3. Strzelaj do wszystkiego…

Gładka jak lustro ściana wieży urwała się nagle. Był już wewnątrz hali. Za ułamek sekundy runie na podłogę.

Coś go podtrzymało. Przed oczami przesunęła mu się kula, w której ze zdumieniem rozpoznał jedną z tych osobliwych, ciężkich „pomarańcz”. Równocześnie poczuł, że ktoś chwyta go za rękę. Przygotował się na bolesne szarpnięcie, ale nic takiego nie nastąpiło. Przeciwnie, doznał uczucia, jakby jakaś niesamowicie elastyczna i mocna tkanina nie tyle nawet osłabiła jego upadek, co w ogóle zatrzymała go w locie. Dopiero kiedy najniespodziewaniej ujrzał w górze swoje własne wierzgające bezradnie nogi, pojął, że to ponownie dała znać o sobie ta jakaś siła, dzięki której człowiek na ziemi popadał w stan nieważkości. Moment później wylądował łagodnie na podłodze, ciągle z nogami zadartymi do góry. Wtedy poczuł, że ten ktoś, kto trzymał go za rękę, puścił ją wreszcie, i równocześnie ujrzał Adama. Młody naukowiec przystanął przed jakimś urządzeniem i przesunął sterczącą z niego dźwignię. Natychmiast nogi chłopca, dotąd widoczne na tle nieba, opisały szybki łuk i wyrżnęły w ziemię.

No cóż, ciało mężczyzny w piętnastym roku życia ma swoją wagę. A ta siła, dzięki której wewnątrz lejkowatej wieży można było fruwać jak w kabinie zepsutej rakiety kosmicznej, zniknęła znowu.

— Aj — krzyknął Marek, chwytając się za bose stopy.

— Bardzo zgrabnie to zrobiłem — pochwalił się Adam. — Najpierw wyłączyłem generator pola, żebyś mógł spaść z wieży, a potem, kiedy byłeś tuż nad podłogą, uruchomiłem go znowu. Tak oto sprowadziłem cię miękko na ziemię…

— Wcale nie tak miękko —. poskarżył się chłopiec, pocierając obolałe miejsca.

— W ostatniej fazie musiałem ci znowu przywrócić ciężar — wyjaśnił bez cienia skruchy młody naukowiec. — Inaczej pofrunąłbyś z powrotem. No, wstawaj — dodał zmieniając ton. — Wszystko to bardzo mi się nie podoba… — zakończył już zdecydowanie ponuro.

Chłopiec pozbierał się z trudem. Jego wzrok spoczął na aparacie uzbrojonym w feralną dźwignię.

— Czy to jest ten generator? — spytał patrząc z niechętnym podziwem na tajemnicze urządzenie.

— Tak — odrzekł krótko Adam.

— Do czego to właściwie służy?

— Do stymulacji zmiennych pól grawitacyjnych. Rozumiesz?

— Aha — mruknął z mimowolną urazą w głosie chłopiec.

Kapica junior zaśmiał się, ale zaraz spoważniał.

— Opowiem ci o tym dokładniej, tylko nie teraz. Tutaj przeprowadzaliśmy wstępne doświadczenia, żeby sprawdzić teorię mojego dziadka… to znaczy, profesora Kapicy — poprawił się.

— Generatory — mruknął Marek szczególnym tonem. — Wiesz, chciałem, żeby automat przyszedł tu ze mną. Odpowiedział, że nie może, bo ma instynkt samozachowawczy, a nie jest wyposażony w…

— Co do instynktu samozachowawczego — wtrącił gładko Adam — to trzeba będzie pomyśleć, co zrobić, żeby zaszczepić go niektórym żywym chłopcom… coś ty właściwie najlepszego zrobił? — huknął nagle groźnie, jakby dopiero teraz przypomniał sobie o pedagogicznych obowiązkach osoby dorosłej.

Marek spuścił oczy.

— Przepraszam — bąknął cicho. — I dziękuję. Głupio wyszło — dodał takim tonem, jakby ujawniał jakiś niesłychany sekret

— Już to dzisiaj słyszałem — oznajmił w odpowiedzi Adam. — No, dobrze. Nie mówmy już o tym. Jak to?! — zreflektował się nagle — rozmawiałeś z automatami?

— Aha… — mruknął chłopiec, zaskoczony nagłą zmianą tematu.

— Do stu księżyców! — syknął młody naukowiec. — Co tu się właściwie dzieje?!

Marek zdębiał. Wydawało mu się dotąd, że to on, i tylko on, ma prawo zadać takie pytanie, w dodatku tonem stanowczo bardziej godnym przypadkowej ofiary „szczątkowej energii” aniżeli kogoś, kto w pewnym stopniu mógł się czuć gospodarzem starego Instytutu. Dłuższą chwilę milczeli obaj. Adam najwyraźniej. pogrążył się w myślach, a chłopiec postanowił sobie w duchu o nic więcej nie pytać, przynajmniej dopóki nie opuszczą tego zakazanego miejsca i nie znajdą się znowu nad spokojnym, błękitnym jeziorem. Niektóre postanowienia mają jednak to do siebie, że dziwnie łatwo się o nich zapomina.

Wzrok Marka (błądzący po wnętrzu hali padł w pewnym momencie na jedną z żółtych, ciężkich pomarańcz.

— Czy to — spytał natychmiast, wskazując okrągły przedmiot — także służyło do eksperymentów?

— Tak — rzucił zniecierpliwionym tonem Adam, a chłopiec powiedział sobie w duchu, że jego przygoda należała wobec tego w pewien sposób do programu dokonywanych tutaj doświadczeń. Uruchamiano te jakieś generatory i wysyłano w górę wieży przedmioty, które traciły swój ciężar. Tyle że dawniej zamiast nieproszonych gości używano do tego celu niezbyt regularnych kul wielkości pomarańczy, a wagi dorosłego słonia.

— Ciekawe — odezwał się na głos. — Ja poleciałem do góry, ta kula także, ale profesor Kapica przeszedł tędy jakby nigdy nic. Adam, słuchaj — zawołał nagle, przypomniawszy sobie dziwne zachowanie słynnego uczonego i żałosny stan jego ubioru — co on tutaj robi? I gdzie się schował?!

Młody asystent zmienił się raptownie na twarzy. Zmrużył oczy tak, że pozostały z nich wąskie szparki.

— Właśnie, Kapica! — syknął, chwytając chłopca za ramię. — Mówisz, że wbiegł tutaj, do hali?!

— Tak — Marek odruchowo cofnął się krok do tyłu, usiłując oswobodzić ramię. Ale palce Adama zacisnęły się tylko mocniej.

— Nie mylisz się?

— Skąd — zniecierpliwił się chłopiec. — Widziałem, jak przebiegał tutaj, pod wieżą… czemu ona nie ma dachu?

Adam zignorował pytanie.

— Czy jesteś pewny, że to był on? Mój… — nie skończył.

— Przecież znam profesora Kapicę.

Stryjeczny wnuk, słynnego uczonego umilkł i zamyślił się. Na jego czole pojawiła się głęboka bruzda. Wreszcie westchnął ciężko i potoczył dokoła podejrzliwym wzrokiem. Następnie spojrzał na Marka i teraz dopiero dotarło do jego świadomości, że chłopiec wciąż jeszcze stoi wewnątrz owego jaśniejszego kręgu na podłodze.

— Chodź tutaj — burknął rozkazująco. — Prędzej… — wskazał Markowi miejsce obok siebie.

Wezwany nie pozwolił się długo prosić, tym bardziej że słowom Adama towarzyszył energiczny ruch ręki, wciąż jeszcze zaciśniętej na ramieniu chłopca. W tym momencie jednak zdał sobie sprawę, że nie uzyskał dotąd odpowiedzi na najważniejsze pytanie.

— Dlaczego to wszystko tutaj ciągle jeszcze działa? Automaty, chodniki i te jakieś agregaty? Mówiliście, że Instytut jest opuszczony od roku?!

— Bo jest…

Bosy badacz nie dał jednak tak łatwo za wygraną.

— Myślałem, że mieszka tutaj dozorca —: powiedział patrząc Adamowi prosto w oczy. — Ale potem zobaczyłem profesora Kapicę…

— Nie ma ani dozorcy, ani profesora — burknął opryskliwie młody naukowiec.

Teraz Marek ostatecznie przestał już cokolwiek rozumieć. Co gorsza, z miny Adama wynikało, że on. — asystent słynnego uczonego, który zamiast na Transplutonie jest tutaj, gdzie także go nie ma — wie i rozumie niewiele więcej.

— To kto w końcu jest? — zdołał wydukać chłopiec.

— Chodź ze mną — rzucił zamiast odpowiedzi Adam, ruszając w stronę tarasu, gdzie czekały trzy nieruchome posępne postacie.

Przeszli przez halę i wspięli się po schodkach, prowadzących na galeryjkę.

— Ludzie — powitał ich natychmiast skrzypiący głos — czym mogę służyć?

— Przynieś miotacz — rzucił zdecydowanym tonem Adam. — Poczekaj — wstrzymał automat, który odwracał się już, by wykonać polecenie. — Przynieś dwa. I sprawdź, czy są naładowane.

Kiedy robot zniknął w tunelu, Marek spojrzał na Adama ze zdumieniem i zaniepokojeniem.

— Po co miotacz?

Zapytany wzruszył ramionami.

— Nie wiem. W gruncie rzeczy — dodał zamyślony — powinienem ci być wdzięczny. Postąpiłeś — no, sam wiesz jak, ale dzięki temu odkryliśmy, że w naszym starym Instytucie dzieją się bardzo dziwne rzeczy. Bardzo dziwne — powtórzył po chwili cicho i jakby do siebie.

Wrócił automat. W jego stalowych palcach widniały dwa cylindryczne przedmioty, zaopatrzone w uchwyty i języczki spustowe.

Adam odebrał obydwa miotacze, po czym jeden z nich podał Markowi.

— Znasz się na tym?

— Tak — potwierdził niepewnie chłopiec. — Strzelałem przecież na kursach pilotażu. Ale…

— To dobrze — Kapica junior nie pozwolił mu skończyć. Odwrócił się, zbiegł z powrotem na dolny poziom hali i stamtąd dopiero skinął na Marka, żeby podążył w jego ślady. Kiedy szli już obok siebie mijając pulpity i aparaty, Adam powiedział:

— Uważaj teraz. Idź za mną. Stale za mną. Trzymaj się tak ze cztery, pięć metrów z tyłu. Gdybyś zauważył, że ktoś lub coś porusza się w moją stronę, strzelaj.

— Do tego czegoś?

— Tak. Obojętne, co to będzie. Zrobisz tak, jak mówię?

— A jeśli podejdzie profesor?

— Powiedziałem, strzelaj do wszystkiego, co zacznie się ruszać. Czyżbyś czegoś nie rozumiał?

Chłopiec oniemiał z wrażenia. Jak to? Ma strzelać do słynnego uczonego? I to na rozkaz jego własnego stryjecznego wnuka?

— No?! — usłyszał niecierpliwy, ponaglający okrzyk. Niezbyt przytomnie zaczął iść dalej, odruchowo trzymając się określonej przez Adama odległości.

Byli już niedaleko pamiętnego jaśniejszego kręgu pod wieżą, kiedy w umyśle Marka zaczęły kiełkować niejasne na razie podejrzenia. Adam w samą porę przyszedł mu z pomocą. Uratował go przed… nie, lepiej nie myśleć przed czym. Ale czy młody naukowiec spieszył tylko do niego? Powiedział, że nie rozumie, co dzieje się w Instytucie. Tak, ale potem dodał, może przez zapomnienie, że Marek nie mógł widzieć ani dozorcy, ani profesora Kapicy, bo ich tutaj nie ma.

Na jakiej podstawie tak twierdził, skoro nie było go jeszcze na miejscu, kiedy chłopiec widział jednak profesora? Prawda, że ten ostatni postępował dość dziwnie, ale czy przypadkiem to jego zachowanie nie wynikało z obawy przed kimś, kto sprawił, że słynny uczony musiał się ukrywać na opuszczonym poligonie Instytutu Planet Granicznych?

Raz puszczona w ruch wyobraźnia podsuwała Markowi wciąż nowe obrazy, a każdy następny był bardziej ponury od poprzedniego.

Jaki cel mógł mieć Adam w tym, żeby knuć coś przeciwko swojemu stryjecznemu dziadkowi? No cóż, na upartego coś by się znalazło. To coś miało na imię Ina i było szałową blondynką o złotych oczach. Chłopiec widział ją zaledwie dwa razy w życiu, ale pokiwał ze zrozumieniem głową, przypomniawszy sobie, że Adam utonął w tych złotych oczach z kretesem i beznadziejnie. Ina Krasek była także asystentką Aleksandra Wielkiego Drugiego. W przeciwieństwie do Kapicy juniora, przebywała teraz jednak z ich wspólnym mistrzem na Transplutonie. Adam bawił się niby to wesoło w czasie ostatnich trzech tygodni na biwaku nad jeziorem, niemniej zdarzały się chwile, kiedy wpadał w smętną zadumę, a jego zamglone, nieobecne spojrzenie świadczyło wymownie, że młody naukowiec wędruje myślami gdzieś bardzo daleko.

— Czemu nie poleciałeś z profesorem? — spytała go kiedyś Zula w takiej właśnie chwili.

Odpowiedź poprzedziło długie, ciężkie westchnienie.

— Musiałem dokończyć moją część pracy tutaj, na Ziemi. Tak samo jak twój mąż na swoich asteroidach

— wyjaśnił Adam. — Ale niedługo d my obaj będziemy już ma Transplutonie. Wy odbędziecie piękną wycieczkę, profesor Saparda uściska dzieci, których nie widział od tak dawna, a potem… — tu oczy mu zabłysły — potem wy wrócicie leniuchować dalej, do końca wakacji, a my tam wysoko weźmiemy się do roboty.

Wtedy gdy Adam to mówił, wszystko wydawało się jasne i logiczne. Teraz jednak Marek pomyślał, że cała ta przemowa mogła być tylko dymną zasłoną.

A jeśli słynny Aleksander postanowił zrezygnować z pomocy swego stryjecznego wnuka przy przeprowadzaniu tego jakiegoś superważnego eksperymentu? Adamowi było zbyt trudno pogodzić się z tą decyzją, tak ze względu na jego zainteresowania naukowe, jak i, jeśli nie przede wszystkim, dlatego że nie mógł ścierpieć rozłąki ze złotooką, więc w jakiś niezrozumiały sposób ściągnął starego profesora na Ziemię i uwięził. Tak, przy takim założeniu Ina Krasek mogła stać się przyczyną przeobrażenia zdolnego, młodego asystenta w zbrodniarza, spiskującego przeciwko swojemu wielkiemu i słynnemu krewnemu. Przecież wtedy kiedy Marek powiedział mu, że po przeciwnej stronie budynku stoi ukryty w krzakach profesor Kapica, Adam raczej się przestraszył, niż zdziwił. Dopiero grubo później stwierdził, że żadnego profesora tu nie ma.

Chłopiec pogrążony w czarnych jak pochmurna noc rozmyślaniach poczuł nagle dotkliwy ból.

— Aj! — syknął wykonując serię podskoków na jednej nodze.

Adam natychmiast znalazł się obok niego.

— Co się stało? — spytał gorączkowo. — Ktoś rzucił czymś w ciebie?

— Nie — mruknął chłopiec. Spojrzał z urazą na ciężką „pomarańczę”, z którą przed chwilą zetknął się wielki palec jego bosej stopy. — Potknąłem się…

Młody naukowiec lub, jak kto woli, młody zbrodniarz, przyjrzał się podejrzliwie podskakującej postaci.

— Uważaj — burknął. — Jeszcze całą tę budę zwalisz nam na głowę.

Ponieważ jednak wspomniana ewentualność na razie przynajmniej nie wchodziła w rachubę, ruszyli dalej. Ale ból palca odbił się osobliwym echem w głowie poszkodowanego. Chłopiec jakby otrzeźwiał. Niedawne podejrzenia i zawiłe motywy knowań Adama wydały mu się nagle śmieszne oraz nonsensowne. Kto niby miałby dybać na słynnego uczonego? Jego własny stryjeczny wnuk, oddany bez reszty swojej pracy oraz perspektywie, jaką nauka otwierała przed ludzkością, właśnie dzięki tajemniczemu wynalazkowi Kapicy seniora? Nonsens. Kosmiczna bzdura! Zresztą dlaczego niby Aleksander Kapica miałby pozbawiać Adama możliwości uczestniczenia w decydującym eksperymencie? Poza tym gdyby dyrektor Instytutu Planet Granicznych rzeczywiście został przez Adama czy kogokolwiek innego uprowadzony ze stacji na Transplutonie, to z pewnością wiedziałby już o tym cały świat…

W tym momencie pojaśniałe oblicze Marka ponownie zasnuło się cieniem. Przyszło mu na myśl, że cały świat może od trzech tygodni pasjonować się tajemniczym zniknięciem uczonego. Ale oni przybywając nad jezioro odcięli się przecież od tego całego świata. Ba, wyłączyli nawet.radio. A on jednak widział starego profesora. I co miały znaczyć słowa: „strzelaj do wszystkiego, co się poruszy”? Przecież tutaj poruszały się tylko roboty, i właśnie nie kto inny, jak sam słynny Kapica, w postrzępionej, niebieskiej koszuli…

Nie — powiedział sobie w duchu chłopiec. — Wszystko to rzeczywiście zakrawa na kosmiczną bzdurę, ale coś tu naprawdę jest grubo nie w porządku.

Spojrzał z niechęcią na miotacz w swojej dłoni. Wydało mu się, że chłodna, matowa powłoka śmiercionośnej broni zaczęła go nagle parzyć.

Doszli niemal do samego końca hali. Wtedy dopiero Adam zwolnił. Rozejrzał się raz i drugi, po czym stanął przed jakąś jakby szafą zamkniętą pancernymi drzwiami. Otworzył je bez trudu i zajrzał do środka.

— Tak jak myślałem — mruknął. — Uważaj teraz — dodał z naciskiem. Chłopiec odruchowo zacisnął mocniej pałce na uchwycie miotacza. Adam pochylił się i wsadził głowę do wnętrza szafy. Chwilę coś w niej robił. Marek nie słyszał żadnych odgłosów poza przyspieszonym oddechem swojego towarzysza. Wreszcie głowa tego ostatniego ukazała się znowu. Zamknął powoli pancerne drzwi i spojrzał na chłopca niezbyt przytomnym wzrokiem.

— Tak jak myślałem — powtórzył niemal szeptem.

— Główne bloki energetyczne są nieczynne — powiedział nieco głośniej.

— Co to znaczy? — spytał ponuro Marek.

Adam wzruszył ramionami.

— To znaczy, że do urządzeń Instytutu nie dociera energia elektryczna — spojrzał na świecące pod sufitem lampy, na gotowe do usług roboty, czekające na podwyższeniu po przeciwnej stronie hali, wreszcie utkwił wzrok w owym feralnym kręgu, na który padały przechodzące przez pustą wieżę promienie słoneczne.

— Jak to? — wyjąkał chłopiec — więc dlaczego to wszystko działa?…

— Właśnie, dlaczego? — odburknął niezbyt przytomnie zapytany. — Chwileczkę — ożywił się nagle. Przeszedł kilka metrów i stanął przed pulpitem, nad którym umieszczono prostokątny ekran. Nacisnął jakieś klawisze i naraz ekran ożył. Jego tarcza rozjaśniła się matowym srebrem.

— Kiedy zamknięto Poligon? — spytał Adam.

Chłopiec przyjrzał mu się nieufnie.

— Mówiłeś, że rok temu, ale… — zaczął.

Młody naukowiec przerwał mu jednak niecierpliwym gestem.

— Siódmego maja ubiegłego roku — zabrzmiał łagodny męski głos, który dobiegał nie wiadomo skąd.

— Czy twoje przystawki pamięciowe mają pełny zapis od tego dnia do dzisiaj? — pytał dalej Adam. Tym razem Marek nie próbował wyręczać w odpowiedzi głównego komputera Instytutu.

— W zapisie jest luka od siódmego do jedenastego maja zeszłego roku. Przez cztery dni byłem nieczynny. Powód — brak dopływu energii. Potem wszystko wróciło do normy.

— Co robiłeś od jedenastego maja do dzisiaj?

— Wykonywałem polecenia.

— Czyje?

— Człowieka.

— Kim jest ten człowiek?

— Jednym z tych, którzy opracowywali dla mnie programy.

— Przecież mówiłem, że to profesor… — zdołał wyszeptać Marek.

— …psst! — przerwał mu ze złością Adam. — Skąd teraz czerpiesz energię? — zwrócił się ponownie do komputera.

— Rezerwowe łącza baterii słonecznych — padła odpowiedź.

Adam uderzył się otwartą dłonią w czoło tak, że odgłos siarczystego plaśnięcia poniósł się po całej hali.

— Idiota! — zawołał. — Skończony bałwan! — dodał uznając poprzednie zdanie za niewystarczające. — Idioci — zdecydował się w końcu na liczbę mnogą.

Chwilę panowało kłopotliwe milczenie.

— Gdzie jest teraz człowiek, który ostatnio wydawał ci polecenia?! — w tonie tego pozornie niewinnego pytania zabrzmiała groźba.

— Instytut — odpowiedział komputer swoim niezmiennie pogodnym głosem. — Główna hala…

— Tutaj, wiem! Ale w której części hali?

— Blok siedem… — zdążył wymówić komputer, zanim niewidoczne głośniki wydały przenikliwy zgrzyt, po którym nastała cisza. Równocześnie zgasły lampy. Olbrzymia sala pogrążyła się w mroku, rozjaśnionym jedną smugą słonecznego światła, wpadającą przez otwartą wieżę.

— Szybko za mną! — Adam wyminął karkołomnymi skokami kilka najbliższych maszyn i rzucił się w stronę otwartej bramy.

Trudno myśleć biegnąc ile sił w nogach, chociażby to były nogi opromienione sławą na zawodach międzyszkolnych. Toteż Marek nie zastanawiał się nad tym, dlaczego Kapica junior biegnie do wyjścia, chociaż komputer stwierdził, że poszukiwany przez niego człowiek przebywa wewnątrz hali. Robił tylko co mógł, żeby nie zostać zanadto z tyłu.

Minęli bramę i znaleźli się na oświetlonej słońcem przestrzeni. Ścieżka omijała stalową kratownicę, na której rozpierała się talerzowata antena, a następnie wpadała między wysokie krzewy. Za następnym zakrętem wybiegli na niewielką polanę, gdzie stały jakieś niskie, błyszczące urządzenia. Chłopiec już, już chciał sobie skrócić drogę i wskoczyć na płaski dach pierwszego z nich, kiedy usłyszał ostry krzyk:

— Stój! Stań zaraz!

Z największym trudem udało mu się zatrzymać kilka centymetrów przed ścianką niegroźnie wyglądającej konstrukcja. Adam szarpał właśnie czarną rączkę, wystającą z tej ścianki. Coś zasyczało, po czym z płaskiego dachu wypłynął obłoczek białego dymu. Teraz dopiero chłopiec przyjrzał się bliżej umieszczonym na polance urządzeniom. Były pokryte drobną siateczką zbudowaną z ostrych, lustrzanych szybek. Uprzytomnił sobie, że jeszcze moment a jego bose stopy dotknęłyby tego „dachu”, i skóra na nim ścierpła. Pamiętał takie siateczki. Z jedną zawarł już raz bliższą znajomość.

Adam, uporawszy się z czarną rączką, zaczął na odmianę wyszarpywać z wnętrza konstrukcji wielki, czerwony kabel. Kabel początkowo stawiał opór, co wyraźnie odbiło się na twarzy młodego mężczyzny, która przybrała piękną, wiśniową barwę. Gdy nagle puścił, naukowiec poleciał z rozpędu dwa kroki do tyłu i usiadł na wysypanej żwirem ścieżce. Powietrzem wstrząsnął krótki, lecz dosadny okrzyk.

— Zrobiłeś sobie coś? — zatroskał się niezbyt szczerze Marek.

Adam zamruczał gniewnie, po czym niespodziewanie zaśmiał się wesoło.

— Ja nie — powiedział wstając. — Ale mało brakowało, a ty powtórzyłbyś swoje doświadczenia sprzed kilku lat, kiedy to, jak mówi Zula, uciekałeś i wołałeś: parzy! parzy! parzy!

Marek spochmurniał.

— Wiem, że to są baterie słoneczne — rzekł urażonym tonem.

Adam przyjrzał się urządzeniom i spoważniał.

— Tak. Stąd brał prąd…

— Kto?!

To ostatnie pytanie pozostało jednak bez odpowiedzi. Znad jeziora dobiegł słaby powiew wiatru. Liście na krzewach zaszeleściły, po czym ponownie zamarły w bezruchu. Było zupełnie cicho.

— Chodź — powiedział wreszcie Adam, ruszając w powrotną drogę do głównego budynku dawnego Instytutu. — Teraz nic nam już nie grozi — dodał jakby do siebie.

Chłopiec mimo woli spojrzał na miotacz, który ciągle trzymał w prawej dłoni.

— To już nie muszę strzelać? Do wszystkiego co się poruszy?

— Mam nadzieję — odrzekł Adam — że nie będzie do kogo. Tutaj już nic się nie poruszy…

Marek przemilczał, że to „już” bardzo mu się nie spodobało. Jego towarzysz wyłączył baterie słoneczne. Ba, nawet przeciął główny kabel, którym prąd wytwarzany przez te baterie płynął do hali. Czy robiąc to zaszkodził czemuś lub… komuś?

Wewnątrz budowli Adam skierował się od razu w stronę pomostu, na którym nadal stały roboty. Tylko pomarańczowe lampki w ich masywnych głowach już się nie świeciły. Tutaj zniknął chłopcu z oczu.

Po chwili, w absolutnej ciemności panującej pod galeryjką, rozległ się głuchy łoskot. Chłopiec poczuł, że włosy jeżą mu się na głowie. Gotów był przysiąc, że ten odgłos wydało bezwładne ciało człowieka, padające na podłogę. Chciał krzyknąć, ale głos odmówił mu posłuszeństwa. Zachował jednak władzę w nogach. Sam nie wiedział, kiedy stanął z powrotem pod otwartą bramą wejściową i patrzył na Adama, który wyłaniał się właśnie z mroku.

— Tam się ładował… — mruknął młody naukowiec, po czym zaśmiał się ponuro. — Można powiedzieć, że urządził sobie mieszkanko…

„Ładował się”? Mieszkanko? Ten odgłos upadku?

— Kto? — wybełkotał Marek. — Profesor?

Adam bez słowa odebrał mu miotacz i znowu dokądś poszedł. Wrócił już bez broni i nie zatrzymując się ruszył prosto w kierunku jeziora. Stanął dopiero na nabrzeżu.

Słońce prażyło jeszcze silniej niż przed południem, a mimo to przez plecy chłopca przebiegł niemiły dreszcz, kiedy zachowujący się tak podejrzanie młody mężczyzna położył nagle ręce na jego ramieniu i spojrzał mu prosto w oczy. Te zrobiły się natychmiast duże, okrągłe i niebieściutkie jak samo niebo.

— Posłuchaj — powiedział śmiertelnie poważnie Adam — nikomu ani słowa, dobrze? Mam nadzieję, że jesteś mężczyzną i mogę ci zaufać…

Marek chciał coś odburknąć, ale ugryzł się w język. Zapytał tylko, siląc się na obojętny ton:

— A co z profesorem?

Spojrzenie Kapicy juniora poszybowało daleko, ponad jeziorem.

— Z jakim profesorem?

— No…

— Nie było tutaj żadnego profesora. Od roku — dodał z naciskiem Adam, znowu zwracając się do chłopca. — I nie mówmy już o tym. Kiedyś wszystko ci wytłumaczę — rzucił zdawkowo. — Na razie niech ci wystarczy to, co sam widziałeś… i co przeżyłeś. Że też nie miałem ze sobą aparatu fotograficznego! — wykrzyknął nagle z udanym żalem. Człowieku! — zaśmiał się głośno — to dopiero byłaby bomba! Nowa ilustrowana opowieść rodzinna! Kiedy siedziałeś na tej wieży, a potem lądowałeś jak meteoryt. Z zadartymi nogami. Ha, ha, ha… Meteoryt z nastroszoną czupryną i wypiętym siedzeniem. Ha, ha, ha…

Marek zmrużył oczy i przyglądał się posępnie rozbawionemu mężczyźnie. Ten spostrzegł wreszcie, że chłopiec nie podziela jego wesołości. Przestał się śmiać, ale jego twarz pozostała uśmiechnięta, gdy powiedział:

— Głowa do góry stary! Polatałeś sobie aż miło, zobaczyłeś Instytut, a w dodatku pomogłeś mi… — urwał. Błysnął białymi jak kreda zębami i zmienił nieco ton:

— Nie rób takiej ponurej miny. Nic się nie stało… chociaż licho wie, do czego mogłoby dojść, gdybyś mnie tu nie ściągnął… panie ciekawski. A teraz wracamy — rzucił stanowczo. — Tamci cały czas umierają ze strachu. Dalej!

Wydawszy ten rozkazujący okrzyk, wskoczył do czekającej u nabrzeża motolotki. Rozwinął linkę holowniczą, po czym cisnął ją Markowi wołając:

— Przyczep kajak!

Chłopiec nie ociągając się dłużej zbiegł po pochylni.

— Och, jak fajnie — wyrwało mu się mimo woli, kiedy jego obolałe nogi otoczył kojący chłód wody. Przywiązał koniec linki do dzioba kajaka, a następnie wskoczył do lotki i usiadł obok Adama. Za rufą zaszumiało. Sam silnik pracował niemal bezgłośnie.

— Jak przepłynąłeś pod mostkiem?

— Wykopałem kanał — Kapicy juniora nie opuszczał dobry humor.

Łódka uniosła się nad powierzchnię i mknęła w stronę przesmyku, łączącego Jezioro Tajemnic z błękitną, spokojną wodą, otoczoną cichym lasem, na którego skraju rozbili wakacyjny obóz.

Nagle Adam podskoczył, jakby go coś ukąsiło.

— Czy to ty zabrałeś pantoplan?!

Upłynęła dłuższa chwila, zanim Marek oprzytomniał i mógł odpowiedzieć. Jeśli oczywiście godzi się nazwać odpowiedzią coś, co zabrzmiało mniej więcej tak:

— Cococo?…

— Pantoplanu nie ma — poinformował go zwięźle młody naukowiec. — Pytam, czy to ty go zabrałeś?

— Ja? — niebotyczne zdumienie w głosie chłopca mówiło wszystko. Zresztą Adam najwidoczniej ani przez chwilę nie traktował poważnie przypuszczenia, że to właśnie jego współpasażer był sprawcą zniknięcia ciężkiego pojazdu. Bo niby kiedy miałby to zrobić? Niemal od świtu siedział z Lidką i innymi nad jeziorem, a potem wyruszył od razu na swoją wielką wyprawę.

Na twarz Adama raz jeszcze nasunęła się ciężka, mroczna chmura. Poruszył lekko gałką przy sterach. Łódź przyspieszyła. Mostek rósł w oczach i wkrótce musieli zwolnić. Lotka osiadła na wodzie i łagodnie, samym rozpędem wpłynęła na płyciznę. Obydwaj wyskoczyli za burtę. Po chwili sapiąc głośno unosili łódź, która i tak zresztą szurała dnem po piaszczystym dnie przesmyku. Marek pomyślał z mimowolnym uznaniem o Adamie. Płynąc mu na ratunek (czy tylko?), musiał sobie przecież radzić sam. I poradził sobie.

— Halo!

Ten głos dobiegł z góry. Zatrzymali się i obejrzeli. Mostek był tuż za nimi. Musieli dobrze zadrzeć głowy, żeby ujrzeć stojącego na nim, przechylonego przez poręcz mężczyznę.

— Halo, panie Adamie — zawołał ponownie człowiek na mostku. Poznali go od razu. Był to miejscowy leśniczy, Romejko. Na drodze stał jego lekki łazik, służący jako środek komunikacji, holownik do ciągnięcia zwalonych pni i poduszkowiec na wypadek wylewów. Zaopatrzony był także w agregaty do gaszenia pożarów, chowane płozy, dzięki którym zimą zmieniał się w elektryczne sanie i dodatkowo w weterynaryjny sztucer do wstrzeliwania chorym zwierzętom lekarstwa na odległość.

— Dzień dobry panu — powiedział uprzejmie Adam. Odsapnął i spytał. — Czy pan specjalnie tu na nas czekał?

— Tak — stary leśniczy pokiwał głową i uśmiechnął się. — Był u mnie Jacek. Powiedział, że zginął wam ten wielki pojazd, którym można latać na księżyc — zaśmiał się cicho. — Od razu pomyślałem, że to jakiś kawał, bo któżby tu kradł jakieś pojazdy! Ostatni raz złodziej pojawił się w tej okolicy dwieście lat temu. Czytałem w kronikach leśnictwa. Był to niejaki Alan Svennson, który przyjechał z jakiegoś bardzo wielkiego miasta i kiedy zobaczył kubek pełen żywicy, to nie mógł się powstrzymać, żeby go nie ukraść. Zeznał, że przedtem nigdy w życiu nie widział prawdziwego drzewa. Teraz w miastach jest ich już ponoć pełno, tylko że zawsze co las to las… ale ja sobie gadam, a zatrzymałem was przecież, żeby powiedzieć, że ten żartowniś, który to zrobił…

— Co zrobił? — nie wytrzymał wreszcie Adam.

— No ten, który wam zabrał tę wielką maszynę — powiedział cierpliwym tonem Romejko — nie uprowadził jej zbyt daleko. Kiedy Jacek odszedł, pomyślałem, że pójdę sam poszukać zguby — zaśmiał się znowu. — I znalazłem. Stoi sobie spokojnie na tej polance z trzema świerkami, którą nazywacie kartoflanym uroczyskiem, czy jakoś tak…

Kartoflane uroczysko! Tam wybrali się kiedyś na pieczenie ziemniaków, które jednak po wyjęciu z gorącego popiołu okazały się, delikatnie mówiąc, niejadalne. Dopiero potem wyszło na jaw, że Anna, wysłana do pobliskiego kombinatu rolnego po ziemniaki, zamiast prawdziwych wzięła z jakiejś starej skrzyni syntetyczne, wyprodukowane dla zabawy przez sędziwego dyrektora gospodarstwa, który obecnie liczył sto siedemdziesiąt wiosen, a od stu sześćdziesięciu nie parał się już przetwarzaniem najrozmaitszych odpadków w sztuczne kartofle. Polana z trzema świerkami stała się wówczas widownią zbiorowego szału wesołości.

— Tam jest pantoplan? — upewniał się z niedowierzaniem Adam.

— Pewno. Stoi sobie jakby nigdy nic. Znalazłem go niemal od razu…

Ale Adam zrezygnował z wysłuchania dalszego ciągu opowieści sympatycznego pana Romejki.

— Pchamy — skinął energicznie na Marka i na powrót chwycił burtę motolotki. Wspólnymi siłami przeciągnęli łódkę przez płyciznę, wspomagani zachęcającymi okrzykami leśniczego.

Kiedy lotka zakołysała się na głębszej wodzie błękitnego jeziora, Adam odwrócił się.

— Podrzuci mnie pan tam? — poprosił leśniczego.

— Przecież czekam — odpowiedział ten spokojnie.

Asystent sławnego profesora, który był i którego nie było w opuszczonym Instytucie, ruszył w stronę zaparkowanego leśnego łazika.

— Płyń prosto do obozu — mówił do Marka, wspinając się na stromy brzeg. — Powiedz im, żeby przestali szukać. Pewnie do tej pory buszują po lesie, zaglądając za każdy krzaczek. Niedługo wrócę. Ale pamiętaj — zatrzymał się i raz jeszcze spojrzał chłopcu prosto w oczy — o tamtym ani słowa!

Загрузка...