Rust przyjął to spokojnie. Polly zastanowiła się, czy może nie zrozumiał. Człowiek z cygarem, znowu opierający się o ścianę, musiał jednak zrozumieć, bo uśmiechał się szeroko.

— Jasne — rzekł Rust. — Rozumiem, że to odpowiedź od was wszystkich? W takim razie nie pozostawiacie nam wyboru. Zegnam.

Jego próba dumnego wyjścia za drzwi została mocno utrudniona przez innych oficerów, którzy nie mieli takiego wyczucia dramatyzmu. Drzwi się zatrzasnęły, ale ostatni z wychodzących odwrócił się szybko i wykonał znaczący gest. Można było go przeoczyć, ale Polly nie przeoczyła.

— Poszło chyba dobrze — stwierdził Bluza.

— Mam nadzieję, że nie czekają nas z tego powodu kłopoty — westchnęła Kukuła.

— Kłopoty w porównaniu z czym? — zapytała z irytacją Stukacz.

— Ostatni wystawił do góry kciuk i mrugnął — oświadczyła Polly. — Zauważyłyście go? Nie nosił nawet munduru oficerskiego.

— Pewnie chciał się umówić — uznała Stukacz.

— W Ankh-Morpork to znaczy „jest dobrze” — wyjaśnił Bluza. — W Klatchu, zdaje się, oznacza „Mam nadzieję, że twój osioł eksploduje”. Zauważyłem tego człowieka. Moim zdaniem wyglądał jak sierżant straży.

— Nie miał pasków — stwierdziła Polly. — Dlaczego chciał nam pokazać, że jest dobrze?

— Albo dlaczego tak nienawidzi naszego osła? — spytała Kukuła. — Jak Łazer?

— Śpi — powiedziała Igorina. — Tak myślę.

— Nie jesteś pewna?!

— No więc nie wydaje mi się, żeby była martwa.

— Nie wydaje ci się? — powtórzyła Polly.

— Tak. Żałuję, że nie potrafię jej ogrzać.

— Mówiłaś chyba, że jest rozpalona.

— Była. Teraz jest lodowata.

Porucznik Bluza podszedł do drzwi, chwycił za klamkę i ku powszechnemu zdumieniu otworzył je szarpnięciem. Cztery klingi skierowały się w jego pierś.

— Mamy tu chorego — warknął do zdumionych wartowników. — Potrzebujemy koców i drewna na opał. Natychmiast!

Zatrzasnął drzwi.

— Może się uda — mruknął.

— Te drzwi nie mają zamka — zauważyła Stukacz. — To użyteczny fakt, Polly.

Polly westchnęła.

— W tej chwili chciałabym coś zjeść. To przecież kuchnia. Tutaj może być jedzenie.

— To kuchnia — zgodziła się Stukacz. — Tutaj mogą być tasaki.

Dla każdego irytujące jest odkrycie, że przeciwnik był równie sprytny jak on. Znalazły studnię, ale siatka prętów u góry nie przepuszczała niczego większego niż wiadro. A ktoś zupełnie pozbawiony wyczucia narracji i przygody usunął z pomieszczenia wszystko, co posiadało ostrą krawędź. A także, z nieznanych powodów, wszystko, co nadawałoby się do jedzenia.

— Chyba że chcemy posilić się świecami — rzekła Kukuła i wyjęła ich pakiet z kredensu. — W końcu to łój. Założę się, że stary Scallot zrobiłby z nich świecowe skubbo.

Polly sprawdziła komin, który pachniał, jakby ogień nie palił się tam od bardzo dawna. Był wielki i szeroki, ale sześć stóp od podłogi wisiała ciężka krata obwieszona czarnymi od sadzy pajęczynami. Wydawała się stara i przerdzewiała. Pewnie do jej usunięcia wystarczyłoby dwadzieścia minut pracy z łomem, lecz łomu nigdy nie ma pod ręką, kiedy jest potrzebny.

W spiżarni znaleźli kilka worków starej, suchej i zakurzonej mąki. Źle pachniała. Był jakiś aparat z lejkiem, uchwytem i kilkoma tajemniczymi śrubami[10]. Było kilka wałków do ciasta, ociekacz do sałaty, parę chochli… i widelce. Mnóstwo widelców do opiekania. Polly czuła się zawiedziona. Wprawdzie to śmieszne oczekiwać od kogoś, kto postanowił uwięzić ludzi w zaimprowizowanej celi, że zostawi w niej wszystko co niezbędne do skutecznej ucieczki, ale mimo to miała wrażenie, że złamano jakąś uniwersalną zasadę. Widelcami do opiekania można kłuć ludzi, ociekaczem do sałaty można kogoś uderzyć, a wałki do ciasta to przynajmniej tradycyjna kobieca broń. Natomiast aparatem z lejkiem, uchwytem i kilkoma tajemniczymi śrubami można było najwyżej kogoś zdziwić.

Drzwi się otworzyły. Wkroczyli uzbrojeni mężczyźni, którzy mieli ochraniać dwie kobiety niosące koce i drewno. Weszły ze spuszczonymi głowami, złożyły swoje ładunki i natychmiast umknęły na korytarz. Polly podeszła stanowczo do strażnika, który wydawał się dowódcą. Cofnął się przed nią. U pasa wisiał mu wielki pęk kluczy.


— Następnym razem pukajcie, co? — powiedziała.

Uśmiechnął się nerwowo.

— Tak. Jasne. Mówili, że mamy z wami nie rozmawiać…

— Naprawdę?

Dozorca rozejrzał się wokół.

— Ale uważamy, że wściekle dobrze sobie radzicie jak na dziewczyny — oświadczył konspiracyjnie.

— To znaczy, że nie będziecie strzelać, kiedy się stąd wyrwiemy?

Uśmiech zniknął.

— Nie próbujcie nawet.

— Ależ pan ma wielki pęk kluczy, sir! — odezwała się Stukacz z podziwem.

Mężczyzna sięgnął ręką do pasa.

— Zostań, gdzie stoisz! — krzyknął. — Sytuacja jest wystarczająco fatalna. Nie zbliżaj się!

Zatrzasnął drzwi. Po chwili usłyszały, jak strażnicy przysuwają do nich coś ciężkiego.

— No więc teraz mamy przynajmniej ogień — stwierdził Bluza.

— Wiem…

To była Loft. Tak rzadko się odzywała, że wszyscy popatrzyli na nią wyczekująco. Urwała zakłopotana.

— Słucham, Loft… — zachęciła ją Polly.

— Wiem, jak otworzyć te drzwi. Tak żeby zostały otwarte.

Gdyby to mówił ktoś inny, pewnie by się roześmiali. Ale słowa Loft, nim zostały wymówione, wyraźnie były wielokrotnie analizowane.

— Ehm… brawo — rzekł Bluza.

— Myślałam o tym — zapewniła Loft.

— Dobrze.

— To będzie działać.

— Dokładnie tego nam trzeba — zapewnił Bluza tonem człowieka, który wbrew wszelkim przeciwnościom stara się zachowywać pogodę ducha.

Loft spojrzała na osmolone belki biegnące pod sufitem przez całe pomieszczenie.

— Tak — powiedziała.

— Ale nadal pozostaną na zewnątrz strażnicy — przypomniała Polly.

— Nie — odparła Loft. — Nie zostaną.

— Nie?

— Bo sobie pójdą.

Loft urwała z miną kogoś, kto powiedział już wszystko.

Stukacz wzięła ją pod rękę.

— Pójdziemy sobie pogadać, co? — zaproponowała.

Odprowadziła przyjaciółkę na drugi koniec kuchni. Tam porozmawiały szeptem. Loft prawie przez cały czas stała ze wzrokiem wbitym w podłogę.

Po chwili Stukacz wróciła.

— Potrzebne będą te worki mąki ze spiżarni i sznur ze studni. I jedna z tych… jak się nazywa te duże okrągłe rzeczy do przykrywania talerzy? Te z uchwytem na górze?

— Pokrywy? — podpowiedziała Kukuła.

— I świeca — ciągnęła Stukacz. — I dużo beczek. I dużo wody.

— I co to wszystko zrobi? — zapytał Bluza.

— Wielki wybuch. Tilda zna się na ogniu, możecie mi wierzyć.

— Kiedy mówisz, że się zna… — zaczęła niepewnie Polly.

— To znaczy, że spłonęło każde miejsce, w którym pracowała.


Przetoczyły puste beczki na środek i napełniły je wodą z pompy. Korzystając z monosylabicznych wskazówek Loft i sznura ze studni, jak najwyżej podciągnęły trzy sypiące się worki mąki. Teraz worki kręciły się wolno nad podłogą pomiędzy beczkami a drzwiami.

— Aha… — Polly cofnęła się trochę. — Chyba rozumiem. Dwa lata temu wybuchł młyn po drugiej stronie miasta.

— Owszem — przyznała Stukacz. — To zrobiła Tilda.

— Co?!

— Bili ją. I gorzej. A Tilda już taka jest; patrzy tylko i myśli, aż gdzieś w środku wszystko się układa. I następuje wybuch.

— Ale zginęły dwie osoby!

— Młynarz i jego żona. Tak. Ale słyszałam, że inne dziewczęta, które tam wysyłali, w ogóle nie wracały. Mam ci powiedzieć, że Tilda była w ciąży, kiedy po pożarze przyprowadzili ją z powrotem do Szarego Domu? Urodziła, zabrali dziecko i nie wiemy, co się z nim stało. Ale ją znowu zbili, bo była Obrzydliwością dla Nuggana. Czy teraz czujesz się lepiej? — Stukacz przywiązała sznur do nogi stołu. — Jesteśmy tylko my, Polly. Tylko ona i ja. Żadnego dziedzictwa, żadnego miłego domu, do którego można wrócić, żadnych krewnych, o których byśmy wiedziały. Szary Dom jakoś łamie nas wszystkie. Łazer rozmawia z księżną. Ja nie mam… średniego tempa, a Tilda przeraża mnie, kiedy dostaje w ręce pudełko zapałek. Ale powinnaś wtedy zobaczyć jej twarz. Cała się rozświetla. Lepiej niech wszyscy przejdą do spiżarni, zanim zapalimy świecę.

— Chyba Tilda powinna to zrobić?

— Zrobi. Ale musimy ją odciągnąć, bo zostanie, żeby patrzeć.

To się zaczęło jako gra. Nie myślała o tym jako o grze, ale było nią — grą nazywaną „Niech Polly zachowa księżną”. To już nie miało znaczenia. Ułożyła bardzo wiele planów, a teraz była już poza etapem planowania. Radziły sobie wściekle dobrze jak na dziewczyny. Ostatnia beczka z wodą została umieszczona — po krótkiej dyskusji — przed drzwiami do spiżarni. Polly spojrzała ponad nią na Bluzę i resztę oddziału.

— Słuchajcie, wszyscy, zaraz… no… zaraz to zrobimy — powiedziała. — Czy jesteśmy pewne, Stukacz?

— Tak.

— I nic się nam nie stanie?

Stukacz westchnęła.

— Ta mąka eksploduje. To proste. Fala wybuchu sunąca w tę stronę trafi na beczki pełne wody, które prawdopodobnie wytrzymają dość długo, żeby ją odbić. Najgorsze, co może nam grozić, to że nas przemoczy. Tak uważa Tilda. Będziesz się kłócić? Natomiast w przeciwnym kierunku są tylko drzwi.

— Jak ona to wymyśla?

— Nijak. Po prostu widzi, jak powinno wyglądać. Ten sznur przechodzi nad belką i z powrotem w dół, do pokrywki. Może pan przytrzymać, poruczniku? Ale niech pan nie ciągnie, dopóki nie powiem. Poważnie. Chodźmy, Polly.

W przestrzeni między beczkami a drzwiami Loft zapalała świecę. Robiła to powoli, jakby to była pradawna ceremonia, której każdy element ma ogromne, skomplikowane znaczenie. Zapaliła zapałkę i trzymała ją, aż rozjarzył się płomień. Przesunęła nią u podstawy świecy, a potem mocno tę świecę przycisnęła do kamieni podłogi, żeby gorący wosk utrzymał ją w odpowiedniej pozycji. Później przyłożyła zapałkę do knota i klęczała przez chwilę, wpatrzona w płomień.

— No dobrze — powiedziała Stukacz. — Ja ją teraz zabiorę, a ty ostrożnie opuść pokrywę na świecę. Jasne? Chodź, Tildo.

Ostrożnie postawiła dziewczynę na nogach, szepcząc do niej przez cały czas. Potem skinęła na Polly, która zakryła świecę z niemal nabożną ostrożnością.

Loft szła jak we śnie. Stukacz zatrzymała się przy nodze ciężkiego kuchennego stołu, do której przywiązała koniec liny przytrzymującej worki z mąką.

— Jak dotąd w porządku — powiedziała. — Teraz rozwiążę węzeł, złapiemy Loft za ręce i biegniemy. Rozumiesz, Polly? Biegniemy! Gotowa? Trzymasz ją? — Szarpnęła linę. — Biegiem!

Worki z mąką spadły, ciągnąc za sobą smugi białego pyłu, a potem rozpadły się przed drzwiami. Mąka uniosła się jak mgła. Dziewczęta przebiegły do spiżarni i zwaliły się za beczką.

— Już, poruczniku! — wrzasnęła Stukacz.

Bluza pociągnął sznurek, który uniósł pokrywę, i płomień świecy dosięgnął…

To nie dźwięk brzmiał „łuuumpf!”. Całe doświadczenie było „łuuumpf!”. Miało własność docierania wszystkimi zmysłami. Potrząsnęło światem jak kartką, pomalowało go na biało, wypełniło zapachem grzanki. A skończyło ułamek sekundy potem, nie pozostawiając niczego prócz dalekich krzyków i łoskotu spadających kamieni.

Zwinięta w kłębek Polly wyprostowała się i spojrzała Bluzie w twarz.

— Myślę, że teraz chwytamy nasze rzeczy i uciekamy — powiedziała. — Wrzaski pomogą.

— Chyba dam sobie radę z wrzaskiem — mruknęła Kukuła. — To nie jest kształcące doświadczenie.

Bluza ścisnął chochlę.

— Mam nadzieję, że nie będzie to nasza sławna ostatnia walka.

— Raczej będzie to nasza pierwsza, sir — odparła Polly. — Proszę o zgodę na wydanie ścinającego krew w żyłach ryku.

— Udzielam zgody, Perks.


Podłoga była zalana wodą i zasłana kawałkami — bardzo małymi kawałkami — beczek. Pół komina runęło do paleniska, a sadza paliła się gwałtownie. Polly zastanowiła się, czy w głębi doliny zostanie to uznane za sygnał.

Drzwi zniknęły. Podobnie jak spora część ściany wokół nich. Dalej…

Dym i kurz wypełniały powietrze. Leżący ludzie jęczeli, inni snuli się wśród gruzów jak pijani. Kiedy przybył oddział, nie tylko nie podjęli walki, ale w ogóle nic nie zrozumieli. Albo nie usłyszeli. Dziewczęta opuściły broń. Polly zauważyła sierżanta, który siedział na podłodze i otwartą dłonią uderzał się w głowę.

— Oddaj klucze! — zażądała.

Spróbował się skupić.

— Co?

— Klucze!

— Wezmę brązową, jeśli można.

— Dobrze się czujesz?

— Co?

Polly schyliła się i zerwała pęk kluczy z jego pasa. Rzuciła je Bluzie.

— Zechce pan czynić honory, sir? Wydaje mi się, że już niedługo będziemy tu mieli licznych gości. — Zwróciła się do oddziału. — Odbierzcie im broń!

— Niektórzy są mocno poranieni, Polly. — Igorina przyklęknęła obok. — Tam jest taki, który ma wielokrotne.

— Co wielokrotne? — spytała Polly, obserwując schody.

— Po prostu… wielokrotne. Wielokrotne wszystko. Ale wiem, że mogę mu uratować rękę, bo ją znalazłam, o tam. Musiał trzymać szablę, kiedy…

— Zrób, co możesz, dobrze?

— Przecież to wrogowie! — zawołała Stukacz, sięgając po szablę.

— To fprawa Igorów — oświadczyła Igorina, zdejmując plecak. — Przykro mi, ale nie zrozumief.

— Już zaczynam… — Stukacz podeszła do Polly. Wokół jęczeli ludzie i zgrzytały kamienie. — Ciekawe, jakich szkód narobiłyśmy. Strasznie dużo tam kurzu…

— Niedługo przybiegnie tu wielu ludzi — oświadczyła Polly spokojniej, niż się w rzeczywistości czuła.

Teraz będzie inaczej, myślała. Nie pojawi się indyk, żeby nas uratować. Teraz się przekonam, czy jestem mięsem, czy metalem…

Słyszała trzaski otwieranych przez Bluzę drzwi, wołania zamkniętych wewnątrz…

— Porucznik Bluza, Dziesiąty Regiment Piechoty — powtarzał. — Przychodzimy na ratunek, zasadniczo. Przepraszamy za ten bałagan.

To ostatnie zdanie dodawała prawdopodobnie jego wewnętrzna Daphne, uznała Polly.

Korytarz wypełnił się uwolnionymi ludźmi, a ktoś powiedział:

— Co tu robią te kobiety? Na miłość boga, dziewczyno, oddaj tę szablę!

I w tej konkretnej chwili nie miała ochoty się kłócić.


Mężczyźni przejmują dowodzenie. Dzieje się tak prawdopodobnie z powodu skarpet.

Oddział wycofał się do kuchni, gdzie pracowała Igorina. Działała szybko, efektywnie i z niewielką tylko ilością krwi. Duży plecak stał otwarty obok. Słoje wewnątrz były niebieskie, zielone i czerwone; niektóre dymiły, kiedy je otwierała, albo emitowały dziwne światło. Jej palce rozmywały się od prędkości. Tworzyła fascynujące widowisko, przynajmniej dla tych, którzy ostatnio nie jedli.

— Oddział baczność! To major Erick von Moldvitz! Chciał was poznać.

Obejrzały się, słysząc głos Bluzy. Przyprowadził kogoś ze sobą — major był młody, ale o wiele mocniej zbudowany od porucznika. Miał bliznę na policzku.

— Spocznij, chłopcy — powiedział. — Bluza opowiedział mi, jak świetną robotę wykonaliście. Doskonale! Przebrani za kobiety, co? Mieliście szczęście, że was nie wykryli!

— Tak, sir — zgodziła się Polly.

Z zewnątrz dobiegały krzyki i odgłosy walki.

— Nie zabraliście swoich mundurów? — zapytał major.

— Byłoby ciężko, gdyby je przy nas znaleźli. — Polly spoglądała na Bluzę.

— I tak by było, gdyby chcieli was przeszukać, co? — Major mrugnął porozumiewawczo.

— Tak, sir — odparła posłusznie Polly. — Porucznik Bluza opowiedział panu wszystko, prawda?

Za majorem Bluza wykonywał uniwersalny gest. Polegał na uniesieniu obu rąk dłońmi w górę i gwałtownym machaniu z wyprostowanymi palcami.

— Ha… tak. Ukradliście ubrania z zamtuzu, co? Tacy młodzi chłopcy jak wy nie powinni bywać w takich lokalach. Jeśli właściwie prowadzone, są Obrzydliwością! — oświadczył major i teatralnie pogroził im palcem. — W każdym razie idzie nam dobrze. Na tak niskich poziomach prawie nie ma straży. Całą twierdzę zbudowano przy założeniu, że nieprzyjaciel będzie na zewnątrz. Zaraz, co ten człowiek robi temu człowiekowi na stole?

— Fkładam go, fir — wyjaśniła Igorina. — Przyfywam mu rękę.

— To nieprzyjaciel, prawda?

— Kodekf Igorów, fir — odpowiedziała z wyrzutem Igorina. — Podamy rękę, kiedy trzeba, fir.

Major pociągnął nosem.

— Trudno się z wami kłócić, prawda? Ale kiedy skończysz, mamy wielu innych, którym się przyda twoja pomoc.

— Oczywifcie, fir.

— Jakieś wiadomości o moim bracie, sir? — spytała Polly. — Paul Perks?

— Tak, Bluza mi o nim wspomniał, Perks, ale nasi ludzie są pozamykani wszędzie, a w tej chwili mamy trochę zamieszania, co? — przyznał otwarcie major. — A z innych spraw… Wsadzimy was do spodni, jak się da najszybciej, żebyście też mieli trochę zabawy, co?

— Zabawy — powtórzyła Stukacz głucho.

— A zabawa to…? — spytała Polly.

— Dotarliśmy już do czwartego poziomu — wyjaśnił von Moldvitz. — Nie odbiliśmy jeszcze całej twierdzy, ale opanowaliśmy zewnętrzne dziedzińce i niektóre wieże. Do rana będziemy kontrolować, kto wchodzi i kto wychodzi. Wracamy do wojny! Teraz nie będzie już żadnej inwazji. Większa część ich wyższych dowódców tkwi w wewnętrznej twierdzy.

— Wracamy do wojny — mruknęła Polly.

— I zwyciężymy — zapewnił major.

— Niech to motyla noga… — rzuciła Kukuła.

Coś musiało pęknąć, Polly zdawała sobie z tego sprawę. Stukacz miała taką minę, jak zawsze przed wybuchem, a nawet Kukuła wierciła się niespokojnie. To tylko kwestia czasu, nim Loft znajdzie pudełko zapałek, które Polly ukryła w kredensie.

Igorina zapięła plecak i uśmiechnęła się radośnie do majora.

— Możemy ifć, fir.

— Przynajmniej ściągnij perukę, co?

— To moje włafne włofy, fir.

— Wyglądają trochę… mazgajowato — uznał major. — Byłoby lepiej…

— Jestem w rzeczywistości kobietą, sir. — Igorina zrezygnowała z seplenienia. — Może mi pan zaufać. Jestem Igorem, znamy się na takich rzeczach. A moje szycie nie ma sobie równych.

— Kobietą? — powtórzył major.

Polly westchnęła.

— Wszystkie jesteśmy kobietami, majorze. Prawdziwymi kobietami. Nie tylko przebranymi za kobiety. I w tej chwili wolę nie wkładać spodni, bo byłabym kobietą przebraną za mężczyznę przebranego za kobietę przebraną za mężczyznę, i wtedy tak by mi się wszystko pomieszało, że nie wiedziałabym nawet, jak przeklinać. A w tej chwili mam ochotę przeklinać, sir, i to bardzo.

Major spojrzał sztywno na Bluzę.

— Wiedział pan o tym, poruczniku?

— No więc… tak, sir. W końcu tak. Ale mimo to, sir, chciałbym…


Ta cela służyła kiedyś za wartownię. Była wilgotna i miała dwa trzeszczące łóżka.

— Tak ogólnie — stwierdziła Stukacz — było lepiej, kiedy trzymał nas w niewoli nieprzyjaciel.

— Tam jest kratka w suficie! — zawołała Kukuła.

— Za mała, żeby się przecisnąć — uznała Polly.

— Nie, ale możemy się powiesić, zanim oni to zrobią.

— Słyszałam, że to bardzo bolesny sposób umierania — stwierdziła Polly.

— Od kogo? — zainteresowała się Stukacz.

Od czasu do czasu przez wąskie okienko dobiegały odgłosy bitwy. Głównie były to krzyki. Czasem wrzaski. Zabawy nie brakowało. Igorina wpatrywała się w swoje dłonie.

— Co im się w nich nie podoba? Czy nie przyszyłam tej ręki jak należy? Ale nie, boją się, że mogę dotknąć ich części prywatnych.

— Może obiecaj, że będziesz operować tylko publicznie — zaproponowała Stukacz.

Nikt się nie roześmiał. I pewnie żadna z nich nie próbowałaby nawet uciekać, gdyby nagle otworzyły się drzwi. Ucieczka od nieprzyjaciela to rzecz piękna i szlachetna, ale jeśli ktoś ucieka przed własną stroną, to dokąd właściwie mógłby uciec?

Łazer spała jak niedźwiedź zimą. Trzeba było obserwować ją przez dłuższą chwilę, by się przekonać, że oddycha.

— Co mogą z nami zrobić? — spytała nerwowo Kukuła. — No wiecie… naprawdę zrobić?

— Nosiłyśmy męskie ubrania — przypomniała Polly.

— Za to grozi tylko chłosta.

— Och, znajdą inne zarzuty, możesz mi wierzyć — mruknęła Stukacz.

— Przecież uwolniłyśmy ich z lochów! To nasze wojsko!

Polly westchnęła.

— Właśnie dlatego, Kukuła. Nikt nie chce wiedzieć, że gromada dziewczyn przebrała się za żołnierzy, wdarła do wielkiej fortecy i uwolniła pół armii. Wszyscy wiedzą, że kobiety nie są do tego zdolne. Żadna ze stron nas tu nie chce, rozumiesz?

— Kto na polu bitwy będzie się przejmował kilkoma dodatkowymi ciałami?

— Nie mówcie tak! Porucznik Bluza nas bronił!

— Daphne? — spytała pogardliwie Stukacz. — Ha! To tylko następne zwłoki. Prawdopodobnie gdzieś go zamknęli, jak nas.

W oddali zabrzmiały wiwaty, które trwały przez dłuższą chwilę.

— Chyba opanowali budynek — uznała Polly.

— Mamy szczęście. — Stukacz splunęła.

Po chwili w drzwiach otworzyła się nieduża klapka i milczący mężczyzna wsunął przez nią garnek skubbo i talerz końskich sucharów. Nie było to złe skubbo, a przynajmniej nie było złe według standardów złego skubbo. Wyniknęła krótka dyskusja, czy to, że się je karmi, oznacza, że nie grozi im egzekucja. W końcu jednak któraś przypomniała tradycję Ostatniego Porządnego Posiłku.

Igorina wyraziła opinię, że oceniając skubbo po zawartości, był to raczej Posiłek Chaotyczny. Ale przynajmniej gorący.

Kilka godzin później tą samą drogą wsunięto im bańkę salupy i kubki. Tym razem strażnik mrugnął.

Godzinę później drzwi zostały otwarte. Do środka wszedł młody człowiek w mundurze majora.

Co tam, możemy ciągnąć tak, jak zaczęłyśmy, pomyślała Polly. Poderwała się na nogi.

— Oddział baa-czność!

W rozsądnym tempie oddział zdołał się ustawić w linii prostej. Major przyjął to, stukając trzcinką w daszek swojego czaka. Trzcinka była o wiele cieńsza niż cal.

— Spocznij… kapralu, prawda?

— Tak, sir.

To brzmiało obiecująco.

— Jestem major Clogston ze sztabu żandarmerii — przedstawił się major. — I chciałbym, żebyście mi wszystko opowiedziały. Będę notował, jeśli wam to nie przeszkadza.

— O co tu chodzi? — spytała Stukacz.

— A ty jesteś… szeregowy Halter — stwierdził Clogston. — Mam za sobą długą rozmowę z porucznikiem Bluzą.

Odwrócił się, skinął stojącemu w progu strażnikowi i zamknął drzwi. Zamknął też klapkę.

— Staniecie przed sądem — oznajmił, siadając na wolnym posłaniu. — Politicos chcieliby, żeby osądził was pełen trybunał nugganiczny, ale tutaj byłoby to trudne, no a nikt nie chce, by sprawa trwała dłużej, niż musi. Poza tym nastąpiło dość… niezwykłe wydarzenie. Ktoś wysłał do generała Froca komunikat, w którym pyta o was, wymieniając wszystkie z imienia… A przynajmniej — dodał — z nazwiska.

— Czy to lord Rust, sir?

— Nie, to ktoś, kto nazywa się William de Worde. Nie wiem, czy trafiłyście na jego azetę? Zastanawialiśmy się, skąd wie, że zostałyście schwytane.

— No, my mu nie powiedziałyśmy — zapewniła Polly.

— To czyni sytuację nieco… złożoną — mówił Clogston. — Chociaż, z waszego punktu widzenia, bardziej optymistyczną. Niektórzy ludzie w armii zastanawiają się… powiedzmy, że nad przyszłością Borogravii. To znaczy chcieliby, żeby jakaś była. Moje zadanie to przedstawić waszą sprawę trybunałowi.

— Czy to sąd wojenny? — chciała wiedzieć Polly.

— Nie, nie są aż tak głupi. Nazwanie tego sądem wojennym sugerowałoby, że uznają was za żołnierzy.

— Pan uznał — przypomniała Kukuła.

— De facto to nie to samo co de iure — wyjaśnił Clogston. — A teraz, jak już mówiłem… proszę opowiedzieć mi swoją historię, panno Perks.

— Będę wdzięczna za „kapralu”. Dziękuję.

— Przepraszam za tę pomyłkę. Proszę mówić…

Clogston otworzył teczkę, wyjął okulary, które włożył na nos, ołówek oraz coś białego i kwadratowego. — Jak tylko będziecie gotowa, kapralu…

— Sir, naprawdę chce pan pisać na tej kanapce z dżemem?

— Co? — Major spojrzał i wybuchnął śmiechem. — Nie. Bardzo przepraszam. Muszę jeść regularnie. Cukier we krwi, rozumiecie…

— Tylko że ona już przecieka, sir. Proszę się nami nie krępować, już jadłyśmy.

Zajęło to godzinę, z licznymi wtrąceniami, poprawkami i dwoma kolejnymi kanapkami. Major zapisał sporą część notesu. Czasami musiał przerwać i popatrzeć w sufit.

— …i potem wrzucili nas tutaj — zakończyła Polly.

— Wcisnęli, tak naprawdę — poprawiła ją Igorina. — Wepchnęli.

— Mhm… — Clogston się zastanawiał. — Mówiłaś, że kapral Strappi, którego poznałyście, nagle… nagle bardzo się rozchorował na wieść o tym, że rusza do bitwy?

— Tak, sir.

— A potem w tawernie w Plün naprawdę w zamieszaniu kopnęłaś księcia Heinricha?

— Na pewno się zmieszał, sir. Ale wtedy nie wiedziałam, że to książę Heinrich.

— Nie wspomniałaś ataku na wzgórze, gdzie według porucznika Bluzy szybką akcją zdobyłaś książkę szyfrów…

— Nie ma o czym wspominać, sir. Nie na wiele się nam przydała.

— No, nie wiem. Ze względu na ciebie i tego miłego człowieka z azety dwa regimenty sprzymierzonych truchtały tam i z powrotem po górach, szukając jakiegoś partyzanckiego przywódcy zwanego Tygrysem. Książę Heinrich się uparł i sam stanął na czele. Można powiedzieć, że nie umie przegrywać. Plotka głosi, że zupełnie nie umie.

— Ten pisarz z azety w to wszystko uwierzył? — Polly była zdumiona.

— Nie wiem, ale na pewno to zapisał. Naprawdę lord Rust zaproponował, że pozwoli wam wszystkim dyskretnie wrócić do domów?

— Tak, sir.

— I uzgodniłyście, że może…

— Wcisnąć to sobie pod golf, sir.

— A tak. Nie mogłem odczytać własnego pisma. G… O… L… — Clogston starannie zapisał słowo dużymi literami. — Nie mówię tego i w ogóle mnie tu nie ma, ale niektórzy… wysoko postawieni ludzie po naszej stronie zastanawiają się, czy może odeszłybyście dyskretnie…?

Pytanie zawisło w powietrzu niczym ciało z belki pod sufitem.

— Zanotuję to sobie także jako „golf — zdecydował major Clogston.

— Niektórzy z nas nie mają dokąd pójść — powiedziała Stukacz.

— Ani z kim pójść — dodała Kukuła.

— Nie zrobiłyśmy nic złego — powiedziała Polly.

— Czyli golf — podsumował major. Schował okulary, po czym westchnął. — Nie chcą mi nawet powiedzieć, jakie padną zarzuty.

— Że jesteśmy Niedobrymi Dziewczętami — uznała Stukacz. — Kogo pan chce oszukać, sir? Nieprzyjaciel chciał tylko dyskretnie się nas pozbyć, a generałowi zależy na tym samym. Na tym polega kłopot z dobrymi i złymi facetami: to są faceci.

— Czy dostałybyśmy medale, sir, gdybyśmy były mężczyznami? — zapytała Kukuła.

— Tak. Na pewno. A Bluzę czekałby szybki awans, jak podejrzewam. Ale toczymy akurat wojnę i chwila nie jest odpowiednia…

— …żeby dziękować gromadzie Obrzydliwych kobiet? — podpowiedziała Polly.

Clogston się uśmiechnął.

— …żeby tracić koncentrację. To wszystko naciski gałęzi politycznej, oczywiście. Nie chcą pozwolić, żeby wieści o tym się rozeszły. A dowództwo chce szybko zamknąć sprawę. Z tego samego powodu.

— I kiedy wszystko się zacznie?

— Mniej więcej za pół godziny.

— To głupie — zirytowała się Stukacz. — Są przecież w samym środku wojny, a jednak chcą marnować czas na proces kilku kobiet, które w dodatku nic złego nie zrobiły?

— Generał nalegał — wyjaśnił Clogston. — Chce to mieć za sobą.

— Na jakiej podstawie opiera się autorytet takiego trybunału? — zapytała zimno Polly.

— Tysięcy ludzi pod bronią — odparł major. — Przepraszam. Kłopot polega na tym, że jeśli powiedzieć generałowi „Pan i jaka armia?”, wystarczy mu wskazać za okno. Zamierzam jednak wykazać, że proces powinien się odbyć przed sądem wojennym. Wszystkie pocałowałyście księżną? Wzięłyście szylinga? Zatem, moim zdaniem, to sprawa wojskowa.

— A to dobrze, tak?

— No, to znaczy, że obowiązują procedury. Ostatnie Obrzydliwości Nuggana to puzzle. Takie układanki. Rozbijają świat na drobne kawałki. To w końcu skłoniło ludzi do zastanowienia. Armia jest może szalona, ale szalona według regulaminu. Przewidywalna w swym szaleństwie. Hm… Wasza śpiąca koleżanka… zostawicie ją tutaj?

— Nie — oznajmił oddział jak jedna żona.

— Wymaga ciągłej opieki — wyjaśniła Igorina.

— Gdybyśmy ją zostawiły, mogłaby dostać ostrego ataku znikania bez śladu.

— Trzymamy się razem — oświadczyła Polly. — Nie zostawiamy swoich.


Pomieszczenie wybrane na posiedzenie trybunału było kiedyś salą balową. Odzyskano już ponad połowę twierdzy, jak dowiedziała się Polly, lecz jej podział między walczące strony był dość przypadkowy. Sprzymierzenie wciąż trzymało główne budynki i zbrojownię, ale było całkowicie otoczone przez siły Borogravii. Obecnie walki toczyły się o kompleks głównej bramy, zbudowany nie po to, by wytrzymywać ataki od wewnątrz. To, co się działo, przypominało bójkę, nocną awanturę w barze, tyle że na wielką skalę. A ponieważ rozmaite machiny wojenne stały na szczytach wież, zajmowanych obecnie przez obie strony, twierdza sama siebie ostrzeliwała.

Podłoga pachniała pastą i kredą. Zestawione stoły tworzyły nierówny półokrąg, za którym zasiadło, jak oceniła Polly, co najmniej trzydziestu oficerów. A potem zobaczyła z tyłu inne stoły, mapy, ludzi wchodzących i wychodzących… I zrozumiała, że nie tylko o nie tu chodzi. W tym pokoju mieścił się sztab.

Oddział został wprowadzony do środka i stanął na baczność. Igorina skłoniła dwóch strażników, by wnieśli Łazer na noszach. Jej rząd szwów pod okiem wart był więcej niż insygnia pułkownika — żaden żołnierz nie chciał się narazić Igorom.

Czekały. Od czasu do czasu jakiś oficer zerkał na nie, a potem wracał do oglądania mapy albo do rozmowy. W pewnej chwili Polly zauważyła wymieniane szeptem polecenia i ogólne poruszenie w kierunku półkola krzeseł. Panowało wyraźne poczucie, że będzie to męczące zadanie, który niestety trzeba wykonać.

Generał Froc nie patrzył wprost na oddział, dopóki nie zajął miejsca pośrodku grupy i nie ułożył równo papierów. Nawet wtedy przesuwał po nich wzrokiem szybko, jakby obawiał się zatrzymać. Polly nigdy go jeszcze nie widziała. Był przystojny, miał piękną siwą czuprynę. Blizna na policzku minimalnie mijała oko i była wyraźnie widoczna wśród zmarszczek.

— Sprawy toczą się dobrze — powiedział, zwracając się do wszystkich obecnych. — Właśnie się dowiedzieliśmy, że lotna kolumna, prowadzona przez niedobitki dziesiątego, zbliża się do twierdzy i atakuje główną bramę od zewnątrz. Ktoś musiał zauważyć, co się tu dzieje. Armia ruszyła.

Rozległy się dość dyskretne oklaski. Generał znów popatrzył na oddział.

— Czy to już wszyscy, Clogston?

Major, który dostał mały stolik dla siebie, wstał i zasalutował.

— Nie, sir — powiedział. — Czekamy…

Drzwi otworzyły się znowu. Weszła Nefryt między dwoma o wiele większymi trollami. Za nią wlekli się Maladict i Bluza. Chyba w całym pośpiechu i zamieszaniu nikomu nie udało się znaleźć dla niego spodni. Maladict trochę się rozmazywał, a jego łańcuchy brzęczały bezustannie.

— Protestuję przeciwko łańcuchom, sir — odezwał się Clogston.

Generał szeptem naradził się z kilkoma oficerami.

— Owszem, nie chcemy przecież zbędnych formalności. — Skinął na strażników. — Rozkujcie ich. Trolle, możecie odejść. Chcę tylko, żeby straże zostały przy drzwiach. A teraz przystąpmy do rzeczy. Wszystko to trwa już za długo. Słuchajcie — powiedział, siadając na krześle. — To naprawdę całkiem proste. Z wyjątkiem porucznika Bluzy, zgodzicie się wrócić do domu pod opiekę mężczyzn. Zrozumiano? I więcej nie będzie już mowy o tej sprawie. Wykazałyście się sporą odwagą, trudno zaprzeczyć, ale niewłaściwie skierowaną. Jednakże nie jesteśmy niewdzięcznikami. Rozumiemy, że żadna z was nie jest mężatką, dlatego otrzymacie od nas odpowiednie, nawet całkiem spore posagi… Polly zasalutowała.

— Mogę coś powiedzieć, sir?

Froc popatrzył na nią, po czym spojrzał znacząco na Clogstona.

— Później będziecie mieli okazję, by przemówić, kapralu.

— Ale cośmy złego zrobiły? — spytała Polly. — Powinni nam to powiedzieć.

Froc zwrócił się w stronę końca półkola krzeseł.

— Kapitanie…

Wstał niski oficer. Na twarzy Polly fala rozpoznania sunęła przez bagna nienawiści.

— Kapitan Strappi, wydział polityczny, sir — zaczął. Dopiero kiedy ucichł chóralny jęk oddziału, Strappi odchrząknął i mówił dalej. — Według prawa nugganicznego popełniono dwadzieścia siedem Obrzydliwości, sir. Podejrzewam, że było ich o wiele więcej. Według prawa wojskowego mamy prosty fakt, że udawały mężczyzn, by się zaciągnąć. Byłem na miejscu, sir, i wszystko widziałem.

— Kapitanie Strappi, czy mogę pogratulować błyskawicznego awansu? — odezwał się Bluza.

— W samej rzeczy, kapitanie — zgodził się Clogston. — Jeszcze kilka dni temu był pan skromnym kapralem.

Biały pył opadł z sufitu, gdy coś ciężkiego uderzyło w mur od zewnątrz. Froc otrzepał swoje papiery.

— Mam nadzieję, że to żaden z naszych — mruknął do wtóru krótkich śmiechów. — Proszę dalej, kapitanie.

Strappi zwrócił się do generała.

— Jak pan wie, sir, niekiedy jest konieczne, byśmy my, z wydziału politycznego, przyjmowali niższą rangę, by zyskać ważne informacje. Zgodnie z regulaminem, sir — dodał.

Spojrzenie, jakie rzucił mu generał Froc, w sercu Polly zamieszało filiżankę nadziei. Nikt nie mógł lubić czegoś takiego jak Strappi, nawet matka.

Generał zwrócił się do Clogstona.

— Czy to ma związek ze sprawą, majorze? — spytał gniewnie. — Wiemy przecież, że przebrały się za…

— …kobiety, sir — dokończył gładko major. — To wszystko, co wiemy, sir. Poza zeznaniem kapitana Strappiego, a zamierzam potem zasugerować, że nie jest w pełni wiarygodne, nie poznałem jeszcze żadnych dowodów, że ubierały się w dowolny inny sposób.

— Przecież widzimy na własne oczy, człowieku!

— Tak jest, sir. Noszą sukienki, sir.

— I są praktycznie łyse!

— Rzeczywiście, sir. — Clogston sięgnął po grubą książkę, aż gęstą od zakładek. — Księga Nuggana, sir: „Pięknem jest dla Nuggana, gdy kobieta krótkie nosi włosy, aby miłosnych skłonności mężczyzny w ten sposób nie rozpalać”.

— Nie widuję wielu łysych kobiet — warknął Froc.

— Istotnie, sir. To jedno z tych oświadczeń, które sprawiają ludziom spore kłopoty, jak choćby to o niekichaniu. W tym momencie uprzedzę tylko, sir, że zamierzam wykazać, iż Obrzydliwości są rutynowo popełniane przez nas wszystkich. Praktycznie biorąc, nabraliśmy zwyczaju ignorowania ich, co otwiera pole dla interesującej debaty. W każdym razie krótkie włosy są nugganicznie poprawne, a te damy nie były zamieszane w nic innego niż trochę prania, wypadek kuchenny oraz uwolnienie pana z celi.

— Widziałem je! — zawołał Strappi. — Wyglądały jak mężczyźni i zachowywały się jak mężczyźni!

— Dlaczego trafił pan do zespołu werbowniczego, kapitanie? — zapytał major Clogston. — Trudno podejrzewać, że to gniazdo działalności wywrotowej.

— Czy ma to związek ze sprawą, majorze? — spytał generał.

— Nie wiem, sir. Dlatego spytałem. Nie chcielibyśmy chyba, by ktoś nam zarzucił, że te panie nie miały sprawiedliwego procesu.

— Kto zarzucił? — zapytał Froc. — Mogę polegać na dyskrecji moich oficerów.

— Może nam to zarzucą właśnie te damy?

— Musimy więc zażądać, by z nikim nie rozmawiały.

— Coś takiego… — mruknął Bluza.

— A jakie środki pan zastosuje, by je zmusić, sir? — zainteresował się Clogston. — Przeciwko tym kobietom, które, jak się wszyscy zgodziliśmy, wyrwały pana z paszczy wroga?

Oficerowie mruczeli coś między sobą.

— Majorze Clogston, czy jadł pan obiad? — spytał generał.

— Nie, sir.

— Pułkownik Vester twierdzi, że staje się pan trochę… niezrównoważony, kiedy nie zje pan posiłku…

— Nie, sir. Staję się drażliwy, sir. Ale wydaje mi się, że w tej chwili pewna drażliwość będzie całkiem na miejscu. Zadałem kapitanowi Strappiemu pytanie, sir.

— Dobrze. Kapitanie, może zechce pan wyjaśnić, co pan robił w zespole werbowniczym? — zapytał ze znużeniem generał.

— Prowadziłem… śledztwo w sprawie pewnego żołnierza, sir. Podoficera. Zwrócono naszą uwagę na nieprawidłowości w jego aktach, a gdzie są nieprawidłowości, tam zwykle trafiamy na działalność wywrotową. Nie chciałbym o tym mówić, sir, gdyż ów sierżant oddał panu pewne przysługi…

— Hrumf! — powiedział głośno generał. — Ta sprawa nie powinna być tu omawiana, jak sądzę.

— Chodzi o to, że według dokumentów kilku oficerów pomagało…

— Hrumf! To nie jest sprawa dla tego sądu! Zgadzamy się, panowie?

— Oczywiście, sir, tylko że major mnie zapytał, więc ja… — tłumaczył zdumiony Strappi.

— Sugeruję, kapitanie, żeby nauczył się pan znaczenia hrumf! — ryknął Froc.

— No to czego szukałeś, kiedy grzebałeś w naszych rzeczach? — spytała Polly, gdy Strappi skulił się wystraszony.

— Mmmoja kkkawa! — odezwał się Maladict. — Uuukradłeś mmmoją kkkawę!

— I uciekłeś, kiedy się okazało, że masz iść na front, ty psi fiutku! — dodała Stukacz. — Polly mówiła, że zlałeś się w gacie!

Generał Froc walnął pięścią w stół, ale Polly zauważyła, że kilku oficerów stara się ukryć uśmiechy.

— Nie są to kwestie interesujące dla niniejszego śledztwa! — oznajmił.

— Chociaż, sir, jedna czy dwie z nich powinny stać się tematem późniejszych śledztw — zauważył pułkownik, siedzący nieco dalej przy stole. — Rzeczy osobiste żołnierzy mogą być przeszukiwane jedynie w ich obecności, generale. Może to się wydawać drobnostką, ale w przeszłości ludzie buntowali się z tego powodu. Czy wierzył pan, kapitanie, że żołnierze ci są kobietami, kiedy pan to robił?

Och, powiedz tak, proszę, powiedz tak, myślała Polly, gdy Strappi się wahał. Bo kiedy dojdziemy do tego, w jaki sposób ci kawalerzyści tak łatwo nas znaleźli, okaże się, że nasłałeś ich na grupkę borograviańskich dziewcząt. Zobaczymy, jak to zagrasz w Plün! A jeśli nie wiedziałeś, to czemu grzebałeś w naszych rzeczach?

Strappi wolał jednak młot od kowadła. Po dziedzińcu za oknem przetoczył się kamień i kapitan musiał podnieść głos.

— Ja, tego… miałem ogólne podejrzenia wobec nich, bo były bardzo gorliwe…

— Protestuję, sir! — zawołał Clogston. — Gorliwość u żołnierza nie jest przestępstwem.

— Umiarkowana rzeczywiście nie — przyznał Froc. — I znalazł pan jakieś dowody, kapitanie?

— Znalazłem halkę, sir — oświadczył Strappi, ostrożnie badając sytuację.

— Więc czemu… — zaczął Froc, ale Strappi mu przerwał.

— Przez pewien czas służyłem z kapitanem Wrigglesworthem, sir — powiedział.

— I…? — zdziwił się Froc. Siedzący obok oficer pochylił się natychmiast i szepnął mu coś do ucha. — Ach, z tym Wrigglesworthem… No tak… Oczywiście. Doskonały oficer. Wielki entuzjasta, ehm…

— Teatru amatorskiego — podpowiedział spokojnie pułkownik.

— Tak, zgadza się. Dobre dla morale są takie występy. Tak. Hrumf.

— Z całym szacunkiem, generale, chyba mogę wskazać wyjście z tej sytuacji — zaproponował inny żołnierz w randze generała.

— Naprawdę, Bob? No dobrze… nie krępuj się. Proszę zaprotokołować, że oddaję głos generałowi Kzupiemu.

— Przepraszam, sir, ale wydawało mi się, że to posiedzenie nie jest protokołowane — przypomniał Clogston.

— Tak, tak, oczywiście, dziękuję, majorze, za wspomożenie mojej pamięci. Jednakże gdybyśmy mieli protokół, to właśnie by się w nim znalazło. Bob?

— Drogie panie… — zaczął generał Kzupi, błyskając uśmiechem. — I oczywiście pan, poruczniku, oraz… — Spojrzał niepewnie na Maladicta, który nieruchomo patrzył mu w oczy. — Oraz pan, sir. — Generał Kzupi jednak nie należał do tych, których gapiący się wampir może wyprowadzić z równowagi. — Przede wszystkim chciałbym, w imieniu nas wszystkich, jak sądzę, wyrazić naszą wdzięczność za naprawdę niesamowite wyczyny, jakich dokonaliście. Wspaniała akcja. Niestety jednak, świat, w którym żyjemy, ma pewne… reguły, co zapewne rozumiecie. Szczerze powiem, kłopot nie polega na tym, że jesteście kobietami. Nie w ścisłym sensie. Ale upieracie się przy rozgłaszaniu, że nimi jesteście. Rozumiecie? Nie możemy się na to zgodzić.

— Chce pan powiedzieć, sir, że gdybyśmy znowu włożyły mundury, dłubały w nosie, bekały i powtarzały: „Hłe, hłe, nabraliśmy wszystkich”, to byłoby w porządku? — spytała Polly.

— Może ja mógłbym pomóc? — odezwał się inny głos.

Froc spojrzał wzdłuż stołu.

— Ach, to brygadier Stoffer. Tak?

— To wszystko jest piekielnie durne, generale…

— Hrumf — przerwał mu Froc.

— Co takiego powiedziałem? — zdziwił się Stoffer.

— Są wśród nas damy, brygadierze. Na tym właśnie polega kłopot, nieprawdaż…

— Prawda jak szlag! — zawołała Stukacz.

— Rozumiem to, generale. Jednakże oddziałem dowodził mężczyzna, prawda?

— Porucznik Bluza zapewnia mnie, że jest mężczyzną, sir — oświadczył Clogston. — A że jest oficerem i dżentelmenem, wierzę mu na słowo, sir.

— No to problem mamy rozwiązany. Te młode damy mu pomagały. Przemyciły go do twierdzy i tak dalej. Udzielały wsparcia. Według najlepszych tradycji kobiet Borogravii i tak dalej. Wcale nie były żołnierzami! Dajmy temu człowiekowi wielki medal, zróbmy go kapitanem i zapomnijmy o sprawie.

— Przepraszam na moment, generale — rzekł Clogston. — Skonsultuję się z osobami, które nazwałbym oskarżonymi, gdyby ktokolwiek zechciał mnie oświecić co do natury zarzutów.

Podszedł do oddziału.

— To zapewne najlepsza propozycja, na jaką możecie liczyć — powiedział cicho. — Chyba uda mi się wydostać też dla was pieniądze. Co wy na to?

— Przecież to śmieszne — zirytował się Bluza. — One wykazały się wyjątkową odwagą i zdecydowaniem. Bez nich to wszystko byłoby niemożliwe.

— Zgadza się, Bluza. I będziesz mógł to wszędzie powtarzać. Stoffer zaproponował całkiem sprytne rozwiązanie. Wszyscy dostają to, czego chcieli, a wy macie tylko unikać sugerowania, że gdziekolwiek działałyście jako żołnierze. Dzielne borograviańskie kobiety ruszyły na pomoc walecznemu bohaterowi. To działa. Możecie przyjąć pogląd, że czasy się zmieniają, a wy pomagacie im zmieniać się szybciej. I jak?

Oddział porozumiał się wzrokiem.

— Mnie to odpowiada, jeśli innym też — odezwała się Kukuła.

— Czyli godzisz się mieć dziecko bez męża? — spytała Polly.

— On pewnie i tak nie żyje, kimkolwiek był. — Dziewczyna westchnęła.

— Generał ma wpływy — wtrącił Clogston. — Mógłbym…

— Nie, ja tego nie kupuję — oświadczyła Stukacz. — To takie wredne małe kłamstewko. Do demona z nimi.

— Loft? — rzuciła Polly.

Loft zapaliła zapałkę i patrzyła. Wszędzie potrafiła znaleźć zapałki.

Rozległ się kolejny łoskot. Wysoko nad nimi.

— Maladict?

— Nniech gggra sssię tttoczy. Mmmówię nnnie.

— A pan, poruczniku? — spytał Clogston.

— To niehonorowe — uznał Bluza.

— Ale jeśli się pan nie zgodzi, może pan mieć kłopoty. Z dalszą karierą.

— Nie wydaje mi się, żebym miał przed sobą karierę, majorze, niezależnie od tego, co się stanie. Nie, nie chcę żyć w kłamstwie. Wiem już, że nie jestem bohaterem. Jestem tylko kimś, kto chciał nim zostać.

— Dziękuję panu, sir — powiedziała Polly. — Nefryt?

— Jeden z tych trollów, co mnie aresztował, uderzył mnie maczugom, no to ja rzuciłam w niego stołem — wyznała Nefryt, wbijając wzrok w podłogę.

— To niewłaściwe traktowanie jeń… — zaczął Bluza.

— Nie, poruczniku — przerwał mu Clogston. — Wiem co nieco o trollach. Są bardzo… fizyczne. Czyli… to dość atrakcyjny chłopak, prawda, szeregowy?

— Mam dobre przeczucia — odparła zarumieniona Nefryt. — I nie chcem być odesłana do domu. I tak nic tam dla mnie nie ma.

— Szeregowy Igor… ina? — spytał Bluza.

— Myślę, że powinniśmy ustąpić — rzekła Igorina.

— Czemu?

— Bo Łazer umiera. — Uniosła dłoń. — Nie, proszę, nie stawajcie przy niej. Niech ma dość powietrza. Nic nie jadła. Nie mogę jej zmusić do wypicia choć odrobiny wody. — Spojrzała podkrążonymi oczami. — Nie wiem, co robić…

— Księżna do niej mówiła — przypomniała Polly. — Wszyscy słyszeliście. I wiecie, co widzieliśmy na dole w krypcie.

— A ja w to wszystko nie wierzę! — rzekła Stukacz. — To jej… umysł. Doprowadzili ją do obłędu. Byłyśmy tak zmęczone, że mogłyśmy zobaczyć cokolwiek. I jeszcze to gadanie, że powinnyśmy się dostać do dowództwa! No więc teraz stoimy przed nimi, a jakoś nie widzę żadnych cudów. Może wy?

— Nie sądzę, żeby ona chciała, żebyśmy ustąpiły — uznała Polly.

Nie.

— Słyszałyście to? — spytała Polly, choć nie była pewna, czy słowo dotarło do niej przez uszy.

— Nie słyszałam — oświadczyła Stukacz. — Wcale tego nie słyszałam.

— Myślę, że nie możemy się zgodzić na taki kompromis — poinformowała majora Polly.

— No to ja też nie — poparła ją natychmiast Kukuła. — Ja nie… To nie był… Przyszłam tylko dlatego, że… Ale… Oczywiście, że jestem z wami. Co oni mogą nam zrobić?

— Prawdopodobnie zamknąć was w więzieniu na bardzo długo — wyjaśnił major. — Teraz traktują was łagodnie…

— Łagodnie? — powtórzyła Polly.

— No… myślą, że traktują was łagodnie. A mogą o wiele gorzej. Jest wojna. Nie chcą wyjść na okrutników, ale Froc nie został generałem dlatego, że jest miły. Musiałem was ostrzec. Nadal odrzucacie propozycję?

Bluza obejrzał się na swoich żołnierzy.

— Tak, majorze.

— To dobrze — odrzekł Clogston i mrugnął.

Dobrze.

Clogston wrócił do stolika i przerzucił papiery.

— Rzekomo oskarżeni, sir, niestety odrzucają ofertę.

— Tak właśnie myślałem, że mogą odrzucić — przyznał Froc. — W takim razie wrócą teraz do celi. Zajmiemy się nimi później. — Tynk posypał się z góry, kiedy znów coś uderzyło w zewnętrzny mur. — Tego już za wiele!

— Nie damy się zamknąć w celi! — krzyknęła Stukacz.

— To bunt! — stwierdził Froc. — A z buntem umiemy sobie radzić.

— Przepraszam, generale — wtrącił Clogston. — Czy to oznacza uznanie przez trybunał faktu, że te damy są żołnierzami?

Generał spojrzał na niego gniewnie.

— Nie próbujcie, majorze, krępować mi rąk proceduralnym nonsensem!

— To wcale nie nonsens, sir, to zasadniczy…

Unik.

Słowo było najsłabszą, najlżejszą sugestią w umyśle Polly, ale wydawało się bezpośrednio podłączone do jej centralnego systemu nerwowego. I nie tylko jej. Cały oddział pochylił się gwałtownie, a Igorina rzuciła się na ciało pacjentki.

Pół sklepienia się zapadło. Żyrandol runął w dół i rozpadł się w kalejdoskopie strzaskanych kryształów. A potem nastała przynajmniej relatywna cisza, przerywana tylko stuknięciami ostatnich kawałków tynku czy brzękiem spóźnionego odprysku szkła.

Teraz…

Kroki zbliżyły się do wejścia przy końcu sali, gdzie strażnicy dopiero podnosili się z podłogi. Otworzyły się drzwi.

Za nimi stał Jackrum. Jaśniał niczym słońce o zachodzie. Światło odbijało się od godła na czako, wypolerowanego do punktu, w którym mogło oślepić swym straszliwym blaskiem. Sierżant twarz miał czerwoną, ale kurtkę czerwieńszą, a sierżancka szarfa była czystą czerwienią, samą jej esencją — czerwienią konającego słońca i konających żołnierzy. Krew ściekała z wsuniętych za pas kordów. Strażnicy, wciąż oszołomieni, próbowali opuścić piki, by zagrodzić mu drogę.

— Nawet nie próbujcie, chłopcy — powiedział Jackrum. — Słowo honoru, nie jestem facetem skłonnym do przemocy, ale czy wam się zdaje, że sierżant Jackrum da się zatrzymać zestawem głupich sztućców?

Żołnierze spojrzeli na Jackruma, z trudem powstrzymującego wybuch wściekłości, potem na zdumionych generałów — i podjęli decyzję z własnej rozpaczliwej inicjatywy.

— Dobre chłopaki — pochwalił Jackrum. — Za pańskim pozwoleniem, generale Froc.

Nie czekał na odpowiedź, ale pomaszerował naprzód krokiem godnym placu defilad. Buty aż trzasnęły, kiedy stanął na baczność przed oficerami, wciąż jeszcze strzepującymi tynk z mundurów. Zasalutował z precyzją semafora.

— Chcę zameldować, sir, że opanowaliśmy główną bramę, sir! Pozwoliłem sobie uformować grupę szturmową z Piersi i Tyłków, Prawem i Lewem oraz Z Boku na Boków, zobaczyłem wielką chmurę płomieni i dymu nad twierdzą i dotarłem do bramy, akurat kiedy znaleźli się tam pańscy chłopcy, sir. Wzięliśmy ich z obu stron, sir!

Ze wszystkich stron zabrzmiały oklaski, a generał Kzupi pochylił się do Froca.

— Wobec tak radosnego rozwoju wydarzeń, sir, może należałoby się pospieszyć i zakończyć tę…

Froc uciszył go gestem.

— Jackrum, ty stary opryszku — powiedział i oparł się wygodnie. — Słyszałem, że nie żyjesz. Jak się miewasz, do demona?

— Sprawny i gotów do walki, sir! — odparł Jackrum. — Wcale nie zginąłem, wbrew nadziejom niektórych!

— Miło mi to słyszeć. Ale choć zawsze z przyjemnością oglądam twoją rumianą gębę, zebraliśmy się tutaj…

— Czternaście mil pana niosłem, sir! — zahuczał Jackrum. Pot ściekał mu po twarzy. — Wyciągnąłem panu strzałę z nogi. Posiekałem tego demonicznego kapitana, który ciął pana toporem w twarz, sir, i z satysfakcją stwierdzam, że blizna całkiem dobrze wygląda. Zabiłem tego biednego wartownika, tylko żeby ukraść jego manierkę z wodą dla pana, sir. I dla pana spoglądałem na jego konającą twarz. Nigdy nie prosiłem o nic w zamian, sir. Prawda, sir? Froc roztarł podbródek i uśmiechnął się lekko.

— Chyba sobie przypominam drobną sprawę poprawienia kilku szczegółów, zmiany kilku dat… — wymruczał.

— Z całym szacunkiem, sir, niech pan mi tu nie zalewa takimi pomyjami! To nie było dla mnie, ale dla armii! Dla księżnej, sir. I owszem, widzę przy tym stole jeszcze kilku dżentelmenów, którzy wyświadczyli mi podobną przysługę. Dla księżnej! A gdyby miał mi pan zostawić tylko jeden miecz, i tak stanę przeciwko dowolnemu żołnierzowi z pańskiej armii, choćby był nie wiem jak młody i pełen musztardy!

Jednym ruchem wyrwał kord zza pasa i uderzył w dokumenty między dłońmi Froca. Ostrze wbiło się w blat i tam już pozostało.

Froc nawet nie drgnął. Podniósł tylko głowę i powiedział spokojnie:

— Choć jesteście bohaterem, sierżancie, obawiam się jednak, że tym razem posunęliście się za daleko.

— Czy na pełne czternaście mil, sir? — spytał Jackrum.

Przez moment w ciszy było słychać tylko gasnącą wibrację kordu. Froc odetchnął.

— No dobrze — rzekł. — O co chcecie prosić, sierżancie?

— Stoją przed panem moi chłopaczkowie, sir. Słyszałem, że mają drobne kłopoty, sir!

— Te dziewczęta, sierżancie, mają być zatrzymane w bezpiecznej celi, sierżancie. Pole bitwy to nie jest dla nich właściwe miejsce. I taki wydałem rozkaz, sierżancie.

— Powiedziałem im, kiedy podpisywali, sir, tak im powiedziałem: Gdyby ktoś was próbował wyciągnąć, to będzie musiał ciągnąć i mnie, sir!

Froc kiwnął głową.

— To bardzo lojalna postawa, sierżancie, i bardzo do was pasuje. Mimo to…

— Posiadam też informacje kluczowe dla tej sprawy, sir. Jest coś, o czym muszę panu powiedzieć, sir!

— No to na co czekasz, człowieku? Nie mamy całego…

— To wymaga, by niektórzy z was, panowie, opuścili tę salę — odparł zdesperowany Jackrum. Wciąż stał na baczność, wciąż salutował.

— Prosisz o zbyt wiele, Jackrum — odarł Froc. — To lojalni oficerowie jej łaskawości!

— Nie wątpię, sir! Słowo honoru daję, że nie lubię plotek, sir, ale to, co wiem, ujawnię tym, których wybrałem, albo całemu światu! Są sposoby, by to uczynić, sposoby paskudne i nowomodne! Pański wybór, sir!

Froc zaczerwienił się i wstał gwałtownie.

— Naprawdę poważnie mi grozisz, że byś…

— To moja sławna ostatnia walka, sir! — Jackrum znów zasalutował. — Zwycięstwo albo śmierć!

Wszyscy patrzyli na Froca. Generał się uspokoił.

— No dobrze. Wysłuchanie was, sierżancie, nie może przecież zaszkodzić. Bóg świadkiem, że na to zasłużyliście. Tylko się spieszcie.

— Dziękuję, sir.

— Ale spróbujcie tego znowu, a wpadniecie w największy wychodek, jaki możecie sobie wyobrazić.

— Nie ma zmartwienia, sir! Nie przepadam za wychodkami! Teraz, za pańskim pozwoleniem, wskażę pewnych oficerów…

Stanowili mniej więcej połowę obecnych. Wstali z większymi czy mniejszymi protestami, ale wstali pod szafirowym spojrzeniem Froca. Wyszli na korytarz.

— Protestuję, generale! — zawołał przechodzący pułkownik. — Wyrzuca się nas z pokoju jak nieposłuszne dzieci, gdy tymczasem te… te kobiety…

— Tak, tak, Rodney. Jeśli nasz przyjaciel sierżant nie potrafi tego wściekle dobrze wytłumaczyć, osobiście ci go przekażę, byś ustalił szczegóły kary — obiecał Froc. — Ale jeśli ktokolwiek, to przede wszystkim on ma prawo do swej ostatniej szaleńczej szarży. Wyjdź, proszę, bądź dobrym kolegą i pilnuj tej wojny, dopóki nie dołączymy. Skończyliście ten dziwaczny spektakl, sierżancie? — dodał, kiedy wyszedł ostatni z oficerów.

— Jeszcze jedno, sir — rzekł Jackrum i podszedł do wartowników.

Stali już na baczność, a mimo to zdołali baczyć jeszcze bardziej.

— Wy, chłopcy, pilnujcie za drzwiami — powiedział sierżant. — Nikomu nie wolno się zbliżyć, rozumiecie. I wiem, chłopcy, że nie będziecie podsłuchiwać, a to z powodu tego, co bym wam zrobił, gdybym to kiedyś odkrył. Biegiem marsz, hop, hop, hop!

Zamknął za nimi drzwi i atmosfera się zmieniła. Może szczęk zamka dał sygnał: „To jest nasza tajemnica”, a wszyscy obecni poczuli się do niej dopuszczeni.

Jackrum zdjął swoje czako i ostrożnie położył na stole przed generałem. Potem ściągnął kurtkę i oddał ją Polly.

— Trzymaj, Perks. To własność jej łaskawości!

Podwinął rękawy. Poluzował gigantyczne czerwone szelki. A potem, ku przerażeniu, chociaż nie zdziwieniu Polly, wyjął pakiet swojego paskudnego tytoniu do żucia i poczerniały scyzoryk.

— Tego już… — zaczął jakiś major, ale kolega uciszył go szturchnięciem.

Nigdy jeszcze człowiek odcinający porcję czarnego tytoniu nie był obiektem takiej skupionej, zafascynowanej uwagi.

— Sprawy na zewnątrz idą dobrze — powiedział Jackrum. — Szkoda, że was tam nie ma, co? No, ale prawda też jest ważna. I dlatego zebrał się ten trybunał, nie mam wątpliwości. Musi być ważna ta prawda, inaczej by was tu nie było, mam rację? Pewnie że mam.

Zakończył cięcie, wsunął tytoń do ust i ułożył go wygodnie pod policzkiem. Z zewnątrz dochodziły odgłosy bitwy. Jackrum odwrócił się i podszedł do majora, który przed chwilą się odezwał. Oficer skulił się trochę na krześle.

— Co ma pan do powiedzenia na temat prawdy, majorze Derbi? — zapytał Jackrum swobodnym tonem. — Nic? No a co ja mogę powiedzieć? Co powiem o kapitanie, który na widok kolumny Zlobeńców odwrócił się i uciekł z płaczem, porzucając własnych żołnierzy? Czy mam powiedzieć, jak stary Jackrum go przewrócił, przyłożył parę razy i napełnił serce bojaźnią… Jackrumową, a ów kapitan wrócił i odniósł tego dnia wspaniałe zwycięstwo nad dwoma przeciwnikami, z których jeden krył się w jego własnej głowie? A potem, pijany walką, powiedział może Jackrumowi więcej, niż powinien…

— Ty draniu! — szepnął major.

— Czy powiem dzisiaj prawdę… Janet? — spytał Jackrum.

Odgłosy bitwy zabrzmiały nagle o wiele głośniej. Wlewały się do sali jak woda, pędząca, by wypełnić otwór w dnie oceanu. Jednak wszystkie dźwięki świata nie wypełniłyby tej nagłej, straszliwej ciszy. Jackrum podszedł do kolejnego oficera.

— Miło tu pana zobaczyć, pułkowniku Sourdutte — powiedział uprzejmie. — Oczywiście, kiedy służyłem pod pana komendą, był pan tylko porucznikiem Sourdutte. Dzielny był z pana chłopak, kiedy prowadził nas pan do ataku na ten oddział z Kopelies. Potem oberwał pan brzydkie cięcie w tumulcie, albo trochę powyżej, ale wyciągnąłem pana za pomocą rumu i zimnej wody. I odkryłem, że chociaż dzielny, chłopakiem jednak pan nie jest. Och, strasznie dużo pan mówił w gorączkowym delirium… Owszem, tak. Taka jest prawda… Olgo.

Przeszedł za stół i ruszył za plecami oficerów. A ci, których mijał, patrzyli nieruchomo przed siebie, nie śmiejąc wykonać żadnego ruchu, który zwróciłby jego uwagę.

— Można powiedzieć, że wiem coś o was wszystkich — mówił sierżant. — Całkiem sporo o niektórych, akurat dosyć o większości. O kilku z was, cóż, mógłbym pewnie napisać książkę.

Zatrzymał się za Frokiem, który zesztywniał.

— Jackrum, ja…

Sierżant położył mu ręce na ramionach.

— Czternaście mil, sir. Dwie noce, bo za dnia się chowaliśmy, a było aż gęsto od patroli. Fatalnie był pan pocięty, nie ma co, ale założę się, sir, że miał pan u mnie lepszą opiekę niż u jakichkolwiek konowałów. — Pochylił się, aż jego usta znalazły się przy uchu generała. I mówił dalej scenicznym szeptem. — Czy zostało coś jeszcze, czego o tobie nie wiem? A teraz… czy rzeczywiście szukasz prawdy… Mildred?

Sala zmieniła się w muzeum figur woskowych. Jackrum splunął na podłogę.

— Niczego nie udowodnicie, sierżancie — oświadczył Froc ze spokojem lodowca.

— No owszem, właściwie nie. Ale ciągle ktoś mi powtarza, że to już nowy świat, sir. Właściwie nie potrzebuję dowodu. Znam człowieka, który wysłucha tej historii, by ją przekazać. I po paru godzinach jego przekaz dotrze do Ankh-Morpork.

— Jeśli wyjdzie pan żywy z tej sali — odezwał się głos. Jackrum uśmiechnął się najbardziej nieprzyjemnym uśmiechem i niczym lawina ruszył w stronę źródła groźby.

— Aha… Tak myślałem, że jedna z was tego spróbuje, Chloe, ale widzę, że jakoś nie awansowałaś powyżej majora. Nic dziwnego, bo zawsze usiłujesz blefować, choć nie masz w ręku żadnej karty. Owszem, niezła próba. Tylko że po pierwsze, odeślę cię do kostnicy, zanim jeszcze wartownicy tu przybiegną, słowo honoru daję. A po drugie, nie masz pojęcia, co gdzie zapisałem i kto jeszcze wie. W takim czy innym czasie uczyłem was wszystkie, dziewczęta, a część waszego sprytu, część musztardy, część rozumu… macie ode mnie. Zgadza się? Więc niech żadna nie myśli, że zdoła mnie przechytrzyć, bo jeśli idzie o chytrość, to jestem Panem Lisem.

— Sierżancie, sierżancie… — odezwał się Froc ze znużeniem. — Czego właściwie chcecie?

Jackrum zakończył obchód i znów stanął naprzeciw generała, jak człowiek przed swymi sędziami.

— Niech mnie demony porwą — rzekł cicho, spoglądając na rząd twarzy. — Nie wiedziałyście, prawda? Nie wiedziałyście… Czy jest wśród was… czy jest ktoś, kto wiedział? Myślałyście, każda z was, bez wyjątku, że jest całkiem sama. Zupełnie. Biedactwa. Spójrzcie teraz na siebie. Stanowicie ponad jedną trzecią sztabu generalnego tego kraju. Osiągnęłyście to samodzielnie, drogie panie. A do czego byście doszły, gdybyście działały ra…

Zatrzymał się, a potem zrobił krok w stronę Froca, który przyglądał się rozrąbanym papierom.

— Ile ich zauważyłaś, Mildred?

— Raczej „generale”, sierżancie. Nadal jestem generałem, sierżancie. Wystarczy zresztą „sir”. A odpowiedź brzmi: Jedną, może dwie, sierżancie.

— I awansowałaś je, jeśli były tak dobre jak mężczyźni?

— Absolutnie nie, sierżancie. Za kogo mnie bierzecie? Awansowałam je, jeśli były lepsze od mężczyzn.

Jackrum rozłożył szeroko ręce jak cyrkowiec na arenie zapowiadający kolejny numer.

— A co pan powie na chłopców, których przyprowadziłem, sir? Taka dziarska grupa, jakiej dawno nie oglądałem. — Popatrzył przekrwionymi oczami na siedzących przy stole. — A potrafię ocenić chłopaka, jak wszyscy dobrze wiecie. Przyniosą chwałę pańskiej armii, sir!

Froc spojrzała na kolegów po obu stronach. Niewypowiedziane pytanie sprowokowało bezgłośne odpowiedzi.

— No tak — powiedziała. — W świetle nowych wydarzeń wszystko wydaje się jasne. Kiedy młodzi chłopcy, jeszcze bez zarostu, przebierają się za dziewczęta, nic dziwnego, że może wyniknąć zamieszanie. I z tym właśnie mamy do czynienia, sierżancie. Zwykłe zamieszanie. Pomylone tożsamości. Wiele hałasu, trzeba przyznać, o nic. Wyraźnie są to przecież chłopcy. Mogą teraz wrócić do domu po honorowym zwolnieniu ze służby.

Jackrum parsknął, wysunął dłoń wnętrzem do góry i pomachał palcami jak człowiek, który się targuje. I znowu nastąpiło połączenie umysłów.

— Dobrze. Jeśli chcą, mogą nadal służyć w armii — ustąpiła Froc. — Przy zachowaniu dyskrecji, naturalnie.

— Nie, sir!

Polly popatrzyła na Jackruma i dopiero wtedy sobie uświadomiła, że słowa te padły z jej ust.

Froc uniosła brwi.

— Przypomnij, jak się nazywasz…

— Kapral Perks, sir! — Polly zasalutowała.

Patrzyła, jak twarz Froc przybiera wyraz wzgardliwej pobłażliwości. Jeśli powie teraz „moja droga”, chyba zacznę kląć, pomyślała.

— Cóż, moja droga…

— Nie pani droga, sir albo madame. — W teatrze duszy Polly gospoda Pod Księżną płonęła i zmieniała się w żużel, złuszczało się dawne życie, czarne jak węgiel drzewny, a ona pędziła jak pocisk, za szybko, za wysoko, i nie potrafiła się zatrzymać. — Jestem żołnierzem, generale. Podpisałam kontrakt. Pocałowałam księżną. Nie wydaje mi się, żeby generałowie zwracali się do żołnierzy „moja droga”, prawda?

Froc odchrząknął. Uśmiech pozostał, miał jednak dość przyzwoitości, by być bardziej powściągliwy.

— A szeregowi żołnierze nie zwracają się w ten sposób do generałów, panienko, prawda? Więc może pominiemy tę sprawę.

— Tutaj, w tym pokoju, nie wiem, co jest pomijane, a co pozostaje — rzekła Polly. — Ale wydaje mi się, że jeśli pani nadal jest generałem, to ja nadal jestem kapralem, sir. Nie mogę mówić w imieniu pozostałych, lecz ja nie chcę ustąpić dlatego, generale, że pocałowałam księżną, że ona wiedziała, kim jestem i… nie odwróciła się, jeśli pani rozumie, sir.

— Dobrze powiedziane, Perks — pochwalił Jackrum.

Polly brnęła dalej.

— Sir, gdybym parę dni temu uratowała swojego brata, wróciłabym do domu i uznała, że dobrze się spisałam. Zależało mi na bezpieczeństwie. Ale teraz widzę, że nie ma żadnego bezpiecznego miejsca, dopóki trwa to… ta głupota. Dlatego myślę, że muszę zostać i wziąć w tym udział. Postarać się, by uczynić to mniej głupim. I chcę być sobą, nie Oliverem. Pocałowałam księżną. Jak my wszystkie. Nie powie nam pani, że nie albo że to się nie liczy, bo to sprawa między nią a nami…

— Wszystkie pocałowałyście księżną — odezwał się głos. I miał… echo.

Wszystkie pocałowałyście księżną…

— Myślałyście, że to bez znaczenia? Że to zwykły całus?

Myślałyście, że to bez znaczenia…

…zwykły całus…

Szeptane słowa odbijały się od ścian jak fala przyboju i wracały silniejsze, harmonijne.

Wszystkie całus bez znaczenia całus myślałyście całus znaczenia całus…

Łazer stała. Oddział patrzył skamieniały, jak mija je chwiejnym krokiem. Podeszła do Polly.

— Jak dobrze jest znów nosić ciało — powiedziała. — I oddychać. Oddychanie jest cudowne.

Jak dobrze…

Oddychać cudowne ciało znowu oddychanie…

W twarzy Łazer było coś niezwykłego. Jej rysy się nie zmieniły, pozostały całkiem zwyczajne. Nos tak samo spiczasty i zaczerwieniony, policzki tak samo zapadnięte… Ale pojawiły się też subtelne zmiany.

Uniosła dłoń i zgięła palce.

— Aha… — powiedziała. — Więc…

Tym razem nie było echa, a głos wydawał się silniejszy i głębszy. Nikt nigdy by nie powiedział, że głos Łazer jest atrakcyjny, ale ten był. Podeszła do Jackruma, który osunął się na tłuste kolana i zerwał czako.

— Sierżancie Jackrum, wiesz, kim jestem. Brodziłeś dla mnie po morzach krwi. Może powinniśmy inaczej ułożyć twe życie, ale twoje grzechy to grzechy żołnierza, w dodatku nie z tych najgorszych. Awansujesz więc na sierżanta sztabowego, bo lepszego kandydata nie spotkałam. Jesteś zaprawiony w chytrości, sprycie i przypadkowych występkach, sierżancie Jackrum. Dobrze sobie poradzisz.

Jackrum, ze spuszczonym wzrokiem, dotknął dłonią czoła.

— Nie jestem godny, wasza łaskawość…

— Oczywiście, że nie. — Księżna się rozejrzała. — Gdzie jest moja armia… aha…

W głosie nie pozostał nawet ślad echa, zniknęło gdzieś przygarbienie i spuszczony wzrok Łazer. Księżna stanęła przed Frokiem, który rozdziawiał usta.

— Generale Froc, musisz uczynić mi jeszcze jedną przysługę.

Generał spoglądał ponuro.

— Kim ty jesteś, u demona?

— Czy musisz pytać? Jackrum jak zawsze myśli szybciej od ciebie. Znasz mnie. Jestem księżną Annagovią.

— Ale przecież… — zaczął któryś z oficerów, lecz Froc uniosła rękę.

— Ten głos… jest znajomy — powiedziała cicho.

— Tak. Pamiętasz bal. Ja też go pamiętam. Czterdzieści lat temu. Byłeś najmłodszym kapitanem w historii. Tańczyliśmy, ja dość sztywno. Zapytałam, jak długo jesteś kapitanem, a ty odpowiedziałeś…

— Trzy dni… — szepnęła Froc, zaciskając powieki.

— Jedliśmy poduszeczki z brandy, piliśmy koktajl, który nazywał się, o ile pamiętam…

— Łzy anioła — dokończyła Froc. — Wciąż mam menu, wasza łaskawość. I karnet.

— Tak — zgodziła się księżna. — Zachowałeś je. A kiedy stary generał Scaffer cię odprowadzał, powiedział: „Będziesz mógł o tym opowiadać wnukom, mój chłopcze”. Ale byłeś… tak oddany, że nigdy nie miałeś dzieci… mój chłopcze…

mój chłopcze… mój chłopcze…

— Widzę tu bohaterów! — Księżna spojrzała na zebranych oficerów. — Wszyscy poświęciliście… wiele. Ale żądam jeszcze więcej. O wiele więcej. Czy jest między wami ktoś, kto dla mojej pamięci nie zginie w bitwie? — Popatrzyła wzdłuż rzędu stołów. — Nie. Widzę, że nie. Ale teraz chcę, żebyście zrobili to, co ignoranci mogą uznać za łatwiejsze. Musicie powstrzymać się od ginięcia w bitwach. Zemsta niczego nie przywróci. Zemsta to koło, które obraca się do tyłu. Martwi nie są waszymi panami.

— Czego chcesz ode mnie, pani? — wykrztusiła Froc.

— Wezwij swoich oficerów. Zawrzyj pakty, jakie są teraz konieczne. To ciało, to biedne dziecko, poprowadzi cię. Jestem słaba, ale mogę przemieszczać małe obiekty. Może myśli. Pozostawię jej coś… światło w oczach, ton głosu. Idźcie za nią. Musicie dokonać inwazji.

— Oczywiście. Ale jak…

— Musicie dokonać inwazji na Borogravię! W imię normalności, musicie wracać do domów. Nadchodzi zima, ufne zwierzęta nie są karmione, starzy ludzie umierają z zimna, kobiety noszą żałobę, kraj się rozpada. Walczcie z Nugganem, ponieważ jest teraz niczym, jest tylko zatrutym echem waszej ignorancji, małostkowości i złośliwej głupoty. Poszukajcie sobie godniejszego boga. I pozwólcie… mi… odejść! Wszystkie te modlitwy, wszystkie błagania… do mnie! Zbyt wiele złożonych rąk, które wysiłkiem i wytrwałością mogłyby lepiej na te modlitwy odpowiedzieć. Kim byłam? Tylko dość głupią kobietą, kiedy żyłam. Ale wierzyliście, że czuwam nad wami, że was słucham… Więc musiałam, musiałam słuchać, wiedząc, że nie ma pomocy… Chciałabym, by ludzie bardziej uważali na to, w co wierzą. Ruszajcie. Przed wami inwazja na jedyne miejsce, którego nigdy nie podbiliście. Te kobiety pomogą… Bądźcie z nich dumni. I abyście nie przekręcili moich słów, byście nie wątpili… pozwólcie, że przed odejściem zwrócę wam dar. Pamiętajcie. Pocałunek.

…pocałunek…

…pocałunek pocałunek zwrócę pocałunek…

…pamiętajcie…

Jak jedna kobieta, jak jeden mąż, wszyscy w sali z wahaniem sięgnęli do lewych policzków. A Łazer osunęła się bardzo powoli, delikatnie jak westchnienie.

Froc odezwała się pierwsza.

— To było… Musimy chyba…

Zająknęła się i umilkła.

Jackrum wstał, otrzepał swoje czako, wcisnął je sobie na głowę i zasalutował.

— Mogę coś powiedzieć, sir?

— Wielkie nieba, Jackrum! — odparła Froc z roztargnieniem. — W takiej chwili? No dobrze…

— Jakie są pańskie rozkazy, sir?

— Rozkazy? — Froc zamrugała i rozejrzała się niepewnie. — Rozkazy, rozkazy… Tak. Przecież jestem dowódcą, mogę poprosić… Tak, mogę poprosić o rozejm, sierżancie…

— Sierżancie sztabowy, sir! — poprawił ją Jackrum. — Słuszna decyzja, sir! Zorganizuję gońca do sprzymierzonych!

— Przypuszczam, że biała flaga byłaby…

— Zrobione, sir. Proszę zdać się na mnie, sir. — Od Jackruma wręcz biła skuteczność działania.

— Tak, oczywiście… Ehm… Zanim przejdziemy dalej… panie i panowie, ja… tego… niektóre z rzeczy, jakie zostały tu powiedziane… Cała ta sprawa kobiet zaciągających się jako… kobiety… — Froc znowu, jakby zdumiona, uniosła dłoń do policzka. — Będą serdecznie witane. Pozdrawiam je. Ale dla tych z nas, które przyszły wcześniej, może jeszcze… jeszcze nie nadszedł czas. Rozumiecie?

— Co? — zdziwiła się Polly.

— Gęby na kłódkę, sir! — oświadczył Jackrum. — Może pan na mnie polegać, sir. Oddział kapitana Bluzy… baczność! Otrzymacie mundury! Na boga, nie możecie ciągle chodzić przebrani za praczki!

— Jesteśmy żołnierzami? — upewniła się Polly.

— Oczywiście, inaczej bym na was nie wrzeszczał, nieznośna pannico! Świat stanął na głowie! A jest trochę ważniejszy od was, nie? Masz to, o co ci chodziło, nie? To teraz złap jakiś mundur, zorganizuj sobie czako i przynajmniej wytrzyj twarz! Zaniesiesz wrogom formalną propozycję rozejmu!

— Ja, sierżancie?

— Zgadza się! Jak tylko oficerowie napiszą oficjalny list. Stukacz, Loft… Poszukajcie, czy znajdziecie dla Perks jakieś łachy. Perks, nie daj się zastraszyć, graj twardziela. Reszta, zwijać się i czekać.

— Sierżancie Jackrum, znaczy: sierżancie sztabowy… — zaczepił go Bluza.

— Tak, sir?

— Nie jestem kapitanem, wiecie…

— Nie? — Jackrum wyszczerzył się w uśmiechu. — Może pan to zostawić Jackrumowi. Zobaczymy, co dzień przyniesie, prawda? To drobiazg, sir. Na pańskim miejscu, sir, pozbyłbym się tej sukienki.

Jackrum odmaszerował z wypiętą piersią, czerwoną jak u gila i dwa razy bardziej niebezpieczną. Krzyczał na ordynansów, dręczył wartowników, salutował oficerom… I wbrew wszystkiemu, z czerwonej od żaru stali paniki wykuł klingę celowości. Był sierżantem sztabowym w sali pełnej zagubionych rupertów, i był tym zachwycony bardziej niż terier w beczce ze szczurami.


Przerwanie bitwy jest o wiele trudniejsze niż jej rozpoczęcie. Rozpoczęcie wymaga tylko, żeby ktoś krzyknął „Naprzód!”. Ale kiedy chce się ją przerwać, wszyscy są bardzo zajęci.

Polly czuła, jak rozchodzą się wieści: To dziewczyny! Biegający tam i z powrotem adiutanci przyglądali się im, jakby były dziwnymi owadami. Ciekawe, ile z nich Jackrum przeoczył. Ciekawe…

Pojawiały się elementy munduru. Nefryt zdobyła pasujące spodnie — znalazła kancelistę wzrostu Polly, podniosła w górę i ściągnęła je z niego. Zorganizowano kurtkę. Loft ukradła nawet czako odpowiedniego rozmiaru i do połysku wypolerowała rękawem odznakę. Polly zapinała właśnie pas, kiedy zauważyła postać na drugim końcu sali. Zupełnie o nim zapomniała.

Idąc już, dociągnęła pas i przecisnęła skórę przez klamrę. Potem ruszyła szybciej, manewrując między grupami ludzi. Strappi zauważył ją, ale było już za późno. Nie miał drogi odwrotu, chyba że by uciekł, ale przecież kapitanowie nie uciekają przed kapralami. Stał więc w miejscu jak królik zahipnotyzowany przez podchodzącą lisicę. Kiedy była już blisko, uniósł dłonie.

— Spokojnie, Perks. Jestem kapitanem i wypełniałem obowiązki… — zaczął.

— A myślisz, że długo zachowasz tę rangę… sir? — syknęła. — Kiedy już powiem generałowi o naszym drobnym konflikcie? I jak nasłałeś na nas księcia Heinricha? Jak się znęcałeś nad Łazer? I co z moimi włosami, ty lepka, nędzna namiastko mężczyzny? Kukuła jest lepszym mężczyzną od ciebie, chociaż jest w ciąży!

— Och, wiedzieliśmy, że kobiety dostają się do wojska — zapewnił Strappi. — Nie mieliśmy tylko pojęcia, jak głęboko sięga zgnilizna…

— Zabrałeś moje włosy, bo myślałeś, że coś dla mnie znaczą. No więc możesz je sobie zatrzymać! Wyrosną mi nowe i nikt mi w tym nie przeszkodzi, rozumiesz? Aha, i coś jeszcze. Oto jak głęboko sięga zgnilizna!

Nie spoliczkowała go, lecz wyrżnęła w gębę tak, że aż się potoczył. Ale był Strappim, więc podniósł się chwiejnie i mściwie wrzasnął:

— Uderzyła starszego stopniem!

Odwróciło się kilka głów. Ludzie spojrzeli na Strappiego. Spojrzeli na Polly. A potem z uśmiechami wrócili do pracy.

— Na twoim miejscu bym uciekła — doradziła Polly.

Odwróciła się na pięcie, czując żar jego bezsilnej wściekłości.

Miała właśnie pójść do Nefryt i Maladicta, kiedy ktoś dotknął jej ramienia. Odwróciła się błyskawicznie.

— Co? Och… Przepraszam, majorze Clogston.

Czuła, że jeśli po raz drugi stanie przed Strappim, nie obejdzie się bez morderstwa. A to sprowadzi na nią kłopoty, nawet teraz.

— Chciałbym ci podziękować za bardzo interesujący dzień — rzekł major. — Robiłem, co mogłem, ale chyba wszyscy zostaliśmy zdeklasowani.

— Dziękuję, sir — odpowiedziała Polly.

— To była przyjemność, kapralu — zapewnił Clogston. — Z zaciekawieniem i zazdrością będę śledził twoją przyszłą karierę. Gratulacje. A że protokół tutaj zwisa sobie i powiewa, pozwól, że uścisnę ci dłoń.

Podali sobie ręce.

— Muszę teraz wracać do swoich obowiązków — rzekł Clogston, kiedy zjawiła się Nefryt z płachtą na kiju. — Aha, przy okazji… Mam na imię Christine. I wiesz, wątpię, czy potrafię znów się przyzwyczaić do noszenia sukienki.


Do eskorty wybrano Maladicta i Nefryt. Trolla dlatego, że trolle zawsze wzbudzają szacunek, a wampira dlatego, że wampiry go wymagają. Kiedy łokciami torowali sobie drogę przez zatłoczone korytarze, słyszeli stęknięcia i wiwaty, ponieważ wieści dotarły już wszędzie. To kolejny powód, by zabrać Nefryt — trolle umieją się przepychać.

— No dobrze — rzekł Jackrum, zamykający tyły. — U stóp tych schodów są drzwi, a za nimi terytorium nieprzyjaciela. Najpierw wsuń tam białą flagę. To taka wskazówka dotycząca bezpieczeństwa.

— Nie może pan iść z nami, sierżancie?

— Kto? Ja? Jest tam parę osób, które strzeliłyby do mnie, nie dbając o żadne białe flagi. Ale ty się nie przejmuj. Wiadomość poszła.


— Jaka wiadomość, sierżancie?

Jackrum schylił się jej do ucha.

— Nie będą strzelać do dziewczyny, Perks.

— Powiedział im pan?

— Uznajmy po prostu, że wieści szybko się rozchodzą. Wykorzystaj przewagę. A ja poszukam twojego brata, zanim wrócisz, słowo honoru daję! Aha, jeszcze coś… Spójrz na mnie, Perks…

Polly odwróciła się w zatłoczonym, ciasnym korytarzu. Jackrumowi błyszczały oczy.

— Wiem, że mogę ci ufać, Perks. Ufam ci, jak zaufałbym sam sobie. Życzę ci szczęścia. I wykorzystaj to jak najlepiej. Pocałunki nie wystarczają na długo.

Nie mógł tego powiedzieć wyraźniej, uznała Polly. Uzbrojeni wartownicy przy drzwiach przepuścili ich naprzód.

— Trzymajcie się ścian, drogie panie. I spieszcie się z tą szmatą.

Rozwarły się ciężkie wrota. Kilka strzał odbiło się od muru i wirując w powietrzu, poleciało dalej korytarzem. Kolejna przebiła białą flagę, którą Polly machała desperacko. W końcu rozległy się dalekie krzyki, potem brawa.

— Dobra, ruszajcie! — Wartownik pchnął ją naprzód.

Wyszła na jaskrawe światło dnia. Dla pewności kilka razy machnęła jeszcze flagą nad głową. Ludzie stali na dziedzińcu i na blankach dookoła. Były też trupy.

Kapitan w przesiąkniętym krwią mundurze przekroczył ciało zabitego i wyciągnął rękę.

— Możecie oddać je mnie, żołnierzu — powiedział.

— Nie, sir. Muszę dostarczyć pismo komendantowi i zaczekać na odpowiedź.

— Więc dajcie mi je, żołnierzu, a ja przyniosę wam odpowiedź. W końcu to wy się poddaliście.

— Nie. Tu chodzi o rozejm. To nie to samo. Muszę przekazać pismo osobiście, a pan nie stoi dostatecznie wysoko. — Przyszło jej coś do głowy. — Żądam spotkania z komendantem Vimesem!

Kapitan rzucił jej niechętne spojrzenie, a potem przyjrzał się uważniej.

— Czy jesteś jedną z tych…?

— Tak — odparła Polly.

— Zakuliście ich w łańcuchy i wyrzuciliście klucz?

— Tak — przyznała Polly. Czuła, że życie zaczyna się jej przewijać przed oczami.

— Musieli kicać całe mile, w kajdanach, ale za to bez ubrań?

— Tak!

— I jesteś tylko… kobietą?

— Tak. — Polly postanowiła chwilowo pominąć milczeniem to „tylko”.

Kapitan pochylił się i przemówił, usiłując nie poruszać wargami:

— Dołra rołota. Zuchy. Czas, zeły ktoś wreszcie dołozył tełu aroganckiełu draniołi! — Wyprostował się. — A zatem do komendanta Vimesa. Proszę za mną…

Kiedy szli przez centralną część twierdzy, Polly czuła na sobie spojrzenia setek oczu. Usłyszała kilka gwizdów, ponieważ było tu więcej żołnierzy, w tym kilka trolli. Nefryt schyliła się, chwyciła kamień i cisnęła w jednego. Trafiła prosto między oczy.

— Spokój! — Maladict zamachał nerwowo, gdy setka żołnierzy uniosła broń. — To była trollowa wersja przesłania całusa!

I rzeczywiście, trafiony troll machał do Nefryt, choć odrobinę niepewnie.

— Możemy na razie przerwać te miłosne igraszki? — zaapelowała Polly. — Mogą to źle zrozumieć.

— Ale przestali gwizdać — zauważył Maladict.

Coraz więcej ludzi przyglądało się, jak pokonuję kolejne partie kamiennych schodów. Polly widziała teraz, że nie da się zdobyć tej budowli. Każde schody były widoczne z góry, do każdego przybysza można było wymierzyć, zanim on sam cokolwiek zobaczy.

Kiedy dotarli na kolejne piętro, z cienia wynurzyła się jakaś postać. Była to młoda kobieta w staroświeckim pancerzu ze skóry i kolczugi, z napierśnikiem. Miała długie, bardzo jasne włosy i po raz pierwszy od wielu dni Polly poczuła ukłucie zazdrości.

— Dziękuję, kapitanie, przejmę ich od tego miejsca — powiedziała i skinęła Polly głową. — Dobry wieczór, kapralu Perks. Proszę za mną.

— To kobieta! I jest sierżantem! — szepnął Maladict.

— Tak, widzę.

— Ale ona wydała rozkaz temu kapitanowi!

— Może jest politrukiem…

— Ale jest bardzo wyraźnie kobietą!

— Nie jestem ślepa, Mal — odparła Polly.

— A ja nie jestem też głucha. — Kobieta obejrzała się z uśmiechem. — Nazywam się Angua. Jeśli zechcecie tu zaczekać, każę podać kawę. W tej chwili toczy się tam drobna kłótnia.

Byli w rodzaju przedpokoju — poszerzonym kawałku korytarza ze wstawionymi ławkami. Na końcu widzieli ciężkie podwójne drzwi, zza których dobiegały podniesione głosy. Angua wyszła.

— Tak po prostu? — zdziwił się Maladict. — Co nas powstrzyma przed opanowaniem tego miejsca?

— Wszyscy ci ludzie z kuszami, których mijaliśmy po drodze — mruknęła Polly.

Dlaczego my? — myślała, wpatrując się tępo w ścianę.

— A tak. Oni. Fakt. Ehm… Polly…

— Tak?

— Naprawdę jestem Maladicta. — Wyprostowała się. — A jednak. Powiedziałam komuś.

— To miło — stwierdziła Nefryt.

— Dobrze — mruknęła Polly.

Myślała: Mniej więcej w tej chwili zabierałabym się do popołudniowego płukania wygódek. To przecież musi być lepsze niż tamto, prawda?

— Sądziłam, że świetnie mi idzie — mówiła Maladicta. — Wiem, co myślicie. Myślicie: Wampiry i tak mają nieźle, niezależnie od swojej płci. Zgadłam? Tylko że wszędzie wygląda to tak samo. Aksamitne suknie, usztywnione nocne koszule, a do tych „kąpieli w krwi dziewic” to nawet nie podchodź! O wiele poważniej cię traktują, jeśli jesteś mężczyzną.

— Zgadza się — przyznała Polly.

Tak ogólnie to był męczący dzień, myślała. Przydałaby się kąpiel.

— No więc sądziłam, że świetnie mi idzie, aż do tej historii z kawą. Naszyjnik z palonych ziaren, to jest rozwiązanie. Następnym razem będę lepiej przygotowana.

— Tak — zgodziła się Polly. — Dobry pomysł. Z prawdziwym mydłem.

— Mydło? A jak działa mydło?

— Co? — zdziwiła się Polly. — Och… Przepraszam.

— W ogóle słyszałaś coś z tego, co mówię?


— O tamtym? Tak. Dzięki, że mi powiedziałaś.

— I to wszystko?

— Tak. Ty jesteś tobą. To dobrze. Ja jestem mną, kimkolwiek bym była. Stukacz to Stukacz. Wszystkie są… po prostu ludźmi. Słuchaj, jeszcze niedawno najciekawszą chwilą mojego dnia było czytanie nowych napisów w męskiej wygódce. Zgodzisz się chyba, że wiele się przez ten czas wydarzyło. Nie sądzę, żeby coś jeszcze zdołało mnie zaskoczyć. Nawiasem mówiąc, ten naszyjnik z kawowych ziaren to rozsądny pomysł. — Niecierpliwie przytupywała. — W tej chwili chciałabym tylko, żeby się tam pospieszyli.

Siedziały i nasłuchiwały. A potem Polly zauważyła wąską smużkę dymu unoszącą się zza ławki po drugiej stronie poczekalni. Podeszła i zajrzała za oparcie. Leżał tam mężczyzna; opierał głowę na ramieniu i palił cygaro. Skinął na powitanie, gdy zobaczył twarz Polly.

— Tam to jeszcze potrwa całe wieki — oświadczył.

— Czy jest pan tym sierżantem, którego widziałam w kuchni? Robił pan miny za lordem Rustem z Ankh-Morpork?

— Nie robiłem min, panienko. Zawsze tak wyglądam, kiedy przemawia lord Rust. Owszem, byłem kiedyś sierżantem, ale spójrz: nie noszę pasków.

— Zrobiłeś pan minem o raz za dużo? — zgadywała Nefryt.

Mężczyzna z cygarem roześmiał się głośno. Chyba się dziś nie ogolił.

— Coś w tym rodzaju, rzeczywiście. Chodźmy do mojego gabinetu, tam jest cieplej. Przychodzę tutaj, bo ludzie się skarżą na dym z cygara. Nie przejmujcie się tymi za drzwiami, mogą poczekać. Do mnie jest stąd tylko kawałek korytarzem.

Poszły za nim. Od drzwi rzeczywiście dzieliło je tylko kilka kroków. Mężczyzna otworzył, przeszedł przez nieduży pokój i usiadł w fotelu. Biurko przed nim było zasypane papierami.

— Uda się chyba dostarczyć dość żywności, żebyście przetrwali zimę — powiedział, sięgając po kartkę papieru, na pozór całkiem przypadkową. — Ziarna trochę brakuje, ale mamy akurat nadwyżkę białej kapusty polnej; znakomicie się magazynuje, zamawia dużo witamin i minerałów… chociaż lepiej nie zamykać okien, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. Nie patrz tak. Wiem, że ten kraj tylko miesiąc dzieli od głodu.

— Ale przecież nikomu nawet nie pokazałam tego listu! — zaprotestowała Polly. — Nie wie pan, co…

— Nie muszę go czytać. Tu chodzi o żywność i żołądki. Na miłość bogów, nie musimy nawet z wami walczyć. Wasz kraj sam się rozleci. Wasze pola są pozarastane, wasi farmerzy są starzy, większa część żywności trafia do armii. A armie nie dbają specjalnie o rolnictwo, co najwyżej chwilowo podnoszą żyzność pola bitwy. Honor, duma i chwała… żadna z nich nie ma znaczenia. Ta wojna się skończy albo Borogravia umrze. Rozumiesz?

Polly przypomniała sobie wymiecione wiatrem pola i ratujących co się da starych ludzi.

— Jesteśmy tylko posłańcami, sir — powiedziała. — Nie możemy negocjować…

— Wiecie, że wasz bóg jest martwy? Nie zostało nic oprócz głosu, jak twierdzą niektórzy z naszych kapłanów. Ostatnie trzy Obrzydliwości dotyczyły kamieni, uszu i akordeonistów. Owszem, w tym ostatnim nawet go popieram, ale… kamienie? Możemy wam coś doradzić. Jeśli zechcecie znaleźć sobie nowego, Om jest ostatnio bardzo popularny. Bardzo nieliczne obrzydliwości, nie wymaga specjalnej odzieży, a hymny można śpiewać w kąpieli. Przy waszych zimach raczej nie ściągniecie tu Offlera, boga krokodyla, a Nieortodoksyjny Kościół Ziemniaka jest chyba trochę za skomplikowany jak dla…

Polly wybuchnęła śmiechem.

— Proszę posłuchać, sir, jestem tylko… Jak się pan nazywa, jeśli wolno?

— Sam Vimes. Specjalny wysłannik, to znaczy ktoś taki jak ambasador, tylko bez małych złotych czekoladek.

— Rzeźnik Vimes? — upewniła się Maladicta.

— O tak. Już to słyszałem. — Vimes wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Wasi ludzie nie opanowali pięknej sztuki propagandy. A mówię wam to, ponieważ… Słyszałyście o Omie?

Pokręciły głowami.

— Nie? No więc w „Starej Księdze Oma” jest opowieść o jakimś mieście pełnym grzechu i występku. Om postanowił spalić je świętym ogniem, bo działo się to w dawnych czasach porażania, zanim jeszcze mieli religię. Ale biskup Horn protestował przeciwko temu planowi, więc Om obiecał, że oszczędzi miasto, jeśli Horn znajdzie w nim jednego dobrego człowieka. No więc biskup pukał do wszystkich drzwi, ale wrócił sam. A kiedy już cała okolica została zmieniona w szklistą równinę, okazało się, że mieszkało tam prawdopodobnie sporo dobrych ludzi, tylko że się tym nie chwalili. Śmierć ze skromności, coś strasznego. Wy, moje panie, jesteście jedynymi mieszkańcami Borogravii, o których coś wiem, poza wojskowymi, ale oni nie są rozmowni. Nie wydajecie się tak obłąkane jak polityka zagraniczna waszego kraju. Jesteście jedynym obiektem międzynarodowej sympatii, jaki jeszcze pozostał. Młode chłopaki przechytrzyli doświadczonych kawalerzystów! Kopnęli w męskość księcia Heinricha! Ludzie byli zachwyceni. A teraz okazuje się, że jesteście dziewczętami? Będą was uwielbiać. Pan de Worde bardzo się ubawi, kiedy to odkryje.

— Ale nie mamy żadnej władzy! Nie możemy negocjować…

— Czego chce Borogravia? Nie kraj. Chodzi mi o ludzi.

Polly otworzyła usta, zamknęła je znowu i zastanowiła się nad odpowiedzią.

— Żeby nas zostawili w spokoju — oświadczyła. — Wszyscy. Przynajmniej na jakiś czas. Potrafimy dokonać zmian.

— Przyjmiecie żywność?

— Jesteśmy dumnym narodem.

— A z czego jesteście dumni?

Padło to szybko, jak cios. I Polly zrozumiała, jak wybuchają wojny. Wystarczyło zatrzymać ten impuls, który przez nią przebiegł, pozwolić mu wrzeć…

…jest może zepsuty, ciemny i głupi, ale nasz…

Vimes obserwował jej twarz.

— Ja zza tego biurka widzę — powiedział — że jedynym, z czego wasz kraj może być dumny, jesteście wy, kobiety.

Polly milczała. Wciąż usiłowała zapanować nad gniewem. Było tym gorzej, że wiedziała, iż Vimes ma rację.

Mamy swoją dumę… I jesteśmy z tego dumni. Jesteśmy dumni z bycia dumnymi…

— Jak chcesz… Może więc kupicie żywność? — zaproponował Vimes, obserwując ją uważnie. — Na kredyt? Przypuszczam, że macie jeszcze w kraju kogoś, kto słyszał o tego rodzaju kontaktach międzynarodowych, które nie wymagają użycia ostrej broni…

— Ludzie by się na to zgodzili, owszem… — odparła Polly chrapliwie.

— Dobrze. Jeszcze wieczorem wyślę sekara do domu.

— A dlaczego jest pan taki wielkoduszny, panie Ankh-Morpork?

— Ponieważ przybywam z miasta mającego cudownie dobre serce, kapralu… Nie, nie potrafię tego mówić z poważną miną — rzekł Vimes. — Chcesz znać prawdę? Większość mieszkańców Ankh-Morpork nie słyszała nawet o waszym kraju, dopóki nie runęły wieże semaforowe. Tu w okolicy jest w końcu kilkanaście takich państewek, które sprzedają sobie nawzajem ręcznie malowane chodaki i piwo z rzepy. Za to potem się dowiedzieli, że jesteście obłąkanymi idiotami, którzy walczą ze wszystkimi. Teraz znają was jako ludzi, którzy, no… robią to, co oni sami by zrobili. Jutro będą się śmiać. A są też inni ludzie, ludzie, którzy siedzą i codziennie myślą o przyszłości, którzy wierzą, że warto się trochę postarać, by nawiązać przyjaźń z takim krajem jak wasz.

— Dlaczego? — spytała podejrzliwie Maladicta.

— Ponieważ Ankh-Morpork jest przyjacielem wszystkich miłujących pokój narodów! — oświadczył Vimes. — Bogowie, to chyba przez sposób, w jaki to mówię… Ze chzy Brogocia proztfik! — Zauważył ich zdziwione miny. — Przepraszam, zbyt długo nie byłem w domu. I szczerze mówiąc, chętnie bym tam wrócił.

— Ale dlaczego pan powiedział, że jest pan wiśniowym naleśnikiem? — spytała Polly.

— Czy nie powiedziałem raczej, że jestem obywatelem Borogravii?

— Nie. Brogocia to wiśniowy naleśnik, Borogvia to kraj.

— W każdym razie się starałem. Widzicie, wolelibyśmy raczej, żeby książę Heinrich nie został władcą dwóch państw. To zmieniłoby je w jedno całkiem spore państwo, o wiele większe niż różne sąsiednie. W rezultacie stałoby się pewnie jeszcze większe. On chciałby, żeby było jak Ankh-Morpork. Ale naprawdę chce władzy i wpływów. Nie chce na nie zapracować, nie chce do nich dorosnąć ani trudniejszym sposobem uczyć się z nich korzystać. Po prostu chce je mieć.

— To polityczne gry! — stwierdziła Maladicta.

— Nie. To prawda. Zawrzyjcie z nim pokój, oczywiście. Zostawcie w spokoju wieże i drogę. Żywność dostaniecie i tak, niezależnie od ceny. Artykuł pana de Worde już o to zadba.

— To pan przysłał nam kawę — domyśliła się Polly.

— To był kapral Buggy Swires, moje oko na niebie. Jest gnomem.

— I pan nasłał na nas wilkołaka?

— Nasłał? To trochę za mocne określenie. Angua was śledziła, dla bezpieczeństwa. Jest wilkołakiem, owszem.

— Ta dziewczyna, którą spotkaliśmy? Nie wyglądała na wilkołaka!

— No bo one nie wyglądają na ogół — odparł Vimes. — Aż do chwili, kiedy już wyglądają, jeśli rozumiecie, o co mi chodzi. A tropiła was, bo szukałem czegokolwiek, co pozwoli tysiące ludzi uratować przed śmiercią. I to też nie jest polityka. — Vimes wstał. — A teraz, drogie panie, muszę iść i przedstawić wasze dokumenty przywódcom sprzymierzonych.

— W odpowiedniej chwili wyszedł pan zapalić, prawda? Wiedział pan, że idziemy, i postarał się pan spotkać nas pierwszy.

— Oczywiście. Czy mogłem to zostawić bandzie… a tak, rupertów?

— Gdzie jest mój brat, panie Vimes? — spytała oschle.

— Wydajesz się całkiem pewna, że wiem… — mruknął Vimes, nie patrząc jej w oczy.

— Jestem pewna, że pan wie.

— A dlaczego?

— Bo nie wie nikt inny!

Vimes zgasił cygaro.

— Angua nie myliła się co do ciebie — stwierdził. — Istotnie, zaaranżowałem wszystko, by umieścić go w areszcie prewencyjnym. Jest zdrowy i cały. Jeśli chcesz, Angua zaraz cię do niego zaprowadzi. Twój brat, możliwość zemsty, szantażu, kto wie co jeszcze… Pomyślałem, że dla jego bezpieczeństwa lepiej, jeśli będę dokładnie wiedział, kto ma klucze.

Koniec podróży, pomyślała Polly. Ale wcale nie… Już nie. Miała silne wrażenie, że siedzący naprzeciwko człowiek czyta jej w myślach.

— O to ci tylko chodziło, prawda? — zapytał.

— Nie, sir. Tak się tylko zaczęło.

— No to tak się teraz kontynuuje. Przed nami ciężki dzień. W tej chwili zaniosę waszą propozycję rozejmu do pokoju na końcu korytarza i przedstawię ją bardzo ważnym ludziom… — głos zabrzmiał bezbarwnie, gdy Vimes wymawiał ostatnie słowa — …którzy właśnie dyskutują, co zrobić z Borogravią. Dostaniecie swój rozejm, żywność, prawdopodobnie też inną pomoc.

— Skąd pan wie? — zdziwiła się Polly. — Jeszcze o tym nie mówili. — Jeszcze nie. Ale, jak już wspomniałem… byłem kiedyś sierżantem. Angua!

Drzwi się otworzyły i weszła Angua. Jak powiedział Vimes: nie dało się poznać, że jest wilkołakiem, dopóki człowiek się o tym nie przekonał…

— Muszę się ogolić, zanim pójdę na to spotkanie z ważnymi ludźmi — stwierdził Vimes. — Oni przywiązują wielką wagę do golenia.


Polly była trochę zakłopotana, schodząc po schodach za sierżant Anguą. Jak zacząć rozmowę? „Więc jesteś wilkołakiem” brzmi dość idiotycznie. Cieszyła się, że Nefryt i Maladicta zostały w poczekalni.

— Tak — powiedziała Angua. — Jestem.

— Ale ja nic nie mówiłam! — wystraszyła się Polly.

— Nie, ale jestem przyzwyczajona do takich sytuacji. Nauczyłam się poznawać sposoby, w jakie ludzie nie mówią pewnych rzeczy. Nie przejmuj się.

— Śledziłaś nas — stwierdziła Polly.

— Tak.

— Czyli musiałaś wiedzieć, że nie jesteśmy mężczyznami.

— O tak — przyznała Angua. — Mój zmysł węchu jest o wiele bardziej czuły niż wzrok, a mam dobre oczy. Ludzie to mocno pachnące stworzenia. Ale chcę cię zapewnić, że nie powiedziałabym panu Vimesowi, gdybym nie usłyszała, jak ze sobą rozmawiacie. Każdy mógł was podsłuchać, nie trzeba do tego wilkołaka. Ale wszyscy mają swoje tajemnice, których woleliby nie rozgłaszać. Pod tym względem wilkołaki przypominają trochę wampiry. Jesteśmy tolerowane… jeśli jesteśmy ostrożne.

— To rozumiem — westchnęła Polly. Tak jak my, pomyślała.

Angua zatrzymała się przed ciężkimi, okutymi drzwiami.

— On jest w środku — powiedziała. Wyjęła klucz i przekręciła go w zamku. — Wrócę pogadać z resztą. Daj mi znać, kiedy będziecie gotowi…

Z bijącym sercem Polly wyszła do środka i zobaczyła Paula. Był też myszołów na żerdzi przy otwartym oknie. A na ścianie, gdzie Paul pracował tak skoncentrowany, że wystawił język z kącika ust i w ogóle nie zauważył, że otworzyła drzwi, drugi myszołów odlatywał ku wschodzącemu słońcu.

W tej chwili Polly była skłonna wybaczyć Ankh-Morpork niemal wszystko. Ktoś przyniósł Paulowi pudełko kolorowej kredy.


Długi dzień wydłużał się jeszcze bardziej. Miała coś jakby władzę. Wszystkie miały. Ludzie się przed nimi rozstępowali. Walki ustały, one były tego przyczyną, a nikt nie wiedział dlaczego.

Były też zabawniejsze momenty. Może i miały władzę, ale rozkazy wydawał generał Froc. A generał Froc może i wydawał rozkazy, ale można było przypuszczać, że sierżant sztabowy Jackrum je uprzedza.

Może właśnie dlatego Kukuła poprosiła Polly i Stukacz, by z nią poszły. Wprowadzono je do pokoju, gdzie dwóch strażników stało po bokach zbaraniałego młodego człowieka o imieniu Johnny, który miał jasne włosy i niebieskie oczy, złoty kolczyk w uchu i spodnie spuszczone do kolan, gdyby Kukuła chciała sprawdzić jego kolejną wyróżniającą cechę.

Miał też podbite oko.

— Czy to ten? — zapytała major Clogston, która stała oparta o ścianę i gryzła jabłko. — Generał kazał ci przekazać, że dostaniesz wiano w wysokości pięciuset koron w złocie, z najlepszymi życzeniami od armii.

Johnny poweselał trochę, słysząc tę obietnicę. Kukuła zmierzyła go długim, uważnym spojrzeniem.

— Nie — uznała w końcu i odwróciła się. — To nie on. Johnny otworzył usta, ale Polly krzyknęła:

— Nikt was nie pytał o zdanie, szeregowy!

A taka była natura owego dnia, że się zamknął.

— Obawiam się, że to jedyny kandydat — stwierdziła Clogston. — Mamy dowolną liczbę kolczyków, jasnowłosych głów, niebieskich oczu i Johnnych. Oraz sporo różnych pieprzyków. Ale ten jedyny ma wszystko. Jesteś pewna?

— Całkowicie. — Kukuła raz jeszcze przyjrzała się chłopcu. — Mój Johnny musiał zginąć.

Clogston podeszła i zniżyła głos.

— W takim razie generał kazał nieoficjalnie przekazać, że może zorganizować świadectwo ślubu, obrączkę i wdowią rentę.

— Może to zrobić? — szepnęła Polly.

— Dla jednej z was? Dzisiaj? Zdziwiłabyś się, co jest możliwe — zapewniła Clogston. — Nie myślcie o niej źle. Chciała jak najlepiej. Jest bardzo praktycznym oficerem.

— Nie — odparła Kukuła. — Ja… To jest… Nie. Dziękuję, ale nie.

— Jesteś pewna? — spytała Polly.

— Całkowicie.

Kukuła zrobiła wyzywającą minę. A że nie była z natury osobą wyzywającą, efekt nie był dokładnie taki, jak sądziła i jaki być powinien; budził natomiast pewne skojarzenia z osobą cierpiącą na hemoroidy. Ale robił wrażenie.

— Jeśli jesteście pewna, szeregowy… — powiedziała Clogston. — No to w porządku. Odprowadźcie tego człowieka, sierżancie.

— Jedną chwileczkę — poprosiła jeszcze Kukuła. Stanęła przed Johnnym i wyciągnęła rękę. — Zanim cię stąd wyprowadzą, oddaj mi sześć pensów, ty sukinsynu!

Polly wyciągnęła rękę do Clogston, a major uścisnęła ją z uśmiechem. To było kolejne drobne zwycięstwo. Jeśli lawina jest dostatecznie potężna, potoczą się nawet kwadratowe kamienie.


Polly skierowała się do sporej celi przeznaczonej na kobiece koszary, a raczej koszary dla oficjalnych kobiet. Mężczyźni prześcigali się w wysiłkach, żeby dostarczyć tam poduszki albo drewno na opał. Wszystko to było bardzo dziwne. Polly odnosiła wrażenie, że są traktowane jak coś niebezpiecznego i delikatnego, powiedzmy na przykład, jak wielka i piękna waza pełna trucizny.

Kiedy skręciła za rogiem na wielki dziedziniec, zobaczyła tam de Worde’a i pana Chrieka. Nie było przed nimi ucieczki. Wyraźnie kogoś szukali.

De Worde rzucił jej spojrzenie pełne wyrzutu, ale i nadziei.

— Ehm… Czyli jesteście kobietami, tak? — zapytał.

— No… tak — przyznała Polly.

De Worde wyjął notes.

— To niezwykła historia — powiedział. — Naprawdę przebiłyście się aż tutaj i weszłyście do środka przebrane za praczki?

— Wie pan, jesteśmy kobietami i zdarzało nam się prać. Wydaje mi się, że było to bardzo chytre przebranie. Można nawet powiedzieć, że weszłyśmy do środka, w ogóle się nie przebierając.

— Generał Froc i kapitan Bluza mówią, że są z was bardzo dumni.

— Och, czyli dostał awans…

— Tak. A Froc mówi, że sprawiłyście się wspaniale jak na kobiety.

— No, chyba rzeczywiście — zgodziła się Polly. — Tak. Bardzo dobrze jak na kobiety.

— Generał oświadczył także… — De Worde sprawdził w notesie. — Oświadczył, że przynosicie chwałę kobietom tego kraju. Czy chciałabyś to jakoś skomentować?

Miał niewinną minę i może nie rozumiał zaciętego sporu, jaki właśnie wybuchł w głowie Polly. „Chwała dla kobiet tego kraju. Jesteśmy z was dumni” — te słowa jakoś usuwały je na bok, wskazywały właściwe miejsce, głaskały po głowie i odsyłały z cukierkiem. No ale od czegoś trzeba zacząć.

— To bardzo miło z jego strony — stwierdziła. — Chciałyśmy tylko wykonać swoje zadanie i wrócić do domu. Tego pragnie każdy żołnierz. — Zastanowiła się. — I jeszcze gorącej, słodkiej herbaty.

Ku jej zdumieniu starannie to zanotował.

— Ostatnie pytanie, panienko. Czy sądzisz, że świat bardzo by się zmienił, gdyby więcej kobiet było żołnierzami?

Zauważyła, że de Worde znów się uśmiecha, więc było to zapewne pytanie żartobliwe.

— Och, chyba powinien pan spytać generała Froca — odpowiedziała Polly.

I pomyślała: Chciałabym widzieć wtedy jej minę…

— Ale co ty o tym myślisz, panienko?

— Kapralu, jeśli można…

— Przepraszam, kapralu… I…?

Ołówek zawisł nad kartką. Wokół niego obracał się świat. Zapisywał wszystko, a potem jego słowa docierały wszędzie. Pióro niekoniecznie jest potężniejsze od miecza, ale prasa drukarska jest chyba cięższa od machin oblężniczych. Kilka słów może zmienić wszystko…

— No więc — zaczęła Polly — ja…

Jakieś zamieszanie wybuchło nagle przy bramie na drugim końcu dziedzińca. Wjechało przez nią kilku oficerów kawalerii. Byli chyba oczekiwani, bo Zlobeńcy ruszyli tam z wielkim pośpiechem.

— Aha… Widzę, że wrócił książę — stwierdził de Worde. — Chyba nie będzie zachwycony rozejmem. Wysłali mu na spotkanie kurierów.

— Czy może coś zmienić?

De Worde wzruszył ramionami.

— Zostawił tu kilku najwyższych rangą oficerów. Gdyby spróbował, byłoby to naprawdę szokujące.

Wysoki mężczyzna zeskoczył z siodła i teraz kroczył w stronę Polly, a raczej, jak sobie uświadomiła, do szerokich drzwi obok. Za nim sunęli rozgorączkowani urzędnicy i oficerowie, których ignorował. Ale kiedy przed twarzą ktoś pomachał mu białym prostokątem papieru, porwał go i zatrzymał się tak gwałtownie, że kilku oficerów wpadło na niego z tyłu.

— Hm… — mruknął de Worde. — To pewnie wydanie z rysunkiem. Hm…

Azeta została ciśnięta na ziemię.

— Tak, to chyba to.

Heinrich się zbliżał. Już widać było jego twarz jak burzowa chmura. De Worde przewrócił kartkę w notesie i odchrząknął.

— Będzie pan z nim rozmawiał? — zdziwiła się Polly. — W takim nastroju? Zabije pana!

— Muszę — wyjaśnił de Worde. A kiedy książę z asystą dotarli do drzwi, zrobił krok naprzód i odezwał łamiącym się nieco głosem: — Wasza wysokość? Czy zechciałby pan powiedzieć kilka słów?

Heinrich odwrócił się, by spiorunować go wzrokiem, i zobaczył Polly. Przez chwilę patrzyli na siebie.

Adiutanci znali swojego księcia. Kiedy sięgnął do szabli, cały tłum rzucił się na niego i otoczył całkowicie. Rozległy się gorączkowe szepty, wśród których dały się słyszeć głośniejsze akordy Heinricha w ogólnej tonacji „Co?”, a potem toccatę na „Niech to piekło pochłonie!”.

Tłum znowu się rozstąpił. Książę bardzo powoli i bardzo starannie strzepnął ze swej nieskazitelnej kurtki jakiś pyłek, zerknął przelotnie na Ottona z de Worde’em, a potem — ku zgrozie Polly — ruszył ku niej…

…wyciągając dłoń w białej rękawiczce.

O nie, pomyślała. Jest sprytniejszy, niż sądzi Vimes. Potrafi nad sobą zapanować. I nagle ja staję się maskotką…

— Dla dobra naszych wspaniałych krajów — powiedział Heinrich — zasugerowano mi, że w dowód przyjaźni powinniśmy publicznie uścisnąć sobie ręce.

Uśmiechnął się, a przynajmniej pozwolił się unieść kącikom ust.

Ponieważ nie umiała wymyślić nic lepszego, Polly ujęła tę wielką dłoń i potrząsnęła nią posłusznie.

— Aha, bardzo dopsze. — Otto chwycił obrazkowe pudełko. — Mogę zrobić tylko jedno, oczyviście, ponievaż niestety muszę użyć lampy. Jedną chvilę…

Polly odkrywała właśnie, że forma sztuki, która dzieje się w ułamkach sekund, wymaga jednak długiego czasu; w tym czasie uśmiech tężeje w obłąkany, a w najgorszych przypadkach śmiertelny grymas. Otto mruczał coś pod nosem, ustawiając sprzęt, a Polly i Heinrich wciąż ściskali sobie dłonie i patrzyli na obrazkowe pudełko.

— Czyli — wymruczał książę — żołnierzyk nie jest naprawdę żołnierzykiem. Masz szczęście.

Polly uśmiechała się nieruchomo.

— Czy często pan grozi wystraszonym kobietom? — spytała.

— Och, to był drobiazg! Jesteś w końcu zwykłą wiejską dziewuchą! Co ty wiesz o życiu? Ale pokazałaś, że masz temperament!

— Wszyscy uśmiech! — nakazał Otto. — Raz, dva, trzy… Ożeż…

Zanim zgasły powidoki, Otto znów stał na nogach.

— Któregoś dnia znajdę v końcu filtr, który działa — mruczał. — Dziękuję vszystkim.

— To było za pokój i przyjaźń między narodami — powiedziała Polly. Uśmiechnęła się słodko i puściła dłoń księcia. Cofnęła się o krok. — A to, wasza wysokość, za mnie.

Właściwie to nie kopnęła. Życie jest procesem odkrywania, jak daleko można się posunąć, choć łatwo się w tym procesie posunąć za daleko. Tu jednak wystarczyło lekkie drgnienie nogi, by zobaczyć, jak ten idiota przykuca w śmiesznej, obronnej pozie.

Odeszła dumnym krokiem. Serce w niej śpiewało. To nie był bajkowy zamek i nie istniało coś takiego jak bajkowe zakończenie, ale czasem udaje się zagrozić pięknemu księciu kopniakiem w parówkę i dwa na twardo.

A teraz pozostał jeszcze jeden drobiazg.

Słońce zachodziło, nim Polly znowu znalazła Jackruma. Krwistoczerwone światło wlewało się przez wysokie okna największej kuchni twierdzy. Jackrum siedział samotnie przy długim stole koło ognia, w pełnym umundurowaniu, i jadł grubą pajdę chleba ze smalcem, popijając piwem. Przyjaźnie skinął jej głową, wskazując wolne krzesło. Wokół krzątały się kobiety.

— Porządny smalec z solą i pieprzem, i piwo — powiedział. — To podstawa. Możesz sobie schować wymyślną kuchnię. Chcesz trochę? — Machnął ręką na jedną z podkuchennych, która go obsługiwała.

— Nie w tej chwili, sierżancie.

— Na pewno? — spytał Jackrum. — Jest takie stare przysłowie: Pocałunki nie wystarczają na długo, gotowanie tak. Mam nadzieję, że nie będziesz miała powodu go rozważać.

Polly usiadła.

— Jak dotąd pocałunki wystarczają.

— Kukuła załatwiona? — spytał Jackrum. Pstryknął palcami i wskazał służącej pusty kufel.

— Ku własnemu zadowoleniu, sierżancie.

— Bardzo dobrze. Lepiej chyba się nie da. I co dalej, Perks?

— Nie wiem, sierżancie. Zostanę chyba z Ła… z Alice i armią, żeby zobaczyć, co się stanie.

— Życzę szczęścia. Pilnuj ich, Perks, bo ja nie idę.

— Jak to, sierżancie? — Polly była wstrząśnięta.

— Widzisz, wygląda na to, że chwilowo jesteśmy o jedną wojnę do tyłu, co? Zresztą mam dość. Koniec drogi. Zrobiłem swoje. Nie mogę ciągnąć tego dalej. Żeśmy się starli z generałem i moim zdaniem on bardzo się ucieszy, kiedy zobaczy moje plecy. Poza tym wiek już robi swoje. W dzisiejszym szturmie zabiłem pięciu biedaków, a potem odkryłem, że się zastanawiam dlaczego. To niedobrze. Pora odejść, zanim moje ostrze się stępi.

— Jest pan pewien, sierżancie?

— Tak. Wydaje mi się, że to stare „mój kraj, dobry czy zły, ale mój” już się przeżyło. Pora usiąść wygodnie i sprawdzić, o co walczyliśmy. Na pewno nie chcesz smalcu? Ma takie chrupiące skwarki. W smalcu to jest to, co nazywam stylem.

Polly machnęła ręką na podsuwaną jej kromkę nasmarowanego tłuszczem chleba. Patrzyła w milczeniu, jak Jackrum ją pochłania.

— Właściwie to zabawne — stwierdziła po chwili.

— Co takiego, Perks?

— Odkrycie, że nie chodzi o mnie. Człowiek myśli, że jest bohaterem, a okazuje się, że jest częścią cudzej historii. Ludzie zapamiętają Łaz… Alice. My tylko miałyśmy ją tutaj doprowadzić.

Jackrum nie odpowiedział. Wyjął z kieszeni — co Polly mogła łatwo przewidzieć — pognieciony pakiet tytoniu. Sama też wsunęła dłoń do kieszeni i znalazła niedużą paczuszkę. Kieszenie, myślała. Musimy zachować kieszenie. Żołnierze potrzebują kieszeni.

— Niech pan spróbuje tego, sierżancie. Dalej, niech pan otworzy. Był to nieduży mieszek z miękkiej skóry, z rzemykiem do zaciągania. Jackrum obracał go na wszystkie strony.

— Wiesz, Perks, słowo honoru daję, nie jestem facetem skłonnym do przekleństw… — zaczął.

— Nie, nie jest pan. Zauważyłam — zgodziła się Polly. — Ale ten brudny papier działał mi już na nerwy. Dlaczego nigdy nie kazał pan sobie uszyć porządnego kapciucha? Jeden z rymarzy zrobił go dla mnie w pół godziny.

— Takie jest życie, nie? Codziennie myślisz sobie: „Na bogów, pora już, żebym kupił nowy kapciuch”, ale potem jest tyle roboty, że ciągle używasz starego. Dzięki, Perks.

— No bo pomyślałam: Co mogę dać człowiekowi, który ma wszystko? I tylko na to było mnie stać — wyjaśniła Polly. — Ale pan nie ma wszystkiego, sierżancie. Wszystkiego nie, prawda?

Wyczuła, że zesztywniał.

— Nie idź dalej, Perks — ostrzegł, zniżając głos.

— Pomyślałam sobie, że może chciałby pan komuś pokazać swój medalion, sierżancie — ciągnęła niewinnie. — Ten z pańskiej szyi. I niech pan nie patrzy tak ponuro, sierżancie. Pewnie, mogłabym odejść i nigdy nie miałabym pewności, a może pan nigdy by go nikomu nie pokazał, ani nie opowiedział tej historii. Aż pewnego dnia oboje byśmy nie żyli i… Co za strata, prawda?

Jackrum spoglądał na nią wrogo.

— Słowo honoru by pan dał, że nie jest pan facetem nieuczciwym — rzekła Polly. — Niezły numer, sierżancie. Powtarzał pan to codziennie.

Wokół nich, jakby poza niewidzialną kopułą, krzątały się kobiety. Zdawało się, że przez cały czas robią coś rękami: trzymają dzieci albo garnki, albo talerze, albo wełnę, albo miotłę, albo igłę. Nawet kiedy rozmawiały, trwała krzątanina.

— Nikt ci nie uwierzy…

— A komu chciałabym opowiedzieć? — spytała Polly. — Zresztą to prawda, nikt mi nie uwierzy. Ale ja panu uwierzę, sierżancie.

Jackrum patrzył na kufel piwa, jakby w pianie usiłował zobaczyć własną przyszłość. Zdawało się, że w końcu podjął decyzję. Spod brudnej koszuli wyciągnął złoty łańcuszek, odpiął medalion i otworzył go delikatnie.

— Masz — powiedział i podał jej. — Ale niewiele ci z tego przyjdzie.

Po obu stronach medalionu były miniaturowe portrety — ciemnowłosej dziewczyny i młodzieńca o jasnych włosach, w mundurze Piersi i Tyłków.

— Dobrze pan wyszedł — stwierdziła Polly.

— Spróbuj powiedzieć coś innego, nie dam się nabrać.

— Nie, poważnie. Patrzę na ten obrazek, patrzę na pana… I widzę pańską twarz w jej twarzy. Bledsza, oczywiście. Nie tak… pełna. A kim był ten chłopak?

— William. Tak miał na imię — powiedziała Jackrum.

— Pański ukochany?

— Tak.

— I za nim poszedł pan do wojska?

— Tak. Ta sama stara historia. Byłam dużą, silną dziewczyną i… no, widzisz na portrecie. Artysta bardzo się starał, ale nigdy nie nadawałam się na obraz olejny. Najwyżej na akwarelę. Tam, skąd pochodzę, mężczyzna szukał sobie na żonę dziewczyny, która pod każdą pachą potrafi unieść prosiaka. I parę dni później niosłam prosiaki pod pachami, bo pomagałam ojcu, chodak utknął mi w gnoju i mój staruszek zaczął na mnie wrzeszczeć. Do demona z tym, pomyślałam. Willie nigdy nie wrzeszczał. No więc zdobyłam męskie łachy, mniejsza o to, w jaki sposób, obcięłam włosy, pocałowałam księżną i po miesiącu byłam już Wybrańcem.

— Kto to taki?

— Tak wtedy nazywaliśmy kaprala. Wybraniec. Tak, też mnie to bawiło. I zaczęła się moja kariera. Armia to łatwizna w porównaniu z prowadzeniem świńskiej farmy i opiekowaniem się trójką leniwych braci.

— Jak dawno to było, sierżancie?

— Prawdę mówiąc, trudno określić. Przysięgam, że nie wiem, ile mam lat. To szczera prawda — zapewniła Jackrum. — Tyle razy kłamałam co do swojego wieku, że w końcu sobie uwierzyłam.

Zaczęła bardzo starannie przekładać tytoń do nowego kapciucha.

— A ten młody człowiek? — spytała Polly cicho.

— Och, przeżyliśmy piękne, cudowne chwile. — Jackrum umilkła na chwilę, wpatrzona w pustkę. — Nigdy nie dostał awansu, bo się jąkał. A ja miałam dobry, mocny głos, a oficerowie to lubią. Williemu to nie przeszkadzało, nawet kiedy zostałam sierżantem. A potem zginął pod Sepple, tuż obok mnie.

— Tak mi przykro…

— Nie musi ci być przykro, nie ty go zabiłaś — odparła spokojnie Jackrum. — Ale przekroczyłam jego ciało i przebiłam drania, który to zrobił. Nie jego wina. Nie moja. Byliśmy żołnierzami. Parę miesięcy później przeżyłam sporą niespodziankę. Dałam mu na imię William, po ojcu. Dobrze się złożyło, że miałam trochę urlopu, co? Moja babcia go wychowała i zadbała, żeby miał fach w ręku. Został płatnerzem w Scritzu. Dobry zawód, nie ma co. Nikt nie zabije dobrego płatnerza. Podobno wygląda całkiem jak jego ojciec. Kapitan, którego kiedyś spotkałam, kupił od niego wściekle dobrą szablę. Pokazał mi, nie znając tej historii. Piekielnie dobra szabla. Miała zdobienia na głowni i wszystko. Broń z klasą. Ożenił się i ma już czwórkę dzieciaków, jak słyszałam. Ma też powóz z zaprzęgiem, służbę, wielki dom… Tak, widzę, że uważnie słuchasz…

— Łazer… no, raczej Łazer i księżna mówiły…

— Tak, tak. Mówiły o Scritzu i mieczu. To właśnie wtedy zrozumiałam, że nie tylko ja dbam o was, chłopaczki. Wiedziałam, że przeżyjecie. Staruszka was potrzebowała.

— Czyli musi pani tam pojechać, sierżancie!

— Muszę? A kto mi każe? Służyłam staruszce przez całe życie i teraz nic jej do mnie. Jestem wolnym człowiekiem, zawsze byłam.

— Na pewno, sierżancie? — spytała Polly.

— Ty płaczesz, Perks?

— No… To raczej smutna historia, sierżancie.

— Przyznam, że i ja szlocham raz na jakiś czas. — Jackrum wciąż pakowała tytoń do kapciucha. — Ale kiedy trochę się zastanowić, to miałam dobre życie. Widziałam, jak łamie się szarża kawalerii w bitwie pod Slomp. Stałam w Cienkiej Czerwonej Linii, która odparła ciężką brygadę w Baranim Dryfie. Pod Raladan uratowałam imperialny sztandar przed czterema prawdziwymi sukinsynami. Widziałam wiele obcych krajów i poznałam sporo ciekawych ludzi, których w większości później zabiłam, zanim oni zdążyli załatwić mnie na dobre. Straciłam kochanka, lecz mam syna. Wiele jest kobiet, które spotkał gorszy los. Możesz mi wierzyć.

— I… wypatrywała pani innych dziewcząt…

— Tak. To się stało takim jakby hobby. Większość z nich to były przerażone dzieciaki uciekające od bóg wie czego. Szybko je wykrywali. Sporo było takich jak Kukuła, idących za swoim chłopakiem. Ale niektóre miały to, co nazywam błyskiem. Trochę ognia. Trzeba było tylko wskazać im właściwy kierunek. Lekko je popychałam, można powiedzieć. Sierżant ma czasem sporo możliwości. Tu słowo, tam skinienie, czasem nawet jakieś poprawki w dokumentach, szept w ciemności…

— …para skarpet — dokończyła Polly.

— Właśnie. — Jackrum uśmiechnęła się szeroko. — Zawsze strasznie się przejmowały tym latrynowym interesem. To najmniejsze z waszych zmartwień, powtarzałam zawsze. W czasie pokoju nikogo to nie obchodzi, w czasie bitwy wszyscy sikają tak samo i szybko. Jasne, pomagałam im. Byłam dla nich, jak to się nazywa, taką szarą eminencją, która szarą maścią smaruje im drogę na szczyt. Chłopaczki Jackruma… tak je nazywałam.

— Niczego nie podejrzewały?

— Jak mogły podejrzewać Wesołego Jacka Jackruma, pełnego rumu i octu? — Drwiący uśmieszek sierżanta wrócił na miejsce. — Jacka Jackruma, który beknięciem umie przerwać bijatykę w barze? O nie. Mam wrażenie, że niektóre coś podejrzewały. Niektóre może doszły nawet do tego, że coś gdzieś się dzieje. Ale ja byłam tylko wielkim i grubym sierżantem, który znał wszystkich i pił wszystko.

Polly przetarła oczy.

— A co pani teraz zrobi, jeśli nie chce pani jechać do Scritzu?

— Och, odłożyłam sobie trochę — odparła Jackrum. — Prawdę mówiąc, nawet więcej niż trochę. Rabunek, plądrowanie, grabież… I nie wysikałam tego pod ścianą, jak inne chłopaki. Chyba pamiętam większość tych piekielnych miejsc, gdzie je zakopałam. Zawsze myślałam, że założę sobie gospodę albo mały zamtuzik. Porządny lokal z klasą, nic takiego jak tamten cuchnący namiot. Nie, chodzi mi o taki z szefem kuchni i kandelabrami, mnóstwem czerwonego aksamitu… bardzo ekskluzywny. Znalazłabym jakąś elegancką damę na szefową, a sama byłabym wykidajłą i barmanem. Dam ci wskazówkę, mały, która pomoże w karierze; niektórzy z moich chłopaczków sami to odkryli: czasem pomaga, jeśli odwiedzasz te grzeszne miejsca, bo inaczej ludzie zaczną się zastanawiać. Zawsze zabierałam tam książkę do czytania i sugerowałam młodej damie, że powinna się przespać, bo nie ma łatwej pracy. Polly zostawiła tę kwestię.

— Czyli nie chce pani zobaczyć wnuków?

— Nie chcę mu się pakować na głowę, mały — odparła Jackrum stanowczo. — Nie śmiałabym. Mój syn jest szanowanym obywatelem miasta. Co mu mogę zaproponować? Nie chciałby, żeby tłusta starucha pukała do kuchennych drzwi, pluła wszędzie tytoniem i tłumaczyła, że jest jego matką.

Przez chwilę Polly wpatrywała się w ogień. Nagle poczuła, że nowa myśl wkrada się jej do głowy.

— A gdyby tak zasłużony sierżant sztabowy, błyszczący od galonów, brzęczący medalami, podjechał wspaniałą karocą przed drzwi frontowe i wytłumaczył mu, że jest jego ojcem?

Jackrum milczała.

— Wojenne losy i takie tam — tłumaczyła Polly. Jej myśli pędziły jak szalone. — Młodzieńcza miłość. Potem wzywa obowiązek. Rodziny się rozdzielają. Poszukiwania bez nadziei. Mijają dziesięciolecia. Czułe wspomnienia. Potem… no, podsłuchana w barze rozmowa, owszem, to musi działać. Budzi się nadzieja. Nowe poszukiwania. Smarowanie rąk. Wspomnienia starej kobiety. I wreszcie adres…

— Co ty wygadujesz, Perks?!

— Jest pani kłamcą, sierżancie — stwierdziła Polly. — Najlepszym, jakiego znam. I to ostatnie kłamstwo zapłaci za wszystko! Czemu nie? Może mu pani pokazać medalion. Opowiedzieć o dziewczynie, która została w domu…

Jackrum odwróciła głowę.

— Prawdziwie drańskie masz myśli, Perks. A niby skąd miałabym wziąć wspaniałą karocę?

— Och, sierżancie! Dzisiaj? Są… ludzie na stanowiskach, którzy w tej chwili dadzą wszystko, o co pani poprosi. Zwłaszcza jeśli dzięki temu zobaczą, jak pani odchodzi. Nigdy nie naciągała ich pani specjalnie. Na pani miejscu, sierżancie, odebrałabym kilka przysług, póki można. Jak to Piersi i Tyłki, sierżancie. Trzeba chwytać ser, póki jest, bo pocałunki nie trwają długo. Jackrum odetchnęła głęboko.

— Pomyślę o tym, Perks. A teraz spadaj stąd, dobrze?

Polly wstała.

— Niech pani dobrze pomyśli, sierżancie. Jak pan sam powiedział, każdy, komu ktoś został, ma w tej chwili przewagę. Czwórka wnuków? Ja tam byłabym dumnym dzieciakiem, gdyby mój dziadek potrafił tak splunąć tytoniem, żeby trafić muchę na ścianie.

— Ostrzegam cię, Perks…

— To taka przypadkowa myśl, sierżancie.

— Tak… akurat — burknęła Jackrum.

— Dzięki, że nas pani przez to wszystko przeprowadziła, sierżancie.

Jackrum nie podniosła wzroku.

— To chyba już pójdę, sierżancie.

— Perks! — zawołała Jackrum.

Polly stała już prawie w drzwiach, ale wróciła.

— Tak, sierżancie?

— Ja… prawdę mówiąc, spodziewałam się po nich czegoś lepszego. Myślałam, że będą lepsze od mężczyzn. Ale kłopot polega na tym, że były lepsze od mężczyzn w byciu mężczyznami. Mówią, że armia z każdego zrobi mężczyznę, nie? No więc… cokolwiek masz zamiar teraz robić, Perks, rób to jako ty. Dobrze czy źle, ale jako ty sama. Padnie za wiele kłamstw, a potem nagle nie ma już prawdy, do której można wrócić.

— Postaram się, sierżancie.

— To rozkaz, Perks. Aha, Perks…

— Tak, sierżancie?

— Dziękuję, Perks.

Polly zatrzymała się jeszcze przy drzwiach. Jackrum siedziała i patrzyła w ogień. Wokół niej krzątała się kuchnia.


Minęło sześć miesięcy. Świat nie był doskonały, ale wciąż się kręcił.

Polly zbierała artykuły z azety. Nie oddawały prawdy dokładnie, nie we wszystkich szczegółach, ponieważ piszący opowiadał historie, a nie to, co się naprawdę wydarzyło. Były jak obrazy dla człowieka, który widział wszystko na żywo. Ale była prawda o marszu na zamek i o Łazer na białym koniu na czele, niosącej flagę. To prawda, że ludzie wybiegali z domów i przyłączali się do niej, tak że do zamku dotarła nie armia, ale coś w rodzaju zdyscyplinowanego tłumu, który krzyczał i wiwatował. To prawda, że gwardziści tylko na nich spojrzeli i poważnie zastanowili się nad swoją przyszłością, a brama otworzyła się, zanim jeszcze kopyta konia Łazer zastukały o zwodzony most. Nie było walki, żadnej walki. Balon pękł. Kraj odetchnął.

Polly nie sądziła, by portret księżnej, samotny na sztalugach w wielkiej sali tronowej, rzeczywiście się uśmiechnął, gdy Łazer szła w jego stronę. Polly była tam i tego nie widziała, ale wiele osób przysięgało, że to prawda. I po jakimś czasie człowiek zaczynał się zastanawiać, czym jest w istocie prawda albo czy może jest wiele różnych jej rodzajów.

W każdym razie wszystko się udało. A potem…

…wróciły do domu. Jak wielu żołnierzy w czasie tego kruchego rozejmu. Spadł już pierwszy śnieg i jeśli ludzie chcieli wojny, zima im jej dostarczyła. Przybyła z lodowym lancami i strzałami głodu, zasypała przełęcze śniegiem i uczyniła resztę świata równie daleką jak księżyc…

Wtedy właśnie otworzyły się stare kopalnie krasnoludów i spod ziemi zaczęły wychodzić kuce. Zawsze opowiadano, że tunele krasnoludów sięgają wszędzie. I nie tylko tunele, również ukryte kanały pod górami, nabrzeża, ciągi śluz, które w pracowitej ciemności mogą podnieść barkę o milę, głęboko poniżej wichrów na szczytach gór.

Kuce przywiozły kapustę i ziemniaki, warzywa i jabłka, i baryłki tłuszczu — to, co łatwo przechować. Zima została pokonana, roztopy zahuczały w kotlinach, a Kneck wykreśliła nowe przypadkowe zygzaki w szlamie doliny.

Wróciły do domu i Polly zastanawiała się, czy naprawdę gdzieś odchodziła. Czy były żołnierzami? Oklaskiwano je w drodze do PrinceMarmadukePiotreAlbertHansJoseph-BernhardtWilhelmsbergu, traktowano o wiele lepiej, niż sugerowała ranga. Specjalnie dla nich zaprojektowano nawet odpowiednie mundury. Ale w jej pamięci wciąż pojawiała się wizja Dziąślaka Abbensa…

Nie byłyśmy żołnierzami, uznała. Byłyśmy dziewczętami w mundurach. Byłyśmy rodzajem amuletu. Byłyśmy maskotkami. Nie byłyśmy prawdziwe, zawsze służyłyśmy jako symbol czegoś. Wspaniale się sprawiłyśmy jak na kobiety. No i byłyśmy chwilowe.

Stukacz i Loft nikt już nie miał zaciągnąć z powrotem do szkoły; poszły własną drogą. Łazer została w domu generała, miała pokój tylko dla siebie, starała się pomagać i nigdy nie była bita. Drobnym kanciastym pismem napisała do Polly list. Wydawała się szczęśliwa — świat bez bicia był rajem. Nefryt i jej narzeczony odeszli gdzieś robić coś ciekawszego, jak trolle rozsądnie czynią. Kukuła… Kukułę obowiązywał własny kalendarz. Maladicta zniknęła. A Igorina zamieszkała sama w stolicy i zajęła się problemami kobiet — tymi problemami kobiet, które nie są mężczyznami.

Najwyżsi oficerowie armii udekorowali je medalami i z lekkimi, nieruchomymi uśmieszkami patrzyli, jak odchodzą. Pocałunki nie trwają długo.

Zresztą… to nie tak, że działo się dobrze. Raczej tak, że przestało się dziać źle. Stare kobiety nadal zrzędziły, ale nikt nie zwracał na to uwagi. Nikt nie znał kierunku, nie miał mapy, nikt nie był całkiem pewny, kto właściwie rządzi. Kłótnie i dyskusje wybuchały na każdym rogu — to było przerażające i radosne. Każdy dzień stanowił nowe terytorium. Do mycia podłogi w głównej sali Polly wkładała stare spodnie Paula, ale groziło jej za to najwyżej rzadkie „hurrumpf”. Aha, i jeszcze Szkoła Zawodu dla Dziewcząt spłonęła, a tego samego dnia dwóch zamaskowanych bandytów obrabowało bank. Polly uśmiechnęła się, gdy o tym usłyszała. Kukuła przeprowadziła się Pod Księżną. Dziecko miało na imię Jack. Paul za nim przepadał.

A teraz…

Ktoś znowu pisał po ścianach męskiej wygódki. Polly nie potrafiła tego zmyć, więc ograniczyła się do poprawienia anatomii. Potem kilkoma wiadrami wody spłukała całą wygódkę do czysta — przynajmniej według standardów męskich wygódek przy karczmach — i uznała, że zadanie jest wykonane. Tak samo robiła każdego ranka. Kiedy wróciła na salę, zobaczyła grupę niespokojnych mężczyzn, którzy rozmawiali z jej ojcem. Chyba troszkę się wystraszyli, gdy stanęła w progu.

— Co się dzieje? — spytała.

Jej ojciec skinął na Dziąślaka Abbensa i wszyscy pozostali trochę się odsunęli. Tryskająca ślina i nieprzyjemny oddech sprawiały, że nikt nie chciał nawiązywać z Dziąślakiem bliskich kontaktów.

— Te brukwiojady żnów żaczynają! — oświadczył Dziąślak. — Zrobią inważję, bo książę uważa, że teraż należymy do niego.

— Chodzi o to, że jest dalekim kuzynem księżnej — wyjaśnił ojciec Polly.

— Ale słyszałam, że to wciąż nie jest ustalone! — oburzyła się Polly. — Zresztą mamy przecież rozejm!

— Wychodżi na to, że on to własznie usztala — odparł Dziąślak.

Reszta dnia minęła w przyspieszonym tempie. Ludzie w grupkach rozmawiali nerwowo na ulicach, tłum zebrał się przy bramie ratusza. Co jakiś czas wychodził stamtąd urzędnik i przybijał do drzwi następny komunikat. Tłum zaciskał się wokół niego jak pięść, a potem otwierał jak kwiat. Polly przecisnęła się do przodu, ignorując gniewne pomruki. Przeczytała ogłoszenia.

Te same stare nonsensy. Znowu werbowali do wojska. Te same stare słowa. To samo stare krakanie dawno poległych żołnierzy, którzy zapraszali, by żywi do nich dołączyli. Generał Froc mogła być kobietą, ale była też — jak określiłby Bluza — trochę stara. Albo to, albo męczył ją już ciężar epoletów.

Pocałunki nie trwają długo. Pewnie, księżna ożyła przed nimi i na jakiś czas postawiła świat na głowie, i może każdy postanowił wtedy być lepszym człowiekiem. I z niepamięci powstała możliwość swobodnego oddechu.

Ale z drugiej strony… Czy to się zdarzyło naprawdę? Nawet Polly miała wątpliwości, a przecież była przy tym. Może to tylko głos w ich głowach, rodzaj halucynacji? Przecież wszyscy słyszeli, że niektórzy żołnierze w rozpaczliwej sytuacji mają wizje bogów i aniołów… Jakoś tak podczas długiej zimy pamięć cudu przyblakła, a ludzie mówili: No tak, ale trzeba być praktycznym.

Dostaliśmy szansę, myślała Polly. Żadnego cudu, żadnego ratunku, żadnej magii. Tylko szansę.

Wróciła do gospody, a myśli szumiały jej w głowie. Na miejscu czekała na nią przesyłka — całkiem długa i ciężka.

— Dotarła tu wozem aż ze Scritzu — opowiadała podniecona Kukuła. Pracowała w kuchni… która teraz stała się jej kuchnią. — Ciekawe, co jest w środku — dodała znacząco.

Polly podważyła wieko drewnianej skrzynki i przekonała się, że jest pełna słomy, a na samym wierzchu leży koperta. Otworzyła ją.

Wewnątrz był ikonogram. Wyglądał na kosztowny — sztywna grupa rodzinna z firanami i palmą doniczkową w de, żeby nadać wszystkiemu właściwy styl. Po lewej stronie stał mężczyzna w średnim wieku, z dumną miną, po prawej kobieta, pewnie żona, wyglądająca na trochę zagubioną, ale jednak zadowoloną, że mąż jest szczęśliwy. Tu i tam, spoglądając na patrzącego z różnymi stopniami uśmiechu i zmrużenia powiek, z minami sięgającymi od zaciekawienia po nagłe przypomnienie, że przed pozowaniem należało pobiec do wygódki, stały dzieci — od wysokiego i chudego po małe i słodkie.

A na fotelu, jak punkt centralny wszystkiego, siedział sierżant sztabowy Jackrum i błyszczał jak słońce.

Polly odwróciła obrazek. Z tyłu napisano dużymi czarnymi literami: „Ostatnia walka sierż. szt. Jackruma”. I pod spodem „Już ich nie potrzebuję”.

Uśmiechnęła się i rozgarnęła słomę. W skrzynce, owinięte w płótno, leżały dwa kordy.

— To stary Jackrum? — spytała Kukuła, sięgając po obrazek.

— Tak, odnalazł syna. — Polly odwinęła klingę.

Kukuła zadrżała na ten widok.

— Paskudne pamiątki.

— W każdym razie pamiątki. — Polly ułożyła oba kordy na stole i już miała odsunąć skrzynkę, kiedy w słomie na dnie zauważyła coś małego, podłużnego i owiniętego w miękką skórę.

To był notes, w taniej oprawie, ze stęchłymi, żółknącymi kartkami.

— Co to? — zdziwiła się Kukuła.

— Myślę… że to jego książka adresowa — odparła Polly, przerzucając kartki.

To jest to, myślała. Zapisał tu wszystko. Generałowie, majorowie, kapitanowie, ojej… Muszą ich być… setki. Może tysiące! Nazwiska, prawdziwe nazwiska, awanse, daty… wszystko.

Wyjęła biały kartonowy prostokąt wsunięty między kartki jak zakładka. Ukazywał dość ozdobny herb i wydrukowane słowa:


William de Worde REDAKTOR, „PULS ANKH-MORPORK”

„Prawda cię wywali”

ul. Błyskotna, Ankh-Morpork

s-mail: WDW@Puls.AM


Ktoś w słowie „wywali” dopisał ołówkiem literę „z” po „y”, a także skreślił „a” i nad nim wpisał „o”.


To był dziwny, nagły kaprys.

Na ile sposobów można prowadzić wojnę? — zastanawiała się Polly. Mamy teraz sekary. Znam człowieka, który wszystko zapisuje. Świat się kręci. Dzielne małe kraiki, szukające samookreślenia… mogą być użyteczne dla wielkich krajów, mających własne plany.

Pora złapać ser.

Polly wpatrywała się w ścianę. Wyraz jej twarzy przeraziłby sporą liczbę ważnych postaci. Jeszcze bardziej zaniepokoiłby je fakt, że Polly przez następne kilka godzin pisała. Przyszło jej bowiem do głowy, że generał Froc nie znalazłaby się na miejscu, które dzisiaj zajmuje, gdyby była głupia, a zatem warto wziąć z niej przykład. Skopiowała cały notes i zamknęła go szczelnie w starym słoju po dżemie, który schowała pod dachem w stajni. Napisała kilka listów. A potem wyjęła z szafy mundur i przyjrzała mu się krytycznie.

Te mundury, zaprojektowane specjalnie dla nich, prezentowały pewną szczególną, dodatkową właściwość, którą można określić słowem… dziewczęce. Miały więcej szamerunków, były lepiej uszyte i zamiast spodni dodano im długie spódnice z turniurą. I pióropusze na czakach. Jej kurtka miała paski sierżanta. To był żart — sierżant kobiet. W końcu przecież świat stanął na głowie.

Były maskotkami, amuletami na szczęście. I może w czasie marszu na PrinceMarmadukePiotreAlbertHansJosephBernhardtWilhelmsberg taki żart właśnie był wszystkim potrzebny. Ale może, kiedy świat staje na głowie, i żart można odwrócić dołem do góry. Dzięki ci, Dziąślak, nawet jeśli nie wiedziałeś, czego naprawdę mnie uczysz. Kiedy się z ciebie śmieją, przestają uważać. A kiedy nie uważają, można w tumulcie ich kopnąć.

Przyjrzała się sobie w lustrze. Jej włosy były teraz akurat tak długie, by przeszkadzać, nie wyglądając atrakcyjnie, więc zaczesała je tylko i dała spokój. Włożyła mundur, ale spódnicę wciągnęła na spodnie i usiłowała stłumić irytujące uczucie, że przebiera się za kobietę.

Gotowe… Wyglądała zupełnie nieszkodliwie. Może trochę mniej nieszkodliwie z dwoma kordami i kawaleryjską kuszą na plecach, zwłaszcza jeśli ktoś wiedział, że od jej bezustannych ćwiczeń wszystkie tarcze do strzałek w gospodzie miały pośrodku wielkie dziury.

Przeszła ostrożnie korytarzem do okna wychodzącego na dziedziniec. Paul stał na drabinie i malował szyld. Ojciec trzymał tę drabinę i wykrzykiwał z dołu instrukcje w zwykły sposób, to znaczy sekundę czy dwie po tym, jak Paul zaczął już je wykonywać. A Kukuła — choć Polly była jedyną osobą Pod Księżną, która tak ją jeszcze nazywała i wiedziała dlaczego — przyglądała im się, trzymając Jacka na rękach. Wyglądali pięknie. Polly przez chwilę żałowała, że nie ma medalionu.

Gospoda Pod Księżną była mniejsza, niż jej się kiedyś wydawało. Ale gdyby przyszło jej bronić, stając z mieczem na progu, byłoby już za późno. Aby troszczyć się o drobne rzeczy, trzeba najpierw zatroszczyć się o wielkie, a teraz może nawet świat to za mało.

List, jaki zostawiła w kuchni na stole, brzmiał: „Kukuła, mam nadzieję, że ty i Jack będziecie tu szczęśliwi. Paul, dbaj o nią. Tato, nigdy nie brałam zapłaty, ale teraz potrzebuję konia. Spróbuję go potem odesłać. Kocham was wszystkich. Jeśli nie wrócę, spalcie ten list i szukajcie w stajni pod dachem”.

Wyskoczyła przez okno, osiodłała konia i wymknęła się tylną bramą. Pojechała ku rzece.

Wiosna sunęła przez kraj. Podnosiły się soki. W lesie co minutę wyrastała tona drewna. Wszędzie śpiewały ptaki.

Strażnik przy promie przyglądał się jej niepewnie, gdy wprowadzała konia na pokład, a potem uśmiechnął się szeroko.

— Dzień dobry, panienko — powiedział zadowolony.

No cóż… pora zacząć. Polly stanęła przed zdziwionym mężczyzną.

— Próbujesz być sprytny? — zapytała o kilka cali od jego twarzy.

— Nie, panienko…

— Sierżancie, jeśli można! Spróbujemy jeszcze raz. Pytałam, czy próbujesz być sprytny?

— Nie, sierżancie!

Polly przysunęła się, aż znalazła się z nim nos w nos.

— Dlaczego nie?

Uśmiech znikł. Nie był to żołnierz podążający ścieżką szybkiego awansu.

— Co? — wykrztusił.

— Jeśli nie próbujesz być sprytny, człowieku, to jesteś zadowolony ze swojej głupoty! — krzyknęła Polly. — A głupich mam już potąd, zrozumiano?

— Tak, ale…

— Ale co, żołnierzu?

— Tak, ale… no… ale… nic, sierżancie — ustąpił żołnierz.

— To dobrze. — Polly skinęła głową przewoźnikom. — Pora ruszać? — zasugerowała tonem rozkazu.

— Paru ludzi zbliża się drogą, sierżancie — odezwał się jeden z nich, widocznie bystrzejszy.

Zaczekali. Okazało się, że to trzy osoby. Jedną z nich była Maladicta w pełnym umundurowaniu.

Polly milczała, dopóki nie znaleźli się na środku rzeki. Maladicta rzuciła jej uśmiech, do jakiego tylko wampiry są zdolne. Byłby zbaraniały, gdyby barany miały inne zęby.

— Pomyślałam, że znowu spróbuję — powiedziała.

— Poszukamy Bluzy — odparła Polly.

— Jest teraz majorem. I jest szczęśliwy jak pchełka, bo podobno nazwali na jego cześć rodzaj rękawiczki bez palców. Po co jest nam potrzebny?

— Zna się na sekarach. Zna inne sposoby prowadzenia wojny. A ja znam… ludzi — oświadczyła Polly.

— Ach, masz na myśli: „Słowo honoru daję, nie jestem facetem skorym do kłamstw, ale znam ludzi”?

— To właśnie miałam na myśli, owszem.

Woda pluskała o burty promu.

— Dobrze — rzuciła Maladicta.

— Tylko że nie wiem, do czego to doprowadzi — dodała Polly.

— Aha. Tym lepiej.

Wtedy Polly uznała, że poznała prawdę dostatecznie, by działać. Wrogami nie są mężczyźni ani kobiety, ani starcy, ani nawet umarli. Są nimi potwornie głupi ludzie, którzy trafiają się we wszystkich odmianach. A nikt nie ma prawa być głupim.

Przyjrzała się dwóm pozostałym pasażerom, którzy niepewnie weszli na pokład. Byli to zwykli wiejscy chłopcy w źle dopasowanych, wystrzępionych ubraniach. Starali się trzymać jak najdalej od niej i w skupieniu wpatrywali się w deski pokładu. Ale wystarczyło jej jedno spojrzenie. Świat stanął na głowie, historia się powtarzała. Z jakiegoś powodu nagle poczuła się bardzo szczęśliwa.

— Chcecie się zaciągnąć, chłopcy? — spytała. Odpowiedziały jej niewyraźne pomruki z motywem przewodnim „Tak”.

— Dobrze. No więc wyprostujcie się — poleciła. — Niech wam się przyjrzę. Głowy w górę! Aha. Dobrze. Szkoda, że nie ćwiczyłyście chodzenia w spodniach. Zauważam też, że nie wzięłyście dodatkowej pary skarpet.

Patrzyły z otwartymi ustami.

— Jak się nazywacie? — spytała Polly. — Ale prawdziwe imiona poproszę.

— Eee… Rosemary — wymamrotała jedna.

— Jestem Mary — dodała druga. — Słyszałam, że przyjmują dziewczęta do wojska, ale wszyscy się śmiali, więc pomyślałam, że lepiej udawać…

— Och, jeśli chcecie, możecie się zaciągnąć jako mężczyźni. Przydadzą się nam twardzi mężczyźni.

Dziewczęta spojrzały na siebie.

— Macie wtedy do dyspozycji lepsze przekleństwa — wyjaśniła Polly. — I spodnie są wygodne. Ale to wasz wybór.

— Wybór? — zdziwiła się Rosemary.

— Oczywiście — zapewniła Polly. Położyła im dłonie na ramionach, mrugnęła do Maladicty i dodała: — Jesteście moimi małymi chłopaczkami… albo nie, co też jest możliwe… i ja o was zadbam.

A nowy dzień był jak wielka, ogromna ryba.

Загрузка...