Burze Maris leciała kilka metrów nad powierzchnią morza, ujarzmiając wzburzone prądy powietrzne szerokimi, metalicznymi skrzydłami. Był to lot szaleńczy, nierozważny. Upajała się niebezpieczeństwem i bryzgającym pyłem wodnym, nie zważając na chłód. Niebo miało złowieszczą barwę kobaltu, wiatry przybierały na sile, ale ona unosiła się na skrzydłach i to jej w zupełności wystarczało. Gdyby teraz przyszło jej umrzeć, to z błogim uśmiechem na ustach.
Leciała lepiej niż kiedykolwiek przedtem. Lawirowała między powietrznymi prądami niemal bezwiednie, za każdym razem natrafiając na podmuch z dołu lub z góry, dzięki czemu szybowała coraz dalej i coraz szybciej. Każdy jej wybór okazywał się trafny; nie była zmuszona do pośpiesznego miotania się nad wzburzoną kipielą, a jeśli wykonywała trudne manewry, to jedynie po to, by czuć jeszcze większą radość. Bezpieczniej byłoby lecieć na dużej wysokości, niczym dziecko, jak najdalej od fal, aby nie narazić się na popełnienie błędu. Jednakże Maris niemal ślizgała się po morskiej toni, jak przystało na prawdziwego lotnika. Wystarczyło lekko zamoczyć skrzydło, zaledwie musnąć nim o wodę, a już spadało się niezdarnie z wyżyn nieba. Taki błąd oznaczał również śmierć: ze skrzydłami o rozpiętości ponad sześciu metrów nie dałoby się płynąć zbyt długo.
Maris nie brakowało odwagi, ale wiedziała, jak groźne mogą być wiatry.
W oddali wypatrzyła szyje scylli, która majaczyła na horyzoncie niczym ciemny, falisty sznur. Zareagowała prawie odruchowo. Pociągnęła prawą ręką skórzany uchwyt skrzydła, a lewą wypchnęła płat w górę. Następnie przemieściła cały ciężar ciała na drugą stronę. Wielkie, srebrne skrzydła — zrobione z cienkiego, prawie nic nie ważącego, ale niesamowicie wytrzymałego materiału — przesunęły się wraz z nią. Jeden czubek skrzydła prawie musnął niebezpieczne, grzywiaste fale, drugi zaś uniósł się wyżej. Dzięki temu Maris mogła lepiej wykorzystać zrywający się wiatr i wkrótce zaczęła się piąć do góry.
Liczyła się ze śmiercią, podniebną śmiercią, ale nie zamierzała skończyć w taki sposób — przechwycona w powietrzu niczym nieostrożna rybitwa, żeby jakiś głodny potwór mógł napełnić nią swój brzuch.
Po kilku minutach dogoniła scyllę i zatrzymała się, a potem, kpiąc sobie z niej, okrążyła ją, uważając jednak, żeby się nie znaleźć w zasięgu potwora. Z góry mogła swobodnie obserwować cielsko scylli, która znajdowała się tuż pod falami, miarowo poruszając gładkimi, czarnymi płetwami. Malutka, osadzona na długiej szyi głowa powoli przechylała się z boku na bok i najwyraźniej ignorowała obecność Maris. Dziewczyna pomyślała, że zapewne stworzenie już zdążyło się zetknąć z lotnikami i ich mięso nie przypadło mu do gustu.
Wiatry były teraz zimniejsze i ciężkie od soli. Sztorm przybierał na sile; Maris odczuwała wyraźne drganie powietrza. Rozweselona, wkrótce zostawiła scyllę daleko w tyle i znowu była sama. Leciała bez wysiłku przez pusty, ciemniejący nieboskłon, słysząc jedynie łopot swoich skrzydeł.
Po pewnym czasie zobaczyła wyłaniającą się z morza wyspę; właśnie na niej miała wylądować. Westchnęła, żałując, że to już koniec podróży.
Na lądowisku dyżurowali Giną i Tor — dwoje miejscowych lądowców. Maris zastanawiała się, czym zajmują się tacy ludzie, kiedy nie pomagają przybywającym lotnikom. Zrobiła nad nimi kółko, żeby zwrócić na siebie uwagę. Oboje natychmiast zerwali się z mokrego piasku i pomachali do niej. Kiedy zbliżyła się ponownie, byli już gotowi. Opadała coraz niżej, aż w końcu jej stopy dzieliło od ziemi zaledwie kilkanaście centymetrów. Giną i Tor biegli równolegle do niej, po obu stronach jej skrzydeł. Maris zaszurała palcami nóg o ziemię, stopniowo wytraciła szybkość i wreszcie się zatrzymała, wzniecając tumany piasku.
Wtuliła twarz w zimną, suchą plażę. Czuła się idiotycznie. Leżący lotnik przypominał przewróconego na wznak żółwia. Mogłaby dźwignąć się na nogi, gdyby zmusiły ją do tego okoliczności, lecz taka operacja byłaby uciążliwa i niegodna. Mimo wszystko lądowanie przebiegło dobrze.
Giną i Tor przystąpili do metodycznego składania skrzydeł, złącze po złączu. Uwalniali poszczególne rozporki i nakładali je na siebie, a wówczas naciągany przez nie materiał wiotczał. Kiedy wszystkie prostowniki zostały wciągnięte do wewnątrz, skrzydła skurczyły się do dwóch metalowych fałd, luźno zwisających z centralnej osi przymocowanej do pleców Maris.
— Spodziewaliśmy się Colla — powiedziała Giną, uporawszy się z ostatnią rozporą. Jej krótkie, ciemne włosy sterczały niczym najeżone ostrza.
Maris potrząsnęła głową. Być może ta podróż rzeczywiście należała się Collowi, ale ona sama rozpaczliwie tęskniła za byciem w powietrzu. Zabrała skrzydła — swoje skrzydła — i opuściła dom, zanim jej brat wstał z łóżka.
— Pewnie gdy minie następny tydzień, będzie miał za sobą już dużo lotów — rzekł wesoło Tor. Wciąż miał w swoich cienkich, jasnych włosach ziarenka piasku i trochę drżał owiewany morskimi wiatrami, lecz cały czas się uśmiechał. — Nalata się, ile zechce. — Stanął przed Maris, żeby pomóc jej odpiąć skrzydła.
— Sama będę je niosła — warknęła Maris, zniecierpliwiona i poirytowana jego nonszalanckim tonem. Cóż on mógł rozumieć? Czy ktokolwiek z nich mógł pojąć istotę latania? Przecież byli lądowcami.
Ruszyła w kierunku bazy lotników. W ślad za nią kroczyli Giną i Tor. Na miejscu jak zwykle pokrzepiła się jedząc i pijąc, a potem, stanąwszy przed dużym, buzującym kominkiem, grzała się i suszyła rzeczy. Na zadawane jej przyjazne pytania odpowiadała lakonicznie. Starała się unikać słów, nie myśleć: „To może być ostatni raz". Ponieważ była lotnikiem, wszyscy szanowali jej milczenie, chociaż sprawiła im zawód. Wszak opowieści lotników stanowiły dla nich, szczurów lądowych, najczęstsze źródło informacji o tym, co działo się na innych wyspach. W nękanych codziennymi sztormami morzach roiło się od scylli, kotów morskich i innych drapieżników; ze względu na niebezpieczne warunki statki kursowały regularnie tylko między wysepkami położonymi blisko siebie. Lotnicy zapewniali łączność między archipelagami; oczekiwano od nich najnowszych wieści, plotek, piosenek, anegdot i romansów.
— Zwierzchnik przyjmie cię, gdy tylko odpoczniesz — oświadczyła Giną, ostrożnie dotykając ramienia Maris.
Maris odsunęła się. Tak, tobie wystarczy, że usługujesz lotnikom, pomyślała. Chciałabyś mieć za męża lotnika — na przykład Colla, gdy dorośnie — i nie masz pojęcia, co dla mnie znaczy fakt, że to Coll będzie lotnikiem, a nie ja.
— Już jestem gotowa — powiedziała głośno. — To był łatwy lot. Wiatry wykonały za mnie całą robotę.
Giną zaprowadziła ją do sąsiedniego pokoju, gdzie zwierzchnik czekał na przyniesioną przez nią wiadomość. Podobnie jak pierwsza sala, pomieszczenie było długie i oszczędnie umeblowane; w wielkim, kamiennym kominku trzaskały płomienie. Zwierzchnik siedział na miękko wyściełanym krześle blisko ognia. Na widok Maris powstał. Lotników zawsze witano jak równych rangą, nawet na wyspach, gdzie zwierzchnicy byli czczeni na podobieństwo bogów i dysponowali niemal nieograniczoną władzą.
Po rytualnych powitaniach Maris zamknęła oczy i wyrecytowała wiadomość. Nie zastanawiała się nad treścią i zupełnie jej ona nie obchodziła. Wypowiadała kolejne słowa bez udziału świadomości. Pomyślała, że prawdopodobnie chodzi o politykę. Ostatnimi czasy wszystko sprowadzało się do polityki.
Kiedy wiadomość została przekazana, Maris otworzyła oczy i uśmiechnęła się do zwierzchnika — rozmyślnie, albowiem mężczyzna sprawiał wrażenie zatroskanego jej słowami. Jednakże szybko otrząsnął się i odwzajemnił jej uśmiech.
— Dziękuję — powiedział trochę niepewnym głosem. — Dobrze się spisałaś.
Zaproponowano jej nocleg, ale odmówiła. Do rana burza mogła zupełnie ustać, a poza tym nocne latanie było przyjemne. Tor i Giną wyszli razem z dziewczyną i odprowadzili ją po skalistej ścieżce aż do skały lotników. Osadzone w kamiennym podłożu latarnie rozpraszały mrok, dzięki czemu wspinaczka po krętym szlaku była bezpieczniejsza.
Na samej górze znajdował się naturalny występ, pogłębiony i poszerzony ludzkimi rękami. Dalej rozciągał się głęboki na kilkadziesiąt metrów uskok; na kamienistą plażę wdzierały się przybrzeżne fale. Giną i Tor rozwinęli skrzydła Maris i zablokowali rozporki. Napięta metalowa powierzchnia zajaśniała srebrzystym blaskiem. Maris skoczyła.
Dała się porwać wiatrowi i znowu leciała nad ciemnym morzem, słysząc pomruki dudniącej w górze burzy. Kiedy była już wysoko, ani razu nie obejrzała się na dwoje tęsknie śledzących ją ludzi. Wiedziała, że niebawem i ona będzie musiała się zadowolić życiem na lądzie.
Nie skręciła w kierunku domu. Popłynęła wraz z porywistą nawałnicą, która wiała teraz gwałtownie na zachód. W każdej chwili należało się spodziewać grzmotów i deszczu; w takich warunkach Maris musiałaby wzbić się ponad chmury, aby znaleźć lepsze schronienie przed piorunem. W okolicach domu zapewne panował spokój. Ludzie przeczesywali plaże w nadziei, że wiatry przywiały coś ciekawego. Być może ten czy ów spuścił łódkę, aby nie wrócić z całodziennego połowu z pustymi rękami.
Wiatr jękliwie zawodził i spychał Maris, lecz ona płynnie i bez wysiłku utrzymywała wytyczony przez siebie kurs. W pewnej chwili przypomniał jej się Coll i nagle straciła panowanie nad sobą. Zachwiała się, opadła, a potem, gwałtownie manewrując, z powrotem podciągnęła się w górę. Przeklinała siebie samą. Dotychczas było cudownie — dlaczego to wszystko miało się skończyć w taki sposób? Być może odbywała swój ostatni lot, dlatego starała się wypaść lepiej niż kiedykolwiek, lecz jej wysiłki nie miały wiele sensu. Straciła wyczucie: wiatr już nie był jej przychylny.
Leciała teraz chaotycznie, napinała mięśnie aż do bólu, toczyła zawziętą walkę z nadciągającą burzą. Zdecydowała się wzbić wyżej; ponieważ wiatr przestał jej sprzyjać, zbytnia bliskość wody mogła się okazać niebezpieczna.
Podniebne zmagania zupełnie ją wyczerpały i dopiero gdy zobaczyła Orle Gniazdo, uświadomiła sobie, jak dużą odległość pokonała.
Orle Gniazdo było potężną skałą sterczącą w morzu, walącą się kamienną wieżą, którą otaczały spienione fale, wściekle uderzające o jej wysokie, strome mury. Miejsce nie zasługiwało na miano wyspy. Jedynym przedstawicielem świata flory były tu kępy zdrewniałych porostów. W nielicznych osłoniętych szczelinach i występach skalnych znajdowały się jednak ptasie gniazda, a na samym szczycie zbudowali swoją bazę lotnicy. Właśnie tutaj, w miejscu, do którego nie zdołałby zawinąć żaden statek, w miejscu, gdzie mogły osiąść tylko latające istoty — ptaki i ludzie — powstała ich mroczna, kamienna siedziba.
— Maris!
Usłyszawszy swoje imię, Maris zerknęła w górę i ujrzała na tle chmur ciemne skrzydła Dorrela, który ze śmiechem zaczął na nią pikować. W ostatniej chwili gwałtownie skręciła w bok i zręcznie mu się wymknęła, lecz on nadal gonił ją wokół Orlego Gniazda, tak że pochłonięta radością latania zapomniała o bólu i zmęczeniu.
Kiedy wreszcie wylądowali, zaczął padać deszcz. Nadciągnął ze wschodu niespodziewanie; jego krople smagały twarze lotników i głośno bębniły o skrzydła. Maris uświadomiła sobie, że prawie zdrętwiała z zimna. Opadli w miękkie, ziemiste zagłębienie, które utworzyło się samoistnie w litej skale. Maris sunęła po błocie kilka metrów, zanim udało jej się zatrzymać. Potrzebowała dobrych kilku minut, żeby wyciągnąć stopy na powierzchnię i rozplatać potrójne paski, które ją spowijały. Potem ostrożnie przymocowała skrzydła do linki i zaczęła je składać.
Gdy uporała się z tą czynnością, zdała sobie sprawę, że gwałtownie szczęka zębami i ma obolałe barki. Dorrel marszczył czoło, obserwując jej pracę. Sam zdążył już starannie złożyć swoje skrzydła i przewiesił je przez ramię.
— Długo latałaś? — zapytał. — Powinienem był pozwolić ci wylądować. Przepraszam. Nie wiedziałem. Na pewno przez całą drogę uciekałaś przed burzą. Ciężkie warunki atmosferyczne. Ja też zmagałem się z przeciwnymi wiatrami. Dobrze się czujesz?
— O, tak. Byłam zmęczona, ale nie tak strasznie, a poza tym już mi przeszło. Cieszę się, że czekałeś na mnie w górze. To było przyjemne latanie i bardzo go potrzebowałam. Na końcu było trochę ciężko — bałam się, że spadnę. Ale nie ma to jak dobry lot — człowiek nie myśli wtedy o odpoczynku.
Dorrel roześmiał się i objął dziewczynę ramieniem. Zetknąwszy się z jego rozgrzanym ciałem, uświadomiła sobie, jak bardzo jest zziębnięta. Dorrel również to wyczuł i mocniej przycisnął ją do siebie.
— Wejdź do środka, bo zamarzniesz. Garth przywiózł z Shotanów parę butelek kivasu. Jedna z nich powinna już być gorąca. Wypicie kivasu w naszym towarzystwie na pewno cię rozgrzeje.
Wspólny pokój w bazie był jak zawsze ciepły i przytulny, lecz tym razem świecił pustkami. Znajdował się w nim jedynie Garth, niski, muskularny lotnik, starszy od Maris o dziesięć lat. Siedział przy kominku. Kiedy podniósł głowę i zawołał ją po imieniu, Maris usiłowała mu odpowiedzieć, lecz miała zaciśnięte zęby i dławił ją smutek. Dorrel podprowadził dziewczynę do kominka.
— Trzymałem ją w tym zimnie jak jakiś drewnianoskrzydły idiota — powiedział. — Czy kivas jest już gorący? Nalej nam trochę. — Szybko i zręcznie ściągnął z siebie mokrą, ubłoconą odzież i wziął dwa ręczniki z piętrzącej się obok kominka sterty.
— Dlaczego miałbym marnować kivas dla ciebie? — burknął Garth. — Dla Maris — oczywiście tak, gdyż jest bardzo piękna i wspaniale lata. — Ukłonił się jej żartobliwie.
— Nie powinieneś mi żałować tego kivasu — odparł Dorrel, energicznie wycierając się dużym ręcznikiem — chyba że wolisz zmarnować wino, wylewając je na podłogę.
Riposta Gartha zapoczątkowała wymianę nieszkodliwych obelg i żartobliwych pogróżek. Maris nie zwracała na nie uwagi — miała okazję słyszeć je wielokrotnie. Wycisnęła wodę z włosów, a potem patrzyła, jak krople tworzą na kamiennych płytach rozmaite desenie i błyskawicznie wysychają. Zerknęła na Dorrela, próbując zapamiętać jego szczupłe, muskularne ciało — ciało dobrego lotnika. Kiedy droczył się z Garthem, jego twarz ciągle się zmieniała. Czując, że Maris go obserwuje, odwrócił się i jego oczy złagodniały. Garth nie wypowiedział ostatniej błyskotliwej riposty i zamilkł. Dorrel delikatnie musnął palcami twarz Maris.
— Wciąż drżysz. — Zabrał dziewczynie ręcznik i owinął ją. — Garth, zdejmij tę butelkę z ognia, zanim pęknie, i pozwól nam się rozgrzać.
Kivas, korzenne wino z rodzynkami i orzechami, zostało podane w dużych, kamiennych kubkach. Już pierwszy łyk palącego trunku sprawił, że Maris zarumieniła się i przestała dygotać.
Garth uśmiechnął się do niej.
— Dobre, prawda? Nie sądzę, żeby Dorrel je docenił. Wyłudziłem kilkanaście butelek od pewnego obleśnego, starego rybaka. Znalazł je we wraku statku; nie wiedział, co wpadło mu w ręce, a jego żona nie chciała trzymać tego wina w domu. Dałem mu w zamian parę błyskotek — kilka metalowych paciorków, które zabrałem dla siostry.
— A co dostanie twoja siostra? — zagadnęła Maris między jednym łykiem a drugim.
Garth wzruszył ramionami.
— Ona? Przecież to i tak miała być niespodzianka. Przywiozę jej coś z Poweet, gdy będę tam następnym razem. Jakieś malowane jajka.
— Chyba że w drodze powrotnej przehandluje je na coś innego — zauważył Dorrel. — Garth, jeśli twoja siostra kiedykolwiek otrzyma niespodziewany upominek, będzie tak wstrząśnięta, że nawet nie odczuje przyjemności. Jesteś urodzonym handlowcem. Myślę, że gdyby trafiła ci się korzystna transakcja, sprzedałbyś nawet swoje skrzydła.
Garth prychnął z oburzeniem.
— Lepiej, żebyś nie kłapał tym dziobem, ptaszku — odparł i zwrócił się do Maris. — Jak się miewa twój brat? Wcale go nie widuję.
Maris pociągnęła następny łyczek. Starała się za wszelką cenę opanować drżenie rąk.
— W przyszłym tygodniu osiągnie stosowny wiek — powiedziała ostrożnie. — Wówczas skrzydła staną się jego własnością. Nie wiem, co porabia. Może nie przepada za twoim towarzystwem.
— A dlaczegóż to? — zapytał Garth urażonym tonem.
Maris machnęła ręką i zmusiła się do uśmiechu. Chciała, żeby jej zachowanie wypadło naturalnie.
— Ja nawet go lubię — ciągnął Garth. — Wszyscy go lubimy, prawda, Dorrel? Jest młody, spokojny, może trochę za bardzo ostrożny, ale na pewno zrobi postępy. Jest jakiś inny. Ach, jakież on potrafi opowiadać historie! A jak śpiewa! Lądowcy pokochają widok jego skrzydeł. — Garth pokręcił głową z zadziwieniem. — Skąd on zna wszystkie te opowieści i piosenki? Widziałem więcej świata niż on, a jednak…
— On je wymyśla — przerwała mu Maris.
— Sam? — Garth był wyraźnie poruszony. — Wobec tego będzie naszym śpiewakiem. W następnym turnieju odbierzemy Wschodowi pierwszą nagrodę. Zachód zawsze ma najlepszych lotników — dorzucił, powodowany lojalnością — lecz nasi śpiewacy nigdy nie zasługiwali na miano najlepszych.
— Podczas ostatniego spotkania śpiewałem dla Zachodu — zaprotestował Dorrel.
— No właśnie.
— Za to ty wyjesz jak kot morski.
— Tak — rzekł Garth — ale przynajmniej nie mam złudzeń co do swoich zdolności.
Maris nie dosłyszała odpowiedzi Dorrela. Przestała zwracać uwagę na rozmowę mężczyzn i w zamyśleniu obserwowała płomienie, tuląc jeszcze ciepłe naczynie. Tutaj, w Orlim Gnieździe, odczuwała spokój, którego nie mogła zakłócić nawet wzmianka Gartha o Collu. I, co dziwne, w tym miejscu było jej naprawdę wygodnie. Na skale lotników nikt nie mieszkał, lecz czuła się tu jak w domu, w swoim własnym domu. Nie potrafiła sobie wyobrazić, że już nigdy do niego nie zawita.
Przypomniała sobie, jak to było, kiedy po raz pierwszy ujrzała Orle Gniazdo. Zjawiła się w bazie ponad sześć lat temu, w dzień po osiągnięciu wieku uprawniającego do latania. Była wówczas trzynastoletnią dziewczynką, dumną z tego, że samodzielnie przeleciała tak duży dystans, ale też wystraszoną i nieśmiałą. W bazie zobaczyła kilkunastu lotników, którzy siedzieli wokół kominka, śmiali się i pili. Na moment przerwali huczną biesiadę i uśmiechnęli się do niej. Garth był wtedy cichym młodzieńcem, a Dorrel — chuderlawym, niewiele od niej starszym chłopakiem. Nie znała żadnego z nich, lecz jeden z uczestników imprezy, Helmer, lotnik w średnim wieku, pochodzący z wyspy, która znajdowała się blisko ojczyzny Maris, przedstawił towarzystwo. Wciąż jeszcze pamiętała twarze i imiona: rudowłosą Anni z Culhall, Fostera, który później przytył tak bardzo, że nie mógł latać, Jamisa Seniora, a nade wszystko lotnika przezywanego Krukiem, butnego młodzieńca, który nosił czarne futro i metalowe ozdoby i zdobył dla Wschodu nagrody w trzech konkursach pod rząd. Maris poznała jeszcze wychudzoną blondynkę z Wysp Zewnętrznych. Przyjęcie odbywało się na jej cześć; rzadko zdarzało się, żeby w te strony zapuszczał się ktoś z tak daleka.
Wszyscy serdecznie powitali Maris i wkrótce można było odnieść wrażenie, że to ona, a nie chuda blondynka, jest honorowym gościem. Poczęstowali ją winem, pomimo że była taka młoda, a potem opowiadali o lataniu; znała większość tych anegdot, ale nigdy dotąd nie słyszała ich z ust lotników. Kiedy wreszcie poczuła się dobrze w nowym towarzystwie, przestano ją darzyć szczególnymi względami i odtąd biesiada toczyła się jak zwykle.
Było to jednak dziwne, niezapomniane przyjęcie. Zwłaszcza jeden incydent głęboko utkwił w pamięci Maris. Kruk, jedyny lotnik ze Wschodu w tym gronie, wypił sporo alkoholu i gdy już nieźle sobie podchmielił, rzucił biesiadnikom wyzwanie.
— Nazywacie siebie lotnikami — rzekł zjadliwym tonem, który Maris miała na zawsze zapamiętać. — No, chodźcie ze mną. Ja wam pokażę, jak się lata.
Wszyscy uczestnicy imprezy opuścili bazę i udali się na najwyższą skałę Orlego Gniazda. Dwustumetrowa grań opadała ku ostrym niczym zęby skałom, które podmywała wzburzona kipiel morska. Kruk podszedł na samą krawędź, niosąc na plecach złożone skrzydła. Ostrożnie rozwinął trzy pierwsze złącza i wsunął ramiona do pętli. Jednak nie zablokował skrzydeł. Zawiasy nadal swobodnie się poruszały, a uwolnione rozpory zginały się do przodu i do tyłu zgodnie z ruchem jego ramion. Pozostałe rozpory trzymał złożone w dłoniach.
Maris zastanawiała się, co Kruk zamierza zrobić. Niebawem jej ciekawość została zaspokojona.
Mężczyzna puścił się pędem i skoczył ze stromej skały, tak daleko, jak mógł. Skrzydła miał ciągle złożone.
Maris z wrażenia straciła oddech. Pobiegła na krawędź skały. W ślad za nią pognali inni; kilka osób pobladło, niektórzy uśmiechali się niepewnie. Obok Maris stanął Dorrel.
Kruk spadał, trzymając ręce przy bokach, a materiał jego skrzydeł trzepotał niczym peleryna. Mężczyzna leciał głową w dół; patrzący mieli wrażenie, że jego nurkowanie trwa wieczność.
W ostatniej chwili, kiedy był bliski rozbicia się o skały, a Maris wydawało się, że już czuje siłę uderzenia, na tle słonecznego nieba zalśniły srebrzyste skrzydła. Skrzydła znikąd. Kruk złapał sprzyjający wiatr i poleciał w górę.
Maris była wstrząśnięta, ale Jamis Senior, najstarszy z lotników Zachodu, tylko się roześmiał.
— Stara sztuczka Kruka — mruknął. — Już dwa razy widziałem, jak to robił. Natłuszcza rozpory skrzydeł. Kiedy opada dostatecznie nisko, z całych sił je odrzuca. Gdy jedna rozpora zaskakuje na właściwe miejsce, gwałtowne szarpnięcie wywołuje zatrzaśnięcie się następnych złączy. Tak, ładny manewr. Możesz być pewna, że ćwiczył tę sztuczkę wiele razy, zanim zdecydował się ją komukolwiek zaprezentować. Jednak któregoś dnia zawias może się zablokować i już nigdy nie będziemy musieli słuchać Kruka.
Pomimo ironicznych słów starca akrobacja Kruka nie straciła w oczach Maris nic ze swego czaru. Często widywała lotników, którzy unosili częściowo rozłożone skrzydła i raptownym szarpnięciem rozwijali kilka ostatnich rozpór, zniecierpliwieni opieszałością lądowców. Ale czegoś takiego jeszcze nigdy nie oglądała.
Kruk stał na lądowisku i uśmiechał się głupawo.
— Jeżeli wykonacie taki manewr, będziecie mogli się uważać za lotników — oznajmił towarzystwu. Był zarozumiały i nierozważny, ale w tamtej chwili, i jeszcze przez kilka następnych lat, Maris miała wrażenie, że kocha się w nim na zabój.
Smutno potrząsnęła głową i dokończyła kivas. Cała ta historia wydawała się teraz niedorzeczna. W niespełna dwa lata po tamtym przyjęciu Kruk zaginął bez śladu gdzieś nad morzem. Rokrocznie kilkunastu lotników spadało wraz ze swoimi skrzydłami. Tonęli na skutek źle prowadzonego lotu; nieostrożnie muskając wodę, narażali się na ataki scylli o długich szyjach; bywało, że metalowe części skrzydeł przyciągały piorun. Tak, lotnik mógł ponieść śmierć z różnych powodów. Maris podejrzewała, że większość z nich po prostu gubiła się i nie mogąc trafić do miejsca przeznaczenia, leciała na oślep, aż w końcu spadała na skutek śmiertelnego wyczerpania. Być może nieliczni lotnicy spotykali się z najrzadszym i wzbudzającym największy strach zagrożeniem — bezwietrzną pogodą. Teraz jednak Maris uświadamiała sobie, że to właśnie Kruk, błyskotliwy, narwany lotnik był najbardziej prawdopodobną ofiarą podniebnych ewolucji.
Głos Dorrela sprawił, że otrząsnęła się ze wspomnień.
— Maris — odezwał się — hej, nie zasypiaj tu nam.
Maris odstawiła pustą czarkę, lecz nadal dotykała jej szorstkiej, kamiennej powierzchni, chcąc zachować resztki ciepła. Wreszcie z wysiłkiem odsunęła rękę i podniosła sweter.
— Jeszcze nie wysechł — zaprotestował Garth.
— Zimno ci? — spytał Dorrel.
— Nie. Muszę wracać.
— Jesteś zbyt zmęczona — odparł Dorrel. — Zostań na noc.
Maris unikała jego wzroku.
— Nie mogę. Będą się o mnie niepokoić.
Dorrel westchnął.
— W takim razie weź suche ubranie. — Wstał, przeszedł na koniec wspólnego pokoju i otworzył drzwiczki drewnianej, rzeźbionej szafy. — Chodź tu i wybierz sobie coś odpowiedniego.
Maris nie ruszyła się z miejsca.
— Lepiej, żebym miała własne rzeczy. Przecież już tu nie wrócę.
Dorrel po cichu zaklął.
— Maris, nie utrudniaj — wiesz, o czym myślę — no, chodź, weź to ubranie. Przecież wiesz, że możesz je nosić bez przeszkód. Zostaw swoje w zamian, jeśli chcesz. Nie wypuszczę cię w mokrych rzeczach.
— Przepraszam — odparła Maris. Dorrel stał wyczekująco, podczas gdy Garth uśmiechał się do niej. Powoli wstała i szczelniej owinęła się ręcznikiem, żeby nie marznąć z dala od kominka. Mokre koniuszki krótkich, ciemnych włosów chłodziły jej kark. Wraz z Dorrelem przeszukała sterty odzieży, aż w końcu znalazła spodnie i brązowy sweter ze zgrzebnej wełny, który pasował na jej szczupłe, umięśnione ciało. Dorrel patrzył, jak się ubierała, a potem szybko wyszukał coś dla siebie. Następnie podeszli do wieszaka przy drzwiach i zdjęli swoje skrzydła. Maris sprawdziła długimi, mocnymi palcami wszystkie rozpory, chcąc się upewnić, czy nie uległy uszkodzeniu. Skrzydła rzadko się psuły, lecz jeśli tak się działo, usterki zawsze należało szukać w złączach. Błyszczący materiał wydawał się równie mocny i miękki jak w dniu, w którym gwiezdni żeglarze przybyli do tego świata. Maris z zadowoleniem przymocowała skrzydła. Były w dobrym stanie; mogły służyć nie tylko Collowi, ale i następnym pokoleniom.
Usłyszała kroki Gartha i spojrzała na niego.
— Nie mam takiego daru wymowy jak Coll czy Dorrel — zaczął. — Ja… No cóż, do widzenia, Maris. — Zaczerwienił się. Wyglądał na bardzo przygnębionego.
Lotnicy zazwyczaj nie żegnali się ze sobą. Ale ja przecież nie jestem lotnikiem, pomyślała. Przytuliła i ucałowała Gartha, a potem powiedziała „do widzenia". Tak brzmiało pożegnanie lądowców.
Dorrel wyszedł z nią na dwór. Wiatry dawały się we znaki, jak zawsze w okolicach Orlego Gniazda, ale burza ustąpiła. Tylko delikatna mgiełka pyłu wodnego nawilżała powietrze. Nie było jednak widać blasku gwiazd.
— Zostań przynajmniej na kolację — odezwał się Dorrel. — Będę walczył z Garthem o przyjemność obsługiwania ciebie.
Maris potrząsnęła głową. Nie powinna była tu przylatywać; należało od razu udać się do domu i nie żegnać się z Garthem i Dorrelem. Łatwiej byłoby nie kończyć niczego, udawać, że wszystko będzie tak jak dotychczas, a następnie zniknąć.
Kiedy dotarła wraz z Dorrelem na stromą skałę lotników, tę, z której przed tak wielu laty skakał Kruk, wzięła swego towarzysza za rękę i przez długą chwilę stali w milczeniu.
— Maris — powiedział z wahaniem Dorrel. Stojąc u boku dziewczyny i nie wypuszczając jej dłoni, spoglądał na morze. — Maris, mogłabyś wyjść za mnie. Dzieliłbym się z tobą skrzydłami, nie musiałabyś całkowicie rezygnować z latania.
Maris puściła jego rękę. Zrobiło się jej się gorąco ze wstydu. Nie miał prawa tego proponować; udawanie byłoby okrucieństwem.
— Nie — szepnęła. — Nie wolno ci dzielić się skrzydłami.
— Tradycja — mruknął z rozpaczą w głosie. Zauważyła, że i on jest zakłopotany. Pragnął jej pomóc, a nie pogorszyć sytuację. — Moglibyśmy spróbować. Skrzydła należą do mnie, ale mogłabyś z nich korzystać…
— Och, Dorrel, przestań. Zwierzchnik, twój zwierzchnik nigdy by na to nie zezwolił. To coś więcej niż tradycja. W grę wchodzi prawo. Mogliby zabrać ci skrzydła i dać je komuś bardziej szanowanemu. Przecież w taki sposób załatwili przemytnika Linda. Poza tym, nawet gdybyśmy uciekli i znaleźli miejsce, w którym nie obowiązywałoby prawo ani rządy zwierzchników, jak długo znosiłbyś dzielenie się skrzydłami, ze mną czy kimkolwiek innym? Nie rozumiesz? Znienawidzilibyśmy się. Nie jestem dzieckiem, które będzie ćwiczyło w godzinach twojego odpoczynku. Nie mogę żyć w taki sposób: wiedząc, że jestem tylko tolerowana, a skrzydła nigdy nie będą moje. A ty prędko miałbyś dosyć, widząc, jak ciebie obserwuję, i w końcu… och — urwała, gdyż nie przychodziły jej do głowy właściwe słowa.
Dorrel przez chwilę milczał.
— Przepraszam — rzekł. — Chciałem ci pomóc, Maris. Świadomość tego, co ma się z tobą stać, sprawia mi nieznośny ból. Pragnąłem ci coś ofiarować. Nie mogę znieść myśli, że odejdziesz i staniesz się…
Znowu złapała go za rękę i trzymała ją mocno.
— Tak, tak. Pst.
— Przecież wiesz, że cię kocham, Maris. Wiesz o tym, prawda?
— Tak, tak. I ja cię kocham, Dorrel. Ale nigdy nie poślubię lotnika. Nie teraz. Nie mogłabym. Zamordowałabym lotnika dla jego skrzydeł. — Spojrzała na Dorrela. Próbowała rozjaśnić uśmiechem ponurą prawdę swoich słów, ale z mizernym skutkiem.
Przywarli do siebie, chcąc opóźnić moment rozstania, usiłując przez dotyk ciał wypowiedzieć wszystko to, co kiedykolwiek pragnęli sobie wyznać. Potem odsunęli się i spojrzeli na siebie przez łzy.
Maris zaczęła manipulować przy skrzydłach. Przenikały ją dreszcze — znowu czuła chłód. Dorrel próbował jej pomóc, ale zawadził o palce dziewczyny i oboje wybuchnęli śmiechem, rozbawieni tą niezdarnością. Maris pozwoliła mężczyźnie rozłożyć jej skrzydła. Kiedy jedno było już całkowicie rozwinięte, nagle pomyślała o Kruku i odpędziła Dorrela. Zaintrygowany, obserwował jej poczynania. Maris uniosła skrzydło niczym zmęczony powietrzem senior i z głośnym trzaskiem zaczepiła ostatnie złącze. Teraz była gotowa do odlotu.
— Szczęśliwej podróży — powiedział na koniec.
Maris otworzyła usta, ale nic nie odrzekła i głupio pokiwała głową.
— Tobie też — rzekła po chwili. — Uważaj na siebie, dopóki… — Nie potrafiła wypowiedzieć ostatniego kłamstwa, podobnie jak nie mogła wydusić z siebie słów pożegnania. Odwróciła się, pobiegła i skoczyła z Orlego Gniazda w zimne, mroczne, smagane nocnymi wiatrami niebo.
Podczas długiego, samotnego lotu unosiła się nad znieruchomiałym, skąpanym w blasku gwiazd morzem. Wiejące ze wschodu wiatry zmuszały Maris do nieustannego lawirowania, przez co traciła czas i prędkość. Kiedy dostrzegła wieżę świetlną Amberly Mniejszej, swojej ojczystej wyspy, było już dobrze po północy.
W dole znajdowało się jeszcze jedno światło, dzięki któremu było widać plażę i lądowisko. Wykonawszy ostatni, płynny manewr, Maris doszła do wniosku, że zapewne rozpalili je pomocnicy dyżurujący na lądowisku. Ze zdziwieniem skonstatowała, że ci ludzie już dawno powinni byli zakończyć wartę; o tej porze w powietrzu znajdowało się bardzo niewielu lotników. Była tak zaaferowana, że wyrżnęła w ziemię i dopiero ten przykry wstrząs wyrwał ją z zamyślenia.
Jęknęła, pośpiesznie wstała i zajęła się rozpinaniem pasków. Wiedziała, że podczas lądowania nie wykazała należytej koncentracji. Światło przybliżało się do niej.
— A więc jednak zdecydowałaś się wrócić — oznajmił czyjś chrapliwy, gniewny głos. To był Russ, jej ojciec, przybrany ojciec. Podszedł do niej, trzymając latarnię w zdrowej ręce. Prawa ręka była od dawna martwa i bezużyteczna.
— Najpierw zatrzymałam się w Orlim Gnieździe — broniła się. — Chyba nie martwiliście się o mnie?
— To Coll miał polecieć, nie ty — odparł, zaciskając szczęki.
— On spał — powiedziała Maris. — Za długo marudził. Wiedziałam, że przegapi najlepsze wiatry burzowe. Co najwyżej złapałby deszcz, a dotarcie na miejsce zajęłoby mu całą wieczność. Jeśli w ogóle zdołałby tam dolecieć. Jeszcze nie radzi sobie dobrze w deszczu.
— W takim razie musi pracować nad sobą. Nadszedł czas, żeby chłopak zaczął się uczyć na własnych błędach. Byłaś jego nauczycielką, ale skrzydła będą należały do niego. To on jest lotnikiem, a nie ty.
Maris skrzywiła się, jakby ktoś ją uderzył. W ten sposób przemawiał do niej człowiek, który nauczył ją latać i sprawiał wrażenie takiego dumnego z niej i z jej wspaniałej intuicji przestrzennej. Wiele razy mówił, że chociaż nie łączy ją z nim pokrewieństwo, to jednak skrzydła powinny należeć do niej. Wraz ze swoją żoną adoptował ją, gdy wydawało się, że nie będzie miał potomka, który odziedziczyłby po nim skrzydła. Uległ poważnemu wypadkowi i musiał znaleźć następcę — skoro nie mogły o tym decydować więzy krwi, postanowił przekazać skrzydła komuś, kogo pokochał. Jego żona nie chciała zgłębiać sztuki latania. Przeżyła trzydzieści pięć lat jako lądowiec i nie zamierzała zeskakiwać z żadnych skał, nawet gdyby przypięto jej skrzydła. Poza tym w jej przypadku na naukę było za późno. Dlatego Russ zaadoptował, uczył i pokochał Maris-Maris, córkę rybaka, która zawsze wolała obserwować niebo ze skały lotników, niż bawić się z dziećmi.
I wtedy, całkiem nieoczekiwanie i wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, narodził się Coll. Jego matka zmarła po drugim i skomplikowanym porodzie. Maris sama była wtedy jeszcze dzieckiem. Pamiętała, że tamtej nocy mnóstwo ludzi biegało tam i z powrotem, a potem jej ojczym samotnie płakał w kącie. Ale Coll nie umarł. Maris nagle przypadła w udziale rola matki. Opiekowała się braciszkiem i bardzo go kochała. Z początku nie spodziewano się, że niemowlę pożyje długo. Maris była szczęśliwa, gdy okazało się, że malcowi nie zagraża żadne niebezpieczeństwo; przez trzy lata kochała go jak brata i syna i przez cały ten czas ćwiczyła loty pod czujnym okiem ojca.
Jednak pewnego wieczoru na plaży ojciec powiedział Maris, że Coll, malutki Coll, musi dostać jej skrzydła.
— On nigdy nie będzie tak dobrym lotnikiem jak ja — odparła drżącym głosem.
— Nie twierdzę, że będzie. Ale to nie robi różnicy. On jest z mojej krwi.
— To niesprawiedliwe! — zawołała, dając upust żalowi, który gromadził się w niej od dnia, w którym stała się pełnoletnia. Coll wyrósł na silnego, zdrowego chłopca; wciąż był za mały, aby móc unieść skrzydła, ale i tak miały się stać jego własnością w dniu osiągnięcia odpowiedniego wieku. Maris nie mogła sobie do nich rościć żadnych pretensji. Takie było prawo lotników; stosowali je już gwiezdni żeglarze, którzy, według legendy, wykuli dla siebie skrzydła. Pierworodne dziecko w każdej latającej rodzinie dostawało w spadku skrzydła rodzica. Umiejętności nie Uczyły się wcale. Najważniejsze było prawo dziedziczenia, a Maris pochodziła z rodziny rybaków, którzy mogli jej zostawić co najwyżej resztki wraku drewnianej łódki.
— Sprawiedliwe czy nie, takie jest prawo, Maris. Znasz je od dawna, nawet jeśli postanowiłaś je ignorować. Przez lata bawiłaś się w bycie lotnikiem, a ja ci na to pozwalałem, ponieważ kochałaś latanie, Coll zaś potrzebował utalentowanego nauczyciela, a także dlatego, że ta wyspa jest zbyt duża, by jej los zależał tylko od dwóch lotników. Ale cały czas wiedziałaś, że ten dzień nadejdzie.
Pomyślała z wściekłością, że mógłby być życzliwszy. Przecież musiał wiedzieć, co dla niej oznacza rezygnacja z podniebnych ewolucji.
— Teraz chodź ze mną — powiedział. — Nie będziesz już latała.
Maris wciąż miała rozwinięte skrzydła; zdążyła odpiąć zaledwie jeden pasek.
— Ucieknę — odparła gniewnie. — Już nigdy mnie nie zobaczysz. Udam się na jakąś wyspę, która nie ma żadnego lotnika. Powitają mnie z zadowoleniem i nie będą pytali, jak zdobyłam skrzydła.
— Nigdy — rzekł ze smutkiem jej ojciec. — Inni lotnicy unikaliby tej wyspy, tak jak robili to, gdy szalony zwierzchnik Kennehut zarządził egzekucję Lotnika-Który-Przyniósł-Złe-Wieści. Bez względu na to, dokąd byś się udała, zostałabyś pozbawiona skradzionych skrzydeł. Żaden zwierzchnik nie zdecydowałby się na ryzyko przyjęcia cię na swoją wyspę.
— Wobec tego połamię je! — zawołała Maris. Była bliska histerii. — On również nie będzie latał; na pewno nie częściej niż… niż…
Russ upuścił latarnię; światło zgasło, a szklany klosz potłukł się o skałę. Maris poczuła na rękach uścisk rąk ojca.
— Nie mogłabyś, nawet gdybyś chciała. I nie zrobiłabyś tego Collowi. Ale teraz daj mi te skrzydła.
— Nie zrobiłabym…
— Nie wiem, czego byś nie zrobiła. Myślałem, że dziś rano wyleciałaś po to, żeby się zabić podczas burzy. Znam te uczucia, Maris. Właśnie dlatego byłem taki przerażony i wściekły. Nie możesz obwiniać Colla.
— Nie obwiniam go. I nie zabroniłabym mu latać. Ale sama tak strasznie chcę latać… Ojcze, proszę. — W ciemności pozwoliła łzom popłynąć i przysunęła się do ojca, pragnąc jego pociechy.
— Tak, Maris — rzekł. Nie mógł objąć córki ramieniem: zawadzały mu skrzydła. — Jestem bezradny. Tak przedstawia się sytuacja. Musisz się nauczyć żyć bez skrzydeł, tak jak ja. Przynajmniej mogłaś się nimi cieszyć przez pewien czas — wiesz, co się czuje latając.
— To nie wystarczy! — odparła przez łzy. — Kiedyś, gdy byłam małą dziewczynką, jeszcze nie twoją dziewczynką, ot, po prostu obcym dzieckiem, a ty należałeś do najwspanialszych lotników Amberly, sądziłam, że takie doświadczenie zadowoliłoby mnie. Obserwowałam ciebie i innych ze skały i myślałam sobie — gdybym mogła mieć skrzydła, choćby przez chwilę, wystarczyłoby mi to na całe życie. Ale nie wystarczy, nie wystarczy. Nie mogę z nich zrezygnować.
Z twarzy jej ojca zniknęła cała surowość. Delikatnie dotknął policzków córki i otarł jej łzy.
— Może masz rację — wyrzekł powoli. — Może to nie było właściwe postępowanie. Myślałem, że jeśli dam ci skrzydła choćby na krótko, będzie to lepsze niż nic i potraktujesz moje przyzwolenie jak wspaniały prezent. Ale prezent nie okazał się świetny, prawda? Teraz już nigdy nie zaznasz szczęścia. Nigdy nie staniesz się prawdziwym lądowcem, gdyż latałaś, i zawsze będziesz się czuła więźniem. — Nagle przerwał i Maris uświadomiła sobie, że mówił również o sobie Pomógł jej odpiąć i złożyć skrzydła i razem poszli do domu.
Mieszkali w skromnej drewnianej chatynce, otoczonej drzewami i trawnikiem. Na tyłach płynął strumyk. Lotników było stać na wygodne życie. W drzwiach Russ powiedział dobranoc i udał się po schodach na górę wraz ze skrzydłami. „Czy naprawdę stracił całą wiarę? Co ja narobiłam?", dręczyła się Maris. Czuła, że za chwilę znowu wybuchnie płaczem.
Zamiast się rozpłakać, poszła do kuchni, odszukała ser, zimne mięso, zrobiła herbatę i zabrała to wszystko do jadalni. Na środku stołu znajdowała się świeca piaskowa w kształcie miseczki. Maris zapaliła ją i jedząc obserwowała tańczący płomyk.
Coll wszedł akurat w momencie, gdy skończyła; stanął w drzwiach, z zakłopotaniem przestępując z nogi na nogę.
— Witaj, Maris — powiedział niepewnym głosem. — Cieszę się, że wróciłaś. Czekałem na ciebie. — Jak na trzynastolatka, odznaczał się wysokim wzrostem. Był szczupły, nieumięśniony. Miał długie, rudawe włosy i zaczynał mu się sypać wąs.
— Witaj, Coll — odezwała się Maris. — Nie stój tak. Przepraszam, że zabrałam ci skrzydła.
Chłopiec usiadł.
— Wiesz, że nie mam nic przeciwko temu. Latasz o wiele lepiej ode mnie i… no, sama rozumiesz. Czy ojciec był wściekły?
Maris kiwnęła głową.
Coll sprawiał wrażenie smutnego i wystraszonego.
— Został nam jeszcze tylko jeden tydzień. Maris, co my zrobimy? — Wzrok miał utkwiony w świecy, unikał spojrzenia siostry.
Maris westchnęła i delikatnie położyła rękę na jego ramieniu.
— Postąpimy tak, jak będziemy musieli, Coll. Nie mamy wyboru. — Rozmawiali o tym już wcześniej i znała udrękę brata na równi z własną. Była jego siostrą, prawie matką; jak na ironię, chłopiec dzielił z nią swą wstydliwą tajemnicę.
Teraz popatrzył na nią jak dziecko, które szuka pomocy u swej matki. Pomimo że wiedział, iż jego siostra jest równie bezradna jak on, wciąż łudził się nadzieją.
— Dlaczego nie daje się nam wyboru? Nie mogę tego pojąć.
Maris westchnęła.
— Takie jest prawo, Coll. Wiesz, że sprzeciwianie się tradycji nie zdarza się u nas. Wszyscy musimy wypełniać powinności. Gdybyśmy mieli wybór, ja zatrzymałabym skrzydła i latałabym, a ty mógłbyś zostać śpiewakiem. Oboje czulibyśmy się wspaniale i mielibyśmy pewność, że jesteśmy dobrzy w tym, co robimy. Życie lądowca będzie dla mnie trudne. Tak bardzo pragnę skrzydeł. Już je miałam i to, że zostaną mi odebrane, nie wydaje mi się sprawiedliwe, ale może po prostu nie potrafię zrozumieć, iż na tym polega sprawiedliwość. O takim rozwiązaniu zadecydowali ludzie mądrzejsi ode mnie i może zachowuję się dziecinnie, pragnąc, by wszystko układało się po mojej myśli.
Coll nerwowo oblizał wargi.
— Nie.
Spojrzała na niego z zaciekawieniem. Uparcie kręcił głową.
— To nie jest sprawiedliwe, Maris, po prostu nie jest. Ja nie chcę latać, nie chcę odbierać ci skrzydeł. To wszystko jest takie głupie. Zadaję ci ból, a wcale tego nie chcę, ale ojca również nie chcę ranić. Jak mogę mu o tym powiedzieć? Jestem jego dziedzicem i w ogóle — powinienem przejąć te skrzydła. Inaczej znienawidziłby mnie. W pieśniach nie wspomina się o lotnikach, którzy bali się nieba tak jak ja. Wszak lotnicy nie boją się, zatem nie nadaję się na lotnika.
Maris patrzyła na jego trzęsące się ręce.
— Nie martw się, Coll. Wszystko się ułoży, naprawdę. Na początku każdy odczuwa strach. Ja też się bałam. — Nie zastanawiała się nad tym kłamstwem. Mówiła tylko po to, by dodać bratu otuchy.
— Ale to jest niesprawiedliwe! — zawołał. — Wcale nie chcę rezygnować ze śpiewania, a jako lotnik nie będę mógł śpiewać jak Barrion, nie będę tym, kim chcę być. Dlaczego więc zmuszają mnie do latania? Dlaczego to ty nie możesz być lotnikiem, tak jak tego pragniesz? Dlaczego?
Widziała, że jest bliski łez, i również miała ochotę zapłakać. Nie miała odpowiedzi ani dla niego, ani dla siebie.
— Nie wiem — odparła głucho. — Nie wiem, mały. Ale w ten sposób postępuje się od wieków i tak musi być.
Spojrzeli sobie w oczy. Oboje czuli się więźniami prawa, które było starsze od nich, i tradycji, której nie potrafili pojąć. Bezradni i zranieni, długo dyskutowali przy palącej się świecy, bez końca powtarzając te same argumenty, aż w końcu poszli spać późną nocą, nie rozstrzygnąwszy niczego.
Kiedy jednak Maris leżała w łóżku, znowu ogarnął ją gniew, poczucie straty, a zarazem wstyd. Tej nocy płakała, a potem śniła o fioletowym, zachmurzonym niebie, do którego już nigdy nie miała polecieć.
Tydzień ciągnął się w nieskończoność.
Podczas wlokących się niemiłosiernie dni Maris wielokrotnie wchodziła na skałę lotników i stojąc z rękami w kieszeniach, bezradnie spoglądała na morze. Widywała łodzie rybackie i mewy, a raz zdarzyło jej się ujrzeć w oddali polujące stado błyszczących szarych kotów morskich. Odczuła wtedy jeszcze większy ból; miała wrażenie, iż świat, który znała, zamyka się wokół niej, że kurczy się okalający ją widnokrąg. Mimo to nie mogła sobie odmówić przychodzenia w to miejsce. Wystawała na klifie i tęskniła za wiatrem, lecz w powietrzu unosiły się jedynie jej rozwiane włosy.
Raz zauważyła, że Coll obserwuje ją z oddali. Potem żadne z rodzeństwa nie wspominało o tym zdarzeniu.
Skrzydła znajdowały się teraz u Russa i miały tam pozostać aż do dnia przekazania ich Collowi. Ilekroć Amberly Mniejsza potrzebowała lotnika, z najdalszego zakątka wyspy na wezwanie odpowiadał Corm albo wesoła Shalli, która czuwała nad Maris, gdy ta jako dziecko podejmowała pierwsze próby oswojenia się z niebem. Wyspa nie dysponowała trzecim lotnikiem; ten stan rzeczy miał ulec zmianie dopiero po osiągnięciu przez Colla wieku uprawniającego do latania.
W stosunku do Maris ojciec zachowywał się inaczej niż przedtem. Czasami, widząc, że córka jest pogrążona w rozmyślaniach, złościł się na nią, lecz zdarzało się, iż obejmował ją zdrowym ramieniem i oboje płakali. Nie potrafił odczuwać czegoś pośredniego miedzy gniewem i litością, dlatego, w poczuciu bezradności, unikał Maris. Za to gdy spędzał czas z Collem, zdradzał duże ożywienie, a nawet entuzjazm. Chłopiec, jak przystało na dobrego syna, usiłował dostosować się do jego nastroju, lecz Maris wiedziała, że i on chodzi na długie spacery i spędza dużo czasu samotnie ze swoją gitarą.
W dniu poprzedzającym osiągnięcie dojrzałości przez Colla Maris siedziała na skale lotników i spuściwszy nogi nad przepaścią, patrzyła jak Shalli zakreśla srebrzyste łuki na południowym niebie. Wprawdzie Shalli twierdziła, że wypatruje kotów morskich dla rybaków, ale Maris latała wystarczająco długo, by mieć pewność, że jej starsza koleżanka robi to przede wszystkim dla przyjemności. Ilekroć Shalli przechylała się na krótką chwilę, pobłyskując srebrzystym skrzydłem, uwięziona na skale Maris wyczuwała odległe echo radości, która towarzyszyła manewrom lotniczki.
„Czy tak to się kończy?", zapytywała samą siebie. „Niemożliwe. Przecież taki był początek. Pamiętani".
I rzeczywiście pamiętała to dobrze. Czasami odnosiła wrażenie, że obserwowała lotników, jeszcze zanim nauczyła się chodzić, aczkolwiek matka, jej prawdziwa matka utrzymywała, iż wcale tak nie było. W każdym razie Maris przechowywała żywe wspomnienie skały lotników; kiedy miała cztery, pięć lat, przybiegała tu niemal każdego tygodnia, żeby przyglądać się lotnikom. Matka zawsze odnajdywała ją w tym miejscu i nieodmiennie wpadała we wściekłość.
— Maris, jesteś lądowcem — tłumaczyła, przedtem sprawiwszy córce lanie. — Nie trać czasu na głupie mrzonki. Nie pozwolę, by moja córka została drewnianoskrzydłą.
Ilekroć matka zastawała Maris na skale, opowiadała jej starą legendę o Drewnianoskrzydłym, synu cieśli, który pragnął być lotnikiem. Oczywiście nie wywodził się z lotniczej rodziny. Według podania wcale się tym nie przejmował; nie słuchał krewnych ani przyjaciół, marzył tylko o niebie. Wreszcie w warsztacie ojca zrobił sobie parę skrzydeł: wspaniałe skrzydła motyla z rzeźbionego, polerowanego drewna. Wszyscy mówili, że są piękne, wszyscy z wyjątkiem lotników; lotnicy tylko kiwali głowami i milczeli. W końcu Drewnianoskrzydły wspiął się na skałę lotników. Czekali na niego w górze; spokojnie, bez słowa krążyli i przechylali się, połyskując skrzydłami w blasku poranka. Drewnianoskrzydły rozpędził się i skoczył, pragnąc do nich dołączyć, lecz spadł i napotkał śmierć.
— A morał jest taki — zawsze dodawała matka Maris — że nie powinno się próbować być tym, kim się nie jest.
Czy taki rzeczywiście był morał? Jako dziecko Maris nie przejmowała się zbytnio tą historią; po prostu uznała Drewnianoskrzydłego za niedołęgę. Jednak w miarę upływu lat rozmyślała o nim coraz częściej. Przychodziło jej do głowy, że matka nic nie rozumiała. Przecież Drewnianoskrzydły zwyciężył. Wprawdzie jego lot trwał bardzo krótko, ale dla takiej chwili warto było umrzeć. Zginał jak prawdziwy lotnik. A inni lotnicy nie wzbili się w powietrze po to, żeby z niego szydzić albo go odpędzić; przeciwnie — pilnowali młodzieńca, ponieważ dopiero zaczynał się uczyć, a poza tym rozumieli jego aspiracje. Lądowcy często wyśmiewali się z Drewnianoskrzydłego. Jego imię stało się synonimem głupca. Jednakże ilekroć lotnik słyszał jego historię, mógł tylko płakać.
Patrząc, jak Shalli ujarzmia zimne prądy powietrzne, Maris rozmyślała o Drewnianoskrzydfym i ogarniały ją dawne wątpliwości. Czy warto było, Drewnianoskrzydły? Chwila latania, a potem śmierć na wieki? A ja? Czy miały sens kilkunastoletnie zmagania z burzami, skoro teraz moje życie będzie ich pozbawione?
Kiedy Russ zaczął ją zauważać na skale, była najszczęśliwszym dzieckiem pod słońcem. Kiedy ją adoptował i z dumą wypchnął na podniebne szlaki, miała wrażenie, iż umrze z radości. Jej prawdziwy ojciec nie żył. Przepadł wraz ze swój ą łodzią; zabiła go rozwścieczona scylla, po tym jak zboczył z kursu na skutek sztormu. Matka chętnie pozbyła się córki. Wzbijając się w powietrze, Maris sięgała po nowe życie i czuła, że spełniają się wszystkie jej marzenia. Doszła do wniosku, że Drewnianoskrzydły miał rację. Wystarczy mocno czegoś pragnąć, żeby móc to urzeczywistnić.
Utraciła wiarę, gdy powiedziano jej, co oznacza przyjście na świat Colla.
Coll. Wszystko zaczęło się od niego.
Siedząc na skale, Maris starała się o niczym nie myśleć. Obserwowała Shalli z melancholijnym spokojem.
Wreszcie nadszedł dzień, który musiał nadejść.
W przyjęciu uczestniczyło niewielu gości, chociaż wydawał je sam zwierzchnik. Był to korpulentny, wesoły mężczyzna, skrywający sympatyczną twarz za bujnym zarostem, który miał mu przydawać surowości. Kiedy stanął w drzwiach, od jego stroju bił przepych: miał na sobie bogato haftowaną szatę, bransolety z miedzi i mosiądzu, a nawet ciężki naszyjnik z prawdziwego, kutego żelaza. Powitał przybyłych bardzo serdecznie.
W bazie znajdował się duży pokój przeznaczony na przyjęcia. Jego sufit tworzyło drewniane belkowanie, na ścianach paliły się pochodnie, a na podłodze leżał szkarłatny dywan. Stół uginał się pod ciężarem potraw — kivasu z Shotanów i win wytłaczanych na Amberly; serów, które sprowadzono drogą powietrzną z Culhall; owoców z Wysp Zewnętrznych oraz wielkich mis zielonej sałaty. Na rożnie w kominku obracał się kot morski; kucharz polewał pieczeń wywarem z gorzkich ziół i cieczą, która z niej skapywała. Zwierzę było duże, sięgało mężczyźnie do pasa. Ciepłe, niebieskoszare futro odsłaniało cielsko w kształcie beczułki, zwężające się z jednej strony i zakończone parą potężnych płetw. Gruba warstwa tłuszczu, chroniąca kota przed zimnem, zaczęła skwierczeć pod wpływem płomieni. Jego pysk, o osobliwie kobiecych rysach, został nafaszerowany orzechami i ziołami i rozsiewał wspaniały zapach.
Na przyjęciu zjawili się wszyscy zaprzyjaźnieni lądowcy. Stłoczeni wokół Colla, serdecznie mu gratulowali. Niektórzy czuli się w obowiązku porozmawiać z Maris, powiedzieć jej, jakie ma szczęście, że jej brat będzie lotnikiem i że ona sama mogła latać. Słysząc, jak ludzie mówią o niej w czasie przeszłym, Maris miała ochotę wyć.
Lotnicy okazali się jeszcze gorsi. Oczywiście, stawiło się ich wielu. Corm, jak zawsze przystojny i pełen olśniewającego uroku, wodził rej w jednym rogu pomieszczenia, opowiadając wpatrzonym w niego dziewczętom-lądowcom historyjki o odległych miejscach. Shalli tańczyła; miała niespożyte siły i zanim wieczór dobiegł końca, zdążyła porządnie zmęczyć kilku partnerów. Z innych wysp nadciągnęli: Anni z Culhall, chłopięcy Jamis Junior, Helmer z Amberly Większej, który za niespełna rok miał przekazać skrzydła swojej własnej córce, kilka osób z Zachodu i trzech trzymających się razem przybyszów ze Wschodu. Wszyscy byli przyjaciółmi Maris, wiernymi druhami z Orlego Gniazda.
Teraz jednak unikali jej. Anni grzecznie się uśmiechała i spoglądała w drugą stronę. Jamis przekazał pozdrowienia od ojca, a potem umilkł i przestępował z nogi na nogę, aż w końcu Maris pozwoliła mu odejść. Poczuł taką ulgę, że głośno westchnął. Nawet Corm, który utrzymywał, że nigdy się nie denerwuje, sprawiał wrażenie zakłopotanego. Przyniósł jej kubek gorącego kivasu, a potem zobaczył w drugim końcu pokoju przyjaciela i oczywiście musiał z nim porozmawiać.
Czując się izolowana i osamotniona, Maris usiadła w skórzanym fotelu pod oknem. Sącząc kivas, słuchała szumu wiatru, który coraz silniej napierał na okiennice. Nie miała pretensji do uczestników przyjęcia. Jak można rozmawiać z pozbawionym skrzydeł lotnikiem?
Była zadowolona z nieobecności Gartha i Dorrela, i wszystkich tych, których darzyła szczególnym uczuciem. I wstydziła się tego zadowolenia.
Po pewnym czasie przy drzwiach zapanowało poruszenie. Zjawił się Barrion, z nieodłączną gitarą. Maris natychmiast poczuła się trochę lepiej.
Uśmiechnęła się na jego widok. Wprawdzie Russ uważał, że ten śpiewak ma zły wpływ na Colla, ale i tak lubiła Barriona. Był wysokim, ogorzałym od słońca i wiatru mężczyzną, o zwichrzonych, siwych włosach, które go postarzały. Miał pociągłą, roześmianą twarz i szare oczy, w których tliły się iskierki humoru, oraz tubalny głos. Zachowywał się nonszalancko i uwielbiał niesamowite historie. Mówiło się o nim, że jest najlepszym śpiewakiem Zachodu. Tak przynajmniej utrzymywał Coll i, oczywiście, sam Barrion, który zapewniał również, że odwiedził sto wysp — rzecz nie do pomyślenia w przypadku człowieka nie posiadającego skrzydeł. Ponadto twierdził, iż jego gitara przybyła przed siedmioma stuleciami z Ziemi, wraz z gwiezdnymi żeglarzami. Ze śmiertelną powagą, jakby spodziewał się, że Coll i Maris uwierzą mu, mówił, że jego rodzina przekazuje instrument z pokolenia na pokolenie. Cóż za niedorzeczny pomysł — traktować gitarę w taki sposób, jakby to była para skrzydeł!
Bez względu na to, czy kłamał czy nie, chudy Barrion był zajmującą i romantyczną osobą, a śpiewał niczym wiatr. Coll uczył się u niego i zostali wielkimi przyjaciółmi.
Zwierzchnik energicznie poklepał Barriona po plecach. Śpiewak roześmiał się, usiadł i nastroił instrument. W pomieszczeniu zrobiło się cicho. Nawet Corm przerwał opowiadanie jakiejś historyjki. Barrion rozpoczął od Pieśni o gwiezdnych żeglarzach.
Była to najstarsza ballada z tych, które lotnicy uznawali za część własnego dziedzictwa. Barrion śpiewał ją swobodnie, z uczuciem. Jego basowy, głęboki głos wzruszył Maris. Jakże często słyszała późną nocą Colla, który potrącał struny swojej gitary i śpiewał ten utwór! Akurat przechodził mutację i to doprowadzało go do szewskiej pasji. Co trzy zwrotki nagle ucinał koguta, a potem przez minutę klął na czym świat stoi. Maris przeważnie leżała w łóżku i nie mogła się powstrzymać od chichotania, gdy te odgłosy dobiegały do jej pokoju.
Teraz słuchała Barriona, który słodko śpiewał o gwiezdnych żeglarzach i ich wielkim statku, którego srebrne żagle rozpościerały się na sto mil, żeby łapać dzikie gwiezdne wiatry. W pieśni była zawarta cała opowieść. Tajemnicza burza, strzaskany statek, trumny, w których chowano żeglarzy umierających w trakcie rejsu. Zepchnięci z kursu żeglarze zawitali t u t a j, do świata bezmiernego oceanu i szalejących burz, do świata, w którym jedynymi skrawkami lądu były tysiące porozrzucanych dookoła skalistych wysp, a wiatr wiał nieustannie. Pieśń opowiadała o lądowaniu statku, który nie był do tego przeznaczony, o tysiącach umarłych w trumnach i o tym, jak żeglowano — niewiele cięższy od powietrza statek unosił się na morzu, posrebrzając wody wokół Shotanów. Barrion śpiewał o zaklęciach gwiezdnych żeglarzy; marzyli o naprawieniu statku, lecz ich nadzieja powoli umierała. Melancholijnie rozwodził się nad gasnącą mocą ich magicznych maszyn i ciemnością, która potem nastała. Wreszcie rozgorzała bitwa, niedaleko Shotanu Wielkiego. Stary Kapitan i jego sojusznicy ponieśli klęskę, broniąc drogocennych metalowych żagli przed zakusami swych dzieci. Potem, wykorzystując magiczne zaklęcia, synowie i córki gwiezdnych żeglarzy, pierwsze potomstwo Przystani Wiatrów, pocięli na kawałki żagle, które były lekkie, sprężyste i niesamowicie wytrzymałe. Używając wszystkich części metalowych, jakie udało im się uratować ze statku, skonstruowali skrzydła.
Rozproszony lud Przystani Wiatrów potrzebował bowiem łączności. Bez paliwa, bez metalu, otoczeni oceanami, w których roiło się od drapieżników, nękani burzami, ludzie mieli do dyspozycji tylko silne wiatry; w tych warunkach trzeba było dokonać wyboru.
Umilkły ostatnie akordy pieśni. Biedni żeglarze, pomyślała Maris jak zwykle. Stary Kapitan i jego ludzie również byli lotnikami, chociaż ich skrzydła nazywano gwiezdnymi. Ich sposób latania musiał jednak zaginąć, aby mógł się pojawić nowy.
Barrion uśmiechnął się, usłyszawszy czyjąś prośbę o nową melodię i zaczął grać. Wykonał kilka utworów z prastarej Ziemi, a potem bojaźliwie powiódł dookoła wzrokiem i zaproponował własną kompozycję, sprośną pijacką przyśpiewkę o podnieconej scylli, która wzięła statek rybacki za swojego partnera. Maris prawie go nie słuchała. Wciąż rozmyślała o gwiezdnych żeglarzach. Doszła do wniosku, że pod pewnym względem przypominali Drewnianoskrzydłego — nie umieli rezygnować z marzeń, a to oznaczało, iż musieli umrzeć. Ciekawe, czy zastanawiali się nad sensem swojego poświęcenia.
— Barrion! — zawołał Russ. — To dzień narodzin nowego lotnika. Zaśpiewaj nam kilka pieśni o lotnikach!
Śpiewak uśmiechnął się i skinął głową. Maris zerknęła na Russa. Uśmiechnięty, stał obok stołu, trzymając w zdrowej ręce kieliszek z winem. Jest dumny, pomyślała. Wkrótce jego syn zostanie lotnikiem. O mnie zapomniał. Poczuła się zdruzgotana. Ogarnęły ją mdłości.
Barrion zaczął śpiewać o lotnikach: ballady z Wysp Zewnętrznych, z Shotanów, z Culhall, z obu Amberly i Poweet. Śpiewał o duchach lotników, którzy na zawsze zaginęli nad morzem, gdyż usłuchali zwierzchnika-kapitana i wzbili się w powietrze z mieczami. Kiedy cichną wiatry, wciąż można ich oglądać; błąkają się wśród burz, lecąc na widmowych skrzydłach. Tak przynajmniej głoszą legendy. Jednak lotnicy, którzy natykali się na bezwietrzną pogodę, rzadko wracali, by móc o tym opowiedzieć, toteż nikt nie mógł uchodzić za wiarygodnego świadka.
Barrion zaśpiewał utwór o białowłosym Roynie, który miał ponad osiemdziesiąt lat, gdy dowiedział się, że jego wnuk został zabity na skutek kłótni z kochanką, i wziął skrzydła, aby dogonić i zabić winowajczynię.
Następna ballada opowiadała o Aronie i Jeni i była najsmutniejsza. Nie dość, że Jeni należała do lądowców, to jeszcze nie mogła chodzić. Mieszkała z matką, która zarabiała na życie praniem, i codziennie przesiadywała przy oknie, żeby patrzeć na skałę lotników na Shotanie Małym. Zakochała się w Aronie, pełnym wdzięku, wesołym lotniku i roiła sobie, że on odwzajemnia jej uczucie. Jednak któregoś dnia, gdy była w domu sama, zobaczyła, że jej ukochany bawi się w powietrzu z inną lotniczką, rudowłosą kobietą, a gdy wylądowali, zaczęli się całować. Powróciwszy do domu, matka znalazła Jeni martwą. Kiedy Aron dowiedział się o tym, nie pozwolił pogrzebać kobiety, chociaż nigdy jej nie poznał. Wziął Jeni na ręce i zaniósł na skałę, a następnie, przywiązawszy do siebie jej ciało, poleciał daleko nad morze i sprawił Jeni pogrzeb godny lotnika.
Drewnianoskrzydłemu również poświęcono pieśń, ale nie był to zbyt dobry utwór; portretował syna cieśli jako komicznego głupca. Mimo to Barrion odśpiewał go, a potem wykonał jeszcze balladę o Lotniku-Który-Przyniósł-Złe-Wieści, i Taniec Wiatru, zaślubinową pieśń lotników, i jeszcze wiele innych. Maris była tak zauroczona, że prawie się nie poruszała. Słuchając słów Barriona, zapomniała o kivasie, który zdążył całkowicie wystygnąć w jej dłoni. Ogarnął ją dręczący, cudowny smutek. Czuła się dobrze; powracały do niej wspomnienia o wiatrach.
— Twój brat jest lotnikiem rodowym — szepnął ktoś u jej boku. Obejrzała się i zobaczyła, że to Corm opiera się o poręcz jej krzesła. Wyciągnąwszy rękę, w której trzymał kieliszek z winem, wskazał Colla, siedzącego u stóp Barriona. Młodzieniec mocno objął kolana, a w jego oczach malował się zachwyt.
— Widzisz, jak te pieśni go wzruszają — rzekł Corm z prostotą. — Dla lądowca to tylko pieśni, ale lotnik dostrzega w nich więcej, znacznie więcej. Wiemy o tym oboje, Maris, a twój brat również zdaje sobie z tego sprawę. Widać to na pierwszy rzut oka. Wiem, co czujesz, ale pomyśl o nim, dziewczyno. On to kocha tak samo jak ty.
Maris zerknęła na Corma; mówił z takim przekonaniem, że miała ochotę wybuchnąć śmiechem. Tak, Coll sprawiał wrażenie oczarowanego, ale tylko Maris wiedziała dlaczego. Uwielbiał śpiew, a nie latanie, zachwycał się pieśniami, a nie tym, że mówią o lataniu. Ale czy mógł wiedzieć o tym Corm, przystojny, uśmiechnięty Corm, który był taki pewny siebie, choć rozumiał tak mało?
— Corm, myślisz, że tylko lotnicy mają marzenia? — wyszeptała i szybko obejrzała się na Barriona, który właśnie kończył utwór.
— Są jeszcze inne lotnicze pieśni — oznajmił Barrion. — Gdybym je wszystkie wykonał, siedzielibyśmy tutaj całą noc i nic bym nie zjadł. — Popatrzył na Colla. — Poczekaj. Kiedy polecisz do Orlego Gniazda, poznasz ich więcej, niż ja kiedykolwiek zdołam usłyszeć.
Siedzący u boku Maris Corm podniósł kieliszek.
Coll wstał.
— Chcę jedną zaśpiewać.
Barrion uśmiechnął się.
— Chyba mogę ci powierzyć swoją gitarę. Zapewne nie dałbym jej nikomu innego, ale tobie — czemu nie. — Ustąpił miejsca spokojnemu, blademu młodzieńcowi.
Coll usiadł i drżącą ręką uderzył w struny, przygryzając wargę. Zmrużył oczy, oślepiony blaskiem pochodni, spojrzał na Maris i znowu zamrugał.
— Chcę zaśpiewać nowy utwór, o pewnym lotniku. Ja… sam go skomponowałem. Oczywiście, nie było mnie tam, rozumiecie, ale słyszałem tę historię i, cóż, jest całkowicie prawdziwa. Powinna być tematem pieśni, ale dotychczas taki utwór nie powstał.
— Zatem zaśpiewaj go, chłopcze! — ryknął zwierzchnik.
Coll uśmiechnął się i jeszcze raz zerknął na Maris.
— Zatytułowałem go Upadek Kruka.
I zaśpiewał.
Śpiewał czysto, wyraźnie, pięknym głosem, dokładnie relacjonując tamto wydarzenie. Maris patrzyła na niego z zachwytem. Był perfekcyjny. Oddał nawet nastrój, podniecenie, jakie odczuwała, gdy złożone skrzydła Kruka rozbłysły w słońcu niczym lustro i lotnik wzbił się w górę, unikając śmierci. Utwór Colla wyrażał całą miłość, jaką wtedy darzyła Kruka. Kruk był w tej pieśni wspaniałym skrzydlatym księciem, mrocznym, dzielnym, śmiałym i zbuntowanym. Właśnie za kogoś takiego uważała go kiedyś Maris.
Pomyślała, że jej brat ma talent. Corm zerknął na nią i zapytał:
— Słucham?
Nagle uświadomiła sobie, że szepcze do siebie na głos.
— Coll — rzekła zniżonym głosem. W uszach dźwięczały jej jeszcze ostatnie nuty pieśni. — On mógłby być lepszy niż Barrion, gdyby dano mu szansę. To ja opowiedziałam mu tę historię, Corm. Byłam tam wraz z kilkunastoma osobami, gdy Kruk wykonywał tę sztuczkę, ale żadne z nas nie potrafiłoby o tym zaśpiewać tak pięknie, jak uczynił to Coll. On ma szczególny dar.
Corm uśmiechnął się do niej z błogim zadowoleniem.
— To fakt. W przyszłym roku pokonamy Wschód w turnieju śpiewaków.
Maris popatrzyła na niego i nagle ogarnęła ją wściekłość. To wszystko jest takie bezsensowne, pomyślała. Coll zerkał na nią wyczekująco z drugiego końca pomieszczenia. Maris skinęła głową, a wtedy wyszczerzył zęby w uśmiechu. Miał pewność, że zrobił dobrą robotę.
W głowie Maris zakiełkowała decyzja.
Jednakże zanim Coll zdążył rozpocząć kolejną pieśń, na środek wystąpił Russ.
— Przyszła pora, żeby przejść do rzeczy poważnych — oświadczył. — Śpiewaliśmy i rozmawialiśmy, rozkoszując się ciepłem, dobrym jedzeniem i piciem. Ale na zewnątrz czekają na nas wiatry.
Wszyscy słuchali go z należytą powagą i wydało im się nagle, że szum wiatrów, o których zapomnieli, wypełnił cały pokój. Maris zadrżała.
— Skrzydła — powiedział jej ojciec.
Zwierzchnik wystąpił do przodu, trzymając skrzydła jak cenny depozyt, którym w istocie były. Wyrzekł rytualną formułę:
— Skrzydła te służą Amberly, łącząc nas z całym ludem Przystani Wiatrów od wielu pokoleń, poczynając od gwiezdnych żeglarzy. Latała na nich Marion, córka gwiezdnego żeglarza, a potem jej córka Jeri i jej syn Jon, i Anni, i Flan, i Denis… — wyliczał przodków bardzo długo — …a na koniec Russ i jego córka Maris. — Tłum lekko zafalował, zaskoczony wzmianką o Maris. Nie była prawdziwym lotnikiem i nie spodziewano się, że zwierzchnik wspomni jej imię.
Maris uświadomiła sobie, że wymienia się ją w gronie lotników, a jednocześnie pozbawia skrzydeł.
— A teraz przejmie je młody Coll, a ja, podobnie jak to czynią od pokoleń inni zwierzchnicy, trzymam je przez krótką chwilę, aby moje dotknięcie przyniosło im szczęście. A za moim pośrednictwem dotyka tych skrzydeł cała społeczność Amberly Mniejszej i moim głosem powiada: „Lataj szczęśliwie, Coll!”
Zwierzchnik wręczył złożone skrzydła Russowi, ten zaś odwrócił się do Colla.
Chłopiec stał z gitarą u stóp; pobladł i wydawał się bardzo mały.
— Czas już, aby ktoś został lotnikiem — rzekł Russ. — Nadeszła pora, abym przekazał skrzydła i aby Coll przyjął je ode mnie. Jednak przypinanie skrzydeł pod dachem byłoby nierozsądne. Chodźmy na skałę lotników, żeby popatrzeć, jak z chłopca robi się mężczyzna.
Ludzie niosący pochodnie — wszyscy lotnicy — byli gotowi do drogi. Cała grupa opuściła bazę. Coll zajął honorowe miejsce między swym ojcem i zwierzchnikiem. Tuż za nim szli lotnicy z pochodniami, a w tyle kroczyła Maris wraz z pozostałymi gośćmi.
Maszerowali dziesięć minut. Kroczyli powoli, w ciszy nie z tego świata, aż w końcu stanęli w półkolu na skale. Russ odłączył się od grupy i pomimo że miał tylko jedną rękę sprawną, odrzucił pomoc, którą mu oferowano, i sam przypiął swojemu synowi skrzydła. Twarz Colla była blada jak kreda. Podczas gdy Russ rozkładał jego skrzydła, stał nieruchomo i patrzył w otchłań na dole, gdzie ciemne fale zagarniały plażę.
Wreszcie Russ skończył robotę.
— Mój synu, jesteś lotnikiem — oznajmił, po czym wrócił do grupy i zbliżył się do Maris.
Coll stał samotnie pod gwiaździstym niebem, na krawędzi skały. Rozłożyste srebrne skrzydła sprawiały, że wydawał się mniejszy niż w rzeczywistości. Maris miała ochotę zakrzyknąć, przerwać ceremonię, zrobić coś; po policzkach ciekły jej łzy. Nie mogła się jednak ruszyć. Jak wszyscy, czekała na tradycyjny pierwszy lot.
Wreszcie Coll gwałtownie wciągnął powietrze, odbił się i skoczył.
Potknął się, robiąc ostatni krok, i spadł w przepaść, znikając widzom z oczu. Tłum rzucił się naprzód. Zanim uczestnicy ceremonii dobiegli do krawędzi, Collowi udało się wyhamować upadek i powoli zaczął się piąć w górę. Zatoczył duże koło nad oceanem, poszybował blisko klifu i znowu się cofnął nad wodę. Czasami młodzi lotnicy popisywali się przed swoimi przyjaciółmi, ale Colla nie było stać na wymyślne akrobacje. Niczym skrzydlate, srebrne widmo, niezdarnie sunął po niebie, które wywoływało w nim uczucie zagubienia i obcości.
Zaczęto rozkładać kolejne pary skrzydeł; Corm, Shalli i inni lotnicy szykowali się do lotu. Niebawem mieli dołączyć do Colla, kilkakrotnie przelecieć obok w zwartej grupie, a potem opuścić lądowców i udać się do Orlego Gniazda, gdzie zamierzali świętować przyjęcie do swego grona nowego członka.
Jednakże zanim ktokolwiek zdążył skoczyć, zmienił się wiatr. Maris wyczuła to dzięki swej lotniczej intuicji. Do jej uszu dobiegło smętne zawodzenie zimnej wichury, która chłostała skaliste krawędzie szczytu. Ponadto zauważyła, że Coll wyraźnie się zachwiał. Lekko opadł i gdy walczył o utrzymanie się w powietrzu, nagle zaczął wirować. Ktoś w tłumie głośno westchnął z wrażenia. Coll szybko odzyskał panowanie nad lotem i skierował się ku skale. Szło mu jednak ciężko, bardzo ciężko. Groźny wiatr wściekle spychał go w dół. Z takim prądem powietrznym należało postępować łagodnie, próbować go obłaskawić. Coll jednak zmagał się z nim jak zapaśnik, mozolnie i bez efektu.
— Ma kłopoty — orzekł Corm. Przystojny lotnik z trzaskiem odblokował ostatnią rozporę. — Lecę, żeby go asekurować. — Ledwo wyrzekł te słowa, wzbił się w powietrze.
Na pomoc było jednak zbyt późno. Skrzydła Colla przechylały się to w przód, to w tył, a on sam, miotany nieoczekiwaną turbulencją, spadał w kierunku lądowiska. Nie mając czasu na naradę, uczestnicy ceremonii, na czele z Maris i jej ojcem, zbiegli na plażę.
Coll opadał szybko, zbyt szybko. Nie ujarzmiał wiatru, lecz dawał mu się spychać. Jego skrzydła dygotały, kiedy zaś przechylił się przed lądowaniem, zaczął szorować jednym końcem skrzydła o ziemię, a koniec skrzydła sterczał ku górze. Źle, źle, wszystko poszło źle. W momencie gdy jego przyjaciele wbiegli na plażę, ujrzeli tuman piachu, a potem usłyszeli okropny dźwięk łamanego metalu. Coll leżał na piasku. Żył.
Jednak jego lewe skrzydło było złamane i zwisało bezwładnie.
Pierwszy podbiegł do niego Russ. Ukląkł przy chłopcu i zaczął odpinać paski. Pozostali uczestnicy ceremonii zebrali się wokół nich. Coll uniósł głowę, a wtedy zobaczyli, że drży i ma łzy w oczach.
— Nie martw się — rzekł Russ, próbując dodać mu otuchy. — To tylko rozpora, synu; one ciągle się psują. Naprawimy ją bez trudu. Leciałeś trochę niepewnie, ale wszyscy tak robią podczas pierwszego lotu. Następnym razem będzie lepiej.
— Następnym razem, następnym razem! — zawołał Coll. — Ojcze, ja nie potrafię tego zrobić, nie potrafię! Nie chcę następnego razu! Nie chcę twoich skrzydeł! — Teraz już nie powstrzymywał się od płaczu. Jego ciałem wstrząsał szloch.
Goście stali w niemym osłupieniu. Twarz Russa przybrała surowy wyraz.
— Jesteś moim synem i lotnikiem. Będzie następny raz! I nauczysz się latać.
Coll nadal szlochał i dygotał. Skrzydła leżały już u jego stóp, połamane i, przynajmniej na razie, bezużyteczne. Tego wieczoru lot do Orlego Gniazda nie mógł się odbyć.
Ojciec wyciągnął zdrowe ramię i mocno potrząsnął synem.
— Słyszysz? Słyszysz? Nie życzę sobie tych bzdur. Polecisz albo przestanę cię uważać za swojego syna.
Coll nagle przestał się buntować. Skinął głową i stłumiwszy łzy, spojrzał w górę.
— Tak, ojcze — odparł. — Przepraszam. Po prostu obleciał mnie strach tam w górze, nie chciałem tego wszystkiego powiedzieć.
Stojąc pośród gości i obserwując Colla, Maris przypomniała sobie, że chłopak ma zaledwie trzynaście lat. Trzynaście lat i okropnego stracha, który nie przystoi lotnikowi.
— Nie wiem, dlaczego to powiedziałem. Naprawdę nie miałem tego na myśli.
Maris wreszcie odzyskała mowę.
— Ależ miałeś — oświadczyła donośnym głosem. Przypomniała sobie, jak Coll śpiewał o Kruku, przypomniała sobie o decyzji, którą niegdyś podjęła. Wiedziała, że tamci patrzą na nią wstrząśnięci. Shalli położyła jej rękę na ramieniu, ale odepchnęła ją i stanęła między Collem i swoim ojcem. — Powiedział to, co myśli — dodała cicho. Jej spokojny, pewny głos kontrastował z gwałtownym biciem serca. — Nie potrafiłeś tego zrozumieć, ojcze? On nie nadaje się na lotnika. Jest dobrym synem i zasługuje na to, byś był z niego dumny, ale nigdy nie pokocha wiatru. Nie obchodzi mnie, co głosi prawo.
— Maris — odezwał się Russ. W jego głosie nie wyczuwało się życzliwości; sprawiał wrażenie zdesperowanego i urażonego. — Odebrałabyś skrzydła własnemu bratu? Myślałem, że go kochasz.
Jeszcze tydzień temu rozpłakałaby się, ale teraz zabrakło jej łez.
— Naprawdę go kocham i pragnę, żeby żył długo i szczęśliwie. Jako lotnik nie będzie szczęśliwy; robi to tylko dlatego, żebyś ty mógł być dumny. Coll jest śpiewakiem, i to dobrym. Dlaczego chcesz odebrać mu zajęcie, które ukochał?
— Niczego mu nie zabieram — rzekł chłodno Russ. — Tradycja…
— Głupia trądycja — przerwał mu czyjś głos. Maris obejrzała się w poszukiwaniu swojego sojusznika i zobaczyła Barriona, przedzierającego się przez tłum. — Maris ma rację. Coll śpiewa jak anioł, a jak lata, wszyscy widzieliśmy. — Spojrzał pogardliwie na lotników w tłumie. — Wy, lotnicy, jesteście tak uzależnieni od tradycji, że oduczyliście się myśleć. Jesteście ślepo wierni tradycji, bez względu na to, czy kogoś krzywdzicie czy nie.
Prawie nikt nie zauważył lądowania Corma. Złożywszy skrzydła, mężczyzna zbliżył się do tłumu. Jego gładka, smagła twarz pociemniała z wściekłości.
— Lotnicy wraz ze swoimi tradycjami zapewnili Amberly wielkość i wielokrotnie wpływali na dzieje Przystani Wiatrów. To, że dobrze śpiewasz, Barrion, nie oznacza, że jesteś poza prawem. — Corm zerknął na Russa i dorzucił: — Nie martw się, przyjacielu. Zrobimy z twojego syna lotnika, jakiego Amberly do tej pory nie oglądała.
Jednak w tym momencie Coll podniósł zapłakane oczy. Na jego twarzy malowała się teraz wściekłość i zdecydowanie.
— Nie! — wrzasnął i rzucił Cormowi wyzywające spojrzenie. — Nie obchodzi mnie, kim jesteś — nie zmusisz mnie do czegoś, na co nie mam ochoty! Nie jestem tchórzem. Nie jestem małym dzieckiem. Ja nie chcę latać, nie chcę, nie chcę! — Zasypując słuchaczy gradem słów, ujawnił swoją tajemnicę i poczuł, jak pękają wszystkie bariery. — Wy, lotnicy, myślicie, iż jesteście tak świetni, że przewyższacie całą resztę, ale dobrze wiecie, że to nieprawda! Barrion był na stu wyspach i zna więcej piosenek niż tuzin lotników razem wziętych. Nie obchodzi mnie twoje zdanie, Corm. On nie jest szczurem lądowym. Dopływa na statkach do miejsc, które bałby się odwiedził każdy inny człowiek. Wy, lotnicy, trzymacie się z dala od scylli, ale Barrion zabił jedno z tych stworzeń, a miał do dyspozycji tylko drewnianą łódkę i harpun. Założę się, że nie wiedziałeś o tym.
Ja też mogę być taki jak on. Mam talent. On wybiera się na Wyspy Zewnętrzne i chce, abym się tam udał z nim, powiedział mi też, że pewnego dnia da mi swoją gitarę. Potrafi opiewać latanie i upiększyć je słowami, ale nie tylko — potrafi zrobić to samo z rybołówstwem, myślistwem, ze wszystkim. Lotnicy tego nie umieją, a on tak, gdyż jest Barrionem! Jest śpiewakiem, a to równie dobre zajęcie jak bycie lotnikiem. I ja też mogę śpiewać, tak jak uczyniłem to dzisiejszego wieczoru, opiewając Kruka. — Spojrzał na Corma z nienawiścią. — Weź te stare skrzydła, daj je Maris, ona jest lotnikiem! — krzyknął i kopnął leżący na ziemi materiał. — Chcę popłynąć z Barrionem.
Zapadła straszliwa cisza. Russ przez dłuższy czas milczał, a gdy wreszcie spojrzał na syna, jego twarz wydawała się stara jak nigdy przedtem.
— Ona nie może wziąć tych skrzydeł, Coll — powiedział. — Należały do mnie, do mojego ojca, a wcześniej do jego matki, ja zaś pragnąłem… pragnąłem… — Głos mu się załamał.
— Ty jesteś za to odpowiedzialny — oznajmił z wściekłością Corm, przeszywając Barriona wzrokiem. — I ty, tak, t y, jego własna siostra — dodał, patrząc na Maris.
— Zgadza się, Corm — odparła. — Barrion i ja ponosimy odpowiedzialność, ponieważ kochamy Colla i chcemy, żeby był szczęśliwy i pełen życia. Lotnicy zbyt długo postępują zgodnie z tradycją. Czy nie rozumiesz, że Barrion ma rację? Każdego roku lotnicy zabierają skrzydła swoim rodzicom i umierają, mając je na sobie, a Przystań Wiatrów biednieje, gdyż utraconych skrzydeł nie da się niczym zastąpić. Ilu było lotników w czasach gwiezdnych żeglarzy? Ilu jest ich teraz? Nie widzisz, do czego prowadzi nasza tradycja? Skrzydła są jak cenny depozyt; powinny być noszone przez tych, którzy kochają niebo, którzy będą świetnie latali i dbali o nie. Zamiast tego jedynym kryterium przyznawania skrzydeł jest urodzenie. Urodzenie, a nie umiejętności. A przecież tylko umiejętności ratują lotnika od śmierci i tylko one zapewniają Przystani Wiatrów trwanie.
Corm prychnął gniewnie.
— To hańba. Nie jesteś lotnikiem, Maris, i nie masz prawa mówić o tych sprawach. Twoje słowa okrywają niebo wstydem, a ty sama pogwałciłaś wszelkie tradycje. Skoro twój brat postanowił zrzec się praw pierworodnego, niech tak się stanie. Ale nie wolno mu szydzić z naszego prawa i oddawać skrzydła dowolnie wybranej osobie. — Powiódł wzrokiem po skamieniałym ze zdumienia tłumie. — Gdzie jest zwierzchnik? Powiedz nam, jakie jest prawo!
Władca zaczął mówić powoli, z zakłopotaniem.
— Prawo… tradycja… jednakże ten przypadek jest taki wyjątkowy, Corm. Maris dobrze służyła Amberly i wszyscy wiemy, jak lata. Ja…
— Prawo — przerwał mu z naciskiem Corm.
Zwierzchnik potrząsnął głową.
— Tak, to mój obowiązek, ale… Prawo głosi, że… że jeśli lotnik wyrzeknie się swoich skrzydeł, to są one zabierane przez najstarszego lotnika wyspy, który wraz ze zwierzchnikiem zachowuje je do chwili wyboru nowego właściciela. To prawo jest stosowane tylko wówczas, gdy lotnik umiera bezpotomnie, lecz tutaj, w tym przypadku, Maris jest…
— Prawo jest prawem — rzekł Corm.
— I będziecie mu ślepo posłuszni — wtrącił się Barrion.
Corm zignorował tę uwagę.
— Jestem najstarszym lotnikiem Amberly Mniejszej, odkąd Russ zrzekł się skrzydeł. Skrzydła będą pod moją pieczą, dopóki nie znajdziemy kogoś, kto będzie zasługiwał na miano lotnika i dochowa wierności tradycjom.
— Nie! — krzyknął Coll. — Chcę, żeby Maris dostała te skrzydła.
— W tej sprawie nie masz nic do powiedzenia — odparował Corm. — Jesteś lądowcem. — Wypowiadając te słowa, nachylił się i podniósł zniszczone, nie chciane skrzydła, a potem zaczął je starannie składać.
Maris rozejrzała się dookoła w poszukiwaniu pomocy, lecz sytuacja była beznadziejna. Barrion rozłożył ręce, Shalli i Helmer unikali jej wzroku, a ojciec — już nie lotnik, co najwyżej stary kaleka — płakał i sprawiał wrażenie załamanego. Uczestnicy przyjęcia jeden po drugim zaczęli wychodzić.
Zwierzchnik podszedł do dziewczyny.
— Maris — odezwał się — jest mi przykro. Gdybym mógł, dałbym ci te skrzydła. Prawo nie przewiduje takich sytuacji — ma być przewodnikiem, a nie narzędziem kary. Dotyczy jednak lotników, a ja nie mogę im się sprzeciwiać. Jeśli odmówię Cormowi, Amberly Mniejsza upodobni się do Kennehut, a twórcy pieśni będą mi przypisywali szaleństwo.
Kiwnęła głową.
— Rozumiem — odparła. Zauważyła Corma majestatycznie kroczącego po plaży ze skrzydłami pod pachą.
Zwierzchnik odwrócił się i odszedł, a Maris zbliżyła się do Russa.
— Ojcze… — zaczęła.
Podniósł głowę.
— Nie jesteś moją córką — wyrzekł i odwrócił się do niej plecami, a potem na zeszty wniałych nogach zaczął iść w głąb lądu, pragnąc ukryć swój wstyd.
W końcu na lądowisku zostało tylko troje milczących, przygnębionych ludzi. Maris podeszła do Colla, zarzuciła mu ręce na szyję i mocno go przytuliła. Przez chwilę przypominali dzieci spragnione pocieszenia, którego nie mogły sobie ofiarować.
— Chodźcie do mnie — odezwał się w końcu Barrion. Jego głos wyrwał ich z odrętwienia. Oderwali się od siebie i zachwiali. Zobaczyli, że śpiewak przewiesza gitarę przez ramię, i udali się za nim do jego domu.
Następne dni były dla Maris okresem smutku i udręki.
Barrion mieszkał w małej chatce obok przystani, niedaleko opuszczonego, niszczejącego nabrzeża.
Nigdy przedtem Coll nie wydawał się Maris taki szczęśliwy. Codziennie śpiewał z Barrionem i nabierał pewności, że w końcu jednak zostanie śpiewakiem. Niepokoił go jedynie fakt, że Russ nie chce się z nim widzieć, ale często zapominał nawet o tej przykrości. Był młody, lecz zdążył się już przekonać, że w oczach wielu rówieśników jest zasługującym na podziw buntownikiem, i rozkoszował się tą świadomością.
Życie Maris nie układało się tak łatwo. Opuszczała chatkę rzadko; od czasu do czasu chodziła na nabrzeże w porze zachodu słońca i obserwowała przypływające kutry rybackie. Potrafiła myśleć jedynie o tym, co utraciła. Była uwięziona i bezradna. Pracowała nad sobą bardzo ciężko, robiła to, co do niej należało, a mimo to odebrano jej skrzydła. Tradycja, niczym szalony, okrutny zwierzchnik, zwyciężyła dziewczynę i skazała ją na los więźnia.
Od zdarzenia na plaży minęły dwa tygodnie. Barrion wrócił do chatki po dniu spędzonym w basenie portowym, dokąd udawał się co ranek, by wysłuchiwać nowych piosenek rybaków z Amberly i śpiewać w nadbrzeżnych gospodach. Jedząc gorący gulasz, spojrzał na Maris i chłopca.
— Załatwiłem łódź — powiedział. — Za miesiąc pożegluję na Wyspy Zewnętrzne.
Coll uśmiechnął się entuzjastycznie.
— My też?
Barrion skinął głową.
— Ty tak, z pewnością. A Maris?
Pokręciła głową.
— Nie.
Śpiewak westchnął.
— Nic nie zyskasz, zostając tutaj. Na Amberly nie będzie ci łatwo. Nawet dla mnie nastają ciężkie czasy. Corm podjudza zwierzchnika, a ten występuje przeciwko mnie, przez co porządni ludzie zaczynają mnie unikać. Na świecie jest jeszcze tyle miejsc do obejrzenia! Płyń z nami. — Uśmiechnął się. — Może nawet ciebie nauczyłbym śpiewać.
Maris leniwie mieszała gulasz.
— Barrion, śpiewam gorzej, niż mój brata lata. Nie, nie mogę wyruszyć w tę podróż. Jestem lotnikiem. Muszę zostać i odzyskać swoje skrzydła.
— Podziwiam cię, Maris — odparł — lecz twoja walka jest skazana na niepowodzenie. Co możesz zrobić?
— Nie wiem. Cokolwiek. Mogę na przykład pójść do zwierzchnika. Zwierzchnik ustanawia prawo i jest zdolny do współczucia. Jeśli przekona się, że tak będzie najlepiej dla ludu Amberly, to może…
— …Może zbuntuje się przeciw Cormowi. To kwestia prawa lotników, a on nie ma nad nim żadnej kontroli. Ponadto… — Zawahał się.
— Co?
— Mam wiadomości. Mówi się o tym w całym porcie. Znaleźli nowego, a raczej starego lotnika. Devin z Gavory właśnie płynie do nas łodzią; zamierza się tu osiedlić i przejąć twoje skrzydła. — Uważnie spojrzał na Maris, Na jego twarzy malowała się troska.
— Devin! — Cisnęła widelcem i wstała. — Czy te prawa całkowicie pozbawiły ich zdrowego rozsądku? — Zaczęła nerwowo spacerować po pokoju. — Devin jest jeszcze gorszym lotnikiem niż Coll. Stracił własne skrzydła, gdy opadł zbyt nisko i musnął wodę. Gdyby nie płynący w pobliżu statek, byłby martwy. Zatem Corm chce mu dać następną parę skrzydeł? Barrion uśmiechnął się z goryczą.
— Jest lotnikiem i postępuje zgodnie z tradycją.
— Kiedy wyruszył Devin?
— Powiadają, że przed kilkoma dniami.
— Taka podróż zajmuje co najmniej dwa tygodnie — orzekła Maris. — Jeśli mam coś zdziałać, muszę zdążyć przed jego przybyciem. Kiedy założy skrzydła, będą do niego należały już na zawsze.
— Ale co możesz zrobić, Maris? — zapytał Coll.
— Nic — odparł Barrion. — Och, oczywiście moglibyśmy ukraść skrzydła. Corm kazał je naprawić i wyglądają jak nowe. Ale dokąd byś poleciała? Nigdzie nie byłabyś mile widziana. Daj sobie spokój, dziewczyno. Nie zdołasz zmienić prawa lotników.
— Nie? — zagadnęła z nagłym ożywieniem w głosie. Przestała chodzić po pokoju i oparła się o stół. — Jesteś pewien? Czyżby te tradycje n i g d y nie podlegały zmianie? A skąd się wzięły?
Barrion sprawiał wrażenie zakłopotanego.
— Hm, odbyła się rada, tuż po tym, jak zabito Starego Kapitana, kiedy zwierzchnik-kapitan Shotanu Wielkiego przekazał dopiero co wykute skrzydła. Właśnie wówczas postanowiono, że odtąd żaden lotnik nie będzie miał przy sobie broni podczas lotu. Uczestnicy rady pamiętali bitwę i sposób, w jaki starzy gwiezdni żeglarze wykorzystali ostatnią parę gwiezdnych sań do prowadzenia ostrzału z góry.
— Tak — powiedziała Maris. — I pamiętaj, że odbyły się jeszcze dwie rady. Wiele pokoleń później, gdy kolejny zwierzchnik-kapitan zapragnął ujarzmić innych władców i podporządkować sobie całą Przystań Wiatrów, wysłał lotników Shotanu Wielkiego, by za pomocą mieczy pokonali Shotan Mały. Wtedy lotnicy pozostałych wysp zwołali radę i potępili go, gdy zniknęli jego widmowi lotnicy. Był zatem ostatnim zwierzchnikiem-kapitanem, a obecnie Shotan Wielki nie wyróżnia się statusem spośród innych wysp.
— Tak — zawtórował Coll — natomiast podczas trzeciej rady, po tym jak szalony zwierzchnik zabił Lotnika-Który-Przyniósł-Złe-Wieści, lotnicy jednomyślnie uchwalili, że nie będą lądowali na Kennehut.
Barrion kiwał głową.
— Zgadza się, ale od tamtej pory nie zwołano żadnej rady. Jesteś pewna, że mogłoby dojść do zgromadzenia?
— Oczywiście — rzekła Maris. — To przecież jedna z drogocennych tradycji Corma. Każdy lotnik ma prawo zwołać radę. Wówczas mogłabym przedstawić swoją sprawę wszystkim lotnikom Przystani Wiatrów i…
Urwała. Barrion popatrzył na nią, a ona odwzajemniła jego spojrzenie. Oboje pomyśleli o tym samym.
— Każdy lotnik — powtórzył z ledwo dosłyszalnym naciskiem.
— Ale ja nie jestem lotnikiem — dorzuciła Maris. Opadła na krzesło. — Coll zrzekł się skrzydeł, a Russ — nawet gdyby zechciał się z nami zobaczyć — przekazał je komuś innemu. Corm nie zgodziłby się zaakceptować naszej prośby. Nie moglibyśmy powiadomić ludzi o radzie.
— Mogłabyś poprosić Shalli — podsunął Coll. — Albo zaczekać na skale lotników, czy też…
— Shalli jest zbyt młoda w porównaniu z Cormem, a ponadto zbyt wystraszona — odezwał się Barrion. — Wiem, jak wygląda sytuacja. Ona smuci się twoim losem, podobnie jak zwierzchnik, ale nie odważy się złamać tradycji. Corm mógłby spróbować odebrać skrzydła również i jej. A jeśli chodzi o innych — na kogo mogłabyś liczyć? I jak długo byłabyś w stanie czekać? Helmer pojawia się najczęściej, ale jest równie ograniczony jak Corm. Z kolei Jamis jest zbyt młody, i tak dalej. Prosiłabyś ich o podjęcie bardzo ryzykownej gry. — Pokręcił głową z powątpiewaniem. — To się nie uda. Żaden lotnik nie przemówi w twoim imieniu, a przynajmniej nie nastąpi to odpowiednio szybko. Za dwa tygodnie Devin założy twoje skrzydła.
Wszyscy troje umilkli. Maris wpatrywała się w talerz z zimnym gulaszem i rozmyślała. Po raz nie wiadomo który pytała siebie, czy naprawdę nie istnieje żadne wyjście. Wreszcie spojrzała na Barriona.
— Wspominałeś przed chwilą — zaczęła ostrożnie — o wykradzeniu skrzydeł…
Zimny, wilgotny wiatr wściekle smagał fale. Na wschodzie rozpoczynał się sztorm.
— Dobra pogoda do latania — orzekła Maris. Stała w delikatnie kołyszącej się łodzi.
Barrion uśmiechnął się i żeby nie zmarznąć, szczelniej owinął się płaszczem.
— Gdybyś tylko mogła trochę polatać — powiedział.
Dziewczyna skierowała wzrok ku brzegowi, gdzie na tle drzew majaczył ciemny, drewniany dom Corma. W oknie na górze paliło się światło. Trzy dni, pomyślała z rozgoryczeniem. Powinien już się pojawić. Jak długo mogli czekać? Coraz mniej godzin dzieliło Maris od przybycia Devina, człowieka, który miał zabrać jej skrzydła.
— Myślisz, że dzisiejszego wieczoru? — zagadnęła Barriona.
Wzruszył ramionami. Zawzięcie czyścił paznokcie długim sztyletem.
— Wiesz lepiej ode mnie — odparł, nie podnosząc oczu. W wieży świetlnej nadal jest ciemno. Jak często wzywa się lotników?
— Często — rzekła Maris. Zastanawiała się, czy Corm zostanie wezwany. Już dwie noce pływali w pobliżu, mając nadzieję, że otrzyma nakaz stawienia się i nie będzie mógł pilnować skrzydeł. Być może zwierzchnik korzystał tylko z usług Shalli do czasu pojawienia się Devina. — Nie podoba mi się to — dorzuciła. — Musimy coś zrobić.
Barrion wsunął sztylet do pochwy.
— Mógłbym go użyć przeciw Cormowi, lecz nie zrobię tego. Jestem z tobą, Maris, a twój brat jest dla mnie prawie jak syn, ale nie zamierzam zabijać dla pary skrzydeł. Nie. Zaczekamy, aż wieża świetlna wezwie Corma, a potem włamiemy się do środka. Każda inna akcja byłaby zbyt ryzykowna.
Maris pomyślała o zabijaniu. Czy doszłoby do niego, gdyby wdarli się do środka podczas obecności Corma? Od razu uświadomiła sobie, iż taka możliwość jest realna. Człowiek pokroju Corma na pewno stawiałby opór. Maris była w jego domu jeden raz. Przypomniała sobie szereg lśniących, obsydianowych noży, skrzyżowanych na ścianie. Musieli pomyśleć o innym rozwiązaniu.
— Zwierzchnik nie wezwie go — oznajmiła, wiedziona przeczuciem. — Chyba że zaszłaby konieczność natychmiastowego wysłania kogoś z misją.
Barrion obserwował kłębiące się na wschodzie chmury.
— A więc co zrobimy? — zapytał. — Trudno by nam było wymyślić coś pilnego.
— Możemy jednak nadać sygnał — zauważyła Maris.
— Hmm… — mruknął śpiewak. Przez chwilę rozważał ten pomysł. — Tak, chyba moglibyśmy to zrobić. — Wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Maris, łamiemy coraz więcej praw. Nie dość, że mamy ukraść twoje skrzydła, to jeszcze chcesz, żebym wdarł się do wieży świetlnej i nadał fałszywy sygnał. Dobrze, że jestem śpiewakiem, bo inaczej uznano by nas za największych przestępców w historii Amberly.
— Dlaczego twoje zajęcie miałoby nas od tego uchronić?
— A jak myślisz, kto układa piosenki? Już wolę uczynić z nas wszystkich bohaterów.
Wymienili uśmiechy.
Barrion chwycił za wiosła i szybko skierował łódź do brzegu, na błotnistą plażę, która znajdowała się niedaleko domu Corma, skryta za drzewami.
— Zaczekaj tutaj — powiedział, wlazłszy po kolana w chlupiącą wodę. — Pójdę do wieży. Jak tylko zobaczysz, że Corm wychodzi, biegnij do środka i zabieraj skrzydła.
Maris posłusznie kiwnęła głową.
Przez prawie godzinę siedziała samotnie w gęstniejącym mroku i patrzyła, jak w oddali na wschodzie pojawiają się błyskawice. Coraz silniejszy wiatr świadczył o tym, że w jej kierunku nadciąga burza. Wreszcie na najwyższym wzgórzu Amberly Mniejszej rozbłysło światło wieży zwierzchnika; mrugało rytmicznym staccato. Nagle Maris uświadomiła sobie, że Barrion jakimś cudem zna odpowiedni sygnał, choć ona zapomniała mu go wyjawić. Śpiewak wiedział całkiem sporo, z pewnością więcej, niż się po nim spodziewała. Może jednak nie był takim łgarzem, za jakiego uchodził.
Kilka minut później Maris leżała w chwastach, zaledwie metr od drzwi domu Corma. Trzymała głowę nisko, chowając się w cieniu drzew. Drzwi otworzyły się i ciemnowłosy lotnik z zarzuconymi na plecy skrzydłami opuścił dom. Miał na sobie ciepłą odzież. Maris pomyślała, że przyszykował się do lotu. Mężczyzna zaczął szybko iść główną drogą.
Teraz należało tylko znaleźć jakiś kamień, przekraść się do budynku i rozbić szybę w oknie. Na szczęście Corm był kawalerem i mieszkał sam. Oczywiście istniała możliwość, że zaprosił tego wieczoru kobietę, ale Maris i Barrion uważnie obserwowali dom — zauważyli jedynie posługaczkę, która sprzątała tam za dnia.
Maris usunęła pojedyncze odłamki szkła, skoczyła na parapet i znalazła się w środku. Jej oczy szybko przyzwyczaiły się do ciemności. Musiała odnaleźć skrzydła, swoje skrzydła, zanim wróci Corm. Nie potrzebował wiele czasu, aby się zorientować, że ma do czynienia z fałszywym alarmem, a Barrion musiał szybko opuścić wieżę, aby nie zostać złapany.
Poszukiwania trwały krótko. Skrzydła Maris znajdowały się na wieszaku, zaraz za drzwiami, w miejscu, gdzie Corm zostawiał własne. Zdjęła je ostrożnie, przepełniona miłością i tęsknotą. Przesunęła dłonie po chłodnym metalu, żeby sprawdzić złącza. Nareszcie, pomyślała. Już nigdy mi ich nie odbiorą.
Przypięła je do ramion i rzuciła się do drzwi. Pobiegła w stronę lasu, inną drogą niż ta, którą wybrał Corm. Mógł wrócić w każdej chwili, a wówczas zauważy brak skrzydeł. Musiała szybko dostać się na skałę lotników.
Zajęło jej to dobre pół godziny; dwukrotnie musiała się chować w zaroślach, żeby uniknąć spotkania z jakimś nocnym podróżnikiem. I nawet gdy dotarła na górę, zauważyła, że na plaży stoją jacyś ludzie — dwaj mężczyźni z bazy lotników — i znowu schowała się za skały, skąd mogła obserwować ich latarnie.
Wkrótce zdrętwiała w tej pozycji, a chłodne powietrze przyprawiało ją o dreszcze. W pewnej chwili dostrzegła w oddali nad morzem kolejną parę srebrzystych skrzydeł. Lotnik opadał bardzo szybko, zatoczył koło nad plażą, zwracając na siebie uwagę mężczyzn z bazy, a potem łagodnie wylądował. Pomocnicy zajęli się odwiązywaniem jego skrzydeł. Maris zorientowała się, że lotnikiem jest Anni z Culhall; nie ulegało wątpliwości, że zjawiła się tu, aby przekazać wiadomość. Ta okoliczność stwarzała szansę. Dyżurujący pomocnicy na pewno odprowadzą wysłanniczkę do zwierzchnika.
Kiedy odeszli, Maris dźwignęła się na nogi i szybko weszła po skalistej ścieżce na urwisko lotników. Powoli, mozolnie, zdołała rozłożyć swoje skrzydła, chociaż zawiasy na lewym płacie stwardniały tak bardzo, że musiała je odginać pięć razy, żeby odblokować ostatnią rozporę. Uświadomiła sobie z przykrością, że Corm wcale nie dbał o jej skrzydła.
Po chwili zapomniała o bożym świecie. Przebiegła po skale i skoczyła w wietrzną przestrzeń.
Narastająca zawierucha była jak uderzenie pięści, lecz Maris zręcznie balansowała ciałem, aż w końcu złapała mocny prąd powietrzny i osiągnąwszy sporą prędkość, zaczęła się wzbijać coraz wyżej. Poczuła, że tuż za nią ciemności rozświetla błyskawica, i zadrżała ze strachu. Potem jednak zrobiło się spokojniej. Znowu unosiła się w górze i gdyby trafił ją piorun, na Amberly Mniejszej nie płakałby po niej nikt z wyjątkiem Colla, lecz byłaby to wspaniała śmierć. Przechyliła się i wzleciała jeszcze wyżej; mimo woli wydała okrzyk radości.
W tym momencie usłyszała czyjś głos.
— Skręć! — zabrzmiał gniewny okrzyk.
Strach utrudniał Maris sterowanie lotem. Spojrzała nerwowo w górę i za siebie.
Nad Amberly Mniejszą ponownie zajaśniała błyskawica. W jej świetle Maris ujrzała nad sobą ciemne jak noc skrzydła. Zza chmur wyłonił się Corm. Nie przestając wrzeszczeć, sunął ku niej z ogromną szybkością.
— Wiedziałem, że to ty! — krzyknął. Wiatr sprawiał, że źle go słyszała. — …musiałem… za tym… wcale nie wróciłem do domu… skale… czekałem. Skręć! Zmuszę cię, żebyś poleciała w dół, ty szczurze lądowy!
Usłyszawszy te pogróżki, roześmiała mu się w twarz.
— No, to spróbuj! — krzyknęła wyzywająco. — Pokaż mi, jakim jesteś lotnikiem, Corm! Spróbuj mnie złapać! — Po czym nachyliła jedno skrzydło i gwałtownie skręciła. Wciąż jeszcze pikował w dół, podczas gdy ona już się unosiła. Gdy ją mijał, wciąż na nią wrzeszczał.
Kiedyś często ścigała się z Dorrelem wokół Orlego Gniazda. Tym razem jednak podniebna gonitwa toczyła się na śmierć i życie. Maris igrała z wiatrami. Zależało jej na zwiększeniu prędkości i pułapu lotu. W końcu instynktownie złapała właściwe prądy i dopięła swego. Corm znajdował się teraz daleko w dole. Przestał opadać, wzbił się w powietrze, przechylił na bok i ruszył w kierunku dziewczyny, ale zanim osiągnął jej wysokość, ona była już daleko w przodzie. Pragnęła zachować bezpieczny dystans. Wiedziała, że żarty się skończyły; nie zamierzała ryzykować. Corm był wściekły i gdyby uniósł się wyżej niż ona, zacząłby ją spychać centymetr po centymetrze, aż w końcu musiałaby się znaleźć w oceanie. Na pewno by tak postąpił, nawet gdyby miał później żałować utraty skrzydeł. Ponad wszystko przedkładał lotnicze tradycje. Zastanawiała się, jak postąpiłaby jeszcze rok temu, gdyby ktoś ukradł jej skrzydła.
Zostawili Amberly Mniejszą daleko w tyle. W zasięgu wzroku mieli jedynie skrawek lądu po prawej stronie, niemal na linii widnokręgu, z pobłyskującą wieżą świetlną Culhall, która wkrótce również zniknęła. Teraz Maris widziała jedynie czarne morze w dole, nad jej głową zaś rozpościerało się niebo. A z tyłu podążał niezmordowany Corm, którego sylwetka wyraźnie odznaczała się na tle skłębionych chmur. Maris obejrzała się za siebie i zamrugała z niedowierzaniem. Wydawał się mniejszy. Czyżby zaczynała się od niego oddalać? Nie ulegało wątpliwości, że Corm jest dobrym lotnikiem. Zawsze zdobywał dla Zachodu czołowe lokaty, podczas gdy jej nie pozwalano brać udziału w zawodach. Jednak teraz odstęp między nimi wyraźnie się powiększał.
Po raz kolejny ujrzała błyskawicę, a kilka sekund później nad morzem rozległo się złowieszcze uderzenie piorunu. W dole zabrzmiał ryk scylli, która potraktowała grzmot jak wyzwanie. Dla Maris ów dźwięk oznaczał jednak coś innego: uświadomiła sobie, że burza się oddala, i to na zachód, podczas gdy ona zmierzała na północ. W każdym razie niebawem miała się znaleźć poza zasięgiem sztormu.
Poczuła się cudownie. Przechyliła się i z radości przekoziołkowała, a potem zrobiła widowiskową pętlę. Triumfalnie przeskakiwała powietrzne prądy niczym podniebna akrobatka. Miała wrażenie, że całkowicie ujarzmiła wiatry; teraz już nic nie mogło pójść źle.
Tymczasem Corm nadrabiał dystans i gdy Maris wyszła z pętli, żeby znowu wzbić się w górę, zobaczyła, że znalazł się bardzo blisko i coś do niej krzyczy. Chyba wołał, że nie uda jej się wylądować, a kradzież skrzydeł skazuje ją na wygnanie. Biedny Corm! Cóż on mógł wiedzieć?
Maris leciała w dół do momentu, aż niemal poczuła smak morskiej soli, a od spienionych wód dzielił ją najwyżej metr. Gdyby zechciał ją teraz zabić, zepchnąć w fale, dawała mu tę sposobność: prawie muskała powierzchnię wody. Wystarczyło, żeby dogonił Maris, uniósł się i runął na nią z góry.
Wiedziała, po prostu wiedziała, że Corm nie da rady tego uczynić, nawet pomimo najszczerszych chęci. Kiedy wyleciała ze skłębionej chmury i ujrzała czyste nocne niebo, gdzie gwiazdy zdawały się mrugać do jej skrzydeł, Corm był już tylko malutką plamką, która kurczyła się w błyskawicznym tempie. Po chwili zupełnie zniknął z pola widzenia Maris. Dała się porwać kolejnemu prądowi i skręciła na południe. Domyślała się, że Corm nadal będzie leciał na oślep przed siebie, a potem da za wygraną, zatoczy koło i wróci na Amberly Mniejszą.
Była sama, tylko ze swoimi skrzydłami, pod gołym niebem. Przez chwilę mogła się cieszyć spokojem.
Kilka godzin później dostrzegła w mroku pierwsze światła Laus: jaskrawe latarnie umieszczone ponad skalistą wyspą, na szczycie starej fortecy. Maris poszybowała w tym kierunku i niebawem ujrzała z bliska mocno zniszczone mury wiekowego zamczyska, którego martwotę łagodziły jedynie światła.
Przeleciała nad zamkiem, pokonała małą, górzystą wyspę wszerz i dotarła do pasa lądowiska na południowo-zachodnim krańcu plaży. Laus miała zbyt mało mieszkańców, żeby utrzymywać bazę dla lotników, lecz Maris błogosławiła tę okoliczność.
Nie musiała się obawiać, że ludzie z bazy wyjdą jej na powitanie albo będą zadawali pytania. Nikt nie zauważył, jak lądowała, wzniecając tuman suchego piasku, a potem jak odpinała skrzydła.
Przy końcu lądowiska, u podnóża skały, z której startowali lotnicy, stała chata Dorrela. Była ciemna i sprawiała wrażenie opustoszałej. Maris zapukała do drzwi i nie usłyszawszy odpowiedzi właściciela, nacisnęła klamkę i weszła do środka. Zawołała Dorrela, lecz w domu panowała całkowita cisza. Doznała rozczarowania, które szybko ustąpiło miejsca zdenerwowaniu. Gdzie on mógł być? Kiedy zamierzał wrócić? A jeśli Corm domyślił się, dokąd postanowiła polecieć, i dopadnie ją tutaj, zanim Dorrel wróci?
Włożyła trzcinkę w rozżarzone węgle na obwałowanym palenisku i zapaliła świecę piaskową. Następnie rozejrzała się po małym, schludnym wnętrzu, próbując ustalić, dokąd udał się właściciel chaty i jak długo trwa jego nieobecność.
O, proszę: na zazwyczaj starannie wytartym stole Dorrel zostawił kilka okruszków ciasta rybnego. Maris zerknęła na drugi koniec pokoju. Dom rzeczywiście był pusty — nawet Anitra nie siedziała na swojej grzędzie. A zatem Dorrel wyruszył na polowanie wraz ze swoim kozodojem.
W nadziei, że nie odeszli zbyt daleko, Maris ponownie wzbiła się w powietrze. Znalazła Dorrela na zdradzieckiej mieliźnie zachodniego cypla Laus. Odpoczywał na skale; nie odpiął skrzydeł, ale były złożone. Na nadgarstku siedziała Anitra, racząc się kawałkiem dopiero co złapanej przez siebie ryby. Dorrel przemawiał do ptaka i zauważył Maris dopiero wówczas, gdy pojawiła się nad nim, zasłaniając skrzydłami gwiazdy.
Przypatrywał się dziewczynie, gdy kołowała i opadała niebezpiecznie nisko, lecz przez dłuższą chwilę nie mógł jej rozpoznać.
— Dorrel! — krzyknęła ostrym, zdradzającym napięcie głosem.
— Maris? — Na jego twarzy odmalowało się niedowierzanie. Skręciła i dała się porwać wiatrowi w górę.
— Zejdź na brzeg. Muszę z tobą pogadać. Dorrel kiwnął głową i raptownie wstał, strącając kozodoja. Ptak niechętnie zrezygnował z ryby i wzleciał ku niebu, machając białymi skrzydłami. Zataczał kręgi bez wysiłku i czekał na swojego pana. Maris odwróciła się w stronę, z której nadleciała.
Tym razem lądowanie okazało się gwałtowne i niezdarne. Maris miała pokiereszowane kolana, a także mętlik w głowie. Napięcie związane z kradzieżą skrzydeł, męczący lot po dłuższej przerwie, dziwna mieszanina bólu, strachu i radości, jaką nieoczekiwanie i nagle wywołał w niej widok Dorrela — to wszystko przytłoczyło ją i wstrząsnęło nią tak bardzo, że nie wiedziała, co ma robić. Zanim Dorrel zdążył do niej dotrzeć, już zabrała się za odpinanie skrzydeł. Energicznie wymachiwała rękami i próbowała odpędzić od siebie wszelkie myśli. Czuła, że po nogach cieknie jej krew z rozbitych kolan.
Dorrel wylądował obok Maris bez najmniejszych kłopotów. Był wstrząśnięty jej nagłym pojawieniem się, ale nie pozwolił, by emocje wpłynęły na jego lot. Nie była to tylko kwestia dumy; odziedziczył tę cechę tak jak swoje skrzydła. Kiedy ją odwiązał, Anitra usiadła mu na ramieniu.
Ruszył w stronę Maris i wyciągnął ramiona. Nie zważając na gderliwe protesty kozodoja, zamierzał objąć dziewczynę, lecz ona nagle rzuciła mu na rozpostarte ręce swoje skrzydła.
— Masz — oznajmiła. — Zwracam je. Ukradłam te skrzydła Cormowi, a teraz oddaję je i samą siebie w twoje ręce. Przyleciałam poprosić cię, żebyś zwołał radę w moim imieniu, gdyż jesteś lotnikiem, ja zaś nie, a tylko lotnik ma prawo ją zwołać.
Dorrel wlepił w nią oczy; wyglądał jak ktoś, kogo nagle wyrwano z błogiego snu. Zniecierpliwił tym Maris. Ogarnęło ją wielkie zmęczenie.
— Och, wszystko ci wytłumaczę — dodała. — Chodźmy do twojego domu, żebym mogła trochę odpocząć.
Szli długo, lecz większość prawie cały czas milczeli oddaleni od siebie. Dorrel odezwał się tylko raz:
— Maris — czy ty naprawdę ukradłaś…
Przerwała mu w połowie zdania.
— Tak. Już ci mówiłam. — Nagle westchnęła i przysunęła się do mężczyzny, jakby zamierzała go dotknąć, lecz stłumiła w sobie ten odruch. — Wybacz mi, Dorrel, nie chciałam… Jestem wyczerpana i chyba przerażona. Nigdy nie sądziłam, że jeszcze cię zobaczę w takich okolicznościach. — Znowu umilkła, a on nie nalegał, żeby się zwierzała. Odtąd nocną ciszę przerywały już tylko wrzaski Anitry, niezadowolonej z przedwcześnie zakończonego połowu.
Kiedy dotarli do domu, Maris opadła na duże krzesło i próbowała się odprężyć, pozbyć wyniszczającego napięcia. Obserwując Dorrela, który wykonywał te same czynności co zawsze, poczuła, że trochę się uspokaja. Posadził Anitrę na grzędzie i zaciągnął zasłony wokół niej (inni ludzie nakładali ptakom kapturki, żeby je uciszyć, ale on nie pochwalał tej metody). Następnie rozpalił ogień i napełnił czajnik wodą.
— Herbaty?
— Tak.
— Zamiast miodu wsypię trochę płatków kem — oznajmił. — Taki napój powinien ci przynieść odprężenie.
Nagle ogarnęła ją wdzięczność dla Dorrela.
— Dzięki.
— Może zdejmiesz to ubranie? Włóż mój szlafrok, jeśli chcesz.
Potrząsnęła głową — ruszenie się z miejsca kosztowałoby ją zbyt wiele wysiłku — lecz spostrzegła, że Dorrel z niepokojem zerka na jej gołe nogi, wystające spod krótkiej spódnicy, i marszczy czoło.
— Zraniłaś się — zauważył. Nalał ciepłej wody z czajnika do miski, a potem wziął ściereczkę i jakąś maść i ukląkł przed dziewczyną. Wilgotny materiał, którym zmywał zakrzepłą krew, przypominał w dotyku miękki język. — Ach, nie jest tak źle, jak myślałem — mruknął, nie przerywając zabiegów. — To tylko kolana. Zadrapania są dość płytkie. Wylądowałaś zbyt gwałtownie, moja droga.
Jego bliskość i delikatny dotyk podnieciły Maris. Nagle zupełnie zapomniała o zmęczeniu, napięciu i bólu. Ręka Dorrela powędrowała do jej uda i już tam została.
— Dorr — powiedziała czule, choć była tak urzeczona, że mówienie przychodziło jej z trudem. Dorrel podniósł głowę, spojrzeli sobie w oczy i w końcu wróciła do niego w pełnym znaczeniu tego słowa.
— To się da zrobić — powiedział Dorrel. — Będą musieli zrozumieć, że nie mogą ci odmówić.
Siedzieli i jedli śniadanie. Podczas gdy Dorrel gotował jajka na miękko i robił herbatę, Maris szczegółowo objaśniała swój plan.
Wreszcie uśmiechnęła się. Skończyła swoje jajko. Czuła się szczęśliwa i pełna nadziei.
— Kto pierwszy pójdzie zwołać radę?
— Poproszę Gartha — odparł z zapałem Dorrel. — Złapię go w domu, ustalimy, na które z najbliższych wysp polecimy, i rozdzielimy się. Inni też będą chcieli ci pomóc. Żałuję tylko, że ty nie możesz lecieć — dodał i jego oczy posmutniały. — Przyjemnie byłoby znowu być razem w powietrzu.
— Jeszcze się tym nacieszymy, Dorr. Pod warunkiem że…
— Tak, tak, będziemy mieli dużo czasu na wspólne loty, ale… Akurat dziś rano byłoby to szczególnie przyjemne.
— Rzeczywiście, bardzo przyjemne. — Wciąż się uśmiechała i w końcu poszedł za jej przykładem. Nachylił się nad stołem, żeby wziąć dziewczynę za rękę albo dotknąć jej twarzy, lecz niespodziewane, głośne pukanie do drzwi sprawiło, że zastygli w przerażeniu.
Dorrel wstał. Maris nadal siedziała na krześle, skąd doskonale widziała korytarz; ukrywanie się nie miało sensu, tym bardziej że w chacie nie było drugich drzwi.
Na dworze stał Helmer. Na plecach miał złożone skrzydła. Patrzył prosto na Dorrela, udając, że nie zauważa Maris.
— Corm skorzystał z lotniczego prawa do zwołania rady — oznajmił z przesadną służbistością, głosem, w którym wyczuwało się napięcie. — W sprawie byłej lotniczki Maris z Amberly Mniejszej, która ukradła skrzydła innej osobie. Uprasza się, żebyś się stawił.
— Co? — Maris zerwała się z miejsca. — Helmer… To Corm zwołał radę? Dlaczego?
Dorrel zerknął na nią przez ramię, a potem spojrzał na Helmera, który w oczywisty sposób, chociaż z zażenowaniem, ignorował Maris.
— Dlaczego, Helmer? — zapytał, o wiele ciszej niż dziewczyna.
— Już ci powiedziałem. I nie mam czasu na wystawanie pod drzwi i mielenie językiem. Muszę zawiadomić innych lotników, a pochmurna pogoda nie ułatwia latania.
— Zaczekaj na mnie — odezwał się Dorrel. — Podaj mi kilka nazwisk i wysp, na które mógłbym się wybrać. Będziesz miał łatwiejsze zadanie.
Helmer nie mógł opanować lekkiego drgnięcia kącików ust.
— Nie przyszłoby mi do głowy, że zechcesz polecieć z taką misją, i to z takiego powodu. Nie zamierzałem prosić cię o pomoc, ale skoro ją proponujesz…
Podczas gdy Helmer przekazywał Dorrelowi zwięzłe instrukcje, młodszy lotnik pośpiesznie przymocowywał skrzydła. Maris nerwowo krążyła po pokoju. Miała mętlik w głowie i poczucie, że sytuacja jest niezręczna. Helmer najwyraźniej postanowił, że nie będzie jej zauważać, toteż zrezygnowała z dalszych pytań, nie chcąc stawiać i jego, i siebie w kłopotliwej sytuacji.
Przed wyjściem Dorrel pocałował ją i mocno uścisnął.
— Nakarm Anitrę i spróbuj się nie martwić. Wrócę niedługo po zapadnięciu zmroku. Taką mam przynajmniej nadzieję.
Kiedy lotnicy opuścili dom, Maris doznała wrażenia, że się dusi. Oparłszy się o drzwi, stwierdziła, że na dworze również ciężko się oddycha. Helmer miał rację: warunki atmosferyczne nie sprzyjały lataniu; dzień wydawał się niemal bezwietrzny. Zadrżała. Bała się o Dorrela. Uspokajała ją jednak myśl, iż Dorrel jest tak sprawny i inteligentny, że nie należy martwić się na zapas. Przyszło jej też do głowy, że zwariuje, jeśli będzie siedziała cały dzień w domu, i zastanawiała się, jakie niebezpieczeństwa na niego czekają. Już sam fakt, że musiała tutaj czekać, pozbawiona możliwości latania, był dostatecznie przygnębiający. Spojrzała na zasnute jasnymi chmurami niebo. Jeśli rada skaże ją na wieczne bycielądowcem…
Odpędziła od siebie tę myśl. W przyszłości będzie miała mnóstwo czasu na smucenie się. Weszła z powrotem do domu.
Anitra, nocny lotnik, spała za swoją zasłoną. W domku panowała cisza i Maris dotkliwie odczuła jego pustkę. Żałowała, że nie ma przy niej Dorrela, z którym mogłaby się wspólnie zastanowić nad tym, dlaczego Corm zwołał radę. W samotności jej myśli były jak miotające się w klatce ptaki.
Na szafie Dorrela znajdowała się gra geechi. Maris zdjęła ją i na początek ułożyła z gładkich, czarnych i białych kamyków prosty wzór, który podziałał kojąco na jej umysł. Od niechcenia przesuwała kamyki w coraz to nowe miejsca, bezwiednie zmieniała kolejne układy, które tworzyły jednak logiczny ciąg, nieunikniony niczym ślepy traf. I intensywnie rozmyślała:
Corm jest dumnym człowiekiem, ja zaś uraziłam jego dumę. Jest znany z tego, że świetnie lata, a ja, córka rybaka, ukradłam mu skrzydła i zdołałam uciec przed jego pościgiem. Teraz pragnie odzyskać dobre mniemanie o sobie, toteż musi mnie upokorzyć jak najdotkliwiej, na oczach wszystkich. Nie zadowoli go odzyskanie skrzydeł, o nie. Chce, żeby wszyscy lotnicy zobaczyli mnie poniżoną i skazaną na wygnanie.
Maris westchnęła. Tak, właśnie o to mu chodziło. Ta rada miała wyjąć spod prawa lotnika, który ukradł skrzydła, choć nie wolno mu było latać — och, tak, będzie się o tym pisać piosenki.
Ale być może nie miało to takiego znaczenia. Pomimo że Corm ją ubiegł, rada mogła mu się przeciwstawić. Jako oskarżona Maris będzie miała prawo przemówić we własnej obronie, zaatakować bezsensowną tradycję. I wiedziała, że rada zwołana przez Corma daje jej takie same szansę jak zebranie, do którego doprowadziłby Dorrel. Tyle że dopiero teraz w pełni uświadamiała sobie, jak bardzo zraniony i wściekły jest Corm.
Popatrzyła na tablicę geechi. Białe i czarne kamyki ułożyły się naprzeciwko siebie i utworzyły szereg biegnący przez środek planszy. Obie armie były gotowe do ataku i na pewno nie zamierzały odkładać go w nieskończoność. Wystarczy jeszcze jeden ruch Maris i zacznie się regularna bitwa.
Uśmiechnęła się i zmiotła kamyki ze stołu.
Rada zebrała się dopiero po miesiącu.
Dorrel już pierwszego dnia zawiadomił czterech lotników, a nazajutrz — pięciu następnych. Ci z kolei dali znać innym osobom i w ten sposób wieść zataczała coraz szersze kręgi po morzach Przystani Wiatrów. Jednego lotnika wysłano na Wyspy Zewnętrzne, a kolejny herold pojawił się na wyludnionej Artellii, wielkiej zamarzniętej wyspie na północy. Wkrótce wszyscy poznali nowinę i jeden po drugim zaczęli przylatywać na spotkanie.
Na miejsce rady wyznaczono Amberly Większą. Zgodnie z prawem powinna się odbyć na Amberly Mniejszej, w ojczystym kraju Maris i Corma, lecz wyspa nie dysponowała wystarczająco dużym pomieszczeniem, dlatego zdecydowano się na Amberly Większą z jej ogromną, chłodną, rzadko wykorzystywaną salą.
Właśnie tam zebrali się lotnicy Przystani Wiatrów. Nie wszyscy — część chorowała, niektórych nie zdążono poinformować o radzie, a kilku ludzi jeszcze nie wróciło z długich, niebezpiecznych wypraw; w każdym razie pojawiła się tam zdecydowana większość lotników i to było najważniejsze. Żaden z uczestników nie przypominał sobie tak licznego zgromadzenia. Nawet doroczne zawody w Orlim Gnieździe nie przyciągały tak wielu osób; były to jedynie lokalne turnieje, w których Wschód współzawodniczył z Zachodem. Taki wniosek wyciągnęła Maris, która cały miesiąc obserwowała, jak ulice Ambertown zapełniają się roześmianymi lotnikami.
W miasteczku panowała odświętna atmosfera. Ci, którzy przybyli wcześniej, ku uciesze właścicieli miejscowych winiarni co wieczór urządzali hulanki, wymieniali się piosenkami i anegdotami, a także bez końca plotkowali o radzie i jej wyniku. Barrion i inni śpiewacy zapewniali im późną porą rozrywkę, natomiast za dnia goście ścigali się i figlowali w powietrzu. Ilekroć zjawiał się jakiś maruder, urządzali mu hałaśliwe powitanie. Maris, która przyleciała z Laus po otrzymaniu specjalnego zezwolenia na użycie skrzydeł, straszliwie tęskniła za towarzystwem lotników. Zauważyła wszystkich swoich przyjaciół, a także towarzyszy Corma — właściwie znajdowali się tu wszyscy skrzydlaci mieszkańcy Zachodu. Pojawili się też przybysze ze Wschodu. Wielu z nich miało kombinezony z futra i metalu, które nieodparcie kojarzyły się Maris z ubiorem Kruka tamtego pamiętnego dnia. Przybyli również trzej jasnoskórzy Artellijczycy, z których każdy miał na sobie srebrny diadem. Ci arystokraci pochodzili z ponurej, mroźnej krainy, gdzie lotnicy byli królami i posłańcami, równymi sobie braćmi. Mieszali się z odzianymi w czerwone mundury lotnikami Shotanu Wielkiego oraz dwudziestoma wysokimi przedstawicielami Wysp Zewnętrznych i szwadronem opalonych, skrzydlatych kapłanów. Ci ostatni przylecieli z pokrytego bujną roślinnością Archipelagu Południowego i służyli zarówno Niebiańskiemu Bogu, jak i swoim zwierzchnikom. Obserwując ich poczynania, krążąc między nimi, Maris silnie jak nigdy dotąd odczuwała ogrom kulturowej różnorodności Przystani Wiatrów. Przynajmniej przez krótki okres mogła latać, należała do garstki uprzywilejowanych. Istniało jednak jeszcze mnóstwo miejsc, których nie zdążyła odwiedzić. Gdyby tylko mogła odzyskać skrzydła…
Wreszcie na wyspę ściągnęli wszyscy goście. Ustalono, że rada rozpocznie się o zmierzchu. Tego wieczoru gospody Ambertown miały opustoszeć.
— Masz szansę — powiedział Barrion, gdy spotkali się na schodach wielkiej sali. Byli z nią również Coll i Dorrel. — Większość lotników jest w dobrym nastroju po tygodniach spędzonych na śpiewaniu i piciu wina. Chodzę to tu, to tam, rozmawiam, śpiewam i jedno jest dla mnie oczywiste: oni cię wysłuchają. — Wyszczerzył zęby jak rozbrykany wilk. — Jest to dość niezwykłe, jak na lotników.
Dorrel skinął potakująco.
— Garth i ja zagadywaliśmy wielu z nich. Otaczają cię dużym współczuciem, zwłaszcza młodsi. Starsi delegaci przeważnie biorę stronę Corma i tradycji, lecz nawet oni nie podjęli jeszcze ostatecznej decyzji.
Maris pokręciła głową.
— Starszych lotników jest więcej, Dorr.
Barrion ojcowskim gestem położył dłoń na jej ramieniu.
— W takim razie będziesz musiała ich przekabacić. W porównaniu z tym wszystkim, czego potrafiłaś dokonać do tej pory, to zadanie jest dziecinnie proste — dodał z uśmiechem.
Delegaci weszli do budynku. Maris stanęła pod drzwiami sali i usłyszała zwierzchnika Amberly Większej, który zgodnie z ceremoniałem kilkakrotnie uderzył w bębny na znak, że rozpoczyna się rada.
— Musimy wejść — powiedziała.
Barrion kiwnął głową. Ponieważ nie był lotnikiem, nie mógł wziąć udziału w zgromadzeniu. Ścisnął Maris za ramię, na szczęście, a potem złapał gitarę i powoli zszedł po schodach. Maris, Coll i Dorrel szybko wślizgnęli się do środka.
Gmach przypominał wielki kamienny silos, okolony pochodniami. W centralnej części zapadniętej posadzki ustawiono długi stół. Tworząc półkole, lotnicy usiedli wokół niego na kamiennych krzesłach, które pięły się rzędami aż po sufit. Jamis Senior usiadł na środku długiego stołu. Sędziwy wiek przydał jego chudej twarzy zmarszczek. Wprawdzie od kilkunastu lat był lądowcem, lecz nadal powszechnie szanowano jego doświadczenie i zalety charakteru, toteż dotarł na wyspę łodzią, żeby przewodniczyć obradom. Siedział między jedynymi dopuszczonymi do rady szczurami lądowymi: smagłym zwierzchnikiem Amberly Większej i korpulentnym władcą Amberly Mniejszej. Corm zajął miejsce z prawej strony, a piąte krzesło po lewej stronie na razie było puste.
Zajęła je Maris, podczas gdy Dorrel i Coll udali się po schodach na swoje miejsca. Znowu rozległo się bicie w bęben, a potem apel o ciszę. Maris usiadła i rozejrzała się dookoła. Coll znalazł miejsce w jednym z wyższych rzędów, które zajmowała nie posiadająca skrzydeł młodzież. Wielu z tych chłopców przybyło z pobliskich wysp łodziami, żeby zobaczyć historyczne wydarzenie, lecz, podobnie jak Coll, nie mieli odegrać żadnej roli w podjęciu decyzji. Jak można się było spodziewać, ignorowali Colla: tym spragnionym latania dzieciakom trudno było zrozumieć, że ktoś z własnej woli mógł zrzec się skrzydeł. Chłopiec rzucał ze swego miejsca trwożliwe spojrzenia i czuł się równie osamotniony jak Maris.
Dudnienie bębnów ustało. Jamis Senior wstał i przemówił swym tubalnym głosem.
— To pierwsza rada w życiu obecnych tutaj — oświadczył. — Większość z was zna okoliczności jej zwołania. Ustaliłem następujący porządek obrad. Pierwszy przemówi Corm, gdyż to on doprowadził do spotkania. Następnie oskarżona przez niego Maris będzie miała szansę na udzielenie mu odpowiedzi. Potem może zabrać głos każdy lotnik albo były lotnik. Proszę tylko, byście mówili głośno i przed wystąpieniem podawali swoje imiona. Wielu zebranych tutaj nie zna się nawzajem.
Jamis usiadł. W sali panowała cisza. Corm wstał i zaczął przemawiać.
— Zwołałem radę na mocy prawa lotników — oznajmił dobitnym, dźwięcznym głosem. — Popełniono przestępstwo, a jego charakter i konsekwencje są tak poważne, że musimy na nie zareagować wszyscy, wszyscy lotnicy jak jeden mąż. To, co dziś postanowimy, przesądzi o naszej przyszłości, podobnie jak decyzje poprzednich rad. Pomyślcie, jaki byłby teraz nasz świat, gdyby nasi ojcowie i matki zgodzili się na toczenie wojny w powietrzu. Wspólnota wszystkich lotników nie byłaby… Podzieliłyby nas lokalne spory i rywalizacja, lecz na szczęście wznieśliśmy się ponad nieporozumienia.
Przez dłuższy czas odmalowywał spustoszenie, jakie by zapanowało, gdyby przed wiekami rada podjęła niewłaściwe decyzje. Maris pomyślała, że jest urodzonym mówcą; swoim kunsztem dorównywał Barrionowi-pieśniarzowi. Starała się jednak nie poddawać magii słów Corma. Zastanawiała się, w jaki sposób mogłaby mu się przeciwstawić.
— Obecnie mamy do czynienia z równie poważnym problemem — ciągnął Corm. — Od waszej decyzji zależeć będzie nie tylko los jednej osoby, dla której być może żywicie współczucie, ale również przyszłość naszych dzieci przez wiele następnych pokoleń. Pamiętajcie o tym dzisiejszego wieczoru, gdy będziecie wysłuchiwali poszczególnych argumentów. — Rozejrzał się dookoła i chociaż jego rozpłomieniony wzrok nie spoczął na Maris, to jednak udało mu się obudzić w niej strach. — Maris z Amberly Mniejszej ukradła parę skrzydeł — oświadczył. — Sądzę, że wszyscy znacie tę historię… — Tu Corm zaczął jednak relacjonować całe zdarzenie, i to od momentu narodzin Maris aż do sceny na plaży. — …i wyznaczono nowego właściciela. Zanim jednak obecny tutaj Devin z Gavory zdążył się pojawić i przejąć skrzydła, Maris je ukradła i zbiegła.
To jeszcze nie wszystko. Kradzież jest czymś niegodziwym, ale nawet taki czyn nie musiał być wystarczającym powodem do zwołania rady. Maris wiedziała, że nie może mieć nadziei na zatrzymanie skrzydeł. Wzięła je nie z myślą o ucieczce, lecz raczej po to, by zbuntować się przeciw najważniejszemu — naszej tradycji. Ona kwestionuje fundamenty, na których opiera się nasze społeczeństwo. Chciała poddać pod dyskusję prawo posiadania tych skrzydeł, narazić nas na anarchię. Jeśli nie okażemy zdecydowanej dezaprobaty, jeśli nie osądzimy jej podczas tej rady, która przejdzie do historii, fakty mogą ulec zniekształceniu, a Maris zostanie zapamiętana jako odważna buntowniczka, a nie złodziejka, którą jest w rzeczywistości.
Złodziejka. To określenie dotknęło Maris do żywego. Czyżby rzeczywiście nią była?
— Ma wśród przyjaciół śpiewaków, a oni chętnie będą z nas szydzili — ciągnął Corm — tworząc utwory sławiące jej odwagę.
Maris odtwarzała w pamięci słowa Barriona:, Już wolę uczynić z nas wszystkich bohaterów". Odszukała w tłumie widzów Colla. Siedział wyprostowany i lekko się uśmiechał. Śpiewacy rzeczywiście mieli dużą władzę, jeśli byli zdolni.
— A zatem ze względu na potomność musimy otwarcie potępić to, co zrobiła — powiedział Corm i spojrzał Maris w twarz. — Maris, oskarżam cię o kradzież skrzydeł. I wzywam lotników Przystani Wiatrów, zebranych na radzie, aby uznali cię za wygnańca i przyrzekli, iż nie wylądują na wyspie, na której ty się osiedlisz.
Corm usiadł i w przeraźliwej ciszy, która nastała w sali, Maris uświadomiła sobie, jak bardzo musiała go obrazić. Nie przyszło jej do głowy, że Corm zażąda aż tak surowej kary. Nie zadowalało go odebranie skrzydeł: chciał odmówić jej prawa do życia, wygnać ją na jakąś odległą, bezludną wyspę, gdzie nie mogłaby spotkać żadnej przyjaznej duszy.
— Maris — odezwał się łagodnie Jamis. Ale wezwana nie mogła wstać. — Teraz twoja kolej. Czy odpowiesz na zarzuty Corma?
Powoli dźwignęła się z miejsca. Żałowała, iż nie ma w sobie mocy śpiewaka; pragnęła choć raz przemówić z taką pewnością w głosie jak Corm.
— Nie zaprzeczam, że dokonałam kradzieży — powiedziała, spoglądając na pozbawione wyrazu twarze, na szeregi obcych ludzi. Jej głos był zaskakująco spokojny. — Ukradłam te skrzydła z rozpaczy — stały się moją jedyną szansą. Podróż łodzią zajęłaby zbyt dużo czasu, a żaden z mieszkańców Amberly Mniejszej nie chciał mi pomóc. Musiałam znaleźć lotnika, który zechciałby zwołać radę w moim imieniu. Gdy tylko to zrobiłam, oddałam swoje skrzydła. Mogę tego dowieść, jeśli… — Spojrzała na Jamisa; kiwnął głową na znak zgody.
Dorrel znajdował się w jednym ze środkowych rzędów sali. Wyczuł, że nadeszła jego kolej, i powstał.
— Dorrel z Laus — oznajmił donośnym głosem. — Ręczę za Maris. Gdy tylko do mnie dotarła, dała mi swoje skrzydła na przechowanie i już nigdy ich nie używała. Nie nazwałbym jej czynu kradzieżą.
Rozległ się szmer aprobaty. Wierzono mu, albowiem jego rodzina była znana i cieszyła się poważaniem.
Maris zdobyła pierwszy punkt w rozgrywce i teraz z każdą chwilą czuła się pewniej.
— Chciałam zwołać radę ze względu na coś, co uważam za bardzo ważne dla nas i dla naszej przyszłości. Ale Corm uprzedził mnie. — Bezwiednie wykrzywiła usta w lekkim grymasie. Zaraz jednak dostrzegła uśmieszki na twarzach kilku nieznajomych lotników. Sceptycyzm? Pogarda? A może wsparcie, zgodność opinii? Maris doszła do wniosku, że musi zapanować nad rękami, tak aby swobodnie opadały wzdłuż jej boków. Nie powinna splatać ich nerwowo na oczach tłumu. Corm powiada, że zwalczam tradycję — ciągnęła — i ma słuszność. Oświadczył wam, że to straszna rzecz, ale nie wyjaśnił dlaczego. Nie wytłumaczył wam, dlaczego należy bronić tradycji i przeciwstawiać się moim poglądom. To, że coś robi się zawsze w ten sam sposób, nie oznacza jeszcze, że zmiany są niemożliwe lub niepożądane. Czy w ojczystych stronach gwiezdnych żeglarzy ludzie latali? Jeśli nie, to czy mamy uważać, że lepiej jest nie latać? Ostatecznie nie jesteśmy długoszponami, które, jeśli im się wepchnie dzioby w ziemię, usiłują dreptać dalej, aż w końcu przewracają się i zdychają — nie musimy codziennie kroczyć tą samą drogą, nie stworzono nas do tego.
Publiczność ryknęła śmiechem, który bardzo podniósł Maris na duchu. Potrafiła odmalowywać obrazy za pomocą słów tak samo jak Corm! Te głupie, chodzące jak kaczki ptaki jaskiniowe trafiły do wyobraźni słuchaczy i skłoniły ich do śmiechu. Wcześniej napomknęła o łamaniu tradycji, a mimo to ci ludzie nadal jej słuchali. Podniecona, kontynuowała swoją mowę:
— Jesteśmy ludźmi i jeśli dysponujemy jakimkolwiek instynktem, to dotyczy on pragnienia zmian. W świecie ciągle zachodzą jakieś zmiany, a inteligentne istoty potrafią same ich dokonywać, i to dla własnego dobra, zamiast godzić się na nie pod przymusem. Tradycja przekazywania skrzydeł potomkowi przez długi czas dawała korzystne efekty — z pewnością jest lepsza od anarchii albo dawnego zwyczaju walki o skrzydła, który rozprzestrzenił się na Wschodzie w okresie Dni Smutku. Ale nie jest to jedyna droga i na pewno nie zasługuje na miano doskonałej.
— Dość tej gadaniny! — warknął ktoś w tłumie. Maris rozejrzała się dookoła i z lękiem dostrzegła, że z miejsca w drugim rzędzie podnosi się Helmer. Założył ręce na piersi. Na jego twarzy malowało się rozgoryczenie.
— Helmer — upomniał go Jamis. — Głos ma Maris.
— Nie obchodzi mnie to! Ona atakuje nasze zwyczaje, ale nie oferuje nam nic lepszego. A powód jest prosty. Nasza tradycja funkcjonuje od wielu lat dlatego, że n i e ma lepszej. Owszem, można ją uznać za uciążliwą. Jest uciążliwa dla ciebie, ponieważ nie masz prawa zostać lotnikiem. Z pewnością jest uciążliwa. Ale czy macie inne wyjście?
Kiedy Helmer usiadł, Maris przez chwilę rozmyślała. Jego gniew był oczywiście uzasadniony; wkrótce i dla niego tradycja miała się stać ciężarem. Pomimo młodego wieku już za niespełna rok będzie szczurem lądowym, gdyż właśnie wtedy jego córka osiągnie pełnoletność i przejmie skrzydła. Być może pogodził się z tą stratą, uważając, że stanowi ona słusznie przestrzegany obyczaj. Maris zaś atakowała tradycję, występowała przeciw jedynej rzeczy, która nadawała przyszłemu poświęceniu Helmera pozór szlachetności. Przez moment zastanawiała się, czy gdyby utrzymał się istniejący stan rzeczy, z upływem czasu nie znienawidziłby córki za jej skrzydła. A Russ… Gdyby nie został ranny… gdyby nie narodził się Coll…
— Tak — powiedziała głośno, nagle uświadomiwszy sobie, że cała sala w milczeniu oczekuje na jej ripostę. — Tak, rzeczywiście widzę inne wyjście. Nigdy nie ośmieliłabym się zwołać rady, gdybym…
— Przecież nie ty ją zwołałaś! — krzyknął ktoś na widowni. Uczestnicy rady wybuchnęli śmiechem. Maris poczuła, że robi jej się gorąco. Miała nadzieję, że nikt nie zauważy jej rumieńców.
Jamis z całej siły uderzył w stół.
— Teraz przemawia Maris z Amberly Mniejszej — powiedział głośno. — Następny, który jej przerwie, zostanie wyrzucony!
Maris uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością.
— Proponuję inne wyjście, lepsze wyjście — oznajmiła. — Uważam, że na prawo do posiadania skrzydeł trzeba zasłużyć. Liczyłoby się nie urodzenie ani wiek, lecz tylko jedno naprawdę istotne kryterium: umiejętności! — Kiedy tak perorowała, idea zaczynała się rozrastać w jej głowie, robiła się coraz bardziej konkretna, obrastała w szczegóły, stawała się sprawiedliwsza niż nieokreślona koncepcja, iż skrzydła powinny być dostępne dla wszystkich. — Proponuję utworzenie akademii lotniczej, dostępnej dla każdego dziecka, które marzy o skrzydłach. Oczywiście wymagania byłyby tam bardzo wysokie i wiele osób zostałoby odprawionych z kwitkiem, ale każdy — czy to syn rybaka, czy córka śpiewaka albo tkacza — każdy mógłby przynajmniej spróbować. Nikomu nie odbierałoby się marzeń ani nadziei. A dla tych, którzy przeszliby wszystkie testy, urządzałoby się egzamin końcowy. W naszym corocznym turnieju mogliby zmierzyć się z każdym dowolnie przez siebie wybranym lotnikiem. I gdyby byli dobrzy, wystarczająco dobrzy, aby tego lotnika prześcignąć, wówczas otrzymywaliby w nagrodę skrzydła!
W ten sposób najlepsi lotnicy mieliby prawo zachowywać skrzydła. A pokonany lotnik… hm… czekałby do następnego roku, żeby pokusić się o zwycięstwo i odebrać skrzydła temu, który mu je zabrał. Albo mógłby wyzwać na pojedynek kogoś innego, jakiegoś gorszego lotnika. Żaden lotnik nie mógłby sobie pozwolić na lenistwo, a ci, którzy nie kochają nieba, nie musieliby latać, i… — Spojrzała na Helmera. Jego twarz była nieprzenikniona. — Co więcej, nawet dzieci lotników musiałyby toczyć podniebne boje. Uzyskiwałyby prawo do posiadania skrzydeł tylko pod warunkiem pełnej gotowości — gdyby latały lepiej od swoich ojców czy matek. Żaden lotnik nie stanie się lądowcem tylko dlatego, że wcześnie zawarł małżeństwo i jego dziecko osiągnęło pełnoletność w momencie, gdy elementarne poczucie sprawiedliwości sugeruje, iż powinien nadal latać. Liczyłyby się tylko umiejętności, a nie urodzenie czy wiek — osoba, a nie tradycja!
Zrobiła pauzę. Niewiele brakowało, żeby opowiedziała własne dzieje, żeby zwierzyła się z udręki i tęsknoty, jaką odczuwa córka rybaka, która wie, że nigdy nie będzie mogła zawładnąć niebem. Ale po cóż miałaby zdzierać gardło? Wszyscy uczestnicy zgromadzenia byli lotnikami na mocy prawa dziedziczenia; nie zdołałaby skłonić ich do współczucia dla szczurów lądowych, których zawsze otaczali pogardą. Postulat, żeby następni drewnianoskrzydli urodzeni na Przystani Wiatrów mieli szansę latać, był ważny, ale nie stanowił dostatecznie mocnego argumentu. Nie musiała już nic więcej dodawać. Przedstawiła zebranym wszystkie racje i wybór należał do nich. Zerknęła na Helmera. Zauważyła dziwny uśmieszek, błąkający się na jego wargach, i nabrała absolutnej pewności, że będzie głosował na jej korzyść. Przed chwilą dała mu szansę na nowe życie, które bynajmniej nie oznaczało okrutnego potraktowania córki. Uśmiechnęła się z zadowoleniem i usiadła.
Jamis Senior popatrzył na Corma.
— To brzmi bardzo przyjemnie — stwierdził Corm. Był uśmiechnięty, całkowicie panował nad emocjami; nawet nie zadał sobie trudu, żeby wstać. Widząc jego spokój, Maris poczuła, że opuszczają nadzieja, którą z takim trudem zdołała w sobie rozbudzić. — Marzenie przyjemne dla córki rybaka, to całkiem zrozumiałe. Być może jednak nie pojmujesz znaczenia skrzydeł, Maris. Jak możesz oczekiwać, że rodziny, które latają od… od niepamiętnych czasów, pozbędą się skrzydeł, odstąpią je obcym ludziom? Obcym ludziom, którzy być może nie będą należycie o nie dbali, albowiem brakuje im dumy rodowej i poczucia tradycji. Czy naprawdę sądzisz, że ktokolwiek z nas zechciałby przekazać nasze dziedzictwo zuchwałym szczurom lądowym? A co mielibyśmy dać naszym własnym dzieciom?
Maris zawrzała gniewem.
— Oczekiwaliście ode mnie, że odstąpię swoje skrzydła Collowi, który nie potrafił latać tak dobrze jak ja.
— To nigdy nie były twoje skrzydła — odparł Corm.
Zacisnęła wargi i nic nie odrzekła.
— Jeśli myślałaś, że należą do ciebie, był to jedynie wytwór twojej fantazji — ciągnął Corm. — Pomyśl tylko: gdyby skrzydła ciągle zmieniały właściciela, jak płaszcz, gdyby zachowywało się je tylko rok albo dwa, czy ich posiadanie wiązałoby się z jakąkolwiek dumą? Byłyby jedynie pożyczane, a każdy wie, że lotnik musi mieć skrzydła na własność, gdyż w przeciwnym razie nie zasługiwałby na miano lotnika. Tylko szczur lądowy mógłby życzyć nam takiego życia!
Maris czuła, że z każdym słowem Corma sympatia tłumu coraz wyraźniej przechyla się na jego stronę. Piętrzył kolejne argumenty tak zręcznie, że nie nadążała z ich analizowaniem. Musiała udzielić mu odpowiedzi, ale jak, jak? Lotnik był przywiązany do skrzydeł niemal równie mocno jak do swoich stóp; musiała uznać, iż jest to niezaprzeczalny fakt. Pamiętała swój własny gniew na myśl o tym, że Corm nie dbał należycie o jej skrzydła. A jednak nigdy nie była ich właścicielką; należały do jej ojca, a potem do brata.
— Skrzydła są jak cenny depozyt! — wybuchnęła. — Nawet teraz lotnik zdaje sobie sprawę z tego, że z czasem będzie je musiał przekazać własnemu dziecku.
— To coś zupełnie innego — odparł Corm wyrozumiałym tonem. — Rodzina to nie to samo co obcy, a dziecko lotnika nie jest lądowcem.
— Ta kwestia jest zbyt poważna, żeby pleść głupoty na temat więzów krwi! — zawołała Maris, rzucając mu wściekłe spojrzenie. — Posłuchaj siebie samego, Corm! Zwróć uwagę na snobizm, który zrodził się w tobie i w innych lotnikach, na pogardę, którą żywisz dla lądowców, jak gdyby mogli oni, wobec obecnie obowiązującego prawa dziedziczenia, samodzielnie decydować o swym losie! — Mówiła z gniewem i niebawem wyczuła, że tłum robi się wyraźnie wrogi. Nagle uświadomiła sobie, że jeśli będzie broniła lądowców przeciw lotnikom, to może ponieść sromotną klęskę.
Za wszelką cenę starała się panować nad swoimi emocjami.
— My naprawdę jesteśmy dumni z naszych skrzydeł — oznajmiła, świadomie wracając do swoich najmocniejszych argumentów. — I jeśli ta duma okaże się wystarczająco silna, powinna gwarantować, iż je zachowamy. Dobrzy lotnicy utrzymają się na niebie. Jeśli ktoś rzuci im wyzwanie, nie dadzą się łatwo pokonać. A jeśli poniosą klęskę, to wrócą. I będą mieli satysfakcję, wiedząc, że lotnik, który zabiera im skrzydła, jest dobry i zrobi z tych skrzydeł dobry użytek, bez względu na to, jakich ma rodziców.
— Skrzydła mają być… — zaczął Corm, ale Maris nie pozwoliła mu dokończyć.
— Skrzydła n i e mają być gubione w morzu — powiedziała. — Niezdarni lotnicy zaś, lotnicy, którym nie zależało na osiągnięciu perfekcji, albowiem nigdy tego od nich nie wymagano, utracili skrzydła ze szkodą dla nas wszystkich. Niektórzy właściwie nie zasługiwali na to, by nazywać ich lotnikami. A co z dziećmi, które w gruncie rzeczy są zbyt młode na latanie, choć osiągnęły przepisowy wiek? Wpadają w panikę, lecą nierozważnie i giną, zabierając ze sobą skrzydła. — Pośpiesznie zerknęła na Colla. — A co powiecie o tych, którzy w ogóle nie nadają się na lotników? Bycie dzieckiem lotnika jeszcze nie oznacza, że ma się odpowiednie umiejętności. Mój własny… Coll, którego kocham jak brata i syna, nigdy nie miał zostać lotnikiem. Skrzydła należały do niego, lecz ja nie mogłam mu ich dać — nie chciałam tego zrobić. Och, nawet gdyby rzeczywiście ich pragnął, za nic w świecie nie zrezygnowałabym z nich…
— Twój system tego nie zmieni! — krzyknął ktoś z tłumu.
Maris potrząsnęła głową.
— Nie o to chodzi. Nadal byłabym nieszczęśliwa z powodu utraty skrzydeł, ale gdyby mnie pokonano, mogłabym zostać w akademii, trenować, odczekać rok i podjąć próbę ich odzyskania. Och, nie rozumiecie, że żadne rozwiązanie nie będzie idealne, gdyż mamy za mało skrzydeł i sytuacja jeszcze się pogorszy. Ale musimy powstrzymać tę tendencję, zmniejszyć liczbę traconych rokrocznie skrzydeł, zapobiegać wysyłaniu niedoświadczonych lotników, których tak wielu ginie. Wypadki nadal będą się zdarzały; nie uchronimy się całkowicie przed zagrożeniami; ale przynajmniej nie będziemy tracili skrzydeł i lotników z powodu mylnej oceny, strachu i braku umiejętności.
Wyczerpanej Maris zabrakło słów, ale jej przemówienie poruszyło tłum, który znowu zaczął brać stronę dziewczyny. Kilkanaście osób podniosło ręce. Jamis wskazał palcem jakiegoś masywnie zbudowanego Shotańczyka.
— Dirk z Shotanu Wielkiego — odezwał się cicho. Ponieważ lotnicy siedzący w tylnych rzędach krzyknęli „Głośniej! Głośniej!", musiał powtórzyć swoje imię. Mówił nieskładnie, z widocznym skrępowaniem. — Chciałem tylko powiedzieć, że… Tak siedzę tu sobie i słucham… Byłem… Nigdy nie oczekiwałem… czegoś takiego… że będziemy głosować w sprawie wygnania… — Pokręcił głową. Miał wyraźne kłopoty z doborem słów. — Och, do diabła — wydusił na koniec. — Maris ma rację. Trochę mi wstyd się przyznać, chociaż nie powinienem się wstydzić. Prawda jest taka, że nie chcę, aby mój syn latał na moich skrzydłach. Boję się tego. To dobry chłopak i kocham go, słowo daję, ale wiecie, od czasu do czasu zdarzają mu się ataki, okropne dreszcze. On nie może latać, nie powinien, ale dorastał, nie myśląc o niczym innym, i w przyszłym roku, kiedy skończy trzynaście lat, będzie oczekiwał ode mnie skrzydeł, ja zaś, zważywszy na obowiązujące prawo, zostanę zmuszony do ich oddania. Potem on poleci i umrze, a wówczas ja nie będę miał ani syna, ani skrzydeł i zostanie mi tylko czekanie na własną śmierć. Nie! — Usiadł zadyszany i purpurowy na twarzy.
Kilkanaście osób wydało okrzyki poparcia. Maris nabrała otuchy. Spojrzała na Corma i zobaczyła, że nie uśmiecha się już tak kpiąco jak dotąd. Być może naszły go wątpliwości.
W tym momencie podniósł się ktoś znajomy i uśmiechnął się do dziewczyny.
— Jestem Garth ze Skulny — powiedział. — Ja również jestem z Maris!
Poparcia udzielili jej kolejni mówcy. Maris uśmiechała się. Najwyraźniej Dorrel porozsadzał wszędzie swoich przyjaciół, którzy teraz usiłowali pozyskać dla niej sympatię zgromadzenia. I chyba im się to udawało! Wskazywał na to fakt, iż aprobatę wyrażali nie tylko lotnicy, których znała od lat, ale także zupełnie nie znane jej osoby. Czyżby wygrana? Corm zdradzał autentyczne zaniepokojenie.
— Dostrzegasz, co jest niesłuszne w naszej tradycji, ale sądzę, że akademia nie jest dobrym pomysłem. — Te słowa wytrąciły Maris z błogiego optymizmu. Ujrzała wysoką, jasnowłosą kobietę, czołową lotniczkę Wysp Zewnętrznych. — Nasza tradycja ma głębokie uzasadnienie i nie powinniśmy z niej rezygnować, gdyż w przeciwnym razie nasze dzieci mogłyby powrócić do tych idiotycznych pojedynków w powietrzu. Musimy jednak lepiej uczyć nasze dzieci. Należy postępować tak, żeby miały większe poczucie godności, trzeba wyrabiać u nich pożądane umiejętności już wtedy, gdy są bardzo małe. Właśnie w taki sposób uczyła mnie moja matka, a ja identycznie postępuję z synem. Być może jakiś sprawdzian jest niezbędny — podoba mi się twój pomysł z rzucaniem wyzwania. — Wykrzywiła usta w ironicznym grymasie. — Przyznaję, że wcale mi nie pilno do dnia, w którym będę musiała przekazać skrzydła Yardowi. Sądzę, że kiedy nadejdzie owa chwila, oboje będziemy zbyt młodzi. Natomiast fakt, że będzie musiał ze mną rywalizować, udowodnić, iż jest równie dobrym — ba, lepszym lotnikiem niż ja — tak, to jest wspaniały pomysł.
Inni lotnicy kiwali głowami na znak, że się z nią zgadzają. Ależ tak, oczywiście, dlaczego nie przyszło im do głowy, jakim dobrym pomysłem byłaby rywalizacja? Wszyscy wiedzieli, że osiągnięcie pełnoletności stanowi dość arbitralne kryterium; niektórzy ze świeżo upieczonych lotników byli jeszcze dziećmi, podczas gdy inni wydawali się w pełni dorośli. Tak, niech najpierw młodzi pokażą, co potrafią. Uczestnicy zebrania nie mieli w tej kwestii żadnych wątpliwości.
— Ale ta akademia — ciągnęła łagodnie kobieta z Wysp Zewnętrznych — nie jest konieczna. W naszym gronie rodzi się wystarczająco wielu nowych lotników. Sporo wiem o twoich losach i potrafię zrozumieć, jakimi motywami się kierujesz, ale nie mogę ich zaakceptować. To nie byłoby rozsądne — dokończyła i usiadła.
Maris ogarnęło wielkie przygnębienie. Niczego nie załatwiła. Teraz opowiedzą się za testem, ale niebo nadal będzie niedostępne dla tych, którzy mają niewłaściwe pochodzenie. A zatem najważniejszy postulat zostanie odrzucony przez lotników. Szkoda — była tak blisko osiągnięcia celu!
Do dyskusji włączył się następny uczestnik rady, wychudzony mężczyzna w ubraniu ze srebra i jedwabiu.
— Arris, lotnik i książę Artellii — przedstawił się zebranym. Jego błękitne oczy kontrastowały ze srebrną koroną. — Głosuję zgodnie z sugestią mojej siostry z Wysp Zewnętrznych. W żyłach moich dzieci płynie królewska krew. Są stworzone do skrzydeł. Zmuszanie ich, żeby się ścigały z prostym ludem, byłoby farsą. Ale jeśli chodzi o test, przekonanie się, czy już mogą być lotnikami, uważam za dobry pomysł.
Po Arrisie wystąpiła kobieta w skórzanym uniformie.
— Zevakul z Deeth w Południowym Archipelagu — zaczęła. — Każdego roku lecę do swojego zwierzchnika, żeby mu przekazać ważne wieści, ale służę również Niebiańskiemu Bogu, tak jak wszyscy członkowie wyższych kast. Przekazywanie skrzydeł komuś niżej urodzonemu, dziecku wieśniaka, może jeszcze niewiernemu — co to, to nie!
Występowali kolejni lotnicy.
— Joi ze Stormhammer, z Wysp Zewnętrznych. Powiadam tak: dobrze, zmuszajcie nas do lotów, żebyśmy zasłużyli na skrzydła, ale niech czynią to tylko dzieci lotników.
— Tomas z Shotanu Małego. Dzieci szczurów lądowych nigdy nie nauczyłyby się kochać niebo tak jak my. Budowanie akademii, o której mówi Maris, byłoby stratą czasu i pieniędzy. Popieram jednak test.
— Crain z Poweet. Zgadzam się z tym, co mówili inni. Dlaczego mielibyśmy współzawodniczyć z dziećmi rybaków? Oni nie pozwalają nam rywalizować o swoje łodzie, prawda? — Zebrani w sali ryknęli śmiechem, a stary lotnik wyszczerzył zęby w radosnym grymasie. — Tak, to był dowcip, i to dobry. No cóż, bracia, sami bylibyśmy śmieszni, i ta akademia również byłaby śmieszna, gdyby dopuszczała motłoch… Skrzydła należą do lotników i ten zwyczaj utrzymuje się od lat, bo tak się już utarło. Reszta nie protestuje, a tylko nieliczni naprawdę chcą latać. Dla wielu ludzi to jedynie przelotny kaprys, a w najlepszym przypadku zbyt przerażający pomysł, by móc go brać pod uwagę. Dlaczego mielibyśmy rozbudzać bezsensowne mrzonki? Oni nie są lotnikami i nigdy nie mieli nimi być, lecz mogą cieszyć się życiem, wykonując jakąś inną…
Maris słuchała go z niedowierzaniem i narastającym gniewem; kołtuńska obłuda tego mężczyzny doprowadzała ją do furii. Z przerażeniem uświadomiła sobie, że pozostali lotnicy, nawet ci młodsi, z zadowoleniem kiwają głowami, przytakując jego słowom. Tak, byli lepsi, ponieważ przyszli na świat w rodzinach lotników, tak, należeli do wyższej kasty i nie życzyli sobie obcowania z gminem, tak, tak. Nagle to, że w przeszłości sama nieraz myślała z pogardą o lądowcach, przestało mieć znaczenie. Teraz myślała jedynie o swoim ojcu, o swoim naturalnym ojcu, nieżyjącym rybaku, którego prawie nie pamiętała. Powracały do niej, zdawałoby się utracone na zawsze, wspomnienia — przede wszystkim wrażenia zmysłowe: sztywna odzież, która zalatywała solą i rybą; ciepło rąk, szorstkich, ale delikatnych, gładzących włosy dziewczynki i ocierających jej łzy, gdy płakała po kolejnej awanturze wywołanej przez matkę; i jeszcze niski głos ojca, kiedy opowiadał o tym, co mu się przydarzyło w ciągu dnia: jak ptaki uciekały przed nagłym sztormem, jak księżycowe ryby wyskakiwały ku ciemniejącemu niebu, a smagana wiatrem łódka opierała się falom. Ojciec był spostrzegawczy i odważny; codziennie wypływał na ocean kruchą łódeczką i Maris wiedziała, że nie ustępował nikomu w całej Przystani Wiatrów.
— Ach, wy snoby — powiedziała ostrym tonem, nie dbając już o to, że zaprzepaszcza swoje szansę. — Wszyscy nimi jesteście. Wyobrażacie sobie, iż jesteście lepsi tylko dlatego, że przyszliście na świat w rodzinach lotników, i nie uczyniwszy nic dobrego, odziedziczyliście skrzydła. Myślicie, że odziedziczyliście także zdolności rodziców? A co powiecie o pozostałej części waszego dziedzictwa? A może wszyscy wywodzicie się z rodzin, w których oboje rodziców było lotnikami? — W oskarżycielskim geście wskazała palcem znajomą twarz w trzecim rzędzie. — Ty, Sar, potakiwałeś moim przedmówcom. To prawda, że twój ojciec był lotnikiem, ale matka zajmowała się handlem i wywodziła się z rodu rybaków. Czy patrzysz na nich z góry? A gdyby twoja matka przyznała, że jej mąż nie jest twoim prawdziwym ojcem — gdyby powiedziała ci, iż swoje narodziny zawdzięczasz handlarzowi, którego poznała na Wschodzie? Czy czułbyś się zobowiązany do odstąpienia skrzydeł i rozpoczęcia nowego życia?
Sar tylko wytrzeszczył oczy. Miał twarz jak księżyc w pełni i nigdy nie należał do szczególnie rozgarniętych. Teraz nie mógł pojąć, dlaczego to on właśnie został wybrany przez Maris. Dziewczyna cofnęła palec i wycelowała swój gniew na całą widownię.
— Mój prawdziwy ojciec był rybakiem, wspaniałym, dzielnym, odważnym mężczyzną, który nigdy nie nosił skrzydeł i nigdy ich nie pragnął. Ale gdyby wybrano go na lotnika, byłby najlepszy ze wszystkich! Układano by pieśni na jego cześć! Skoro dziedziczymy talent po naszych rodzicach, to spójrzcie na mnie. Moja matka umie tkać i zbierać ostrygi, ja zaś nie. Mój ojciec nie umiał latać, a ja potrafię. I niektórzy z was wiedzą, jak dobrze latam — lepiej niż niejeden urodzony lotnik. — Odwróciła się i popatrzyła na członków rady przy stole. — Lepiej od ciebie, Corm — dorzuciła. Jej głos niósł się po całej sali. — A może zapomniałeś o tym?
Corm poczerwieniał ze złości, a na szyi wystąpiły mu żyły. Rzucił Maris wściekłe spojrzenie, ale nic nie odrzekł. Dziewczyna ponownie zwróciła się w stronę publiczności i spojrzała na nią z udanym zatroskaniem.
— Czy wy się boicie? — zagadnęła łagodniejszym tonem. — Czy tylko prawo posiadania sprawia, że kurczowo trzymacie te skrzydła? Boicie się, że wszystkie brudne dzieci rybaków przyjdą i je wam zabiorą, a potem okażą się lepszymi lotnikami niż wy i zrobią z was głupców?
Umilkła i nagle opuściła ją złość. Usiadła na krześle. W wielkiej kamiennej sali zaległa martwa cisza. W końcu podniosła się czyjaś ręka, a potem jeszcze jedna, ale Jamis był tak zamyślony, że powiódł dookoła niewidzącym spojrzeniem. Wreszcie poruszył się, jakby coś wyrwało go ze snu, i dał znak ręką komuś w tłumie.
W jednym z wyższych rzędów, w migoczącym żółtym świetle pochodni, stał stary człowiek ze sparaliżowanym barkiem. Zwrócił na siebie uwagę całej widowni.
— Russ z Amberly Mniejszej — powiedział łagodnym tonem. — Moi przyjaciele, Maris ma rację. Jesteśmy głupcami. A nikt nie okazał się tak wielkim głupcem jak ja.
Nie tak dawno temu stałem na plaży i mówiłem, że nie mam córki. Dzisiejszego wieczoru chciałbym móc cofnąć te słowa i żałuję, że utraciłem prawo nazywania Maris moją córką. Napełniła mnie wielką dumą, ale nie jest moja. Tak jak powiedziała, przyszła na świat w rodzinie rybaka, człowieka lepszego ode mnie. Ja tylko kochałem ją trochę i nauczyłem latać. Jak wiecie, nie musiałem się zbytnio wysilać; zawsze miała w sobie tyle zapału. Moja mała drewnianoskrzydła. Nic nie mogło jej powstrzymać, nic. Nawet ja, chociaż, jak ostatni głupiec, próbowałem ostudzić jej zapał, gdy urodził się Coll.
Maris jest najlepszym lotnikiem na Amberly, a moja krew nie ma z tym nic wspólnego. Ważne jest tylko jej pragnienie, jej marzenia. I jeśli wy, moi bracia lotnicy, jeśli wy żywicie taką pogardę dla dzieci lądowców, to powinniście się wstydzić, ponieważ powoduje wami strach. Czyżbyście pokładali tak mało wiary w waszych dzieciach? Jesteście tacy pewni, że nie zdołałyby zachować skrzydeł w pojedynku z żądnym przewagi dzieckiem rybaka? — Russ pokręcił głową. — Nie wiem. Jestem starym człowiekiem, a ostatnimi czasy wszystko się pomieszało. Wiem jedno: gdybym nadal miał sprawne ramię, nikt nie zdołałby mi odebrać skrzydeł, nawet gdyby ojcem mego rywala był kozodój. I nikt nigdy nie odbierze skrzydeł Maris, dopóki nie będzie gotowa się ich wyrzec. Jeśli rzetelnie nauczycie dzieci latania, nigdy nie opuszczą nieba. Jeśli macie dumę, którą tak się chełpicie, staniecie na wysokości zadania, żeby jej dowieść: pozwolicie, by skrzydła należały tylko do tych, którzy na nie zasłużyli, gdyż sprawdzili się w powietrzu.
Russ usiadł i całkowicie skrył się w mroku. Corm próbował coś powiedzieć, ale Jamis Senior uciszył go.
— Słuchaliśmy cię wystarczająco długo — powiedział.
Corm zamrugał ze zdumieniem.
— Teraz ja coś powiem — oznajmił Jamis. — A potem przeprowadzimy głosowanie. Russ mówił nam mądre rzeczy, ale muszę dodać coś jeszcze. Czyż nie wywodzimy się wszyscy od gwiezdnych żeglarzy? Doprawdy, Przystań Wiatrów stanowi jedną wielką rodzinę. I nie ma takiej osoby, która nie znalazłaby w swoim drzewie genealogicznym jakiegoś lotnika, gdyby cofnęła się głęboko w przeszłość. Miejcie to na względzie, moi przyjaciele. I pamiętajcie, że chociaż wasz najstarszy potomek może nosić skrzydła i latać, jego młodszy brat i siostry, i wszystkie ich dzieci przez następne pokolenia będą szczurami lądowymi. Czy rzeczywiście powinniśmy im na zawsze odmawiać wiatru tylko dlatego, że ich przodkowie nie urodzili się w swoich rodzinach pierwsi? — Jamis uśmiechnął się. — Może powinienem dodać, że przyszedłem na świat jako drugi syn swojej matki. Mój starszy brat zginął podczas sztormu; od dnia, w którym miał przejąć skrzydła, dzieliło go sześć miesięcy. Taki drobiazg. Nie sądzicie? Rozejrzał się dookoła. Dwaj zwierzchnicy, którzy siedzieli po jego bokach, nie odzywali się podczas dyskusji, gdyż zabraniało tego prawo lotników. Jamis szepnął coś każdemu z nich, a potem skinął głową.
— Uważamy, że wniosek Corma o wyjęcie spod prawa Maris z Amberly Mniejszej nie powinien być uwzględniony — oświadczył. — Teraz przegłosujemy wniosek Maris dotyczący założenia dostępnej dla wszystkich akademii lotniczej. Ja głosuję za.
Po tej deklaracji ustały wszelkie wątpliwości.
Nieco później Maris doświadczyła lekkiego szoku. Zwycięstwo przyprawiało ją o zawrót głowy, lecz w dalszym ciągu jakoś nie mogła uwierzyć, że to koniec, że już nie będzie musiała walczyć. Powietrze na zewnątrz było czyste i wilgotne, ze wschodu nieprzerwanie wiał wiatr. Maris stała na schodach i rozkoszowała się nim. Wokół zgromadził się tłum obcych ludzi, którzy chcieli z nią porozmawiać. Dorrel obejmował dziewczynę ramieniem; nie zadawał pytań ani nie wyrażał zdumienia. Przyjemnie było się na nim oprzeć. Zastanawiała się, co teraz. Czy powinna wracać do domu? Gdzie podział się Coll? Być może poszedł po Barriona i łódkę.
Tłum zrobił przejście dla Russa, obok którego kroczył Jamis. Maris zobaczyła, że jej ojczym trzyma skrzydła.
— Maris — przemówił.
— Tak, ojcze… — wydusiła z drżeniem w głosie.
— Właśnie tak powinno było być między nami cały czas — stwierdził, uśmiechnąwszy się do niej. — Byłbym dumny, gdybyś znowu pozwoliła mi nazywać cię córką, pomimo to, co zrobiłem. Byłbym jeszcze dumniejszy, gdybyś zechciała nosić moje skrzydła.
— Wy walczyłaś je — oznajmił Jamis. — Stare reguły utraciły ważność, a ty z pewnością zasługujesz na te skrzydła. Dopóki nie otworzymy akademii, nie może ich nosić nikt oprócz ciebie i Devina. A ty dbałaś o nie lepiej, niż Devin kiedykolwiek dbał o swoje.
Wyciągnęła ręce, żeby wziąć skrzydła od Russa. Znowu należały do niej. Uśmiechała się. Nie doskwierało jej już zmęczenie; ożywiała ją świadomość, że czuje ich znajomy ciężar.
— Och, ojcze — powiedziała i z płaczem rzuciła się Russowi w objęcia.
Kiedy już wypłakano wszystkie łzy, wraz ze sporą gromadką przyjaciół udała się na skałę lotników.
— Polećmy do Orlego Gniazda — zaproponowała Dorrelowi. W tym momencie ujrzała Gartha. Nie zauważyła go w tłumie wypełniającym salę obrad. — Garth! Ty też leć z nami. Urządzimy przyjęcie!
— Dobrze — zgodził się Dorrel — ale czy Orle Gniazdo jest właściwym miejscem?
Maris zarumieniła się.
— Och, oczywiście, że nie! — Popatrzyła na zebranych wokół niej ludzi. — Nie, wrócimy do naszego domu na Amberly Mniejszej. Wszyscy mogą iść, i my, i ojciec, i zwierzchnik, i Jamis. A Barrion nam zaśpiewa, jeśli zdołamy go odszukać, i… — przerwała na widok Colla, który pędził ku niej z rozjaśnioną twarzą.
— Maris! Maris! — Podbiegł do siostry i uściskał ją ze wszystkich sił, a gdy wreszcie oderwał się od niej, wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Dokąd cię poniosło?
— Byłem z Barrionem. Musiałem, bo właśnie układani pieśń. Na razie mam tylko początek, ale będzie dobra, czuję to. Naprawdę będzie świetna. Jest o tobie.
— O mnie?
Z jego słów biła ogromna duma.
— Tak. Będziesz sławna. Wszyscy będą śpiewali tę pieśń i poznają twoją historię.
— Już znają — wtrącił się Dorrel. — Możesz mi wierzyć.
— Och, ale mnie chodzi o to, że będą ją znali zawsze. Ilekroć zaśpiewają tę pieśń, będą pamiętali o tobie — o dziewczynie, która pragnęła skrzydeł tak bardzo, że zmieniła świat.
Być może to była prawda. Maris doszła do tego wniosku nieco później, gdy przywiązywała skrzydła, żeby dać się porwać wiatrowi i polecieć razem z Dorrelem i Garthem. Ale to, że zmieniła świat, nie wydawało się nawet w połowie tak ważne i realne jak wiatr, który rozwiewał jej włosy, jak znajomy wysiłek mięśni podczas unoszenia się w górę, jak kontakt z ukochanymi prądami powietrznymi, który chciano jej uniemożliwić. Teraz i skrzydła, i niebo znowu należały do niej. Czuła harmonijną pełnię i była szczęśliwa.