— Schwytaliśmy grupę rozpoznawczą przeciwnika, sir! Niebezpieczna historia, sir! Wobec kryzysowej natury obecnego kryzysu, jako że pozostał pan bez żadnego podoficera, sir, no bo kapral Strappi się gdzieś urwał, oraz widząc, że jestem doświadczonym żołnierzem w dobrej formie, ma pan prawo zwerbować mnie do służby z rezerwy, zgodnie z Regulaminem Księżnej, Norma 796, Rozdział 3 (a), paragraf ii, sir, dziękuję, sir!
— Co? — Bluza rozglądał się niepewnie i nagle zdał sobie sprawę, że w świecie pełnym chaosu istnieje czerwona kurtka, która najwyraźniej wie, co robi. — Aha. No tak. Norma 796, powiadacie? Absolutnie. Doskonale, sierżancie. Proszę kontynuować.
— Czy pan tutaj dowodzi?! — krzyknął Horentz, wstając.
— Rzeczywiście ja, kapitanie.
Horentz zmierzył go wzrokiem.
— Pan? — mruknął, a pogarda ściekała z każdej głoski tego słowa.
— Istotnie. — Bluza zmrużył oczy.
— No cóż, trzeba sobie radzić z tym, co mamy. Ten gruby drań… — Horentz oskarżycielsko wskazał palcem Jackruma. — Ten drań groził mi użyciem przemocy! Jeńcowi! W łańcuchach! A ten… chłopiec… — kapitan niemal splunął tym słowem w stronę Polly — kopnął mnie w części intymne i prawie zatłukł na śmierć! Żądam, żebyście nas wypuścili! Bluza zwrócił się do Polly.
— Czy kopnąłeś kapitana w „części intymne”, Fiuts?
— Eee… tak, sir. Właściwie to uderzyłem kolanem, sir. I właściwie to Perks, ale rozumiem, skąd się wzięło to przejęzyczenie.
— A co on wtedy robił?
— No… obejmował mnie, sir. — Polly zobaczyła, jak Bluza unosi brwi, więc dodała pospiesznie: — Byłem chwilowo zamaskowany jako dziewczyna, sir, żeby odsunąć podejrzenia.
— A potem… go uderzyłeś?
— Tak, sir. Tylko raz, sir.
— Ale co cię opętało, na miłość Nuggana, że przerwałeś po jednym razie?
— Sir? — zdumiała się Polly.
Horentz syknął. Bluza odwrócił się z wyrazem niemal anielskiej rozkoszy na twarzy.
— A wy, sierżancie, czy rzeczywiście użyliście przemocy wobec kapitana?
Jackrum podszedł i zasalutował.
— Nie tak faktycznie w samej rzeczy per se jako takiej, sir. — Wpatrywał się w punkt jakieś dwanaście stóp od podłogi na przeciwległej ścianie. — Pomyślałem tylko, że skoro najechał na nasz kraj, sir, i chciał złapać naszych chłopców, to nie zaszkodzi, jeśli chwilowo doświadczy uczuć zagubienia i lęku, sir. Słowo honoru daję, sir, nie jestem facetem skorym do przemocy.
— Ależ oczywiście, że nie, sierżancie — zgodził się Bluza. W jego uśmiechu pojawił się cień złośliwej uciechy.
— Wielkie nieba, człowieku! Nie wierzysz chyba tym prymitywnym ćwokom! To męty… — zaczął Horentz.
— Ależ wierzę im, naprawdę — przerwał mu Bluza, drżąc ze zdenerwowania. — Uwierzyłbym ich słowom przeciwko pańskiemu, sir, nawet gdyby mnie zapewniali, że niebo jest zielone. Wydaje mi się również, że choć są niewyszkoleni, dzięki sprytowi i odwadze pokonali najlepszych żołnierzy Zlobenii. Żywię głębokie przekonanie, że zaskoczą nas jeszcze wielokrotnie…
— Spuszczenie spodni powinno całkiem wystarczyć — szepnął Maladict.
— Zamknij się! — syknęła Polly i znowu musiała wcisnąć sobie pięść do ust.
— Znam pana, kapitanie Horentz — rzekł Bluza i na moment kapitan się zaniepokoił. — To znaczy znam takich jak pan. Musiałem ich znosić przez całe życie. Wielcy, rubaszni dręczyciele z mózgiem w spodniach! Ośmieliliście się wjechać konno do naszego kraju i sądzicie, że się was przestraszymy? Myśli pan, że może ze mną negocjować ponad głowami moich ludzi? Żąda pan czegoś? Na naszej ziemi?
— Kapitanie… — szepnął sierżant, gdy Horentz wpatrywał się w Bluzę z otwartymi ustami. — Będą tu już niedługo…
— Aha… — mruknął niepewnie Horentz. A potem, z niejakim trudem, odzyskał panowanie nad sobą. — Posiłki już nadchodzą — warknął. — Uwolnij nas od razu, ty idioto, a może złożę cały ten incydent na karb narodowej głupoty. W przeciwnym razie postaram się, żeby dla ciebie i twoich… ha… ludzi sprawy ułożyły się bardzo, ale to bardzo niedobrze.
— Siedmiu kawalerzystów uznano za siłę niedostateczną, by sobie poradzić z wieśniakami? Pan się poci, kapitanie. Pan się martwi. Mimo że nadchodzą posiłki?
— Proszę o zgodę na wydanie poleceń, sir! — warknął Jackrum i od razu zaczął krzyczeć: — Serożercy! Uzbroić się natychmiast! Maladict, oddaj miecz szeregowemu Goomowi i życz mu szczęścia! Karborund, weź parę tych dwunastostopowych pik! Reszta…
— Mamy jeszcze to, sierżancie — wtrącił Maladict. — Zdjąłem je z siodeł naszych gości. Sporo tego jest.
Podniósł coś, co Polly uznała za duże kusze pistoletowe, metaliczne i gładkie.
— Kusze konnicy? — Jackrum miał minę jak dziecko, które w Noc Strzeżenia Wiedźm odpakowuje prezent. — Takie rzeczy trafiają do człowieka za to, że żył uczciwie i w trzeźwości. Groźne małe maszynki, nie ma co. Weźcie po dwie.
— Nie chcę zbędnej przemocy, sierżancie — uprzedził Bluza.
— Jasna sprawa, sir! Karborund, pierwszego człowieka, który wpadnie przez te drzwi biegiem, przybij do ściany! — Pochwycił spojrzenie porucznika i dodał: — Ale nie za mocno.
…I rzeczywiście ktoś zastukał do drzwi.
Maladict wymierzył w nie dwie kusze. Karborund w każdej ręce wzniósł dwie piki. Polly zamachnęła się pałką — tą bronią umiała się posługiwać. Pozostali chłopcy i dziewczęta chwycili takie uzbrojenie, jakie Trzyczęściowy Scallot zdołał im zorganizować. Zapadła cisza. Polly rozejrzała się wokół.
— Proszę wejść… — zaproponowała.
— Tak, jasne, to powinno załatwić sprawę… — Jackrum przewrócił oczami.
Drzwi uchyliły się i do wnętrza wszedł ostrożnie niewysoki, elegancki mężczyzna. Budową ciała, cerą i fryzurą całkiem przypominał Mala…
— Wampir? — zdziwiła się Polly.
— Niech to… — mruknął Maladict.
Jednak odzież przybysza była dość niezwykła. Miał na sobie wieczorowy frak z odciętymi rękawami i wielką liczbą ponaszywanych wszędzie kieszeni. Przed sobą trzymał zawieszone na szyi duże czarne pudło. Wbrew wszelkiemu rozsądkowi uśmiechnął się promiennie na widok kilkunastu sztuk broni gotowych do zadawania perforowanej śmierci.
— Cudovnie — stwierdził, uniósł pudło i rozłożył pod nim trójnóg. — Ale… czy ten troll mógłby zię przesunąć trochę v levo?
— Hę? — Karborund nie zrozumiał.
Oddział spoglądał po sobie.
— Tak. I gdyby sierżant zechciał uprzejmie przejść bardziej do zentrum… i vznieść te miecze trochę vyżej… — ciągnął wampir. — Doskonale. Pan, sir, gdyby pan zrobił się bardziej grrrh…
— Grrh? — powtórzył Bluza.
— Bardzo dobrze. Napravdę dziko…
Zajaśniał oślepiający błysk, a po nim krótki okrzyk:
— Szla…
…i brzęk pękającego szkła.
Tam, gdzie przed chwilą stał wampir, wznosił się niewielki wzgórek pyłu. Mrugając ze zdziwienia, Polly widziała, jak wznosi się z niego chmura ludzkiego kształtu, która po chwili znów krzepnie w wampira.
— Oj, napravdę ządziłem, że novy filtr vystarczy… — powiedział. — Cóż, żyjemy, by się uczyć. Do rzeczy. Kto z vas jest kapitanem Horentzem?
Pól godziny później Polly nadal była oszołomiona. Kłopot nie polegał na tym, że nie rozumiała, co się dzieje. Raczej na tym, że zanim będzie mogła zrozumieć, co się dzieje, musiała najpierw zrozumieć wiele innych spraw. Wśród nich była też koncepcja azety.
Bluza wydawał się na przemian dumny i zmartwiony, ale nerwowy przez cały czas. Polly obserwowała go uważnie, między innymi dlatego że rozmawiał z człowiekiem, który wszedł za ikonografikiem. Ten drugi miał na sobie obszerny skórzany płaszcz i bryczesy. Przez cały czas zapisywał wszystko w notesie, niekiedy tylko obrzucając oddział zdumionym wzrokiem. W końcu Maladict, który miał świetny słuch, porzucił swoje miejsce, gdzie stał oparty o ścianę, i podszedł do grupy rekrutów.
— No dobra — zaczął ściszonym głosem. — To trochę skomplikowane, ale… Ktoś z was słyszał o azetach?
— Ja. Mój kuzyn Igor z Ankh-Morpork mi o nich opowiadał — oświadczył Igor. — To jakby ogłofenia rządowe.
— No… tak jakby. Tylko że nie pisze ich rząd. Piszą je zwykli ludzie, którzy zapisują różne rzeczy.
— Jak pamiętnik? — spytała Stukacz.
— No… nie.
Maladict zaczął tłumaczyć. Oddział próbował zrozumieć. I nadal nie miało to sensu. Polly przypominało to teatrzyki kukiełkowe na jarmarkach. Ale dlaczego niby ktoś miałby wierzyć temu, co jest napisane? Przecież nie uwierzyła w list Matek Borogravianek, a ta ulotka pochodziła od rządu. Jeśli nie można ufać rządowi, to właściwie komu?
Praktycznie każdemu, jeśli się chwilę zastanowić.
— Pan de Worde pracuje dla azety w Ankh-Morpork — opowiadał Maladict. — Mówi, że przegrywamy. Mówi, że straty rosną, żołnierze dezerterują, a wszyscy cywile uciekają w góry.
— D-dlaczego mamy mu wierzyć? — spytała gniewnie Łazer.
— No, widzieliśmy przecież straty i uciekinierów, a kapral Strappi zniknął gdzieś, jak tylko się dowiedział, że ma iść na front. Przykro mi, ale taka jest prawda. Widzieliśmy.
— No tak, ale to tylko jakiś człowiek z obcego kraju! Czemu księżna m-miałaby nas okłamywać? Znaczy, czemu posyłałaby nas tylko po to, żebyśmy zginęli? — dopytywała się Łazer. — O-ona nad nami czuwa.
— Wszyscy mówią, że wygrywamy — przypomniała niepewnie Stukacz.
Łzy spływały Łazer po policzkach.
— Nie, wcale nie — sprzeciwiła się Polly. — I ja też tak nie uważam.
— A czy ktokolwiek uważa? — zainteresował się Maladict.
Polly przyjrzała się twarzom rekrutów.
— Ale mówić tak to jakby… jakby zdrada wobec księżnej, prawda? — odezwała się Łazer. — To szerzenie Zwątpienia i Lęku…
— I może powinniśmy się zacząć lękać — zgodził się Maladict. — Wiecie, skąd on się tu wziął? Podróżuje wszędzie i pisze różne rzeczy o wojnie dla tej swojej azety z nowinami. Tych kawalerzystów spotkał na drodze. Powiedzieli mu, jak to słyszeli, że są tutaj zupełnie ostatni rekruci z Borogravii i że to tylko „banda płaczliwych chłopców”. Powiedzieli, że złapią nas dla naszego dobra, a on może zrobić nam obrazek i zamieścić w azecie. Wszyscy wtedy zobaczą, jak tu jest strasznie, bo wysyłamy do walki już ostatnie rezerwy.
— Tak, ale ich pobiliśmy i to go załatwiło — stwierdziła Stukacz z nieprzyjemnym uśmiechem. — Nie ma już czego zapisywać, prawda?
— Hm… niezupełnie. On mówi, że to będzie nawet lepsze!
— Lepsze? Po czyjej on jest stronie?
— To naprawdę trudno pojąć. Przybył z Ankh-Morpork, ale nie całkiem ich popiera. Otto Chriek, który robi dla niego obrazki…
— Ten wampir? Rozsypał się na proszek, kiedy błysnęło światło! A potem… wrócił.
— Ja wtedy stałem akurat za Karborundem — przypomniał Maladict. — Ale znam tę metodę. Prawdopodobnie nosi fiolkę z cienkiego szkła, napełnioną k… kr… kretynie, przecież umiesz to powiedzieć… krwią. — Odetchnął. — Udało się. Żaden problem. Fiolka k… tego, o czym mówiłem… rozbija się o ziemię i ściąga ten pył do poprzedniej formy. — Maladict uśmiechnął się blado. — Wydaje się, że jemu naprawdę zależy na tym, co robi. W każdym razie powiedział, że de Worde stara się dojść do prawdy. Potem ją zapisuje i sprzedaje każdemu, kto chce kupić.
— I pozwalają mu na to? — zdziwiła się Polly.
— Najwyraźniej. Otto mówił, że przynajmniej raz w tygodniu doprowadzają komendanta Vimesa do wściekłości, ale nic z tego nie wynika.
— Vimesa? Rzeźnika? — upewniła się.
— Jest diukiem. Tak twierdzi Otto. Ale nie takim jak nasi. I mówi, że jeszcze nigdy nie widział, by Vimes kogoś zarżnął. Otto jest czarnowstążkowcem, jak ja. Nie okłamałby kolegi ze wstążką. I jeszcze powiedział, że ten obrazek, który zrobił, jeszcze dziś wieczorem prześle sekarem z najbliższej wieży. Jutro umieszczą go w tej azecie. I wydrukują kopię tutaj.
— Można wysłać sekarem obraz? — zdziwiła się Polly. — Znam ludzi, którzy widzieli te sekary. To po prostu mnóstwo skrzynek na wieży. I te skrzynki stukają.
— Otto też mi to wytłumaczył. Bardzo pomysłowe.
— No więc jak działają?
— Och, nie zrozumiałem, co mówił. Chodziło o… o liczby. Ale brzmiało bardzo mądrze. W każdym razie de Worde zapewnił poru… ruperta, że wiadomość o zgrai chłopców, która pobiła doświadczonych żołnierzy, na pewno zwróci uwagę i sprawi, że ludzie się zastanowią.
Rekruci spojrzeli po sobie z zakłopotaniem.
— To był szczęśliwy traf, a poza tym mieliśmy Karborunda — przypomniała Stukacz.
— A ja użyłem oszustwa — dodała Polly. — Wiecie, nie mógłbym tego zrobić po raz drugi.
— Co z tego? — zdziwił się Maladict. — Zrobiliśmy to. Oddział to zrobił. Następnym razem weźmiemy się do sprawy inaczej.
— Tak jest! — zawołała Stukacz.
Nastąpił moment wspólnej euforii, w którym oddział był zdolny do wszystkiego. Trwało to… moment.
— Ale to się nie uda — oświadczyła Kukuła. — Mieliśmy szczęście. Wiesz, że nam się nie uda, Maladict! Wszyscy wiecie, prawda?
— Przecież nie twierdzę, że możemy się rozprawić, no wiecie, z całym regimentem naraz. A poru… rupert trochę jest zielony. Ale możemy zrobić swoje. Stary Jackrum wie, co robi…
— Słowo honoru daję, nie jestem facetem skorym do przemocy… a niech to! — żachnęła się Stukacz i rozległy się… chichoty, Polly wiedziała, że to chichoty.
— Nie jesteś — stwierdziła spokojnie Kukuła. — Żadna z nas nie jest. Bo jesteśmy dziewczętami.
Zapadła martwa cisza.
— No, może nie Karborund ani Ozzer, zgoda — ciągnęła Kukuła, jakby cisza wysysała z niej oporne słowa. — I nie jestem pewna co do Maladicta i Igora. Ale wiem, kim są pozostałe, jasne? Mam oczy. Mam uszy. I mam mózg! Zgadza się?
W ciszy zabrzmiał cichy grzmot, który poprzedzał wypowiedzi Karborunda.
— Jeśli to pomoże… — powiedział głosem raczej sypkim niż zgrzytliwym — to naprawdem mam na imię Nefryt.
Polly czuła na sobie wzrok zaciekawionych oczu. Była zakłopotana, oczywiście. Ale nie z tych oczywistych powodów. Chodziło o coś innego — o tę lekcję, którą życie czasem wbija kijem do głowy: nie ty jedna obserwujesz świat. Inni ludzie to ludzie; kiedy ty się im przyglądasz, oni przyglądają się tobie; myślą o tobie, kiedy ty o nich myślisz. Świat nie wiruje wokół ciebie!
Nie istniała możliwość, by się z tego wykręcić. I w pewnym sensie przyjęła to z ulgą.
— Polly — powiedziała niemal szeptem.
Spojrzała pytająco na Maladicta, który uśmiechnął się zdecydowanie wymijająco.
— Czy to jest właściwa pora? — spytał.
— No dobra, wszyscy, czego tak stoicie! — huknął Jackrum sześć cali od karku Maladicta.
Nikt nie zauważył, skąd się tam pojawił. Poruszał się z podoficerską bezszelestnością, która czasami zadziwia nawet Igory. Uśmiech Maladicta nawet nie drgnął.
— Ależ czekamy na pańskie rozkazy, sierżancie — oświadczył wampir, odwracając głowę.
— Myślisz, że jesteś sprytny, Maladict?
— Hm… Owszem, sierżancie, całkiem sprytny — przyznał wampir.
W uśmiechu Jackrurna nie było radości.
— Dobrze. Miło mi to słyszeć. Nie chcę tu kolejnego głupiego kaprala. Tak, wiem, że nie jesteś jeszcze nawet porządnym szeregowcem, ale ku chwale matczyzny zostajesz kapralem, bo potrzebny mi kapral, a ty najlepiej się ubierasz. Niech Trzyczęściowiec znajdzie ci jakieś paski. Co do reszty… To nie jest spotkanie zapłakanych matek, za pięć minut wymarsz, ruszać się!
— Ale jeńcy, sierżancie… — zaczęła Polly, wciąż usiłując jakoś przetrawić sensacyjne wiadomości.
— Zawleczemy ich do gospody i zostawimy, związanych na goło i skutych razem — wyjaśnił rupert. — Zawzięty drań z naszego ruperta, kiedy już się wścieknie, co? A Trzyczęściowiec dostanie ich buty i konie. Przez jakiś czas nigdzie daleko się nie wybiorą, nie na goło.
— Ale czy ten zapisujący typ nie pomoże im się wydostać? — upewniła się Stukacz.
— Nie obchodzi mnie to. Pewnie mógłby porozcinać sznury, ale klucz do kajdan wrzucę do wychodka, a trzeba sporo czasu, żeby go wyłowić.
— Po czyjej stronie on stoi, sierżancie? — spytała Polly.
— Nie wiem. Ale im nie ufam. Nie zwracajcie na nich uwagi. Nie rozmawiajcie z nimi. Nigdy nie rozmawiajcie z ludźmi, którzy coś piszą. Stara wojskowa zasada. A teraz… Wiem, że wydałem wam rozkaz, bo słyszałem echo… No to do roboty! Wynosimy się stąd!
— Droga do zatracenia, chłopcze, taki awans… — oświadczył Maladictowi Scallot, machając dwoma paskami na haku. Uśmiechał się szeroko. — Od teraz należą ci się trzy pensy dziennie dodatku, tylko że ich nie dostaniesz, bo nie płacą. Ale spójrz z lepszej strony — nie będą ci ciąć żołdu, a bardzo to lubią… Myślę sobie, że jak będziesz maszerował tyłem, kieszenie same ci się przepełnią.
Deszcz przestał padać. Większa część oddziału wyszła już na plac, gdzie stał teraz nieduży zakryty wóz pisarza azetowych nowin. Z wozu sterczał maszt z umocowaną flagą, ale w blasku księżyca Polly nie mogła rozpoznać wzoru. Obok wozu Maladict rozmawiał o czymś z Ottonem.
Uwagę zwracał jednak przede wszystkim rząd kawaleryjskich koni. Jednego zaproponowali Bluzie, ale z wystraszoną miną machnął tylko ręką i wymruczał coś o lojalności wobec dawnego wierzchowca — który, zdaniem Polly, wyglądał jak stojak na talerze z własnym napędem i z charakterem. Jednak porucznik podjął chyba właściwą decyzję, ponieważ konie Zlobeńców były wielkimi bestiami o szerokich grzbietach i błyszczących ślepiach, wyszkolonymi do bitwy. Dosiadanie takiego mogłoby Bluzie rozpruć spodnie w kroku, a próba ściągnięcia wodzów pewnie wyrwałaby mu ręce ze stawów. W tej chwili przy siodle każdego konia wisiała para butów — wszystkich z wyjątkiem pierwszego, wspaniałego zwierzęcia, na którym niczym spóźniona refleksja siedział kapral Scallot.
— Wiesz, nie jestem poganiaczem osłów — powiedział Jackrum, gdy zamocował już przy siodle kule kaprala. — Ale znalazłeś sobie wściekle dobrego zwierzaka, Trzyczęściowiec.
— Święta racja, sierżancie. Można takim przez tydzień wykarmić cały pluton.
— Na pewno nie chcesz iść z nami? Jestem pewien, że zostały ci jeszcze jeden czy dwa kawałki, które ci dranie mogliby uciąć.
— Dzięki za ofertę, sierżancie, ale już niedługo szybkie konie będą prawdziwym przebojem, a ja jestem przygotowany na wzrost popytu. Te tutaj warte są trzyletniego żołdu. — Odwrócił się w siodle i skinął oddziałowi. — Powodzenia, chłopaki. Codziennie będziecie maszerować razem ze Śmiercią, ale ja go widziałem i wiem, że lubi czasem mrugnąć. I pamiętajcie, nalejcie zupy do butów!
Popędził konia do truchtu i zniknął w mroku razem ze swoją zdobyczą.
Jackrum obserwował go, jak odjeżdża, potem potrząsnął głową i zwrócił się do rekrutów.
— No dobra, panienki… Co w tym takiego śmiesznego, szeregowy Halter?
— Eee… Nic takiego, sierżancie! Ja tylko… o czymś pomyślałem — tłumaczyła Stukacz, krztusząc się ze śmiechu.
— Nie płacą wam za myślenie o czymś, tylko za maszerowanie! Ruszać się!
Oddział odmaszerował. Deszcz w końcu ustał zupełnie, ale wiatr wzmógł się nieco, trzaskał oknami, dmuchał przez opuszczone domy, otwierał i zamykał drzwi jak ktoś szukający czegoś, co — mógłby przysiąc — przed chwilą tu położył. Nic więcej w Plotzu się nie poruszało — jeśli nie liczyć jednego płomyka świecy tuż nad podłogą w małym pokoiku na tyłach koszar.
Świeca była przechylona tak, że opierała się o bawełnianą nić zawiązaną między nogami stołka. Kiedy świeca się skróci, przepali nitkę i upadnie na podłogę, na nierówną ścieżkę słomy prowadzącą do stosu sienników, na których ustawiono dwie stare puszki oliwy do lamp.
W tę wilgotną, ponurą noc zajęło to całą godzinę, ale kiedy nastąpiło, wszystkie okna wypadły na zewnątrz.
Dzień jutrzejszy wschodził nad Borogravią jak wielka ryba. Gołąb wystartował nad lasem, skręcił lekko i pomknął wprost do doliny Kneck. Nawet z tego miejsca widoczny był czarny, kamienny masyw twierdzy wyrastający ponad morzem drzew. Gołąb pędził przed siebie, iskra celowości w świeżym, czystym poranku… i zaskrzeczał, kiedy z nieba spadła ciemność i pochwyciła go w stalowe szpony. Myszołów i gołąb szarpali się przez chwilę, potem myszołów zyskał nieco wysokości i poszybował dalej.
Gołąb myślał: 000000000! Gdyby jednak potrafił myśleć bardziej logicznie i gdyby wiedział cokolwiek o tym, jak ptaki drapieżne chwytają gołębie[2], mógłby się zastanowić, czemu złapano go tak… delikatnie. Był tylko przytrzymywany, nie ściskany. On jednak potrafił myśleć tylko: 000000000!
Myszołów wleciał w dolinę i zaczął krążyć nisko nad twierdzą. Wtedy właśnie niewielka figurka odpięła się od skórzanej uprzęży na jego grzbiecie, po czym z wielką ostrożnością przesunęła się wokół ciała do szponów. Dotarła do uwięzionego gołębia, uklęknęła na nim i objęła ramionami za szyję. Myszołów przemknął nisko nad kamiennym parapetem, wzniósł się ostro i wypuścił gołębia. Ptak i maleńki człowieczek w chmurze piór potoczyli się, podskakując na kamieniach. Wreszcie znieruchomieli.
Po chwili spod gołębia odezwał się głos:
— Niech to…
Po kamieniach zatupały szybkie kroki i coś zdjęło ptaka z kaprala Buggy’ego Swiresa. Był gnomem wzrostu zaledwie sześciu cali. Z drugiej strony, jako dowódca i jedyny członek Sekcji Lotniczej Straży Miejskiej Ankh-Morpork, większość czasu spędzał tak wysoko, że jemu wszyscy wydawali się mali.
— Dobrze się czujesz, Buggy? — upewnił się komendant Vimes.
— Całkiem nieźle, sir. — Buggy wypluł piórko. — Ale to nie było eleganckie, prawda? Następnym razem bardziej się postaram. Kłopot w tym, że gołębie są za głupie, żeby nimi sterować…
— Co masz dla mnie?
— „Puls” posłał to ze swojego wozu, sir! Śledziłem od samego początku!
— Świetnie, Buggy!
Zatrzepotały skrzydła i na blankach wylądował myszołów.
— A ten… jak ma na imię? — zapytał Vimes.
Myszołów rzucił mu obłąkane, nieobecne spojrzenie wszystkich ptaków.
— To Morag, sir. Szkolona przez piktale. Cudowny ptak.
— Za nią zapłaciliśmy skrzynkę whisky?
— Tak, sir, ale warta jest każdej kropelki.
Gołąb poruszył się w dłoni Vimesa.
— Zaczekaj tu, Buggy. Powiem Regowi, żeby przyniósł kawałek surowego królika — rzucił komendant i wrócił do wieży.
Sierżant Angua czekała przy jego biurku, czytając „Żyjący Testament Nuggana”.
— To gołąb pocztowy, sir? — zapytała, kiedy Vimes usiadł.
— Nie. Potrzymaj go chwilę, dobrze? Chcę zajrzeć do kapsuły z wiadomością.
— Wygląda całkiem jak gołąb pocztowy — uznała Angua, odkładając książkę na bok.
— Ale przecież wiadomości szybujące w powietrzu są Obrzydliwością dla Nuggana — odparł Vimes. — Najwyraźniej modlitwy wiernych się od nich odbijają. Nie, złapałem chyba czyjegoś zgubionego ulubieńca i zaglądam teraz do tej rurki, żeby sprawdzić, czy nie znajdę tam nazwiska i adresu właściciela, ponieważ jestem człowiekiem uprzejmym.
— Czyli w rzeczywistości wcale pan nie przejmuje raportów terenowych „Pulsu”? — uśmiechnęła się Angua.
— Nie w ścisłym sensie, skąd. Jestem tak gorliwym czytelnikiem, że chciałbym już dzisiaj poznać jutrzejsze nowiny. A pan de Worde ma wyraźnie talent odkrywania różnych rzeczy. Anguo, chcę powstrzymać tych niemądrych ludzi od wojny, dzięki czemu wszyscy będziemy mogli wrócić do domu, a jeśli w tym celu muszę czasem pozwolić, żeby jakiś gołąb narobił mi na biurko, niech tak będzie.
— Och, przepraszam, sir. Nie zauważyłam. Mam nadzieję, że da się to zetrzeć.
— Idź, przekaż Regowi, żeby znalazł kawałek królika dla myszołowa, co?
Kiedy wyszła, ostrożnie odkręcił koniec rurki i wyjął rulonik bardzo cienkiego papieru. Rozwinął go, wygładził i przeczytał drobniutkie pismo. Uśmiechał się przy tym. Potem odwrócił papier i przyjrzał się obrazkowi.
Ciągle patrzył, kiedy wróciła Angua z Regiem i połówką wiadra smakowitych kawałków królika.
— Coś ciekawego, sir? — spytała Angua.
— Owszem, tak. Można tak powiedzieć. Wszystkie plany zmienione, wszystkie zakłady odwołane. Ha! Och, panie de Worde, nieszczęsny durniu…
Wręczył jej karteczkę. Przeczytała uważnie.
— Dobrze im tak, sir — rzekła. — Większość z nich wygląda na piętnastolatków, a kiedy się zobaczy, jak wielcy są ci dragoni, robi to wrażenie…
— Tak, tak, można tak powiedzieć, z pewnością można… — Vimes promieniał, jakby szykował jakiś dowcip. — Kiedy de Worde tu przyjechał, rozmawiał z kimś ze zlobeńskiej arystokracji?
— Nie, sir. Jak rozumiem, nie został dopuszczony. Oni tu nie do końca rozumieją, kim jest reporter, więc adiutant odesłał go i powiedział, że przeszkadza.
— Och jej, co za biedak… — Vimes wciąż się uśmiechał. — Przedwczoraj poznałaś księcia Heinricha. Możesz mi go opisać?
Angua odchrząknęła.
— No więc, sir, był duży i zielony, z odcieniem błękitu, błyski grllss i nuta…
— Chodziło mi o to, żebyś go opisała, jakbym nie był wilkołakiem, który patrzy nosem.
— Rozumiem. Przepraszam, sir. Sześć stóp dwa cale wzrostu, jakieś sto osiemdziesiąt funtów, jasne włosy, zielononiebieskie oczy, blizna po cięciu szablą na lewym policzku, nosi monokl na prawym oku, nawoskowane wąsy…
— Dobrze. Celne obserwacje. A teraz obejrzyj sobie kapitana Horentza na obrazku.
Obejrzała.
— O rany… — powiedziała cicho. — Nie wiedzieli?
— On przecież nie miał zamiaru im mówić, prawda? Mogli widzieć jakiś obrazek?
Angua wzruszyła ramionami.
— Wątpię, sir. No bo właściwie gdzie by go mogli zobaczyć? Nie było tu żadnej prasy, dopóki w zeszłym tygodniu nie pojawił się wóz z „Pulsem”.
— Może jakiś drzeworyt?
— Nie, to Obrzydliwość, chyba że przedstawia księżną.
— Czyli rzeczywiście nie wiedzieli. A de Worde go wcześniej nie poznał. — Vimes zastanowił się. — Ale ty go widziałaś, kiedy przybyliśmy tutaj przedwczoraj. Powiedz, co o nim myślisz? Tak między nami.
— Arogancki dupek, sir. I wiem, o czym mówię. To taki gość, który święcie wierzy, że wie, czego pragnie kobieta. Jego pragnie. Bardzo przyjazny, dopóki nie usłyszy „nie”.
— Głupi?
— Nie sądzę. Ale nie aż taki sprytny, za jakiego się uważa.
— Słusznie. Ponieważ nie podał naszemu piszącemu przyjacielowi swojego prawdziwego nazwiska. Czytałaś dopisek na końcu?
Angua przeczytała:
— „Perry, kiedy rekruci już odeszli, kapitan groził mi i przekonywał. Niestety, nie miałem czasu, żeby wyłowić z wychodka klucz do łańcuchów. Proszę, jak najszybciej daj księciu znać, gdzie oni są. WdW”. — Zastanowiła się. — Wygląda na to, że u Williama też nie wzbudził sympatii. Ciekawe, po co książę wyjechał z tym oddziałem zwiadu.
— Mówiłaś, że jest aroganckim dupkiem. Może chciał tylko przeskoczyć granicę i sprawdzić, czy cioteczka jeszcze dycha…
Zamilkł. Angua spojrzała na jego twarz — patrzył poprzez nią. Znała swojego szefa. Uważał, że wojna to tylko kolejne przestępstwo, jak zabójstwo. Niespecjalnie lubił ludzi z tytułami, a swojego „diuka” uznawał raczej za określenie stanowiska służbowego niż tytuł od wielkości. Miał dziwaczne poczucie humoru. I umiał wyczuwać to, co w myślach nazywała zwiastunami — te drobne słomki w powietrzu, które mówią, że nadchodzi burza.
— Na golasa — zachichotał. — Mogli im poderżnąć gardła. Nie poderżnęli. Zabrali im buty i zostawili, żeby na golasa kuśtykali do domu.
Wydawało się, że oddział zyskał sobie przyjaciela.
Czekała.
— Żal mi tych Borogravian — powiedział.
— Mnie też, sir — zgodziła się Angua.
— Tak? A dlaczego?
— Religia się im zepsuła, sir. Widział pan ostatnie Obrzydliwości? Na liście pojawił się zapach buraków i ludzie z rudymi włosami. Dość drżącym charakterem pisma, sir. A buraki są tu podstawą wyżywienia. Trzy lata temu było Obrzydliwe, by hodować rośliny korzeniowe w ziemi, która rodziła ziarno albo strąki.
Vimes patrzył tępo, a ona przypomniała sobie, że to chłopak z miasta.
— To oznacza praktycznie brak rotacji plonów, sir — wyjaśniła. — Grunt się wyjaławia. Miał pan rację, wpadają w obłęd. Te… te przykazania są obłąkane i każdy farmer to widzi. Wyobrażam sobie, że ludzie przestrzegają ich, dopóki mogą, ale wcześniej czy później muszą albo je złamać i żyć z wyrzutami sumienia, albo trwać przy nich i cierpieć. Bez żadnego powodu, sir. Rozejrzałam się trochę. Ludzie tu byli kiedyś bardzo religijni, ale bóg ich zawiódł. Nic dziwnego, że modlą się głównie do członków królewskiego rodu.
Komendant przez chwilę wpatrywał się w gołębią pocztę.
— Jak daleko stąd do Plotzu? — zapytał w końcu.
— Jakieś pięćdziesiąt mil. Dla wilka to około sześciu godzin biegu.
— Dobrze. Buggy będzie cię miał na oku. Nasz mały Henio musi poskakać do domu. Albo spotka swój patrol, albo patrol przeciwnika… wszystko jedno. Ale sprawa się wysypie, kiedy wszyscy zobaczą obrazek. Założę się, że de Worde by mu odpuścił, gdyby Henio był uprzejmy i grzeczny. To go nauczy, by nie stawać na drodze straszliwej machiny wolnej i uczciwej prasy, cha, cha. — Wyprostował się i zatarł ręce jak człowiek, który przystępuje do pracy. — A teraz wypuśćmy tego gołębia w dalszą drogę, zanim ktoś zauważy, że zniknął. Niech Reg poczłapie tam, gdzie zatrzymali się ludzie z „Pulsu”, i niech im powie, że gołąb wleciał do niewłaściwego okna. Znowu.
To były przyjemne chwile, jak je zapamiętała Polly.
Nie zeszli nawet na nabrzeże. Z daleka było widać, że nie ma tam łodzi — nie zjawili się na czas i przewoźnik odpłynął bez nich. Przekroczyli więc most i ruszyli do lasu. Prowadził Bluza na swoim wiekowym koniu. Maladict maszerował pierwszy, Kar… Nefryt zamykała szyk. Z wampirem na czele nie potrzebowali światła, a troll na tyłach z pewnością zniechęcał wszystkich maruderów.
Nikt nawet nie wspomniał o łodzi. Nikt w ogóle się nie odzywał. Chodziło o to… chodziło o to, jak uświadomiła sobie Polly, że nie maszerowali już każdy osobno. Dzielili wspólny sekret. To przynosiło ulgę i w tej chwili rozmowy o tym wydawały się zbędne. Mimo wszystko warto chyba było podtrzymywać zwykłą częstotliwość pierdnięć, beknięć, dłubania w nosie i drapania się w krocze, na wszelki wypadek.
Polly nie wiedziała, czy powinna być dumna z tego, że brały ją za chłopca. No owszem, myślała, ciężko pracowałam, żeby wszystko dobrze ustawić. Opanowałam sposób chodzenia, tyle że naprawdę chyba tylko go opanowałam, cha, cha, wymyśliłam to fałszywe golenie, o którym one nawet nie pomyślały, od wielu dni nie czyściłam paznokci i nie ukrywam, że w beknięciach mogę startować z najlepszymi. Czyli naprawdę się starałam. Ale to jednak trochę irytujące, że tak dobrze mi się udało…
Po kilku godzinach, kiedy wstawał już dzień, wyczuli dym. Wśród drzew unosił się blady obłok. Porucznik Bluza zatrzymał ich, unosząc rękę, a sierżant Jackrum podszedł do niego i zaczęli coś szeptać.
Polly wystąpiła z szyku.
— Proszę o zgodę na dołączenie do szeptów, sierżancie… Chyba wiem, co to takiego.
Jackrum i Bluza przyjrzeli się jej z uwagą. A potem sierżant powiedział:
— W porządku, Perks. Idź i sprawdź, czy masz rację.
Coś takiego nie przyszło Polly do głowy, ale przecież sama się wystawiła. Sierżant złagodniał, kiedy zobaczył jej minę. Skinął na Maladicta.
— Idźcie z nim, kapralu.
Ostrożnie ruszyli naprzód przez stosy niedawno opadłych liści. Dym był ciężki, mocno pachnący, a przede wszystkim budzący wspomnienia. Polly zmierzała w stronę, gdzie gęste poszycie korzystało z dodatkowego światła na polanie. Przecisnęła się przez leszczynowy zagajnik. Dym był tu gęściejszy i prawie nieruchomy.
Gąszcz urywał się nagle. Kilka sążni dalej, na sporej polance, podobny do małego wulkanu kopiec wyrzucał w powietrze ogień i dym.
— To kopiec do węgla drzewnego — szepnęła Polly. — Stos leszczyny oblepiony gliną. Powinien się żarzyć przez wiele dni. Wiatr pewnie zniszczył go wczoraj i rozdmuchał ogień. Teraz już nie będzie dobrego węgla. Za szybko się pali.
Okrążyli kopiec, trzymając się linii krzaków. Na polanie sterczało więcej glinianych kopuł, a nad wierzchołkami unosiły cię smużki dymu i pary. Zauważyli kilka kopców w trakcie budowy i świeżą glinę zebraną przy wiązkach leszczynowych gałęzi. Była też chata. Chata, kopuły i nic więcej.
— Smolarz jest chyba martwy albo prawie martwy — uznała Polly.
— Nie żyje — stwierdził Maladict. — Unosi się tu zapach śmierci.
— Możesz go wyczuć mimo dymu?
— Pewnie. Na niektóre rzeczy jesteśmy bardzo wyczuleni. Ale skąd ty wiedziałaś?
— Oni krążą wokół tych pieców jak jastrzębie. — Polly spoglądała na chatę. — Gdyby żył, nie dopuściłby, żeby ogień tak się rozpalił. Jest w chacie?
— Są w chacie — odparł spokojnie Maladict.
I ruszył przez zadymioną polanę.
Polly pobiegła za nim.
— Mężczyzna i kobieta? — spytała. — Ich żony często mieszkają…
— Nie umiem poznać, jeśli są starzy.
Chata była właściwie szałasem zbudowanym ze splecionych gałęzi leszczyny i przykrytym derką — węglarze często się przemieszczali od zagajnika do zagajnika. Nie miała okien, tylko otwór wejściowy ze szmatą zamiast drzwi. Tę szmatę ktoś szarpnął na bok; wewnątrz panowała ciemność.
Muszę się zachowywać jak mężczyzna, myślała Polly.
Kobieta leżała na łóżku, mężczyzna na podłodze. Były też inne szczegóły, które oko widziało, ale mózg nie chciał rejestrować. I wszędzie dużo krwi.
Ta para była już stara. Nie zestarzeje się bardziej.
Znowu na zewnątrz, Polly gwałtownie wciągała powietrze.
— Myślisz, że to ci kawalerzyści? — zapytała i zauważyła, że Maladict cały się trzęsie. — Och… to ta krew… — odgadła.
— Dam sobie z tym radę, jasne? Nic mi nie grozi. Muszę się tylko skoncentrować. — Oparł się o ścianę chaty i odetchnął kilka razy. — Już dobrze — zapewnił. — Nie czuję tu koni. Czemu nie skorzystasz z oczu? Po deszczu mamy wszędzie miłe, miękkie błoto, a na nim żadnych odcisków kopyt. Za to mnóstwo śladów stóp. My to zrobiliśmy.
— Nie bądź głupi, my przecież…
Wampir schylił się i podniósł coś spomiędzy opadłych liści. Starł kciukiem błoto… Była to mosiężna blaszka z wytłoczonym znakiem Płonącego Sera — symbolem Piersi i Tyłków.
— Ale… myślałam, że jesteśmy tymi dobrymi facetami — powiedziała słabym głosem Polly. — To znaczy, gdybyśmy były facetami.
— A ja myślę, że muszę się napić kawy — oznajmił Maladict.
— Dezerterzy — stwierdził dziesięć minut później sierżant Jackrum. — To się zdarza.
Rzucił odznakę do ognia.
— Ale oni byli po naszej stronie! — zawołała Kukuła.
— I co z tego? Nie każdy jest takim grzecznym dżentelmenem jak ty, szeregowy Manickle. Zwłaszcza po paru latach unikania strzał i jedzenia szczurzego skubbo. Kiedy cofaliśmy się spod Khruska, przez trzy dni nie miałem wody, a potem upadłem na twarz w kałużę końskich sików, która to okoliczność nie wzbudziła we mnie przyjaznych uczuć wobec bliźniego ani konia. Coś się stało, kapralu?
Maladict na kolanach przeszukiwał plecak.
— Moja kawa zginęła, sierżancie.
— Czyli nie zapakowaliście jej porządnie — odparł bez współczucia sierżant.
— Zapakowałem, sierżancie! Wypłukałem maszynkę i zapakowałem razem z woreczkiem ziaren. Wczoraj, zaraz po kolacji. Wiem, że tak. Kawę zawsze zawijam bardzo starannie!
— No, jeżeli zawinął kto inny, to pożałuje, że się urodziłem — warknął Jackrum i spojrzał groźnie na pozostałych. — Ktoś jeszcze coś stracił?
— Eee… Nie chciałem nic mówić, bo nie byłem pewien — odezwała się Kukuła — ale ktoś chyba grzebał w moim plecaku.
— No, no… — mruknął Jackrum. — Coś podobnego… Dobrze, powiem to tylko raz, chłopcy. Za okradanie kumpli trafia się na gałąź, zrozumiano? Nic szybciej nie podkopuje morale niż oślizły pętak, który czegoś szuka w cudzych plecakach. I jeśli odkryję, że ktoś z was tego próbował, to pobuja obcasami! — Rzucił im groźne spojrzenie. — Nie będę wymagał, żebyście teraz opróżnili plecaki, jak od przestępców. Ale lepiej sprawdźcie, czy komuś czegoś nie brakuje. Oczywiście któryś z was mógł zapakować coś nie swojego przypadkiem, jasna sprawa. Szybko się zwijaliśmy, światło było marne, łatwo się pomylić. W takiej sytuacji załatwcie tę sprawę między sobą, zrozumiano? A teraz idę się ogolić. Porucznik Bluza zajął się drobnym rzyganiem za chatą po obejrzeniu trupów. Biedaczysko…
Polly nerwowo przeszukiwała plecak. Nocą wrzucała wszystko w pośpiechu, ale to, czego teraz gorączkowo szukała, było…
…nie tutaj. Zadrżała mimo żaru z węglowych kopców.
Zginęły jej loki. Nerwowo usiłowała sobie przypomnieć zdarzenia wczorajszego wieczoru. Kiedy tylko znaleźli się w koszarach, zrzucili plecaki. Ale Maladict zaparzył sobie kawę po kolacji. Wymył i wytarł ten swój aparat…
Rozległ się cichy pisk. Łazer, wśród rozłożonej dookoła skromnej zawartości plecaka, trzymała w rękach maszynkę do kawy. Zdeptaną prawie na płasko.
Umysł Polly zaczął pracować szybciej, niczym młyńskie koło w czasie powodzi. Potem wszyscy przenieśli swoje rzeczy do sali na tyłach, tej z siennikami. I nadal tam były, kiedy oddział walczył z kawalerzystami…
— Och, Łaz… — szepnęła Kukuła. — Ojej…
Więc kto mógł się zakraść tylnymi drzwiami? Dookoła nie było nikogo oprócz oddziału i kawalerzystów. A może ktoś chciał sobie obejrzeć bagaże, a przy okazji narobić kłopotów…
— Strappi! — powiedziała głośno. — To musiał być on. Ten szczur spotkał konnych, a potem wrócił, żeby popatrzeć. I jak nic… znaczy, jak demony, to on grzebał w naszych plecakach w sypialni. No co wy? — dodała, kiedy wszyscy przyglądali się jej zdziwieni. — Naprawdę sobie wyobrażacie, że Łazer mogłaby coś komuś ukraść? A zresztą kiedy miała okazję?
— Ale nie wzięliby go do niewoli? — spytała Stukacz, patrząc na zmiażdżony aparat w drżących dłoniach Łazer.
— Wystarczyłoby mu zrzucić czako i kurtkę, żeby być zwykłym głupawym cywilem, prawda? Mógł też powiedzieć, że zdezerterował. Na pewno coś wymyślił. Wiecie, jak traktował Łazer, nie? Mój plecak też przeszukał. Ukradł… coś mojego.
— Co takiego? — spytała Kukuła.
— Coś… I wystarczy. Chciał… narobić kłopotów.
Przyglądała im się i myślała.
— Brzmi rozsądnie. — Maladict energicznie pokiwał głową. — Wredny szczurek. No dobra, Łaz, wyciągnij jeszcze kawę i spróbuję jakoś sobie poradzić.
— Nie ma k-k-k…
Maladict zasłonił oczy dłonią.
— Nie ma kawy? Może u kogoś innego? Proszę…
Nastąpiły przeszukania i ogólny brak rezultatów.
— Nie ma kawy… — jęknął Maladict. — Wyrzucił kawę!
— Co z wami, chłopcy? Musimy wystawić straże — oznajmił wracający Jackrum. — Załatwiliście już wszystko, tak?
— Tak, sierżancie — zapewniła Kukuła. — Ozz uważa…
— …że to wszystko przez ten pośpiech — dokończyła szybko Polly, by trzymać się jak najdalej wszystkiego, co mogło prowadzić do zaginionych loków. — Nie ma się czym przejmować. Wszystko załatwione, sierżancie. Nie warto nikogo niepokoić. Nic… zupełnie… sierżancie.
Jackrum przyglądał się zaskoczonemu oddziałowi, potem Polly, znów oddziałowi i znów Polly. Czuła, jak to spojrzenie wwierca się w nią, czeka, aż zmieni wyraz twarzy — wyraz obłąkanej, absolutnej szczerości.
— No ta-ak… — powiedział sierżant wolno. — Dobrze. Załatwione, tak? Bardzo dobrze, Perks. Baczność! Oficer obecny!
— Tak, tak, sierżancie, dziękuję, ale chyba możemy sobie darować przesadne formalności — powiedział Bluza, który wyglądał raczej blado. — I proszę na słowo, kiedy już tu skończycie, dobrze? Sądzę, że powinniśmy pogrzebać ciała…
Jackrum zasalutował.
— Tak jest, sir! Dwóch ochotników do kopania grobu dla tych nieszczęśników! Goom i Tewt… Co on robi?
Loft stała przy otwartym kopcu węglowym. O stopę czy dwie od twarzy trzymała płonącą gałąź i obracała nią, wpatrzona w płomienie.
— Ja pójdę kopać, sierżancie — zaproponowała Stukacz, stając obok Łazer.
— A co, jesteście małżeństwem? — spytał Jackrum. — Ty idziesz na wartę, Halter. Wątpię, czy ci, którzy to zrobili, spróbują wrócić, ale gdyby co, to uważaj. Pójdziecie ze mną i z Igorem, pokażę wam stanowiska.
— Nie ma kawy! — jęczał Maladict.
— To przecież paskudztwo — mruknął Jackrum. — Kubek gorącej i słodkiej herbaty jest dla żołnierza prawdziwym przyjacielem.
Polly chwyciła kubek na wodę do golenia dla Bluzy i odeszła pospiesznie. To kolejna rzecz, której człowiek uczy się w wojsku: wyglądaj na zajętego. Wyglądaj na zajętego, a nikt nie będzie się zbytnio przejmował, czym się zajmujesz.
Przeklęty, przeklęty Strappi! Zabrał jej włosy! Jeśli tylko zdoła, spróbuje ich użyć przeciwko niej, to pewne. To w jego stylu. Co teraz planuje? No, z pewnością będzie się starał trzymać jak najdalej od Jackruma, co do tego nie ma wątpliwości. Gdzieś się przyczai. I ona też musi.
Oddział rozbił biwak po stronie nawietrznej, żeby uniknąć dymu. To miał być krótki odpoczynek, ponieważ zeszłej nocy nikt nie zdążył się wyspać. Ale, jak przypomniał im Jackrum, wyznaczając zadania:
— Jest takie stare żołnierskie powiedzenie: Masz Pecha.
Nie myśleli nawet, żeby skorzystać z chaty, ale znaleźli kilka derek na ramach zbudowanych, by stosy drewna chronić przed deszczem. Ci, którzy nie mieli nic do roboty, kładli się na zebranych gałązkach, które były miękkie, nie cuchnęły i były dużo wygodniejsze niż zamieszkane sienniki w koszarach.
Bluza, jako oficer, miał szałas tylko dla siebie. Polly zebrała wiązki gałęzi, żeby zbudować stołek, a przynajmniej sprężyste siedzisko. Wyłożyła narzędzia do golenia i odwróciła się, by odejść, gdy…
— Mógłbyś mnie ogolić, Perks? — zapytał porucznik.
Na szczęście była odwrócona do niego plecami, więc nie widział jej twarzy.
— Ta nieszczęsna dłoń mocno spuchła, niestety — tłumaczył Bluza. — Normalnie bym nie prosił, ale…
— Oczywiście, sir — odpowiedziała Polly, gdyż nie miała innego wyboru.
Zastanówmy się. Owszem, całkiem dobrze się nauczyła skrobać tępą brzytwą po twarzy pozbawionej zarostu. Goliła też kilka zabitych świń w kuchni Pod Księżną, no bo nikt nie lubi zarośniętego bekonu. Więc świnie właściwie się nie liczą.
Narastała w niej panika. A zaczęła narastać jeszcze szybciej na widok zbliżającego się Jackruma. Poderżnie gardło oficerowi w obecności sierżanta…
Cóż, kiedy nie wiesz, co robić, krzątaj się. Wojskowa zasada. Krzątaj się i licz na niespodziewany atak.
— Nie jest pan zbyt surowy dla naszych ludzi, sierżancie? — zapytał Bluza, gdy Polly wiązała mu na szyi ręcznik.
— Nie, sir. Muszą się czymś zająć, to podstawa. Inaczej zaczną marudzić — oświadczył pewnym głosem Jackrum.
— Tak, ale przecież przed chwilą zobaczyli dwa okaleczone ciała — przypomniał Bluza i zadrżał.
— Dobra praktyka, sir. Zobaczą ich o wiele więcej.
Polly stanęła przed narzędziami do golenia, które rozłożyła na drugim ręczniku. Co tu mamy… Brzytwa, szary kamień do zgrubnego ostrzenia, czerwony do ostrzenia i wygładzania, mydło, pędzel, miska… Na szczęście wiedziała, jak przygotować pianę.
— Dezerterzy, sierżancie — ciągnął Bluza. — Niedobrze.
— Trafiają się, sir. Dlatego żołd zawsze się spóźnia. Człowiek dwa razy się zastanowi, zanim zrezygnuje z zaległej trzymiesięcznej wypłaty.
— Pan de Worde z azety mówił, że zdarza się bardzo wiele dezercji, sierżancie. To dziwne, że tylu ludzi porzuca stronę wygrywającą.
Polly energicznie zamieszała pędzlem w wodzie. Jackrum, po raz pierwszy odkąd zaciągnął się Maladict, wyglądał nieswojo.
— Ale po czyjej stronie on stoi, sir?
— Sierżancie, z całą pewnością nie jest pan głupim człowiekiem — rzekł Bluza. Za jego plecami piana przelała się przez krawędź miski i chlusnęła na ziemię. — Wokół mamy morderczych dezerterów. Nasze granice wydają się dostatecznie niestrzeżone, by pozwalać nieprzyjacielskiej kawalerii na akcje na czterdzieści mil w głębi „naszego pięknego kraju”. A najwyższe dowództwo jest tak zdesperowane, sierżancie, że nawet pół tuzina niewyszkolonych i, prawdę mówiąc, bardzo młodych ludzi musi od razu ruszać na front.
Piana zyskała własne życie. Polly się zawahała.
— Najpierw gorący ręcznik, Perks — rzucił Bluza.
— Tak, sir. Przepraszam, sir. Zapomniałem, sir.
Była coraz bardziej przerażona. Niejasno pamiętała, że zdarzało jej się przechodzić przed zakładem cyrulika w Munz. Gorący ręcznik na twarz. Oczywiście. Chwyciła ręcznik, polała gorącą wodą, wykręciła i narzuciła na porucznika. Właściwie to nawet nie wrzasnął — nie w ścisłym sensie.
— Aaarrrgh! Coś jeszcze mnie martwi, sierżancie.
— Tak, sir?
— Kawalerzyści musieli schwytać kaprala Strappiego. W żaden inny sposób nie mogli się dowiedzieć o naszej grupie.
— Słuszna uwaga, sir — przyznał Jackrum, obserwując, jak Polly nakłada pianę na usta i nos porucznika.
— Mam tylko nadzieję, że nie — pff! — torturowali biedaka. Jackrum milczał w tej kwestii, ale bardzo znacząco. Polly wolałaby, żeby się jej tak nie przyglądał.
— Ale czemu dezerter — pff! — miał uciekać prosto — pff! — na front?
— To ma sens, sir, dla starego żołnierza. Zwłaszcza politruka.
— Naprawdę?
— Może mi pan wierzyć, sir.
Polly przejechała brzytwą po czerwonym kamieniu. Był gładki jak lód.
— Ale nasi chłopcy, sierżancie, nie są starymi żołnierzami. Trzeba — pff! — dwóch tygodni, żeby zmienić rekruta w sprawnego żołnierza.
— To obiecujący materiał, sir. Mógłbym wszystko załatwić w kilka dni — zapewnił Jackrum. — Perks!
Niewiele brakowało, by Polly obcięła sobie kciuk.
— Tak, sierżancie… — wykrztusiła.
— Myślisz, że mógłbyś dzisiaj zabić człowieka?
Polly spojrzała na brzytwę. Ostrze lśniło.
— Przykro mi to mówić, ale myślę, że bym mógł, sir!
— Sam pan widzi, sir — powiedział Jackrum z krzywym uśmiechem. — Jest coś w tych chłopakach, sir. Są szybcy.
Przeszedł za Bluzę i bez słowa wyjął brzytwę z dłoni wdzięcznej Polly.
— Jest kilka spraw, które powinniśmy omówić, sir, tak jakby na osobności. Myślę, że Perks powinien trochę odpocząć.
— Oczywiście, sierżancie. Pas devant les soldats jeuttes, co?
— Ich też, sir — zgodził się Jackrum. — Jesteś wolny, Perks.
Polly odeszła powoli. Prawa dłoń drżała jej ciągle. Za sobą usłyszała westchnienie Bluzy.
— Czasy są trudne, sierżancie. Dowodzenie nigdy nie było tak męczące. Wielki generał Tacticus twierdzi, że w niebezpiecznych czasach dowódca musi być jak orzeł i widzieć całość, ale równocześnie jak jastrząb i widzieć każdy szczegół.
— Tak, sir — zgodził się Jackrum, przesuwając brzytwą po jego policzku. — A jeśli zachowuje się jak zwykła sikorka, sir, może cały dzień wisieć głową w dół i zajadać tłustą słoninę, sir.
— Dobrze powiedziane, sierżancie.
Smolarz i jego żona zostali pochowani z towarzyszeniem — ku braku zaskoczenia Polly — krótkiej modlitwy Łazer. Była to prośba do księżnej, by wstawiła się u boga Nuggana, uzyskała dla zmarłych wieczny odpoczynek i podobne premie. Polly słyszała to już wiele razy i zastanawiała się, jak działa ten proces.
Nie modliła się nigdy od dnia, kiedy spłonął ptak, nawet wtedy, gdy umierała jej matka. Bóg, który palił malowane ptaki, nie ocaliłby matki. Taki bóg nie jest wart modlitwy.
Ale Łazer modliła się za wszystkich. Łazer modliła się jak dziecko, wznosząc oczy ku niebu i składając dłonie mocno, aż bielały jej palce. Piskliwy głos wibrował taką wiarą, że Polly czuła się zakłopotana, potem zawstydzona, a po końcowym „amen” zdziwiona, że świat wydaje się taki sam jak poprzednio. Przez minutę czy dwie był bowiem lepszym światem…
W chacie został też kot. Schował się pod pryczą i parskał na każdego, kto się zbliżył.
— Zabrali całe jedzenie, ale zostały marchewki i pasternaki w ogródku pod pagórkiem — powiedziała Kukuła, kiedy już odchodziły.
— To by b-było okradaniem umarłych — zauważyła Łazer.
— Wiesz, jeśli im to nie pasuje, mogą wszystko przytrzymać, prawda? Przecież są już pod ziemią.
Z jakiegoś powodu teraz wydało im się to śmieszne. Śmiałyby się pewnie ze wszystkiego.
Na miejscu zostały tylko Nefryt, Loft, Kukuła i Polly. Pozostali pełnili służbę wartowniczą. Siedziały więc przy ogniu, na którym bulgotał nieduży kociołek. Loft zajmowała się ogniskiem. Polly zauważyła, że Loft przy ogniu zawsze wydaje się ożywiona.
— Szykuję końskie skubbo dla ruperta — wyjaśniła Kukuła, bez trudu używając slangu, który poznała ledwie dwadzieścia godzin temu. — Specjalnie o nie poprosił. Od Trzyczęściowego mam sporo suszonej koniny, ale Stukacz twierdzi, że skoro i tak stoi na warcie, może przy okazji stuknąć parę bażantów.
— Mam nadzieję, że przynajmniej od czasu do czasu wypatruje też nieprzyjaciela — mruknęła Polly.
— Będzie ostrożna. — Loft pogrzebała patykiem w ogniu.
— Wiecie, jeśli nas wykryją, to zbiją i odeślą — stwierdziła Kukuła.
— Kto taki?! — zawołała Polly tak nagle, że sama siebie zaskoczyła. — Niby kto? Tutaj, na wojnie?! Kogo to obchodzi?
— Wiesz… noszenie męskich ubrań jest Obrzydliwością dla Nuggana.
— Dlaczego?
— Po prostu jest — oświadczyła stanowczo Kukuła. — Ale…
— …je nosisz — dokończyła Polly.
— No, to był jedyny sposób — przyznała Kukuła. — Zresztą przymierzyłam je i wcale nie wydały mi się obrzydliwe.
— Zauważyłyście, że mężczyźni inaczej z tobą rozmawiają? — wtrąciła nieśmiało Loft.
— Rozmawiają? — powtórzyła Polly. — Słuchają też inaczej.
— I nie gapią się na ciebie przez cały czas — dodała Kukuła. — Wiecie, o co mi chodzi. Jesteś po prostu… inną osobą. Gdyby dziewczyna przeszła ulicą, niosąc miecz, jakiś mężczyzna próbowałby go jej odebrać.
— U trollów nam nie wolno nosić maczug — dodała Nefryt. — Tylko duże kamienie. I jeszcze dziewczyna nie powinna mieć mchu, bo chłopcy uważają, że łysina jest skromna. Musiałam ptasie łajno wcierać w głowem, żeby tyle wyhodować.
Jak na trolla była to dość długa przemowa.
— Tego nie widziałyśmy — przyznała Polly. — Trolle dla nas wyglądają mniej więcej tak samo.
— Jestem naturalnie urwista — dodała Nefryt. — Nie wiem, czemu mam siem polerować.
— Rzeczywiście jest różnica — zgodziła się Kukuła. — Myślę, że to przez skarpety. Jak gdyby cały czas ciągnęły się naprzód. Całkiem jakby świat kręcił się dookoła twoich skarpet. — Westchnęła i obejrzała koninę wygotowaną już prawie do białości. — Gotowe — uznała. — Idź i daj to rupertowi, Polly… to znaczy Ozzer. Mówiłam sierżantowi, że mogę przygotować coś lepszego, ale powiedział, że porucznik wspominał, jak mu smakowało wczoraj…
Przed Kukułą wylądowały nagle związane razem mały dziki indyk, dwa bażanty i dwa króliki.
— Dobrze, żeśmy was pilnowali, co? — Stukacz wyszczerzyła zęby i zakręciła procą na palcu. — Jeden kamień, jeden obiad. Maladict został na warcie. Mówi, że wywącha każdego, a i tak jest zbyt pobudzony, żeby jeść. Co możesz z tym zrobić?
— Zapiekankę z dziczyzny — uznała stanowczo Kukuła. — Mamy jarzyny i została mi jeszcze połówka cebuli[3]. Jestem pewna, że któryś z tych kopców można przerobić na piekarnik…
— Wstawać wszyscy! Baczność! — krzyknął za nimi poruszający się bezszelestnie Jackrum. Zatrzymał się i czekał z lekkim uśmieszkiem na twarzy, kiedy jego żołnierze podrywali się na nogi. — Szeregowy Halter, muszę mieć wściekle ostry wzrok — rzekł, kiedy stali już mniej więcej pionowo.
— Tak, sierżancie — odparła Stukacz, patrząc prosto przed siebie.
— Domyślacie się czemu, szeregowy?
— Nie, sierżancie.
— No bo przecież wiem, że ciągle pilnujecie granic obozu, ale widzę was tak dobrze, jakbyście stali tuż przede mną, Halter. Zgadza się, Halter?
— Tak, sierżancie!
— I dobrze, że ciągle stoicie na warcie, Halter, bo karą za opuszczenie posterunku w czasie wojny jest śmierć, Halter!
— Ja tylko…
— Żadnych tylko! Nie chcę słyszeć żadnych tylko! I nie chcę, żebyście uważali mnie za faceta wrzaskliwego. Kapral Strappi był wrzaskliwy, ale to przecież piekielny politruk! Słowo honoru daję, nie jestem wrzaskliwy, ale jeśli nie wrócisz na posterunek w ciągu trzydziestu sekund, to wyrwę ci język!
Stukacz odbiegła. Sierżant Jackrum odchrząknął i kontynuował już spokojniejszym tonem.
— To, chłopcy, było coś, co nazywam prawdziwą wykłodą o życiu, nie taką wymyślną o polityce, jakie wygłaszał wam Strappi. — Zakaszlał. — Celem tej wykłody jest to, byście zdali sobie sprawę, jak stoimy. A stoimy po uszy w bagnie. I nie byłoby gorzej, nawet jakby żaby z nieba padały. Są pytania?
Ponieważ nie było, a zdziwieni rekruci milczeli, mówił dalej. Równocześnie zaczął powolny spacer wokół oddziału.
— Wiemy, że na tym terenie operują oddziały wroga. W chwili obecnej nie mają butów. Ale znajdą się inni, mający butów pod dostatkiem. W tym regionie mogą być również dezerterzy. To nie będą mili ludzie! Będą niegrzeczni! Zatem porucznik Bluza zdecydował, że będziemy podróżować nocą i poza traktami. Owszem, spotkaliśmy się z przeciwnikiem i pokonaliśmy go. To był traf. Nie spodziewali się, że będziecie twardymi i hardymi żołnierzami. Wy też nie, więc nie chciałbym, żebyście wpadli w zarozumiałość. — Pochylił się i jego twarz znalazła się o kilka cali od Polly. — Czujecie się zarozumiali, szeregowy Perks?
— Nie, sierżancie!
— To dobrze. Dobrze. — Jackrum odstąpił. — Idziemy na front, chłopcy. Jest wojna. A w czasie paskudnej wojny gdzie najlepiej się znaleźć? Oprócz księżyca oczywiście. No? Wie ktoś?
Nefryt wolno uniosła rękę.
— No, mówcie — zachęcił ją sierżant.
— W armii, sierżancie — powiedziała troll. — Bo… — Zaczęła odliczać na palcach. — Jeden, dostajesz broń, zbrojem i resztem. Dwa, jesteś otoczony przez innych uzbrojonych. Eee… Dużo, dostajesz żołd i lepsze żarcie niż tacy z cywilów. Eee… Mnóstwo, jak siem poddajesz, biorom cię do niewoli, a som przepisy o niewoli, takie jak niekopanie jeńców po głowie i różne inne, bo jak kopiesz ich jeńców po głowie, to oni kopią naszych jeńców po głowie i to tak, jakbyś sam siebie kopał po głowie, ale nie ma takiego prawa, żeby nie kopać wrogich cywilów po głowie. Są też inne rzeczy, ale skończyły mi siem numery. — Uśmiechnęła się do nich brylantowo. — Może jesteśmy powolni, ale nie gupi — dodała.
— Jestem pod wrażeniem, szeregowy — przyznał Jackrum. — I macie rację! Jedyna osa w dżemie to fakt, że jeszcze nie jesteście żołnierzami. Ale w tym akurat mogę wam pomóc. Być żołnierzem nie jest trudno. Gdyby było, żołnierze nie dawaliby sobie z tym rady. Trzeba koniecznie spełniać tylko trzy zadania, a mianowicie: jeden, słuchać rozkazów, dwa, dowalić nieprzyjacielowi solidnie i mocno, trzy, nie ginąć. Zrozumieliście? Dobrze. Jesteście prawie u celu! Brawo! Proponuję, że będę wam asystował w wykonywaniu wszystkich trzech! Jesteście moimi małymi chłopaczkami i ja o was zadbam. A tymczasem macie swoje obowiązki. Kukuła, do gotowania! Szeregowy Perks, zajmiecie się rupertem! A potem ćwiczcie golenie! Ja teraz odwiedzę tych na warcie i przekażę im słowo boże! Rozejść się!
Utrzymały coś zbliżonego do postawy zasadniczej, dopóki sierżant nie oddalił się poza zasięg słuchu. Dopiero potem odetchnęły.
— Dlaczego on zawsze krzyczy? — spytała Kukuła. — Przecież wystarczyłoby mu zapytać…
Polly przelała straszliwe skubbo do blaszanej miski i niemal pobiegła do szałasu porucznika. Uniósł głowę znad mapy i uśmiechnął się, jakby dostarczyła mu prawdziwe smakołyki.
— Ach, skubbo — powiedział.
— Tak naprawdę to my jemy co innego, sir. I na pewno wystarczy dla wszystkich…
— Wielkie nieba, nie… Lata minęły, odkąd jadłem coś podobnego — zapewnił Bluza i sięgnął po łyżkę. — Oczywiście w szkole nie zachwycało nas to tak bardzo.
— Dostawał pan takie jedzenie w szkole, sir?
— Tak. Prawie codziennie.
Polly nie całkiem potrafiła to zrozumieć. Bluza był dobrze urodzony, a dobrze urodzeni dobrze się odżywiają, tak?
— Zrobił pan coś złego, sir?
— Nie mam pojęcia, o co ci chodzi, Perks. — Bluza chlipał straszliwą ciecz. — Ludzie odpoczęli?
— Tak, sir. Ci zabici trochę nami wstrząsnęli…
— Rozumiem. Paskudna historia. — Porucznik westchnął. — Ale niestety, taka jest wojna. Żałuję tylko, że tak szybko musieliście się o tym przekonać. To zwykłe niedopatrzenie, od samego początku. Mam nadzieję, że wszystko się wyjaśni, kiedy już dotrzemy do Kneck. Żaden generał nie może przecież oczekiwać, że tacy młodzi chłopcy w jednej chwili staną się żołnierzami. Będę miał coś do powiedzenia w tej kwestii.
Jego królicze rysy wydawały się bardzo zdeterminowane, jak u chomika, który nagle wypatrzył otwór w kołowrotku.
— Czy jestem jeszcze do czegoś potrzebny, sir? — upewniła się Polly.
— Hm… Czy ludzie o mnie rozmawiają, Perks?
— Właściwie nie, sir. Nie.
Porucznik wydawał się rozczarowany.
— Aha. No tak. Dziękuję ci, Perks.
Polly zastanawiała się, czy Jackrum kiedykolwiek sypia. Stała na warcie, gdy bezgłośnie wyszedł spoza niej i zawołał:
— Zgadnij kto to, Perks! Jesteś na posterunku! Powinieneś zobaczyć straszliwych wrogów, zanim oni cię zobaczą. Jakie są cztery główne elementy warty?
— Kształt, cień, sylwetka, błysk, sierżancie! — Polly stanęła na baczność.
Sierżant zamilkł na chwilę, nim powiedział:
— Wiedziałeś wcześniej, co?
— Nie, sir! Mały ptaszek mi powiedział w czasie zmiany warty. Mówił, że ich też pan pytał.
— Aha! Czyli mali chłopcy Jackruma spiskują przeciwko swojemu staremu dobremu sierżantowi, co?
— Nie, sir. To tylko wymiana informacji, ważnych dla oddziału w sytuacji zagrożenia, sir!
— Szybko gadasz, Perks, muszę ci przyznać.
— Dziękuję, sierżancie.
— Ale widzę, że nie stoisz w tym przeklętym cieniu, Perks, ani nie zrobiłeś nic, żeby zmienić swój przeklęty kształt, sylwetkę wyraźnie widać w tym przeklętym świetle, a twoja szabla błyszczy jak diament w przeklętym uchu kominiarza! Wytłumacz!
— To z powodu piątego elementu, sierżancie! — Polly spoglądała prosto przed siebie.
— To znaczy?
— Koloru, sierżancie! Noszę przeklętą czerwień i biel w przeklętym szarym lesie, sierżancie!
Zaryzykowała szybkie spojrzenie z ukosa. W świńskich oczkach Jackruma dostrzegła blask, który zwykle pojawia się u kogoś sekretnie bardzo zadowolonego.
— Wstydzisz się swojego pięknego munduru, Perks?
— Nie chcę, żeby mnie w nim oglądali martwego, sir.
— Ha… Dobrze, Perks. Spocznij.
Polly uśmiechnęła się prosto przed siebie. Kiedy skończyła wartę i zeszła na porcję zapiekanki z dziczyzny, Jackrum uczył Loft i Stukacz podstaw szermierki, używając leszczynowych kijów zamiast szabel. Zanim skończyła jeść, demonstrował Łazer co bardziej wyrafinowane elementy obsługi wysoko wydajnej kuszy pistoletowej, zwłaszcza tego punktu, który mówi, że nie należy odwracać się z nabitą bronią i pytać:,A Men kawałek do czego jest, sierżancie?”. Łazer traktowała broń tak, jak dumna ze swego domostwa gospodyni traktuje zdechłą mysz — trzymała na odległość wyciągniętego ramienia i próbowała nie patrzeć. Ale nawet ona radziła sobie lepiej niż Igor, który nie mógł się pogodzić z ideą czegoś, co dla niego było chirurgią losową.
Nefryt drzemała. Maladict z rękami skrzyżowanymi na piersi wisiał za kolana pod dachem jednego z szałasów. Musiał mówić prawdę, kiedy tłumaczył, że trudno się odzwyczaić od pewnych aspektów wampiryzmu.
Igor i Maladict…
Nadal nie była pewna co do Maladicta, ale Igor musiał być chłopcem — z tymi szwami dookoła głowy i twarzą, którą można określić tylko jako nieładną[4]. Był spokojny i uporządkowany, ale może wszystkie Igory się tak zachowują…
Obudziła się, gdyż potrząsała nią Kukuła.
— Ruszamy! Lepiej idź i zobacz, co z rupertem!
— Co? Hę? Aha… już!
Wokół słyszała krzątaninę. Wstała niepewnie i pobiegła do szałasu porucznika Bluzy. Oficer stał przed swoim nędznym koniem i z wyrazem zagubienia na twarzy ściskał uprząż.
— Przyszedłeś, Perks… — ucieszył się. — Nie jestem całkiem pewien, że robię to, jak należy.
— Nie, sir. Wodze ma pan skrzyżowane, a wędzidło dołem do góry — powiedziała Polly, która często pomagała w stajni gospody.
— Aha, więc dlatego wczoraj był taki trudny — domyślił się Bluza. — Pewnie powinienem się na tym znać, ale w domu mieliśmy od tego człowieka…
— Proszę pozwolić, sir… — Kilkoma ostrożnymi ruchami Polly rozplątała uprząż. — Jak go pan nazwał?
— Thalacephalos — odparł z zakłopotaniem Bluza. — Wiesz, to legendarny wierzchowiec generała Tacticusa.
— Nie wiedziałem o tym, sir.
Polly wychyliła się i spojrzała między tylnymi nogami zwierzęcia. Ojoj… Bluza rzeczywiście był krótkowidzem.
Kobyła spoglądała na nią po części oczami, które były małe i złe, ale przede wszystkim żółknącymi zębami, których posiadała ogromną liczbę. Polly miała wrażenie, że zwierzę myśli o prychnięciu.
— Przytrzymam go, kiedy będzie pan wsiadał, sir — zaproponowała.
— Dziękuję ci. Rzeczywiście, rusza się trochę, kiedy próbuję.
— Nic dziwnego, sir.
Polly wiedziała o trudnych koniach. Ten miał wszystkie cechy prawdziwego drania, jednego z tych, których nie zniechęca oczywista wyższość ludzkiej rasy.
Kobyła wytrzeszczała ślepia i zęby, kiedy Bluza wspinał się na siodło, ale Polly przewidująco zajęła pozycję z dala od masztów szałasu. Thalacephalos nie należała do takich, które zrzucają i kopią. Była chytra, co Polly zauważyła od razu — takie nadeptują na nogę…
Przesunęła stopę w chwili, kiedy opadało kopyto. Ale Thalacephalos, zła, że dała się przechytrzyć, opuściła łeb i mocno ugryzła Polly w zrolowane skarpety.
— Niegrzeczny koń! — zawołał surowo Bluza. — Przepraszam cię, Perks. Chyba nie może się już doczekać bitwy! Och, coś podobnego! — dodał, spoglądając w dół. — Dobrze się czujesz, Perks?
— No, ciągnie mnie trochę, sir… — odparła wleczona w bok Polly.
Bluza znowu pobladł.
— Przecież cię ugryzł… Złapał cię za… prosto w…
Polly zrozumiała nagle. Popatrzyła w dół i szybko sobie przypomniała to, co słyszała podczas licznych bójek w karczmie, kiedy nie obowiązywały żadne reguły.
— Och… ooo… argh… Niech to! Prosto w klejnoty! Aargh! — krzyczała.
A potem, ponieważ w danej chwili wydało jej się to niezłym pomysłem, mocno uderzyła pięściami kobyłę w pysk. Porucznik zemdlał.
Doprowadzenie Bluzy do przytomności zajęło trochę czasu, więc Polly zdążyła się zastanowić.
Porucznik otworzył oczy i skupił na niej wzrok.
— Ehm… Spadł pan z konia, sir — oświadczyła Polly.
— Perks? Dobrze się czujesz? Mój chłopcze, przecież złapał cię za…
— Wystarczy parę szwów, sir.
— Co? U Igora?
— Nie, sir. Tylko materiał, sir — uspokoiła go. — Spodnie są dla mnie trochę za duże, sir.
— Aha… To dobrze. Za duże, tak? Co tam… Niewiele brakowało, co? No ale nie mogę tak leżeć cały dzień.
Oddział pomógł mu dosiąść Thalacephalos, która parskała bez śladu skruchy. W temacie „za duże” Polly zanotowała w pamięci, żeby na następnym postoju zająć się kurtką porucznika. Sama co prawda niezbyt dobrze radziła sobie z igłą, ale jeśli Igor nie potrafi czegoś zrobić, żeby dowódca lepiej wyglądał, to nie jest mężczyzną, za jakiego go uważała.
A to prowadziło do interesującego problemu.
Jackrum ryknął, wzywając ich na zbiórkę. Teraz szło im to dużo szybciej. I nie tak chaotycznie.
— No dobra, Piersi i Tyłki! Dzisiaj…
Zestaw wielkich żółtych zębów zdjął mu z głowy czapkę.
— Och, najmocniej przepraszam, sierżancie! — zawołał z tyłu Bluza, usiłując powstrzymać kobyłę.
— Żaden kłopot, sir, to się zdarza! — zapewnił Jackrum, szarpiąc swoje czako.
— Chciałbym przemówić do moich ludzi, sierżancie.
— Co? Ehm… Tak jest, sir! — Jackrum trochę się chyba zaniepokoił. — Oczywiście, sir. Piersi i Tyłki! Baaaczekaćmomentność!
Bluza odchrząknął.
— Eee… Żołnierze! — zaczął. — Jak wiecie, musimy jak najprędzej dotrzeć do doliny Kneck, gdzie podobno… jesteśmy potrzebni. Nocne marsze uchronią nas przed… komplikacjami. Eee… Ja… — Przyglądał się im z twarzą wykrzywioną grymasem jakby wewnętrznej walki. — Eee… Muszę powiedzieć, że nie wydaje mi się, byśmy… To znaczy, wszelkie fakty wskazują… no… nie sądzę, że… hm… Powinienem wam chyba powiedzieć… ehm…
— Mogę zadać pytanie? — odezwała się Polly. — Dobrze się pan czuje?
— Musimy trwać w nadziei, że ci, którzy mają nad nami władzę, podejmują właściwe decyzje — wymamrotał Bluza. — Ale mam do was pełne zaufanie i jestem przekonany, że mnie nie zawiedziecie. Niech żyje księżna! Prowadźcie dalej, sierżancie.
— Piersi i Tyłki! Kolumną… marsz!
I tak ruszyli w mrok i na wojnę.
Porządek marszu nie różnił się od wczorajszego, z Maladictem na czele. Chmury zatrzymywały nieco ciepła, a ich warstwa była dostatecznie cienka, by tu i tam sugerować blask księżyca. Las nocą nie sprawiał Polly problemów, zresztą nie był to prawdziwy dziki las. A prawdę mówiąc to, co teraz robili, nie było też prawdziwym marszem. Przypominało raczej przyspieszone skradanie się, pojedynczo i dwójkami.
Niosła dwie ze zdobytych kawaleryjskich kusz, wetkniętych teraz nieporęcznie między troki jej plecaka. To były paskudne konstrukcje, jakby skrzyżowanie małej kuszy i zegara. Mechanizmy ukryte w grubym łożysku powodowały, że choć sam łuk miał zaledwie sześć cali, można było — jeśli człowiek naparł całym ciężarem — naciągnąć go, magazynując tyle energii, że wystrzelony groźny stalowy bełt przebijał calowej grubości deskę. Zrobione były z błękitnego metalu, smukłe i groźne. Ale jest takie stare wojskowe powiedzenie: lepiej żebym ja strzelał z tego do ciebie niż ty do mnie, draniu!
Polly przesuwała się wolno wzdłuż kolumny, aż maszerowała obok Igora. Skinął jej głową w półmroku, a potem znów zaczął patrzeć pod nogi. Powinien, gdyż jego plecak był dwa razy większy od innych. Nikt nie miał ochoty pytać, co tam niesie; czasami zdawało się, że z wnętrza słychać chlupanie jakichś płynów.
Igory przechodziły niekiedy przez Munz, choć formalnie były Obrzydliwością w oczach Nuggana. Polly wydawało się, że użycie kawałków kogoś, kto nie żyje, by pomóc zachować życie trzem czy czterem innym osobom, to całkiem dobry pomysł. Ale ojciec Jupe z ambony przekonywał, że Nuggan nie chce, by ludzie po prostu żyli, ale by żyli właściwie. Wśród wiernych rozlegał się wtedy pomruk aprobaty, choć Polly dobrze wiedziała, że siedzi tam kilka osób mających rękę czy nogę trochę mniej opaloną albo bardziej owłosioną niż druga. Wszędzie w górach żyli drwale. Wypadki zdarzały się często — nagłe wypadki. A że jednorękiemu drwalowi niełatwo znaleźć pracę, ludzie szukali Igora, by zrobił to, czego nie potrafi dokonać żadna modlitwa.
Igory miały swoje powiedzenie: Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. Nie trzeba było się im odwdzięczać. Trzeba było się raczej dowdzięczać, a to trochę niepokoiło. Kiedy człowiek umierał, w tajemniczy sposób zjawiał się na progu jakiś Igor i prosił, by pozwolono mu zabrać wszystkie części, które są pilnie potrzebne innym osobom z jego „małej lifty”. Bez protestów czekał, aż odejdzie kapłan, i mówiono, że kiedy już przyszła pora, działał szybko i sprawnie. Zdarzało się jednak często, że kiedy się zjawiał, potencjalny dawca wpadał w panikę i zwracał się do Nuggana, który lubił swoich wiernych w całości. W takich przypadkach Igor odchodził. Spokojnie i grzecznie. I nigdy już nie wracał. Nie wracał do całej wioski czy osady drwali. On ani inne Igory. Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz — a czasem się budzisz.
O ile Polly rozumiała, Igory wierzyły, że ciało jest jedynie bardziej skomplikowanym rodzajem ubrania. Co dziwne, nugganici też tak uważali.
— Cieszę się, że też się zaciągnąłeś — powiedziała Polly, maszerując obok.
— Jafne, Ozz.
— Mogę cię o coś spytać, Igorze?
— Jafne, Ozz.
— Jak się nazywają żeńskie Igory, Igorze?
Igor potknął się, ale szedł dalej. Milczał przez chwilę.
— No dobrze, co zrobiłem nie tak?
— Czasem zapominasz seplenić. Ale przede wszystkim… to tylko wrażenie. Jakieś drobiazgi w sposobie poruszania, może…
— Fłowo, którego fukaf, to „Igorina” — wyjaśniła Igorina. — Nie seplenimy tak bardzo jak chłopcy.
Szły dalej w milczeniu. Po chwili odezwała się Polly:
— Myślałam, że ścięcie włosów jest dostatecznie okropne…
— Chodzi ci o szwy? Mogę je wyjąć w pięć minut. Fą tylko na pokaz.
Polly zawahała się. Ale przecież Igory muszą być godne zaufania, prawda?
— Nie ścinałaś włosów?
— Prawdę mówiąc, to je ufunęłam.
— Włożyłam swoje do plecaka. — Polly starała się nie patrzeć na szwy wokół głowy Igoriny.
— Ja też — zapewniła Igorina. — W słoju. Ciągle rofły. Polly przełknęła ślinę. By omawiać z Igorem kwestie natury osobistej, niezbędny był brak wyobraźni plastycznej.
— Moje ukradli w koszarach. Jestem pewna, że to był Strappi.
— Qj!
— Nienawidzę myśli o nim z moimi włosami.
— Dlaczego je zabrałaś?
To było istotne pytanie. Zaplanowała wszystko — a dobrze sobie radziła z planowaniem. Nabrała wszystkich. Była spokojna, rozsądna. Ścinając włosy, poczuła tylko niewielką przykrość.
I zabrała je ze sobą. Po co? Mogła zwyczajnie wyrzucić. Przecież to żadna magia. Zwykłe włosy. Mogła je wyrzucić, tak po prostu. Łatwe. Ale… ale… a prawda, pokojówki mogłyby je znaleźć. O to chodziło. Musiała szybko wynieść je z domu. Słusznie. A potem mogłaby je zakopać, kiedy byłaby już bardzo, bardzo daleko. Słusznie.
Ale nie zakopała.
Była bardzo zajęta. No właśnie, odezwał się cichy głosik, wewnętrzny i zdradziecki: Byłaś bardzo zajęta oszukiwaniem wszystkich. Oprócz siebie.
— Ale co może zrobić Strappi? — zdziwiła się Igorina. — Dostanie baty od Jackruma, niech tylko mu wpadnie w łapy. To dezerter i w dodatku złodziej.
— Tak, ale może komuś powiedzieć.
— Wtedy ty powiesz, że to kofmyk włofów ukochanej, którą zostawiłeś. Wielu żołnierzy nosi medaliony czy coś podobnego. No wiesz, „kosmyk jej włosów jak złote kłofy”, jak mówi piofenka.
— To były wszystkie moje włosy! W medalionie? Nie zmieściłyby się w twoim czako.
— Ach… — westchnęła Igorina. — Możesz powiedzieć, że bardzo ją kochałeś.
Wbrew wszystkiemu Polly zaczęła się śmiać. Nie mogła się opanować. Przygryzła rękaw i próbowała maszerować dalej. Ramiona jej drżały.
Coś jakby nieduże drzewo szturchnęło ją w plecy.
— Wy dwa lepiej nie hałasujcie — zahuczała Nefryt.
— Przepraszam — szepnęła Polly. — Przepraszam.
Igorina zaczęła nucić.
Samotnie odszedłem za góry,
Za bagna i za doliny…
Polly znała tę piosenkę, ale powiedziała sobie: nie będę jej śpiewać. Przecież ja naprawdę chciałam zostawić dziewczynę, ale okazuje się, że zabrałam ją ze sobą…
W tej właśnie chwili wynurzyli się spomiędzy drzew i zobaczyli czerwoną łunę.
Cały oddział przystanął na skraju lasu i patrzył. Łuna przesłaniała sporą część horyzontu; miejscami rozjaśniała się i ciemniała.
— Czy to piekło? — spytała Łazer.
— Nie, ale ją w nie zmienili, niestety — odparł porucznik. — To dolina Kneck.
— Ona płonie, sir? — zapytała Polly.
— Boże uchowaj, to tylko blask ognisk odbity od warstwy chmur — wyjaśnił sierżant Jackrum. — Pole bitwy zawsze nocą groźnie wygląda. Nie przejmujcie się, chłopaki.
— Co oni pieką na tych ogniskach? Słonie? — zdziwił się Maladict.
— A co to takiego? — dodała Polly, wskazując pobliskie wzgórze, jeszcze ciemniejsze od nocy. Na czubku bardzo szybko zapalało się i gasło małe światełko.
Coś zgrzytnęło i stuknęło metalicznie — to porucznik wyjął i rozłożył niewielką lunetę.
— To świetlne sekary! Co za demony!
— Tam jest drugi — huknęła Nefryt, wskazując o wiele bardziej oddalone wzgórze. — Mrug, mrug…
Polly spoglądała na poczerwieniałe niebo, a potem na chłodne światełko zapalające się i gasnące na przemian. Spokojne, delikatne światło. Nieszkodliwe światło. A za nim płonące niebo…
— To na pewno szyfr — uznał Bluza. — Szpiedzy, jestem pewien.
— Świetlne sekary? — zdziwiła się Stukacz. — Co to takiego?
— Obrzydliwość w oczach Nuggana — odparł porucznik. — Niestety, bo byłyby wściekle przydatne, gdybyśmy także je mieli. Prawda, sierżancie?
— Tak, sir — zgodził się odruchowo Jackrum.
— Jedynymi wiadomościami wysyłanymi przez powietrze winny być modlitwy wiernych. Chwała Nugganowi, chwała księżnej i tak dalej, i tym podobnie. — Bluza westchnął i spojrzał przez lunetę. — Co za szkoda. Ile jest do tego wzgórza waszym zdaniem, sierżancie?
— Dwie mile, sir. Warto próbować się zakraść?
— Muszą wiedzieć, że ludzie ich zauważą i przyjdą sprawdzić, więc nie będą zbyt długo „kręcić się” w okolicy. Zresztą te aparaty są w wysokim stopniu kierunkowe. Stracilibyśmy go z oczu, jak tylko zeszlibyśmy niżej.
— Mogę zadać pytanie, sir? — odezwała się Polly.
— Oczywiście.
— Jak udaje im się uzyskać takie jaskrawe światło, sir? To czysta biel!
— Pewnie jakaś odmiana fajerwerków.
— I oni tym światłem przekazują wiadomości?
— Tak, Perks. A pytasz o to, bo…
— Ludzie, którzy odbierają te wiadomości, wysyłają swoje w ten sam sposób? — nie ustępowała Polly.
— Tak, Perks, na tym to polega.
— W takim razie… może nie musimy chodzić aż na tamten szczyt, sir? Bo światło jest wycelowane prosto w nas, sir.
Obejrzeli się wszyscy. Wzgórze, które mijali, wyrastało nad nimi.
— Świetna uwaga, Perks! — szepnął porucznik. — Idziemy, sierżancie!
Zsunął się z wierzchowca, który odruchowo odstąpił w bok, by jeździec na pewno się przewrócił.
— Tak jest, sir. — Jackrum pomógł mu wstać. — Maladict! Weź Gooma i Haltera. Okrążycie wzgórze od lewej, reszta idzie na prawo… Nie ty, Karborund, bez urazy, ale trzeba to załatwić po cichu. Zostań tutaj. Perks, ty pójdziesz ze mną…
— Ja też pójdę, sierżancie — oznajmił Bluza i tylko Polly zauważyła grymas Jackruma.
— Dobry pomysł, sir! Proponuję, żeby poszedł… żebyśmy poszli z panem, Perks i ja. Wszyscy zrozumieli? Idziemy na szczyt, cicho i dyskretnie. Nikt, ale to nikt się nie rusza, dopóki nie usłyszy mojego sygnału…
— Mojego sygnału — poprawił go Bluza stanowczo.
— O to mi właśnie chodziło, sir. Szybko i cicho! Przyłożyć im mocno, ale przynajmniej jednego chcę mieć żywego. Ruszamy!
Obie grupy rozbiegły się w prawo i w lewo, zniknęły wśród nocy. Sierżant dał im minutę czy dwie, po czym ruszył z szybkością niezwykłą dla człowieka o jego rozmiarach. Zaskoczeni Polly i Bluza zostali w miejscu, ale tylko przez moment. Z tyłu opuszczona Nefryt patrzyła, jak odchodzą.
Drzewa przerzedziły się na stromym zboczu, ale nie aż tak, żeby rozrosło się obfite poszycie. Polly odkryła, że łatwiej przesuwać się na czworakach, przytrzymując się pędów i kępek trawy. Po chwili wyczula zapach dymu, chemiczny i gryzący.
Była też pewna, że słyszy ciche stukanie.
Drzewo wysunęło rękę i wciągnęło ją do cienia.
— Ani słówka! — syknął Jackrum. — Gdzie rupert?
— Nie wiem, sierżancie.
— Do demona! Nie można pozwolić, żeby rupert biegał tu sobie swobodnie. Nigdy nie wiadomo, co wpadnie mu do tej jego główki. Zwłaszcza teraz, kiedy wymyślił, że on tu dowodzi! Ty masz go pilnować! Szukaj go!
Polly zsunęła się z powrotem po zboczu i znalazła porucznika opartego o drzewo. Rzęził lekko.
— Aha… Perks… — wysapał. — Chyba znowu… wraca moja… astma.
— Pomogę panu wejść, sir. — Polly chwyciła go za rękę i pociągnęła do góry. — Czy mógłby pan rzęzić trochę ciszej, sir?
Powoli, ciągnąc i popychając na przemian, doprowadziła Bluzę do drzewa Jackruma.
— Miło, że pan do nas dołączył, sir — szepnął sierżant z twarzą wykrzywioną grymasem obłąkańczej uprzejmości. — Gdyby zechciał pan tutaj zaczekać, Perks i ja podczołgamy się…
— Ja też idę, sierżancie — oznajmił porucznik.
Jackrum się zawahał.
— Tak jest, sir. Ale z całym szacunkiem, sir, znam się na potyczkach…
— Idziemy, sierżancie — przerwał mu Bluza.
Padł płasko na ziemię i zaczął wlec się naprzód.
Polly także zaczęła się przesuwać po zboczu. Trawa była tu krótsza, jak oskubana przez króliki, z małymi krzakami tu czy tam. Skupiła się na tym, by poruszać się bez hałasu. Zmierzała w stronę stukania. Zapach chemicznego dymu był coraz mocniejszy. A kiedy dotarła bliżej, zobaczyła światło — małe jasne plamki. Uniosła głowę.
Na tle nocy rysowały się sylwetki trzech mężczyzn stojących tuż przed nią. Jeden trzymał grubą rurę długości jakichś pięciu stóp; koniec opierał na ramieniu, a drugi spoczywał na trójnogu. Jej wylot mierzył w dalekie wzgórze. Z przeciwnej strony rury, około stopy za głową trzymającego, umocowano duże kanciaste pudło. Przez spojenia i szpary wylewało się z niego światło, a z krótkiego komina u góry wydobywał się gęsty dym.
— Perks! Na trzy… — szepnął Jackrum z prawej strony Polly. — Jeden…
— Spokojnie, sierżancie — odezwał się Bluza po lewej. Szeroka, rumiana twarz Jackruma zwróciła się w ich stronę, prezentując wyraz zdumienia.
— Sir?
— Utrzymujcie pozycję.
Nad nimi nie ustawało stukanie.
Tajemnice wojskowe, myślała Polly. Szpiedzy! Wrogowie! A my tylko się przyglądamy! To jakby patrzeć bezczynnie na wyciekającą z arterii krew.
— Sir! — zasyczał wrzący z wściekłości Jackrum.
— Zostańcie na pozycji, sierżancie. To rozkaz.
Jackrum znieruchomiał, ale był to zwodniczy spokój wulkanu czekającego na wybuch. Nieubłagany stuk sekara trwał ciągle — zdawało się, że całą wieczność. Sierżant sapał i wiercił się jak pies na smyczy.
Wreszcie stukanie ucichło. Polly usłyszała daleki pomruk rozmowy.
— Sierżancie — wyszeptał Bluza. — Możecie ich „załatwić”, i to szybko.
Jackrum wystrzelił spośród trawy niczym kuropatwa.
— Dalej, chłopcy! Brać ich!
Pierwszą myślą Polly, kiedy się poderwała, było to, że odległość jest większa, niż wydawała się na początku.
Trzej mężczyźni odwrócili się, słysząc krzyk sierżanta. Ten z rurą wypuścił ją i sięgnął po broń, jednak Jackrum sunął na niego jak lawina. Mężczyzna popełnił błąd i próbował dotrzymać mu pola; brzęknęły klingi i nastąpił krótki chaos, tyle że sierżant Jackrum sam w sobie był dostatecznie śmiertelnym chaosem.
Drugi mężczyzna przemknął obok Polly, ona jednak biegła do trzeciego, który cofał się, sięgając dłonią do ust. Potem odwrócił się nagle, by uciekać… i stanął twarzą w twarz z Maladictem.
— Nie pozwól mu połknąć! — krzyknęła Polly.
Ręka Maladicta strzeliła do przodu i uniosła szarpiącego się przeciwnika za gardło.
Byłaby to perfekcyjnie przeprowadzona akcja, gdyby nie zjawiła się reszta oddziału, która całą energię zużyła na bieg, więc nie pozostało już nic na hamowanie. Nastąpiły zderzenia.
Maladict upadł, gdy jeniec kopnął go w pierś, próbował się wyrwać i wpadł na Stukacz. Polly przeskoczyła nad Igoriną, niemal się przewróciła o leżącą Łazer i rzuciła się desperacko na klęczącego teraz uciekiniera, który machał przed sobą sztyletem, a drugą ręką chwycił się za krtań i krztusił się głośno. Polly wytrąciła mu broń z ręki, przebiegła za niego i z całej siły uderzyła w plecy. Upadł na twarz. Zanim zdążyła go złapać, Jackrum uniósł go nad ziemię.
— Nie mogę pozwolić, żeby ten biedak zadławił się na śmierć!
Drugą ręką uderzył schwytanego w żołądek, z odgłosem jakby mięso uderzyło w kamień. Jeniec zrobił zeza, a z ust wyfrunęło mu coś sporego i białego, co przeleciało sierżantowi nad ramieniem. Jackrum postawił przeciwnika i zwrócił się do Bluzy.
— Muszę zaprotestować, sir! — zawołał, trzęsąc się ze złości. — Leżeliśmy tylko i patrzyliśmy, jak te demony przesyłają nie wiadomo jakie wiadomości, sir! To szpiedzy, sir! A mogliśmy ich załatwić od razu!
— I co potem, sierżancie? — zapytał Bluza.
— Co?
— Sądzicie, że ludzie, z którymi oni rozmawiali, nie zaczęliby się zastanawiać, dlaczego przekaz nagle się urwał?
— Mimo to, sir…
— Tymczasem teraz, sierżancie, mamy to urządzenie, a ich zleceniodawcy nic o tym nie wiedzą.
— No, niby tak, sir, ale sam pan mówił, że wysyłają wiadomości zaszyfrowane, sir…
— Ehm… Wydaje mi się, że mamy też ich książkę szyfrów, sir. — Maladict podszedł, niosąc biały obiekt. — Ten człowiek próbował to połknąć, sierżancie. Papier ryżowy. Ale zakrztusił się jedzeniem, można powiedzieć.
— A wy usunęliście to i prawdopodobnie uratowaliście mu życie, sierżancie — dodał Bluza. — Brawo.
— Ale jeden uciekł, sir — przypomniał Jackrum. — Prędko dotrze do…
— Sierżancie…
Na zboczu pojawiła się Nefryt. Kiedy przyczłapała bliżej, zobaczyli, że wlecze człowieka za nogę. Jeszcze kilka kroków i stało się jasne, że ów człowiek jest martwy. Żywi mają więcej głowy.
— Usłyszałem krzyki, a on przybiegł, a ja skoczyłem, a on wpadł prosto na mnie, głowom naprzód! — poskarżyła się Nefryt. — Nie miałem nawet czasu, żeby mu przyłożyć!
— No cóż, szeregowy, przynajmniej możemy z całą pewnością stwierdzić, że został zatrzymany — uznał Bluza.
— Fir, ten człowiek umiera — oświadczyła Igorina, klęcząca przy mężczyźnie, którego sierżant Jackrum tak sprawnie uratował przed zadławieniem. — Chyba jeft otruty!
— Jeft? Przez kogo? — zdziwił się Bluza. — I skąd wiesz?
— Ta zielona piana z uft to bardzo wyraźna wskazówka, fir.
— Co was tak śmieszy, szeregowy Maladict?
Wampir parsknął.
— Przepraszam, sir. Mówią szpiegom: Gdyby was złapali, zjedzcie dokumenty. Prawda? Dobry sposób zagwarantowania, że nie zdradzą żadnych tajemnic.
— Ale wy przecież… trzymacie mokrą książkę, kapralu!
— Wampirów nie da się otruć tak łatwo, sir.
— Zresztą trucizna była pewnie śmiertelna tylko doustnie, fir — powiedziała Igorina. — Straszne. Ftrafne. On nie żyje, fir. Nic nie można zrobić.
— Biedaczysko. Ale przynajmniej mamy szyfry — rzekł Bluza. — To wspaniała zdobycz, żołnierze.
— I mamy jeńca, sir — przypomniał Jackrum. — Jeńca także. Jedyny ocalały, który obsługiwał sekar, jęknął i spróbował się ruszyć.
— Trochę poobijany, jak przypuszczam — stwierdził Jackrum nie bez satysfakcji. — Kiedy już na kimś wyląduję, sir, to on zostaje wylądowany.
— Niech dwóch ludzi poniesie go z nami — zdecydował porucznik. — Sierżancie, do świtu zostało jeszcze kilka godzin i przez ten czas wolałbym odejść jak najdalej stąd. Dwóch pozostałych zakopcie niżej, między drzewami, i…
— Musi pan tylko powiedzieć: załatwcie wszystko, sierżancie — powiedział Jackrum głosem, w którym brzmiał niemal lament. — Tak to działa, sir! Pan mówi, czego chce, a ja wydaję rozkazy!
— Czasy się zmieniają, sierżancie — stwierdził Bluza.
Wiadomości lecące po niebie… były Obrzydliwością dla Nuggana.
Argumenty wydawały się Polly nie do zbicia, kiedy pomagała Łazer kopać dwa groby. Modlitwy wiernych wznosiły się do Nuggana i sunęły w górę. Rozmaite rzeczy niewidzialne, takie jak świętość, łaska i lista Obrzydliwości na dany tydzień, opadały od Nuggana do wiernych i spływały w dół. Zakazane były wiadomości przesyłane między jednym a drugim człowiekiem, z boku na bok. Mogłyby się zdarzać kolizje. To znaczy, jeśli ktoś wierzył w Nuggana. Jeśli wierzył w modlitwę.
W rzeczywistości Łazer miała na imię Alicja, z czego zwierzyła się przy łopacie; to imię niezbyt pasowało do niskiego, chudego jak patyk chłopca. Miała krzywo przycięte włosy i niewiele wprawy w kopaniu. Stawała trochę za blisko rozmówcy i patrzyła odrobinę na lewo od jego twarzy…
Łazer wierzyła w modlitwę. Wierzyła we wszystko. A to sprawiało, że… rozmowa z nią była kłopotliwa dla kogoś, kto nie wierzy. Polly jednak uznała, że powinna się postarać.
— Ile masz lat, Łaz? — spytała, odrzucając na bok ziemię.
— D-dziewiętnaście, Polly.
— A czemu się zaciągnęłaś?
— Księżna mi kazała.
Właśnie dlatego mało kto lubił rozmawiać z Łazer.
— Łaz, wiesz chyba, że noszenie męskich ubrań to Obrzydliwość, prawda?
— Dziękuję, że mi przypomniałaś, Polly — odparła Łazer bez śladu ironii. — Ale księżna powiedziała mi, że nic, co uczynię dla dopełnienia mojej misji, nie będzie uznane za Obrzydliwe.
— Misja, tak? — Polly próbowała zażartować. — A co to za misja?
— Mam objąć dowództwo armii — wyjaśniła Łazer.
Włosy zjeżyły się Polly na karku.
— Tak?
— Tak. Księżna zeszła z portretu, kiedy spałam, i nakazała mi natychmiast ruszać do Kneck. Mała Matka do mnie przemówiła, Ozz. Rozkazała mi. Kierowała moimi krokami. Wyprowadziła mnie z okropnej niewoli. Jak może to być Obrzydliwością?
Ma szablę, myślała Polly. I łopatę. Trzeba rozgrywać to ostrożnie.
— Miło z jej strony — stwierdziła.
— I jeszcze… muszę ci to powiedzieć… ja… nigdy w życiu nie czułam takiej miłości, takiego koleżeństwa — ciągnęła z zapałem Łazer. — Ostatnie dni były najszczęśliwsze w moim życiu. Wszyscy okazywali mi tyle życzliwości, łagodności… Mała Matka kieruje moimi krokami. Kieruje krokami nas wszystkich, Ozz. Ty też w to wierzysz, prawda?
Promienie księżyca odkrywały ślady łez w brudzie na policzkach Łazer.
— Um… — odpowiedziała Polly, nerwowo szukając sposobu uniknięcia kłamstwa.
Znalazła.
— Eee… Wiesz, że chcę odnaleźć brata?
— To ci się chwali. Księżna wie — zapewniła szybko Łazer.
— I wiesz… robię to także dla Księżnej — dodała Polly, czując się obrzydliwie. — Muszę przyznać, że myślę o Księżnej przez cały czas.
Cóż, słowa były prawdziwe. Tyle że nie były szczere.
— Tak bardzo się cieszę, że to mówisz, Ozz, bo brałam cię za odstępcę. Ale powiedziałaś to z takim przekonaniem… Może z tej okazji uklękniemy i…
— Łaz, stoisz w grobie innego człowieka — przypomniała jej Polly. — Na wszystko jest miejsce i czas. Lepiej wracajmy do pozostałych.
Najszczęśliwsze dni w życiu tej dziewczyny to marsze przez las, kopanie grobów i unikanie żołnierzy z obu stron? Kłopoty z umysłem Polly polegały na tym, że stawiał pytania nawet wtedy, kiedy naprawdę, ale to naprawdę nie chciała poznać odpowiedzi.
— Czyli… księżna ciągle do ciebie przemawia, tak? — spytała, gdy szły lasem do obozu.
— O tak. Nawet kiedy byłyśmy w Plotz i spałyśmy w koszarach. Powiedziała, że wszystko dobrze się układa.
Nie, nie zadawaj następnego pytania, przekonywała jakaś część umysłu, ale Polly zignorowała ją z czystej straszliwej ciekawości. Łazer była miła — no, tak jakby miła, w trochę przerażającym stylu — lecz rozmowa z nią przypominała zdrapywanie strupa; człowiek wiedział, co będzie pod spodem, ale drapał i tak.
— No a… co właściwie robiłaś, zanim trafiłaś do wojska?
Łazer rzuciła jej nawiedzony uśmiech.
— Właściwie to byłam bita.
Herbata grzała się na niewielkiej polance obok ścieżki. Wokół stały warty. Nikomu nie podobała się myśl o przekradających się w pobliżu ludziach w ciemnych mundurach.
— Kubek salupy? — zaproponowała Kukuła.
Kilka dni temu nazwałaby to „słodką herbatą z mlekiem”, ale teraz, nawet jeśli nie potrafiły zachowywać się całkiem po żołniersku, starały się przynajmniej odpowiednio mówić.
— Co się dzieje? — spytała Polly.
— Nie wiem. Sierżant z rupertem poszli z jeńcem w tamtą stronę, ale nam, sandałom, nikt niczego nie mówi.
— Chyba „trepom” — poprawiła ją Łazer i wzięła kubek.
— W każdym razie nalałam też dla nich. Zanieś im, może się czegoś dowiesz.
Polly wypiła herbatę, chwyciła dwa kubki i poszła.
Na granicy polany stał Maladict oparty o drzewo. Polly zauważyła, że wampiry miały pewną niezwykłą cechę: nigdy nie mogły wyglądać niedbale. Były po prostu… jak brzmiało to słowo… déshabillé. Oznaczało tyle, co „nieporządnie”, ale z całą masą stylu. W tym przypadku Maladict rozpiął kurtkę i wetknął paczkę papierosów za otok czaka. Kiedy przechodziła, zasalutował jej kuszą.
— Ozz… — rzucił.
— Tak, kapralu?
— W ich rzeczach nie było kawy?
— Przykro mi, kapralu. Tylko herbata.
— Niech to demon! — Maladict uderzył pięścią w drzewo. — Słuchaj, rzuciłaś się prosto na człowieka, który połykał szyfry. Od razu. Jakim cudem?
— Zwykłe szczęście — odparła Polly.
— Tak, akurat… Próbuj dalej. Bardzo dobrze widzę w ciemności.
— No dobra… Ten po lewej próbował uciekać, a ten w środku rzucał rurę sekarową i sięgał po miecz. Za to ten z prawej uznał, że włożenie czegoś do ust jest ważniejsze niż walka i ucieczka. Zadowolony?
— I przemyślałaś sobie to wszystko w parę sekund? Sprytnie.
— Jasne… Ale proszę, zapomnij o tym, dobrze? Nie chcę zwracać na siebie uwagi. Właściwie to w ogóle nie chcę tu być. Chcę tylko odnaleźć brata. Dobrze?
— Oczywiście. Pomyślałem tylko, że chciałabyś wiedzieć, że ktoś to zauważył. I lepiej zanieś im tę herbatę, zanim się nawzajem pozabijają.
Przynajmniej byłam kimś, kto obserwuje przeciwnika. Nie kimś, kto obserwuje kolegów. Za kogo on się uważa? Albo ona? Przeciskając się przez gęstwinę, słyszała podniesione głosy.
— Nie można torturować nieuzbrojonego jeńca! — To był głos porucznika.
— Nie mam zamiaru czekać, aż się uzbroi, sir! Na pewno coś wie! I jest szpiegiem!
— Nawet nie próbujcie znowu go kopać w żebra! To rozkaz, sierżancie!
— Uprzejme pytania nie skutkują, sir, prawda? „Bardzo proszę z wisienką na czubku” to nie jest uznana metoda przesłuchań! Nie powinno tu pana być, sir! Powinien pan powiedzieć „Sierżancie, wyciągnijcie od jeńca, co się da”, a potem iść gdzieś i zaczekać, aż powiem, co się dało wyciągnąć!
— Znów to zrobiliście!
— Co? Co takiego?
— Znowu go kopnęliście!
— Nie, wcale nie!
— Sierżancie, wydałem wam rozkaz!
— I…?
— Gorąca herbata! — zawołała wesoło Polly.
Obejrzeli się równocześnie. Uspokoili się wyraźnie. Gdyby byli ptakami, ich nastroszone pióra układałyby się powoli.
— Ach, Perks — mruknął Bluza. — Dzięki.
— Tak… dobry chłopak — zgodził się Jackrum.
Obecność Polly jakby ich ochłodziła. Sączyli herbatę i spoglądali na siebie nieufnie.
— Zauważyliście pewnie, sierżancie, że ci ludzie nosili ciemnozielone mundury pierwszego batalionu Pięćdziesiątego Dziewiątego Regimentu Zlobeńskich Łuczników. Batalion rozpoznania — stwierdził Bluza z lodowatą uprzejmością. — To nie są mundury szpiegów, sierżancie.
— Nie, sir? Strasznie je pobrudzili, sir. Guziki w ogóle nie błyszczą, sir.
— Patrolowanie za liniami nieprzyjaciela to nie szpiegostwo, sierżancie. Swego czasu na pewno to robiliście.
— Więcej razy, niż potrafię zliczyć, sir. Ale dobrze wiedziałem, że jeśli mnie złapią, mogę liczyć na solidne skopanie klejnotów. Zresztą grupy zwiadu są najgorsze, sir. Człowiek siedzi sobie i myśli, że jest bezpieczny, aż nagle okazuje się, że jakiś sukinsyn siedział w krzakach na wzgórzu, przeliczał odległości i poprawki na wiatr, a w końcu posłał strzałę prosto w głowę kumpla, sir. — Podniósł z ziemi dziwnie wyglądający łuk. — Proszę spojrzeć, co oni nosili. Burleigh i Wręcemocny, Numer Pięć Retrorefleksyjny, zrobiony w tym piekielnym Ankh-Morpork! Zabójcza broń, sir. Moim zdaniem trzeba mu dać wybór, sir. Może powiedzieć nam wszystko, co wie, i pójdzie mu lekko, albo będzie trzymał mordę w kubeł i będzie ciężko.
— Nie, sierżancie. Jest oficerem sił przeciwnika i należy mu się dobre traktowanie.
— Nie, sir. Jest sierżantem, a oni nie zasługują na żaden szacunek, sir. Znam się na tym. Jeśli w ogóle nadają się do tej roboty, to są chytrzy i przebiegli. Cieszyłbym się, sir, gdyby był oficerem. Ale sierżanci to spryciarze.
Związany jeniec stęknął.
— Rozluźnij mu knebel, Perks — polecił Bluza.
Instynktownie — choć ten instynkt miał zaledwie kilka dni — Polly zerknęła na Jackruma. Sierżant wzruszył ramionami. Wyjęła szmatę z ust jeńca.
— Będę mówił — oświadczył, wypluwając nici. — Ale nie z tą beką tłuszczu. Będę rozmawiał z oficerem. A jego trzymajcie z daleka.
— Nie masz podstaw, żeby się targować, żołnierzyku — burknął Jackrum.
— Sierżancie — odezwał się porucznik. — Na pewno musicie dopilnować różnych spraw. Zajmijcie się tym. Przyślijcie mi tu jeszcze dwóch ludzi. Nic nie zrobi przeciwko nam czworgu.
— Ale…
— To też był rozkaz, sierżancie — powiedział Bluza.
Jackrum odszedł gniewnie, a porucznik zwrócił się do jeńca.
— Jak się nazywacie, żołnierzu?
— Sierżant Towering, poruczniku. A jeśli jest pan człowiekiem rozsądnym, uwolni mnie pan i podda się.
— Podda się? — zdziwił się Bluza.
Igorina i Łazer wbiegły na polankę, uzbrojone i niepewne.
— Tak. Wstawię się za wami, kiedy nasi chłopcy tutaj dotrą. Nie chce pan wiedzieć, ilu ludzi was szuka. Mogę dostać coś do picia?
— Co? A tak, oczywiście. — Bluza miał minę, jakby ktoś przyłapał go na braku manier. — Perks, przynieś herbaty dla sierżanta. Dlaczego nas szukają, jeśli można wiedzieć?
Towering uśmiechnął się porozumiewawczo.
— Nie wie pan?
— Nie — odparł chłodno Bluza.
— Naprawdę pan nie wie? — Towering wybuchnął śmiechem. Zachowywał się zbyt swobodnie jak na związanego człowieka, za to Bluza mówił jak ktoś uprzejmy i zaniepokojony, kto próbuje udawać stanowczego i opanowanego. Według Polly to jakby dziecko blefowało w pokerze, grając z kimś nazywanym Doc.
— Nie mam ochoty na takie zabawy. Gadaj, o co chodzi! — zawołał Bluza.
— Wszyscy o was słyszeli, poruczniku. Jesteście Potwornym Regimentem — oznajmił jeniec. — Bez urazy, oczywiście. Mówią, że macie trolla i wampira, i Igora, i wilkołaka. Mówią, że… — Zachichotał. — Mówią, że pokonaliście księcia Heinricha i jego ochronę, ukradliście im buty i zmusiliście, żeby z powrotem kicali na goło!
W gąszczu niedaleko zaśpiewał słowik. Przez dłuższą chwilę nikt mu nie przeszkadzał. Wreszcie odezwał się Bluza.
— Ha… Nie, tak naprawdę to się mylicie, sierżancie. Tamten nazywał się kapitan Horentz…
— Tak… Akurat by wam powiedział, kim jest, kiedy groziliście mu bronią. Słyszałem od kumpla, że któryś z was kopnął go w parówę i dwa na twardo, ale nie widziałem jeszcze obrazka.
— Ktoś zrobił mu obrazek, jak go kopią? — spytała Polly, nagle przejęta zgrozą.
— Nie, tego nie. Ale wszędzie są obrazki jego w łańcuchach, a słyszałem, że przesłali je też sekarem do Ankh-Morpork.
— I jest… i się rozzłościł? — zająknęła się. Przeklinała w duchu Ottona Chrieka i jego ikonografię.
— Zaraz, niech pomyślę… — mruknął sarkastycznie Towering. — Rozzłościł? Nie, chyba jednak nie. „Wściekł się” to lepsze określenie. Albo „dostał szału”. Tak, chyba najlepsze będzie „dostał szału”. I teraz bardzo wielu ludzi was szuka, chłopcy. Brawo.
Nawet Bluza zauważył niepokój Polly.
— Eee… Perks — powiedział. — Czy to nie ty…
Raz po raz słowa „obogowiekopnęłamksięciawparówęidwanatwardo” krążyły w umyśle Polly niczym chomik biegający w kołowrotku… Aż nagle trafiły w coś twardego.
— Tak, sir — odparła. — Narzucał się młodej kobiecie, sir, jeśli pan pamięta.
Zmarszczka na czole Bluzy zniknęła nagle. Porucznik uśmiechnął się z dziecinną chytrością.
— Pchał się z łapami, co? Na poważnie?
— Nie tylko o łapy mu chodziło, sir — zapewniła zirytowana Polly.
Towering zerknął na Łazer, ponuro ściskającą kuszę, której — Polly wiedziała dobrze — dziewczyna się bała. I na Igorinę, która naprawdę wolałaby trzymać teraz skalpel niż szablę i wyglądała na bardzo niespokojną.
Polly zauważyła jego uśmieszek.
— Sami widzicie, sierżancie Towering — rzekł porucznik. — Oczywiście wszyscy wiemy, że w wojennym czasie zdarzają się zachowania godne potępienia. Jednakże nie spodziewamy się ich od księcia z panującego rodu[5]. Jeśli mamy być ścigani, ponieważ dzielny młody żołnierz nie dopuścił, by sytuacja stała się jeszcze bardziej obrzydliwa, to trudno.
— Nic dodać, nic ująć — przyznał jeniec. — Prawdziwy błędny rycerz, co? Przynosi wam zaszczyt, poruczniku. Jest szansa na tę herbatę?
Chuda pierś Bluzy nadęła się dumą z komplementu.
— Tak. Perks, przynieś herbatę, jeśli można prosić.
I zostawić was z tym człowiekiem, który aż promieniuje chęcią ucieczki, pomyślała Polly.
— Czy szeregowy Goom mógłby pójść… — zaczęła.
— Słówko na osobności, Perks — warknął Bluza.
Skinął na nią. Podeszła, ale wciąż zerkała na sierżanta Toweringa. Miał co prawda związane ręce i nogi, ale człowiekowi, który tak się uśmiecha, nie zaufałaby, choćby był przybity do sufitu.
— Perks, doceniam twój wkład, ale nie pozwolę, żeby bez przerwy ktoś kwestionował moje rozkazy — oświadczył Bluza. — Jesteś w końcu moim ordynansem! Mam wrażenie, że akceptuję dość „luźne” zwyczaje, ale wymagam posłuszeństwa. Jasne?
Miała wrażenie, jakby zaatakowała ją złota rybka, jednak trudno było odmówić porucznikowi racji.
— Eee… Przepraszam, sir — powiedziała.
Cofała się jak najdalej, żeby nie przeoczyć zakończenia tragedii, a potem odwróciła się i pobiegła.
Jackrum siedział przy ogniu z łukiem jeńca na kolanach. Dużym składanym nożem odcinał kawałki czegoś, co przypominało czarną kiełbasę. Przeżuwał.
— Gdzie reszta, sir? — spytała Polly, nerwowo szukając kubka.
— Wysłałem ich na zwiad po okolicy. Nigdy dość ostrożności, jeśli nasz przyjaciel ma tu swoich kumpli.
To całkiem rozsądne. Ale w efekcie połowa oddziału biega po lesie…
— Pamięta pan tego kapitana w koszarach, sierżancie? To był…
— Mam dobry słuch, Perks. Kopnąłeś go w Królewskie Prerogatywy, co? Robi się naprawdę ciekawie.
— To się źle skończy, sierżancie. Wiem, że to się źle skończy.
Zdjęła z haka kociołek i napełniła imbryk, wylewając połowę wody.
— Żujesz, Perks? — zapytał Jackrum.
— Co, sierżancie? — zdziwiła się mimowolnie.
Jackrum podsunął jej mały kawałek czegoś lepkiego i czarnego.
— Tytoń. Tytoń do żucia — wyjaśnił. — Wolę Czarnoserc od Wesołego Żeglarza, bo moczą go w rumie, ale niektórzy…
— Sierżancie, ten człowiek ucieknie, sierżancie! Wiem, że tak! Nie nasz porucznik tam dowodzi, ale on! Zachowuje się całkiem przyjaźnie i w ogóle, ale widzę po jego oczach, sierżancie…
— Jestem pewien, że porucznik Bluza wie, co robi, Perks — oświadczył Jackrum sztywno. — Nie wmówisz mi chyba, że związany jeniec może pokonać czwórkę naszych ludzi.
— Niech to motyla noga! — zawołała Polly.
— Tam w głębi, w takiej starej czarnej puszce — podpowiedział Jackrum.
Polly wsypała do wody trochę najgorszej herbaty, jaką mógł zaparzyć żołnierz.
Biegiem wróciła na polankę.
Zadziwiające, ale jeniec nadal siedział na trawie, nadal ze związanymi rękami i nogami. Inni Serożercy obserwowali go przygnębieni. Polly uspokoiła się, ale tylko trochę.
— …to wygląda, poruczniku — tłumaczył jeniec. — Żadna hańba teraz się wycofać, prawda? On i tak wkrótce was dopadnie, bo teraz to już sprawa osobista. Ale jeśli pójdziecie ze mną, postaram się, żeby dobrze się to skończyło. Naprawdę nie chcecie, żeby dopadli was ciężcy dragoni. Oni nie mają poczucia humoru…
— Herbata gotowa — oznajmiła Polly.
— Dziękuję ci, Perks — rzekł porucznik. — Myślę, że możemy przynajmniej uwolnić sierżantowi Toweringowi ręce, co?
— Tak, sir — odpowiedziała Polly, mając na myśli: „Nie, sir”.
Jeniec podsunął jej związane przeguby, a Polly ostrożnie sięgnęła do nich nożem, trzymając kubek jak broń.
— Sprytnego ma pan tu chłopaka, sierżancie — pochwalił Towering. — Zgaduje, że spróbuję wyrwać mu nóż. Dobry żołnierz.
Polly rozcięła sznur i szybko cofnęła rękę. Potem ostrożnie podała kubek.
— I herbatę też przygotował letnią, żeby nie parzyła, kiedy chlusnę mu w twarz — ciągnął Towering.
Rzucił jej szczere, otwarte spojrzenie skończonego drania.
Polly wytrzymała je — kłamstwo za kłamstwo.
— No tak… Ludzie z Ankh-Morpork mają małą prasę drukarską na wozie, po drugiej stronie rzeki. — Jeniec wciąż obserwował Polly. — Dla morale, jak mówią. I posłali obrazek do miasta, przez sekary. Nie pytajcie jak. Owszem, niezły obrazek. „Nieopierzeni rekruci pokonują chlubę Zlobenii”, napisali. Zabawne, ale wygląda to, jakby piszący też nie poznał księcia. Za to my wszyscy poznaliśmy.
Jego głos zabrzmiał jeszcze bardziej przyjaźnie.
— No więc posłuchajcie mnie, koledzy. Jestem piechurem, jak wy, i bardzo mi się podoba, kiedy ci oślarze wychodzą na durniów. Jeśli teraz pójdziecie ze mną, postaram się, żebyście przynajmniej jutro nie spali w łańcuchach. To moja najlepsza oferta. — Wypił łyk herbaty i dodał: — Lepsza, niż otrzymała większa część dziesiątego, poważnie. Słyszałem, że wasz regiment został kompletnie rozbity.
Polly nie zmieniła wyrazu twarzy, ale czuła, jak za stanowczą miną zwija się w maleńką kulkę. Patrz mu w oczy, patrz w oczy… Kłamca. Kłamca!
— Rozbity? — powtórzył Bluza.
Towering rzucił kubek. Lewą ręką wyrwał Łazer kuszę, prawą złapał szablę Igoriny i opuścił wygięte ostrze na sznur wiążący mu nogi. Wszystko zdarzyło się prędko, zanim ktokolwiek zorientował się w zmianie sytuacji. A potem sierżant poderwał się, uderzył Bluzę w twarz i złapał za gardło, osłaniając się nim jak tarczą.
— I miałeś rację, mały — zwrócił się do Polly ponad ramieniem porucznika. — Naprawdę pech, że nie ty jesteś oficerem, nie?
Reszta rozlanej herbaty wsiąkła w ziemię. Polly wolno sięgnęła po kuszę.
— Nie próbuj. Jeden krok, jeden ruch któregoś z was, a go potnę — ostrzegł Towering. — Możecie mi wierzyć, to nie będzie pierwszy oficer, którego zabiłem…
— Różnica między nimi a mną polega na tym, że mnie nie zależy…
Pięć głów odwróciło się jednocześnie. To był Jackrum, oświetlony słabo przez dalekie ognisko. Trzymał łuk jeńca, napięty mocno i wymierzony prosto w niego, z całkowitym lekceważeniem faktu, że na drodze strzały znalazła się głowa porucznika. Bluza zamknął oczy.
— Zastrzelisz własnego oficera? — spytał Towering.
— Jasne. I to też nie będzie mój pierwszy — zapewnił Jackrum. — Nigdzie stąd nie pójdziesz, przyjacielu, jedynie w dół. Łatwo czy trudno… nie obchodzi mnie.
Łuk zatrzeszczał.
— Blefujesz…
— Słowo honoru daję, nie jestem z tych blefujących. A przy okazji, chyba nie byłem przedstawiony. Nazywam się Jackrum.
Zdawało się, że Towering zmalał, jakby każda jego komórka bardzo cichutko powiedziała do siebie: „o rany…”. Oklapł, a Bluza przygarbił się trochę.
— Czy mogę…
— Za późno — stwierdził Jackrum.
Polly nigdy nie miała zapomnieć odgłosu, jaki wydaje strzała. Zapadła cisza, a potem głuche uderzenie, gdy ciało Toweringa straciło w końcu równowagę i upadło. Jackrum spokojnie odłożył łuk.
— Przekonał się, z kim zaczął — stwierdził, jakby nic specjalnego się nie wydarzyło. — Właściwie szkoda. Wydawał się dość porządny. Została jeszcze salupa, Perks?
Porucznik Bluza bardzo powoli uniósł dłoń do ucha, przedziurawionego strzałą w jej drodze do celu. A potem z dziwną obojętnością spojrzał na pokrwawione palce.
— Och, przepraszam za to, sir — rzekł serdecznym tonem Jackrum. — Dostrzegłem tylko tę jedną możliwość, więc pomyślałem: to w końcu miękki kawałek. Proszę sobie wpiąć złoty kolczyk, sir, a będzie szczyt mody. No, powiedzmy: duży złoty kolczyk.
Spojrzał na resztę oddziału.
— I nie wierzcie w te bzdury o Piersiach i Tyłkach — dodał. — To zwykłe kłamstwa. Lubię, kiedy coś się dzieje. No więc teraz zrobimy tak… Czy ktoś może mi powiedzieć, co teraz zrobimy?
— Eee… Pogrzebiemy ciało? — zgadywała Igorina.
— Owszem. Ale sprawdź jego buty. Ma małe stopy, a Zlobeńcy dostają o wiele lepsze buty niż my.
— Ukradłby pan buty zabitego, sierżancie? — zdumiała się wciąż zaszokowana Łazer.
— Łatwiej niż ściągnąć je żywemu! — Jackrum złagodniał trochę, widząc jej minę. — To jest wojna, chłopcy, rozumiecie? On był żołnierzem, tamci byli żołnierzami, wy jesteście żołnierzami… mniej więcej. Żaden żołnierz nie pozwoli, żeby zmarnowało się żarcie albo porządne buty. Ale pochować trzeba ich przyzwoicie i zmówić takie modlitwy, jakie kto pamięta. I mieć nadzieję, że trafią tam, gdzie się nie walczy. — Wzniósł głos do zwykłego krzyku. — Perks, zbierz wszystkich! Igor, zasyp ogień, postaraj się, żeby wyglądał, jakby nas tu wcale nie było! Wyruszamy za równe dziesięć minut! Zrobimy parę mil, zanim będzie widno! Dobrze, poruczniku?
Bluza wciąż był oszołomiony. Zdawało się, że dopiero teraz się budzi.
— Co? Ach… tak. Słusznie. Bardzo słusznie. Tak. Zajmijcie się tym, sierżancie.
Ogień oświetlił tryumfującą minę Jackruma. W czerwonym blasku małe ciemne oczka były jak otwory w przestrzeni, wyszczerzone usta niczym brama piekieł, a wielkie cielsko przypominało potwora z Otchłani.
On na to pozwolił, myślała Polly. Wykonywał rozkazy. W niczym się nie sprzeciwiał. Ale mógł przysłać do pomocy Maladicta i Nefryt zamiast Łazer i Igoriny, które nie radzą sobie z bronią. Odesłał pozostałych. Miał przygotowany łuk. Przeprowadził tę grę z nami jako pionkami i wygrał…
„Stary żołnierz, jeśli kiedyś zaciągnie się znów, diabeł będzie sierżantem mu!” — śpiewał jej ojciec z przyjaciółmi, kiedy szron osiadał na szybach.
W blasku ognia uśmiech sierżanta Jackruma był krwawym półksiężycem, a jego kurtka miała kolor nieba nad polem bitwy.
— Jesteście moimi małymi chłopaczkami! — ryknął. — I ja o was zadbam!
Pokonali jeszcze sześć mil, zanim Jackrum zarządził postój. Teren zmieniał się wyraźnie, widzieli więcej kamieni i mniej drzew. Dolina Kneck była żyzna i płodna, a ta żyzność stąd właśnie do niej spływała. Szli przez region wąwozów i suchych zarośli, i nielicznych osad, których mieszkańcy usiłowali wyżyć z nędznej ziemi. W tym terenie łatwo było się ukryć — i trafili w miejsce, gdzie już ktoś się ukrywał. Był to parów wyżłobiony przez strumień, ale pod koniec lata strumień zmienił się w strużkę wody między skałami. Jackrum znalazł chyba to miejsce po zapachu, bo ze szlaku nie dało się go zauważyć.
Popioły ogniska były jeszcze ciepłe. Sierżant zbadał je, a potem wstał niezgrabnie.
— Jakieś chłopaki, podobne do naszych przyjaciół z zeszłej nocy — stwierdził.
— A nie mógł to być zwykły myśliwy, sierżancie? — spytał Maladict.
— Mógł być, kapralu, ale nie był. Przyprowadziłem was tu, bo wygląda to na ślepy parów, jest woda, dobre punkty obserwacyjne tam i tam, przyzwoita przewieszka, żeby osłaniać nas przed deszczem. I trudno byłoby komuś się do nas podkraść. Krótko mówiąc, wojskowe miejsce. I wczoraj w nocy ktoś myślał tak samo jak ja. No więc kiedy oni wszędzie nas szukają, my posiedzimy cichutko w miejscu, gdzie już sprawdzali. Poślijcie dwóch chłopaków na wartę, ale już.
Polly wylosowała pierwszą zmianę na szczycie małego urwiska nad parowem. Rzeczywiście, dobre miejsce, trudno zaprzeczyć. Dałoby się tu ukryć cały regiment, no i nikt nie mógł się zbliżyć niezauważony. A że pełniła służbę jak porządny żołnierz, to zanim zejdzie z warty, Bluza pewnie znajdzie kogoś innego, kto go ogoli. Przez szczelinę w koronach drzew pod sobą widziała coś w rodzaju drogi biegnącej przez las. Uważała na nią.
W końcu zwolniła ją Stukacz, która przyniosła kubek zupy. Po drugiej stronie parowu Loft zastąpiła na stanowisku Łazer.
— Skąd pochodzisz, Ozz? — spytała Stukacz, kiedy Polly pochłaniała zupę.
Przecież nie mogło to w niczym zaszkodzić…
— Z Munzu.
— Naprawdę? Ktoś mówił, że pracowałaś w barze. Jak się nazywała gospoda?
Ach… czyli jednak zaszkodziło. Ale teraz nie mogła raczej kłamać.
— Pod Księżną.
— Ta wielka? Bardzo elegancka. Dobrze cię traktowali?
— Co? Och… tak. Tak. Całkiem dobrze.
— Bili cię czasem?
— Mnie? Nie, nigdy — zapewniła Polly. Nie wiedziała, do czego zmierzają te pytania.
— Pracowałaś ciężko?
Polly musiała się zastanowić. Prawdę mówiąc, pracowała ciężej niż obie pokojówki, które miały jedno wolne popołudnie w tygodniu.
— Zwykle pierwsza wstawałam i ostatnia się kładłam do łóżka, jeśli o to ci chodzi — wyjaśniła. I żeby zmienić temat, dodała szybko: — A ty? Znasz Munz?
— Obie tam mieszkałyśmy. Ja i Tilda… to znaczy Loft.
— Tak? A gdzie?
— W Szkole Zawodu dla Dziewcząt — odparła Stukacz i odwróciła głowę.
W takie pułapki może człowieka wpędzić luźna rozmowa, pomyślała Polly.
— To pewnie nie była miła szkoła… — powiedziała, czując się bardzo głupio.
— Nie była miła, rzeczywiście. Raczej bardzo paskudna — oświadczyła Stukacz. — Myślimy, że Łazer też tam była. To znaczy myślimy, że to ona. Często wynajmowali ją do pracy.
Polly kiwnęła głową. Kiedyś dziewczyna ze szkoły przychodziła do pracy Pod Księżną jako pokojówka. Zjawiała się co rano, wyszorowana i w czystym fartuszku, odłączając od kolumny bardzo podobnych dziewcząt, prowadzonych przez nauczycielkę i eskortowanych przez kilku potężnych mężczyzn z długimi kijami. Była chuda, grzeczna — w takim bezbarwnym, wymuszonym stylu, pracowała ciężko i nigdy z nikim nie rozmawiała. Zniknęła po trzech miesiącach i Polly nigdy się nie dowiedziała dlaczego.
Stukacz patrzyła Polly w oczy, jakby drwiąc z jej naiwności.
— Chyba to ją zamykali czasem w tym specjalnym pokoju. Bo tak to wygląda w szkole: albo robisz się twarda, albo coś ci się psuje w rozumie.
— Myślę, że chętnie stamtąd odeszłyście… — Nic innego nie przyszło Polly do głowy.
— Okno w piwnicy nie było zamknięte — wyjaśniła Stukacz. — Ale obiecałam Tildzie, że wrócimy któregoś dnia, następnego lata.
— Och, czyli nie było tam aż tak źle? — spytała Polly z nadzieją.
— Nie. Będzie się lepiej palić. Spotkałaś kiedyś niejakiego ojca Jupe?
— Tak. — Polly wyczuła, że oczekuje się po niej czegoś więcej, dodała zatem: — Przychodził czasem na obiad, kiedy mama… Przychodził na obiad. Trochę nadęty, ale wydawał się całkiem w porządku.
— Tak — zgodziła się Stukacz. — W wydawaniu się był naprawdę dobry.
Raz jeszcze konwersację przecięła mroczna otchłań, nad którą nawet troll nie zdołałby przerzucić mostu. I jedyne, co można było zrobić, to cofnąć się znad krawędzi.
— Lepiej pójdę i sprawdzę, co z poru… z rupertem. — Polly wstała. — Bardzo dziękuję za zupę.
Ostrożnie zsuwała się zboczem przez piargi i kępy brzóz, aż stanęła na dnie parowu, przy brzegu potoku. A tam, niczym potworny bóg rzeki, czekał sierżant Jackrum.
Czerwona kurtka — namiot dla ludzi mniejszego kalibru — wisiał, starannie umieszczony na krzaku. Jackrum siedział na kamieniu. Zdjął koszulę, szerokie szelki dyndały po bokach; jedynie żółknący wełniany podkoszulek ratował świat przed widokiem jego nagiej piersi. Z jakiegoś powodu jednak sierżant nie zdjął z głowy czaka. Zestaw do golenia — brzytwa wielkości małej maczety i pędzel, którego można by użyć do klejenia tapet — leżały obok na kamieniu.
Jackrum moczył stopy w wodzie. Uniósł głowę, kiedy usłyszał Polly, i skinął jej przyjaźnie.
— Dzień dobry, Perks — powiedział. — Nie spiesz się. Nigdy się nie spiesz dla ruperta. Usiądź na chwilkę. Zdejmij buty. Niech twoje stopy poczują świeże powietrze. Dbaj o nie, to i one cię nie zawiodą. — Wyjął swój wielki scyzoryk i wałek tytoniu do żucia. — Na pewno nie chcesz spróbować?
— Nie, sierżancie. Dziękuję. — Polly usiadła na kamieniu po drugiej stronie potoczku i zaczęła ściągać buty. Miała wrażenie, że właśnie wydano jej rozkaz. Zresztą chciała się orzeźwić chłodną, czystą wodą.
— Grzeczny chłopak. Paskudny nałóg. Gorszy niż papierosy. — Jackrum odciął spory kawałek. — Zacząłem, kiedy byłem jeszcze całkiem młody. Bezpieczniejsze to niż palenie w nocy. Nie chcesz przecież zdradzać swojej pozycji. Co jakiś czas trzeba splunąć tym towarem, ale plucia po ciemku nie widać.
Polly zanurzyła stopy. Lodowata woda rzeczywiście odświeżała, pobudzała do życia. Wśród drzew zaśpiewał ptak.
— Powiedz to, Perks — odezwał się po chwili sierżant.
— Co powiedzieć, sierżancie?
— Niech to piekło pochłonie, Perks, mamy piękny dzień, więc nie rób ze mnie durnia. Widziałem, jak mi się przyglądasz.
— No dobrze, sierżancie. W nocy zamordował pan człowieka.
— Naprawdę? Udowodnij to — odpowiedział spokojnie.
— No więc nie mogę, prawda? Ale to pan wszystko ustawił. Nawet posłał pan Łazera i Igora, żeby go pilnowali. A oni słabo sobie radzą z bronią.
— A jak dobrze powinni sobie radzić, jak ci się wydaje? Was czterech przeciwko związanemu człowiekowi? Nie… Ten sierżant był martwy już w chwili, kiedy go złapaliśmy. I wiedział o tym. Potrzebny był pieprzony geniusz, taki jak twój rupert, by mu zasugerować, że ma jakąś szansę. Jesteśmy w lesie, chłopcze. Co Bluza chciał z nim zrobić? Komu mieliśmy go przekazać? Czy porucznik wlókłby go z nami? A może przywiązałby go do drzewa, żeby kopniakami odpędzał wilki, dopóki się nie zmęczy? Tak, to o wiele bardziej eleganckie, niż poczęstować go papierosem, a potem ciąć tam, gdzie człowiek szybko schodzi. Jeniec tego się spodziewał i to by dostał ode mnie.
Jackrum wsunął do ust kawał tytoniu.
— Wiesz, Perks, na czym polega większa część wojskowego szkolenia? Czemu służą wrzaski takich bubków jak Strappi? Żeby cię zmienić w człowieka, który na jedno słowo komendy wbije klingę w jakiegoś biednego pętaka, całkiem do ciebie podobnego, który akurat nosi niewłaściwy mundur. On jest taki jak ty, ty jesteś taki jak on. On tak naprawdę nie chce cię zabijać i ty naprawdę nie chcesz zabijać jego. Ale jeśli ty nie zabijesz go pierwszy, on zabije ciebie. To wszystko, początek i koniec. A bez szkolenia nie jest to łatwe. Ruperty nie mają takiego szkolenia, bo są dżentelmenami. No więc słowo honoru daję, że ja dżentelmenem nie jestem i zabiję, kiedy będzie trzeba. Powiedziałem, że się wami zaopiekuję, i żaden nieszczęsny rupert mi w tym nie przeszkodzi. Przekazał mi zwolnienie ze służby! — Jackrum ociekał wręcz oburzeniem. — Mnie! I jeszcze się spodziewał, że mu podziękuję! Każdy inny rupert, pod którym służyłem, miał dość rozumu, by napisać „Nie służy w tej jednostce”, „Wyruszył na daleki patrol” albo coś podobnego i wetknąć przesyłkę z powrotem do poczty. Ale nie on!
— Co takiego powiedział pan kapralowi Strappiemu, że uciekł? — spytała Polly, nim zdążyła się powstrzymać.
Jackrum przyglądał się jej przez chwilę, z twarzą całkiem bez wyrazu. A potem zaśmiał się dziwnie.
— Dlaczego taki młody chłopak jak ty pyta o taką drobnostkę?
— Bo on po prostu znika, a potem nagle ujawnia się jakiś stary przepis, który pozwala panu wrócić z honorami. Dlatego właśnie pytam o tę drobnostkę.
— Ha! Nie ma też takiego przepisu, na jaki się powołałem. — Jackrum poruszał stopami w wodzie. — Ale ruperty nigdy nie czytają regulaminów, chyba że szukają powodu, żeby człowieka powiesić, więc grałem na pewniaka. Strappi robił w portki ze strachu, wiesz o tym.
— Tak, ale mógł się wymknąć później. Przecież nie był głupi. Wybiec tak w noc? Musiał uciekać przed czymś całkiem bliskim. Prawda?
— Niech mnie, ależ masz paskudny mózg, Perks — stwierdził sierżant z zadowoleniem.
Raz jeszcze Polly miała wrażenie, że bawi go to i cieszy, tak jak wtedy, kiedy narzekała na kolor munduru. Nie był tyranem, jak Strappi. Igorinę i Łazer traktował z czymś zbliżonym do ojcowskiej troski — ale Polly, Maladicta i Stukacz poszturchiwał bez przerwy, czekając, aż go odepchną.
— Robi swoją robotę, sierżancie — odparła.
— Odbyłem z nim małe teta-tet, rozumiesz. Spokojne, bez krzyków. Wyjaśniłem, jakie niemiłe rzeczy mogą się przytrafić wiz-a-wi wojennego chaosu.
— Jak bycie znalezionym z poderżniętym gardłem? — domyśliła się Polly.
— Wiadomo, że to się zdarzało — przyznał z niewinną miną Jackrum. — Chłopcze, pewnego dnia będzie z ciebie wściekle dobry sierżant. Każdy dureń potrafi korzystać z oczu i uszu, ale ty używasz jeszcze mózgu, który je łączy.
— Nie mam zamiaru być sierżantem! Mam zamiar zrobić swoje i wrócić do domu! — zapewniła gorąco Polly.
— Tak, ja też tak kiedyś mówiłem. — Jackrum wyszczerzył zęby. — Widzisz, Perks, ja nie potrzebuję żadnych sekarowych zabawek. Nie potrzebuję azety z nowinami. Sierżant Jackrum wie, co się dzieje. Rozmawia z ludźmi, którzy wracają i którzy nie gadaliby z nikim innym. Wie więcej niż rupert, chociaż on dostaje ze sztabu liściki, którymi tak się przejmuje. Każdy chętnie rozmawia z sierżantem Jackrumem. A w swojej wielkiej i tłustej głowie sierżant Jackrum zestawia wszystko do kupy. I sierżant Jackrum wie.
— A co się dzieje, sierżancie? — zapytała Polly z głupia frant.
Jackrum nie odpowiedział od razu. Stęknął, pochylił się i podrapał stopę. Skorodowany szyling na łańcuszku, dotąd leżący spokojnie na wełnianym podkoszulku, zakołysał się nagle na szyi. Ale było tam coś jeszcze. Na moment spod koszulki wysunęło się coś złotego — złotego i owalnego, na złotym łańcuszku, i błysnęło w promieniach słońca. A potem sierżant się wyprostował i zagadkowe coś wsunęło się znowu pod materiał.
— To bardzo dziwna wojna, mój chłopcze. To prawda, że przeciw sobie mamy nie tylko zlobeńskich żołnierzy. Chłopcy mówią, że są tam mundury, jakich jeszcze nigdy nie widzieli. Przez lata skopaliśmy wiele tyłków, więc może rzeczywiście się dogadali i teraz przyszła nasza kolej. Ale moim zdaniem oni utknęli w miejscu. Zdobyli twierdzę. O tak, wiem o tym. Lecz muszą ją jeszcze utrzymać. Nadchodzi zima, a wszyscy ci chłopcy z Ankh-Morpork i nie wiadomo skąd jeszcze są bardzo daleko od domu. Możemy mieć szansę, zwłaszcza teraz, kiedy książę koniecznie chce dorwać tego młodego żołnierza, który przyłożył mu z kolana w ślubny ekwipunek. A to znaczy, że jest wściekły. I zacznie popełniać błędy.
— No więc, sierżancie, myślę…
— Cieszę się, że myślicie, szeregowy Perks. — Jackrum znowu zmienił się w sierżanta. — I sądzę, że kiedy już zajmiecie się rupertem, a potem trochę zdrzemniecie, to razem damy chłopakom małą lekcję fechtunku. Nieważne, jaka to piekielna wojna, ale wcześniej czy później młody Łazer będzie musiał użyć szabli, którą ze sobą taszczy. Ruszaj.
Polly znalazła porucznika Bluzę. Oparty plecami o skałę, jadł skubbo z miski. Igorina pakowała swój zestaw medyczny, a Bluza miał zabandażowane ucho.
— Wszystko w porządku, sir? — upewniła się. — Przepraszam, nie byłem…
— Ależ rozumiem, Perks. Musisz odsłużyć swoją kolejkę jak inni „chłopcy” — stwierdził Bluza i Polly naprawdę słyszała, jak opadają na miejsca cudzysłowy. — Przespałem się trochę, a krwawienie… i drżenie również… całkiem ustało. Jednakże… wciąż potrzebne mi golenie.
— Chce pan, żebym pana ogolił… — domyśliła się załamana Polly.
— Muszę dawać przykład, Perks, ale chcę zaznaczyć, że wy, „chłopcy”, tak się staracie, że aż mi wstyd. Wszyscy macie twarze gładkie „jak pupa niemowlęcia”.
— Tak, sir.
Polly wyjęła przyrządy do golenia i podeszła do ogniska, gdzie zawsze grzał się kociołek z wodą. Większa część oddziału spała. Tylko Maladict siedział przy ogniu ze skrzyżowanymi nogami i robił coś ze swoim czakiem.
— Słyszałem o tej sprawie z jeńcem wczoraj w nocy — powiedział, nie podnosząc głowy. — Nie wydaje mi się, żeby por długo przetrwał. A tobie?
— Kto?
— Porucznik. Zapewne będzie miał fatalny wypadek. Jackrum uważa, że jest niebezpieczny.
— Uczy się, tak jak my.
— Owszem, ale por powinien wiedzieć, co robi. Sądzisz, że on wie?
— Jackrum też się pogubił — oświadczyła Polly, dolewając do kociołka zimnej wody. — Myślę, że po prostu będziemy szli dalej.
— Jeśli jest coś, do czego możemy dojść — mruknął Maladict. Podniósł czako. — Co o tym myślisz?
Z boku, obok paczki papierosów, wypisane były słowa: „Urodzony, by umrzeć”.
— Bardzo… indywidualne — przyznała Polly. — Dlaczego palisz? To nie jest zbyt… no, zbyt wampiryczne…
— Ja sam nie powinienem być zbyt wampiryczny. — Maladict zapalił drżącą dłonią. — Chodzi o ssanie. Potrzebuję go. Jestem pobudzony, jestem na głodzie kawowym, a w lesie w ogóle nie radzę sobie za dobrze.
— Przecież jesteś wamp…
— Tak, tak… Gdyby to były krypty, żaden problem. Ale tutaj stale mam wrażenie, że jestem otoczony przez mnóstwo zaostrzonych kołków. No i… zaczynam cierpieć. Czuję się stale jak gacek na mrozie. Słyszę głosy, pocę się…
— Psst! — szepnęła Polly, gdy Kukuła jęknęła przez sen. — To niemożliwe — stwierdziła. — Sam mówiłeś, że nie pijesz już od dwóch lat.
— Och, kr… krach… krwi? — mruknął Maladict. — Kto tu mówi o krwi? Mnie chodzi o kawę, do licha!
— Mamy dość herba…
— Nie zrozumiesz tego. Idzie o… pożądanie. Ono nigdy nie ustaje, można najwyżej zmienić obiekt na taki, który nie skłania ludzi do przerobienia mnie w kebab. A teraz potrzebuję kawy!
Dlaczego znowu ja? — zastanawiała się Polly. Czy mam nad głową taki szyld z napisem: „Opowiedz mi o swoich kłopotach”?
— Zobaczę, co da się zrobić — obiecała i pospiesznie napełniła kubek do golenia.
Wróciła z wodą, usadziła Bluzę na kamieniu i przygotowała trochę piany. Naostrzyła brzytwę, poświęcając na to możliwie dużo czasu. A kiedy porucznik chrząknął zniecierpliwiony, zajęła stanowisko, uniosła brzytwę i pomodliła się…
…ale nie do Nuggana, nigdy do Nuggana, od dnia, kiedy umarła matka…
A potem nagle Loft biegła parowem i usiłowała krzyczeć szeptem.
— Ktoś idzie!
Niewiele brakowało, by Bluza stracił zdrowe ucho. Jak znikąd pojawił się Jackrum, już w butach, ale wciąż z opuszczonymi szelkami. Chwycił Loft za ramię i obrócił w miejscu.
— Gdzie? — zapytał.
— Tam dalej jest trakt! Żołnierze! Wozy! Co robimy, sierżancie?
— Unikamy hałasu — mruknął Jackrum. — Zmierzają w naszą stronę?
— Nie, przejechali obok, sierżancie.
Jackrum obejrzał się i zadowolonym spojrzeniem zmierzył resztę oddziału.
— No dobra… Kapralu, weźcie Karborunda z Perks i przyjrzyjcie się temu. Reszta, zbierzcie ekwipunek i starajcie się być dzielni. Tak, poruczniku?
Bluza w oszołomieniu ścierał z twarzy pianę.
— Co? Ach, tak. Zajmijcie się tym, sierżancie.
Dwadzieścia sekund później Polly zbiegała za Maladictem po zboczu. Tu i tam między drzewami widziała dno doliny, a niekiedy także błyski słońca na metalu. Na szczęście drzewa pokryły ziemię grubą warstwą igieł, a wbrew powszechnej opinii poszycie lasu nie jest zarzucone gałązkami, które pękają z głośnym trzaskiem. Dotarli na brzeg, gdzie krzaki walczyły ze sobą o dostęp do światła, a po chwili znaleźli wygodny punkt obserwacyjny.
Zobaczyli tylko czterech żołnierzy w nieznajomych mundurach. Dwóch przed i dwóch za wozem. Wóz był nieduży i okryty płótnem.
— Co jest takiego na tym wózku, co musi ochraniać aż czterech ludzi? — zdziwił się Maladict. — Na pewno coś cennego.
Polly wskazała sporą flagę zwisającą z masztu na wozie.
— Myślę, że to ten człowiek z azety — oświadczyła. — To ten sam wóz. I ta sama flaga.
— W takim razie to dobrze, że przejechali — szepnął Maladict. — Poczekamy, aż znikną, i poczołgamy się z powrotem, jak dzielne małe myszki.
Dwaj jeźdźcy na przedzie przystanęli i odwrócili się w siodłach, czekając, aż wóz ich dogoni. Nagle jeden wskazał coś z tyłu, poza ukrytymi obserwatorami. Zabrzmiało wołanie, zbyt daleko, by je zrozumieć. Żołnierze z tyłu podjechali do kolegów. Nastąpiła dyskusja, po czym dwóch żołnierzy ruszyło truchtem z powrotem.
— Niech to licho — mruknęła Polly. — Co zauważyli?
Jeźdźcy minęli ich kryjówkę, zniknęli w lesie.
— Biegniemy, żeby ich załatwić? — zaproponowała Nefryt.
— Niech Jackrum się tym zajmie — zdecydował Maladict.
— Ale jeśli to zrobi i jeśli ci ludzie nie wrócą… — zaczęła Polly.
— Kiedy nie wrócą — poprawił ją Maladict.
— …wtedy tych dwóch przy wozie zacznie coś podejrzewać. Jeden prawdopodobnie tu zostanie, drugi pojedzie po pomoc.
— W takim razie podkradniemy się i zaczekamy. Patrzcie, zsiadają z koni. Wóz też stoi. Jeśli zaczną wyglądać na zaniepokojonych, wtedy ruszymy.
— I co? — chciała wiedzieć Polly.
— Zagrozimy, że ich zastrzelimy — stwierdził stanowczo Maladict.
— A gdyby nie uwierzyli?
— To zagrozimy, że ich zastrzelimy, o wiele głośniej. Zadowolona? I mam nadzieję, że znajdziemy u nich trochę kawy.
Są trzy sprawy, jakie załatwia żołnierz, kiedy trafi się odpoczynek w drodze. Jedna wiąże się z zapaleniem papierosa, druga z rozpaleniem ognia, a trzecia nie ma żadnego związku z paleniem, chociaż na ogół wymaga drzewa[6].
Dwaj żołnierze szybko rozpalili ogień. Woda w kociołku zaczynała parować, kiedy z wozu zeskoczył młody człowiek, przeciągnął się, rozejrzał, ziewnął, a potem odbiegł kawałek w las. Znalazł dogodne drzewo i po chwili z wystudiowanym zaciekawieniem zaczął analizować wygląd kory na wysokości oczu. Czubek stalowego bełtu z kuszy dotknął jego karku, a ktoś powiedział:
— Podnieś ręce i odwróć się powoli.
— Jak to, teraz?
— No… no dobrze, nie. Możesz skończyć to, co robisz.
— Prawdę mówiąc, to będzie raczej niemożliwe. Może tylko… już. W porządku. — Młody człowiek znowu podniósł ręce. — Rozumiecie chyba, że wystarczy mi krzyknąć?
— I co? — spytała Polly. — A mnie wystarczy nacisnąć spust. Będziemy się ścigać?
Młody człowiek się odwrócił.
— Widzisz? — Polly odstąpiła o krok. — To znowu on. De Worde. Ten piszący.
— Jesteście nimi! — zawołał młody człowiek.
— Nimi kim? — spytała Nefryt.
— O rany… — mruknął Maladict.
— Słuchajcie, oddałbym wszystko, żeby z wami porozmawiać — zapewnił de Worde. — Proszę…
— Jesteś z nieprzyjacielem — syknęła Polly.
— Co? Z nimi? Nie. Oni są z regimentu lorda Rusta. Z Ankh-Morpork! Przysłali ich, żeby nas ochraniali.
— Żołnierze, którzy mają was chronić w Borogravii? — zdziwił się Maladict. — A przed kim?
— Jak to przed kim? No… właściwie… w teorii to przed wami.
— Skuteczni som, co? — burknęła Nefryt.
— Słuchajcie, muszę z wami porozmawiać — tłumaczył z naciskiem de Worde. — Niesamowite! Wszyscy was szukają! To wy zabiliście tych staruszków w lesie?
Śpiewały ptaki. Z daleka dobiegło wołanie samicy dzięcioła błękitnopiórego.
— Patrol znalazł świeże groby — dodał de Worde.
Wysoko w górze lodowa czapla, zimowy wędrowiec spod Osi, zaskrzeczała brzydko, szukając jezior.
— Przyjmuję zatem, że nie — rzekł de Worde.
— Pochowaliśmy ich — oświadczył zimno Maladict. — Nie wiemy, kto ich zabił.
— Zabraliśmy stamtąd trochę warzyw — dodała Polly.
Przypomniała sobie, że się z tego śmiały. Owszem, mogły albo się roześmiać, albo wybuchnąć płaczem, ale i tak…
— Żywicie się tym, co znajdziecie? — De Worde wyciągnął z kieszeni notes i zapisał coś ołówkiem.
— Nie musimy z panem rozmawiać — stwierdził Maladict.
— Nie, nie! Musicie! Tyle chciałbym się od was dowiedzieć! Jesteście z… no… Prawem i Lewem, tak?
— Piersi i Tyłki — poprawiła go Polly.
— I jeszcze…
— Mam tego dość — oświadczył Maladict.
Odszedł od drzewa na polanę. Dwaj kawalerzyści spojrzeli na niego od ogniska. Nastąpił moment bezruchu, po czym jeden z nich sięgnął po miecz. Maladict błyskawicznie przesunął kuszę od jednego do drugiego; ostrze bełtu zdawało się ich hipnotyzować niczym kołyszący się zegarek.
— Mam tylko jeden strzał, a was jest dwóch — powiedział. — Kogo powinienem zastrzelić? Wy zdecydujecie. A teraz słuchajcie mnie bardzo uważnie: gdzie jest kawa? Bo przecież macie kawę, prawda? No już, każdy przecież ma kawę! Zaczynajcie sypać ziarno…
Patrzyli na kuszę i wolno kręcili głowami.
— A co z tobą, pisarzu? — warknął Maladict. — Gdzie schowałeś kawę?
— Mamy tylko kakao — odparł młody człowiek i szybko podniósł ręce, gdy Maladict zwrócił się ku niemu. — Możesz się poczęstować… Maladict rzucił kuszę, która wystrzeliła prosto w górę[7]. Usiadł, kryjąc twarz w dłoniach.
— Wszyscy zginiemy — szepnął.
Żołnierze poruszyli się nerwowo, ale Nefryt uniosła swoje drzewko.
— Nawet o tym nie myślcie — ostrzegła.
Polly zwróciła się do pisarza.
— Chce pan, żebyśmy z panem porozmawiali? To niech pan porozmawia z nami. Czy tu chodzi o… o księcia Heinricha… jego skarpety?
Maladict poderwał się jednym płynnym, obłąkanym ruchem.
— Sugeruję, żebyśmy załatwili ich wszystkich i wracali do domu — powiedział, nie zwracając się do nikogo konkretnego. — Raz! Dwa! Trzy! O co walczymy!
— Skarpety? — Pisarz zerkał nerwowo na wampira. — A co skarpety mają z tym wspólnego?
— Wydałem ci rozkaz, Polly — przypomniał Maladict.
— A co jest takiego ważnego, o czym, pańskim zdaniem, nie wiemy? — dopytywała się Polly, patrząc gniewnie na de Worde’a.
— No więc, na początek, jesteście mniej więcej wszystkim, co zostało z Piersi i Tyłków…
— To nieprawda!
— Jasne, są też pewnie jeńcy i ranni. Ale dlaczego miałbym cię okłamywać? I czemu on mówi do ciebie „Polly”?
— Bo znam się na ptakach — odparła, przeklinając w duchu. — A skąd niby pan wie, co się dzieje z regimentem?
— Bo wiedza o różnych sprawach to mój zawód. Jaki ptak tam leci?
Polly spojrzała w górę.
— Nie mam czasu na głupie zabawy — oświadczyła. — A to jest…
Urwała. Coś krążyło wysoko w górze, po zakazanym błękicie.
— Nie wiesz? — spytał de Worde.
— Oczywiście, że wiem — burknęła zirytowana. — To myszołów białoszyi, ale nie sądziłam, że może dotrzeć tak daleko w góry. Widziałam takie tylko w książce… — Uniosła kuszę i spróbowała odzyskać panowanie nad sytuacją. — Mam rację, panie Wiedza o Różnych Rzeczach to mój Zawód?
De Worde znów podniósł ręce i uśmiechnął się słabo.
— Prawdopodobnie. Mieszkam w mieście. Umiem odróżnić wróbla od szpaka. Poza tym, jeśli o mnie chodzi, wszystko inne jest kaczką.
Polly rzuciła mu gniewne spojrzenie.
— Posłuchajcie mnie — nie ustępował de Worde. — To wam się przyda. Powinniście się dowiedzieć o różnych sprawach. Zanim będzie za późno.
Polly opuściła kuszę.
— Jeśli chce pan z nami rozmawiać, niech pan tu czeka — zdecydowała. — Kapralu, wynosimy się. Karborund, zabierz tych żołnierzy.
— Chwileczkę — zaprotestował Maladict. — Kto tu jest kapralem?
— Ty jesteś — przyznała Polly. — Poza tym ślinisz się, kołyszesz i dziwnie wyglądasz. Więc o co ci konkretnie chodzi?
Maladict zastanowił się przez chwilę. Polly była zmęczona, przestraszona, a gdzieś w głębi wszystko to zmieniało się w złość. Twarzy o takim wyrazie nikt nie chciałby zobaczyć na drugim końcu kuszy. Pewnie, strzała nie zabije wampira — ale to nie znaczy, że go nie zaboli.
— Racja, słusznie — powiedział. — Karborund, zabierz tych żołnierzy. Wynosimy się stąd.
Kiedy zbliżali się do kryjówki, Polly usłyszała ptasi gwizd. Zidentyfikowała ten głos jako należący do Bardzo Złego Udawacza Ptaków i zanotowała w pamięci, żeby nauczyć dziewczęta kilku ptasich świergotów, które chociaż z grubsza będą przypominały prawdziwe. To trudniejsze, niż sądzi większość ludzi.
Oddział czekał w parowie, uzbrojony i wyglądający całkiem groźnie. Nastąpiło jednak wyraźne rozluźnienie, kiedy zobaczyli Nefryt niosącą dwóch związanych żołnierzy. Dwóch pozostałych siedziało ponuro pod skałą, z rękami związanymi na plecach.
Maladict podszedł do Bluzy i zasalutował energicznie.
— Dwaj jeńcy, por, a Perks uważa, że na dole jest ktoś, z kim warto porozmawiać. — Pochylił się. — Ten typ z azety, sir.
— Więc lepiej będzie trzymać się od niego z daleka — uznał Bluza. — Prawda, sierżancie?
— Słusznie, sir — zgodził się Jackrum. — Same kłopoty, sir.
Polly zasalutowała dramatycznie.
— Mogę coś powiedzieć, sir?
— Słucham, Perks…
Zrozumiała, że ma teraz jedyną szansę. Musiała dowiedzieć się czegoś o Paulu. Jej umysł pracował tak szybko jak wtedy w nocy, kiedy rzuciła się na człowieka z książką szyfrów.
— Sir, nie wiem, czy warto rozmawiać, ale może warto go wysłuchać. Nawet jeśli pan sądzi, że będzie kłamał. Bo czasami, sir, sposób, w jaki ludzie mówią kłamstwa, jeśli jest tych kłamstw dostatecznie dużo, to tak jakby… pokazuje kształt prawdy, sir. A my przecież nie musimy mówić prawdy, sir. Też możemy kłamać.
— Z natury jestem człowiekiem prawdomównym, Perks — oświadczył chłodno porucznik.
— Miło mi to słyszeć, sir. Wygrywamy tę wojnę, sir?
— Przestań natychmiast, Perks! — ryknął Jackrum.
— To było tylko pytanie, sierżancie — odparła z wyrzutem Polly. Oddział czekał. Uszy wsysały każdy dźwięk. Wszyscy znali odpowiedź. Czekali, aby ktoś wymówił ją głośno.
— Perks, takie gadanie podkopuje morale — zaczął Bluza, ale takim tonem, jakby sam w to nie wierzył i nie dbał, kto się tego domyśli.
— Nie, sir. Wcale nie. To lepsze niż dawać się oszukiwać. — Polly zmieniła głos, dodając ostrych tonów, jakich używała matka, kiedy chciała ją skarcić. — Źle jest kłamać. Nikt nie lubi kłamców. Niech pan powie prawdę. Proszę.
Jakieś wibracje tego tonu musiały dotrzeć do starszych części umysłu Bluzy. Gdy Jackrum otworzył usta, by znowu wrzasnąć, porucznik uniósł rękę.
— Nie wygrywamy, Perks. Ale jeszcze nie przegraliśmy.
— Myślę, że wszyscy o tym wiemy, sir, ale dobrze jest usłyszeć to od pana. — Polly uśmiechnęła się zachęcająco.
To także działało.
— Nie zaszkodzi nam chyba, jeśli wobec tego biedaka przynajmniej zachowamy się uprzejmie — stwierdził Bluza, jakby głośno myślał. — Jeśli go sprytnie wypytamy, może nam przekazać cenne informacje.
Polly zerknęła na sierżanta Jackruma, który patrzył w niebo, jakby pogrążony w modlitwie.
— Proszę o zgodę na osobiste prowadzenie przesłuchania, sir — powiedział.
— Odmawiam, sierżancie. Chcę, żeby przeżył, a nie chcę stracić drugiej małżowiny. Możecie jednak zabrać Perksa i przyprowadzić go tutaj razem z wozem.
Jackrum zasalutował energicznie. Polly nauczyła się już rozpoznawać ten gest — oznaczał, że Jackrum ma plan.
— Oczywiście, sir. Chodźmy, Perks.
Sierżant milczał, kiedy znowu schodzili po dywanie igieł na zboczu. Odezwał się dopiero po dłuższej chwili.
— Wiesz, Perks, czemu żołnierze znaleźli nasz cichy zakątek?
— Nie, sierżancie.
— Porucznik kazał Kukule natychmiast zgasić ogień. Który zresztą i tak w ogóle nie dymił. No więc Kukuła wziął i wylał kociołek do ogniska.
Polly zastanawiała się przez kilka sekund.
— Para, sierżancie?
— Słusznie. Taka wielka, idąca w niebo chmura. Ale to nie wina Kukuły. Natomiast koniarze nie sprawili kłopotów. Byli dostatecznie rozsądni, żeby nie ścigać się z pół tuzinem kusz. Jak na kawalerzystów, prawdziwi mądrale.
— Brawo, sierżancie.
— Nie mów do mnie, jakbym był jakimś rupertem, chłopcze — rzucił bez gniewu Jackrum.
— Przepraszam, sierżancie.
— Ale widzę, że uczysz się kierować oficerami. Trzeba zadbać o to, żeby wydawali ci odpowiednie rozkazy, rozumiesz. Będzie z ciebie dobry sierżant, Perks.
— Ale ja nie chcę, sierżancie.
— Tak, pewnie — odpowiedział. Co mogło oznaczać wszystko.
Zanim podeszli do wozu, przez minutę obserwowali trakt. De Worde siedział na stołku i pisał coś w notesie, ale poderwał się na nogi, gdy tylko ich zobaczył.
— Może rozsądnie będzie zejść ze szlaku — powiedział, jak tylko podeszli. — Jak rozumiem, krążą tu patrole.
— Zlobeńskie patrole, sir?
— Tak. W teorii to… — wskazał zwisającą z masztu flagę — …powinno gwarantować nam bezpieczeństwo, ale w tej chwili wszyscy są dosyć nerwowi. Czy nie jest pan przypadkiem sierżantem Jackiem Rumem?
— Jackrum, sir. Lecz będę wdzięczny, jeśli zrezygnuje pan z zapisywania mojego nazwiska w swojej małej książeczce, sir.
— Przykro mi, sierżancie, ale to moja praca. Muszę zapisywać wszystko.
— No więc, sir, moja praca to żołnierka. — Jackrum wspiął się na kozioł i chwycił lejce. — Ale proszę zauważyć, że chwilowo pana nie zabijam, sir. Ruszajmy, co?
Polly wskoczyła na tył odjeżdżającego już wozu. Wypełniały go pudła i sprzęt, a choć ładunek mógł być kiedyś starannie uporządkowany, ten porządek stał się już tylko odległym wspomnieniem, wyraźną wskazówką, że wóz jest w posiadaniu mężczyzny. Obok Polly w drucianej klatce drzemało na żerdzi sześć największych gołębi, jakie widziała w życiu — zastanowiła się, czy nie są żywą spiżarnią. Jeden otworzył oko i leniwie zagruchał „Lollollop?”, co po gołębiemu oznacza „Czego?”.
Większa część pudeł miała etykiety typu „Patentowane Suchary Polowe kapitana Calumneya” albo „Suszona potrawka”. I kiedy myślała sobie, że Kukuła chętnie zapoznałaby się z zawartością jednego czy dwóch pudeł, zwisający z góry pęk szmat zakołysał się lekko i ukazała się twarz.
— Dzień dopry — powiedziała, wisząc dołem do góry.
William de Worde obejrzał się ze swego miejsca na koźle.
— To tylko Otto — wyjaśnił. — Nie bójcie się, szeregowy.
— Tak, ja nie gryzę — zapewniła uprzejmie twarz. Uśmiechnęła się. Twarz wampira, odwrócona dołem do góry, nie wygląda od tego lepiej, a uśmiech wcale nie poprawia sytuacji. — Gvarantuję.
Polly opuściła kuszę. Jackrum byłby zachwycony tym, jak szybko ją podniosła. Ale i była trochę zakłopotana. Skarpety znowu pomyślały za nią.
Otto bardzo elegancko opuścił się na podłogę wozu.
— Dokąd zmierzamy? — zapytał, przytrzymując się deski, gdy wóz podskoczył na korzeniu.
— Takie miłe miejsce, które znam, sir — odparł Jackrum. — Spokojne i ciche.
— Dopsze. Muszę przevietrzyć chochliki. Robią zię nervove, kiedy za długo siedzą zamknięte.
Odsunął plik papierów i odsłonił wielkie pudło do robienia obrazków. Otworzył małą klapkę.
— Pora vstavać, chłopcy! — zawołał.
Z wnętrza odpowiedział mu chór piskliwych głosów.
— Na pańskim miejscu zaznaczyłbym na kartce „dot. Tygrysa”, panie de Worde — poradził Jackrum, gdy wóz skręcił na starą ścieżkę drwali.
— Tygrysa? Co to za Tygrys?
— Oj… — wystraszył się Jackrum. — Przepraszam. Tak nazywamy naszego porucznika, sir, bo jest taki odważny. Proszę zapomnieć, że o tym mówiłem, dobrze?
— Odważny, tak? — upewnił się de Worde.
— I sprytny, sir. Niech pan nie da mu się oszukać, sir. To jeden z najlepszych wojskowych umysłów swojego pokolenia.
Polly rozdziawiła usta. Sama sugerowała, że mogą okłamywać tego człowieka, ale coś takiego?
— Naprawdę? Więc dlaczego jest tylko porucznikiem?
— Aha, widzę, że nie dał się pan nabrać, sir. — Jackrum aż ociekał tajemną wiedzą. — Tak, to rzeczywiście zagadka, sir, czemu każe się nazywać porucznikiem. Uważam jednak, że pewnie ma swoje powody, co? Tak jak Heinrich nazywa siebie kapitanem, co? — Postukał palcem w bok nosa. — Widzę wszystko, sir, ale nie mówię ani słowa.
— Znalazłem o nim tylko tyle, że wykonywał jakąś biurową robotę w waszym sztabie, sierżancie — oświadczył de Worde. Powoli i ostrożnie wyjął notes.
— Tak, spodziewam się, że tyle pan odkrył, sir — zgodził się Jackrum i mrugnął konspiracyjnie, choć bardzo wyraźnie. — A potem, kiedy sytuacja staje się fatalna, pozwalają mu wyruszyć, sir. Spuszczają go, sir. Ale wie pan, ja tam o niczym nie wiem.
— I co on robi? Wybucha?
— Cha, cha, niezłe, sir. Nie, sir. Co robi? Oszacowuje sytuację, sir. Ja tego nie rozumiem, sir, bo nie należę do wielkich myślicieli, ale żeby ocenić pudding, wystarczy go zjeść, jak to mówią. Zeszłej nocy zaatakowało nas ośmiu… dwudziestu zlobeńskich żołnierzy, sir, a porucznik w mgnieniu oka oszacował sytuację i pięciu przebił szablą, sir. Jak kebab, sir. Na oko wydaje się łagodny jak mleko, ale wystarczy go zdenerwować, a zmienia się w prawdziwy wir śmierci. Oczywiście nie słyszał pan tego ode mnie, sir.
— I dowodzi bandą rekrutów, sierżancie? — spytał de Worde. — Nie brzmi to zbyt prawdopodobnie.
— Rekrutów, którzy pokonali elitarny oddział kawalerii, sir. — Jackrum zrobił urażoną minę. — Tak się dowodzi, sir. Gdy nadchodzi czarna godzina, nadchodzi też właściwy człowiek. Jestem tylko prostym żołnierzem, sir, różnych już widziałem, jak pojawiają się i znikają. Słowo honoru daję, nie jestem kłamcą, sir, ale na porucznika Bluzę spoglądam z podziwem.
— Wydał mi się zwyczajnie zagubiony — przyznał de Worde, ale w jego głosie zabrzmiała nuta niepewności.
— To był wstrząs, sir. Oberwał tak, że kogoś słabszego by powaliło, a jednak zdołał wstać na nogi. Niesamowite, sir.
— Hmm… — De Worde coś zapisał.
Wóz pokonał wąski potok i kołysząc się, wjechał do parowu. Porucznik Bluza siedział na kamieniu. Starał się, ale i tak tunikę miał brudną, buty zabłocone, dłoń ciągle spuchniętą, a ucho wciąż niewygojone mimo wysiłków Igoriny. Szablę trzymał na kolanach. Jackrum ostrożnie zatrzymał wóz pod kępą brzózek. Cała czwórka wrogich żołnierzy siedziała związana pod skałą. Poza tym obóz wydawał się opuszczony.
— Gdzie reszta ludzi, sierżancie? — szepnął de Worde, zsuwając się na ziemię.
— Och, są gdzieś w pobliżu, sir — wyjaśnił Jackrum. — Obserwują was. Jakieś gwałtowne ruchy byłyby chyba złym pomysłem, sir.
Nie widzieli nikogo innego… a potem zmaterializował się Maladict.
Ludzie nigdy na nic nie patrzą uważnie. Polly wiedziała to dobrze. Ludzie tylko zerkają. A to, co było fragmentem zarośli, teraz stało się kapralem Maladictem. Polly zauważyła, że wyciął otwór w środku swojego starego koca, a błoto i plamy z trawy na wilgotnej od rosy szarości zmieniły go we fragment krajobrazu — dopóki nie zasalutował. Dodatkowo poutykał na czaku gałązki z liśćmi.
Sierżant Jackrum wytrzeszczył oczy. Polly nigdy jeszcze nie widziała prawdziwego wytrzeszczu, ale sierżant miał twarz pozwalającą mu robić to na poziomie mistrzowskim. Czuła, jak wciągał powietrze, a równocześnie układał przekleństwa do prawdziwej, porażającej awantury… I wtedy przypomniał sobie, że gra sierżanta Wielkiego Rubasznego Grubasa i chwila nie jest odpowiednia, by przejść do sierżanta Skwierczącego ze Złości.
— Zabawne chłopaki, co? — zaśmiał się do de Worde’a. — Ciekawe, co jeszcze wymyślą.
De Worde przytaknął nerwowo, wyjął spod kozła plik azet i zbliżył się do porucznika.
— Pan de Worde, prawda? — Bluza wstał. — Perks, da się zorganizować kubek, hm… „salupy” dla pana de Worde’a? Dobry chłopak. Proszę, to kamień dla pana.
— Jestem wdzięczy, że zechciał pan się ze mną spotkać, poruczniku — odpowiedział de Worde. — Wygląda, jakby wracał pan z wojen — dodał, próbując żartobliwego tonu.
— Nie, jest tylko ta jedna — odparł Bluza, trochę zaskoczony.
— Chodziło mi o pańskie rany — wyjaśnił de Worde.
— Rany? Och, to drobiazg. Obawiam się, że tę na ręce sam sobie zadałem. Ćwiczenie szermierki, rozumie pan.
— Czyli jest pan leworęczny?
— Nie, skąd.
Myjąc kubek, Polly usłyszała, jak sierżant mruczy dyskretnie:
— Powinien pan zobaczyć dwóch pozostałych, sir.
— Zdaje pan sobie sprawę z rozwoju sytuacji na froncie, poruczniku? — zapytał de Worde.
— Niech pan mówi — poprosił Bluza.
— Cała wasza armia utknęła w dolinie Kneck. W większości są okopani tuż poza zasięgiem ostrzału z twierdzy. Wasze forty wzdłuż granicy zostały zdobyte. Garnizony w Drerp, Glitz i Arblatt rozbite. O ile się orientuję, poruczniku, pański oddział to jedyni żołnierze, którzy są jeszcze w polu. A przynajmniej — dodał — jedyni, którzy ciągle walczą.
— Co z moim regimentem? — zapytał cicho Bluza.
— Kilka dni temu resztki dziesiątego brały udział w odważnej, ale prawdę mówiąc samobójczej próbie odbicia twierdzy Kneck. Większa część ocalałych jest jeńcami wojennymi, a muszę zaznaczyć, że do niewoli trafiło niemal całe najwyższe dowództwo. Byli w twierdzy, kiedy ją zdobyto. W tej fortecy są rozległe lochy, drogi panie, i to lochy niemal pełne.
— Czemu mam panu wierzyć?
Ja wierzę, pomyślała Polly. Czyli Paul albo zginął, albo jest ranny, albo w niewoli. Niezbyt pocieszała ją myśl, że w takim razie żyje w dwóch przypadkach z trzech.
De Worde rzucił Bluzie do nóg azety.
— Wszystko tam jest opisane, poruczniku. Nie wymyśliłem tego. To prawda. Pozostanie prawdą niezależnie od tego, czy pan uwierzy, czy nie. Sześć państw połączyło się przeciwko wam, w tym Genoa, Mouldavia i Ankh-Morpork. Nie macie nikogo po swojej stronie. Jesteście sami. Jedyny powód, że nie zostaliście jeszcze pobici, to ten, że nie chcecie się do tego przyznać. Widziałem waszych generałów, poruczniku. To wielcy wodzowie, a wasi żołnierze biją się jak demony, ale nie chcą skapitulować.
— Borogravia nie zna znaczenia słowa „kapitulacja”, panie de Worde — oznajmił Bluza z godnością.
— To może pożyczę panu słownik? — zirytował się de Worde. — Jest bardzo podobne do znaczenia frazy „zawarcie jakiegoś traktatu pokojowego, póki wciąż jeszcze ma się szansę”. Wielkie nieba, czy pan nie rozumie? Wasza armia wciąż przebywa w dolinie Kneck, tylko dlatego, że sprzymierzeni nie postanowili jeszcze, co z nią zrobić. Mają już dosyć rzezi.
— Aha… Czyli ciągle walczymy…
De Worde westchnął.
— Nie zrozumiał mnie pan. Mają dosyć wyrzynania was. Siedzą w twierdzy. Są w niej potężne machiny wojenne. Szczerze mówiąc, sir, niektórzy ze sprzymierzonych chętnie starliby resztki waszej armii z powierzchni Dysku. To jak strzelanie do szczurów w beczce. Jesteście na ich łasce. A jednak ciągle atakujecie. Atakujecie twierdzę! Wznosi się na nagiej skale i ma mury wysokości stu stóp. Robicie wypady przez rzekę. Jesteście zablokowani i nie macie dokąd pójść, a sprzymierzeni mogą zwyczajnie was zmasakrować, kiedy tylko zechcą, ale zachowujecie się, jakby to było zwykłe chwilowe załamanie frontu. To naprawdę się dzieje, poruczniku. Pan jest tu tylko ostatnim drobnym szczegółem.
— Ostrożnie, jeśli można — ostrzegł Bluza.
— Pan wybaczy, ale czy wie pan cokolwiek o historii najnowszej? W ciągu ostatnich trzydziestu lat przynajmniej raz wypowiedzieliście wojnę każdemu z waszych sąsiadów. Wszystkie państwa czasem walczą, ale wy urządzacie burdy. Aż w końcu w zeszłym roku zaatakowaliście Zlobenię. Znowu.
— Najechali nas, panie de Worde.
— Został pan wprowadzony w błąd, poruczniku. To wy najechaliście prowincję Kneck.
— Która została uznana za część Borogravii przez traktat z Lintu ponad sto lat temu.
— Podpisany pod groźbą miecza. Zresztą i tak nikt już o to nie dba. Wszystko wyszło poza wasze głupie zatargi o tron. A to dlatego, rozumie pan, że wasi ludzie zniszczyli Główny Pień. Wieże sekarowe. I równocześnie zniszczyli trakt dyliżansów. Ankh-Morpork uznaje to za działalność bandycką.
— Ostrożnie, powiadam! — zawołał Bluza. — Zauważyłem, że z wyraźną dumą wywiesił pan na swoim wozie flagę Ankh-Morpork!
— Civis Morporkian sum, drogi panie. Jestem obywatelem Ankh-Morpork. Można powiedzieć, że Ankh-Morpork osłania mnie swym szerokim i dość brudnym skrzydłem. Choć zgadzam się, że nad metaforą warto by może popracować.
— Jednakże pańscy ankhmorporscy żołnierze nie są raczej w stanie pana ochraniać.
— Ma pan rację, poruczniku. Może mnie pan zabić — zgodził się spokojnie de Worde. — Wie pan, że ja o tym wiem. Ale nie zrobi pan tego z trzech powodów. Oficerowie Borogravii mają skłonność do zachowań honorowych. Wszyscy to powtarzają. Właśnie dlatego nie chcą się poddać. Ja bardzo irytująco krwawię. No i nie musi pan, bo nagle wszyscy się wami interesują. I to zmieniło sytuację.
— Nami się interesują?
— Panie poruczniku, w pewnym sensie wiele możecie teraz pomóc. Ludzie w Ankh-Morpork byli zdumieni, kiedy… Chwileczkę, czy słyszał pan o czymś, co nazywamy „ludzkim punktem widzenia”?
— Nie.
De Worde spróbował wytłumaczyć. Bluza słuchał z rozdziawionymi ustami.
— Czy ja dobrze zrozumiałem? — odezwał się w końcu. — Wprawdzie wielu ludzi zostało zabitych albo poranionych w tej nieszczęsnej wojnie, ale nie wzbudziło to zainteresowania waszych czytelników? A teraz wzbudza, z naszego powodu? Z powodu drobnego starcia w miasteczku, o jakim nigdy nie słyszeli? I z tej przyczyny nagle stajemy się „dzielnym małym narodem” i ludzie mówią pańskiej azecie, że wasze wspaniałe miasto powinno stać po naszej stronie?
— Tak, poruczniku. Wypuściliśmy wczoraj drugie wydanie, widzi pan. Kiedy odkryłem, że kapitan Horentz to w rzeczywistości książę Heinrich. Wiedział pan o tym w czasie wydarzeń?
— Oczywiście, że nie — warknął Bluza.
— A wy, szeregowy, ehm, Perks, czy kopnęlibyście go w… czy kopnęlibyście, gdybyście wiedzieli?
Polly ze zdenerwowania upuściła kubek. Spojrzała pytająco na Bluzę.
— Możecie odpowiedzieć, Perks, naturalnie — uspokoił ją porucznik.
— No więc tak, sir, bym go kopnął. Prawdopodobnie nawet mocniej. Broniłem się, sir — wyjaśniła Polly, starannie unikając szczegółów. Trudno przewidzieć, co z nimi zrobi ktoś taki jak de Worde.
— No i słusznie. Dobrze — uznał de Worde. — W takim razie powinno wam się to spodobać. Nasz rysownik Fizz przygotował to dla dodatku nadzwyczajnego. Na pierwszą stronę. Sprzedaliśmy rekordowy nakład.
Wręczył jej cienki arkusik papieru, który — sądząc po licznych zgięciach — był wielokrotnie składany.
Był to czarno-biały, cieniowany obrazek. Przedstawiał ogromnego mężczyznę z wielką szablą, monstrualnym monoklem i wąsem szerokim jak wieszak na płaszcze. Groził o wiele mniejszej postaci, uzbrojonej jedynie w narzędzie do wykopywania buraków — żeby nie było wątpliwości, narysowano też buraka. Groził przynajmniej do chwili, kiedy ta mniejsza postać — nosząca nakrycie głowy całkiem podobne do czaka Piersi i Tyłków i z twarzą wyglądającą trochę jak twarz Polly — kopnęła go w krocze. Z ust Polly wydobywał się jak gdyby balon, a w nim słowa: „To dla twoich Królewskich Prerogatyw, ty zbóju!”. Balon przy ustach wielkoluda, który mógł być tylko księciem Heinrichem, głosił: „Och, moja Sukcesja! Że też rzecz tak Mała boleć tak Bardzo może!”. W tle gruba kobieta w pomiętej balowej sukni i wielkim staroświeckim hełmie przyciskała dłonie do niewiarygodnego łona, przyglądała się starciu z troską i podziwem, i głosiła balonem: „Och, mój Koguciku! Obawiam się, że nasz Związek się Kończy”.
Ponieważ nikt się specjalnie nie odzywał, a wszyscy tylko patrzyli, de Worde wyjaśnił dość nerwowo:
— Fizz jest dosyć, hm, bezpośredni w takich kwestiach, ale wybitnie popularny. Ehm… Widzicie, ciekawostka polega na tym, że wprawdzie Ankh-Morpork jest chyba największym despotą w okolicy, aczkolwiek w dość subtelnym stylu, to jednak mamy sentyment dla takich, którzy despotom się sprzeciwiają. Zwłaszcza despotom z królewskich rodów. I chętnie stajemy po ich stronie, pod warunkiem że nas to zbyt wiele nie kosztuje.
Bluza odchrząknął.
— Nieźle uchwycone podobieństwo do ciebie, Perks — stwierdził chrapliwie.
— Ja użyłem kolana, sir — zaprotestowała Polly. — I z pewnością nie było tam tej grubej damy!
— To Morporkia — wyjaśnił de Worde. — W pewnym sensie reprezentacja miasta, chociaż nie jest pokryta błotem i sadzą.
— Z mojej strony muszę dodać — ciągnął Bluza tonem wykładowcy na zebraniu — że Borogravia jest w rzeczywistości większa od Zlobenii, choć spora część kraju to nagie zbocza gór…
— Taki szczegół nie ma znaczenia — stwierdził de Worde.
— Nie ma?
— Nie. To zwykły fakt, nie polityka. W polityce takie obrazki są potężną bronią. Nawet dowódcy sprzymierzonych mówią o was, poruczniku, a Zlobeńcy są wściekli i osłupiali. Gdybyście wy, bohaterowie chwili, zwrócili się z apelem o trochę zdrowego rozsądku…
Porucznik odetchnął głęboko.
— To bezsensowna wojna, panie de Worde. Ale jestem żołnierzem. „Pocałowałem księżną”, jak to mówimy. To przysięga wierności. Niech pan mnie nie kusi, żebym ją złamał. Muszę walczyć o swój kraj. Wypchniemy z niego najeźdźców. Jeśli są jacyś dezerterzy, znajdziemy ich i znowu poprowadzimy do boju. Znamy ten kraj. Dopóki jesteśmy wolni, wolna będzie Borogravia. Powiedział pan „swoje”. Dziękuję. Co z tą herbatą, Perks?
— Co? Och, prawie gotowa, sir! — Polly odwróciła się do ogniska.
Jej decyzja był to dziwny i niespodziewany kaprys, ale plan ułożyła niemądry. Teraz i tutaj dostrzegała wszystkie jego wady. Jak zdoła doprowadzić Paula do domu? Czy on zechce wracać? Nawet jeśli wciąż żyje, jak go uwolnić z więzienia?
— Czyli zostaniecie partyzantami, tak? — spytał za jej plecami de Worde. — Powariowaliście wszyscy.
— Nie, nie jesteśmy partyzantami. Pocałowaliśmy księżną. Jesteśmy żołnierzami.
— No cóż… W takim razie podziwiam waszego ducha. Ach, Otto…
Wampirzy ikonografik podszedł z nieśmiałym uśmiechem.
— Nie obaviajcie zię. Jestem czarnovstążkovcem, jak vasz kapral — powiedział. — Moją pasją jest teraz śviatło.
— Tak? Ehm… To ładnie — pochwalił Bluza.
— Zrób obrazki, Otto — ponaglił de Worde. — Ci panowie mają wojnę do walczenia.
— Tak z czystej ciekawości, panie de Worde — przerwał mu Bluza. — W jaki sposób tak prędko przekazujecie obrazki do waszego miasta? Magia, jak przypuszczam?
— Co? — De Worde przez chwilę nie mógł zrozumieć. — Ależ nie, drogi panie. Magowie są kosztowni, a komendant Vimes zapowiedział, że nie życzy sobie żadnego pierwszego użycia magii w tej wojnie. Wysyłamy obrazek gołębiem do naszego biura w twierdzy, a stamtąd od najbliższej wieży sekarem do miasta.
— Naprawdę? — Bluza był niezwykle ożywiony. — Używacie może liczb, by zapisywać odcienie szarości?
— Mein Gotts! — zawołał Otto.
— No więc tak, rzeczywiście tak robimy — przyznał de Worde. — Zaskoczył mnie pan…
— Widziałem wieże sekarowe na drugim brzegu Kneck — mówił Bluza. Oczy mu błyszczały. — To bardzo sprytny pomysł, żeby używać pudeł z przesłonami zamiast staromodnych ramion semafora. A czy nie mylę się, zakładając, że to pudło na szczycie, które otwiera przesłonę co sekundę, to rodzaj systemowego, hm, zegara? Ma sprawić, że cała linia sekarowa utrzymuje jeden rytm? To dobrze. Tak właśnie myślałem. Jedno mrugnięcie na sekundę to prawdopodobnie granica możliwości mechanizmów, więc zapewne wasz wysiłek koncentruje się teraz na maksymalizacji zawartości informacji na jeden takt przesłon. Tak, podejrzewałem, że tym się zajmujecie. Co do wysyłania obrazków, no cóż, przecież wszystko da się zapisać liczbami. Oczywiście, używacie obu kolumn po cztery pudła w każdej do przesyłania kodu szarości, ale to pewnie bardzo powolna metoda. Zastanawialiście się nad algorytmem ściskającym?
Przedstawiciele azety wymienili spojrzenia. — Jest pan pewien, że z nikim pan o tym wcześniej nie rozmawiał? — zapytał de Worde.
— Och, to przecież elementarne. — Bluza uśmiechnął się radośnie. — Zastanawiałem się nad tym w kontekście map wojskowych, które przecież składają się głównie z białej powierzchni. No więc pomyślałem, czy nie dałoby się wyznaczyć żądanego odcienia szarości w jednej kolumnie, a po drugiej stronie wskazać, jak daleko w rzędzie ten odcień się utrzymuje. A tak się doskonale składa, że mapa jest po prostu czarna i biała, więc mamy jeszcze bardziej…
— Nie widział pan nigdy wnętrza sekarowej wieży, prawda?
— Niestety, nie. To takie „głośne myślenie”, oparte na de facto istnieniu waszego obrazka. Dostrzegam chyba kilka drobnych matematycznych, hm… sztuczek, które mogłyby jeszcze bardziej przyspieszyć przepływ informacji, ale jestem pewien, że już na nie wpadliście. Oczywiście dość prosta modyfikacja może potencjalnie natychmiast podwoić ładunek informacyjny systemu. I to nawet bez używania nocą kolorowych filtrów, które mimo dodatkowych obciążeń mechanicznych z pewnością mogłyby zwiększyć przesył… Przepraszam, powiedziałem coś niewłaściwego?
Azetowcy mieli zaszklone spojrzenia. De Worde otrząsnął się pierwszy.
— Bardzo szybko odkrył pan zasady działania…
— Och, to było całkiem proste, kiedy już zacząłem się zastanawiać. Zupełnie tak samo jak wtedy, kiedy musiałem opracować nowy system księgowy dla naszego działu. Ludzie budują coś, co działa. Potem okoliczności się zmieniają, więc muszą przy tym pomajstrować, żeby nadal działało. I tak są zajęci majstrowaniem, że nie widzą, iż wiele lepszym rozwiązaniem będzie zbudowanie całkiem nowego systemu, który by sobie radził z nową sytuacją. Ale dla kogoś z zewnątrz idea jest oczywista.
— W polityce tak samo jak, no… w systemie księgowym i w sekarach? Tak pan sądzi?
Bluza zmarszczył czoło.
— Przepraszam, ale chyba nie zrozumiałem…
— Czy zgodzi się pan, że niekiedy system państwa jest tak przestarzały, że jedynie przybysze z zewnątrz potrafią dostrzec konieczność całościowej zmiany?
De Worde się uśmiechnął. Porucznik Bluza nie.
— Może rozważy pan kiedyś ten mały problem — zaproponował de Worde. — Hm… Ponieważ chcecie, by świat dowiedział się o waszej walce, zgodzi się pan, by mój kolega zrobił wam obrazek?
Bluza wzruszył ramionami.
— Jeśli się na coś przyda… To Obrzydliwość, naturalnie, ale w tych czasach trudno znaleźć coś, co nią nie jest. Musi pan przekazać światu, panie de Worde, że Borogravia nie ustąpi. Nie poddamy się. Będziemy walczyć. Proszę to zapisać w tym swoim notesie. Póki możemy ustać, będziemy kopać.
— Dobrze, ale raz jeszcze chcę prosić, by rozważył…
— Panie de Worde, na pewno zna pan powiedzenie, że pióro jest potężniejsze od miecza?
De Worde napuszył się nieco.
— Oczywiście, i ja…
— Chce pan je przetestować? Niech pan robi te obrazki, a potem moi ludzie odprowadzą pana na trakt.
Otto Chriek wstał i skłonił się przed Bluzą. Zdjął z szyi obrazkowe pudełko.
— To potrva tylko chvilę — powiedział.
To nigdy nie jest prawda. Polly patrzyła z chorobliwą fascynacją, jak Otto robi obrazek za obrazkiem porucznika Bluzy w rozmaitych pozach, które sam porucznik uznał za bohaterskie. Straszne jest, gdy człowiek usiłuje wysunąć podbródek, którego w rzeczywistości nie ma.
— Imponujące — stwierdził de Worde. — Mam tylko nadzieję, drogi panie, że pożyje pan dość długo, by zobaczyć to w mojej azecie.
— Będę tego oczekiwał z wyjątkową niecierpliwością — zapewnił Bluza. — A teraz, Perks, idź z sierżantem i wyprowadź panów z powrotem na trakt.
Kiedy wracali do wozu, Otto podszedł do Polly.
— Muszę vam poviedzieć coś o vaszym vampirze — oświadczył.
— Tak?
— Jesteś jego przyjacielem?
— Tak — potwierdziła Polly. — Coś się stało?
— Jest pevien problem…
— Zrobił się nerwowy, bo brakło mu kawy?
— Gdyby to było takie proste… Niestety. — Otto był wyraźnie zakłopotany. — Musisz zrozumieć, że kiedy vampir rezygnuje z… ze słova na K, następuje prozes zvany przeniesieniem. Zmuszamy zię, by pragnąć czegoś innego. Dla mnie to nie jest bolesne. Pożądam doskonałości śviatła i cienia. Obrazki zą moim życiem. Ale tvój przyjaciel vybrał… kavę. I teraz jej nie ma.
— Ach, rozumiem…
— Nie jestem pevny. Dla niego to chyba vydavało zię całkiem rozsądne. To ludzkie pragnienie i nikomu nie przeszkadza, kiedy ktoś mówi „Umrę bez kubka kavy” albo „Mógłbym zabić dla filiżanki kavy”. Ale bez kavy, obawiam zię… nastąpi navrót. Rozumiesz, bardzo trudno mi o tym móvić… — Otto umilkł.
— Mówiąc „nawrót”, masz na myśli…
— Najpierv pojaviają zię łagodne omamy. Psychiczna podatność na vpłyvy nie viadomo zkąd, ale halucynacje vampiróv są tak potężne, że byvają vręcz zaraźlive. I myślę, że już zię zaczęło. Będzie… chaotyczny. To może potrvać kilka dni. A potem jego varunkovanie zię załamie i znovu stanie zię… pravdzivym vampirem. Koniec z panem Sympatycznym Kavoszem.
— Mogę mu jakoś pomóc?
Otto delikatnie ułożył na wozie obrazkowe pudełko, po czym odwrócił się do niej.
— Możesz znaleźć mu trochę kavy albo… mieć w gotovości drevniany kołek i ostry miecz. Vyśviadczysz mu przysługę, możesz mi vierzyć.
— Nie mogę tego zrobić!
Otto wzruszył ramionami.
— Znajdź kogoś, kto może.
— Jest niesamowity! — stwierdził de Worde, gdy wóz toczył się znowu między drzewami. — Wiem, że sekary są przeciwne waszej religii, a mimo to on w pełni zrozumiał zasady działania.
— Jak mówiłem, sir, on oszacowuje sytuację — rozpromienił się Jackrum. — Umysł jak brzytwa.
— Mówił o algorytmach sekarowych, które firmy dopiero badają… Ten wydział, o którym wspominał…
— Widzę, że panu nic nie umknie, sir. To bardzo tajny wydział. Nie mogę o tym mówić.
— Prawdę mówiąc, sierżancie, zawsze uważałem Borogravię za dosyć… zacofaną.
Uśmiech Jackruma stężał nagle.
— Jeśli sprawiamy wrażenie, że jesteśmy daleko z tyłu, to tylko dlatego, sir, żebyśmy mogli dobrze się rozpędzić.
— Wiecie, sierżancie, naprawdę przykro jest patrzeć, jak marnuje się taki umysł — westchnął de Worde, gdy wóz podskoczył na korzeniu. — To już nie jest wiek bohaterów, obrony do końca i szarży po śmierć albo chwałę. Zróbcie swoim ludziom przysługę i spróbujcie mu to powiedzieć, dobrze?
— Nawet mi się nie śni, sir. Jesteśmy na waszej drodze, sir. Dokąd teraz pojedziecie?
— Do doliny Kneck, sierżancie. To dobra historia. Dziękuję. Pozwólcie, że uścisnę wam dłoń.
— Miło słyszeć, że tak pan uważa, sir — odparł Jackrum.
Wyciągnął rękę. Polly usłyszała brzęk monet przechodzących z jednej dłoni do drugiej. Potem de Worde chwycił lejce.
— Ale muszę uprzedzić, sierżancie, że prawdopodobnie w ciągu godziny poślemy gołębia z materiałem. Będziemy musieli powiedzieć, że macie jeńców.
— Proszę się nie martwić, sir — uspokoił go sierżant. — Zanim zjawią się kumple, żeby uwolnić tych galopiarzy, będziemy w połowie drogi do gór. Naszych gór.
Ruszyli. Jackrum odprowadzał ich wzrokiem, póki nie zniknęli. Wtedy zwrócił się do Polly.
— Te jego fochy i dąsy… — powiedział. — Widziałeś to? Obraził mnie, dając napiwek! — Spojrzał na dłoń. — Hmm, pięć ankhmorporskich dolarów? Trzeba przyznać, że potrafi hojnie obrażać — stwierdził, a potem monety z zadziwiającą szybkością zniknęły gdzieś w kurtce.
— Myślę, że on chciał nam pomóc, sierżancie — stwierdziła Polly.
Jackrum nie zwrócił na nią uwagi.
— Nienawidzę tego przeklętego Ankh-Morpork — oświadczył. — Kim oni są, że nam mówią, co mamy robić? Kogo obchodzi, co sobie myślą?
— Uważa pan, że naprawdę możemy zebrać dezerterów, sierżancie?
— Nie. Raz zdezerterowali, więc co ich powstrzyma za drugim razem? Uciekając, napluli księżnej w twarz, więc nie mogą teraz jej pocałować i tego odrobić. Masz tylko jeden pocałunek, nic więcej.
— Ale porucznik Bluza…
— Rupert powinien się trzymać dodawania. Uważa się za żołnierza, a przez całe życie nie chodził po polu bitwy. Wszystkie bzdury, które powtarzał temu pismakowi, to typowa śmierć i chwała. Coś ci powiem, Perks. Widziałem Śmierć więcej razy, niż mam ochotę pamiętać, ale Chwała nigdy nie wpadła mi w oko. Jednak bardzo chętnie poślę tych durniów, żeby szukali nas tam, gdzie nas nie ma.
— On nie jest mój, sierżancie — sprostowała Polly.
— No, niby… Ale dobrze ci idzie z czytaniem i pisaniem — burczał Jackrum. — Nie można ufać ludziom, którzy to robią. Grzebią przy świecie, a potem okazuje się, że wszystko, co wiesz, jest nieprawdą.
Wrócili do parowu. Oddział wynurzył się z rozmaitych kryjówek i w większości oglądał teraz azetę. Polly po raz pierwszy zobaczyła Obrazek.
Był całkiem udany. Zwłaszcza Kukuła i Łazer dobrze wyszły. Ją samą przesłaniał w większości masyw Jackruma. Jednak z tyłu można było zobaczyć ponure miny kawalerzystów, a ich twarze były obrazem samym w sobie.
— Stukacz też jest niezła — zauważyła Igorina. Prawie nie sepleniła, kiedy w pobliżu nie było oficerów.
— Myślisz, że mieć taki obrazek to Obrzydliwość w oczach Nuggana? — spytała niespokojnie Kukuła.
— Chyba tak — odparła Polly z roztargnieniem. — Jak większość rzeczy.
Przebiegła wzrokiem po tekście obok obrazka. Pełen był takich sformułowań jak „dzielni chłopcy z farm”, „upokorzenie jednego z najlepszych regimentów Zlobenii” i „trudny koniec prostej akcji”. Widziała, czemu spowodował kłopoty.
Przerzuciła pozostałe strony. Pełne były dziwnych historii o nieznanych miejscach i obrazków nieznanych ludzi. Jednakże jedna strona pokryta była cała drobnym tekstem pod linią o wiele większego druku:
Dlaczego trzeba powstrzymać
ten obłąkany kraj
Zagubione oko wychwytywało z morza liter pojedyncze frazy: „haniebne inwazje na sąsiednie kraje”, „omamieni wyznawcy szalonego boga”, „nadęty dręczyciel”, „zniewaga za zniewagą” czy „wyzwanie rzucone międzynarodowej opinii publicznej”.
— Nie czytajcie tych bredni, chłopcy, nie wiecie, gdzie były przedtem! — zawołał wesoło sierżant Jackrum, stając im za plecami. — To wszystko pewnie kłamstwa. Wymarsz za… kapralu Maladict!
Maladict wynurzył zza drzew i zasalutował leniwie. Wciąż miał na sobie koc.
— Co robicie bez munduru?
— Jestem w mundurze pod spodem, sierżancie. Nie chcemy przecież, żeby nas widzieli, prawda? W ten sposób stajemy się elementem dżungli.
— To las, kapralu. A bez tych nieszczęsnych mundurów jak, u demona, mamy odróżniać przyjaciół od wrogów?
Zanim odpowiedział, Maladict zapalił papierosa.
— Ja to widzę tak, sierżancie — oświadczył — że wrogowie to wszyscy oprócz nas.
— Jedną chwilę, sierżancie — wtrącił Bluza, który uniósł wzrok znad azety i obserwował Maladicta z niejakim zainteresowaniem. — W starożytności mamy precedensy takich zachowań. Generał Song Sung Lo przemieścił swoją armię przebraną za pole słoneczników, a generał Tacticus rozkazał kiedyś, by cały batalion przebrał się za świerki.
— Słoneczniki? — Głos Jackruma spływał pogardą.
— Obie te akcje zakończyły się sukcesem, sierżancie.
— Bez mundurów? Żadnych odznak? Żadnych pasków, sir?
— Może moglibyście zostać wyjątkowo dużym kwiatem — zaproponował Bluza, a jego twarz nie zdradzała nawet śladu rozbawienia. — No i przecież z pewnością prowadziliście kiedyś działania nocne, kiedy insygnia są i tak niewidoczne.
— Tak jest, sir, ale noc to noc, podczas gdy słoneczniki to… to słoneczniki, sir! Noszę ten mundur od prawie pię… przez całe życie, sir, i uważam, że przekradanie się bez munduru jest ewidentnie niehonorowe, sir! Dobre dla szpiegów, sir!
Twarz Jackruma zmieniła się z czerwonej w purpurową, a Polly ze zdumieniem dostrzegła łzy w jego oczach.
— Jak możemy być szpiegami, sierżancie, w naszym własnym kraju? — zapytał spokojnie Bluza.
— Por ma rację, sierżancie — zgodził się Maladict.
Jackrum obracał się jak byk w ślepym zaułku, a potem, ku zdumieniu Polly, przygarbił się. Ale zdumienie nie trwało długo. Znała tego człowieka. Nie wiedziała dlaczego, ale sierżant Jackrum miał w sobie coś takiego, co umiała odczytać. Tkwiło w oczach. Mógłby niejednego oszukać tymi oczami, szczerymi i spokojnymi jak oczy anioła. A jeśli zdawało się, że się cofa, to tylko dlatego, żeby potem mieć się gdzie rozpędzić.
— Dobrze już, dobrze — mruczał. — Słowo honoru daję, nie jestem typem, który nie słucha rozkazów.
Oczy mu zamigotały.
— Słusznie, sierżancie — pochwalił Bluza.
Jackrum wziął się w garść.
— Ale naprawdę nie chcę być słonecznikiem — uprzedził.
— Na szczęście w okolicy rosną tylko jodły, sierżancie.
— Słuszna uwaga, sir. — Jackrum zwrócił się do zdumionego oddziału. — No co jest, Drobne Szczegóły?! — huknął. — Słyszeliście przecież! Zbierać się!
Minęła godzina. O ile Polly mogła się zorientować, wyruszyli w stronę gór, ale podążali szerokim półokręgiem, aż w końcu maszerowali w kierunku, z którego przyszli, tyle że kilka mil dalej. Czy Bluza ich prowadził, czy zostawił to Jackrumowi?
Nikt się nie skarżył.
Porucznik zarządził postój w kępie brzóz, w rezultacie dwukrotnie ją powiększając. Można było stwierdzić, że kamuflaż jest skuteczny, bo jaskrawa czerwień i biel rzuca się w oczy na tle zieleni i szarości. Poza tym jednak język nie wystarczał do opisu.
Nefryt zeskrobała z siebie farbę i stała się naturalnie szara i zielona. Igorina wyglądała jak chodzący pędzel. Łazer przez cały czas trzęsła się jak osika, więc jej liście nieustannie szeleściły. Pozostali dokonali mniej lub bardziej sensownych prób. Jackrum był tak podobny do drzewa jak wielka czerwona piłka. Polly podejrzewała, że dyskretnie wypolerował też mosiężne guziki. Każde drzewo trzymało w gałęzi lub w ręku kubek herbaty. W końcu przecież zatrzymali się na całe pięć minut.
— Żołnierze! — odezwał się porucznik. — Może się wam wydawać, że zmierzamy ku górom, by tam zebrać armię dezerterów. Ale ta historia to tylko podstęp na użytek pana de Worde’a. — Przerwał, jakby spodziewał się jakiejś reakcji. Patrzyli tylko, więc po chwili zaczął mówić dalej. — W rzeczywistości kontynuujemy nasz marsz do doliny Kneck. To ostatnie, czego przeciwnik będzie się po nas spodziewał.
Polly zerknęła na sierżanta. Uśmiechał się szeroko.
— Jest faktem powszechnie znanym, że niewielki, szybki oddział potrafi dotrzeć w miejsca, gdzie nie przebije się batalion — ciągnął Bluza. — Żołnierze, my będziemy takim oddziałem! Mam rację, sierżancie?
— Tak jest, sir!
— Spadniemy jak młot na oddziały słabsze od naszego! — oświadczył radośnie Bluza.
— Tak jest, sir.
— I bezszelestnie wtopimy się w las, kiedy spotkamy oddział silniejszy.
— Tak jest, sir.
— Przemkniemy obok ich posterunków…
— Zgadza się, sir — potwierdził sierżant Jackrum.
— …i wyrwiemy im twierdzę Kneck spod samych nosów!
Herbata Jackruma trysnęła fontanną na trawę.
— Przeciwnik czuje się bezpieczny, ponieważ dysponuje potężną fortecą na skalnej turni, z murami wysokimi na sto i grubymi na dwadzieścia stóp — mówił Bluza, jak gdyby co drugie drzewo nie pluło herbatą. — Ale czeka go niespodzianka!
— Dobrze się pan czuje, sierżancie? — szepnęła Polly.
Z krtani Jackruma wydobywały się jakieś dziwne odgłosy.
— Są pytania? — zakończył Bluza.
Igorina podniosła gałąź.
— Jak się tam dostaniemy, sir?
— Aha. Dobre pytanie — ucieszył się Bluza. — Wszystko stanie się jasne w odpowiednim czasie.
— Kawaleria powietrzna — oznajmił Maladict.
— Słucham, kapralu?
— Machiny latające, sir — wyjaśnił wampir. — Nie będą wiedzieli, gdzie mogą się nas spodziewać. Lądujemy w dogodnej strefie zrzutu, załatwiamy ich i ewakuujemy się.
Gładkie czoło Bluzy przecięła zmarszczka.
— Machiny latające?
— Widziałem taką na obrazku niejakiego Leonarda z Quirmu. Tak jakby… latający wiatrak. Po prostu wielka śruba na niebie…
— Nie sądzę, żebyśmy ich potrzebowali, ale dziękuję za radę — rzekł porucznik.
— Nie wtedy, kiedy skręca nas tu, na dole, sir — wykrztusił w końcu Jackrum. — Sir, to przecież tylko banda rekrutów! Całe to gadanie o honorze, wolności i takich tam przeznaczone było dla tego azetowca, tak? Świetny pomysł, sir! Tak, ruszajmy do doliny Kneck, przemknijmy do środka i dołączmy do reszty chłopaków. Tam jest nasze miejsce, sir. Nie mówi pan poważnie o odbiciu twierdzy, sir. Nie próbowałbym tego nawet z tysiącem ludzi!
— Ja mogę spróbować z szóstką, sierżancie.
Oczy wyszły Jackrumowi z orbit.
— Doprawdy, sir? Co zrobi szeregowy Goom? Będzie się na nich trząść? Młody Igor ich pozszywa, tak? Szeregowy Halter spojrzy na nich ponuro? To obiecujące chłopaki, sir, ale nie mężczyźni!
— Generał Tacticus twierdził, że losy bitwy zależą często od działań jednego człowieka we właściwym punkcie, sierżancie — oświadczył spokojnie Bluza.
— Ale drugi warunek to ten, że oprócz niego ma się o wiele więcej innych żołnierzy — upierał się Jackrum. — Czyli powinniśmy dotrzeć do głównych sił armii. Całe to gadanie, że nie chcą nas wyrzynać, nie ma przecież sensu, sir. Chodzi o to, żeby wygrać. Jeśli tamci przestali atakować, to dlatego że się nas boją. Powinniśmy być tam w dole. To właściwe miejsce dla rekrutów, sir, tam mogą się uczyć. Przeciwnik ich szuka, sir!
— Jeśli generał Froc jest wśród jeńców, trzymają go w twierdzy — zauważył Bluza. — O ile pamiętam, był pierwszym oficerem, pod którym służyliście, sierżancie. Mam rację?
Jackrum się zawahał.
— To fakt, sir — przyznał po chwili. — Był też najgłupszym porucznikiem, jakiego spotkałem w życiu. Z jednym wyjątkiem.
— Jestem przekonany, że twierdza ma jakieś tajne wejście.
Pamięć podsunęła Polly argument: jeśli Paul żyje, to jest w twierdzy. Pochwyciła wzrok Kukuły — dziewczyna skinęła głową. Myślała o tym samym. Niewiele mówiła o swoim… narzeczonym, a Polly zastanawiała się, na ile ich związek był oficjalny.
— Mogę coś powiedzieć, sierżancie? — spytała.
— Gadaj, Perks.
— Chcę spróbować znaleźć wejście do twierdzy, sierżancie.
— Perks, zgłaszasz się na ochotnika do ataku na największy, najpotężniejszy zamek w promieniu pięciuset mil? Samotnie?
— Ja też pójdę — oświadczyła Kukuła.
— Och, aż dwóch… W takim razie wszystko w porządku.
— I ja — szepnęła Łazer. — Księżna mi powiedziała, że powinnam.
Jackrum przyjrzał się szczupłej buzi Łazer i jej wodnistym oczom. Westchnął ciężko i zwrócił się do porucznika.
— Ruszajmy, sir, dobrze? Potem możemy jeszcze porozmawiać. Przynajmniej zmierzamy do Kneck, pierwszego przystanku w drodze do piekła. Perks i Igor, idziecie w szpicy. Maladict…
— Jo!
— Ehm… Pójdziesz na wysunięty zwiad.
— Potwierdzam.
— Dobrze.
Kiedy wampir przechodził obok Polly, świat zmienił się na moment: las stał się bardziej zielony, niebo bardziej szare, usłyszała nad głową dziwny odgłos, jakby „szurp, szurp, szurp”. A potem wszystko zniknęło.
Halucynacje wampirów są zaraźliwe, przypomniała sobie. Co się dzieje w jego głowie?
Podeszła do Igoriny i znowu ruszyły przez las.
Śpiewały ptaki. Efekt był uspokajający, o ile człowiek nic nie wiedział o ptasich śpiewach. Polly jednak rozpoznawała krzyki ostrzegawcze w pobliżu, terytorialne groźby z daleka, a wszędzie zaabsorbowanie seksem. To stanowczo zmniejszało przyjemność[8].
— Polly… — odezwała się Igorina.
— Hmm?
— Umiałabyś zabić człowieka, gdybyś musiała?
Polly natychmiast powróciła myślami do tu i teraz.
— Co to za pytanie?
— Pytanie, jakie zadaje fię żołnierzowi.
— Nie wiem. Gdyby mnie atakował, pewnie tak. A w każdym razie przyłożyć tak mocno, żeby nie wstał. A ty?
— Żywimy wielki szacunek dla życia, Polly — odparła z powagą Igorina. — Łatwo kogoś zabić, a prawie niemożliwe ożywić go z powrotem.
— Prawie?
— No, jefli nie masz porządnego piorunochronu. A nawet wtedy nigdy nie są całkiem tacy sami. Sztućce się do nich przyczepiają.
— Igorino, dlaczego tu jesteś?
— Klan niezbyt… niezbyt lubi dziewczęta, które zbyt się angażują w Wielkie Dzieło. — Igorina spuściła głowę. — „Trzymaj się szycia”, powtarzała mi matka. A ja wiem, że jestem też dobra w cięciu. Zwłaszcza tych małych i trudnych kawałków. I uważam, że kobieta na stole czułaby się ogólnie o wiele lepiej, gdyby wiedziała, że na przełączniku „powinniśmy nie żyć” spoczywa kobieca dłoń. No i pomyślałam, że doświadczenie z pola bitwy przekona mojego ojca. Żołnierze nie są wybredni co do tego, kto ratuje im życie.
— Wydaje się, że wszyscy mężczyźni są tacy sami… — westchnęła Polly.
— Od środka na pewno.
— A tego… no wiesz… naprawdę potrafisz założyć sobie włosy z powrotem?
Polly widziała je, kiedy likwidowały obóz. Wiły się powoli w słoju zielonej cieczy niczym jakieś cienkie i rzadkie wodorosty.
— Tak. Przeszczepy skóry na głowie są łatwe. Przez parę minut trochę szczypie i to wszystko.
Coś się poruszyło wśród drzew, a potem szara smuga stała się Maladictem. Podszedł bliżej, przyciskając palec do warg.
— Charlie nas tropi — szepnął z naciskiem.
Polly i Igorina spojrzały po sobie.
— Kto to jest Charlie?
Maladict popatrzył na nie, po czym z roztargnieniem potarł policzek.
— Ja, tego… przepraszam. Tak, przepraszam. Słuchajcie, ktoś za nami idzie. Jestem pewien.
Zachodziło słońce. Polly wyjrzała nad skalnym garbem na drogę, którą tu przyszły. Widziała ścieżkę, czerwoną i złotą w przedwieczornym blasku. Nic się nie poruszało. Skalna półka sterczała pod szczytem kolejnego wzgórza; z drugiej strony znajdowała się niewielka, otoczona krzakami przestrzeń — dobre stanowisko dla ludzi, którzy chcą widzieć, nie będąc widziani. I taką funkcję pełniła w niedawnej przeszłości, sądząc po śladach wygasłych ognisk.
Maladict siedział z twarzą ukrytą w dłoniach. Po obu jego stronach stanęli Jackrum i Bluza. Usiłowali coś zrozumieć, ale bez większych efektów.