14

Billy Chung powtarzał sobie nieustannie, że wprawdzie gliny wiedziały, kim jest i były na jego tropie, lecz szczęście go nie opuści. Czasami zdarzało mu się zapomnieć o tym wszystkim na chwilę, potem świadomość wracała, a on z drżeniem wznawiał litanię. Czy gliny nie przyszły właśnie wtedy, gdy nie było go w mieszkaniu i czy to nie był traf! A potem, gdy uciekł nie zauważony, to też był łut szczęścia. A co by się stało, gdyby zostawił wszystko? Założył szorty, a dokładnie dzień wcześniej zaszył w nich wszystkie swoje pieniądze, by nie zgubić ich ze szpary w sandale. Tym samym miał gotówkę, a z gotówką mógł sobie poradzić. Uciekał, lecz uciekał z głową. Najpierw poszedł na pchli targ na Madison Square, gdzie obudził jednego chłopaka śpiącego pod straganem i kupił nowe sandały. Potem skierował się do centrum. Gdy otworzono punkty poboru wody, umył się, a na ulicznym straganie kupił znoszoną koszulę i trochę sucharów i zjadł je w marszu. Było jeszcze wcześnie, gdy dotarł do Chinatown, ale ulice już się zapełniały. Teraz musiał znaleźć jakiś możliwy zaułek, choćby kąt pod murem… by zwinąć się tam i zasnąć.

Ledwo się obudził, zrozumiał, że nie będzie mógł tu zostać. To było pierwsze miejsce, które mogło glinom przyjść do głowy. Musiał ruszać dalej. Niektórzy z miejscowych lokatorów ulicy już zaczynali rzucać na niego zaintrygowane spojrzenia i wiedział, że jeśli jego rysopis został rozpowszechniony, to wskażą go palcem za parę dolców. Słyszał kiedyś; że na East Side też mieszkają Chińczycy i skierował się w tamtą stronę. Jeśli zatrzyma się gdziekolwiek zbyt długo, to zostanie zauważony, ale dopóki będzie ciepło, to zawsze znajdzie miejsce do spania. Z początku nie miał żadnego planu, ale w ciągu kilku dni odkrył, że jak długo chodzi po ulicach, tak długo nikt nie zwraca na niego uwagi. Ostatecznie, może spać za dnia, a jak znajdzie spokojną kryjówkę, to nawet w nocy. Trzeba tylko było kręcić się po dzielnicach, w których byli też Chińczycy. Przemieszczał się z miejsca na miejsce i to dawało mu jakieś zajęcie. W ten sposób nie przejmował się za bardzo tym, co właściwie się z nim stanie. Dopóki starczy pieniędzy, wszystko będzie w porządku. Potem . . . Nie lubił o tym myśleć, zatem nie poświęcał tej kwestii wiele uwagi.

Dopiero ulewa skłoniła go do poszukania jakiejś przystani. Przemókł dokładnie i chociaż z początku było to nawet przyjemne, to tylko z początku. Razem z tysiącami bezdomnych schował się pod Williamsburg Bridge. Jezdnie mostu ryczały nad nimi, deszcz zacinał z boku, tak że nie miał szansy się wysuszyć i przez całą noc było mu zimno, nie zmrużył oka. Zaraz rano wspiął się schodami na most, by osuszyć się w promieniach słońca. Przed nim ciągnął się zawieszony nad rzeką chodnik, przespacerował się trochę dla rozgrzewki. Nigdy nie był tak wysoko i roztaczający się z mostu widok był dla niego czymś zupełnie nowym. Spoglądał na rzekę i na miasto, a wschodzące słońce świeciło mu prosto w twarz. W górę rzeki wolno płynął wielki, szary frachtowiec o napędzie atomowym, a całe gromady żaglówek i łodzi wiosłowych pierzchały mu z drogi. Gdy spojrzał w dół, musiał mocno przytrzymać się barierki.

Szedł tak, aż w połowie drogi przez most zdał sobie sprawę, że oddala się od Manhattanu i że wystarczy, by nie zwalniał kroku, a policja nigdy go nie znajdzie. Przed nim leżał Brooklyn, strzępiasta ściana dziwnych sylwetek rysujących się na jasnym tle nieba. Nowe, lękiem przepełniające miejsce. Nic o nim nie wiedział, lecz przecież mógł się dowiedzieć. Policja nigdy, nawet przez sto lat, nie wpadnie na pomysł, by szukać go tak daleko.

Gdy zszedł z mostu, strach zaczął z wolna znikać. Tu było tak samo jak na Manhattanie, tylko inni ludzie chodzili po innych ulicach. Ubranie już wyschło i czuł się dobrze, poza tym że był zmęczony i śpiący. Ulice ciągnęły się bez końca, wszystkie zatłoczone i pełne hałasu. Billy szedł po prostu przed siebie, zdając się na szczęście i wyroki losu. W końcu dotarł do zamkniętej, żelaznej bramy zwieńczonej kłębami drutu kolczastego. Wyblakły napis głosił:


STOCZNIA MARYNARKI WOJENNEJ — BROOKLYN
WSTĘP WZBRONIONY

Przez pręty Billy widział zaniedbany, zaśmiecony teren, na którym z rzadka rozstawione były pozamykane na głucho budynki, puste szopy, rdzewiejące góry złomu, fragmentów statków, betonu i gruzu. Wzdłuż ogrodzenia przechadzał się strażnik w szarym mundurze; prócz pokaźnego brzucha dźwigał też solidną pałkę. Spojrzał podejrzliwie na Billy’ego, który zaraz oddalił się.

To było coś. Olbrzymi obszar, chyba sto mil, zupełnie bezludny, zamknięty, zapomniany. Gdyby wślizgnął się tam, nie wpadając w oko glinom, to mógłby ukrywać się choćby i przez wieczność. Tylko jak wejść? Ruszył wzdłuż muru, aż beton ustąpił miejsca poprzekrzywianej, zardzewiałej siatce. Od góry nadal zagradzał drogę drut kolczasty, tutaj jednak był zniszczony przez rdzę, która pozlepiała go w strąki i pokruszyła. Ulica była niemal bezludna, z drugiej strony ciągnęły się ślepe ściany starych magazynów. Sforsowanie tego odcinka ogrodzenia nie powinno być trudne. O tym że nie był pierwszą osobą, która wpadła na ten pomysł, przekonał się chwilę później. Przyglądał się właśnie siatce, gdy dostrzegł jakiś ruch i w pole widzenia wkroczył mężczyzna niewiele starszy od niego. Zatrzymał się i zlustrował obie strony ulicy, a gdy był pewien, że nikt nie kręci się zbyt blisko, schylił się aż do podstawy ogrodzenia i odepchnął podpierając ją kanciastą bryłą betonu. Wyćwiczonym ruchem przepełznął pod siatką i umieścił kawał betonu z powrotem na miejscu; siatka opadła, a on spokojnie odszedł ulicą.

Billy poczekał, aż tamten oddali się, potem podszedł do dziury. Ktoś wygrzebał tu płytki podkop, wystarczający akurat, by przedostać się pod ogrodzeniem, a nie zwracający uwagi, szczególnie, gdy siatka była opuszczona. Przesunął beton tak, jak zrobił to poprzednik, rozejrzał się i prześliznął pod spodem. Nic trudnego. Kopnął bryłę betonu z powrotem, tak że siatka opadła i podbiegł szybko w kierunku najbliższego budynku.

Było w tych olbrzymich przestrzeniach pustej ciszy coś wzbudzającego lęk. Nigdy dotychczas nie czuł się aż tak samotny; po raz pierwszy nie było wokoło innych ludzi. Zwolnił przyciskając się do nagrzanych cegieł, przystając i wyglądając ostrożnie, gdy dochodził do narożnika. Przed nim rozciągała się szeroka, usiana wrakami aleja. Już miał ruszyć dalej, gdy w dali pojawił się strażnik. Billy przypadł do muru, czekając, aż tamten przejdzie. Potem pobiegł w przeciwnym kierunku, kryjąc się w cieniu pordzewiałych dźwigarów pływającego suchego doku.

Krążył od szczątków do ruin, rozglądając się za jakimś schronieniem, do którego mógłby wpełznąć i wreszcie zasnąć. W okolicy byli jeszcze inni strażnicy. Pozostawali tylko na otwartej przestrzeni i nigdy nie zbliżali się do budynków. Gdyby tak dało się znaleźć drogę do środka którejś z zamkniętych budowli. Jedna z nich wyglądała dość obiecująco — długi, niski budynek z zapadniętym dachem i przeszklonymi oknami. Obstawiony był płytkami azbestowymi, lecz wiele okien było wybitych, a jedno zostało nawet wyrwane z framugą. Podszedł bliżej i zajrzał do środka: nic, tylko ciemność. Zarwany dach zwisał na kilka stóp nad podłogą tworząc mroczną, cichą jaskinię. Tego właśnie potrzebował. Ziewnął i wsunął się do środka. Zaraz też krzyknął z bólu, gdy wielki kawał żelaza uderzył go gdzieś z boku.

W ciemności zapłonęły czerwone ogniki bólu. Billy rzucił się do odwrotu. W chwilę później, gdy trzymając się za obolały bok szukał wyjścia, coś ciężkiego przeleciało tuż obok jego głowy i rąbnęło w ścianę, rysując jej powierzchnię siatką pęknięć. W końcu wydostał się na zewnątrz.

Kuśtykając rozglądał się wkoło. Nikt za nim nie szedł. Oddalił się jak najszybciej, oglądając się jeszcze na ziejący otworem budynek. Strach pozwolił mu zatrzymać się dopiero za rogiem. Podwinał koszulę i obejrzał ciemniejące już ślady pod żebrami. Bolało.

Potrzebował oręża. Nie, żeby miał zamiar wrócić do tego budynku, za nic! Chciał tylko mieć pod ręką coś, czym mógłby w razie potrzeby skutecznie się obronić. Wokół leżało wiele odłamków betonu. Podniósł jeden, w którym tkwił jeszcze kawał pręta zbrojeniowego. Na pomysł ukrycia się tutaj musiało wpaść już wielu i powinien zrozumieć to, gdy ujrzał tamtego, przekradającego się przez płot. Schodzili z oczu strażnikom, co zresztą wydawało się dość łatwe i odganiali wszystkich od miejsc, które sobie wybrali. Zapewne istnieją wejścia do każdego z tych budynków. Zadrżał na myśl o wchodzeniu gdziekolwiek i przycisnął dłoń do potłuczonego boku. Może powinien odejść stąd jak najszybciej, dziękując losowi, że jest cały i mniej więcej zdrowy? Lecz to był zbyt dobry teren, by zeń tak łatwo zrezygnować. Byle tylko znaleźć jakąś dziurę, zwinąć się i zasnąć. Musi rozejrzeć się jeszcze, zanim ostatecznie skapituluje. I poszukać coś lepszego niż kawał betonu. Myszkował tak długo, aż zrozumiał, że mimo ogólnego wrażenia bałaganu i ruiny, nigdzie nie leżało nic, co mogłoby zostać wykorzystane jako broń. Zupełnie jakby wielu innych przeczesało już ten teren przed nim i to z identycznym zamiarem. Zacisnął mocniej dłoń na odłamku gruzu i pokuśtykał dalej.

Nie minęło wiele czasu, a znów zapragnął uciec z tej rozpadającej się, przeżartej rdzą dżungli, lecz zgubił już drogę. Słońce świeciło niemal dokładnie nad jego głową, blask odbijał się od popękanych ulica Szedł wzdłuż nabrzeża szerokiego, suchego doku, pustego teraz i zapomnianego kanionu zaśmieconego strzępami ciszy; czuł się jak owad pełznący po krawędzi świata. Od odległych wież Manhattanu oddzielały go brudne nurty East River. Ból w boku dawał znać o sobie z każdym oddechem, a samotność, jak niemożliwy do zniesienia ciężar, przytłaczała go coraz bardziej.

Tuż nad wodą spoczywał rozebrany częściowo statek. Od chwili, gdy wyciągnięto go na brzeg, musiały upłynąć długie lata. Większość poszycia została zdarta niegdyś przez robotników stoczniowych i rdzewiejące wręgi sterczały teraz jak żebra martwego potwora morskiego. Praca nigdy nie została ukończona, tylna część statku była prawie nietknięta, zaś sama rufa i znajdujące się na niej nadbudówki były w idealnym stanie. Statek był kiedyś tankowcem i chociaż na poziomie gruntu nie otwierało się żadne wejście, to solidna gródź poprzeczna, która była ciągle na miejscu, dawała szansę wspięcia się na górę, ku drzwiom kabin. Ciekawe, czy ktoś już tego próbował? Może tak, może nie, ale na to pytanie nie można było odpowiedzieć stojąc na dole. Musiał odpocząć. Widok statku przypomniał mu dom. Musi spróbować. Kawał betonu mógł nastręczyć trochę kłopotu przy wspinaczce, lecz postanowił wziąć go ze sobą.

Przed drzwiami nadbudówki pozostał tylko wąski skrawek pokładu, szeroka na parę stóp ścieżka. Billy wciągnął się na nią i z „bronią” w ręce stanął przed pozbawionym drzwi wejściem.

— Jest tam kto? — zawołał niezbyt głośno. Okrągłe otwory, niegdysiejsze bulaje, rzucały do wnętrza snopy światła, jasne kręgi podkreślające panujący tu mrok. — Hej, tam! — zawołał raz jeszcze, ale odpowiedziała mu tylko cisza.

Powoli i ostrożnie zagłębił się w ciemności. Tym razem nic go nie uderzyło, nic się nie poruszało. Zamrugał nie przywykłymi do mroku oczami, usiłując rozpoznać skulony pod ścianą kształt, lecz była to tylko sterta śmieci. W rogu leżała następna, i musiał spojrzeć na nią dwukrotnie, zanim zorientował się, że to człowiek. Oparty o ścianę, z wyciągniętymi przed siebie nogami, wpatrywał się intensywnie w Billy’ego.

— Połóż to coś, no, to co trzymasz w dłoni — powiedział mężczyzna przyciszonym głosem, prawie szeptem. Wyciągnął długie ramię uzbrojone w kawał rury i postukał nią o pokład. Billy patrzył na niego z szeroko otwartymi oczami. Ból w boku dał znać o sobie. Upuścił kawał betonu.

— Bardzo mądrze — powiedział mężczyzna. — Bardzo mądrze. — Wstał energicznie, rozkładając się jak calówka. Był wysoki, chudy, z pajęczymi ramionami. Gdy wszedł w smugę światła słonecznego, Billy ujrzał opinającą ciasno kości policzkowe skórę i niemal bezwłosą głowę. Wargi podwijały się, ukazując długie, żółte zęby. Oczy miał okrągłe jak zdziwione dziecko i tak wodnisto niebieskie, że wydawały się przejrzyste. Nie było to puste spojrzenie. Przypominało okno wychodzące na nieskończoność. Wpatrywał się w chłopca bez słowa, kołysząc rurą i pokazując zęby w grymasie, który mógł być zarówno uśmiechem, jak i czymś zupełnie przeciwnym.

Billy zrobił krok ku drzwiom, ale koniec rury uniósł się i zatrzymał go.

— Czego tu chcesz? — spytał szeptem gospodarz.

— Niczego nie chcę. Już sobie…

— Czego chcesz?

— Szukałem kąta, by się położyć, zmęczony jestem. Nie szukam kłopotów.

— Jak masz na imię? — Oczy ani drgnęły, zupełnie jakby żyły innym życiem niż właściciel głosu.

— Billy… — Czemu odpowiedział tak szybko! Zagryzł wargi. Czemu podał prawdziwe imię?

— Masz coś do jedzenia, Billy?

Już miał skłamać, ale pomyślał przez chwilę. Sięgnął za pazuchę.

— Proszę, mam parę sucharów. Chce pan? Są trochę pokruszone.

Rura upadła na pokład i potoczyła się na bok. Wyciągając przed siebie obie ręce, mężczyzna podszedł do Billy’ego. — Rzucajcie chleb waszym głodnym. Wróci on bowiem do was po wielu dniach. Czy wiesz skąd są te słowa?

— Nie, nie wiem — powiedział niepewnie Billy, wysypując suchary w stulone dłonie.

— Nie oczekiwałem nawet, że będziesz wiedział — stwierdził mężczyzna tonem skargi. Usiadł w tym samym miejscu co przedtem, oparł się plecami o ścianę i zaczął miarowo przeżuwać pieczywo. — Jesteś poganinem, jak się domyślam, żółtym poganinem, chociaż to nie ma znaczenia. Wszyscy jesteśmy przez Niego stworzeni i ciebie to też dotyczy. Chcesz spać, śpij. Jest tu dość miejsca dla dwóch.

— Mogę sobie iść, pan był tu pierwszy.

— Boisz się mnie, co?

Billy odwrócił głowę. Nie mógł znieść tego niezmiennego spojrzenia.

— Anie powinieneś, nasz strach bowiem ma się ku końcowi. Wiesz, co to oznacza? Czy wiesz, co kryje się w cyfrach oznaczających ten rok?

Billy usiadł w milczeniu. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Mężczyzna dojadł okruszki, wytarł ręce w brudne spodnie i westchnął ciężko.

— Możesz nie wiedzieć. Idź spać, nie masz się czego bać. Nikt nie będzie cię niepokoił. W naszej wspólnocie mamy ścisłe reguły dotyczące własności i naruszania cudzego terenu. Zwykle tylko zupełnie niezorientowani obcy zjawiają się tutaj i próbują gdzieś wejść, chociaż, gdyby rozniosło się, że warto, to chętnych byłoby więcej. Lecz tutaj i tak nikt nie przyjdzie, wszyscy wiedzą, że nie mam niczego, czego można by pożądać. Możesz spać, tutaj jesteś bezpieczny.

Wydawało się, że zasnąć tutaj byłoby szaleństwem i to niezależnie od zmęczenia, przynajmniej jak długo ten dziwny mężczyzna nie odwróci wzroku. W końcu jednak Billy położył się pod ścianą, czujny, z otwartymi oczami i zamyślił się. Co robić dalej? Mężczyzna tymczasem mruczał coś do siebie i drapał się pod koszulą po żebrach. Do uszu Billy’ego dobiegło naraz piskliwe brzęczenie — klepnął dłonią trafiając komara. Po chwili drugi ugryzł go w nogę. Billy zaraz rozdrapał tworzącą się opuchliznę. Wyglądało, że statek aż roił się od komarów. Co zrobić? Spróbować odejść?

Z nagłym przerażeniem zdał sobie sprawę, że spał. Słońce chyliło się ku zachodowi, świecąc wprost w otwarte wejście. Usiadł niezdarnie i rozejrzał się. Kabina była pusta. Poobijany bok bolał nie do zniesienia. Z zewnątrz dobiegł znowu dźwięczący, metaliczny odgłos. Tak, to właśnie go obudziło. Tak cicho jak tylko mógł, wyszedł na zewnątrz i spojrzał w dół. Znany mu już mężczyzna wspinał się na pokład, a rura, z którą się najwidoczniej nie rozstawał, uderzała o gródź — to właśnie czyniło ten hałas. Billy cofnął się, gdy mężczyzna rzucił rurę przed siebie, a potem sam wciągnął się na pas stalowego pokładu.

— Punkty poboru wody są zamknięte — powiedział, stawiając starą puszkę po farbie, którą przyniósł ze sobą. — Ale znalazłem miejsce, gdzie jeszcze stoi woda z wczorajszego deszczu. Chcesz się napić?

Billy przytaknął, zdając sobie sprawę z tego, że gardło ma wysuszone na wiór. Ujął podaną mu puszkę. Była wypełniona w połowie czystą wodą, przez którą widać było zeschłe resztki zielonej farby. Woda była bardzo dobra.

— Wypij więcej. Ja wypiłem swoje, gdy napełniałem puszkę. Jak masz na imię? — spytał biorąc puszkę z powrotem .

Pułapka? Przecież powinien pamiętać, gdy wczoraj mu się przedstawiłem.

— Billy — nie odważył się podać innego.

— Do mnie możesz mówić Piotrze. Możesz zostać tu jak długo zechcesz. — Mężczyzna wszedł z puszką do środka i zdawał się zapomnieć o kawałku rury. Billy spojrzał na nią podejrzliwie. O co tu właściwie chodzi? — Zostawiłeś rurę — zawołał.

— Przynieś ją proszę. Nie powinienem o niej zapominać. Połóż ją — powiedział, gdy Billy wszedł do środka. — Jeśli pamiętam, to mam jeszcze gdzieś schowany drugi taki kawałek. Będziesz mógł brać go ze sobą, gdybyś wychodził na zewnątrz. Niektórzy z naszych sąsiadów bywają niebezpieczni.

— Strażnicy?

— Nie. Na nich nie warto zwracać większej uwagi. Ich praca to synekura, nie tęsknią za przeszkadzaniem nam bardziej niż my za nimi. Jak długo nie plączemy się na widoku, to możemy tu być. Od nich po prostu trzymaj się z daleka. Sam zobaczysz, że nie przyglądają się wszystkiemu zbyt dokładnie, po co mieliby szukać guza, skoro i tak im płacą. Sensowni ludzie. Cokolwiek warte było wyniesienia, zniknęło stąd już parę lat temu. Strażnicy zostali tylko dlatego, że nikt nigdy nie postanowił nic konkretnego o losach tego miejsca. Najłatwiej było po prostu o nim zapomnieć i tak też zrobiono. Ci ludzie są żywymi symbolami naszej kultury, jej rozkładu, tak jak to pustkowie kryje w sobie więcej znaczeń niż na to wygląda. Dlatego tu mieszkam. — Objął rękami kościste golenie, złożył się i oparł podbródek na kanciastych kolanach. — Czy wiesz ile wejść prowadzi na ten teren? — Billy zaprzeczył gestem głowy, usiłując zrozumieć o czym też Piotr mówi. — No to ci powiem. Jest ich osiem, z tego tylko jedno w użyciu, dla strażników. Pozostałe są zamknięte i zaplombowane, siedem pieczęci. Czy to nic ci nie mówi? Siedem pieczęci? Nie, widzę, że nie. Ale są jeszcze inne znaki, niektóre ukryte, niektóre jasno widoczne. A będzie ich jeszcze więcej. Niektóre istnieją już obok nas od stuleci, tak jak to wielkie miasto zepsucia zwane Babilonem, które nigdy nie było Rzymem, jak wielu fałszywie wierzyło. Czy wiesz, jak nazywa się tamto miasto? — Tam? Chodzi panu o Nowy Jork?

— Tak, ale to tylko jedno jego imię, inne bowiem, już od dawna jest używane i nikt przeciwko temu nie protestuje, to Babilon nad rzeką Hudson. Jak zatem rozumiesz, tu jest wszeteczeństwo i tu się ono lęgnie i wkrótce nastąpi Armageddon i stąd ja musiałem się pojawić. Czy uwierzysz, że kiedyś byłem księdzem?

— Tak, pewnie — powiedział Billy, ziewając i rozglądając się po kabinie.

— Kapłan Kościoła powinien mówić prawdę i ja to czyniłem, a oni wyrzucili mnie i teraz są zupełnie jak ci, którzy wabią antychrysta do swoich komnat. Kolegium kardynałów doradziło Ojcu Świętemu, by cofnął klątwę, którą niegdyś Kościół obłożył niszczenie życia nie narodzonego, i on rozważa to poważnie, a tymczasem wszystkich nas obowiązuje prawo Boże. Powiedział On, byśmy mnożyli się i nam tak wypada, i dał nam rozum, by leczyć choroby, a słabych czynić mocnymi, i oto, gdzie leży prawda. Już niedługo nadejdzie millenium, świat zaś zaludniony jest oczekującymi na Niego duszami. To jest prawdziwe millenium. Fałszywi prorocy twierdzili, że miał to być rok tysięczny, lecz teraz w tym jednym mieście więcej jest ludzi niż wówczas było na całym świecie. Teraz wybija godzina. Widzę, jak się zbliża, odczytuję znaki. Świat nie zniesie już więcej, rozpęknie się na części pod ciężarem mas ludzi, ale nim to nastąpi, aniołowie zadmą w siedem trąb, a stanie się to w Nowy Rok, pierwszy dzień nowego stulecia. A wówczas wszyscy zostaniemy osądzeni.

Gdy umilkł, w powietrzu rozlegało się tylko głośne brzęczenie komarów. Billy zabił jednego na nodze, wierzchem dłoni otarł kroplę krwi. Na jasno oświetlonych słońcem ramionach Piotra widać było blizny i pręgi starych ukąszeń.

— Nigdy nie widziałem naraz tyle komarów, co tutaj — powiedział Billy. — I to za dnia, a one zawsze gryzą wieczorem.

Wstał i zaczął krążyć po kabinie, szukając ucieczki od brzęczących owadów. Odkopywał na bok przesiąknięte brudem szmaty i gnijące kawałki drewna. Pośrodku tylnej grodzi zauważył, uchylone na parę cali, ciężkie, żelazne drzwi.

— Co tam jest?

Piotr nie słyszał lub udawał, że nie słyszy. Billy naparł na drzwi, lecz zardzewiałe zawiasy ani drgnęły.

— Nie wie pan, co tam jest? — tym razem spytał głośniej.

Piotr poruszył się i odwrócił.

— Nie, nigdy tam nie zaglądałem.

— To jest zamknięte od bardzo dawna, kto wie, co tam może leżeć. Nigdy nic nie wiadomo. Sprawdźmy, czy nie udałoby się otworzyć tych drzwi.

Naparli razem i używając kawałka rury jako dźwigni zdołali poruszyć drzwi o następne parę cali. Szpara była na tyle szeroka, by Billy mógł wślizgnąć się do środka. Ledwo to zrobił, jego stopa zahaczyła o coś leżącego na pokładzie.

— Niech pan na to spojrzy, mówiłem, że w takich zakątkach można znaleźć niejedno.

Był to ponad jard długi, stalowy łom, zapomniany widocznie lata temu przez jakiegoś robotnika, pordzewiały z wierzchu, jednak nie stracił nic na wartości.

— Jakby co, to będę mógł go dobrze sprzedać. A na razie… — wsunął spłaszczony koniec w szparę przy zawiasach i zawisł na żelazie. Zardzewiałe zawiasy skrzypnęły i drzwi stanęły otworem. Po drugiej stronie była mała platforma ze stopniami biegnącymi gdzieś w dół i ginącymi w mroku. Billy ruszył nimi powoli, jedną dłoń oparł na barierce, w drugiej ściskał łom. Przy piątym kroku jego stopa znalazła się po kostkę w wodzie.

— Tutaj nie jest tak ciemno — powiedział Piotrowi. — Tu jest pełno wody.

Piotr zajrzał do środka i wskazał na dwie jasne plamy nad nimi.

— Tu musi spływać wszystko, co spada na górny pokład. Mamy tu parę lat deszczu.

— Teraz już wiemy, skąd przylatują pańskie komary — zamknięta przestrzeń pełna była ich brzęczenia. — Wystarczy, że zatrzaśniemy te drzwi, a będziemy mieli z nimi spokój .

— Sensowny pomysł — zgodził się Piotr i spojrzał na ciemną powierzchnię. — Oszczędzi nam to też wycieczek do punktów poboru wody po drugiej stronie ogrodzenia. Mamy tu jej więcej niż pewnie zdołamy kiedykolwiek zużyć.

Загрузка...