11

Gdzieś na rzece zabuczała dwukrotnie syrena okrętowa, po chwili rozległa się jeszcze dwa razy, a dźwięk tak długo odbijał się wśród stalowych kadłubów, aż zginął w normalnym pomruku upalnej nocy. Billy Chung przewracał się z boku na bok na wytartym materacu. Od paru godzin leżał i wpatrywał się w ciemność. Pod przeciwległą ścianą posapywały przez sen bliźniaki. Syrena znów się odezwała raniąc mu uszy swym rykiem. Czemu po prostu nie chwycił towaru i nie wybiegł z mieszkania? Mógł się pośpieszyć. Czemu ten wielki sukinsyn musiał wejść akurat wtedy? Trzeba było go zabić, skoro był taki głupi. Przecież to była samoobrona. On zaatakował pierwszy. Widział to ciągle jak puszczony w kółko film: unoszące się żelazo, spojrzenie tłustej czerwonej twarzy. Łom wystający z głowy, nikły strumyczek krwi. Billy rzucał się przyciskając dłonie do piersi.

Czy każda noc będzie już taka? Gorąca, przepocona, koszmarna, z tym nieustannie wracającym wspomnieniem? Gdyby tamten nie wszedł wtedy do sypialni. Akurat wtedy… Billy jęknął, lecz zdławił dźwięk zanim ten wydobył się z ust. Usiadł i przyłożył dłonie do oczu naciskając mocno, aż w ciemności zapłonęły czerwone kręgi. A może wziąć syfa? Może to jest chwila? Kupił go za dwa dolce na taką właśnie ewentualność. Powiedziano mu, że nie można się od tego uzależnić, ale wszyscy handlarze kłamią.

Po omacku znalazł uzbrojony kabel biegnący po ścianie, wodząc po nim ręką doszedł do nie używanej skrzynki przełącznikowej. Syf był na miejscu. Wyczuł pod palcami kawałek folii, w którą był owinięty. Ma go brać? Gdzieś w mroku znów odezwała się syrena. Billy stwierdził, że kurczowo zaciśnięte palce rozorały paznokciami nogi. Szorty leżały pod ścianą, gdzie rzucił je wieczorem. Ubrał się, wziął mały pakiecik i jak najciszej otworzył drzwi. Ostrożnie stawiał nagie stopy na nagrzanym metalowym pokładzie.

Wszystkie bulaje i okna były otwarte ziejąc jak ślepe, czarne oczy w poznaczonych smugami rdzy kadłubach. Wszędzie wokoło, w każdej kabinie, w każdym zakątku spali ludzie. Billy wspiął się na górny pokład, lecz i tutaj ślepe oczy nie spuszczały z niego spojrzenia. Ostatnie schody prowadziły na mostek niegdyś zamknięty, ’ale dwa pokolenia dzieci znalazły w końcu drogę do środka, forsując wszelkie zabezpieczenia. Drzwi już nie było, podobnie jak szyb i ram w oknach. Za dnia kłębiły się tutaj dzieci z Columbia Victory. Mostek był ich ulubionym miejscem zabaw. Teraz było jednak pusto i cicho. Jedynym śladem bytności dzieci był ostry zapach moczu po kątach. Billy wszedł do środka.

Na miejscu zostało tylko to, co było naprawdę ciężkie: stalowy stół do map przymocowany do ściany, telegraf, poobłamywane koło sterowe. Billy ostrożnie położył pakiecik na stole i rozwinął folię. Wetknął palce w szary pył ledwo widoczny w świetle gwiazd. Jak oni to nazywali?

LSD? I tak było fałszowane i wszyscy mówili na to syf. Handlarze mieszali LSD z jakimiś świństwami, by było go więcej. Trzeba przyjąć wszystko, i narkotyk, i dodatki, by poczuć cokolwiek. Widział jak brali to Sam-Sam i inni z bandy Tygrysów, lecz on nigdy tego nie wąchał. Podniósł zmięty kawałek folii do nosa i zatykając jedną dziurkę kciukiem, wciągnął głęboko powietrze. Chciało mu się jedynie kichać, zatkał nos, by nie zmarnować narkotyku. Gdy minęło uczucie wiercenia, wciągnął resztę proszku w drugie nozdrze i rzucił folię na podłogę.

Nic nie czuł. Zupełnie nic. Świat był taki sam, jakim znał go dotychczas i wiedział już, że został oszukany. Dwa dolce wyrzucone w błoto. Wyjrzał przez zdewastowane okno. Łzy rozczarowania zmieszały się na twarzy z potem. Płakał i pomyślał, że to dobrze, iż jest ciemno, przynajmniej nikt nie widzi, że płacze, chociaż ma prawie osiemnaście lat. Poszarpany metal, o który się opierał, był nierówny, tworzył miniaturowe góry i doliny. Strzępiasty, gładki, miękki, twardy. Pochylił się nad nim i przesunął palcami, a dotknięcie to przyprawiło go o dreszcz przyjemności. Jak to się stało, że dotąd tego nie zauważył? Przesunął z kolei językiem po powierzchni, a słodko-gorzki smak brudnego żelaza był tak wspaniały, że poczuł jak strumień elektryczności spływa mu wzdłuż kręgosłupa. Dotknął metalu zębami. Poszarpane krawędzie zaciążyły mu w ustach, jakby odgryzł kęs wielkości połowy mostu.

Buczek statku wypełnił świat dźwiękiem; dolatujący głos był dla Billy’ego muzyką rozlegającą się wszędzie wokół niego. Otworzył usta, by nie uronić ani akordu. A może to dochodziło z jego statku? Ze wszystkich stron otaczały go czarne, roztańczone cienie bomów, masztów, kominów, przewodów, odwietrzników, łodzi, cum, sztagów. Cała flota żeglowała. Zawsze wiedział, że kiedyś popłynie i oto doczekał się. Dał znać do maszynowni i ujął koło sterowe. Drewno było tak pełne i krągłe jak jędrne ciało — akurat po jednym żywym uchwycie dla każdej dłoni! Kręcił kołem, sterował i płynął przez falującą dżunglę czarnych szkieletów.

Załoga też nie próżnowała. Rozkazy wydawał szeptem, zresztą, mógł ich wcale nie wypowiadać, byli tak dobrzy, że słyszeli nawet to, co pomyślał. Otarł krople ściekające z nosa. Pracowali głęboko pod pokładem tak, jak powinna pracować dobra załoga, a on prowadził statek. Ufali mu. Szeptali coś mozoląc się. Słyszał jak dwóch pod mostkiem zbliżyło się do siebie i jeden spytał:

— Wszyscy na stanowiskach?

Miło było to słyszeć. Radością napełniła go też odpowiedź:

— Yes, sir.

Słyszał jeszcze innych poruszających się na pokładach, przechodzących po trapach, kręcących się tu i ówdzie: Koło w jego rękach było duże, solidne, a on pewnie trzymał kurs, lawirując powoli między innymi statkami: Światła. Głosy. Ludzie poniżej, na pokładzie.

— Nie ma go w mieszkaniu, poruczniku.

— Ten skurwiel uciekł, gdy usłyszał, że idziesz.

— Może, sir, ale obstawiliśmy wszystkie kładki i schody. Wszystkie przejścia na sąsiednie statki są strzeżone. Musi być na pokładzie. Jego matka powiedziała, że poszedł spać o tej samej porze co wszyscy.

— Dobra, znajdziemy go. Masz połowę naszych sił, by złapać jednego szczeniaka, więc złap go.

— Tak, sir.

Złap go. Kogo niby? A tak, złap GO, jasne. Wiedział już, kim są ci ludzie. To policja, przyszli po niego. Znaleźli go, wiedział, że go znajdą. Ale on nie chciał iść z nimi. Nie teraz, gdy. czuł się tak wspaniale. Czy to syf sprawił? Jeśli tak, to wspaniały syf. Będzie musiał zdobyć go więcej. Wiele było rzeczy, o których nie miał pojęcia, lecz tego był pewien: gliny nie dadzą mu syfa. Żyć bez syfa?

Na schodkach prowadzących na mostek zastukały ciężkie stopy, szczęknęła poręcz. Billy wspiął się na stalowy stół i złapawszy od zewnątrz krawędź okna wciągnął się na górę. To było łatwe i też przyjemne.

— Co za smród — powiedział ktoś, potem wychylił się przez okno i krzyknął do ludzi poniżej: — Tu go nie ma, poruczniku.

— Rozejrzyjcie się. Przeszukać statek, musi tu gdzieś być.

Powietrze nocy było dość gorące, co poczuł, gdy biegł do komina. Pomyślał o przejściu na sąsiedni statek. Znalazł komin; nie było źle, z boku wystawały zagięte pręty tworzące drabinę. Wspiął się na górę.

— Słyszeliście coś?

Jeszcze jeden pręt i już był na szczycie, tuż obok krzyczącego, czarnego owalu ust, otworu ciemniejszego niż noc wokoło. Nie mógł już dalej iść, chyba żeby do środka. Zamachał ramieniem nad pustką, gdy noga mu się poślizgnęła i już zaczął zsuwać się w głąb mrocznego tunelu, lecz w ostatniej chwili dłoń znalazła wsparcie na poprzecznej sztabie w kominie — nierównym, pordzewiałym i pokrytym tłustą czernią kawałku metalu. Wspiął się na krawędź i usiadł na niej okrakiem. Przytrzymał się blach i spojrzał na gwiazdy. Teraz, gdy głosy były tylko odległym pomrukiem, widział gwiazdy tak, jak nie widywał ich dotychczas nigdy. Czy to były nowe gwiazdy? Kolorowe. Tych barw przedtem nie zauważał.

Palce mu zdrętwiały, nogi zaczął ogarniać skurcz, gdy stwierdził, że nie słyszy już głosów. Nie wiedział, czy da radę zejść, przez chwilę pomyślał, że spadnie w czeluść bezdennego, mrocznego tunelu, co nie było już wcale tak atrakcyjne, jak z początku. W końcu zdołał rozprostować nogi. Sforsował krawędź i znalazł wystające z gładzi pomalowanego metalu szczeble.

Gdy ktoś urodzi się na statku i żyje na statkach, są one dla niego czymś tak normalnym jak ulice dla innych. Billy wiedział, że jeżeli uda mu się dostać na sam dziób i wystarczająco mocno odbije się stopami, to zdoła wylądować na rufie sąsiedniego statku. Były jeszcze inne sposoby przedostawania się ze statku na statek, pozwalające nie korzystać z trapów i kładek. Używał ich czasem. Nawet po zmroku. Bez chwili namysłu ruszył w drogę. Był już blisko brzegu, gdy poczuł jak ból rozdziera mu bosą stopę. Nadepnął na zardzewiałą, stalową cumę, która igiełkami drutów utkwiła głęboko w ciele. Usiadł i spróbował po omacku uwolnić stopę. Gdy tak siedział oparty o barierkę, zaczął się trząść. Zrozumiał, że policji wymknął się tylko przez przypadek.

Szukali go i wiedzieli kim jest!

Rzeczywistość zaczynała do niego docierać. Policja ustaliła jego tożsamość i odnalazła go, i gdyby nie wyszedł akurat na mostek, już by go mieli.

Gdy dotarł do brzegu, niebo rozjaśniało się z wolna. Sylwetka miasta rysowała się mrocznym konturem. Wyszedł daleko od skupiska zacumowanych statków. Wydawało mu się, że dostrzega ludzi kręcących się w pobliżu Dwudziestej Trzeciej Ulicy, ale z tej odległości nie mógł wiedzieć na pewno.

Skoczył na nabrzeże i pobiegł ku rzędowi szop. Mała, bosa, umazana kopciem, ciężko wystraszona postać. Szybko zniknął w cieniach.

Загрузка...