23

— Nie chcę o tym więcej słyszeć! — krzyknął Billy, lecz Piotr jakby go nie usłyszał, leżał obok i nie zwracając na nic uwagi mówił dalej:

— … i ujrzałem nowe niebo i nową ziemię, albowiem pierwsze niebo i pierwsza ziemia przeminęły, i morza już nie ma. Tak jest napisane w objawieniu, to jest prawda, trzeba tylko jej wysłuchać. Dla nas to objawienie, wizja jutra…

— ZAMKNIJ SIĘ!

Lecz nie odniosło to żadnego skutku. Monotonny głos ciągnął dalej swoje na tle wycia wiatru szarpiącego starymi wrakami i wciskającego się w każdą dziurę i szparę. Billy naciągnął na głowę róg brudnego okrycia, ale osiągnął tylko tyle, że nie miał czym oddychać. Zsunął koc i zapatrzył się w szarą ciemność kabiny. Próbował ignorować Piotra. . Po usunięciu siedzeń samochód stał się nawet dość obszerny. Sypiali obok siebie na podłodze, ogrzewając się kocem z podartej azbestowej przegrody ogniowej i pokruszonymi okryciami zdartymi z siedzeń; to co je wypychało było teraz ich posłaniem. Nagle zaleciało jodyną i dymem, gdy wiatr zapędził się do rury wydechowej używanej jako komin i zamieszał spoczywające w bagażniku popioły. Bagażnik świetnie nadawał się na palenisko, niemniej ostatni kawałek węgla morskiego spalili już tydzień temu.

Zasnął, lecz nie miał pojęcia jak długo spał, gdy znów obudził go jednostajny głos Piotra. Był już pewien, że Piotr oszalał, mówił ciągle do siebie. Billy’ego dusiła ciasnota tego brudnego, śmierdzącego pomieszczenia, potoki wwiercających się w uszy słów były nie do zniesienia. Podniósł się na kolana i odkręcił o cal tylne okno, przysunął usta do szczeliny i zaczerpnął głęboko świeżego, chłodnego powietrza. Coś mokrego spadło mu na wargi. Pochylił głowę i wyjrzał. W polu widzenia przepływały białe płatki śniegu.

— Wychodzę — powiedział zamykając okno, lecz Piotr nie zareagował. — Wychodzę. Tu śmierdzi. — Wziął ponczo zrobione z tapicerki przedniego siedzenia buicka, nałożył je przez głowę i owinął się fałdami. Otworzył tylne drzwi; do środka wpłynął leniwy tuman śniegu. — To miejsce śmierdzi, ty śmierdzisz, a w ogóle to chyba zwariowałeś. — Billy wygramolił się na zewnątrz i zatrzasnął drzwi.

Śnieg padając na ziemię, topniał, lecz na karoseriach z wolna gromadziły się białe poduchy. Zaczerpnął z dachu wozu pełną garść i włożył ją do ust. Nic nie poruszało się w ciemności i noc, prócz cichego szmeru padających płatków, była cicha. Klucząc pomiędzy wrakami wszedł na Canal Street i skręcił na zachód, idąc wzdłuż Hudsonu. Ulice były dziwnie puste, musiało być bardzo późno, minęła go tylko przypadkowa riksza; skrzypienie i szum opon słyszalne były bardzo długo. Potem pojawił się jeszcze konwój platform. Stanął tyłem do jezdni i za patrzył się w okno Bowery, gdy przejeżdżały obok ze strażnikami idącymi po obu stronach. Ci, którzy je ciągnęli, zgięci byli wpół z wysiłku. To musi być coś cennego, pomyślał Billy, pewnie żywność. Pusty żołądek skurczył się boleśnie na samo wspomnienie jedzenia i Billy rozmasował go dłonią. Nie jadł nic od dwóch dni. Było coraz więcej śniegu; przechodząc obok żelaznego ogrodzenia zebrał go dość, by ulepić kulę, którą wepchnął do ust. Doszedłszy do Elizebeth Street zerknął na zegar na frontonie budynku Chinese Community Center. Wskazówki były ledwo widoczne, lecz dostrzegł, że minęła dopiero trzecia. To znaczyło, że ma jeszcze do dyspozycji przynajmniej trzy, cztery godziny, ciemności, dość czasu, by pójść i wrócić.

Jak długo szedł, było mu w miarę ciepło, mimo że topniejący na ubraniu śnieg przesiąkał powoli coraz głębiej. Lecz do Dwudziestej Trzeciej Ulicy było daleko, a on był bardzo zmęczony; nie jadł wiele przez ostatnie parę tygodni. Dwukrotnie przystawał, by odpocząć, lecz chłód szybko zmuszał go do marszu i nim mijało kilka minut, zrywał się znów na nogi. Im dalej zapuszczał się na północ, tym bardziej się bał.

Czemu niby nie miałbym tu zaglądać? — pytał sam siebie, wpatruj ąć się z lękiem w ciemność wokoło. Gliny już o mnie zapomniały,, to było tak dawńo temu, już — policzył na palcach — cztery miesiące, a teraz idzie piąty, grudzień. Gliny nigdy nie ciągną sprawy dłużej niż góra parę tygodni, chyba że ktoś zastrzeli burmistrza lub ukradnie milion Bolców. Jak długo nikt go nie widział, był bezpieczny. Dwakroć już zapuszczał się w te okolice, ale gdy tylko zbliżał się do znajomych ulic, zatrzymywał się i zawracał. Albo nie padało dość mocno, albo wokoło kręciło się zbyt wielu ludzi. Ale tej nocy było inaczej — śnieg padał wkoło jednolitą kurtyną i zdawał się coraz gęstszy, nikt go nie zobaczy. Będzie mógł spokojnie dostać się na „Columbia Victory”, dojść do domu i obudzić ich. Są jego rodziną, ucieszą się na jego widok niezależnie od tego, co zrobił; wyjaśni im, że to wszystko było ukartowane i że jest niewinny. I dadzą mu jeść! Splunął w ciemność. Dostawali przydziały na czworo i matka zawsze miała jakieś zapasy. Naje się do syta. Owsianka, przynajmniej resztki, a może nawet świeżo ugotowana i gorąca. No i ubrania, matka musi mieć je wszystkie. Weźmie trochę ciepłych rzeczy i parę ciężkich, butów po ojcu. Niczym nie ryzykuje, przecież nikt go nie zauważy. Zostanie tylko na kilka minut, może pół godziny, ale to góra, potem pójdzie sobie. Warto.

Na Dwudziestej Ulicy przeszedł pod estakadą i skierował się do pirsu 61. Przypominający remizę budynek przy molo napchany był ludźmi, nie miał dość odwagi, by przejść tamtędy. Lecz wokół budynku biegła wąska ścieżka, którą znał dobrze, lecz nigdy nie pokonywał jej po zmroku. Był to właściwie rząd wystających z wody pali, śliskich teraz od śniegu. Przesuwał się powoli, starannie przygotowując każdy krok i tuląc plecy do ściany budynku. W dole fale obijały się o nabrzeże; gdyby spadł, byłby bez szans, czekałaby go zimna, mokra śmierć. Roztrzęsiony przesunął stopę i omal nie potknął się o grubą cumę. Ponad nim wznosiły się niewidoczne w ciemności obrzeża Shiptown. Była to prawdopodobnie najdłuższa droga, by dostać się na „Columbia Victory”, co oznaczało, że powinna być najbezpieczniejsza. Nikogo nie było w zasięgu wzroku, gdy wślizgiwał się na trap i dalej na pokład.

Przeszedłszy już ponad połowę drogi przez miasteczko statków, Billy poczuł, że wszystko będzie w porządku. Pogoda mu sprzyjała, przez cały czas padało równie intensywnie, a śnieg był najlepszą ochroną. Był sam na pokładach, w trakcie swej wędrówki nie mijał nikogo, nikt go nie widział. Obmyślał sobie to wszystko od bardzo dawna. Gdyby szedł normalną drogą, ktoś musiałby usłyszeć, jak próbuje budzić swoją rodzinę waląc w drzwi. Nie był tak głupi. Gdy dotarł na miejsce, wyciągnął zza pazuchy specjalnie przygotowany drut, który wydarł ze stacji zapłonowych pół tuzina samochodów już parę tygodni temu. Koniec z ciężarkiem wywiesił za burtę i ostrożnie rozkołysał go, aż zastukał w drewnianą pokrywę zaślepiającą pokój matki i siostry. Zapukał raz, drugi. Dźwięk był tłumiony przez śnieg, ginął w zgrzytach i trzeszczeniu zakotwiczonej floty. Lecz w pokoju musiał brzmieć dość głośno, by kogoś obudzić.

Niecałą minutę później serce zabiło mu żywo, gdy z trzaskiem pokrywa odsunęła się, potem zniknęła wewnątrz. Wciągnął drut. W otworze pojawiła się ciemna plama głowy jego siostry.

— Co się dzieje? — wyszeptała. — Kto tam?

— Starszy brat — wysyczał po kantońsku. — Wpuść mnie.

Загрузка...