7. Skoro już jesteście…

— Wstawaj, śpiochu! Godzinę temu przecięliśmy orbitę Plutona!

— Mmmeemm… — odpowiedział ze zrozumieniem Marek.

— Jeśli zaraz nie wstaniesz, zostawię cię w statku i wyślę razem z nim na koniec wszechświata! Będziesz miał miłe towarzystwo. Pamiętaj, że mój zdalnik umie mówić… — zaśmiał się ojciec.

Słowo „zdalnik” poruszyło w chłopcu jakieś sprężyny. Wyskoczył z rozłożonego fotela jak oparzony.

— Co się stało?!

— Poza tym, że za półtorej godziny będziemy na miejscu, na razie nic — uspokoił go Bogdan. — Lecimy szybciej, niż przewidywałem, bo począwszy od Jowisza nie ma dzisiaj w przestrzeni żadnego ruchu. Pewnie dlatego, że wszyscy odbierają nasz komunikat i schodzą nam z drogi, ale to mimo wszystko dziwne…

— A radio? — spytał Marek, któremu stanęły przed oczami wydarzenia wczorajszego dnia.

Ojciec pokręcił głową.

— Automaty robią co mogą. Wiesz, obliczyłem w nocy, ile czasu zajęłaby naprawa, gdyby wykonywali ją ludzie. Zgadnij?

Marek tylko pokręcił głową. Pośpiesznie kończył toaletę i naciągał już na siebie lekki, biały kombinezon.

— Mniej więcej dwadzieścia pięć lat — oświadczył z dumą profesor. Ta nutka dumy była zrozumiała, zważywszy, że to przecież on sam konstruował automaty, które pracowały o tyle szybciej niż ludzie.

Chłopiec zatrzymał się. Z jedną nogawką zamiatającą podłogę maleńkiej kabiny spytał:

— Jak to możliwe? Te anteny instalowali chyba żywi ludzie?

— Skądże znowu. Ludzie tylko dają automatom zadania, a one same sporządzają plany konstrukcyjne i potem je realizują. Czasy kiedy żywi projektanci sami rysowali plany i sporządzali szczegółowe programy dla komputerów, należą do zamierzchłej przeszłości. Nie wiemy i nie chcemy wiedzieć, jak i co robią automaty. Określamy tylko funkcje, jakie powinno spełniać urządzenie, które one wyprodukują. Kiedyś gospodynie domowe także nie wiedziały, co się dzieje na przykład w pralce automatycznej. Wystarczało im, że wrzucały brudną, a wyjmowały czystą bieliznę. Masz zamiar tak paradować przez cały dzień? A może to jakaś nowa moda? — spytał niespodziewanie.

Marek, który uważał, że jak pośpiech, to pośpiech, Skakał właśnie na jednej nodze ku drzwiom, nadal wlokąc po podłodze nogawkę kombinezonu.

— Zawsze mnie zagadasz! — odpowiedział atakiem.

Ojciec zaśmiał się szczerze.

— Bądź zadowolony, że w przestrzeni trzeba oszczędnie gospodarować wodą! — zawołał. — Inaczej zbudziłbym cię o wiele szybciej…

Chłopiec przypomniał sobie, w jak niegodny sposób ojciec wyrwał go ze snu wczoraj nad jeziorem, i nasrożył się jeszcze bardziej.

— U innych też już byłeś? — burknął.

— Jackiem zajął się Adam, a dziewczętami mama. Mnie jak zwykle przypadła najtrudniejsza misja. Jeśli się nie pośpieszysz, ze śniadania zostaną żałosne resztki. A zaraz potem będziemy musieli zająć się poważniejszymi sprawami. Niebawem lądujemy…

Nie wiadomo, co podziałało skuteczniej, słowo „lądujemy” czy też wzmianka o śniadaniu, dość że minutę później obydwaj wchodzili już do dyspozytorni.

Przy stole, zastawionym skromniej niż wczoraj, ale jak z miejsca ocenił Marek, zupełnie zadowalająco, siedzieli Adam, Jacek i Anna. Zula krzątała się jeszcze przy syntezatorze żywnościowym, z którego dochodziła smakowita woń jajecznicy.

— Już jestem — zabrzmiał od progu dźwięczny głosik i nagle ktoś dał Markowi potężną bombę w plecy. Chłopiec wykonał kilka rozpaczliwych podskoków i znacznie prędzej, niż się spodziewał, wylądował nie tyle przy stole, ile pod nim.

— Och, przepraszam! — wykrzyknęła Lidka. — To dlatego, że jeszcze się na dobre nie zbudziłam…

— Mam nadzieję — powiedział z powagą Adam — że we śnie jesteś silniejsza niż na jawie. Inaczej pan Niziołek znalazłby godnego rywala… a raczej, o wstydzie, rywalkę…

— Nic nie szkodzi — mruknął Marek, gramoląc się na fotel.

— Umysł zdyscyplinowany potrafi zapanować nad ciałem w każdej sytuacji — zauważył Jacek.

— Zgadnijcie, co powiedziała Lidka, kiedy ją budziłam? — spytała z uśmiechem Zula.

— Nie! — wyrwało się znowu dziewczynie. Chwilę później śmiała się już wraz z innymi.

— Kim jest ten… jak powiedziałeś?… — Zula zwróciła się do Adama.

— Niziołek? Niedługo go poznacie. Ma na imię Dariusz i dlatego profesor Kapica nazywa go królem albo królem królów, na pamiątkę jakiegoś starożytnego perskiego władcy, który ponoć kazał się tak tytułować. Bardzo miły człowiek. Jest automatykiem i pilotem. Na ZZAA–1 pracuje jako technik łączności. Słynie z tego, że potrafi podnieść solidny, kamienny pomnik średniej wielkości…

— Siła fizyczna! — parsknął Jacek z nieopisaną pogardą.

— Siła jak siła — odpowiedział filozoficznie Adam. — Czasem się przydaje. Natomiast sprawność fizyczna jest potrzebna każdemu, kto myśli o gwiazdach. Niziołek ma łapy jak koparki, ale potrafi nimi naprawić urządzenie, którego nie widać gołym okiem…

— Automaty zrobią to i tak lepiej…

— Automaty nie zawsze są pod ręką — uciął Adam.

Pierwszy skończył jeść profesor Sponka. Wstał, westchnął i bez słowa przeszedł do sąsiedniej sterowni. Otwarte drzwi pozwalały wszystkim obserwować jego poczynania. Stanął nad centralką łączności i pokiwał głową. Następnie zlustrował uważnie czujniki, przyjrzał się ekranom, a wreszcie usiadł w fotelu pilota, znikając za jego wielkim, łódkowatym oparciem.

— Odtąd musimy już bez przerwy sami kontrolować kurs — mruknął pod nosem Adam. — Ostatni etap lotu…

— Jeszcze daleko — powiedział lekceważącym tonem Jacek. — Niedawno przecięliśmy orbitę Plutona. A Transpluton jest przecież dwa razy dalej od słońca niż Pluton, który przez tyle wieków uchodził za ostatnią planetę naszego układu…

— Jako umysł ścisły i zdyscyplinowany — Adam wymówił te słowa bez śladu ironii, co nie przeszkodziło, że twarz Lidki rozjaśniła się promiennym uśmiechem — powinieneś wiedzieć, że „niedawno”, „dalej” i tym podobne słówka tutaj tracą jakiekolwiek znaczenie. Jesteśmy na granicy Układu Słonecznego i lecimy bez radia…

— Ale automatyczny pilot nie potrzebuje radia? — zdziwiła się Anna. — Sam mówiłeś…

— Automatyczny pilot jest niezawodny… w granicach programu, jaki przygotowali dla niego ludzie. Nigdy nie wiadomo, kiedy i gdzie zajdzie coś, co będzie wykraczać poza te granice. Automaty są niezawodne, ale nie potrafią wyjść poza to, co dało się przewidzieć. Ludzie są zawodni, jednak nie mają żadnych ograniczeń. To podstawowa różnica między Bogdanem a automatycznym pilotem.

— Sądzisz, że coś nam grozi? — spytała Zula. Adam uśmiechnął się i potrząsnął głową.

— Nie. Ale gdybyśmy chcieli czuwać tylko wtedy, kiedy nam już coś grozi, nigdy nie polecielibyśmy do gwiazd. Zabrakłoby w pewnym momencie żywych kosmonautów.

— W przyszłości zajmę się automatami— złożył swoje kolejne oświadczenie Jacek. — Powinny być tak samo nieograniczone jak ludzie…

Lidka prychnęła gniewnie, co wzbudziło odruch protestu u Anny. Natomiast Adam powiedział poważnie:

— To niemożliwe. Żadna maszyna nie potrafi traktować świata dynamicznie, to znaczy z uwzględnieniem wszystkich zachodzących w nim procesów i zmian. Przecież każda sekunda przynosi mnóstwo nowych informacji o kosmosie, o osiągnięciach naukowych, o ludziach. Musielibyśmy budować maszyny w pełni niezależne, homeostaty…

— Co? — przerwał niezbyt grzecznie Marek. — Co budować?

— Automaty zdolne do samoorganizowania się… kiedy już będziesz umysłem zdyscyplinowanym — młody naukowiec zerknął przelotnie w stronę jajogłowego, który jednak udał, że nie dosłyszał — a poza tym trochę ciaśniej zapełnionym wiadomościami…

— Ładnie ci się to powiedziało — burknął urażonym tonem chłopiec. Adam zaśmiał się, ale zaraz spoważniał.

— Zdolność do samoorganizowania się jest cechą organizmów żywych… a zwłaszcza ludzi, i zapewnia między innymi umiejętność działania w zmieniającym się świecie — wyjaśnił. — Teoretycznie można budować nawet tak niesłychanie skomplikowane maszyny. Tylko że wtedy prędzej czy później moglibyśmy mieć z nimi kłopoty… jak z niegrzecznymi dziećmi — zakończył. — A teraz przepraszam, pójdę zobaczyć, czy automatyczny pilot sprawuje się jak przystało ograniczonej maszynie.

Wstał i przeszedł do sterowni, gdzie zajął miejsce obok profesora Sponki.

— To jeszcze tylko godzina? — spytała po chwili Lidka. Jej oczy zalśniły. — Ciekawa jestem, co powie tatuś… — szepnęła rozmarzonym głosem.

— Obawiam się, że z niespodzianki nici — powiedział niby to od niechcenia Jacek. — Gdybyśmy mieli radio, nie musielibyśmy nawiązywać łączności akurat z ZZAA–1. Wystarczyłoby meldować się w stacjach pośrednich. Ale skoro lecimy na oślep wysyłając na wszystkie strony ostrzegawczy komunikat, musieli go już odebrać. A więc wiedzą…

— Jako umysł niezdyscyplinowany stwierdzam, że rozumujesz nielogicznie — wtrącił się bardzo uprzejmie Marek. — Nawet gdybyśmy mieli radio, ojciec i Adam daliby znać profesorowi Kapicy, że są już w drodze. Przecież czeka na nich niecierpliwie. Natomiast nie musieliby mu wcale mówić, że my… to znaczy Lidka i ty, lecicie razem z nimi, skoro nasza wycieczka miała być niespodzianką dla waszego taty. Ale przecież pod tym względem nic się nie zmieniło. W komunikatach ostrzegawczych nie ma najmniejszej wzmianki, że oprócz ojca i Adama ktoś jeszcze znajduje się na pokładzie EB–5. Więc…

— Dziękuję, Marku! — zawołała Lidka, a chłopiec znalazł się nagle w jakiejś nieziemsko pięknej krainie, w której rosły piękne kwiaty i rozbrzmiewała nie mniej piękna muzyka. Z tej krainy wyrwał go dopiero chłodny głos Jacka.

— Rozumowanie bezbłędne — orzekł lojalnie jajogłowy. — Istotnie, popełniłem mały błąd. Kiedy będę dyrektorem Instytutu, zrobię cię swoim zastępcą…

— Słyszysz, Marku? — ucieszyła się podejrzanie głośno Zula.

— Nie radzę — mruknęła Anna. — Zaraz pobiegnie do jakiegoś zakazanego magazynu, znajdzie pomylonego zdalnika i razem zrobią zamach stanu. A przynajmniej zepsują radio…

— Gdybym tam nie był poszedł, ten zdalnik zrobiłby coś znacznie gorszego — odparował Marek. — Miał do dyspozycji potężną energię…

Lidka wzdrygnęła się, jakby nagle chwyciły ją dreszcze.

— To było niebezpieczne… — wyszeptała.

Siostra przyszłego zastępcy dyrektora pokiwała ze zrozumieniem czarną główką.

— Zwłaszcza że nasz ciekawski wpadł na trop straszliwej szajki. Adam, ojciec…

— Daj spokój, Anno — wtrąciła pojednawczo Zula. — Było, minęło. Na drugi raz Marek podejmując jakąś wielką wyprawę zaprosi może kogoś do towarzystwa. Myślę — zakończyła dość niespodziewanie — że na przykład ja bardzo bym chciała zobaczyć ten stary poligon nad Jeziorem Tajemnic…

— Dziecko jest dziedzicznie obciążone — stwierdziła surowym tonem Anna. — Jak tu kształtować charakter młodego człowieka, jeśli jego rodzona matka…

— W każdym razie nie łamię dziecku kariery, jak jego rodzona siostra, która radzi dyrektorowi Instytutu, żeby go nie robił swoim zastępcą… — przerwała ze śmiertelną powagą Zula. Anna uśmiechnęła się kwaśno, a Lidka parsknęła śmiechem, co przekonało Marka, że także może się roześmiać. Nawet jajogłowy po namyśle wydał z siebie nikłe: ha, ha, ha.

Zabawę przerwał Adam. Stanął w drzwiach sterowni i zawołał:

— Za pięć minut będzie radio! A przed nami leci jakaś rakieta. Sygnalizuje laserem…

— Rakieta?!

— Gdzie?

— Kto to?

— Tata! — w okrzyku Lidki zabrzmiała niezachwiana pewność.

— Jest na ekranie?

— Duża rakieta?

— Możemy pójść do was?!

Adam oderwał dłonie od uszu i powiódł po kabinie nieprzytomnym wzrokiem. Wreszcie potrząsnął głową, jak człowiek, któremu przed chwilą przywidziało się coś okropnego, i powiedział:

— Obcy statek jest widoczny na ekranie czołowym. Zrównał szybkość z nami i leci przed EB–5, naszym kursem. Pewnie specjalnie, żeby nawiązać kontakt.

— Możemy przejść do sterowni? — powtórzyła za Markiem Zula. — Będziemy się zachowywać, jakby nas tam nie było — zapewniła.

Adam zawahał się przez moment, po czym machnął ręką.

— Chodźcie. Tylko nie odzywajcie się do Bogdana. Jest teraz bardzo zajęty…

Przestroga była o tyle zbędna, że profesor Sponka nie zwróciłby chyba uwagi na słonia, gdyby ten nagle stanął obok niego i przemówił ludzkim głosem. Siedział lekko pochylony do przodu i co jakiś czas szybko wduszał któryś z kolejnych przycisków w pulpicie sterowniczym. Twarz miał zupełnie nieruchomą, tylko jego oczy przeskakiwały z głównego ekranu na wskaźnik komputera i z powrotem.

Weszli na palcach i stanęli milczącym szeregiem za jego plecami. Marek kątem oka zauważył, że Adam daje im jakieś znaki. Spojrzał we wskazanym przez młodego naukowca kierunku i zobaczył, że przez boczny ekran przeskoczyła cieniutka, ale ostra jak błyskawica niteczka ognia. Strzeliła z czerni przed statkiem i pomknęła ku gwiazdom.

— Nic nie widzę — zabrzmiał tuż przy jego uchu cichutki, rozpaczliwy szept.

— Tsss — przestraszył się Jacek.

Marek pochylił się do Lidki, wziął ją za rękę i wycelował jej palec prosto w ten punkcik strzelający złotymi szpileczkami.

— Interpretacja! — powiedział nagle profesor Sponka. W zupełnej ciszy jego głos zabrzmiał jak wystrzał. Wszyscy drgnęli, a Anna odruchowo wtuliła głowę w ramiona.

— Spełniam polecenie — rozległ się ten sam miękki głos, który przemawiał ze ścian nawigatorni, zanim odezwał się niewidoczny zdalnik Bogdana. — Przekazuję znaczenie odebranych sygnałów. Z pokładu IPG–1 wita was profesor Karol Saperda. Nadaję wezwanie awaryjne…

— A mówiłam! — rozległ się rozradowany głosik.

— Tato!

— Proszę nie przeszkadzać! — rzucił nie odwracając się Sponka. Lidka, a także nie wiedzieć czemu Marek wstrzymali dech w piersiach.

— Stacja ZZAA–1 nie emituje już kodu namiarowego — mówił dalej komputer swoim beznamiętnym głosem. — Załoga opuściła stację ZZAA–1 osiem godzin temu. Zredagowano komunikat ostrzegawczy. Ruch w całym obszarze Planet Granicznych został wstrzymany…

— To dlatego dolecieliśmy tak szybko — szepnął Adam. — Powinienem się był domyśleć, że coś jest nie w porządku…

— Cisza! — huknął profesor Sponka. Adam położył sobie palec na wargach i przybrał pokorny wyraz twarzy. W jego oczach odmalował się jednak niepokój.

W przestrzeni przed statkiem pojawiła się nagle nowa gwiazda. Zaczęła szybko rosnąć, świeciła coraz jaśniej, jaśniej….

— Interpretacja!!! — ryknął znowu ojciec Marka, takim głosem, że wszystkim obecnym ciarki przeszły po krzyżach.

— Brak danych — odrzekł łagodnie komputer. — Czekam na nowe sygnały.

— Wzywam EB–5! Wzywam EB–5! — padło raptem z głośników. Marek przez chwilę był święcie przekonany, że to znowu zbuntował się jakiś zdalnik, by tym razem zepsuć komputer. Z błędu wyprowadził go okrzyk Lidki:

— Tato!!!

Był to już trzeci czy czwarty raz, kiedy Lidka sprzeniewierzyła się obietnicy danej przez Zulę w imieniu wszystkich, których wpuszczono do sterowni. Tym razem jednak nikt nie zwrócił na to uwagi. Bo jeśli tutaj, w EB–5, odezwał się głos profesora Saperdy, to mogło znaczyć tylko jedno. Automaty naprawcze uporały się wreszcie z uszkodzonymi przekaźnikami łączności…

— Tu EB–5 — powiedział spokojnie ojciec Anny i Marka. — Słyszę cię. IPG–1. Odbiór.

— No, nareszcie — huknęły głośniki. — Ludzie, za dwie minuty roztrzaskalibyście się o naszą starą stację ZZAA–1. Zmieniliśmy jej orbitę przed eksperymentem… leży nadal na waszym kursie, ale znacznie bliżej…

— To ta gwiazda — szepnął Adam. Zły na siebie potrząsnął niecierpliwie głową i zacisnął dłonie w pięści.

— Poczekaj, Karol — powiedział szybko profesor Sponka. — Komputer, proszę sprawdzić sekcje…

Ekran kontrolny komputera zamienił się w wirujący z opętańczą szybkością kalejdoskop. Następnie przybladł, zmatowiał, a ułamek sekundy później znowu rozległ się łagodny głos:

— Wszystkie sekcje sprawne.

— Zmiana kursu — powiedział dopiero teraz Bogdan. Wszyscy usłyszeli westchnienie ulgi, jakie wyrwało się Adamowi. Ale też z wyjątkiem człowieka, który siedział przy sterach, nikt lepiej nie zdawał sobie sprawy, jak blisko byli katastrofy. Rzekoma gwiazda na ekranie czołowym powiększyła się już do niebezpiecznych rozmiarów i przybrała kształt dużej stacji kosmicznej. W tym rejonie znajdowała się tylko ZZAA–1. To ona właśnie, jak oświadczył przed chwilą profesor Karol Saperda, zmieniła orbitę i „wyszła” im na spotkanie. A przedtem, opuszczona przez ludzką załogę, przestała ostrzegać o swoim istnieniu. Dlatego komputer sterujący automatycznym pilotem prowadził EB–5 prosto na nią, kierując się danymi, jakie otrzymał przed startem. Gdyby ojciec Lidki i Jacka spóźnił się o kilka sekund, gdyby o te same kilka sekund dłużej trwała naprawa radia…

Teraz statek profesora Saperdy zniknął z ekranu. IPG–1 musiał zejść z kursu, żeby samemu nie roztrzaskać się o kosmiczną stację, ale i EB–5 wszedł już w ostry łuk wymijając ZZAA–1. Przelecieli obok stacji tak blisko, że kto chciał, mógł na własne oczy zobaczyć za iluminatorem opuszczone schrony, zabudowania, lądowiska. Wszystko było oświetlone potężnymi reflektorami. Na głównym polu startowym zauważyli stojący pionowo wysoki zaostrzony u góry walec. Była to, jak potem się okazało, jedyna pozostawiona na ZZAA–1 rakieta dalekiego zasięgu.

Minęło kilka sekund. Stacja pozostała szczęśliwie za nimi i wtedy ponownie zabrzmiał z głośników znajomy głos.

— Słyszę cię, Karol — odpowiedział niezupełnie regulaminowo Sponka. — Czy teraz możesz nam już wyjaśnić, co to wszystko znaczy? I dokąd właściwie lecimy?

— Prowadzę was na ZZAA–2, do rezerwowej bazy. Lećcie za mną, to blisko, nie warto wprowadzać korekty do programów…

— Ale przecież na ZZAA–2 mieliśmy się przenieść bezpośrednio przed eksperymentem — zdumiał się profesor Bogdan Sponka.

— Stary przyśpieszył termin próby — odpowiedział Saperda. — Gdyby wasze odbiorniki funkcjonowały normalnie, musielibyście już o tym wiedzieć. Od wczoraj idą co chwila komunikaty na wszystkich pasmach, w osiemnastu programach trivi i radio. Ruch w tym rejonie został całkowicie wstrzymany.

— Ale dlacze… — pilot EB–5 urwał w pół słowa. Być może przyszło mu na myśl, że stało się coś, o czym nie powinni wiedzieć Wszyscy zgromadzeni teraz za jego plecami. Profesor Saperda nie mógł jednak widzieć sterowni podążającego jego śladem statku i poświęcających w jej mroku sześciu par oczu. Toteż odpowiedział jakby nigdy nic:

— Odebraliśmy nie znane dotąd promieniowanie kosmiczne. Po wstępnych badaniach okazało się, że niesie ono pewne informacje. One są logiczne! Rozumiesz, co to znaczy?

— Chyba rozumiem — mruknął Sponka. — Ale to jeszcze nie musi niczego znaczyć — dodał z zastanowieniem. Brzmienie jego głosu świadczyło jednak, że wiadomość wywarła na nim głębokie wrażenie.

— Nie musi — zgodził się Saperda — ale może. Tak przynajmniej uważa stary. Podobnie myśli profesor Zyz.

— A ten co tutaj robi?

— Kto? — szepnął z mimowolnym niedowierzeniem Marek. Promienie, informacje, logika? Co to wszystko znaczy? Do tego ten jakiś… jak mu tam?…

— Tss… — Adam ponownie położył palec na wargach.

— Profesor Zyz? — powtórzył Karol Saperda takim tonem, jakby się uśmiechał. Przysłali go z Ziemi specjalnie, żeby obserwował, a potem zaopiniował nasz eksperyment. Sprzeciwiał się przyspieszeniu terminu próby, ale Kapica potrafił go przekonać. Chciałbym zobaczyć takiego — dodał jakby do siebie — którego nasz stary by nie przekonał…

— Oj, to prawda — tym razem sam Adam nie mógł się powstrzymać, by nie potwierdzić scenicznym szeptem uwagi pilota IPG–1 o swoim stryjecznym dziadku.

— Czy namierzyliście kierunek tego promieniowania? — pytał dalej Sponka, łypnąwszy przedtem groźnie na Adama, który natychmiast umilkł.

— Tak — odpowiedział profesor Saperda. — Biegnie z okolic gwiazdozbioru Reticulum…

— Daleko…

— Uhm… A jeśli nasz eksperyment… uważaj, EB–5! — rzucił nagle zmienionym tonem ojciec Lidki i Jacka, nieświadom jeszcze ciągle niespodzianki, jaką zgotowały mu jego pociechy przylatując na niewinną, kilkugodzinną wycieczkę. A swoją drogą kto mógł się spodziewać…

— Kurs zero, zero, jeden, zero… widzisz mnie?

W czerni przed dziobem statku rozbłysła pojedyncza ognista nitka.

— IPG–1, widzę cię — odpowiedział natychmiast Bogdan. — Idę twoim kursem…

— Silniki stop.

— Silniki stop — powtórzył pilot EB–5.

— Silniki zastopowane. Napęd na jałowym biegu — zameldował komputer.

— Trzymać kurs.

— Trzymać kurs.

— Stacja rezerwowa ZZAA–2 woła EB–5 — odezwał się tym razem z własnej inicjatywy miękki, beznamiętny głos.

— IPG–1, przerywam łączność — powiedział Bogdan Sponka. — Dziękuję…

— Nie ma za co — mruknął Karol. — Przekazuję cię stacji. Do zobaczenia za pięć minut.

— ZZAA–2 do EB–5! ZZAA–2 do EB–5…

— Słyszę. EB–5 odbiera.

— Co za licho was przyniosło akurat teraz?! I gdzie zbijałeś bąki do tej pory?! — rozległ się ostry, skrzekliwy głos, który Markowi od razu wydał się znajomy. Ależ tak! To był głos… to był głos…

Chłopiec odruchowo skoczył do drzwi zajrzeć do dyspozytorni i przekonać się, czy zdalnik profesora Kapicy siedzi dalej grzecznie w swoim fotelu. Dopiero kiedy zobaczył na własne oczy, że jegomość w niebieskiej koszuli jest chwilowo absolutnie niezdolny do przemawiania przez radio, w dodatku z jakiegoś innego obiektu kosmicznego, palnął się pięścią w czoło. Przecież ojciec swojemu zdalnikowi dał także własny głos. Tym bardziej musiał tak postąpić profesor Kapica, który zrobił z „niebieskiego” swojego wiernego sobowtóra!

Szybko wrócił do sterowni, w sam czas, żeby usłyszeć odpowiedź ojca.

— Umówiłem się z niejakim Aleksandrem Kapicą — rzucił lekkim tonem Bogdan Sponka — że przeprowadzę, pewne badania, niezbędne, jak słyszałem, dla powodzenia eksperymentu z rakietą kolapsacyjną i że wrócę na Transplutona, zanim przystąpimy do tego eksperymentu. Ale może się wtedy przesłyszałem?…

W głośniku coś zatrzeszczało, po czym rozległy się jakieś niewyraźne pochrząkiwania. Wreszcie niemiły głos raczył przemówić ponownie:

— Nie przesłyszałeś się, do wszystkich ślimaczych mgławic! Ale spodziewałem się ciebie wczoraj. Miałem wiadomość z twojego Instytutu na asteroidach. Odleciałeś stamtąd dwa dni temu. Wstąpiłeś po drodze na Merkurego, czy co?!

— Niewiele się pomyliłeś, profesorze — Sponka stanowczo nie był zbyt przejęty tonem starego Kapicy. — Byłem na Ziemi. Zabrałem stamtąd całą gromadkę pięknych kobiet i wścibskich dzieci.

— Co?!!!

— Wiem, wiem — zaśmiał się ojciec Marka. — Trochę nie w porę, jak się okazało. Ale przecież nie mogłem wiedzieć… mieli wrócić jutro naszym statkiem. Ten, na którym lecimy, przygotowałem specjalnie do eksperymentu.

— Kogo tam masz?!!!

— Syna i córkę profesora Saperdy…

— I co ja z nimi zrobię!

— A także moją Annę, mojego Marka i moją… żonę…

Tym razem słynnemu uczonemu zabrakło słów. Głośnik zgrzytał tylko dłuższą chwilę. Właściwie nie odezwał się już ludzkim słowem aż do momentu, kiedy na ekranie czołowym EB–5 pasażerowie statku ujrzeli oświetlone reflektorami lądowisko rezerwowej bazy Instytutu Planet Granicznych. Wielka rakieta przywarła miękko do magnetycznej płyty. Po chwili komputer zameldował, że właz jest połączony hermetycznym tunelem z budynkiem stacji.

Dopiero teraz Aleksander Wielki Drugi odzyskał zdolność mowy.

— Chodźcież wreszcie — zniecierpliwił się. — Skoro już jesteście…


W okrągłej salce, której sklepienie przypominało wydrążoną górną połowę gruszki, powitał ich ojciec Lidki i Jacka.

— A cóż was tu przyniosło?! — zawołał głosem, w którym radość szła o lepsze z troską, a nawet lękiem.

— Stęsknili się za tobą — powiedział krótko Bogdan. Uścisnął mocno dłoń Karola Saperdy, która wciąż jeszcze tkwiła w grubej rękawicy należącej do próżniowego ekwipunku, i usunął się na bok.

Marek przyjrzał się uważnie profesorowi. Widział go dotychczas zaledwie dwa czy trzy razy w życiu, i to przelotnie, kiedy przychodził po ojca do gmachu Komisji Kosmicznej. Profesor Karol Saperda był mężczyzną średniego wzrostu, krępym, o jasnych włosach, szerokiej twarzy i wesołych oczach. Cieszył się opinią świetnego cybernetyka i pilota. Tutaj pełnił stanowisko zastępcy Kapicy, a to mówiło już samo za siebie. Razem z ojcem Marka był współautorem koncepcji lotów w nadprzestrzeni. Tyle że Bogdan Sponka miał, jak wiadomo, swój „własny” Instytut, a z Aleksandrem Kapicą związał się tylko na czas przygotowań do decydującego eksperymentu.

— Lidka i Jacek tak bardzo chcieli zrobić panu niespodziankę — powiedział niespodziewanie dla samego siebie Marek, patrząc w zasmucone orzechowe oczy. — A my z Anną skorzystaliśmy z okazji, żeby wybrać się na wycieczkę…

— To moja wina… — zaczęła niepewnie Zula.

— I moja… — przerwał jej lojalnie, choć także dziwnie cicho Adam.

Oboje „winowajców” pogodziła Lidka.

— Tato! — zawołała niemal ze łzami w oczach — jak na czułego ojca przeszedłeś sam siebie!

— Nie powinniśmy mieć mu tego za złe — rzekł przez nos Jacek. — Prawdziwy uczony zapomina o wszystkim, kiedy jest zajęty.

Dalszą orację uniemożliwił mu ojciec kładąc dłoń na jego ustach. „Prawdziwy uczony” uściskał mocno syna, po czym zwrócił się do Lidki. Ta zarzuciła mu ręce na szyję i wtuliła twarz w jego ramię. Ojciec podniósł ją i okręcił w powietrzu.

— Oj! — dobiegł stłumiony pisk z wnętrza profesora.

— Moje rozkoszniaczki — powiedział podejrzanie miękkim głosem profesor Saperda, stawiając dziewczynę z powrotem na ziemi.

Marek mimo woli zerknął z niedowierzaniem na jajogłowego. Nie do wiary, żeby taki wyblakły nudziarz miał tak sympatycznego ojca. Natychmiast jednak uświadomił sobie, że ten mężczyzna był także ojcem Lidki, i przestał się dziwić.

— Nie chcę wracać do tego, co było — sympatyczny ojciec nie wypuszczając z objęć swojej pięknej córki uśmiechnął się do Żuli i Adama — ale Kapica i tak wam nie daruje. Jest wściekły… po swojemu, oczywiście. To znaczy, pokrzykuje…

— Przejdzie mu, kiedy się dowie, kogo mu przywieźliśmy… — mruknął obiecująco Adam.

— Jeszcze kogoś?! — zawołał z udaną zgrozą Saperda. — Mniejsza z tym — zerknął na zegarek i zaczął mówić szybciej. — Jeszcze dwie minuty, a nie mógłbym was przywitać… już nigdy — powiedział to lekkim tonem, nadrabiając miną, ale jego oczy mówiły co innego. — Zderzylibyście się z ZZAA–1. A gdybyście przylecieli godzinę później, dostalibyście się w strefę objętą eksperymentem. Teraz zostało czterdzieści minut. Nie ma się co dziwić staremu Kapicy, że jest trochę… zdenerwowany.

— Nie mogliście przesunąć tego eksperymentu, skoro wiedzieliście już, że lecimy? — spytała z łagodnym wyrzutem Zula. — Przecież odebraliście chyba nasz komunikat?

— Tak. Ale raz uruchomionego procesu kolapsu grawitacyjnego nie da się już przerwać… przynajmniej na razie tego nie potrafimy. Generatory ruszyły dokładnie o północy. Rozpoczęło się odliczanie. Powoli, lecz stale pole grawitacyjne wokół ZZAA–1 ulega zmianom. Za czterdzieści minut proces osiągnie stan krytyczny. Wokół naszej dawnej stacji powstanie coś, co dwudziestowieczni astrofizycy nazywali czarną dziurą. Wtedy z ZZAA–2 wystartuje doświadczalny statek… przygotowaliśmy na wszelki wypadek inny, ale skoro już jesteś — zwrócił się do profesora Sponki — skierujemy tam natychmiast twój EB–5…

— To dobrze — Bogdan skinął głową. — Poświęciłem sporo czasu, żeby go odpowiednio wyposażyć. Sam tam będę — zaśmiał się krótko — kiedy wejdzie w nadprzestrzeń. — Ale nie podziękowaliśmy ci jeszcze, Karolu… — dodał ciszej. — Przecież lecąc przed nami, żeby nam wskazać drogę do rezerwowej stacji, sam mogłeś się rozbić o ZZAA–1. Nam zostały dwie minuty… ale tobie znacznie mniej…

— Tato!

— Tato!

Dwa młodzieńcze głosy zabrzmiały równocześnie. Sprawcy „radosnej niespodzianki” teraz dopiero zdali sobie sprawę, że ich ojciec uratował EB–5 nie tylko w ostatniej chwili, ale i z narażeniem własnego życia.

Saperda skrzywił się zabawnie.

— Gdybym wiedział, kto jest na pokładzie — powiedział, mrużąc jedno oko — zastanowiłbym się poważnie nad tym lotem. Rodzina jest dla biednego uczonego fatalnym obciążeniem.

— Dalszy ciąg mowy powitalnej — wymamrotała Lidka, nie odsuwając się jednak od ojca.

— …nastąpi — zakończył Jacek. Wszyscy zaśmiali się, ale zaraz spoważnieli…

— Gdlzie jest Kapica? — spytał profesor Sponka, rozglądając się po niewielkim pomieszczeniu. Oprócz przejścia na pole startowe znajdowały się tutaj tylko jedne, zamknięte drzwi. Te właśnie wskazał wzrokiem Karol Saperda.

— Wszyscy są w bunkrze obserwacyjnym — odpowiedział. — Nie mogą się doczekać. Stary Zyz…

— A właśnie — podchwycił Bogdan idąc już ku wskazanym drzwiom. — Wspomniałeś o nim. Kiedy przyleciał?

— Przedwczoraj. Jest oficjalnym delegatem Najwyższej Rady Naukowej. Od kiedy zaczęło się odliczanie, nieustannie zrzędzi — uśmiechnął się ojciec Lidki i Jacka. — Był przeciwny przyśpieszeniu terminu próby…

— I chyba miał rację — Jacek wpadł znowu w swój uczony ton. — Sikoro raz się coś przemyślało i ustaliło…

— A tobie co się stało? — spytał zdziwiony Saperda.

— Cytujesz jakiegoś średniowiecznego mędrka?

Marek poczuł, że ma ochotę uściskać profesora Saperdę, tak jak zrobiła to Lidka. Swoją drogą — przeszło mu przez myśl — biedny uczony musiał ostatnio dość rzadko widywać się z rodziną, skoro zdążył odwyknąć od sposobu bycia swojego jajogłowego.

— Chodźmy do nich — zaproponował Bogdan. — Czy… — omiótł niepewnym spojrzeniem całą liczną gromadkę zgrupowaną w maleńkiej salce — zmieścimy się tam?

— Tak — powiedział Saperda, odrywając wzrok od twarzy Jacka, która stała się jakby odrobinę mniej blada. — Podczas eksperymentu musimy być wszyscy w bunkrze obserwacyjnym. Te ściany są mocne — wzniósł oczy ‘ku kopulastemu sufitowi — ale nie wiadomo, co zrobią statki w warunkach kolapsu grawitacyjnego. Czy zamiast ‘ku gwiazdom nie muszą z ZZAA–1 akurat tutaj, żeby nas „po drodze” staranować. Poza tym zostanie wyzwolona ogromna energia… a pierwsza stacja jest dość blisko. Bunkier wytrzyma, nawet, jeśli cała ta łupina, którą zbudowaliśmy podczas twojej nieobecności — tupnął nogą w podłogę — rozleci się na dziesiątki tysięcy okruchów. Chodźcie — zakończył ruszając jako pierwszy.

Przeszli przez niski mroczny tunel i stanęli przed grubymi, pancernymi drzwiami. Karol przesunął jakąś dźwignię i ciężkie skrzydło bezszelestnie się uniosło.

— Proszę — powiedział cofając się, żeby przepuścić gości.

Za Bogdanem weszła Zula ciągnąc za rękę Annę, następnie Lidka i Jacek. Marek chciał poczekać na Adama, ale ten pchnął go lekko w plecy.

— Nigdy już nie zostawię cię samego w miejsca, które możesz uznać za dostatecznie ciekawe, by…

— Dobra, dobra — mruknął chłopiec, posłusznie przekraczając niewysoki próg. Jako ostatni do bunkra wszedł profesor Saperda. Pancerne drzwi zamknęły się za nim równie bezgłośnie jak otwarły.

W pierwszej chwili Marek nie mógł się zorientować w kształtach czy rozmiarach pomieszczenia, ani tym bardziej rozpoznać twarzy obecnych w nim osób. Dopiero kiedy jego wzrok oswoił się trochę z ciemnością, stwierdził, że co do twarzy przebywających tu ludzi to i tak nie mógłby ich żadną miarą poznać, ponieważ wszyscy siedzieli tyłem do drzwi, wpatrzeni w ogromny, panoramiczny ekran, przekazujący obraz nieba. Czerń nacętkowana gwiazdami. Tylko w dolnym prawym rogu wielkiej tarczy rysował się oświetlony reflektorem skrawek płyty startowej bazy ZZAA–2, ze statkiem, którym tak niedawno przybyli z Ziemi.

Karol Saperda chrząknął dwukrotnie, a kiedy to nie pomogło, powiedział bardzo głośno:

— Przyprowadzałem gości…

Upłynęło jednak jeszcze kilka ładnych sekund, zanim dwie głowy poruszyły się. Przybysze usłyszeli gniewny pomruk, a potem dziwnie skrzypiący głos, który powiedział:

— Skoro już jesteście, znajdźcie sobie jakieś krzesła i siedźcie cicho. Do startu pozostało zaledwie dwadzieścia dziewięć minut.

— „Skoro już jesteście” — powtórzył z przekąsem Jacek.

— Tsss… — przestraszyła się Lidka.

— Jak niespodzianka, to niespodzianka — powiedziała pogodnym tonem Zula. Dopiero na dźwięk jej głosu jeden z siedzących przed ekranem mężczyzn wstał ze swojego fotela.

— Dzień dobry pani. Niespodzianka? Wiem coś o tym — zabrzmiał ten obcy, zgrzytliwy i bardzo niezadowolony głos. — Kiedyś moja siostra uparła się, żeby pojechać ze mną, kiedy zakładaliśmy bazę na Uranie. Zaraz po przybyciu na miejsce zniknęła. Szukaliśmy jej dwie godziny. Potem się okazało, że poszła po jakieś okruchy skalne, żeby ozdobić nimi wnętrze prowizorycznej stacji. Tam są takie kolorowe, szpiczaste kamyczki… Kiedy ją znaleźliśmy, właśnie skończył jej się tlen…

— Kwiatki przydałyby się i tutaj — odpowiedziała z niezmąconym spokojem Zula — choćby skalne. Ale ja na razie nigdzie się nie wybieram… o ile oczywiście pana wspomnienia, panie profesorze, nie każą panu wyrzucić mnie stąd, kiedy zaczniecie eksperyment. Znam tu kogoś — obejrzała się na Bogdana — kto nie zmartwiłby się zbytnio takim obrotem sprawy…

— Tak? — rozległ się śmiech, przypominający skrzypienie kół muzealnego wozu — w takim razie nie zrobimy temu komuś tej przyjemności. Nie zasłużył na nią, przywożąc was tutaj. Nie gniewaj się, moje dziecko.

Marek oniemiał, słysząc, że jego rodzona mama jest dla tego Obcego człowieka „dzieckiem”, ale zanim zdążył zadecydować, czy powinien zabrać głos w tej sprawie, druga postać oderwała się od ekranu i podeszła do nich.

— Nie przejmujcie się tym, co on wygaduje — zabrzmiał niemal równie chrapliwy, ale tym razem znajomy głos. — Zrzędzi od północy…

— Cicho bądź! — ofuknął go pierwszy. — Więc, jak powiedziałem, moja mała, wybacz, że na razie nie złożymy ci hołdów, należnych tak pięknej dziewczynie — Marek w tym momencie wypuścił z płuc powietrze i rozchmurzył się — ale ci — tutaj, a zwłaszcza Kapica — w jego głosie zabrzmiało udane lekceważenie — dostali takiego kręćka, że mnie, staremu człowiekowi, nie dali się nawet przespać, nie mówiąc już o śniadaniu. A wszystko przez to — wziął Zulę za rękę i pociągnął ją w mroczny kąt kabiny.

Marek natychmiast ruszył w ich ślady, a pozostali także nie czekali na zaproszenie.

Z mroku wyłonił się dość długi, prostokątny pulpit, w którym migotało kilkanaście maleńkich, kolorowych lampek. Powyżej umieszczono niewielki owalny ekran. Przez jego środek wiła się sinusoidalnie cieniutka, poświęcająca srebrzyście nitka.

— Chcecie posłuchać? — spytał „stary zrzęda”, po czym nie czekając na odpowiedź wcisnął jakiś klawisz.

— Ta — ti — ta — t–ta — ta — ta — ti… — zaśpiewało cichutko.

— Spokój tam! — huknął z głębi sali Kapica.

— To ty siedź cicho! — ofuknął go obcy. — Sam przez te „pi — pi — pi” straciłeś resztka zdrowego rozsądku, a teraz nie pozwalasz nawet posłuchać ich swojemu rodzonemu wnukowi…

— Wcale nie rodzonemu, tylko stryjecznemu — odburknął Aleksander Kapica odrobinę łagodniejszym tonem. — A poza tym tutaj nie ma żadnych wnuków, a już w każdym razie dziadków… poza jednym — dodał z naciskiem.

Adam parsknął śmiechem, ale zaraz z przerażeniem zakrył sobie usta dłonią.

Tymczasem Sponka przyglądał się w milczeniu światełkom na tajemniczym pulpicie i falującej na ekraniku linii.

— Co to jest? — szepnął Marek wprost do ucha ojca.

— Centralka łączności dalekiego zasięgu — równie cicho odpowiedział zapytany.

Chłopiec przełknął głośno ślinę.

— To te sygnały?… Te niby „logiczne”?…

— Tak — odpowiedział Saperda, który nie wiadomo kiedy znalazł się za ich plecami. — Na razie nie udało się ich odszyfrować. Komputer pracuje nad tym od ładnych kilku godzin. Przekazaliśmy je już także centralnym placówkom informatycznym na Ziemi. Wiadomo tylko, że pochodzą z okolic gwiazdozbioru Reticulum.

— A więc to?… — zaczęła najcichszym szeptem Zula i nie skończyła.

— Na razie nie wiadomo — mruknął Saperda.

— Czy?… czy?… — zająknął się Marek.

Ojciec spojrzał na niego z powagą.

— Chcesz spytać, czy to przemawia do nas jakaś obca cywilizacja kosmiczna? Może… — rozłożył ręce i przekrzywił głowę. — A może nie…

— O rany! — zapiszczało coś w mroku, za plecami profesora Saperdy.

— Fantastyczne! — wyrwało się Annie.

— Chyba za wcześnie, by wysuwać jakiekolwiek hipotezy… — zauważył filozoficznie Jacek.

— Za wcześnie?… — westchnął Sponka. — Ano, chyba tak…

— W każdym razie nie da się wykluczyć, że słyszymy mowę mieszkańców gwiazd… — szepnęła przejęta do głębi Zula.

Dłuższą chwilę panowała cisza.

— To cudowne! — zawołała nagle Lidka. Ten okrzyk zabrzmiał już jednak stanowczo zbyt głośno, nie tylko dla profesora Kapicy, ale nawet nieznanego „starego zrzędy”…

— Uspokójcie się — zawołali obydwaj naraz. — Siedźcie spokojnie i nie przeszkadzajcie — dodał Aleksander Wielki Drugi. — Sikoro już jesteście!..

Загрузка...