6. EB–5 nie odpowiada…

— Co?… co?… kto to?

— O rany!

— Profesor? Tutaj? Jakim cudem? Jak pan wygląda?! — tylko Zuli udało się zadać trzy pytania naraz.

— Pozwoli pan, profesorze, że się przedstawię. Jestem Jacek Saperda i czuję się zaszczycony…

— Hi, hi, hi, hi!!!

Zapanowała martwa cisza. Przybyli zatrzymali się w progu, jakby pragnąc nasycić oczy wrażeniem, jakie wywarło ich pojawienie się w dyspozytorni. Wreszcie ojciec Marka z nieco nienaturalnym uśmiechem powiedział:

— Zaraz wam wszystko wytłumaczymy — powiódł po obecnych zmęczonym wzrokiem. — A ty — zwrócił się do chichoczącego nieszczęśnika — siadaj tutaj — wskazał mu wolny fotel pod ścianą. — Zula, dopilnuj żeby Marek zjadł obiad — uśmiech profesora stał się—odrobinę pogodniejszy — wprawdzie chwilowo stracił zdaje się apetyt, ale o ile go znam, zaraz mu to przejdzie…

Zula nie spuszczając wzroku ze starego Kapicy wzięła syna za rękę i poprowadziła go do stołu.

— A pan, panie profesorze, nie usiądzie z nami? — spytał słodko — przymilnym głosem Jacek.

— Bardzo dobry obiad — poparła brata Lidka.

— Ja?… hi, hi, hi!

— Nie usiądzie — burknął niegrzecznie Adam, wzbudzając u obecnych nowy przypływ zdziwienia, graniczącego z osłupieniem. Następnie podszedł szybko do jednego z pulpitów. — Przejdziemy na automatyczny kod? — spytał oglądając się na profesora Sponkę.

Ojciec Marka wzruszył bezradnie ramionami.

— Nic innego nam nie pozostało — westchnął. — Jak tam kontrolki nadajników? — spytał, po czym ubiegając odpowiedź sam podszedł do pulpitu i stanął obok Adama. Przycisnął jakiś klawisz i rzucił głośno przed siebie:

— Uwaga, sekcje nadawcze! Oprócz kodu namiarowego emitować bez przerwy aż do odwołania następujący tekst. Komputer gotów?

— Proszę dyktować — popłynął ze ściany łagodny, miękki głos.

— Statek EB–5 na torze bezpośrednim do ZZAA–1. Mamy uszkodzone wszystkie anteny odbiorcze. Prosimy o drogę. Statek EB–5 idzie z pilną misją do stacji eksperymentalnej Instytutu Planet Granicznych ZZAA–1. Z tego względu nie przerywamy lotu. Jeszcze raz prosimy o wolny tor. Dziękujemy.

Profesor Sponka umilkł, odczekał chwilę, po czym spytał:

— Przyjęte?

Ten sam łagodny męski głos co poprzednio odpowiedział ze wszystkich stron naraz:

— Tekst przyjęty. Będę go nadawał równolegle z automatycznym kodem namiarowym aż do odwołania. Zrozumiałem. Dziękuję.

— Mamy najnowszy model komputera — w głosie profesora Sponki, kiedy odwrócił się ponownie do zgromadzonych w kabinie pasażerów statku EB–5, zabrzmiała nutka dumy. — A teraz powiem wam krótko, jak wygląda sytuacja. Ktoś, kogo sprowadziliśmy na pokład bez waszej wiedzy, uszkodził przekaźniki odbiorcze całego bloku łączności. Naprawa potrwa… a właśnie, poczekajcie…

Jeszcze raz zwrócił się twarzą do pulpitu i ponownie uderzył palcem w klawisz.

— Czy obliczyłeś już, ile czasu zajmie automatom naprawa uszkodzenia? — spytał.

— Zgodnie z rozpoznaniem przeprowadzonym przez automaty naprawcze — odpowiedziały ściany — około jedenastu godzin. Trzeba wymienić wszystkie przekaźniki i zaprogramować na nowo cały system sprzężeń….

— Pomyliłem się o jedną godzinę — stwierdził smętnie Adam.

— To nasz statek nazywa się „EB–5”? — Lidka spojrzała z zainteresowaniem na Marka.

— Nie rozumiem, dlaczego nie chce pan zjeść z nami obiadu — nie dawała za wygraną Zula, uśmiechając się zachęcająco do jegomościa w niebieskiej koszuli:

— Czy to poważna awaria? — spytał przez nos Jacek.

— Tato, kto właściwie zepsuł radio?! — zawołała z przejęciem Anna. — Przecież to niemożliwe!

Właśnie, że możliwe — stwierdził w myśli Marek. Nic jednak nie powiedział, bo jakoś tak mimo woli zainteresował się stojącym przed nim pojemnikiem. Zraziki pachniały rzeczywiście cudownie…

Profesor Sponka westchnął. Przypomniał sobie, że miał wyjaśnić obecnym sytuację i powtórzył:

— Naprawa potrwa jedenaście godzin. Może dziesięć. Tymczasem dokładnie za dziewięć godzin będziemy u celu. Oznacza to, że przez całą drogę nie nawiążemy łączności z profesorem Kapicą…

— Jak to? — przerwała zdławionym głosem Anna. Jej oczy, wpatrzone w chichoczącego mężczyznę rozwalonego najspokojniej w fotelu, stały się wielkie i okrągłe jak dwa srebrne pieniążki.

— Nie przerywaj — upomniał ją łagodnie Adam. — O tym za chwilę.

— Właśnie — Bogdan skinął głową. — Więc, jak mówiłem, odbędziemy lot w trochę nienormalnych warunkach. Ale nie ma powodu do obaw. Wprawdzie my nie będziemy mogli odbierać komunikatów ani od ZZAA–1, ani też od stacji pośrednich, ale nasz statek, wysyła normalne sygnały. Oprócz nich, jak słyszeliście przed chwilą, nadajemy specjalne ostrzeżenie. Usłyszą je wszystkie jednostki, które ewentualnie mogłyby nam wejść w drogę. Dolecimy bezpiecznie. Tyle tylko że po przybyciu na miejsce zastaniemy same niespodzianki, bo przecież Kapica ani jego współpracownicy — tu spojrzał przelotnie na Adama, który ni stąd ni zowąd zarumienił się po białka oczu — nie mogą nam przekazać żadnej wiadomości.

— Co to znaczy „sprowadziliśmy na pokład bez waszej wiedzy”? — spytała po krótkiej chwili milczenia Zula. — I dlaczego ciągle mówicie o profesorze Kapicy, który czeka na Transplutonie, skoro tutaj… — zająknęła się i urwała, ze wzrokiem utkwionym w osobniku „znalezionym” przez Marka w opuszczonym Instytucie.

Kredowo blada twarz drugiego (a może pierwszego?) Aleksandra Wielkiego Nauki, rozciągnęła się teraz w uśmiechu, świadczącym o zadowoleniu z siebie.

— Jestem przyzwyczajony do tego, że o mnie mówią — oświadczył takim tonem, jakby chciał dać do zrozumienia, że to co o nim myślą inni, nie ma dla niego najmniejszego znaczenia. Zula po raz któryś pomyślała, że ten profesor Kapica „sprowadzony na pokład bez ich wiedzy” zachowuje się zupełnie inaczej, niż słynny uczony, którego nieraz widywała w towarzystwie męża. Natomiast Adam syknął gniewnie, a następnie powiedział:

— To dobrze, bo zaraz usłyszysz jeszcze o sobie i to dużo ciekawych rzeczy. Ale zaczniemy chyba od początku? — spojrzał pytająco najpierw na Marka, a potem na jego ojca.

— Tak, tak! — zawołała ochoczo Lidka.

— „Lidka — Tak” — zauważył z przekąsem Jacek, ale nikt się nie zaśmiał.

— Mówcie, byle szybko — zniecierpliwiła się Zula.

— Wszystko stało się z powodu wścibstwa pewnego młodego człowieka…

— Ciekawości! — poprawił Marek marszcząc brwi.

— Niech będzie ciekawości — zgodził się z uśmiechem profesor Sponka. — Nie wytrzymał i poszedł do opuszczonego Instytutu… a wtedy Adamowi nie zostało nic innego, jak tylko pośpieszyć mu na ratunek. Ale na miejscu okazało się…

— …że niektóre agregaty są czynne — podchwycił Adam — pomimo że opuszczając Instytut, jego załoga wyłączyła dopływ energii. Na przykład aparat do wytwarzania zmiennych pól grawitacyjnych… Aby umożliwić ziemskim statkom podróże z szybkościami nadświetlnymi, trzeba je wyposażyć w specjalne urządzenia, dzięki którym same będą sobie stwarzać supersilne pole… ale mniejsza z tym — zorientował się, że zabrnął za daleko. — Tam, na Ziemi, w poligonie Instytutu przeprowadzaliśmy wstępne doświadczenia. Zbudowaliśmy między innymi urządzenie, które lokalnie, na bardzo niewielkiej przestrzeni znosiło naturalną grawitację naszego globu. Marek wszedł w pole wytwarzane przez to urządzenie i zamienił się w balonik… który najspokojniej wylądował na szczycie doświadczalnej wieży…

Chłopiec pomyślał, że wyrażenie „najspokojniej” jest co najmniej nieuprzejme, a Zula zawołała ze zgrozą:

— Marku!

— Jako umysł zdysycyplinowany — rzekł z przekąsem Jacek — jestem przeciwny poczynaniom, które są podejmowane wyłącznie dla zaspokojenia ciekawości…

— W zasadzie masz rację — odpowiedział niechętnie profesor Sponka. — Tak w każdym razie powinieneś myśleć do zakończenia studiów. Ale potem zrozumiesz, co znaczą wyobraźnia i… ciekawość, jeśli naprawdę masz zamiar zostać…

— …dyrektorem instytutu — podrzuciła Udka.

— …uczonym i odkrywcą — dokończył swoją myśl Bogdan. — Ale przerwaliśmy ci — spojrzał na Adama.

— Z tej wieży udało mi się ściągnąć naszego przyszłego badacza i odkrywcę — uśmiechnął się młody naukowiec — ale nie mogłem stamtąd odejść, bez wyjaśnienia zagadki, dlaczego pomimo braku dopływu energii, niektóre urządzenia, automaty i komputer byłego Instytutu są czynne. W dodatku Marek patrząc z góry zobaczył profesora Kapicę we własnej osobie — Adam uczynił gest w stronę siedzącej pod ścianą postaci. — Profesor zachowywał się bardzo dziwnie i sprawiał wrażenie lekko pomylonego. Nic dziwnego, ponieważ właśnie wracał z nieudanej przejażdżki… naszym pantoplanem.

— Co?! — wyrwało się Annie.

— Jak to, profesor porwał… to jest, przepraszam zabrał, to znaczy, chciałem powiedzieć… — zaplątał się Jacek.

— Niemożliwe — zawyrokowała z przejęciem Lidka.

— Myśleli, że to ja — mruknął ponuro Marek.

— Kiedy pantoplan się znalazł — podjął z uśmiechem Adam — powiedziałem wam, że znam tylko jednego człowieka na świecie, który mógł doprowadzić nasz pojazd do stanu, w jakim się znajdował. Profesor Kapica, skądinąd najwybitniejszy umysł naszych czasów, słynie z tego, że nie potrafi sobie poradzić z własną maszynką do golenia, nie mówiąc już o pilotażu. A ponieważ przedtem byłem w instytucie, od razu domyśliłem się, komu zawdzięczamy zniknięcie pojazdu. Zabrał go, żeby samemu spróbować polecieć do stacji ZZAA–1 na Transplutonie…

— Co?! — powtórzyła Anna.

— Nic nie rozumiem… — wyznała zdumiona Zula.

— Nic nie rozumiem — przytaknął jak echo Jacek.

— Ani ja — zgodziła się Lidka.

— Ani ja — orzekła po namyśle Anna.

— Za chwilę zrozumiecie — uspokoił ich Adam. — Ale na razie wróćmy jeszcze do tego, co działo się wcześniej w Instytucie. Komputer mi powiedział, że otrzymuje prąd z baterii słonecznych, więc pobiegłem 1 wyłączyłem je. Dla Wszelkiej pewności zerwałem nawet kable. To było grube niedopatrzenie — zwrócił się do Bogdana Sponki, który przytaknął ruchem głowy — że zostawiono te baterie z kompletnym oprzyrządowaniem. Zważywszy, że profesor Kapica wyposażył swojego zdalnika w tak dalece posuniętą samodzielność…

Zdalnik — powtórzył w myśli Marek. — Znowu to niezrozumiałe słowo. Nie miał jednak czasu, by próbować rozgryźć, co ono mogło znaczyć, bo Adam mówił dalej:

— Wtedy w umyśle naszego ciekawskiego — chłopiec poczuł, że robi mu się gorąco — wylęgły się najokropniejsze podejrzenia. W dodatku dałem mu miotacz i poprosiłem, żeby strzelał do wszystkiego, co się poruszy. Bałem się, że samozwańczy gospodarz opuszczonego poligonu będzie trochę zbyt samodzielny… skoro potrafił uruchomić baterie słoneczne, doprowadzić energię do Instytutu, a nawet porwać pantoplan. No i skoro udało mu się „ożyć”, pomimo że pozostawiono go wyłączonego. Na szczęście zdalniki mają wbudowane blokady, które nie pozwalają im szkodzić żywym ludziom. Toteż bez trudu udało mi się obezwładnić naszego gościa — spojrzał wymownie na osobnika w niebieskiej koszuli, który siedział z taką miną, jakby mówiono cały czas o kimś innym, zupełnie mu nieznanym.

— Wprawdzie zepsuł komputer, kiedy ten miał mi zdradzić jego kryjówkę, ale to właśnie naprowadziło mnie na jego ślad. Bo wyłączyć komputer można tylko w jednym miejscu, pod galeryjką w głównej hali. Poszedłem tam i po chwili było już po wszystkim. Ale Marek — mrugnął porozumiewawczo do chłopca — utwierdził się w swoich podejrzeniach. Powinienem był mu powiedzieć… postanowiłem jednak poczekać na ciebie — spojrzał na Bogdana. — Tak… — westchnął. — Dalszy ciąg już znacie. Profesor Kapica nie wiedzieć czemu zbudował swojego zdalnika tak, że zewnętrznie jest niesłychanie podobny do niego samego. Z tego względu postanowiliśmy z Bogdanem zabrać go na Transplutona, żeby nasz wielki Aleksander sam zdecydował, co z nim zrobić. Rozumiecie — rozejrzał się bezradnie po obecnych — było nam jakoś głupio niszczyć go lub choćby wyłączać… mielibyśmy wrażenie, że robimy coś złego prawdziwemu profesorowi… może to dziecinada — westchnął — ale popatrzcie tylko na niego…

Wszyscy skierowali wzrok na bladą twarz niezwykłego gościa, który niespodziewanie znowu zachichotał.

— Więc to… to… nie jest profesor?… — wykrztusił Jacek.

— Podobny, prawda? — powiedział ponuro Bogdan.

— Nic dziwnego, że Marek Wziął go za mojego stryjecznego dziadka — podjął znowu Adam — najpierw w Instytucie, a potem kiedy zobaczył przez iluminator, jak transportowaliśmy go z rakietki do statku. Bo trzeba wam wiedzieć, że obserwował tę scenę, schowany w pomieszczeniu aparatury łączności…

— Powiedział, że idzie do łazienki! — Zula pokiwała głową i pogroziła synowi palcem. — Czy naprawdę nie ma żadnego sposobu na takich jak on?! — rozłożyła bezradnie ręce.

— Nie wiem — zaśmiał się Adam. — W każdym razie pech chciał, że naszego gościa postanowiliśmy umieścić w tej samej komórce, którą wybrał Marek. „Pan profesor” wykorzystał to od razu… w ten sposób, że popsuł radio, na szczęście tylko instalacje odbiorcze. Dlatego lecimy teraz na ślepo, wysyłając ten tekst, który Bogdan podyktował komputerowi…

Dłuższą chwilę panowało milczenie. Przerwała je Zula.

— Ale jak to się mogło stać, że wyłączone baterie słoneczne starego Instytutu zaczęły nagle pracować na nowo? — spytała z zadumą.

— On był nieczynny tylko przez tydzień — mruknął Adam, spoglądając złym wzrokiem na domniemanego profesora Kapicę. — Czas już chyba, żebyście się przekonali, z kim naprawdę mamy do czynienia — dodał.

Odszedł od pulpitu i stanął przed fotelem, zajętym przez osobliwego, chichoczącego starszego pana.

— Jak się nazywasz? — spytał. — Dzieci cię nie znają — dodał takim tonem, jakby chciał usprawiedliwić obcesowość swojego pytania.

— Mógłbyś im sam to powiedzieć — spokojnie odrzekł zagadnięty. — Znasz mnie przecież. Jestem Aleksander Kapica. Współpracujemy nad teorią geonów. A ściślej nad jej zastosowaniem do lotów w nadprzestrzeni…

— Więc jesteś dyrektorem Instytutu Planet Granicznych — skwitował wtrącając się do rozmowy Bogdan Sponka. — Dobrze. Dlaczego zatem jesteś tutaj, na statku, a nie w bazie Instytutu, na Transplutonie?

Jegomość w niebieskiej koszuli pomyślał chwilę.

— Zostawiono mnie samego na Ziemi.

— Ale przecież eksperymenty na Transplutonie trwają. A kieruje nimi nie kto inny, jak właśnie profesor Kapica. Jak to możliwe, że jesteś równocześnie tam i tutaj?

— Możliwe.

— Więc was jest dwóch?

— Nie. Jestem jeden.

— Tu i tam?

— Przecież wiesz…

— Ja wiem — powiedział z naciskiem ojciec Marka — ale chciałbym, żebyś to wyjaśnił mojej żonie i dzieciom. Dzieci są ciekawe… — dodał podstępnie. — Powiedz dlaczego ty lecisz z nami, a nie zostałeś w Instytucie na Ziemi?

— Żeby prowadzić doświadczenia na Transplutonie.

— Przecież cały czas i tak je prowadziłeś?

— Muszę być razem… nie wiem, jak to powiedzieć… — po raz pierwszy na bladej twarzy dziwnego człowieka odmalował się wysiłek.

— Pomogę ci — rzekł Sponka. — Pragniesz być jak najbliżej siebie, tego siebie, który teraz jest na Transplutonie. Czy tak?

— Uhm…

— Dlatego użyłeś podstępu, żeby się tam dostać. Uruchomiłeś baterie słoneczne, przeciągając dodatkowy kabel i czekałeś na sposobność. Czekałeś długo, bo przeszło rok. Wreszcie nad sąsiednim jeziorem pojawili się ludzie… Przyjechali tam pantoplanem, czyli pojazdem, którym od biedy ktoś nie wymagający zbyt wiele, nie potrzebujący nawet powietrza ani jedzenia, potrafiłby się dostać do granic Układu Słonecznego. Ukradłeś pantoplan i próbowałeś wystartować. To było wczoraj, prawda?

— Umm…

— Zapomniałeś o jednym — głos Bogdana jakby złagodniał — a mianowicie, że profesor Kapica jest szeroko znany nie tylko jako odkrywca. Chyba wszyscy dziennikarze pisali już o jego przesławnym roztargnieniu, a także o tym, że wielki uczony nie potrafi sobie poradzić ze zwykłym rowerem, nie mówiąc o pojazdach doby kosmicznej. Tak, tak, mój drogi — pokiwał z uśmiechem głową — sam czytałem wiele barwnych anegdot, jak to nie wiedziałeś, co począć z najprostszymi mechanizmami we własnym mieszkaniu, podczas gdy równocześnie obliczałeś drogę do najdalszych galaktyk. I ty porwałeś się na to, aby ukraść pantoplan i próbować na nim dotrzeć do Transplutona?

— Nie wiedziałem — burknął osobnik w niebieskiej koszuli. — Tego się nie wie o sobie…

— Jeśli nie jest się sobą — podsumował Bogdan. Więc powiem im, kim naprawdę jesteś. Zdalnikiem…

— Kim?

— Co?

— Zdalnikiem — powtórzył profesor Sponka. — Automatem, wyposażonym w świadomość słynnego uczonego Kapicy. On sam go zbudował — wyjaśniał, zwracając się teraz do reszty słuchaczy — żeby brał udział w eksperymentach. Rozumiecie?

Nikt nie odpowiedział. Zula zamrugała szybko powiekami. Anna potrząsnęła głowę. Marek odniósł wrażenie, że coś jakby zaczyna mu świtać, ale za nic nie potrafiłby tego świtania wyrazić w słowach. Lidka powiedziała krótko: „nie”. Tylko Jacek chrząknął znacząco, po czym rzekł z zastanowieniem:

— Sądzę, że będzie lepiej, jeśli wytłumaczy im to pan dokładniej… — To „im” zostało wymówione ze stosownym naciskiem, którym jajogłowy wyraźnie akcentował, że jeśli chodzi o niego, wszelkie dalsze wyjaśnienia są najzupełniej zbędne.

Ani profesor Sponka, ani Adam nie przejęli się jednak zbytnio słowami Jacka. Natomiast ojciec Marka postanowił pójść za jego radą i wszystko wytłumaczyć.

— Powiedzmy, że człowiek wysyła eksperymentalny statek do gwiazd — zaczął. — Oczywiście, bez żywej załogi, bo w tej chwali nie mamy jeszcze rakiet, które potrafiłyby wrócić z najbliższych bodaj gwiazdozbiorów przed upływem kilkudziesięciu, a nawet kilkuset lat. Otóż aparatura zainstalowana na takim statku przekazuje uczonym dane dotyczące lotu, materii międzygwiezdnej, promieniowania… słowem mnóstwo liczb i faktów. Nie otrzymujemy jednak wiadomości o tym co najciekawsze, a mianowicie jak czułby się tam w dalekiej przestrzeni człowiek i jakie byłyby jego wrażenia. Dlatego ktoś dawno już wpadł na pomysł budowy zdalników. Konstruuje się bardzo skomplikowaną maszynę informatyczną, coś w rodzaju mózgu elektronicznego, tylko superpojemnego i „przelewa się” do takiej maszyny zawartość mózgu jakiegoś prawdziwego człowieka. To znaczy „uczy się” maszynę wszystkiego, ale to wszystkiego, co ten człowiek wie. Nie tylko wiadomości naukowych, ale wspomnień dotyczących przeżyć tego człowieka, dzieciństwa no… wszystkiego. A ponieważ ta maszyna jako sztuczny mózg, potrafi sama „myśleć”, rozumować, obserwować otoczenie i wysnuwać wnioski, więc kiedy nawiąże z nią kontakt ktoś, kto przekazał jej treść własnych szarych komórek, to jest wtedy tak, jakby ten ktoś rozmawiał z samym sobą. Potem taki sobowtór leci w kosmos, a człowiek, jego, że tak powiem, pierwowzór, odbiera bezpośrednio całym swoim układem nerwowym, wszystkimi ośrodkami mózgowymi wrażenia, jakich tamten doznaje w eksperymentalnej rakiecie. Rozumiecie, jakie to chytre… i ważne? A co do łączności, zapewniają ją fale biologiczne. Wiecie, a jeśli nie, to dowiecie się wkrótce — spojrzał przelotnie na Lidkę i Marka — że każdy z nas wysyła takie fale. Wystarczy je odpowiednio wzmocnić…

— To nieludzkie… — wykrztusiła nagle Lidka. Wszyscy popatrzyli na nią zaskoczeni.

— Dlaczego? — zdumiał się Adam. — Wzmacniacze pól elektromagnetycznych, otaczających nasze ośrodki mózgowe to zupełnie niewinne aparaciki.

— Poczekaj — przerwał mu Bogdan. — Zdaje się, że wiem, o co ci chodzi — popatrzył ze zrozumieniem na dziewczynę. — Myślisz, że jeśli on jest tak wierną kopią człowieka, to wysyłanie go w bezpowrotną podróż, narażanie na katastrofy, ból, śmierć i tak dalej, nie mówiąc o takich uczuciach jak tęsknota czy smutek…

— Właśnie! — podchwyciła Anna. — Myślałam o tym samym.

— Dla nauki… — zaczął Jacek, ale Sponka nie pozwolił mu mówić. Przyszły dyrektor Instytutu stanowczo nie miał dzisiaj dobrego dnia.

— Zaraz was uspokoję — powiedział ojciec Marka, (wyciągając przed siebie dłonie, jakby chciał się obronić przed czyimś atakiem. — Przede wszystkim w zasadzie nie buduje się zdalników człekokształtnych. Ten tutaj jest, o ile wiem, jedynym istniejącym egzemplarzem. To był właściwie taki kaprys Kapicy… coś w rodzaju żartu…

— Ładny mi żart! — obruszył się tym razem Marek.

— Ale to nieistotne — ciągnął Bogdan. — W końcu zdalnik nie musiałby być człekokształtny, żeby czuć jak człowiek. Można by mu nadać postać kuli, skrzyni, obojętnie czego. Ważna jest przecież tylko aparatura. Ale nawet człekopodobne zdalniki… zresztą, zaraz się przekonacie.

Odwrócił się na powrót w stronę fotela zajętego przez rzekomego profesora Aleksandra Kapicę.

— Kto to jest? — spytał wskazując oczami Adama. „Profesor” poszedł za jego wzrokiem, po czym wzruszył ramionami.

— Adam Kapica — odpowiedział lekko zniecierpliwionym tonem. — Mój asystent i stryjeczny wnuk.

— To znaczy krewny?

Stryjeczny dziadek swojego asystenta spojrzał na niego spod ściągniętych powiek.

— Krewny? — powtórzył z namysłem.

— Kochasz go? — spytał zamiast odpowiedzieć Bogdan.

Bruzda na czole zdalnika pogłębiła się.

— Co to znaczy?

— Co czułeś, kiedy Adam cię uderzył i związał… pamiętasz, tego dnia, kiedy nie udało ci się uprowadzić naszego pojazdu?

— Ze nie mogę się ruszać…

— Nie bolało?

— Ból? Znam to pojęcie, ale…

— A jak przenosiliśmy cię z rakietki do statku, przez próżnię, nie było ci zimno? Nie brakowało ci powietrza?

— Wystarczy — powiedziała Zula drżącym od emocji głosem. — Teraz już Lidka nie będzie mieć wam za złe, że postępujecie z nim tak… tak… nieludzko. Prawda, kochanie?

— Och… — westchnęła Lidka tak cicho, jakby za oknem przeleciała ćma.

Bogdan Sponka uśmiechnął się przelotnie.

— Jeszcze jedno pytanie, a potem postaram się o nową niespodziankę. Jesteś profesorem Kapica, tak? — zwrócił się znowu do osobliwego tworu w fotelu.

— Tak.

— Co to jest teoria geonów?

— Dziecinne pytanie — burknął pewnym siebie tonem zapytany. — Chodzi o cząsteczki, tworzące krzywiznę czasu i przestrzeni. Posiadają masę, a więc ulegają prawom grawitacji. A skoro tak, to można w substancji naszego dostrzegalnego zmysłami świata znaleźć „dziury”, prowadzące do jakiegoś innego świata. Czyli przedostać się do nadprzestrzeni. Tę teorię opublikował bodaj jeszcze w dwudziestym wieku Wheeler, twórca geometrodynamiki. Nasze eksperymenty…

— Właśnie — przerwał mu Bogdan. — Wystarczy — dodał szybko, zauważywszy rozpaczliwe znaki, dawane przez Adama, który obserwując twarze słuchaczy doszedł do słusznego ze wszech miar wniosku, że wywody rzekomo uczonego są stanowczo nieco zbyt specjalistyczne. — Bardzo pięknie powiedziałeś o tych geonach — skłonił się zdalnikowi. — A teraz, ponieważ jesteś równocześnie tutaj i na Tratasplutonie, zechciej nam jeszcze wyjawić, czego dokonaliście ostatnio? Kiedy wystartuje pierwsza rakieta do lotu w nadprzestrzeni?

— Co?…

— Pytanie chyba jeszcze bardziej dziecinne i proste niż poprzednie… dla jednego z największych ziemskich uczonych.

— Ja… — zająknął się niebieski.

— …rok temu straciłeś kontakt z „tym drugim sobą”, a właściwie jedynym prawdziwym profesorem Kapicą — rzucił demaskatorskim tonem Bogdan. — W tym cała rzecz. Masz cały zasób wiedzy profesora, ale tylko do momentu opuszczenia przez niego Instytutu nad jeziorem. Potem Kapica odrzucił swoje wzmacniacze fal biologicznych i przerwał kontakt z tobą. Po przeniesieniu na Transplutona, zbyteczne sprzęty pozostały tam, na dawnym poligonie, a ty byłeś potrzebny jedynie do wstępnych eksperymentów. Od momentu zerwania łączności przez profesora Aleksandra Kapicę powinieneś pozostawać nieczynny, wyłączony, bo uruchamiają cię tylko fale biologiczne, które on emituje. Tak to było pomyślane. Ty jednak potrafiłeś „ożyć” i mogę nawet powiedzieć, jak tego dokonałeś. Profesor — zwrócił się do milczącej gromadki — wyposażył tego tutaj swojego zdalnika w pewną samodzielność. Z jednej strony jest on kopią jego mózgu, która zaczyna funkcjonować zgodnie ze swoim przeznaczeniem tylko wtedy, kiedy nasz wielki Aleksander posyła mu fale biologiczne. Skądinąd jednak ten jegomość — skiną ręką w stronę fotela — jest jakby połączeniem zdalnika ze zwykłym automatem…, może nie zupełnie zwykłym, bo dysponując całą wiedzą słynnego uczonego jest „mądrzejszy” od przeciętnego automatu. W każdym razie posiada własne baterie energetyczne. Otóż to właśnie… — przerwał na moment dla zaczerpnięcia tchu — pozwoliło mu wrócić do życia nawet wówczas, gdy profesor Kapica wyłączył definitywnie swój wzmacniacz fal biologicznych, zrywając z nim łączność. Wiecie, że nawet zużyte bateryjki w zwykłej latarce, odłożonej na kilka dni, mogą się trochę podładować. Tak samo podładowały się jego akumulatory. Był nieczynny przez tydzień, a potem nagle ocknął się i zrozumiał, że jest skończony. Wystarczyło mu jednak tej szczątkowej energii, w akumulatorach, żeby uruchomić baterie słoneczne i naładować się na nowo. Od tego momentu przestał być właściwie zdalnikiem, a stał się samodzielnym automatem. Pozostał sobą tylko co do jednego…

— Wiem, co chcesz powiedzieć — przerwał mu nagle jegomość w niebieskiej koszuli. — Ale znowu stanę się zdalnikiem, kiedy odzyskam kontakt z sobą…

— Może — zgodził się bez przekonania Bogdan. — Na razie jednak pozwól mi skończyć. Otóż nasz gość — uśmiechnął się krzywo do zdalnika — ma wbudowany w swój sztuczny system nerwowy pewien… jakby to nazwać… — zawahał się — … instynkt. Tak, instynkt. Mianowicie odczuwa bardzo silną potrzebę przebywania stale możliwie najbliżej swojego żywego pierwowzoru. Rozumiecie? Chodzi o to, żeby eksperymentalnym statkom, na których polecą zdalniki, dać trochę większą szansę powrotu. Automaty, wyposażone w Mci… taki… instynkt, zrobią więcej niż zwykłe komputery, żeby odnaleźć drogę do człowieka, z którym chcą się połączyć, a tym samym drogę do bazy. Zresztą, macie przykład. Przecież on — jeszcze raz zerknął na niebieskiego — tylko dlatego mógł uruchomić baterie słoneczne, czekać tak długo, porwać pantoplan i wreszcie trafić na pokład naszego stadku, że czuł potrzebę znalezienia się znowu razem z prawdziwym, żywym Kapicą. Tak — Sponka wyprostował plecy i westchnął. — Możesz być zadowolony. Lecisz na Transplutona, a tam jest profesor. Tylko dlaczego — mówił teraz wprost do zdalnika — skoro znalazłeś się już na pokładzie tego statku i skoro Adam powiedział ci dokąd lecimy, bo powiedział ci przecież, dlaczego — powtórzył podniesionym tonem — zepsułeś radio?! Przecież w ten sposób przynajmniej teoretycznie zmniejszyłeś nasze wspólne szansę dotarcia bezpiecznie do celu?

— Nie powiem.

Sponka machnął ręką.

— Mniejsza z tym. Tak czy owak radio jest zepsute i musimy je naprawiać. Nie będziemy dociekać, co i dlaczego robią jakieś zwariowane zdalniki…

— Wcale nie jestem zwariowany — zaprotestował rzekomy Kapota. — Przekonacie się sami… Hi, hi — niespodziewanie odzyskał pogodę ducha, jeśli naturalnie można mówić o pogodzie ducha w wypadku automatów, nawet przesadnie samodzielnych.

— A ja — odezwał się słabym głosem Marek — podejrzewałem… podejrzewałem…

— Daj już spokój — uśmiechnął się Adam. — Jestem szczęśliwy, że nie przyszło ci na myśl zabawić się samemu w obrońcę uciśnionych i zdzielić mnie na przykład drągiem po głowie, żeby obezwładnić zbrodniarza i oswobodzić biednego, prześladowanego profesora…

Z głębi kabiny dobiegł cichy, dziewczęcy chichot, a chłopiec poczuł, że się czerwieni, przez co jego humor nie stał się wcale lepszy.

— A co do podejrzeń — Bogdan Sponka potoczył po obecnych surowym wzrokiem — to wy wszyscy nie zgrzeszyliście nadmiarem zaufania do nas, naukowców. Jak mogliście przypuszczać — spojrzał na Lidkę — że obdarzamy zdalniki ludzkimi uczuciami… godząc się z tym, że używani do eksperymentów będą cierpieć, znosić ból, tęsknotę…

Zula spojrzała mężowi w oczy.

— Ale rozłąkę jednak odczuwają boleśnie, jak wynika z tego, o czym mówiliście — szepnęła z zastanowieniem.

— Przecież nie powiesz, że żelazo tęskni do magnesu — zareplikował Adam — chociaż przyciągają się wzajemnie. To sprawa czysto techniczna. Podejrzewasz swojego męża lub mnie, że bylibyśmy zdolni narażać czującą istotę na wieczną tułaczkę w próżni, katastrofy, czy chociażby nigdy nie spełnione tęsknoty? Nawet umysł superzdyscyplinowany — mrugnął do Jacka — nie jest zdolny do okrucieństwa…

— Niekiedy bywamy nawet za bardzo tolerancyjni — wtrącił Bogdan — jak to się właśnie niedawno okazało…

Powiedziawszy to, podszedł do zdalnika i zanim ten zdążył cokolwiek zrobić, sięgnął do paska przy jego niebieskich spodniach. „Profesor Kapica” zamrugał oczami, po czym znieruchomiał.

— Wyłączyłem go — mruknął Bogdan, prostując się. — Powinienem był to zrobić od razu, jeszcze na Ziemi. W każdej chwili przecież można z powrotem zaniknąć obwody łączące jego sztuczny system nerwowy z akumulatorami. Ale nie chciałem go likwidować bez prawdziwego Kapicy… to w końcu maszyna, stworzona przez niego, posiadająca jego wiedzę i w dodatku podobna do niego jak dwie krople wody… wydawało mi się to jakieś… jakieś… nieładne. A teraz wszyscy za to cierpimy — dodał gorzko.

— W takim razie dlaczego wyłączyłeś go właśnie teraz? — spytała Zula.

— Żeby niczego więcej nie popsuł — wyjaśnił jej mąż. — Ale nie tylko dlatego. Obiecałem wam przecież jeszcze jedną niespodziankę…

— O! — wyrwało się Lidce. Marek mimo podniecenia wywołanego ostatnią wypowiedzią ojca spojrzał na dziewczynę z zachwytem.

— Nie chciałem także, żeby zdalnik Kapicy zorientował się, że ma konkurenta — mówił dalej Bogdan filuternym tonem. Przesunął jakieś gałki i nagle zgasły wszystkie lampy. W nawigatorni zapanował mrok.

— To dla większego efektu — zaśmiał się profesor Sponka. — A teraz uważajcie…

Ekran nad pulpitem zajaśniał matowym, srebrzystym światłem. Pośrodku jego tarczy powstała okrągła, brązowa plamka, jak źrenica oka.

— Już nas widzi — ojciec Marka ściszył głos do szeptu.

— Dzień dobry — popłynął skądś zza ściany głos… Bogdana Sponki. — Zdaje się, że spałem. Czy lecimy zgodnie z planem?

— Co to jest? — wymamrotał Adam najwidoczniej zaskoczony, tak samo jak pozostali. Zapytany mrugnął do niego szelmowsko i położył palec na ustach.

— Tak, tylko mamy awarię radia — odpowiedział swojemu własnemu głosowi.

Oko na ekranie rozszerzyło się odrobinę.

— Awarię radia? Łączności? Jak mogło do tego dojść?

— Automaty już przystąpiły do naprawy. Zresztą nieczynne są jedynie sekcje odbiorcze. Nadajniki pracują normalnie. Wysyłamy namiar, a ponadto specjalny apel do wszystkich stacji i jednostek na naszym kursie.

— Mimo wszystka to dziwne — podsumował „ścienny” Spodka. — Czy Kapica w ogóle wie, że EB–5 jest już w drodze?

— Nie. Od razu po powrocie na Ziemię zabrałem pasażerów i wystartowałem.

— Powinienem był jednak połączyć się przedtem z ZZAA–1. Stary bardzo nalegał na jak najszybsze przeprowadzenie eksperymentu. Nie podoba mi się to, że lecimy nie wiedząc, co tam się dzieje.

— Tak — zgodził się z sobą mężczyzna stojący przed pulpitem. — Niestety, nie zrobiłem tego.

— Trudno. Przynajmniej nie lecę z próżnymi rękami. Te obliczenia, które wykonałem na asteroidach, potwierdzają słuszność teoretycznych założeń profesora, W warunkach określonej grawitacji zewnętrznej możliwe jest przekroczenie szybkości światła i wejście w nadprzestrzeń.

— Mój syn i moja żona — Bogdan mrugnął porozumiewawczo do Zuli i Marka dając im znać, że teraz powinni wytężyć całą uwagę — jeszcze nie wiedzą o eksperymencie. Oczywiście, wrócą na Ziemię, zanim przystąpimy do decydującej próby…

— Mój syn i moja żona?… — powtórzyła tym samym głosem ściana. — Co to znaczy?

— Zapominasz, że masz jeszcze córkę — w zupełnej ciszy zabrzmiał szept Zuli.

— Wławłaśnie… — rezolutnie upominała się o siebie Amina. — Zazawsze o mmimmnie zapominasz…

— Córkę? — podchwycił z widocznym wahaniem drugi zapominalski tata, przemawiający nie wiadomo skąd. Nic nie rozumiem…

— Przecież są tutaj. Moja rodzina. Kocham rodzinę, prawda?

— Mówię dość dziwnie… — zniecierpliwił się głos.

— Mam śliczną żonę — w tonie profesora Sponki pojawiło się rozbawienie, choć równocześnie zadrgała w nim nutka szczerego wzruszenia — uroczą córkę, o której nigdy nie zapominam — odpowiedział na niedawną interwencję Zuli i Anny — oraz syna, bijącego wszystkie rekordy ciekawości. Nie poznaję ich? Są tutaj…

— To chyba sen?! — Miarek uszczypnął się w policzek i wiedział od razu, że nie ma mowy o żadnym śnie.

— Dlaczego pan mówi w pierwszej osobie? — wykrztusiła Lidka.

— Cichło bądź — syknął Jacek. — On tak musi. Przecież rozmawia z własnym…

— Polecę w przestrzeń — podjął po krótkiej przerwie profesor Sponka, — Może nawet w nadprzestrzeń.

Czy nie będę tęsknił do tych, których kocham?

— Tęsknił? … Kocham? … Nie rozumiem — głos zza ściany zabrzmiał pół tonu wyżej. — Operuję teraz nieznanymi pojęciami. Muszę być tylko razem… to znaczy cały…

Bogdan pochylił się nad pulpitem. Oko zgasło. Tarcza ekranu zasnuła się cieniem.

— Rozumiecie? — rzucił wesoło profesor, tocząc spojrzeniem po oniemiałych słuchaczach. — Powiedziałem wam, że jest tylko jeden zdalnik, zbudowany na podobieństwo człowieka — zerknął w stronę nieruchomej postaci w fotelu. — Ale nigdy nie mówiłem, że zbudowaliśmy w ogóle tylko jednego zdalnika. Ten, którego słyszeliście przed chwilą, to numer drugi. I nie przypomina człowieka, prawda? Oczywiście, poza głosem…

— To… to ty? — spytała Zula. Na jej twarzy odmalowało się uczucie niechęci.

— Ja… do pewnego stopnia — potwierdził Bogdan. — To znaczy do momentu, w którym kończy się wiedza, a zaczynają ludzkie uczucia…

— Dlaczego właśnie ty? — głos Anny brzmiał już mniej więcej normalnie, chociaż widać było, że podobnie jak Zulę, niezbyt uradowało ją odkrycie „drugiego” taty w ścianie.

— Dlaczego ja? Po prostu dlatego, że spędziłem w tym statku ostatnie tygodnie i kiedy czekałem aa wyniki kolejnych badań przeprowadzonych przez automaty, miałem czas na zabawę w konstruktora. Widzicie, to właśnie EB–5, na którym teraz lecimy, będzie bohaterem eksperymentu. To ten statek wejdzie w nadprzestrzeń i odbędzie drogę… właśnie, dokąd? Kto to wie? — rozłożył ręce. — Może do najdalszych mgławic? A razem z nimi na tę pierwszą w dziejach wyprawę, co się zowie w nieznane, poleci niejaki Bogdan Sponka. Z całą swoją wiedzą i wrażliwością… poza zdolnością odczuwania bólu, strachu czy… tęsknoty, bo chociaż komputer ma zarejestrowane wszystkie matematyczne, a lepiej: informatyczne odpowiedniki tych uczuć, sam zdalnik waszego starego taty — mrugnął do Anny i Marka — nie będzie tęsknił ani cierpiał. Słyszeliście, co odpowiedział; kiedy chwaliłem urodę jego żony? Tak, jego — zaśmiał się — bo on jest przecież mną. Ale nie wie, co to jest rodzina i co czuje człowiek względem swoich najbliższych… choćby byli tak nieznośni jak pewni szybkobiegacze, których nie będę wytykał palcami…

— I pan… pan… będzie z nim, to znaczy z sobą, nie, co ja mówię!.. — Lidka zamachała rękami.

— Ona, jak sądzę, chciała się upewnić — rzekł swoim zwyczajem przez nos Jacek — że pan i pana zdalnik będziecie w kontakcie podczas eksperymentalnego lotu tego statku.

— Tak — odpowiedział lekko zniecierpliwionym tonem profesor Sponka. — Przecież po to go skonstruowałem. Przed startem włączę go znowu, a patem przez całą drogę moje i jego nerwy, oczy, palce, ośrodki mózgowe będą (połączone niewidzialnymi niteczkami fal biologicznych. Będę odbierał te same wrażenia i widział to co on… Oczywiście nie musiałem go tak programować, żeby przemawiał moim głosem… ale przyznacie, że to wcale zabawne, tak sobie pogawędzić… z samym sobą.

— Nie widzę w tym nic zabawnego — burknął obrażonym tonem Marek.

— Ani ja — stanęła wyjątkowo po stronie brata Anna.

— No dobrze — odezwała się po dłuższej chwili Zula — a co z nim? — wskazała oczami „jedyny egzemplarz” zdalnika człekokształtnego.

— O tym zadecyduje sam „oryginał” — odpowiedział ze śmiechem Adam — to znaczy mój stryjeczny dziadek. Nie chciałbym znowu narażać się Markowi. Zaraz okrzyknąłby minie zbrodniarzem i pobiegł do jakiejś komórki, zaopatrzonej w okienko, przez które mógłby mnie śledzić…

— Nie! — zaprotestował gwałtownie młody detektyw.

— Nie! — poparła go nie wiedzieć czemu Lidka.

Zula spojrzała na Jacka, a Jacek na Zulę. Ta ostatnia skinęła nieznacznie głową.

— Trzy… cztery… — zaczął jajogłowy.

— „Lidka — Nie!” — zabrzmiał zgodny duet.

— Nie — wykrzyknęła oburzona dziewczyna.

Kiedy wszyscy wyśmiali się już do syta, wzrok Adama ponownie spoczął na nieruchomym jegomościu w niebieskiej koszuli.

— Żebym tylko wiedział, dlaczego zepsuł radio — mruknął poważniejąc młody naukowiec.

— W każdym razie — westchnął.profesor Sponka — kiedy znajdzie się już na ZZAA–1, będzie na pewno grzeczny.

— Tato — odezwał się Marek. — a czy ten twój zdalnik — uniósł rękę i zatoczył nią łuk, wskazując wszystkie ściany kabiny — także ma ten jakiś… instynkt? To znaczy, czy także będzie tak bardzo chciał do ciebie wrócić?

— Owszem — przytaknął Bogdan. — Na przebieg samej próby nie będzie to miało wpływu, bo w nadprzestrzeni przestaje funkcjonować cała informatyka, przynajmniej ta którą dotąd znamy. Jeśli oczywiście eksperyment się uda i statek rzeczywiście wejdzie w nadprzestrzeń. Natomiast potem może zaistnieć sytuacja, że dzięki temu „instynktowi”, chociaż to niezbyt szczęśliwe określenie, bo instynkt mają przecież tylko żywe istoty, zdalnik pomoże sprowadzić statek z powrotem do bazy. Komputer będzie wtedy bezradny, bo zabraknie mu danych dotyczących przebytej drogi. Liczymy się z tym, że EB–5 zostanie na zawsze w kosmosie, ale gdyby mimo wszystko wrócił, zyskalibyśmy mnóstwo dodatkowego materiału naukowego… jakieś fragmenty zapisów w bębnach pamięciowych komputera, kiedy on sam będzie głupiutki poza czasem i przestrzenią, jakiś osad na pancerzu… no, ale dosyć na dzisiaj — profesor Sponka spojrzał na zegarek i zaśmiał się. — Bez mała noc. Ciekawość to straszna cecha — pogroził z udaną surowością synowi. — Wszystko trzeba tłumaczyć i tłumaczyć… w nieskończoność.

— Tato! — zawołał bez zastanowienia Marek. — Ja i tak nic nie rozumiem…

— Przynajmniej szczerze — uradował się ojciec. — Pociesz się, że nie ty jeden. Twoja mama na przykład ma bardzo mądry wyraz twarzy, co świadczy niezbicie, że obmyśla nową serię pytań…

— Jaka szkoda — mruknęła Zula — że nie mam pod ręką pomarańczy… i to bardzo ciężkiej.

— Tak czy inaczej, teraz Marek zje wreszcie obiad — orzekł Adam. Była to uwaga ze wszech miar słuszna, ponieważ chłopiec zafrapowany przedziwnymi historiami, które opowiadali ojciec i młody Kapica, na śmierć zapomniał o jedzeniu. — Na razie dość o zdalnikach, nadprzestrzeni, eksperymentach i… instynktach.

— Poza jednym — sprostował z powagą Jacek. — A mianowicie instynktem samozachowawczym. To on właśnie spowoduje, że Marek, pogodziwszy się chwilowo z tym, że nie wszystko rozumie, jednak zje obiad…

Wszyscy się roześmieli.

— Mój brat przemówił ludzkim głosem! — zawołała Lidka wznosząc ręce ku niebu. — A może to jego zdalnik?!

— Kiedy będę dyrektorem — zaczął przez nos Jacek, ale przerwał mu nowy wybuch śmiechu.

— No, wszystko w porządku — podsumował Adam.

— Na szczęście trzeci zdalnik nie wchodzi w rachubę.

Dość nam tych dwóch… a zwłaszcza jednego — dodał poważniejąc.

— Dość, dość — zgodził się skwapliwie Marek, z ustami wypchanymi zimnymi zrazikami.

W nawigatorni zapanowała cisza. Od czasu do czasu dawały się jedynie słyszeć odgłosy zmagania się samotnego biesiadnika z kremem, zrazikami, sałatką słoneczną, lodami i czym tam jeszcze. Ale Marek jadł z mniejszym apetytem, niż na to zasługiwała powitalna uczta. Wszyscy pogrążyli się w myślach. Ten statek unoszący ich przez nieskończoną czerń kosmosu, tam gdzie wielkie, złote, prażące słońce staje się tylko jedną z miliardów gwiazdek, leci ku swojemu niezbyt jasnemu przeznaczeniu ślepy i głuchy. Czy eksperyment się powiedzie i czy ta kabina, teraz tak bardzo swojska, przeniknie do tej jakiejś niepojętej nadprzestrzeni, to inna sprawa. Na razie trzeba dotrzeć do stacji Instytutu na granicy Układu. A po raz pierwszy w dziejach współczesnej kosmonautyki zdarzyło się, aby taką drogę odbywała rakieta odcięta od komunikatów, wskazówek satelitów kierunkowych i głosów dyżurnych koordynatorów w bazach orbitalnych oraz placówkach nawigacyjnych na księżycach Jowisza, Saturna, Neptuna i Urana.

Za iluminatorami była tylko czerń i nieskończone mrowie złotawych szpileczek. Komputer uruchomił wszystkie zespoły i sekcje robocze. Świadczyły o tym błyskające na pulpitach lampki i poświęcające linie, wijące się gorączkowo na tarczach ekranów. Statek szedł kursem na Transplutona.


Przed półkolistą, szeroką tarczą, w pomieszczeniu przypominającym kopułę zdjętą z dachu starożytnej katedry i umieszczoną na potężnych, żelbetowych fundamentach, starszy mężczyzna z bujną szpakowatą czupryną zwrócił się do swego młodszego towarzysza.

— Co nowego, (królu?

Łysa jak kolano czaszka wykonała ruch w lewo a potem w prawo. Przez moment zalśnił na niej niebieskawy refleks jedynej palącej się w głębi pomieszczenia słabej lampki.

— Nic. Namiar jest, ale EB–5 nadal nie odpowiada.

Za plecami mężczyzn poruszyła się złocista główka.

— Czy nic nie można zrobić? — spytał dziewczęcy głos, w którym drgała tłumiona rozpacz. — Przecież oni… przecież…

— Uspokój się, dziewczyno — powiedział łagodnie starszy. — Zrobimy wszystko co w naszej mocy. Przerwać procesu już się nie da, wiesz o tym tak samo dobrze jak my. Ale oni przecież zdążą. Muszą zdążyć. Do stu księżyców, kiedyś w końcu się odezwą…

— Wzywam EB–5 — rzucił przed siebie łysy. — Wzywam EB–5. Uwaga, wszystkie jednostki! Specjalne wezwanie alarmowe dla EB–5. Ktokolwiek zdoła nawiązać łączność z rakietą EB–5, leżącą na kursie Ziemia — Transpluton, niech natychmiast zawróci ją z drogi. Polecenie Dyrektora Instytutu Planet Granicznych. Uwaga! Wezwanie alarmowe dla EB–5…

Łysy przerwał na chwilę. Gdzieś za ścianą kopuły jakiś mały, drewniany młoteczek stukał miarowo, jakby odliczał czas.

— Dalej nic — mruknął starszy.

— Dalej nic — powtórzyła łamiącym się głosem dziewczyna.

— Nic — potwierdził łysy. — EB–5 nie odpowiada…

Загрузка...