on tu dowodził. Może chodziło tylko o jego ogólną niesympatyczność, ale…

— Kapralu!

— Słucham, Nerds — odparł Strappi. Nos ciągle miał bardzo czerwony.

— Wygrywamy tę wojnę, prawda? — zapytała. Zrezygnowała już z prób poprawiania go.

I nagle każde ucho w oddziale zaczęło pilnie nasłuchiwać.

— Tym się nie przejmuj, Nerds. Twoje zadanie to walczyć.

— Tak jest, kapralu. Czyli… będę walczył po stronie zwycięzców, tak?

— Aha… Mamy tu kogoś, kto zadaje za dużo pytań, sierżancie — oznajmił Strappi.

— Racja. Nie zadawaj pytań, Perks — rzucił Jackrum z roztargnieniem.

— To znaczy, że przegrywamy — stwierdził Stukacz.

Kapral Strappi zwrócił się ku niemu.

— To znowu budzenie Obawy i Zniechęcenia! — wykrzyknął. — Czyli wspieranie wroga!

— Tak jest. Wystarczy tego, szeregowy Halter — wtrącił Jackrum. — Jasne? A teraz…

— Halter, aresztuję cię za…

— Kapralu, można rzucić słówko w pańskie kształtne niczym muszla ucho? — warknął sierżant. — A wy, zatrzymać się!

Zaczął gramolić się z wózka.

Potem przeszedł jakieś pięćdziesiąt stóp z powrotem po trakcie. Kapral podążył za nim, oglądając się gniewnie na rekrutów.

— Mamy kłopoty? — zainteresował się Stukacz.

— Zgadnij — odparł Maladict.

— Na pewno — wtrącił Kukuła. — Strappi zawsze coś znajdzie, żeby cię za to dorwać.

— Kłócą się — zauważył Maladict. — To dziwne, nie sądzicie? Kapral powinien przecież słuchać rozkazów sierżanta.

— Ale wygrywamy, prawda? — dopytywał się Kukuła. — Znaczy: wiem, że jest wojna, ale… mamy dostać broń, tak, a potem… przecież muszą nas wyszkolić, tak? I pewnie do tego czasu wszystko się skończy, tak? Wszyscy mówią, że wygrywamy.

— Podczas dzisiejszej modlitwy wieczornej zapytam o to księżną — obiecał Łazer.

Reszta oddziału spojrzała po sobie. Wszyscy mieli podobne miny.

— Tak, Łaz — zgodził się Stukacz łagodnie. — Tak właśnie zrób.

Słońce zachodziło szybko, na wpół ukryte we mgle. Tutaj, na błotnistej drodze między mokrymi polami, nagle zrobiło się tak zimno, że bardziej się chyba nie da.

— Nikt nie mówi, że wygrywamy, może oprócz Strappiego — oświadczyła Polly. — Mówią tylko, że wszyscy mówią, że wygrywamy.

— Ci ludzie, których Igor… naprawiał, wcale tego nie mówili — stwierdził Stukacz. — Powtarzali tylko: Biedaki, zwialibyście, jakbyście mieli trochę rozumu.

— Dzięki, że nam o tym opowiadasz — mruknął Maladict.

— Wygląda, jakby wszyscy nas żałowali — zauważyła Polly.

— Tak, no… ja też żałuję, a przecież jeftem nami — wtrącił Igor. — Niektórzy z tych ludzi…

Podszedł Strappi.

— Dobra, dobra, przestańcie gadać głupoty! — krzyknął.

— Kapralu… — rzucił cicho sierżant, wracając na wózek.

Strappi znieruchomiał na moment, po czym mówił dalej głosem ociekającym od syropu i sarkazmu:

— Bardzo przepraszam. Sierżant i ja bylibyśmy wdzięczni, gdybyście wy, dzielni bohaterowie, zechcieli uprzejmie dołączyć do nas na nieco lekkiego marszu… Doskonale. Później planujemy zajęcia z haftu. Lewą nogą naprzód, panienki!

Polly usłyszała, jak Stukacz gwałtownie wciąga powietrze. Oczy Strappiego błysnęły złośliwą satysfakcją.

— Och, ktoś tu nie lubi być nazywanym panienką, co? Coś podobnego! Szeregowy Halter, wiele musicie się jeszcze nauczyć, co? Jesteście mazgajowatą panienką, dopóki nie zrobimy z was mężczyzny, jasne? A ja aż boję się myśleć, ile czasu to zajmie! Marsz!

Ja wiem, pomyślała Polly, kiedy ruszyli. Trzeba jakichś dziesięciu sekund i pary skarpet. Jedna skarpeta i można zrobić Strappiego.


Plotz okazał się podobny do Plün, ale gorszy, ponieważ był większy. Deszcz znów zaczął padać, kiedy wmaszerowali na wybrukowany rynek. Wydawało się, że pada zawsze. Budynki były szare, a przy ziemi poplamione błotem. Woda przelewała się z rynien, wylewając deszcz na kamienie i chlapiąc rekrutów. Nikogo nie widzieli. Polly zauważyła otwarte drzwi, którymi szarpał wiatr. Na ulicy leżał gruz. Przypomniała sobie kolumny uciekinierów na drodze.

Tutaj nie było nikogo.

Kiedy tylko Strappi wrzaskiem ustawił rekrutów w szeregu, sierżant Jackrum zszedł z wózka. Przejął dowództwo, a kapral patrzył już tylko niechętnie z boku.

— To jest cudowny Plotz — oświadczył sierżant. — Rozejrzyjcie się, żeby nie doznać szoku, gdyby was zabili i gdybyście poszli do piekła. Prześpicie się w tamtych koszarach, które są własnością wojskową! — Skinął na sypiące się kamienne budynki, wyglądające tak wojskowo jak stodoła. — Otrzymacie swój ekwipunek. A jutro czeka was miły, długi marsz do Crotzu, gdzie dotrzecie jako chłopcy, ale wrócicie jako mężczyźni i czyja powiedziałem coś zabawnego, Perks? Nie? Też mi się tak wydawało. Baczność! To znaczy: stanąć prosto!

— Prosto! — huknął Strappi.

Młody człowiek jechał przez plac na zmęczonym, chudym koniu, który był całkiem odpowiedni, ponieważ jeździec był zmęczonym, chudym mężczyzną. Tę chudość podkreślał jeszcze fakt, że miał pelerynę uszytą wyraźnie dla kogoś o kilka rozmiarów większego. Hełm też miał za duży. Musiał go czymś wyścielić, uznała Polly. Wystarczy kaszlnięcie, a zjedzie mu na oczy.

Sierżant Jackrum zasalutował sprężyście.

— Jackrum, sir! A pan jest pewnie porucznikiem Bluzą, sir?

— Zgadza się, sierżancie.

— To są rekruci spod gór, sir. Doskonała grupa, sir.

Jeździec obejrzał oddział. Pochylił się nawet nad końską szyją, aż deszcz pociekł mu z hełmu.

— To wszyscy, sierżancie?

— Tak jest.

— Większość wygląda na bardzo młodych — zauważył porucznik, który sam nie wyglądał zbyt staro.

— Tak jest.

— A czy ten tam nie jest trollem?

— Tak jest. Celne spostrzeżenie, sir.

— A ten ze szwami dookoła głowy?

— To Igor, sir. Tak jakby specjalny klan w górach.

— A oni walczą?

— Potrafią bardzo szybko rozłożyć człowieka na części, sir, jak rozumiem, sir — odparł sierżant, nie zmieniając wyrazu twarzy.

Młody porucznik westchnął.

— No tak… Jestem pewien, że to dobry materiał — rzekł. — A teraz, ehm… żołnierze…

— Słuchać uważnie, co porucznik ma do powiedzenia! — huknął Strappi.

Porucznik drgnął.

— …Dziękuję, kapralu… Żołnierze, mam dla was dobre wieści! — mówił, ale głosem człowieka, który dobrych wcale nie ma. — Spodziewaliście się pewnie tygodnia czy dwóch na obozie szkoleniowym w Crotzu, co? Ale chcę was z przyjemnością poinformować: wojna przebiega tak… tak pomyślnie, że udacie się bezpośrednio na front.

Polly usłyszała jedno czy dwa syknięcia oraz chichot kaprala Strappiego.

— Wszyscy mają trafić na pierwszą linię — mówił dalej porucznik. — To dotyczy również was, kapralu. Czas walki wreszcie dla was nadszedł!

Chichot urwał się nagle.

— Słucham, sir? — Strappi nie dowierzał. — Na front? Ale wie pan, że ja… no, wie pan o moich szczególnych obowiązkach…

— Moje rozkazy mówią o wszystkich zdolnych do noszenia broni, kapralu. Pewnie już nie możecie się doczekać bitwy… po tylu latach, taki młody człowiek…

Strappi milczał.

— Jednakże… — Porucznik sięgnął pod przemoczoną pelerynę. — Mam tu przesyłkę dla sierżanta. Nie wątpię, że niecierpliwie wyczekiwaną.

Jackrum ostrożnie wziął pakiet.

— Dziękuję, sir. Obejrzę to później… — zaczął.

— Wręcz przeciwnie, sierżancie Jackrum! Wasi ostatni rekruci powinni to zobaczyć, ponieważ jesteście jednocześnie żołnierzem i, jak to mówią, ojcem żołnierzy. Słusznym jest, by się przekonali, że dobry żołnierz otrzymuje swoją nagrodę: honorowe zwolnienie ze służby, sierżancie!

Ostatnie słowa Bluza wymówił, jakby były bitą śmietaną z wisienką na czubku.

Jeśli nie liczyć chlupotania deszczu, jedyny dźwięk wydawały rozrywające pakiet grube palce Jackruma.

— Och — powiedział sierżant, jakby przeżył szok. — Wspaniale. Portret księżnej. Teraz mam już osiemnaście. Och, i jeszcze… o, kawałek papieru, na którym jest napisane, że to medal, czyli wygląda, że skończyła nam się nawet blacha. A to co? Zwolnienie ze służby z wydrukowanym własnoręcznym podpisem samej księżnej! — Odwrócił kopertę i potrząsnął nią. — Ale nie ma mojego zaległego żołdu za ostatnie trzy miesiące.

— Trzykrotne hurra dla sierżanta Jackruma! — zwrócił się porucznik do deszczu i wiatru. — Hip, hip…

— Ale myślałem, że potrzebny jest każdy żołnierz, sir! — zaprotestował Jackrum.

— Sądząc po notkach przyczepionych do tej przesyłki, podążała za wami od lat. Wiecie, jak to jest w wojsku. To wasze oficjalne zwolnienie ze służby i obawiam się, że nie mogę go uchylić. Przykro mi.

— Ale…

— Jest na nim podpis księżnej, sierżancie. Chcecie z nim dyskutować? Mówię, że bardzo mi przykro. Ale gdyby nawet, to co byście robili? Nie będziemy już wysyłać zespołów werbunkowych…

— Jak to? Przecież zawsze potrzebujemy ludzi, sir! — protestował Jackrum. — A ja znów jestem zdrowy i silny, sir. Wytrzymały jak koń, sir…

— Jesteście jedynym, który wrócił z rekrutami, sierżancie. Tak to wygląda.

Jackrum wahał się przez moment, aż w końcu zasalutował.

— Tak jest, sir! Bardzo dobrze, sir! Dopilnuję, żeby nowi rekruci się zadomowili, sir. Służba w wojsku była dla mnie prawdziwą radością, sir.

— Mogę o coś spytać? — odezwał się Maladict.

— Nie wolno zwracać się bezpośrednio do oficera, szeregowy! — warknął Jackrum.

— Nie, pozwólcie mu mówić — uspokoił go porucznik. — W końcu… w końcu czasy są niezwykłe. Słucham, żołnierzu.

— Czy dobrze słyszałem, że ruszamy do bitwy bez żadnego szkolenia, sir?

— Och, wiecie, większość z was prawie na pewno zostanie pikinierami, cha, cha — odparł nerwowo porucznik. — A do tego nie trzeba długiego szkolenia. Musicie tylko wiedzieć, który koniec jest który, cha, cha.

Wyglądał, jakby chciał umrzeć.

— Pikinierami? — powtórzył zdziwiony Maladict.

— Słyszeliście, szeregowy Maladict, co mówi pan porucznik — rzucił gniewnie sierżant.

— Tak, sir. Dziękuję, sir. — Maladict cofnął się do szeregu.

— Jeszcze jakieś pytania? — Bluza spojrzał wzdłuż szyku. — Doskonale. Odpływamy ostatnią łodzią, o północy. Prowadźcie dalej, sierżancie… póki co. Co to ja jeszcze… aha. Potrzebny mi będzie ordynans.

— Ochotnicy, żeby być ordynansem pana porucznika, wystąp! Nie wy, szeregowy Maladict!

Nikt się nie ruszył.

— Nie przesadzajcie — mruknął porucznik.

Polly podniosła rękę.

— Co to jest ordynans, sir?

Sierżant uśmiechnął się ponuro.

— Dobre pytanie — przyznał. — Ordynans to jakby… osobisty służący, który zajmuje się oficerem. Przynosi mu posiłki, pilnuje, żeby był elegancko ubrany i takie rzeczy. Żeby oficer mógł wykonywać swoje obowiązki bardziej bezprzeszkodowo.

Wystąpił Igor.

— Igory fą przyzwyfajone do flużby, fierżanfie — powiedział.

Wykorzystując zadziwiające moce głuchoty i ograniczonego pola widzenia, dostępne czasem nawet bardzo nerwowym oficerom, porucznik wyglądał, jakby go nie zauważył. Patrzył nieruchomo na Polly.

— A co z wami, szeregowy? — zapytał.

— Szeregowy Perks w cywilu pracował w barze, sir — zameldował sierżant.

— Świetnie! O szóstej zgłosicie się w mojej kwaterze w gospodzie, szeregowy Perks. Róbcie swoje, sierżancie.

Chudy koń odszedł chwiejnie, a sierżant Jackrum popatrzył na swój oddział gniewnie, choć bez zwykłego ognia.

— Nie stójcie tak i nie próbujcie świetnie wyglądać! Mundury i broń czekają! Pobrać, co trzeba! Jak chcecie jeść, ugotujcie sobie. Byle szybko! Rozejść się!

Oddział pobiegł do koszar, ponaglany samą potęgą głosu. Polly jednak się zawahała. Kapral Strappi nie ruszył się z miejsca od chwili, gdy urwał się jego chichot. Wpatrywał się tępo w ziemię.

— Dobrze się pan czuje, kapralu? — spytała.

— Idź sobie, Nerds — polecił kapral cichym głosem, o wiele straszniejszym niż jego zwykły rozdrażniony krzyk. — Po prostu idź stąd, co?

Wzruszyła ramionami i ruszyła za pozostałymi. Zauważyła jeszcze parującą plamę wilgoci wokół stóp kaprala.

W koszarach rządził chaos. Budynek składał się właściwie z jednego dużego pomieszczenia służącego za mesę, miejsce apelowe i kuchnię. Za nim znajdowały się zbiorowe sypialnie. Wszędzie panowała pustka, na najlepszej drodze do rozpadu. Dach przeciekał, przez wybite okna wpadały zeschłe liście i leżały na podłodze razem z odchodami szczurów. Nie widzieli posterunków, strażników… nikogo. Coś gotowało się jednak w wielkim kotle na czarnym od sadzy palenisku. Syki i bulgot były tu jedynymi przejawami życia. Kiedyś część sali wydzielono jako coś w rodzaju magazynu kwatermistrza, choć większa część półek stała już pusta. Polly spodziewała się kolejki, jakiegoś porządku, może kogoś wydającego niewielkie stosiki odzieży… Zamiast tego zobaczyła coś w rodzaju straganu ze starzyzną. Rzeczywiście, bardzo był podobny do straganu ze starzyzną, ponieważ nic tu nie wydawało się nowe, a niewiele było warte posiadania. Reszta oddziału grzebała już w tym, co można by nazwać towarem, gdyby istniała jakakolwiek szansa, że uda się kogoś przekonać do zakupów.

— Co to jest? Jeden rozmiar, nie pasuje na nikogo?

— Ta tunika ma plamy krwi! Krwi!

— No, jefli to taka uparta plama, fiężko ją ufunąć bez…

— Są jakieś normalne pancerze?

— No nie! W tym jest dziura od strzały!

— Co siem dzieje? Nic tu ni pasuje na trolla!

Niski, pomarszczony człowieczek stał uwięziony za stołem i kulił się pod surowym spojrzeniem Maladicta. Miał na sobie źle dopasowaną czerwoną kurtkę mundurową z wyblakłymi i poplamionymi paskami kaprala na rękawie. Lewa pierś niknęła pod medalami.

Jedna ręka kończyła się hakiem. Jedno oko przesłaniała opaska.

— Porucznik mówił, że mamy być pikinierami! — tłumaczył wampir. — To oznacza miecz i pikę dla każdego, zgadza się? Tarcza na wypadek deszczu strzał. I ciężki hełm, mam rację?

— Nie masz! Nie możesz tak na mnie krzyczeć — zaprotestował stary kapral. — Widzisz te medale? Jestem…

Wielka dłoń opadła z góry i uniosła go ponad stół. Karborund przysunął go sobie do oczu i kiwnął głową.

— Tak, teraz widzem — zahuczał. — I…?

Rekruci umilkli.

— Postaw go, Karborundzie — powiedziała Polly. — Delikatnie.

— Czemu?

— Bo on nie ma nóg.

Troll skupił wzrok. Potem, z przesadną ostrożnością, opuścił starego żołnierza na ziemię. Zabrzmiały dwa ciche stuknięcia, kiedy drewniane protezy dotknęły desek.

— Przepraszam za to — powiedział Karborund.

Weteran oparł się o blat i wsunął ramiona w kule.

— No dobra — burknął. — Nic się nie stało. Ale na drugi raz uważaj.

— Ale to przecież śmieszne! — Maladict odwrócił się do Polly i machnął ręką, wskazując stos szmat i powgniatanego metalu. — Z tych śmieci nie dałoby się wyposażyć trzech ludzi. Nie ma tu nawet porządnych butów!

Polly spojrzała na długi stół.

— Podobno powinniśmy mieć dobry sprzęt — powiedziała do jednookiego żołnierza. — Podobno jesteśmy najlepszą armią na świecie. Tak nam powtarzają. Czy nie wygrywamy?

Weteran przyjrzał się jej. W myślach sama się sobie przyjrzała. Nie zamierzała odzywać się tak agresywnie.

— Tak mówią — stwierdził dość obojętnie.

— A j-jak pan mówi? — zapytał Łazer.

Podniósł jeden z kilku mieczy — wyszczerbiony i brudny.

Kapral zerknął na Karborunda, a potem na Maladicta.

— Nie j-jestem głupi, wie pan! — ciągnął Łazer, zaczerwieniony i drżący. — Wszystko to j-jest od zabitych!

— No, szkoda marnować porządne buty… — zaczął weteran.

— Jesteśmy ostatni, tak? — spytał Łazer. — Ostatni rekruci!

Jednooki kapral spoglądał na dalekie drzwi, ale nie dostrzegł żadnej nadchodzącej stamtąd pomocy.

— Mamy tu zostać całą noc — oświadczył Maladict. — Noc! — powtórzył, a stary kapral zachwiał się na kulach. — Kiedy kto wie, jakie zło przemyka się wśród cieni, niosąc śmierć na bezgłośnych skrzydłach, szukając nieszczęsnej ofiary, która…

— Dobrze już, dobrze, widziałem twoją wstążkę — ustąpił kapral. — Słuchajcie, kiedy stąd odejdziecie, zamykam. Ja tylko prowadzę magazyn, to wszystko. Nic więcej nie robię, słowo! Dostaję jedną dziesiątą żołdu, znaczy, ze względu na sytuację nożną, i nie chcę żadnych kłopotów.

— To jest wszystko, co pan ma? — upewnił się Maladict. — Nie odłożył pan trochę… na boku…

— Chcesz powiedzieć, że jestem nieuczciwy? — oburzył się weteran.

— Powiedzmy, że jestem otwarty na ideę, że może pan nie być. No przecież, kapralu, sam pan powiedział, że jesteśmy ostatni. Co pan oszczędza? Co panu zostało?

Kapral westchnął i z zaskakującą prędkością przeszedł o kulach do drzwi, które otworzył kluczem.

— Przyjdźcie popatrzeć — rzucił. — Ale nie ma tu nic dobrego…

Było coś gorszego. Znaleźli jeszcze kilka półpancerzy, jeden rozcięty na połowy, a drugi będący praktycznie jednym wielkim wgnieceniem. Znaleźli tarczę roztrzaskaną na dwie części, pogięte miecze, rozbite hełmy, pogniecione kapelusze i podarte koszule.

— Robię, co mogę — westchnął kapral. — Prostuję blachy młotkiem i piorę ciuchy, ale minęły już tygodnie, odkąd ostatnio miałem węgiel do paleniska, a bez paleniska nic nie da się zrobić z mieczami. Minęły miesiące od ostatniej dostawy broni, zresztą odkąd krasnoludy zwinęły całą stal, to wszystko i tak do niczego się nie nadaje. — Wytarł nos. — Wiem, myślicie, że kwatermistrze to banda złodziei… Nie powiem, możemy czasem zgarnąć trochę z wierzchu, kiedy sprawy dobrze idą, ale to tutaj? Chyba najwyżej chrabąszcz mógłby z tego wyżyć. — Znowu pociągnął nosem. — W dodatku od trzech miesięcy mi nie płacą. Wiem, dziesiąta część niczego nie jest pewnie tak zła jak całe nic, lecz nigdy nie byłem dobry z filozofii.

Rozpromienił się nagle.

— Przynajmniej mamy dość jedzenia — stwierdził. — Znaczy, jeśli lubicie koninę. Osobiście wolę szczury, ale nie będę dyskutował o gustach.

— Nie mogę jeść konia! — oświadczył Kukuła.

— Ach, wolisz szczury?

— Nie!

— Nauczysz się lubić. Wszyscy się nauczycie — zapewniła jednooka dziesiąta część kaprala, uśmiechając się przy tym złośliwie. — Próbowaliście kiedy skubbo? Nie? Kiedy człowiek jest głodny, nie ma nic lepszego od miski skubbo. Można tam wrzucić wszystko: wieprzowinę, wołowinę, baraninę, królika, kurczaka, kaczkę… wszystko. Nawet szczury, jeśli jakieś złapiecie. Skubbo to żarcie dla żołnierza w marszu. Akurat postawiłem garnek na ogniu. Możecie zjeść, o ile macie ochotę.

Oddział poweselał.

— Brzmi nieźle — ucieszył się Igor. — Co w tym jeft?

— Wrząca woda — odparł kapral. — Nazywamy to ślepym skubbo. Ale już niedługo trafi do garnka stary koń, chyba że macie coś lepszego. Przydałyby się chociaż jakieś przyprawy. Kto pilnuje ruperta?

Oddział zrobił zdziwione miny. Stary kapral westchnął.

— Oficera — wyjaśnił. — Nazywa się ich rupertami, bo wszyscy mają na imię Rupert, Rodney, Tristram albo jakoś tak. Dostają lepsze żarcie od was. Możecie spróbować podprowadzić coś w gospodzie.

— Podprowadzić? — zdziwiła się Polly.

Weteran przewrócił jedynym okiem.

— Tak. Podprowadzić. Podprowadzić, zwinąć, wypożyczyć, zająć, ukraść, wyrwać, pozyskać, zorganizować. Tego musisz się nauczyć, jeśli chcesz przetrwać wojnę. O której mówią, że ją wygrywamy, oczywiście. Nigdy o tym nie zapominajcie. — Splunął mniej więcej w stronę ognia, pewnie tylko przypadkiem chybiając bulgoczącego kociołka. — A te chłopaki, których widzę, jak wracają drogą pod rękę ze Śmiercią, to pewnie przesadzili ze świętowaniem, co? Łatwo stracić rękę, kiedy źle się otworzy butelkę szampana. Widzę, że macie ze sobą Igora, szczęściarze. Szkoda, że myśmy nie mieli, kiedy szliśmy do bitwy. Gdybyśmy mieli, teraz po nocach nie budziłyby mnie korniki.

— Mamy kraść jedzenie? — Maladict nie mógł uwierzyć.

— Nie, możecie też zdechnąć z głodu, jeśli taki macie kaprys — uspokoił go stary kapral. — Ja sam głodowałem już kilka razy. To nie ma przyszłości. Zjadłem ludzką nogę, kiedy śnieg nas zasypał podczas kampanii w Ibblestarn, ale trzeba uczciwie przyznać, że tamten zjadł moją. — Zauważył ich miny. — No bo chyba nie wypada zjadać własnej, nie? Można od tego oślepnąć… chyba.

— Zamieniliście się nogami?! — Polly była wstrząśnięta.

— No tak. Ja i sierżant Hausegerda. To był jego pomysł. Rozsądny gość z tego sierżanta. Dzięki temu przeżyliśmy jeszcze tydzień, a przez ten czas dotarły posiłki. I wreszcie mogliśmy się normalnie posilić. Ale zaraz… Gdzie moje maniery? Miło mi was poznać, chłopcy, jestem kapral Scallot. Nazywają mnie Trzyczęściowcem. — Wyciągnął hak.

— Przecież to kanibalizm! — Stukacz cofnął się o krok.

— Nie, oficjalnie wcale nie, dopóki się nie zje całego człowieka — odparł spokojnie Trzyczęściowiec Scallot. — Regulamin wojskowy.

Wszystkie oczy zwróciły się w stronę kotła na ogniu.

— Koń — zapewnił Scallot. — Nie mam tu niczego oprócz konia, przecież mówiłem. Nie okłamałbym was, chłopcy. A teraz wyszukajcie sobie jak najlepszy ekwipunek. Jak się nazywasz, kamienny człowieku?

— Karborund — odparł troll.

— Zaoszczędziłem trochę sałatkowego antracytu. I mam dla ciebie trochę oficjalnej czerwonej farby, bo jeszcze nie spotkałem trolla, który chciałby nosić kurtkę. Co do reszty, zapamiętajcie, co wam mówię: naładujcie się żarciem. Napakujcie żarciem czako. Nalejcie zupy do butów. Jeśli któryś znajdzie słoik musztardy, niech go pilnuje, to nie do wiary, co można zjeść z musztardą. Uważajcie na swoich kumpli. I trzymajcie się z daleka od oficerów, bo są niezdrowi. Tego człowiek uczy się w wojsku. Przeciwnik niespecjalnie chce z wami walczyć, bo przeciwnik to chłopaki jak wy, które chcą tylko wrócić do domu w całości. Ale przez oficerów można zginąć. — Scallot zmierzył ich wyzywającym spojrzeniem. — No i powiedziałem to. A jeśli jest wśród was politruk, dodam: możesz pan opowiadać o tym, gdzie chcesz, i do demona z tobą.

Po chwili skrępowanego milczenia odezwała się Polly.

— Co to jest politruk?

— Jakby szpieg, tylko po naszej stronie — wyjaśnił Maladict.

— Otóż to — zgodził się Scallot. — Ostatnio w każdym batalionie jest taki, co donosi na kumpli. W ten sposób dostają awans, jasne? Nie chcą marudzenia w szeregach, nie chcą gadania o przegranych bitwach. Ale to tylko stek bzdur, bo piechota narzeka bez przerwy. Takie marudzenie to element bycia żołnierzem, jasne? — Westchnął. — No dobra. Na tyłach znajdziecie prycze. Regularnie trzepię tyłkognioty, więc nie powinno być zbyt wielu pcheł. — Znów zauważył ich tępe spojrzenia. — Jak dla was tyłkognioty to sienniki. No dobra, bierzecie rzeczy. Co tylko wam się spodoba. I tak zamykam interes, jak tylko stąd odejdziecie. Teraz już musimy wygrać, skoro takie dzielne chłopaki idą na front, nie?


Chmury rozstąpiły się nieco, gdy Polly wyszła w noc; połówka księżyca wypełniła świat zimnym srebrem i czernią. Gospoda naprzeciw była kolejną zaniedbaną knajpą sprzedającą żołnierzom marne piwo. Zanim jeszcze Polly otworzyła drzwi, wyczuła smród starych pomyj. Szyld obłaził z farby, ale zdołała odczytać nazwę: Świat do Góry Nogami. Pchnęła drzwi. Smród jeszcze się pogorszył. Nie było klientów, nie było żadnego śladu po Strappim i Jackrumie, ale zauważyła służącego metodycznie rozsmarowującego ścierką brud na podłodze.

— Przepraszam bar… — zaczęła, ale zaraz przypomniała sobie o skarpetach, podniosła głos i spróbowała mówić gniewnym tonem. — Hej, ty! Gdzie porucznik?

Służący spojrzał na nią i wskazał kciukiem schody.

Na pięterku paliła się tylko jedna świeca. Polly zastukała do najbliższych drzwi.

— Wejść!

Weszła. Porucznik Bluza stał na środku, w spodniach i koszuli. Trzymał szablę. Choć Polly nie była w tych sprawach ekspertem, rozpoznała stylową/wyzywającą pozę, którą stosują tylko początkujący na chwilę przed tym, gdy bardziej doświadczony szermierz trafi ich prosto w serce.

— Ach… Perks, tak? — Porucznik Bluza opuścił klingę. — Trochę, no, trochę gimnastyki…

— Tak, sir.

— W tamtym worku jest trochę rzeczy do prania. Sądzę, że ktoś w gospodzie się tym zajmie. Co mamy na kolację?

— Sprawdzę, sir.

— A co jedzą moi ludzie?

— Skubbo, sir — odparła Polly. — Możliwe, że z ko…

— Więc mnie też przynieś, dobrze? Jest przecież wojna, muszę dawać przykład swoim żołnierzom — oświadczył Bluza. Przy trzeciej próbie wsunął broń do pochwy. — To dobrze wpłynie na morale.

Polly zerknęła na stół. Na stosie książek leżała jedna otwarta — wyglądała na podręcznik szermierki, a otwarta była na stronie piątej. Obok zauważyła okulary z grubymi szkłami.

— Potrafisz czytać, Perks? — Bluza zamknął książkę.

Polly się zawahała. Ale przecież Ozzer nie miał się czym przejmować.

— Trochę, sir — przyznała.

— Obawiam się, że większość będę musiał tu zostawić — rzekł porucznik. — Weź jakąś, jeśli masz ochotę.

Gestem wskazał książki. Polly przeczytała tytuły: „Rzemiosło wojenne”, „Reguły pola walki”, „Studia bojowe”, „Taktyka obronna”.

— Trochę dla mnie za ciężkie, sir — powiedziała. — Ale dziękuję.

— Powiedz mi, Perks… Czy rekruci są, hm… w dobrych nastrojach?

Rzucił jej spojrzenie pełne na pozór szczerej troski. Zupełnie nie miał brody, jak zauważyła. Twarz przechodziła płynnie w szyję, bez zbyt wielkich przeszkód po drodze. Za to jego grdyka była doprawdy wspaniała. Podskakiwała w górę i w dół na szyi niczym piłka na gumce.

Polly była żołnierzem ledwie od paru dni, ale zdążyła już rozwinąć w sobie instynkt. Ten instynkt mówił w skrócie: oficerów należy okłamywać.

— Tak, sir — zapewniła.

— Dostali wszystko, czego im trzeba?

Wzmiankowany instynkt ocenił szanse, że wskutek skargi dostaną coś więcej, niż dostali do tej pory.

— Tak, sir — oświadczyła Polly.

— Oczywiście, nie do nas należy kwestionowanie rozkazów — stwierdził Bluza.

— Nie próbowałem, sir. — Polly zdziwiła się trochę.

— Chociaż są takie chwile, kiedy może nam się wydawać… — zaczął porucznik, urwał i zaczął od początku: — Najwyraźniej wojna jest czymś o bardzo chwiejnej równowadze. Losy bitwy mogą zmienić się w każdej chwili.

— Tak, sir.

Polly wciąż mu się przyglądała. Miał małą plamkę na nosie w miejscu, gdzie okulary ocierały skórę. Porucznika wyraźnie coś dręczyło.

— A ty dlaczego się zaciągnąłeś, Perks? — zapytał, po omacku szukając okularów. Znalazł je po trzeciej próbie. Na rękach miał wełniane rękawiczki z obciętymi palcami.

— Patriotyczny obowiązek, sir!

— Oszukiwałeś co do swojego wieku?

— Nie, sir!

— I tylko patriotyczny obowiązek, Perks?

Są kłamstwa, ale są też kłamstwa. Polly z zakłopotaniem przestąpiła z nogi na nogę.

— Chętnie bym się dowiedział, sir, co się stało z moim bratem Paulem — oświadczyła.

— Ach tak…

Twarz porucznika Bluzy, która od samego początku nie była wizją szczęśliwości, nagle przybrała udręczony wyraz.

— Paul Perks — dodała Polly.

— Ja, tego… nie mam właściwie żadnych możliwości, żeby się dowiedzieć, Perks. Pracowałem jako… Byłem, no, odpowiedzialny za te… byłem zaangażowany w działalność społeczną w sztabie, eee… Oczywiście nie znam wszystkich żołnierzy. Był… to znaczy jest… twoim starszym bratem?

— Tak, sir. W zeszłym roku wstąpił do Piersi i Tyłków, sir.

— A masz też jakichś, hm… młodszych braci? — zainteresował się porucznik.

— Nie, sir.

— No tak. Przynajmniej za to można dziękować losowi.

To była dość dziwaczna wypowiedź. Polly ze zdziwieniem zmarszczyła czoło.

— Sir?

I nagle ogarnęło ją nieprzyjemne wrażenie ruchu. Coś zsuwało się powoli po wewnętrznej stronie uda.

— Coś ci się stało, Perks? — spytał porucznik, widząc zmianę w jej twarzy.

— Nie, sir! Tylko… lekki skurcz, sir! Po długim marszu, sir! — Chwyciła się oburącz za kolano i przesunęła do drzwi. — Pójdę i… i dopilnuję pańskiej kolacji, sir!

— Tak, tak… — Bluza patrzył na jej nogę. — Proszę…

Polly przystanęła na korytarzu, żeby podciągnąć skarpety i zakotwiczyć je za paskiem, po czym zbiegła do kuchni. Jedno spojrzenie powiedziało jej wszystko, co chciała wiedzieć. Higiena tutaj polegała na podejmowanym bez entuzjazmu staraniu, by nie pluć do gulaszu.

— Potrzebne mi cebule, sól, pieprz… — zaczęła.

Służąca, która pilnowała czarnego od sadzy kociołka na czarnym od sadzy palenisku, uniosła wzrok, przekonała się, że mówi do niej mężczyzna, i pospiesznie odgarnęła z oczu wilgotne kosmyki włosów.

— Jest potrawka, psze pana — poinformowała.

— Nie chcę jej. Wezmę tylko te rzeczy — rzuciła Polly. — Dla oficera — dodała.

Podkuchenna czarnym od sadzy kciukiem wskazała pobliskie drzwi i rzuciła Polly coś, co zapewne uznała za kokieteryjny uśmiech.

— Jestem pewna, że może pan brać, na co tylko przyjdzie panu ochota.

Polly obejrzała dwie półki, zaszczycone dumną nazwą spiżarni, i chwyciła dwie duże cebule, po jednej w każdą rękę.

— Mogę? — upewniła się.

— Ależ proszę pana! — służąca zachichotała. — Mam nadzieję, że nie jest pan jednym z tych brutalnych żołnierzy, którzy wykorzystują bezbronne dziewczęta, psze pana!

— No, eee… nie, nie jestem — uspokoiła ją Polly.

— Och…

To chyba nie była właściwa odpowiedź. Dziewczyna przechyliła głowę na bok.

— A czy dużo miał pan do czynienia z młodymi kobietami, psze pana?

— No… tak. Całkiem sporo — zapewniła Polly. — Eee… Właściwie to mnóstwo!

— Doprawdy?

Podeszła bliżej. Pachniała głównie potem, z niewielką domieszką sadzy. Polly wzniosła cebule jak tarczę.

— Jestem pewna, że są takie sprawy, o których chętnie byś się dowiedział — zamruczała służąca.

— Jestem pewien, że jest taka, o której wolałabyś nie wiedzieć — odparła Polly i wybiegła.

Usłyszała jeszcze żałosny głos:

— Kończę o ósmej!

Dziesięć minut później kapral Scallot był pod wrażeniem. Polly miała uczucie, że nie zdarzało się to zbyt często. Kukuła wklinował przy ogniu stary napierśnik, ubił płaty końskiego mięsa, aż zmiękły, obtoczył je w mące, a teraz smażył. Obok skwierczały plastry cebuli.

— Zawsze tylko je gotowałem — przyznał Scallot, przyglądając się z zaciekawieniem.

— Ale wtedy traci się cały smak — odparł Kukuła.

— Wiesz, mały, co czasem jedliśmy? Nie chciałbyś tego smakować!

— Trzeba najpierw wszystko podsmażyć — tłumaczył Kukuła. — Poprawia smak. Poza tym, kiedy już się gotuje, trzeba gotować powoli. Tak zawsze powtarzała moja mama: smaż szybko, gotuj powoli. To całkiem niezłe mięso jak na koninę. Aż szkoda je gotować.

— Niesamowite — uznał Scallot. — Przydałbyś się nam w Ibblestarn. Sierżant był dobrym człowiekiem, tyle że trochę, no wiesz, łykowatym w nogach…

— Zapewne pomogłaby marynata. — Kukuła złamanym mieczem przewrócił plaster mięsa. Obejrzał się na Polly. — Było coś jeszcze w spiżarni, Ozz? Można by przygotować mały zapasik na jutro, gdyby tylko…

— Nie pójdę więcej do kuchni — oznajmiła Polly.

— Ach, pewnie poznałeś Nietrudną Molly? — Kapral Scallot uśmiechnął się szeroko. — Niejednego chłopaka posiała w drogę pełnego radości. — Zanurzył chochlę we wrzącym obok patelni kociołku ze skubbo. Rozpadające się szare mięso bulgotało w kilku calach wody. — Dla ruperta wystarczy — zdecydował i sięgnął po brudną miskę.

— No… Powiedział, że chce jeść to samo co jego ludzie — poinformowała Polly.

— Ach, to ten rodzaj oficera… — mruknął bezlitosny Scallot. — Owszem, niektórzy młodsi próbują takich numerów, jeśli czytali nieodpowiednie książki. Niektórzy nawet usiłują się zaprzyjaźnić, dranie! — Splunął fachowo między dwa garnki. — Poczekaj, aż spróbuje tego, co jedzą ludzie…

— Jeśli my mamy stek z cebulką…

— Ale nie dzięki takim jak on — przerwał jej kapral i nalał cieczy do miski. — Zlobeńscy żołnierze dostają codziennie funt wołowiny i funt mąki, minimum. Plus słoninę albo masło i pół funta gotowanego grochu. Czasami też półkwaterkę melasy. A my dostajemy stęchłe końskie suchary i to, co podprowadzimy. Rupert będzie jadł skubbo i niech się cieszy.

— Żadnych świeżych jarzyn, żadnych owoców — zauważył Kukuła. — Bardzo blokująca dieta, kapralu.

— No wiesz, jak już się zacznie bitwa, zatwardzenie będzie najmniejszym z twoich problemów. — Weteran odsunął na bok jakieś gałgany i zdjął z półki zakurzoną butelkę. — Tego też rupert nie dostanie — zapewnił. — Ściągnąłem to z bagażu ostatniego oficera, który tędy przejeżdżał, ale podzielę się z wami, bo porządne z was chłopaki. — Fachowo utłukł szyjkę o krawędź komina. — Tylko sherry, ale można się napić.

— Dzięki, kapralu. — Kukuła wziął butelkę i chlusnął zawartością na skwierczące mięso.

— Hej, marnujesz dobre sherry! — zaprotestował Scallot i spróbował ją odebrać.

— Nie, to świetnie doprawi mięso! — Kukuła bronił butelki. — I jeszcze… ożeż, motyla noga!

Wskutek szarpaniny połowa płynu trafiła do ognia. Ale nie to wzbudziło u Polly uczucie, jakby stalowy pręt przebił jej mózg. Rozejrzała się, lecz nikt z oddziału chyba nic… Maladict mrugnął do niej i ledwie dostrzegalnie skinął głową w stronę drugiego końca sali. Potem ruszył tam leniwym krokiem, a Polly za nim.

Maladict zawsze potrafił znaleźć coś, o co mógłby się oprzeć. Stanął rozluźniony w cieniu i spojrzał między krokwie.

— No więc uważam, że mężczyzna, który umie gotować, nie traci od tego męskości — stwierdził. — Ale mężczyzna, który mówi, „motyla noga”, kiedy chce zakląć? Czy w ogóle słyszałeś, żeby mężczyzna coś takiego powiedział? Na pewno nie.

Więc to ty dałeś mi skarpety, pomyślała Polly. Wiesz o mnie, ale czy wiesz też o Loft? A może Kukuła został uprzejmie przywołany, by… Ale jedno spojrzenie na uśmieszek Maladicta wystarczyło, by zrezygnowała z pójścia tą drogą. Poza tym, kiedy tylko spojrzała na Kukułę z myślą, że może jest dziewczyną, od razu widziała, że tak. Żaden chłopak nie powie „motyla noga”. Czyli już trzy dziewczyny…

— Jestem też prawie pewien co do Loft — dodał Maladict.

— I co masz zamiar zrobić w… ich sprawie? — spytała.

— Zrobić? A dlaczego miałbym robić cokolwiek? Jestem wampirem, który oficjalnie udaje, że nim nie jest. Jestem więc ostatnią osobą, która mogłaby twierdzić, że trzeba koniecznie grać kartami, jakie nam rozdano. Czyli, życzę… mu powodzenia. Ale może chciałbyś później wziąć go na stronę i zamienić kilka słów. No wiesz, jak mężczyzna z mężczyzną.

Czy było w tych słowach jakieś poczucie wyższości?

— Pójdę zanieść skubbo porucznikowi — oświadczyła. — I… szlag, zapomniałam o praniu.

— Och, nie przejmowałbym się, staruszku. — Maladict błysnął uśmiechem. — Z tego, jak wszystko się tutaj układa, Igor jest prawdopodobnie praczką w przebraniu.

W końcu Polly sama wyprała rzeczy porucznika. Nie była pewna, czy za drugim razem uda jej się uciec przed Molly, zresztą nie było tego wiele. Potem zawiesiła wszystko przy ogniu, który huczał głośno.

Konina okazała się zaskakująco smaczna, choć nie aż tak zaskakująco jak reakcja Bluzy na skubbo. Porucznik usiadł przy stole w wieczorowym galowym mundurze — specjalne ubranie tylko po to, żeby samotnie zjeść w nim kolację, było dla Polly czymś nowym — pochłonął wszystko i posłał ją z miską po dokładkę. Mięso w garnku wygotowało się do białości, a na powierzchni pojawiła się piana szumowin. Cały oddział się zastanawiał, jakie życie musiał wcześniej prowadzić porucznik, że teraz smakuje mu skubbo.

— Niewiele o nim wiem — rzekł wypytywany Scallot. — Siedzi tu dwa tygodnie i aż się trzęsie, żeby wyruszyć na wojnę. Słyszałem, że przywlókł ze sobą całą skrzynię książek. Jak dla mnie wygląda na typowego ruperta. Oni wszyscy stali za drzwiami, kiedy rozdawali podbródki. Jakiś przejeżdżający sierżant mówił, że właściwie wcale nie jest żołnierzem, tylko urzędasem ze sztabu, dobrym w rachunkach.

— No świetnie — mruknął Maladict. — Parzył kawę przy ogniu. Jego mała maszynka syczała i bulgotała.

— On chyba nie widzi dobrze bez okularów — stwierdziła Polly. — Ale jest bardzo, eee… grzeczny.

— Czyli od niedawna jest rupertem — uznał Scallot. — Oni są raczej typu „Hej, ty! Niech ci ślepia wypłyną, bla, bla, bla!”. Ale widziałem już waszego sierżanta, starego Jackruma. Ten to bywał już wszędzie. Wszyscy znają starego Jackruma. Tkwił z nami w śniegach pod Ibblestarn.

— A ilu zjadł ludzi? — spytał Maladict, budząc powszechną wesołość.

Jedzenie okazało się smaczne, a wciąż jeszcze mieli po szklaneczce sherry na każdego.

— Powiedzmy tyle — odparł Scallot — że podobno zszedł na dół niewiele chudszy, niż kiedy wchodził na górę.

— A kapral Strappi? — zainteresowała się Polly.

— Tego jeszcze nigdy nie spotkałem. Wredny sukinsyn. Politruk, moim zdaniem. Niby czemu sobie poszedł i was tutaj zostawił? Pewnie ma ciepłe łóżeczko w gospodzie.

— Mam nadzieję, że n-nie zostanie naszym sierżantem — wtrącił Łazer.

— On? — zdziwił się Scallot. — Dlaczego?

Polly opowiedziała mu o wcześniejszych wydarzeniach. Ku jej zdziwieniu Scallot wybuchnął śmiechem.

— Znowu próbują się pozbyć starego łobuza, co? Zabawne. Trzeba więcej niż bandy gawainów i rodneyów, żeby wywalić Jackruma z jego własnej armii. Przecież on dwukrotnie stawał przed sądem wojennym i oba razy się wykpił! A wiecie, że kiedyś ocalił życie generałowi Frocowi? Był wszędzie, ma haka na każdego, lepiej niż ja wie, jak pociągać za sznurki, a wierzcie mi, też znam parę sposobów. Jeśli zechce jutro z wami pomaszerować, to żaden chudy rupercik mu nie przeszkodzi.

— Więc co robi ktoś taki jako werbownik? — spytał ostro Maladict.

— Bo poharatało mu nogę w Zlobenii, a on, spryciarz, pogryzł konowałów, którzy próbowali ją obejrzeć, kiedy rana zaczęła się paskudzić — odparł Scallot. — Sam ją oczyścił czerwiami i miodem, potem wypił pół kwarty brandy, pozszywał się i przez tydzień leżał z gorączką. Ale generał znalazł go, jak słyszałem, kiedy był jeszcze za słaby, żeby się kłócić, więc przyszedł i powiedział, że przez rok będzie chodził z bębnem i żadnej dyskusji. Nawet sam Froc nie odważył się wręczyć mu papierów, nie po tym, kiedy Jackrum taszczył go na plecach czternaście mil przez linie wroga…

Drzwi odskoczyły nagle i wszedł sierżant Jackrum z dłońmi wsuniętymi za pas.

— Nie musicie salutować, chłopaki — uspokoił ich, kiedy obejrzeli się nerwowo. — Się masz, Trzyczęściowiec. Miło znowu widzieć cię prawie całego, chytrusie. Gdzie kapral Strappi?

— Nie widzieliśmy go cały wieczór, sierżancie — zapewnił Maladict.

— Nie przyszedł tu z wami?

— Nie, sierżancie. Myśleliśmy, że poszedł z panem.

Na twarzy Jackruma nie drgnął żaden mięsień.

— Rozumiem. No więc słyszeliście porucznika. Łódź odpływa o północy. W środę o świcie powinniśmy być już daleko na Kneck. Załapcie parę godzin snu, jeśli wam się uda. Jutro czeka nas długi dzień… o ile będziemy mieli szczęście.

Odwrócił się i wyszedł. Z zewnątrz zawył wiatr, który umilkł nagle, kiedy sierżant zamknął drzwi. „My” powinniśmy być daleko, zauważyła Polly. Trzyczęściowiec się nie pomylił.

— Tęsknicie za kapralem? — spytał Scallot. — To rzeczywiście ciekawe. Zwykle to rekruci znikają bez przepustki. No ale słyszeliście sierżanta, chłopcy! Myć się i do łóżek!

Przy koszarach stała dość prymitywna łazienka i latryna. Polly znalazła chwilę, kiedy zostały tam same z Kukułą. Zastanawiała się, jak najlepiej poruszyć ten temat, ale okazało się, że wystarczy jedno spojrzenie.

— To dlatego że zgłosiłam się do robienia kolacji, tak? — wymamrotała Kukuła, wpatrzona w kamienny zlew, na którego dnie rósł mech.

— To była rzeczywiście sugestia, owszem — przyznała Polly.

— Przecież wielu mężczyzn umie gotować!

— Tak, ale nie żołnierzy i nie tak entuzjastycznie. Nie robią marynat.

— Powiedziałeś komuś? — wymamrotała czerwona na twarzy Kukuła.

— Nie! — zapewniła Polly, co przecież było w ścisłym sensie prawdą. — Wiesz, naprawdę byłaś dobra. Nie zorientowałem się właściwie aż do motylej nogi.

— Tak, tak, wiem… Potrafię czkać, głupio chodzić, a nawet dłubać w nosie, ale nie tak mnie wychowano, żebym przeklinała jak wy, mężczyźni.

My, mężczyźni, pomyślała Polly. No pięknie…

— Obawiam się, że z nas wszystkich prymitywni i sprośni wojacy. Do kupy albo do dupy — powiedziała. — Ale… dlaczego to robisz?

Kukuła patrzyła na wilgotny kamień zlewu, jakby dziwny zielony śluz naprawdę był interesujący. Wymamrotała coś pod nosem.

— Przepraszam, co mówiłaś?

— Chcę znaleźć męża — powtórzyła trochę głośniej.

— Od jak dawna jesteście małżeństwem? — spytała Polly bez zastanowienia.

— …jeszcze się nie pobraliśmy… — Głos Kukuły był cienki jak u mrówki.

Polly spojrzała niżej, na pulchność dziewczyny… Ojej… Ojej…

Starała się mówić rozsądnie.

— A nie sądzisz, że powinnaś…

— Tylko mi nie mów, że mam wracać do domu! — rozzłościła się Kukuła. — W domu nic mnie nie czeka oprócz hańby! Nie wrócę tam! Idę na wojnę i zamierzam go znaleźć! Nikt mi tego nie zabroni, Ozzer! Nikt! Tak się już zdarzało! I dobrze kończyło! Jest o tym piosenka i w ogóle!

— Ach, ta… — mruknęła Polly. — Tak, wiem. — Ludowych pieśniarzy należałoby powystrzelać. — Chciałem tylko powiedzieć… Przekonasz się, że pomoże ci to w maskowaniu…

Wyjęła miękki wełniany walec zwiniętych skarpet i wręczyła jej bez słowa. To było ryzykowne zagranie, ale czuła się w pewnym stopniu odpowiedzialna za tych, którzy swych nagłych kaprysów nie wspomogli planowaniem.

W drodze do swojego siennika zauważyła, że Łazer wiesza swój portrecik księżnej na poręcznym haku nad materacem. Rozejrzał się dyskretnie, nie zauważył Polly w mroku koło drzwi i bardzo szybko dygnął przed obrazkiem. Dygnął, nie ukłonił się.

Cztery… W tej chwili nie czuła już nawet zaskoczenia. A została jej jeszcze jedna para czystych skarpet.

Wkrótce wojsko będzie chodziło boso…


Polly umiała po ogniu poznać, która jest godzina. Wyczuwała, jak długo ogień płonął; tutaj w palenisku polana pokrywał szary popiół, a pod nim był czerwony żar. Minęła jedenasta, uznała.

Sądząc po odgłosach, nikt nie spał dobrze. Wstała po godzinie czy dwóch leżenia na szeleszczącym sianie, spoglądania w mrok i nasłuchiwania, jak poruszają się pod nią różne stworzonka. Zostałaby dłużej, ale coś w sianie chyba chciało odsunąć sobie z drogi jej nogę. Poza tym nie miała suchych koców. W koszarach były jakieś koce, ale Trzyczęściowiec je odradzał, bo miały w sobie — jak to ujął — świerzb.

Kapral zostawił płonącą świecę. Polly raz jeszcze przeczytała list od Paula i raz jeszcze obejrzała uratowany z błotnistej drogi skrawek zadrukowanego papieru. Słowa były porozrywane i niektórych nie była pewna, ale nie podobało się jej ich brzmienie. Zwłaszcza „inwaz” miała wyjątkowo nieprzyjemny dźwięk.

A potem odkryła jeszcze trzeci kawałek papieru… To naprawdę nie jej wina. Trafił do niej zupełnym przypadkiem. Wyprała rzeczy Bluzy, a przed praniem zawsze się sprawdza kieszenie — kto chociaż raz próbował rozwinąć odbarwioną, mokrą parówkę, która była kiedyś banknotem, nie chce próbować tego po raz drugi. I wtedy znalazła tę złożoną kartkę. Owszem, nie musiała jej rozkładać. A kiedy już rozłożyła, nie musiała czytać. Ale czasem trudno się powstrzymać.

To był list, Bluza prawdopodobnie wcisnął go do kieszeni, kiedy zmieniał koszulę. Nie musiała czytać go jeszcze raz, ale przeczytała w blasku świecy.


Najdroższa Emmelino!

Sława i Fortuna czekają! Po zaledwie ośmiu latach jako podporucznik dostałem awans i mam otrzymać dowództwo! Oczywiście, oznacza to, że w Wydziale Koców, Derek i Obroku Biura Kwatermistrza nie pozostanie już żaden oficer, ale wyjaśniłem kapralowi Drebbowi mój nowy system księgowania i wierzę, że da sobie radę.

Rozumiesz, że nie mogę wchodzić w szczegóły, ale uważam, że to bardzo ekscytująca perspektywa, i nie mogę się doczekać, by stanąć „twarzą w twarz z Nieprzyjacielem”. Ośmielam się wierzyć, że nazwisko Bluza przejdzie do historii wojskowości. Tymczasem odkurzam moje techniki szermiercze i wyraźnie wszystko „do mnie wraca”. Oczywiście awans niesie z sobą nie mniej niż Jednego Szylinga dodatkowo „per Diem” plus Trzy Pensy dodatku obrokowego. Z tej przyczyny nabyłem „wierzchowca” od pana „Uczciwego” Jacka Slackera, niezwykle interesującego dżentelmena, choć wydaje mi się, że jego opis „dzielności” mojego rumaka mógł być nieco przesadzony. Mimo to jednak „pnę się w górę”, a jeśli Los się do mnie uśmiechnie, bardzo przybliży to dzień, gdy będę


I to wszystko, na szczęście. Po chwili namysłu Polly starannie zmoczyła list, potem wysuszyła szybko nad dogasającym ogniem i wsunęła do kieszeni wypranej koszuli. Bluza może ją skarcić, że nie wyjęła go przed praniem, ale wątpiła w to.

Liczący koce z nowym systemem księgowania… Podporucznik od ośmiu lat, na wojnie, gdzie awanse bywają bardzo szybkie. Człowiek, który ujmował w cudzysłów każde słowo czy frazę, które uważał za choćby odrobinę bardziej potoczne. Odkurzał „techniki szermiercze”. Tak krótkowzroczny, że kupił konia od Jacka Slackera, który wędrował po wszystkich kącikach okazji na końskich targach i sprzedawał wymęczone chabety, gubiące nogę, zanim nabywca dojechał na nich do domu.

Nasz dowódca…

Przegrywali w tej wojnie. Wszyscy o tym wiedzieli, ale nikt nie chciał powiedzieć głośno. Całkiem jakby to się naprawdę nie działo, dopóki nie zostanie nazwane. Przegrywali wojnę, a ten oddział, niewyszkolony i niesprawdzony, walczący w butach poległych, mógł tylko pomóc przegrać ją szybciej. Połowa z nich to dziewczyny! Z powodu jakiejś głupiej piosenki Kukuła rusza na wojnę, żeby odszukać ojca swojego dziecka, a to dla dziewczyny nawet w czasie pokoju dramatyczna misja. Loft wlecze się za swoim chłopakiem, co prawdopodobnie będzie romantyczne aż do piątej minuty pierwszej bitwy… Ona sama…

…no tak. Ona też słyszała tę piosenkę. Co z tego? Paul to przecież jej brat. Zawsze się nim opiekowała, nawet kiedy była jeszcze całkiem mała. Mama zawsze miała dużo zajęć w Księżnej, więc Polly została starszą siostrą dla brata, w rzeczywistości starszego od niej o piętnaście miesięcy. Nauczyła go wycierać nos, nauczyła stawiać litery, chodziła i znajdowała, kiedy okrutniejsi chłopcy gubili go w lesie. Bieganie za Paulem było obowiązkiem, który stał się nawykiem.

I jeszcze… No, to nie był jedyny powód. Kiedy umrze ojciec, Pod Księżną będzie stracona dla jej gałęzi rodziny, jeśli nie pozostanie męski potomek, który mógłby ją odziedziczyć. Takie było prawo, jasne i oczywiste. Prawo nugganiczne stwierdzało, że mężczyźni mogą dziedziczyć „Rzeczy Męskie”, takie jak ziemia, budynki, pieniądze i wszystkie zwierzęta domowe oprócz kotów. Kobiety dziedziczyły „Rzeczy Kobiece”, to znaczy przede wszystkim biżuterię osobistą i kołowrotki. Na pewno nie mogły odziedziczyć dużej i znanej gospody.

Pod Księżną trafi więc do Paula, jeśli będzie żył, a jeśli nie, może ją dostać mąż Polly, jeśli będzie zamężna. A że nie odpowiadała jej taka perspektywa, potrzebowała brata. Paul może z radością przez resztę życia dźwigać beczki, a ona pokieruje Księżną. Ale jeśli zostanie sama — kobieta bez mężczyzny — najlepsze, na co może liczyć, to zgoda, by nadal tam mieszkała. Prawo własności przypadnie kuzynowi Vlopo, który jest pijakiem.

Oczywiście, nie był to zasadniczy powód. Absolutnie. Ale jednak jakiś powód. A zasadniczym powodem był po prostu Paul. Zawsze umiała go znaleźć i przyprowadzić do domu.

Spojrzała na trzymane w dłoniach czako. Były również hełmy, ale ponieważ wszystkie miały otwory po strzałach albo wyrąbane szablami szczeliny, cały oddział bez słowa zdecydował się na miękkie czapki. Człowiek ginie i tak, ale w ten sposób przynajmniej unika bólu głowy. Na czaku umocowano odznakę regimentu — płonący ser. Polly miała nadzieję, że pewnego dnia dowie się dlaczego.

Włożyła czako na głowę, sięgnęła po swój plecak, nieduży tobołek z praniem i wyszła w ciemność. Księżyc zniknął, powróciły chmury. Zanim przeszła przez rynek, była już całkiem przemoczona — deszcz padał niemal poziomo.

Pchnęła drzwi gospody i w migotliwym blasku świecy zobaczyła… chaos. Ubrania rozrzucone na kamieniach, otwarte szafki… Jackrum schodził po schodach z kordem w jednej ręce i latarnią w drugiej.

— Aha, Perks, to ty… — stwierdził. — Wymietli tu wszystko i spieprzyli. Nawet Molly. Słyszałem, jak uciekają. Po odgłosach sądząc, pchali wózek. A co ty tu robisz?

— Jestem ordynansem, sierżancie. — Polly strząsnęła wodę z czaka.

— A, no tak. W takim razie idź i go obudź. Chrapie jak tartak. Mam nadzieję, że łódź jeszcze czeka.

— A dlaczego oni spie… zwiali, sierżancie? — spytała Polly.

Motyla noga, pomyślała. Jak już przychodzi co do czego, ja też nie umiem kląć.

Ale sierżant chyba nie zwrócił na to uwagi. Spojrzał na nią z dezaprobatą już nawet nie staroświecką, ale wręcz prehistoryczną.

— Coś do nich na pewno dotarło — uznał. — Oczywiście wygrywamy tę wojnę, jak wiesz.

— Och… Aha. I oczywiście w ogóle nie zagraża nam inwazja — odpowiedziała Polly z równie przesadną intonacją.

— Bardzo słusznie — zgodził się Jackrum. — Pogardzam tymi zdradzieckimi tchórzami, którzy chcą, byśmy uwierzyli, że lada dzień potężna armia przetoczy się przez nasz kraj.

— Ehm… Kapral Strappi się nie znalazł, sierżancie?

— Nie. Ale nie zajrzałem jeszcze pod każdy kamień… Pst!

Polly zamarła, wytężając słuch. Tętent kopyt rozbrzmiewał coraz głośniej, zmieniał się ze stukania w dźwięczne dzwonienie podków na bruku.

— Patrol kawalerii! — szepnął Jackrum i szybko odstawił latarnię na kontuar. — Sześć, może siedem koni.

— Nasz?

— Piekielnie wątpię.

Stukot zwolnił i ucichł przed gospodą.

— Zagaduj ich… — rzucił Jackrum, schylił się i zasunął sztabę drzwi. Potem odwrócił się i odszedł na zaplecze.

— Co? Ale o czym? — szepnęła Polly. — Sierżancie?

Jackrum zniknął. Usłyszała za drzwiami jakieś szepty, a potem mocne pukanie. Zrzuciła kurtkę, zerwała z głowy czako i cisnęła je za bar. Teraz przynajmniej nie była już żołnierzem. A kiedy drzwi zatrzęsły się w zawiasach, zobaczyła coś białego leżącego wśród bałaganu. To była straszliwa pokusa…

Drzwi ustąpiły po drugim uderzeniu, ale żołnierze nie weszli od razu. Leżąc za barem i usiłując wciągnąć halkę na podwinięte spodnie, Polly próbowała domyślić się czegoś z odgłosów. O ile potrafiła odczytać szelesty i stukania, każdemu czekającemu przy drzwiach i planującemu zasadzkę byłoby krótko, ale śmiertelnie przykro. Starała się policzyć żołnierzy — było co najmniej trzech. W pełnej napięcia ciszy zaszokował ją całkiem spokojny głos.

— Słyszeliśmy, jak ktoś zasuwa sztabę. To znaczy, że gdzieś tu jesteś. Nie utrudniaj sobie życia i wyjdź. Nie chcielibyśmy tam wchodzić, żeby cię znaleźć.

Ja też bym nie chciała, pomyślała Polly. Nie jestem żołnierzem! Idźcie sobie!

Ale następna jej myśl brzmiała: Jak to nie jesteś żołnierzem? Wzięłaś szylinga i pocałowałaś obrazek.

I nagle ktoś sięgnął ręką pod barem i chwycił ją… Przynajmniej nie musiała sama decydować.

— Nie! Proszę! Niech mi pan nie robi krzywdy! Wystraszyłam się tylko! Proszę!

Jednak pewna wewnętrzna… skarpetowość budziła uczucie wstydu i Polly miała ochotę kopać.

— Na bogów, co to takiego?! — zawołał kawalerzysta. Postawił ją na nogach i oglądał, jakby była eksponatem na wystawie.

— Polly, proszę pana. Barmanka, proszę pana. Tylko że wszyscy odjechali i mnie zostawili!

— Nie wrzeszcz tak, dziewczyno!

Polly kiwnęła głową. Nie chciała przecież, żeby Bluza zbiegł teraz po schodach ze swoją szablą i „Fechtunkiem dla początkujących”.

— Tak, proszę pana — pisnęła.

— Barmanka, tak? No to trzy kufle tego, co pewnie nazywasz waszym najlepszym piwem.

To przynajmniej mogła załatwić automatycznie. Zauważyła kufle pod barem, a beczki miała za sobą. Piwo było cienkie i ostro pachnące, ale raczej nie rozpuściłoby pensa.

Kawalerzysta przyglądał się, jak napełnia kufle.

— Co się stało z twoimi włosami? — zapytał.

Polly była przygotowana.

— Ścięli je, proszę pana, bo się uśmiechnęłam do zlobeńskiego żołnierza.

— Tutaj?

— W Droku, proszę pana. — Było to miasteczko leżące o wiele bliżej granicy. — I moja mama powiedziała, że przynoszę wstyd rodzinie, więc przysłali mnie tutaj, proszę pana.

Ręce jej się trzęsły, kiedy stawiała kufle na barze. Prawie nie udawała. Prawie… ale jednak trochę. Zachowujesz się jak dziewczyna, myślała; tak trzymaj.

Teraz dopiero mogła obejrzeć napastników. Nosili ciemnoniebieskie mundury i wysokie buty oraz ciężkie kawaleryjskie hełmy. Jeden stał przy oknie zasłoniętym żaluzją. Dwóch ją obserwowało. Jeden miał insygnia sierżanta i bardzo podejrzliwą minę. Ten, który ją złapał, był kapitanem.

— To paskudne piwo, dziewczyno — stwierdził, kiedy powąchał kufel.

— Tak, proszę pana. Wiem, proszę pana — trajkotała Polly. — Nie chcą mnie słuchać, proszę pana. Mówią, że przy takiej burzliwej pogodzie trzeba okrywać beczki mokrymi szmatami, proszę pana, a Molly nigdy nie czyści kurka i…

— Miasto jest puste. Wiesz o tym?

— Wszystkich wywiało, proszę pana — odparła z przekonaniem. — Bo ma być inwazja, proszę pana. Wszyscy tak mówią. Wystraszyli się was, proszę pana.

— Oprócz ciebie, co? — mruknął sierżant.

— Jak ci na imię, dziewczyno, która się uśmiecha do zlobeńskich żołnierzy? — zapytał z uśmiechem kapitan.

— Polly, proszę pana — odpowiedziała Polly.

Jej ręka znalazła pod ladą to, czego szukała — przyjaciółkę barmana. Zawsze jakaś była.

— Boisz się mnie, Polly? — spytał kapitan.

Żołnierz przy oknie parsknął cicho. Kapitan miał przystrzyżone równo, nawoskowane wąsy i ponad sześć stóp wzrostu, jak oceniła Polly. Miał też miły uśmiech, który jakimś cudem wyglądał lepiej dzięki bliźnie na twarzy. Krążek szkła przesłaniał jedno oko.

Mocniej ścisnęła pałkę w dłoni.

— Nie, proszę pana — zapewniła, patrząc mu w jedno oko i jedno szkiełko. — Ehm… Po co jest to szkiełko, proszę pana?

— To monokl — wyjaśnił kapitan. — Żebym cię lepiej widział, za co jestem nieskończenie wdzięczny. Zawsze powtarzam, że gdybym miał dwa takie, robiłbym z siebie spektakl.

Wzbudził tym obowiązkowy śmiech sierżanta. Polly zrobiła tępą minę.

— Powiesz mi teraz, gdzie są rekruci? — spytał kapitan.

Starała się nie zmieniać wyrazu twarzy.

— Nie.

Kapitan się uśmiechnął. Miał ładne zęby, ale w jego oczach nie pozostał nawet ślad ciepła.

— Twoja sytuacja nie pozwala ci na ignorancję — powiedział. — Obiecuję, że ich nie skrzywdzimy.

Z daleka zabrzmiał krzyk.

— Za bardzo — dodał sierżant, demonstrując większą satysfakcję niż to konieczne.

Znowu ktoś wrzasnął. Kapitan skinął ręką na człowieka przy drzwiach, który zaraz wyśliznął się na zewnątrz. Polly wyjęła czako i wsadziła sobie na głowę.

— Jeden z nich dał ci swoją czapkę, co? — rzucił sierżant, ale zęby miał o wiele gorsze niż oficer. — Cóż, lubię dziewczyny, które uśmiechają się do żołnierzy…

Pałka trafiła go w głowę. To była stara, twarda tarnina i sierżant zwalił się jak drzewo. Kapitan cofnął się, kiedy Polly wyszła zza baru z maczugą znowu gotową do ciosu — ale nie dobył miecza. I śmiał się!

— A teraz, malutka, jeśli masz ochotę…

Chwycił ją za rękę, kiedy próbowała uderzyć, i przyciągnął do siebie, wciąż roześmiany, po czym złożył się niemal bezdźwięcznie, gdy jej kolano zetknęło się z jego szufladą na skarpety. Wielkie dzięki, Dziąślak… Osunął się na podłogę, a ona odstąpiła o krok i walnęła pałką w hełm, aż zadźwięczał.

Dygotała. Było jej niedobrze. Żołądek zmienił się w twardą, rozpaloną do czerwoności grudę. Co jeszcze mogła zrobić? Czy powinna myśleć: Spotkaliśmy się z wrogiem i jest miły? Zresztą ten wcale nie był miły. Był zarozumiały.

Wyjęła z pochwy szablę i cicho wymknęła się w ciemność. Wciąż padał deszcz i znad rzeki unosiły się kłęby mgły, przesłaniając wszystko do wysokości piersi. Kilka koni czekało przed gospodą, ale nie były przywiązane. Obok stał żołnierz. Niewyraźnie, poprzez szum deszczu, słyszała, jak cichymi słowami uspokaja jedno ze zwierząt. Polly wolałaby tego nie słyszeć. No ale wzięła szylinga… Zacisnęła palce na pałce…

Zdążyła zrobić krok, gdy mgła między nią a strażnikiem wystrzeliła powolną fontanną i coś się z niej uniosło. Mężczyzna odwrócił się, cień się przesunął, mężczyzna upadł…

— Oj… — szepnęła Polly.

Cień się obejrzał.

— Ozzer? To ja, Maladict. Sierżant mnie przysłał. Mam sprawdzić, czy potrzebujesz pomocy.

— Ten przeklęty Jackrum zostawił mnie otoczonego przez uzbrojonych ludzi! — syknęła Polly.

— I…?

— No, ja… załatwiłem dwóch — odparła, czując, że to wyznanie nie przysłuży się jej reputacji ofiary. — Ale jeden przeszedł przez drogę…

— Myślę, że tego dostaliśmy — stwierdził Maladict. — To znaczy, hm… dostaliśmy… Stukacz prawie wypruła mu flaki. Ta dziewczyna ma coś, co nazwałbym nierozwiązanymi problemami. — Rozejrzał się. — Spójrzmy… Siedem koni, siedmiu ludzi. Tak.

— Stukacz? — powtórzyła zdumiona Polly.

— No tak. Nie rozpoznałaś jej? Dostała szału, kiedy ten człowiek zaatakował Loft. Teraz obejrzymy sobie twoich dżentelmenów, co? — Maladict ruszył do drzwi.

— Ale Loft i Stukacz… — zaczęła Polly, biegnąc za nim. — Wiesz, zachowują się jak… Myślałem, że ona jest dziewczyną… Ale uznałam, że Stukacz… To znaczy wiem, że Loft jest dzie…

Nawet w ciemności zęby Maladicta błysnęły w uśmiechu.

— Świat się przed tobą otwiera, co, Ozzer? Codziennie coś nowego. Teraz się przebieramy, jak widzę.

— Co takiego?

— Masz na sobie kieckę, Ozzer — oświadczył Maladict i wszedł do karczmy.

Zawstydzona Polly spojrzała w dół, zaczęła ściągać halkę, ale zaraz pomyślała: jeszcze chwileczkę…

Sierżant podciągnął się jakoś przy barze i wymiotował. Kapitan jęczał na podłodze.

— Dobry wieczór panom — powitał ich wampir. — Poproszę o chwilę uwagi. Jestem wampirem zreformowanym, co oznacza, że jestem kłębkiem tłumionych instynktów, przytrzymywanych na ślinę i kawę. Błędna byłaby sugestia, że gwałtowna, krwawa rzeź nie przychodzi mi łatwo. To raczej nierozrywanie wam gardeł sprawia kłopot. Bardzo proszę, nie utrudniajcie mi tego bardziej.

Sierżant odepchnął się od baru i niezbyt przytomnie zaatakował Maladicta. Wampir niemal od niechcenia uchylił się przed cięciem i odpowiedział ciosem z półobrotu, który powalił napastnika na podłogę.

— Kapitan nie wygląda dobrze — stwierdził Maladict. — Co chciał ci zrobić, małemu biedactwu?

— Traktował mnie protekcjonalnie — oświadczyła gniewnie Polly.

— Ach…


Maladict zastukał delikatnie do wrót koszar. Uchyliły się najpierw odrobinę, a potem całkowicie. Karborund opuścił maczugę. Polly i Maladict bez słowa wciągnęli do środka dwóch kawalerzystów. Sierżant Jackrum siedział na stołku przy ogniu i popijał piwo.

— Dobra robota, chłopcy — pochwalił. — Rzućcie ich z pozostałymi.

Skinął kuflem w stronę przeciwległej ściany, gdzie czterech skutych razem żołnierzy siedziało przygarbionych pod posępnym spojrzeniem Stukacz. Ostatni z napastników leżał na stole, a Igor pracował przy nim z igłą i nitką.

— Co z nim, szeregowy? — zapytał Jackrum.

— Nic mu nie będzie, fierżancie — zapewnił Igor. — Rana wyglądała na gorfą niż w rzeczywiftofci. I bardzo dobrze, bo dopóki nie trafimy na pole bitwy, nie znajdę częfci zamiennych.

— A znajdziesz parę nóg dla starego Trzyczęściowca?

— Chwileczkę, sierżancie, dość takiego gadania — odpowiedział spokojnie Scallot. Siedział po drugiej stronie ognia. — Zostawcie mi tylko ich konie i siodła. A wam na pewno się przydadzą ich szable.

— Oni nas tu szukali, sierżancie — oznajmiła Polly. — Jesteśmy tylko zgrają nieprzeszkolonych rekrutów, a oni nas szukali. Mogłem tam zginąć, sierżancie!

— No więc na pierwszy rzut oka potrafię rozpoznać talent — zapewnił Jackrum. — Brawo, mój chłopcze! Sam musiałem się zmyć, bo wielki facet w nieprzyjacielskim mundurze rzuca się w oczy. Zresztą ktoś musiał obudzić resztę chłopaków. To było strategiczne myślenie, jak nic.

— Ale gdybym… — Polly się zawahała. — Gdybym ich nie oszukał, mogliby zabić porucznika!

— Widzisz? — ucieszył się Scallot. — Z której strony spojrzeć, zawsze znajdzie się coś dobrego.

Sierżant wstał, wytarł usta grzbietem dłoni i podciągnął pas. Podszedł do kapitana, schylił się i uniósł go za klapy.

— Dlaczego szukaliście tych chłopców, sir? — zapytał.

Kapitan otworzył oko i przyjrzał się grubasowi z uwagą.

— Jestem oficerem i dżentelmenem, sierżancie — mruknął. — Są pewne zasady…

— W tej chwili nie mamy tu zbyt wielu dżentelmenów, sir — zauważył sierżant.

— Prawda jak szlag — szepnął Maladict.

Polly, niemal pijana z ulgi i spływającego z niej napięcia, musiała zasłonić usta, by powstrzymać chichot.

— Ach, tak… zasady… jeńcy wojenni i takie tam… — mówił Jackrum. — To znaczy, że musicie nawet jeść to samo co my, biedaczyska. Więc nie chcesz ze mną rozmawiać?

— Jestem… kapitan Horentz z Pierwszego Regimentu Ciężkich Dragonów. I nic więcej nie powiem.

Coś w tonie jego głosu szturchnęło Polly w mózg: On kłamie!

Jackrum przez chwilę przyglądał mu się obojętnie.

— No cóż… Wygląda, że mamy tu do czynienia z rozpieprznikiem, który to, moi drodzy młodzi Serożercy, definiowany jest jako przeszkoda na drodze postępu. I proponuję rozwiązać ten problem w należyty sposób.

Puścił jeńca, który upadł na plecy. Potem zdjął kurtkę mundurową, odsłaniając brudną koszulę i jaskrawoczerwone szelki. Poniżej szyi był prawie kulisty, fałdy skóry kołysały się w drodze do regionów równikowych. Nosi pas chyba tylko dlatego, że tego wymaga regulamin, pomyślała Polly.

Zdjął z szyi łańcuszek przeciągnięty przez otworek w zaśniedziałej monecie.

— Kapralu Scallot!

— Tak, sierżancie? — Scallot zasalutował.

— Zechcecie zauważyć, że właśnie pozbywam się insygniów i przekazuję mój oficjalny szyling. Ostatnim razem podpisałem kontrakt na dwanaście lat, a było to szesnaście lat temu, więc jestem teraz formalnie i oficjalnie piekielnym cywilem!

— Tak, panie Jackrum — przyznał kapral.

Jeńcy poruszyli się nerwowo na dźwięk tego nazwiska.

— A skoro tak właśnie jest i skoro wy, kapitanie, najeżdżacie mój kraj nocą, pod osłoną ciemności, to chyba żadne zasady nie bronią prostemu cywilowi tłuc was tak, aż się zesracie na siedem sposobów, chyba że powiecie, po co przyjechaliście i kiedy zjawią się wasi kumple. To może trochę potrwać, bo jak dotąd odkryłem dopiero pięć sposobów srania.

Podwinął rękawy, znów chwycił kapitana i zamachnął się…

— Mieliśmy tylko internować tych rekrutów — powiedział ktoś. — Nie chcieliśmy im robić krzywdy. A teraz zostaw go, Jackrum, niech cię demony! On ciągle ma gwiazdy przed oczami!

To mówił sierżant z gospody. Polly przyjrzała się pozostałym jeńcom. Chociaż obserwowali ich Maladict i Karborund, a Stukacz stała nad nimi z ponurą miną, było jasne, że pierwszy cios, jaki spadnie na kapitana, wywoła bunt… Bardzo się o niego troszczą, pomyślała. Aż dziwne…

Jackrum też musiał to zauważyć.

— No, teraz jesteśmy rozmowniejsi… — mruknął. Opuścił kapitana, ale wciąż trzymał go za klapy. — Pańscy ludzie dobrze o panu świadczą, kapitanie.

— Bo nie jesteśmy niewolnikami, przeklęty burakojadzie! — warknął jeden z żołnierzy.

— Niewolnikami? Wszyscy moi chłopcy zaciągnęli się z wolnej i nieprzymuszonej woli, rzepogłowie!

— Może tak im się wydaje — odparł sierżant. — Bo ich okłamaliście. Okłamujecie ich od lat. I teraz wszyscy zginą przez te wasze głupie kłamstwa! Kłamstwa i tę głupią, wredną i kłamliwą dziwkę, waszą księżną.

— Szeregowy Goom, na miejsce! To rozkaz! Wracajcie na miejsce, mówię! Szeregowy Maladict, zabierzcie tę szablę szeregowemu Goom! To następny rozkaz! Sierżancie, każcie swoim ludziom powoli się wycofać! Powoli! Słowo honoru daję, nie jestem facetem skorym do przemocy, ale każdy, każdy, kto nie będzie posłuszny, na bogów, poczuje złamane żebro!

Jackrum wykrzyczał to w jednej eksplozji dźwięku, nie odrywając wzroku od kapitana. Reakcja, rozkaz i nieruchomość bez tchu zabrały ledwie kilka sekund. Polly przyglądała się uchwyconej nagle scenie, a jej mięśnie rozluźniały się powoli.

Zlobeńscy żołnierze siadali. Wzniesiona maczuga Karborunda opadała wolno. Małą Łazer przyciskał do ziemi Maladict, który wyrwał jej z ręki broń. Tylko wampir mógł poruszać się szybciej niż Łazer, kiedy rzuciła się na jeńców.

— Internowanie… — rzekł Jackrum. — Zabawne słowo. Popatrzcie na moich chłopców, co? Żadnemu jeszcze nic na brodzie nie rośnie, oprócz trolla, ale mech się nie liczy. Mają mleko pod nosem. Co jest takiego niebezpiecznego w nieszkodliwej gromadzie wiejskich parobków, że zainteresowali taki świetny oddział poganiaczy koni?

— Czy ktof mógłby mi przytrzymać palcem ten fupeł? — odezwał się Igor znad swojego zaimprowizowanego stołu operacyjnego. — Prawie fkończyłem.

— Nieszkodliwych? — powtórzył sierżant, spoglądając na Łazer. — To banda wściekłych szaleńców!

— Chcę rozmawiać z waszym oficerem, do demona — oznajmił kapitan, który wydawał się bardziej przytomny. — Macie przecież oficera, co?

— Tak, gdzieś tu łazi, o ile sobie przypominam — odparł Jackrum. — Perks, sprowadź tu ruperta, dobrze? Ale najpierw ściągnij tę kieckę, co? Z rupertami nigdy nic nie wiadomo.

Ostrożnie usadził kapitana na ławie i wyprostował się.

— Karborund, Maladict, odrąbiecie kawałek każdemu jeńcowi, który się ruszy, i każdemu, kto spróbuje zaatakować jeńca — rzekł. — A teraz… no tak. Trzyczęściowy Scallot! Chcę się zaciągnąć do waszej wspaniałej armii, dającej wiele możliwości młodemu człowiekowi, któremu nie braknie chęci.

— Służyliście już kiedy? — zapytał z uśmiechem Scallot.

— Czterdzieści lat walczyłem z każdym palantem w promieniu stu mil od Borogravii, kapralu.

— Jakieś specjalne umiejętności?

— Zachowywanie życia, kapralu, choćby nie wiem co.

— W takim razie z radością wręczam wam tego szylinga i natychmiastowo awansuję do stopnia sierżanta — rzekł Scallot i oddał Jackrumowi kurtkę i monetę na łańcuszku. — Całusa dla Laluni?

— Nie w moim wieku. — Jackrum wciągnął kurtkę. — I gotowe. — Odetchnął. — Wszystko załatwione elegancko i legalnie. Perks, rusz się. Wydałem ci rozkaz.


Bluza chrapał. Jego świeca już się wypaliła.

Na kocu leżała otwarta książka; Polly delikatnie wyjęła mu ją spod palców. Tytuł, prawie niewidoczny na brudnej okładce, brzmiał „Tacticus: Kampanie”.

— Sir… — szepnęła.

Bluza otworzył oczy, zobaczył ją, a potem odwrócił się i zaczął gorączkowo szukać czegoś przy łóżku.

— Są tutaj, sir. — Polly wręczyła mu okulary.

— A, to ty, Perks. Dziękuję. Już północ, tak?

— Trochę po, sir.

— Ojej! To musimy się spieszyć! Szybko, podaj spodnie! Czy reszta dobrze się wyspała?

— Zaatakowali nas zlobeńscy żołnierze, sir. Pierwszy Regiment Ciężkich Dragonów, sir. Wzięliśmy ich do niewoli. Żadnych strat, sir.

Bo się nie spodziewali, że będziemy walczyć. Chcieli wziąć nas żywcem. A trafili na Karborunda, Maladicta i… i na mnie.

Trudno, bardzo trudno było uderzyć tą pałką. A potem wstydziła się, że przyłapali ją w halce, chociaż pod spodem miała spodnie. Wystarczyło jej pomyśleć, żeby przeskoczyć od chłopca do dziewczyny… Musiała się nad tym zastanowić. Musiała sobie przemyśleć wiele spraw. Ale podejrzewała, że czasu na myślenie raczej nie będzie.

Bluza wciąż siedział nieruchomo i gapił się na nią, ze spodniami w rękach.

— Możesz powtórzyć jeszcze raz, Perks? — powiedział. — Schwytałeś przeciwników?

— Nie tylko ja, sir. Ja załatwiłem dwóch. My wszyscy… wspólnie, sir.

— Ciężkich Dragonów?

— Tak, sir.

— To przecież osobisty regiment księcia! Zaczęli inwazję?

— Myślę, że to raczej patrol, sir. Siedmiu ludzi.

— I nikt z was nie jest ranny?

— Nie, sir.

— Podaj mi koszulę… A niech to!

Dopiero wtedy Polly spostrzegła bandaż na jego prawej dłoni. Był czerwony od krwi. Bluza zauważył jej minę.

— Takie drobne samookaleczenie, Perks — wyjaśnił nerwowo. — Po kolacji „odkurzałem” techniki szermiercze. Nic poważnego. Trochę „zardzewiałem”, rozumiesz. Nie bardzo sobie daję radę z guzikami. Gdybyś zechciał…

Polly pomogła mu włożyć resztę ubrania. Pozostałe rzeczy wrzuciła do worka. Konieczne są wyjątkowe umiejętności, uświadomiła sobie, by własnym mieczem skaleczyć się w rękę, która trzyma miecz…

— Powinienem zapłacić rachunek… — mruknął porucznik, kiedy zbiegali po ciemnych schodach.

— Niemożliwe, sir. Wszyscy uciekli, sir.

— To może zostawić im list? Jak myślisz? Nie chciałbym, żeby uważali, że „prysnąłem” bez…

Popchnęła go do drzwi.

— Oni wszyscy uciekli, sir — powtórzyła.

Zatrzymali się przed budynkiem koszar. Poprawiła mu kurtkę i spojrzała na twarz.

— Mył się pan wczoraj, sir?

— Nie było… — zaczął Bluza.

Reakcja była automatyczna. Polly, choć o piętnaście miesięcy młodsza, zbyt długo matkowała Paulowi.

— Chusteczkę! — zażądała.

A że pewne zachowania są wprogramowane do mózgu już we wczesnych latach życia, chusteczka została jej posłusznie wręczona.

— Poślinić! — nakazała Polly.

A potem wilgotną chustką starła mu plamkę z twarzy i robiąc to, uświadomiła sobie, że to robi. Nie miała już odwrotu. Mogła tylko iść naprzód.

— No dobra — rzuciła szorstko. — Ma pan wszystko?

— Tak, Perks.

— A był pan rano w wygódce? — pytały jej usta, gdy mózg kulił się ze strachu przed sądem wojennym.

Jestem w szoku, myślała. I on także. Więc trzeba trzymać się tego, co wiem. Nie można się teraz cofnąć…

— Nie, Perks — odparł porucznik.

— No to zanim wsiądziemy na łódź, musi pan iść, jasne?

— Tak, Perks.

— To teraz niech pan idzie do żołnierzy. Dobry porucznik.

Oparła się o ścianę, kilka razy odetchnęła głęboko, po czym wsunęła się za Bluzą do środka.

— Oficer obecny! — warknął Jackrum.

Oddział, ustawiony już w szeregu, przyjął postawy w różnym stopniu zasadnicze.

Sierżant stanął przed Bluzą i zasalutował energicznie, aż młody człowiek odchylił się do tyłu.

Загрузка...