CZĘŚĆ TRZECIA Upadek

Maris postarzała się w niespełna minutę.

Kiedy żegnała zwierzchnika Thayos, jeszcze czuła się młodo. Opuściwszy jego skalistą, ubogą siedzibę, szła w stronę morza wilgotnym, mrocznym tunelem wydrążonym w paśmie górskim. Kroczyła szybko, ze stożkowatą latarnią w dłoni i ze złożonymi skrzydłami na plecach. W jej uszach rozbrzmiewały echa rozmaitych dźwięków i powolne kapanie wody. Liczne kałuże sprawiły, że Maris przemoczyła buty i marzyła o szybkim wydostaniu się na powierzchnię.

Ujrzała niebo dopiero o zmierzchu. Przybrało barwę zgaszonego fioletu — tak ciemnego, że niemal przechodzącego w czerń; wyglądało jak gigantyczny, bolesny i krwawiący siniak. Wiatr był zimny i niesforny. Maris wyczuwała, że wkrótce rozpęta się straszliwa burza, dostrzegała jej oznaki w skłębionych chmurach. Zatrzymała się u podnóża nadgryzionych zębem czasu schodów, które prowadziły na nadmorską skałę, i rozważała powrót, zatrzymanie się na noc w bazie, odłożenie dalszej podróży do świtu.

Jednakże myśl o ponownej wędrówce przez długi tunel budziła w niej przerażenie. Nie potrafiła się cieszyć pobytem na wyspie. Thayos wywarła na Maris ponure wrażenie, a uprzejme zachowanie zwierzchnika, konieczne w relacjach z lotnikami, było tylko maską skrywającą brutalność i nieokrzesanie. Wiadomość, którą polecił przekazać, zawierała gniewne pogróżki zapowiadające wojnę. Maris dręczyły wyrzuty sumienia. Pragnęła jak najszybciej wypełnić zobowiązanie i zapomnieć o nim.

W końcu zgasiła latarnię i weszła na schody. Szła szybko, niecierpliwe stawiając duże kroki. Jej twarz była już pomarszczona, a włosy częściowo posiwiały, ale zachowała wdzięk i wigor dwudziestolatki.

Znalazłszy się na samej górze, na szerokim kamiennym podeście górującym nad morzem, rozłożyła skrzydła. Gdy odblokowała ostatnią rozporę, poczuła mocny podmuch wiatru. Fioletowe barwy burzy rzucały cień na srebrzystą, metaliczną powierzchnię skrzydeł, a promienie zachodzącego słońca zostawiały na nich jasnoczerwone smugi, które przypominały świeże, nabiegłe krwią rany.

Maris śpieszyła się. Pragnęła zdążyć przed burzą, wykorzystać pogodę do osiągnięcia zdwojonej szybkości. Obwiązała się mocniej paskami, po raz ostatni sprawdziła skrzydła i zacisnęła ręce na uchwytach. Dwoma szybkimi krokami odbiła się od skały, tak jak to robiła niezliczoną ilość razy. Wiatr był jej starym i wiernym kochankiem. Rzuciła się w jego objęcia i poleciała.

Na horyzoncie ujrzała błyskawicę, potrójnie rozgałęzioną strzałę oświetlającą wschodnie niebo. Tymczasem wiatr osłabł. Maris obniżyła się, przechyliła i zmieniła kierunek lotu. Starała się natrafić na silniejszy podmuch, lecz nagle, niczym smagnięcie bicza, zaatakowała ją burza. Ni stąd, ni zowąd zerwał się potężny wiatr, a gdy usiłowała polecieć wraz z nim, zmienił kierunek. Powtórzyła ten manewr kilkakrotnie, ale bez skutku. Deszcz siekł ją po oczach, błyskawice oślepiały, czuła dudnienie w uszach.

Sztorm zepchnął Maris do tyłu, a potem zmusił ją do przekoziołkowania, jakby była zabawką. Była bezradna jak listek na wietrze — poniewierana i miotana to w jedną, to w drugą stronę. W końcu poczuła mdłości i zawroty głowy i uświadomiła sobie, że spada. Obejrzała się przez ramię i zobaczyła gwałtownie zbliżającą się ku niej górę, ogromną ścianę ze śliskiego, mokrego kamienia. Usiłowała się cofnąć, lecz gwałtowny wiatr umożliwił jej jedynie lekki obrót. Lewe skrzydło Maris otarło się o skałę i opadło. Przewróciła się na bok i zaczęła krzyczeć. Wprawdzie próbowała lecieć na jednym skrzydle, ale wiedziała, iż jej wysiłek jest skazany na niepowodzenie, a poza tym oślepiał ją deszcz. W ostatnim przebłysku świadomości zrozumiała, że za chwilę umrze.

Morze zagarnęło ją, zniszczyło i wypluło. Została odnaleziona następnego dnia, na skalistej plaży trzy mile od miejsca, z którego startowali lotnicy Thayos. Była ciężko ranna i nieprzytomna, ale żyła.

Kiedy ocknęła się po kilku dniach, była stara.


Podczas pierwszego tygodnia rzadko odzyskiwała przytomność, a jeśli nawet do tego dochodziło, pamiętała niewiele: ból towarzyszący jej ciągle, nawet gdy się nie poruszała, budzenie się i zasypianie. Spała większość czasu, a sny wydawały jej się realne w równym stopniu co ustawiczny ból. Pokonywała długie podziemne tunele, szła pomimo straszliwie obolałych nóg, lecz nie mogła znaleźć schodków, które zaprowadziłyby ją ku niebu. Jej spadanie ciągnęło się w nieskończoność, jej siła i talent nie miały znaczenia wobec bezwietrznej pogody. Stawała przed setkami ludzi podczas rady i przedstawiała swoje argumenty, lecz jej słowa brzmiały zbyt niewyraźnie i cicho, by zebrani chcieli ich słuchać.

Maris czuła, że jest jej gorąco, strasznie gorąco, i nie może się ruszać. Ktoś zabrał jej skrzydła i spętał ręce i nogi. Usiłowała zerwać się z miejsca, przemówić. Przecież musiała polecieć, żeby przekazać pilną wiadomość. Nie była w stanie się poruszyć ani odezwać, nie wiedziała, czy ma na policzkach krople deszczu czy łzy. Ktoś otarł jej twarz i przygotował gęstą, gorzką ciecz do wypicia.

W pewnym momencie Maris zaczęła sobie uświadamiać, że leży na dużym łóżku, w pobliżu kominka, w którym zawsze płonie ogień, i jest przykryta ciężkimi futrami i kocami. Nadal było jej bardzo gorąco i próbowała się odkryć, ale bezskutecznie. Miała wrażenie, że w pokoju pojawiają się i znikają rozmaite osoby. Niektórych gości rozpoznawała — byli to jej przyjaciele — ale chociaż prosiła, by zdjęli z niej koce, nikt tego nie zrobił. Wydawało się, że w ogóle jej nie słyszą, lecz często siadali u wezgłowia i zagadywali do niej. Mówili o dawnych wydarzeniach w taki sposób, jakby działy się w teraźniejszości. Ten fakt dezorientował Maris, ale przecież wszystko wywoływało w niej dezorientację, toteż cieszyła się, że może przebywać w towarzystwie swoich przyjaciół.

W pokoju pojawiał się Coll, który wykonywał własne utwory. Był z nim Barrion, Barrion o serdecznym uśmiechu i głębokim, tubalnym głosie. Stara, ułomna Sena siadywała na brzegu posłania i w ogóle się nie odzywała. Raz przyszedł Kruk; był ubrany na czarno i wyglądał tak wspaniale i dumnie, że Maris znowu bolało serce od niewypowiedzianej miłości dla młodzieńca. Garth przynosił chorej gorący kivas, a potem zabawiał ją żartami, tak że śmiała się i zapominała o wypiciu napoju. W drzwiach stawał też często Val Jednoskrzydły, obserwując ją z charakterystyczną dla niego kamienną twarzą. S'Rella, jej ukochana przyjaciółka, przychodziła często i wspominała dawne czasy. Dorrel, jej pierwsza miłość i w dalszym ciągu dobry przyjaciel, zjawiał się regularnie, a jego obecność dodawała chorej otuchy w okresie, gdy odczuwała ból i miała mętlik w głowie. Przychodzili też inni: dawni kochankowie, o których myślała, że już nigdy ich nie zobaczy, rozmawiali z nią, błagali ją o coś, oskarżali, a potem znikali, nie odpowiedziawszy na żadne z jej pytań. Był wśród nich pulchny blondyn T'mar, który przynosił jej prezenty rzeźbione w kamieniu; był też Halland, pieśniarz, dobrze zbudowany, z czarną brodą — wyglądał tak samo jak wtedy, gdy mieszkali razem na Amberly Mniejszej. Przypomniała sobie, że ten mężczyzna zaginął na morzu, i zaczęła płakać tak rzewnymi łzami, że straciła go z oczu.

Odwiedził ją jeszcze jeden gość, nieznajomy mężczyzna. Nie był jej jednak zupełnie obcy: znała dotyk jego łagodnych, pewnych rąk i brzmienie melodyjnego głosu. W przeciwieństwie do innych gości podszedł do niej bardzo blisko, uniósł jej głowę i nakarmił gorącą zupą mleczną, korzenną herbatą i gęstym, gorzkim napojem, który sprowadzał na nią senność. Nie mogła sobie przypomnieć, w jakich okolicznościach poznała tego człowieka, ale cieszyła się z jego obecności.

Był chudy i niski, ale muskularny. Blada skóra ciasno opinała mu kości i policzki i była usiana ciemnymi plamkami, charakterystycznymi dla starych ludzi. Nad wysokim czołem rosły zaczesane do tyłu, gęste, siwe włosy. Spod nastroszonych brwi, okolone siateczką malutkich zmarszczek, jaśniały intensywnie błękitne oczy. Przychodził do Maris często, lecz mimo to nie potrafiła sobie przypomnieć jego imienia.

Któregoś razu, gdy stał obok niej i uważnie na nią patrzył, Maris zdołała się otrząsnąć z półsnu i powiedziała mu, że jest jej bardzo gorąco, a następnie poprosiła go, aby zabrał koc.

Mężczyzna potrząsnął głową.

— Masz gorączkę — oznajmił. — W pokoju panuje chłód, a ty jesteś bardzo chora. Musisz być przykryta czymś ciepłym.

Zaskoczona, że widmo w końcu do niej przemówiło, Maris dźwignęła się trochę, żeby mu się lepiej przyjrzeć. Jej ciało stawiało opór, a w lewym boku poczuła rozdzierający ból.

— Spokojnie — odezwał się tajemniczy gość. Położył zimne palce na jej czole. — Musisz poczekać, aż zrosną ci się kości. Masz, wypij to. — Uniósł jej głowę i przytknął do ust gładką, grubą krawędź filiżanki. Płyn miał znajomy, gorzki smak. Maris posłusznie go wypiła i opadła na poduszkę, czując, jak słabnie w niej napięcie i ból.

— Spij i niczym się nie przejmuj — powiedział starzec.

— Kim…? — wydusiła z trudem.

— Nazywam się Evan — oświadczył. — Jestem uzdrowicielem. Opiekuję się tobą od paru tygodni. Dochodzisz do siebie, ale wciąż jesteś bardzo słaba. Musisz teraz dużo spać i oszczędzać siły.

— Od paru tygodni — powtórzyła. Te słowa wprawiły ją w popłoch. Musiała być strasznie chora, bardzo poraniona, skoro spędziła tyle czasu w domu uzdrowiciela. — Gdzie? — wyjąkała.

Położył jej na ustach swoje mocne, cienkie palce, żeby nic nie mówiła.

— Na Thayos. Na razie wystarczy tych pytań. Opowiem ci o wszystkim później, kiedy się wzmocnisz. A teraz śpij. Pozwól, żeby twoje ciało leczyło się samo.

Maris przestała walczyć z ogarniającą ją sennością. Przecież uzdrowiciel powiedział, że wraca jej zdrowie i musi oszczędzać siły. Zapadając w drzemkę, miała tylko nadzieję, że już nie będzie śniła o krótkim, okropnym locie podczas burzy i straszliwym miażdżeniu swojego ciała.


Kiedy się przebudziła, stwierdziła, że w pokoju jest ciemno i tylko na kominku żarzą się węgle.

Usłyszawszy, że się poruszyła, Evan natychmiast do niej podszedł. Podsycił ogień, dotknął czoła Maris, a potem usiadł na jej łóżku.

— Gorączka ustąpiła — oznajmił — ale jeszcze nie jesteś zdrowa. Wiem, że chcesz się ruszać. Leżenie w bezruchu będzie trudne, ale nie masz innego wyjścia. Wciąż jesteś bardzo osłabiona i twoje ciało szybciej wróci do zdrowia, jeśli nie będziesz się przemęczać. Jeżeli nie możesz leżeć nieruchomo, będę ci musiał dać więcej tesisu.

— Tesisu? — zapytała. Miała wrażenie, że jej głos brzmi nienaturalnie. Zakaszlała, próbując oczyścić gardło.

— To ten gorzki napój, który uspakaja ciało i umysł, przynosi sen i odprężenie, a jednocześnie uśmierza ból. To bardzo skuteczny specyfik, zawiera mnóstwo leczniczych ziół, ale w nadmiarze może się okazać trujący. Musiałem ci go zaaplikować więcej, niż bym chciał, żebyś się nie ruszała. Krępowanie nic nie dawało — miotałaś się i wiłaś, pragnąc się uwolnić z więzów. Robiłaś wszystko, żeby twoje kości nie mogły się zrosnąć. Kiedy napiłaś się tesisu, zapadłaś w spokojny, uzdrawiający, bezbolesny sen, którego potrzebowałaś. Nie chcę jednak znowu poić cię tą miksturą. Będziesz odczuwała ból, ale myślę, że jakoś go wytrzymasz. Jeżeli nie, to jednak dam ci tego napoju. Czy rozumiesz mnie, Maris?

Spojrzała w jego jasnoniebieskie oczy.

— Tak — odparła. — Rozumiem. Spróbuję się nie ruszać. Przypominaj mi o tym.

Uśmiechnął się, co sprawiło, że jego twarz nagle odmłodniała.

— Będę ci przypominał — obiecał. — Jesteś przyzwyczajona do aktywnego trybu życia, ciągłego ruchu, latania i załatwiania spraw. Ale nie możesz nigdzie iść, żeby odzyskać siły — musisz leżeć tutaj, wykazać maksimum cierpliwości, inaczej nie wyzdrowiejesz.

Maris pokiwała głową, ale zaraz poczuł tępy, uporczywy ból w lewym boku.

— Nigdy nie byłam cierpliwa — przyznała.

— Wiem, ale słyszałem, że jesteś wytrzymała. Wykorzystaj tę cechę, a wówczas wrócisz do zdrowia.

— Musisz mi powiedzieć całą prawdę — rzekła Maris. Obserwowała twarz mężczyzny, usiłując wyczytać z niej odpowiedź. Czuła, jak strach rozlewa się po jej ciele niczym zimna trucizna. Żałowała, iż brakuje je sił, by usiąść i obejrzeć ręce i nogi.

— Powiem ci to, co wiem — odparł Evan.

Lęk ścisnął Maris za gardło. W końcu zdołała przemówić.

— Jak… jak ciężko jestem ranna? — wyszeptała. Zamknęła oczy, bojąc się spojrzeć na twarz uzdrowiciela.

— Byłaś okropnie poturbowana, ale żyjesz. — Pogładził ją po policzku, a wtedy otworzyła oczy. — Na skutek upadku złamałaś obie nogi, lewą aż w czterech miejscach. Złożyłem je i mam wrażenie, że zrastają się dobrze — zrastałyby się szybciej, gdybyś była młodsza, ale sądzę, że będziesz chodziła normalnie, nie utykając. Twoje lewe ramię zostało zmiażdżone, aż sterczała z niego kość. Myślałem, że trzeba będzie się zdecydować na amputację, ale w końcu jej nie przeprowadziłem. — Przycisnął swoje palce do jej ust: przypominało to pocałunek. — Oczyściłem je i przyłożyłem do niego wywar z ognistego kwiatu i innych ziół. Jeszcze długo będziesz odczuwała w tym miejscu sztywność, ale moim zdaniem nie doszło do uszkodzenia nerwu, toteż z czasem, dzięki odpowiednim ćwiczeniom, wzmocnisz lewe ramię i będziesz normalnie go używała. Kiedy spadłaś, złamałaś sobie dwa żebra i wyrżnęłaś głową o skały. Byłaś nieprzytomna przez trzy dni. Nie miałem pojęcia, czy kiedykolwiek odzyskasz świadomość.

— Tylko trzy złamane kończyny — odezwała się Maris. — Mimo wszystko niezłe lądowanie. — Po chwili zmarszczyła czoło. — Ta wiadomość…

Evan kiwnął głową.

— Powtarzałaś ją w swoich majaczeniach nieustannie, jak refren piosenki. Tak bardzo chciałaś ją przekazać. Ale nie musisz się martwić. Zwierzchnik został poinformowany o twoim wypadku i zdążył już przesłać wiadomość zwierzchnikowi Thrane za pośrednictwem innego lotnika.

— Jasne — mruknęła Maris. Nagle poczuła, że zdjęto z niej ogromny ciężar, którego rozmiarów nawet sobie nie uświadamiała.

— Taka pilna wiadomość — rzekł gorzko Evan. — Nie można było zaczekać na lepszą pogodę. Przez to natknęłaś się na burzę i zostałaś ranna. Ta eskapada mogła się skończyć twoją śmiercią. Wojna jeszcze nie wybuchła, a oni już ją zaczynają, nie zważając na życie ludzi.

Jego rozgoryczony ton zaniepokoił ją bardziej niż zagadkowe słowa o wojnie.

— Evan — powiedziała łagodnie. — Lotnik sam wybiera porę na latanie. Zwierzchnicy nie mają nad nami władzy. To chęć opuszczenia twojej ponurej wysepki sprawiała, że wystartowałam pomimo fatalnej pogody.

— A teraz moja ponura wysepka jest od jakiegoś czasu twoim domem.

— Jak długo? — zapytała. — Ile czasu upłynie, zanim będę mogła znowu latać?

Popatrzył na nią bez słowa.

Nagle Maris poczuła strach przed tym, co byłoby dla niej najgorsze.

— Moje skrzydła! — wykrzyknęła. Spróbowała się podnieść. — Utraciłam je?

Evan zareagował błyskawicznie: położył jej ręce na ramionach.

— Nie ruszaj się! — zawołał.

— Zapomniałam — wyszeptała. — Będę leżała spokojnie. — Całe ciało dygotało z bólu na skutek lekkiego wysiłku, który przed chwilą podjęła. — Proszę… Moje skrzydła?

— Mam je — odparł. Pokręcił głową. — Ach, wy lotnicy! Powinienem był wiedzieć — przecież leczyłem lotników. Należało powiesić ci te skrzydła nad łóżkiem, żebyś je zobaczyła zaraz po przebudzeniu. Zwierzchnik chciał zabrać skrzydła do naprawy, aleja uparłem się, żeby je zostawić tutaj. Zaraz ci je przyniosę. — Zniknął w sąsiednim pokoju. Wrócił po kilku minutach, ze skrzydłami w rękach.

Były poszarpane i połamane i źle się składały. Metaliczny materiał, z którego je wykonano, był jednak dosłownie niezniszczalny, lecz rozpory składały się ze zwykłego metalu i część z nich uległa roztrzaskaniu, a niektóre były zgięte i groteskowo powykręcane. Ich srebrną powierzchnię pokrywała skorupa brudu. Trzymane przez Evana skrzydła wydawały się całkowicie nieprzydatne.

Maris jednak wiedziała, że da sieje naprawić i jeszcze wzbije się na nich nad morzem. Ich widok bardzo ją pokrzepił. Były dla niej jak nowe życie: przypominały o czekającym ją lataniu.

— Dziękuję — powiedziała Evanowi, usiłując się nie rozpłakać.

Evan powiesił skrzydła na ścianie naprzeciw łóżka, żeby Maris mogła je oglądać, a potem powiedział:

— Doprowadzenie do porządku twojego ciała będzie trudniejsze. Potrwa o wiele dłużej, niżbyś sobie życzyła. To nie kwestia tygodni, ale miesięcy, i to wielu miesięcy, i nawet po upływie tego czasu nie mogę ci obiecać całkowitego wyzdrowienia. Połamałaś kości i naderwałaś mięśnie. Zważywszy na twój wiek, jest mało prawdopodobne, żebyś całkowicie odzyskała siły. Będziesz chodziła, ale co do latania…

— Będę latała. Moje nogi i żebra, i ręka zrosną się — spokojnie odparła Maris.

— Tak, myślę, że z czasem się zrosną. Ale to może nie wystarczyć. — Podszedł bliżej i wtedy zauważyła niepokój na jego twarzy. — Te obrażenia głowy… mogły źle wpłynąć na wzrok i poczucie równowagi.

— Przestań — powiedziała Maris. — Proszę cię. — Z jej oczu trysnęły łzy.

— Na razie jest za wcześnie — oświadczył Evan. — Bardzo mi przykro. — Pogładził ją po policzkach i otarł jej łzy. — Powinnaś odpoczywać i mieć nadzieję, a nie zamartwiać się. Potrzebujesz czasu, żeby się wzmocnić. Założysz skrzydła, ale dopiero gdy będziesz gotowa, to znaczy wtedy, gdy j a ci powiem, że jesteś gotowa.

— Szczur lądowy miałby mówić lotnikowi, kiedy można latać — mruknęła Maris z udaną pogróżką w głosie.


Jakoś wytrzymywała okres przymusowej bezczynności, ale wprawiał ją on w fatalny nastrój. W miarę upływu dni spała coraz mniej i zrobiła się niespokojna. Evan był przy niej przez większość czasu, pieszczotliwie namawiał do jedzenia, przypominał o konieczności leżenia i nieustannie z nią rozmawiał, żeby zająć jej umysł, ruchliwy, nawet gdy ciało zostało skazane na bezruch.

Evan okazał się znakomitym gawędziarzem. Sam uważał, że jest nie tyle uczestnikiem, ile obserwatorem wydarzeń; umiał patrzeć na życie z dystansem i miał zamiłowanie do szczegółów. Często doprowadzał Maris do śmiechu, a także skłaniał ją do myślenia. Czasami udawało mu się nawet dokonywać niemożliwej rzeczy: na parę chwil zapominała, iż jest cała połamana i przykuta do łóżka.

Na początku Evan opowiadał pacjentce o społeczeństwie Thayos. Odmalowywał je tak barwnie, że opisywane przezeń osoby stawały przed nią niemal jak żywe. Jednakże po jakimś czasie zajął się własną osobą i zaoferował Maris opowieść o swoim życiu, jak gdyby w zamian za zwierzenia, które mu czyniła, majacząc w chorobie.

Przyszedł na świat przed sześćdziesięciu laty, w niedostępnych lasach Thayos, wyspy na pomocnych obrzeżach Wschodu. Jego rodzice byli leśniczymi.

W lesie mieszkały też inne rodziny z dziećmi, które mogły stanowić towarzystwo do zabawy, lecz Evan od najmłodszych lat wolał spędzać czas samotnie. Lubił się chować w zaroślach, żeby obserwować nieśmiałe, brązowe żuki. Wyszukiwał miejsca, gdzie rosły najpiękniej pachnące kwiaty i najsmaczniejsze korzonki. Często przesiadywał na małej polance, trzymając kawałek starego chleba, i zachęcał ptaki, żeby sfrunęły mu na rękę.

Kiedy miał szesnaście lat, zakochał się w wędrownej akuszerce. Jani była drobną, opaloną kobietą, inteligentną, o ostrym języku. Żeby być blisko niej, Evan zaofiarował się, że będzie jej pomocnikiem. Z początku była rozbawiona jego zainteresowaniem, ale szybko go zaakceptowała, Evan zaś, uskrzydlony przez miłość, wiele się od niej nauczył.

W przeddzień wyjazdu Jani wyznał jej swoje uczucia. Powiedziała, że nie zostanie i nie weźmie go ze sobą — ani jako kochanka, ani jako przyjaciela, ani nawet jako pomocnika — aczkolwiek przyznała, że uczył się pilnie i ma zręczne ręce. Wyjaśniła, że zawsze podróżuje sama i nie zamierza tego zmieniać.

Po odejściu Jani Evan nadal rozwijał nowo nabyte umiejętności. Ponieważ najbliższy uzdrowiciel mieszkał w wiosce Thossi, do której szło się z lasu cały dzień, Evan nie musiał długo czekać na pacjentów. W końcu zgłosił się na ucznia do uzdrowicielki w Thossi. Wprawdzie mógł się zapisać do akademii dla lekarzy, ale to wiązałoby się z morską podróżą, a perspektywa rejsu po niebezpiecznych wodach niesłychanie go przerażała.

Kiedy nauczył się wszystkiego, co mogła mu przekazać uzdrowicielka, wrócił do lasu, żeby tam mieszkać i pracować. Nigdy się nie ożenił, ale nie zawsze żył samotnie. Kobiety zabiegały o jego względy — były wśród nich żony spragnione nie zobowiązującego kochanka, turystki, które przebywały w jego towarzystwie kilka dni lub miesięcy, pacjentki, które zostawały aż do wyleczenia się ze swej namiętności.

Maris słuchała łagodnego, aksamitnego głosu Evana i spoglądała na jego twarz tak wiele godzin, że znała ją równie dobrze jak jego dawne kochanki, i nie dziwiła się ich fascynacji.

Miał jasnoniebieskie oczy, zręczne, delikatne ręce, wysoko osadzone kości policzkowe i wydatny nos. Maris intrygowało jego życie emocjonalne. Czy rzeczywiście był tak zamknięty w sobie, jak się wydawało?

Pewnego dnia Maris przerwała mu opowieść o rodzinie wiewiórek, którą niedawno znalazł.

— Czyżbyś nigdy się nie zakochał? To znaczy, po Jani. Sprawiał wrażenie zdumionego.

— Tak, oczywiście. Opowiadałem ci o…

— Ale nie dość mocno, żeby zapragnąć małżeństwa?

— Czasami chciałem się ożenić. Na przykład z S'Rai — mieszkała tu ze mną prawie rok i byliśmy bardzo szczęśliwi. Prosiłem, żeby została. Ale ona miała swoje życie gdzie indziej. Nie chciała zostać ze mną w lesie i opuściła mnie.

— Dlaczego nie odszedłeś razem z nią? Nie prosiła cię o to?

Evan zrobił nieszczęśliwą minę.

— Tak. Chciała, żebym z nią wyjechał, ale po prostu jakoś nie wydawało się to wówczas możliwe.

— Nigdy nie byłeś w jakimś innym miejscu?

— Przemierzałem Thayos, ilekroć zachodziła taka potrzeba, znam ją jak własną kieszeń — odparł Evan, jakby się bronił. — A kiedy byłem młodszy, przez prawie dwa lata mieszkałem w Thossi.

— Cała Thayos jest taka sama — stwierdziła Maris, wzruszając zdrowym ramieniem. W tym momencie poczuła kłucie w lewym ramieniu, lecz zignorowała je. Pozwolono jej już siedzieć i obawiała się, że Evan odbierze jej ten przywilej, jeśli się przyzna do bólu. — Cała różnica to to, że w niektórych rejonach jest więcej drzew, a w innych przeważają skały.

Evan roześmiał się.

— Bardzo powierzchowny ogląd! Tobie wszystkie części lasu wydałyby się identyczne.

Uwaga była tak oczywista, że nie wymagała komentarza. Maris drążyła jednak uparcie poprzednią kwestię.

— Więc nigdy nie opuściłeś Thayos?

Evan skrzywił się.

— Raz — odparł. — Zdarzył się wypadek. Łódź rozbiła się o skały, a kobieta, która w niej płynęła, odniosła ciężkie obrażenia. Zabrano mnie tam kutrem rybackim. Podczas podróży dostałem takich mdłości, że prawie na nic się nie przydałem.

Maris uśmiechnęła się współczująco, ale pokręciła głową.

— Skąd możesz wiedzieć, że chcesz mieszkać tylko tutaj, skoro nie byłeś nigdzie indziej?

— Nie twierdzę, że to wiem, Maris. Mogłem stąd odpłynąć, mogłem rozpocząć całkiem inne życie. Ale wybrałem właśnie to miejsce i znam jego dobre i złe strony. Teraz jest już raczej za późno żałować utraconych możliwości. Jestem zadowolony ze swojego życia. — Wstał, na znak, że zakończył rozmowę. — Pora, żebyś się zdrzemnęła.

— Czy mogę…

— Możesz robić to, co chcesz, pod warunkiem że cały czas będziesz leżała bez ruchu na plecach.

Maris roześmiała się i przy jego pomocy znów się położyła. Zmiana pozycji przyniosła jej ulgę; siedzenie męczyło ją, ale za nic w świecie nie przyznałaby się do tego. Fakt, iż jej ciało wracało do sprawności w tak wolnym tempie, bardzo ją frustrował. Nie mogła też pojąć, dlaczego z powodu tych kilku złamanych kości tak łatwo się męczy. Przymknęła oczy i nasłuchiwała krzątaniny Evana, który doglądał ognia i sprzątał pokój.

Zaczęła o nim rozmyślać. Pociągał ją, a okoliczności naturalnie sprzyjały intymnemu kontaktowi. Jeszcze niedawno wyobrażała sobie, że gdy wyzdrowieje, może zostaną kochankami. Teraz, znając więcej szczegółów z jego życia, podchodziła do sprawy rozsądniej. Evan kochał i był opuszczany zbyt wiele razy. Lubiła tego mężczyznę i nie chciała go ranić, a przecież wiedziała, że gdy tylko znowu będzie mogła latać, prędzej czy później opuści Thayos i uzdrowiciela.

Już prawie zasypiając, doszła do wniosku, iż powinni pozostać przyjaciółmi. Będzie musiała obojętnie spoglądać na pogodne iskierki w błękitnych oczach Evana i zapomnieć, iż kiedykolwiek snuła fantazje,w których pojawiało się jego szczupłe, muskularne ciało i zręczne dłonie.

Uśmiechnęła się, ziewnęła i w końcu zasnęła. Śniło jej się, że uczy Evana, jak się lata.


Następnego dnia zjawiła się S'Rella.

Maris jeszcze się nie rozbudziła i z początku myślała, że śni. Do dusznego pokoju nagle wpadło świeże powietrze, w którym wyraźnie wyczuwało się zapach morskich wiatrów. Potem Maris podniosła głowę i ujrzała S'Relle stojącą w drzwiach ze skrzydłami przerzuconymi przez ramię.

Przez chwilę S'Rella wyglądała jak nieśmiała, drobna dziewczyna, którą była przed ponad dwudziestu laty, ale gdy spokojny uśmiech rozjaśnił jej ogorzałą, szczupłą twarz, podkreślił bruzdy wyryte na niej przez upływ czasu. Kiedy podeszła, rozpryskując słoną wodę, która kapała z jej skrzydeł i mokrego ubrania, duch S'Relli drewnianoskrzydłej całkowicie się rozpłynął i była już S'Rella z Veleth, doświadczoną lotniczką i matką dwóch dorosłych córek. Uścisk kobiet wypadł trochę niezręcznie ze względu na gipsowy opatrunek chroniący lewe ramię Maris, lecz było w nim mnóstwo gorących uczuć.

— Ruszyłam w drogę, jak tylko się dowiedziałam, Maris — powiedziała S'Rella. — Przykro mi, że musiałaś przebywać tutaj sama tak długo, ale komunikacja między lotnikami nie jest już tym, czym była, zwłaszcza w przypadku jednoskrzydłych. Kto wie, czy w ogóle bym się tu zjawiła, ale na szczęście musiałam przekazać wiadomość dla Shotanu Wielkiego, a potem postanowiłam odwiedzić Orle Gniazdo. Teraz dochodzę do wniosku, że był to z mojej strony dziwaczny kaprys; od ostatniego razu minęło chyba z pięć lat. Zastałam Corinę, która dopiero co przyleciała z Amberly i powiedziała mi, że jakiś wschodni lotnik przyniósł wieści o twoim wypadku. Wyruszyłam w drogę natychmiast. Tak się martwiłam… — Pochyliła się, omal nie zrzucając skrzydeł, żeby znowu objąć przyjaciółkę.

— Pozwól, że je powieszę — cicho odezwał się Evan.

S' Rella, prawie nie patrząc na mężczyznę, podała mu skrzydła. Całą uwagę skupiła na Maris.

— Jak… jak ty się czujesz? — zapytała.

Maris uśmiechnęła się. Zsunęła zdrową ręką koc i zaprezentowała dwie unieruchomione szyną nogi.

— Jak widzisz, są złamane, ale się zrastają. Tak przynajmniej twierdzi Evan. Żebra nie bolą mnie już prawie wcale. I jestem pewna, że można będzie ściągnąć mi z nóg te opatrunki — okropnie swędzą! — Nachmurzyła się i wyciągnęła z wazonu z kwiatami, który stal na stoliku przy łóżku, długą słomkę. Marszcząc brwi i koncentrując się, wsunęła słomkę między ciało i opatrunek. — To czasami pomaga, ale bywa, że jeszcze pogarsza sytuację, bo czuję łaskotki.

— A twoje ramię?

Maris wyczekująco spojrzała na Evana.

— Maris, nie próbuj stawiać mnie w niezręcznej sytuacji — rzekł. — Wiesz na ten temat tyle samo co ja. Sądzę, że twoje ramię zrasta się prawidłowo i nie wywiąże się kolejne zakażenie. Jeśli chodzi o nogi… Za dzień lub dwa będziesz mogła drapać się po nich do woli.

Maris aż lekko podskoczyła z radości, ale zaraz się zadyszała. Pobladła i z trudem przełknęła ślinę.

Evan zmarszczył czoło i zbliżył się do łóżka.

— Co się stało? Gdzie cię zabolało?

— Nigdzie — szybko odparła Maris. — Nigdzie. Po prostu poczułam się… trochę mnie zemdliło, to wszystko. Widocznie podrażniłam ramię.

Evan kiwnął głową, ale nie wyglądał na usatysfakcjonowanego.

— Zrobię herbatę — powiedział i zostawił dwie kobiety same.

— Teraz opowiedz mi nowiny — odezwała się Maris. — Ty wiesz już wszystko o mnie. Evan jest wspaniały, ale leczenie trwa bardzo długo, a ja czuję się tutaj tak strasznie odcięta od świata.

— To odległe miejsce — zgodziła się S'Rella. — I zimne — dodała.

Ludzie z Południa uważali, że wszędzie poza ich archipelagiem panuje chłód. Maris roześmiała się — to był ich stary dowcip — i uścisnęła rękę S'Relli.

— Od czego mam zacząć? — zagadnęła S'Rella. — Od dobrych wiadomości czy złych? Ploteczek czy polityki? To ty jesteś przykuta do łóżka, Maris. Co chciałabyś wiedzieć?

— Wszystko — odparła Maris — ale możesz zacząć od opowiedzenia mi o swoich córkach.

S'Rella uśmiechnęła się.

— S'Rena zdecydowała się poślubić Amo, chłopaka, który ma koncesję na sprzedaż pasztetów w dokach Garr. Ona ma tam jedyny kiosk z ciastami owocowymi, toteż postanowili połączyć swoje siły i przejąć kontrolę nad rynkiem artykułów spożywczych na wybrzeżu.

Maris wybuchnęła śmiechem.

— Wydaje się, że to bardzo rozsądna umowa.

— O, tak, małżeństwo z rozsądku — westchnęła S'Rella. — Wszystko podporządkowane interesom. W jej duszy nie ma ani krztyny romantyzmu. Czasem trudno mi uwierzyć, że S'Rena jest moją córką.

— Marissa ma romantyzmu za dwie. Co u niej?

— Och, wędruje. Zakochała się w śpiewaku. Od miesiąca nie mam od niej wiadomości.

Evan przyniósł dwa parujące kubki z herbatą, zaparzoną według specjalnego przepisu, i dyskretnie się usunął. Białe płatki w gorącym płynie wydzielały intensywny zapach.

— Masz jakieś wieści z Orlego Gniazda? — zapytała Maris.

— Tylko kilka, ale żadna nie jest pomyślna. Jamis zaginął podczas lotu z Geer na Shotan Mały. Lotnicy obawiają się, że wpadł do morza.

— Och, tak mi przykro — powiedziała Maris. — Nigdy go dobrze nie poznałam, ale ponoć był dobrym lotnikiem. Jego ojciec przewodniczył radzie lotników, gdy przyjęliśmy system akademii.

S'Rella skinęła głową.

— Lori z Varon już urodziła — ciągnęła — ale dziecko było chore i po tygodniu zmarło. Matka szaleje; Garret, oczywiście, też. A brat T'katin zginął podczas sztormu. Jak wiesz, był kapitanem statku handlowego. Powiadają, że sztorm zabrał całą flotę. Żyjemy w ciężkich czasach, Maris. Słyszałam, że na Lomarronie znowu toczy się wojna.

— Niedługo wojna może się rozpocząć i na Thayos — ponuro zauważyła Maris. — Nie masz żadnych optymistycznych wieści?

S'Rella potrząsnęła głową.

— Orle Gniazdo nie nastrajało mnie optymistycznie. Odniosłam wrażenie, że nie cieszą się tam specjalnie z mojego przybycia. Jednoskrzydli zazwyczaj nie odwiedzają tych stron, a ja jednak się tam zjawiłam, bezczeszcząc ostatnie sanktuarium lotników rodowych. Wszyscy czuli się skrępowani, chociaż Corina i jeszcze parę osób siliło się na uprzejmość.

Maris kiwnęła głową. Nic nowego, pomyślała. Napięcie między lotnikami, którzy od urodzenia mieli prawo do skrzydeł, i tymi, którzy zdobyli je w turnieju, narastało od lat. Z każdym rokiem w powietrze wzbijało się coraz więcej lądowców. Stare rody lotnicze czuły się zagrożone.

— Jak się miewa Val? — zapytała.

— Jak to Val — odparła S'Rella. — Jest bogatszy niż kiedykolwiek, ale poza tym wcale się nie zmienił. Gdy byłam ostatnio na Morskim Zębie, miał na sobie pas złożony z metalowych ogniw. Nawet nie umiem sobie wyobrazić, ile coś takiego kosztuje. Dużo pracuje z drewnianoskrzydłymi. Wszyscy studenci bardzo go szanują. Wolny czas spędza na przyjęciach w Stormtown z Athenem, Damenem, Ro i innymi kompanami, którzy musieli zdobywać skrzydła w turniejach. Mówiono mi, że ma romans z jakąś kobietą mieszkającą na Poweet, ale nie sądzę, żeby zadał sobie trud powiedzenia o tym Carze. Usiłowałam dać mu reprymendę, ale wiesz, że Val zazwyczaj jest przeświadczony o słuszności swojego postępowania.

Maris uśmiechnęła się.

— O, tak — przyznała. Piła herbatę małymi łykami, podczas gdy S 'Rella kontynuowała opowieść o wydarzeniach na Przystani Wiatrów. Plotkowały o lotnikach, rozmawiały o przyjaciołach, krewnych i miejscach, które znały. Była to długa, miła pogawędka o wielu rozmaitych sprawach.

Maris czuła się świetnie, była szczęśliwa i odprężona. Jej przymusowa niewola wkrótce miała się skończyć. Wiedziała, że za kilka dni będzie chodziła i zacznie ćwiczyć, aby wrócić do formy. S'Rella, jej najbliższa przyjaciółka, siedziała teraz przy jej boku i nie pozwalała zapomnieć o prawdziwym życiu, które czekało na nią za tymi grubymi murami, a także pomagała jej do niego wrócić.

Po kilku godzinach dołączył do kobiet Evan — przyniósł talerze z serami i owocami, świeżo upieczony chleb ziołowy oraz usmażoną na dzikiej cebuli pikantną jajecznicę. Wszyscy usiedli na wielkim łóżku i jedli posiłek z wielkim apetytem. Rozmowa, a może nowa nadzieja sprawiały, że Maris także jadła z wielką chęcią.

Zaczęli dyskutować o polityce.

— Czy tutaj naprawdę zacznie się wojna? — zapytała S'Rella. — Jaki miałby być jej powód?

— Skała — burknął Evan. — Skała szeroka na pół mili, o długości dwóch mil. Nawet nie ma nazwy. Znajduje się w cieśninie Tharin, pomiędzy Thayos i Thrane, i wszyscy myśleli, że jest bezwartościowa. Dopiero niedawno odkryto na niej żelazo. Złoże zostało znalezione przez grupkę ludzi z Thrane, którzy zaczęli je eksploatować i nie mają zamiaru z niego zrezygnować, ale skała leży nieco bliżej Thayos niż Thrane, toteż nasz zwierzchnik usiłuje ją zagarnąć. Wysłał kilkunastu strażników, żeby zajęli kopalnię, ale zostali odparci, a obecnie Thrane obwarowuje skałę.

— Nie wydaje się, żeby Thayos mogła sobie rościć poważne pretensje do tego terenu — powiedziała S'Rella. — Czy wasz zwierzchnik naprawdę zamierza toczyć o niego wojnę?

Evan westchnął.

— Przykro mi, ale tak właśnie myślę. Zwierzchnik Thayos jest wojowniczym, a na dodatek chciwym mężczyzną. Już raz udało mu się pokonać Thrane w sporze o łowienie ryb i jest pewny, że zdoła tego dokonać ponownie. Prędzej zabiłby ludzi, niż zgodził się na kompromis.

— Wiadomość, którą miałam przekazać Thrane, zawierała same pogróżki — oświadczyła Maris. — Jestem zaskoczona, że wojna jeszcze nie wybuchła.

— Obie wyspy zbierają sojuszników, uzbrojenie i obietnice — rzekł Evan. — Słyszałem, że lotnicy przybywają do wieży i opuszczają ją codziennie. Bez wątpienia zwierzchnik wystosuje pod twoim adresem kilka pogróżek, jeśli odlecisz, S'Rello. Nasi lotnicy, Tya i Jem, przez ostatni miesiąc nie mieli ani jednego dnia odpoczynku. Jem latał tam i z powrotem nad cieśniną, przekazując większość wiadomości, Tya zaś odwiedziła kilkudziesięciu potencjalnych sojuszników, żeby zapoznać ich z rozmaitymi propozycjami i obietnicami. Na szczęście żaden z nich nie wydawał się zainteresowany; Tya wracała tylko po to, żeby powiadomić zwierzchnika o kolejnej odmowie. Myślę, że wojna wisi na włosku. — Znowu westchnął. — Jej wybuch jest tylko kwestią czasu — dorzucił znużonym głosem. — I zginie mnóstwo ludzi. Będą mnie wzywać, żebym leczył tych, którzy przeżyją. To czysta kpina — podczas wojny uzdrowiciel leczy objawy i nawet nie wolno mu mówić o leczeniu właściwej przyczyny, czyli wojny, chyba że chce pójść do więzienia jako zdrajca.

— Chyba powinnam się cieszyć, że nie będę brała w tym udziału — rzekła Maris. Jednak w jej głosie wyczuwało się niechęć. Na temat wojny miała inne zdanie niż Evan. Lotnicy byli ponad tego rodzaju konfliktami; zachowywali dystans, co było podobne do latania tuż nad taflą zdradzieckiego morza. Byli neutralni, nigdy nie doznawali obrażeń. Obiektywnie rzecz biorąc, uważali wojnę za coś przykrego, ale Maris nigdy nie odczuła jej na własnej skórze, podobnie jak osoby, które kochała, toteż nie była zdolna do głębszej refleksji nad jej okropnością. — Kiedy byłam młodsza, potrafiłam zapamiętać wiadomość, nawet jej nie słysząc, naprawdę. Chyba utraciłam tę umiejętność. Czasem musiałam przekazywać wieści, które nie pozwalały mi cieszyć się lataniem.

— Wiem — zgodziła się S'Rella. — Zdarzało się, że miałam okazję obserwować skutki swoich misji i niekiedy dręczyło mnie poczucie winy.

— Nie powinno — odparła Maris. — Jesteś lotnikiem. Nie ponosisz odpowiedzialności.

— Wiesz, że Val się z tym nie zgadza — przypomniała jej S'Rella. — Raz spierałam się z nim na ten temat. On uważa, że ponosimy odpowiedzialność.

— To zrozumiałe — rzekła Maris.

S'Rella zmarszczyła brwi i spojrzała na nią z zaskoczeniem.

— Dlaczego? — zapytała.

— Dziwię się, że nigdy ci o tym nie powiedział — odparła Maris. — Jego ojciec został powieszony. Rozkaz egzekucji został przekazany z Lomarronu na Południowy Arren przez pewnego lotnika. Był nim Arak. Pamiętasz Araka?

— Aż za dobrze — oznajmiła S'Rella. — Val zawsze podejrzewał, że to Arak miał związek z jego pobiciem. Pamiętam, jaki był wściekły, kiedy nie mógł odszukać napastników i zdobyć dowodu przestępstwa. — Uśmiechnęła się ironicznie. — Pamiętam również przyjęcie, które urządził na Morskim Zębie, kiedy Arak umarł — czarne ciasto i inne takie rzeczy.

Evan w zamyśleniu przyglądał się obu kobietom.

— Dlaczego przekazujesz wiadomości, jeśli dręczy cię w związku z tym poczucie winy? — zagadnął S'Relle.

— Przecież jestem lotnikiem — odparła S'Rella. — To moja praca. Właśnie tym się zajmuję. Posiadanie skrzydeł zmusza do odpowiedzialności.

— Tak przypuszczam — rzekł Evan. Wstał i zaczął zbierać puste talerze. — Szczerze mówiąc, nie sądzę, bym mógł przyjąć taką postawę. No, ale ja jestem lądowcem, a nie lotnikiem. Nie przyszedłem na świat w rodzinie, która przekazywała skrzydła.

— My też nie — zauważyła Maris, ale Evana już nie było w pokoju. Poczuła lekkie rozdrażnienie, lecz S'Rella podjęła swą opowieść. Maris ponownie dała się wciągnąć w pogawędkę i niebawem zapomniała, co wprawiło ją w zdenerwowanie.


Nadeszła pora rozcięcia opatrunku. Nogi Maris miały zostać uwolnione, a Evan zapewniał ją, że wkrótce to samo będzie można zrobić z jej ramieniem.

Maris aż krzyknęła na widok swoich nóg. Były chude jak patyki, blade i wyglądały dziwacznie. Evan zaczął delikatnie wmasowywać w nie ciepły, pachnący ziołami roztwór, a potem, z równą ostrożnością, ugniatał dawno nie używane mięśnie. Maris wzdychała z rozkoszy.

Kiedy skończył, wstał, zabrał miskę i płótno. Maris miała wrażenie, że rozsadzi ją jej własna niecierpliwość.

— Czy mogę pochodzić? — zapytała.

Evan spojrzał na nią i wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— A potrafisz?

Na to wyzwanie jej serce zabiło mocniej. Usiadła i zsunęła nogi z łóżka. S'Rella zaproponowała, że ją wesprze, ale Maris przecząco pokręciła głową.

Po chwili już stała. Na własnych nogach, bez niczyjej pomocy. Jednak coś było nie w porządku. Poczuła zawrót głowy i mdłości. Nic nie powiedziała, ale wyraz jej twarzy wszystko zdradził.

Evan i S'Rella byli już przy niej.

— Co się stało? — zapytał Evan.

— Ja… ja chyba za szybko wstałam. — Maris spociła się. Czuła lęk przed następnym ruchem. Bała się, że upadnie, zemdleje albo zwymiotuje.

— Spokojnie — odezwał się Evan. — Nie ma pośpiechu. — Jego głos był spokojny i kojący. Chwycił Maris za zdrowe ramię, a S'Rella podparła ją z lewej strony. Tym razem Maris nie próbowała ich odganiać.

— Rób po jednym kroku — poradził Evan.

Korzystając ze wsparcia i wskazówek przyjaciół, Maris zrobiła kilka pierwszych kroków. W dalszym ciągu odczuwała lekkie mdłości i dziwne oszołomienie. Jednak jej serce wzbierało od triumfu. Wreszcie odzyskała sprawność w nogach!

— Czy teraz mogę pójść sama?

— Dlaczegóż by nie?

Maris zrobiła pierwszy samodzielny krok, a potem drugi. To było łatwe! Poczuła przypływ optymizmu. Usiłując zignorować mdłości, zrobiła trzeci krok i w tym momencie doznała wrażenia, że pokój przechyla się na bok.

Zamachała ramionami i potknęła się, szukając skrawka równej powierzchni w pokoju, który zdawał się poruszać. Evan natychmiast ją podtrzymał.

— Nie! — wrzasnęła. — Ja sama…

Pomógł jej dźwignąć się na nogi i odzyskać równowagę.

— Proszę cię, puść mnie. — Maris przysłoniła twarz drżącą ręką i rozejrzała się dookoła. Pomieszczenie nie poruszało się, podłoga była płaska jak zawsze. Czuła pod sobą twardy grunt. Wzięła głęboki oddech i znowu ruszyła do przodu.

Nagle podłoga wymknęła jej się spod nóg. Byłaby wyrżnęła w nią twarzą, ale Evan ponownie ją złapał.

— S'Rella, podaj mi miednicę — powiedział.

— Nic mi nie jest… Mogę chodzić… Pozwól mi to zrobić. — Jednak po chwili Maris zwymiotowała. Na szczęście S'Rella stała tuż obok i zdążyła podsunąć jej miednicę.

Po pewnym czasie, wciąż dygocząc, ale czując się lepiej, Maris powędrowała do łóżka, wsparta o ramię Evana.

— Co się stało? — zapytała go.

Pokręcił głową, ale wyglądał na zaniepokojonego.

— Może po prostu za szybko podjęłaś się tak dużego wysiłku — rzekł i odwrócił się. — Muszę teraz iść do niemowlęcia, które cierpi na kolkę. Wrócę mniej więcej za godzinę — do tego czasu nie próbuj wstawać.


Maris była uszczęśliwiona, kiedy Evan zdjął jej opatrunek z ramienia. Jeszcze bardziej podniósł ją na duchu fakt, że ramię zrosło się prawidłowo i okazało się sprawne. Wiedziała, że będzie musiała sporo popracować nad mięśniami, aby móc wzbić się w powietrze, ale perspektywa wielogodzinnych, żmudnych ćwiczeń wcale jej nie przerażała; raczej odczuwała podniecenie po długim okresie przymusowej bezczynności.

Niebawem S'Rella zapowiedziała swój odlot. Zwierzchnik Thayos wysłał do niej umyślnego.

— Ma pilną wiadomość dla Pomocnego Arrenu — powiedziała Maris i Evanowi, a gdy to mówiła, na jej twarzy malowało się obrzydzenie — a jego lotnicy są nieobecni. Ale i tak powinnam już odlecieć. Muszę wracać na Veleth.

Siedzieli przy surowym, drewnianym stole w kuchni Evana, popijając herbatę i jedząc chleb z masłem. Było to ich pożegnalne śniadanie. Maris wyciągnęła rękę i uścisnęła dłoń S'Relli.

— Będzie mi ciebie brakowało — powiedziała — ale cieszę się, że mnie odwiedziłaś.

— Wrócę, jak tylko będę mogła — odparła S'Rella — aczkolwiek spodziewam się, że obarczą mnie wieloma misjami. Tak czy owak, rozgłoszę wieść o twoim wyzdrowieniu. Twoi przyjaciele odetchną z ulgą.

— Maris nie jest jeszcze całkiem zdrowa — zauważył cicho Evan.

— Och, to tylko kwestia czasu — pogodnie stwierdziła Maris. — Do chwili, gdy wszyscy dowiedzą się o mnie od S'Relli, prawdopodobnie już będę latała. — Nie pojmowała smutnego tonu Evana. Spodziewała się, że po usunięciu opatrunku z jej ramienia będzie równie uradowany jak ona. — Kto wie, może spotkamy się na niebie, zanim zdążysz tu wrócić!

Evan zerknął na S'Relle.

— Pójdę z tobą do drogi — zaofiarował się.

— Nie musisz robić sobie kłopotu — odparła. — Wiem, którędy iść.

— Chciałbym cię odprowadzić.

Maris zesztywniała, wyczuwając jakiś dziwną nutę w jego głosie.

— Powiedz to tutaj — odezwała się cicho. — Możesz o wszystkim mówić przy mnie.

— Nigdy cię nie okłamywałem, Maris — odparł Evan. Westchnął i zgarbił się. Nagle wydał się Maris starym człowiekiem. Oparł się na krześle i spokojnie spojrzał jej w oczy.

— Czy kiedykolwiek zastanawiałaś się nad zawrotami głowy, które odczuwasz, ilekroć zbyt gwałtownie stajesz, siadasz albo skręcasz?

— Jestem w dalszym ciągu słaba. Muszę uważać. To wszystko — odparła Maris broniąc się. — Ręce i nogi mam zdrowe.

— Tak, tak, nie musimy się martwić o twoje nogi czy ramię. Jednak dolega ci coś innego, coś, czego nie da się nastawić, unieruchomić i umożliwić zrośnięcie. Myślę, że to się stało w momencie, gdy uderzyłaś głową w skałę. Doznałaś uszkodzenia mózgu, które wpłynęło na twój zmysł równowagi, percepcję głębi, być może i wzrok. Nie jestem pewien, co to było dokładnie. Wiem tak mało — nikt nie wie zbyt dużo…

— Nic mi nie jest — rzekła Maris, siląc się na spokój. — Z początku byłam słaba i miałam zawroty głowy, ale mój stan ulega poprawie. Mogę już chodzić — musisz to przyznać — i niedługo będę latała.

— Uczysz się przystosowywać, kompensować uszczerbek na zdrowiu, to wszystko — odparł Evan. — Ale twój zmysł równowagi został znacznie osłabiony. Prawdopodobnie zdołasz się przystosować do życia na lądzie. Jednak w powietrzu… Być może utraciłaś umiejętności, które są tam potrzebne. Nie sądzę, żebyś bez nich mogła się nauczyć latania. Tak wiele zależy od zmysłu równowagi…

— Co ty wiesz o lataniu? Jak możesz mi mówić, czego potrzebuję, żeby latać? — spytała lodowatym tonem.

— Maris — szepnęła S'Rella. Usiłowała chwycić Maris za rękę, ale ta urażona, wyszarpnęła dłoń.

— Nie wierzę ci — oznajmiła Maris. — Nie dolega mi nic takiego, czego nie można byłoby wyleczyć. Będę jeszcze latała. Jestem tylko trochę osłabiona, to wszystko. Dlaczego zakładasz najgorszy wariant? Dlaczego ja miałabym go zakładać?

Evan milczał, zamyślony. Po chwili wstał i podszedł do kąta przy tylnych drzwiach, gdzie przechowywał opał. Oprócz kłód i drewna na podpałkę znajdowały się tam długie, płaskie deski — resztki tego, czego Evan używał do unieruchamiania kończyn pacjentów. Teraz wybrał deskę długości mniej więcej metra osiemdziesiąt i szerokości około piętnastu centymetrów, grubą na pięć centymetrów, i położył ją na drewnianej podłodze w kuchni.

Wyprostował się i popatrzył na Maris.

— Potrafisz po niej przejść?

Maris uniosła brwi, udając zdziwienie. Wydało jej się absurdalne, że ze zdenerwowania ma ściśnięty żołądek. Oczywiście, że potrafiłby to zrobić. Nie wyobrażała sobie, iż mogłoby jej się nie udać.

Powoli podniosła się z krzesła i jedną ręką chwyciła blat stołu. Przeszła po podłodze płynnym ruchem, w dość szybkim tempie. Podłoga nie wymykała jej się spod nóg jak pierwszego dnia. Pomyślała, że niedorzecznością jest wmawiać jej, iż zatraciła zmysł równowagi. Była pewna, że nie przewróci się na równej powierzchni ani nie spadnie z wysokości pięciu centymetrów.

— Mam skakać na jednej nodze? — zapytała Evana.

— Po prostu idź normalnie.

Maris weszła na deskę. Jej szerokość uniemożliwiała postawienie dwóch stóp obok siebie, toteż Maris musiała natychmiast zrobić następny krok, nie mając czasu do namysłu. Przypomniała sobie strome występy skalne, które pokonywała w dzieciństwie; część z nich była węższa niż tarcica, na której teraz stała.

Tymczasem deska zadygotała pod jej stopami. Wbrew własnej woli Maris krzyknęła czując, że spada na bok. Evan zdołał ją złapać.

— To ty poruszyłeś deskę! — krzyknęła w przypływie wściekłości. Jednak nawet ona sama poczuła, że odezwała się jak rozdrażnione dziecko. Evan zerknął na nią spod oka. Maris usiłowała się uspokoić. — Przepraszam — rzekła. — Nie chciałam tego powiedzieć. Pozwól mi spróbować jeszcze raz.

W milczeniu puścił ją i odsunął się.

Maris była teraz spięta. Weszła na deskę i zrobiła trzy kroki. Zaczęła się chwiać. Jedna stopa znalazła się na podłodze. Zaklęła i cofnęła ją. Zrobiła następny krok i w tym momencie poczuła, że deska znowu się przesuwa. Nie trafiła w nią kolejny raz. Postawiła stopę z powrotem, ruszyła naprzód i przechyliwszy się na bok, upadła.

Tym razem Evan jej nie złapał. Runęła na ręce i kolana, a potem zerwała się z podłogi. Kręciło jej się w głowie od nadmiernego wysiłku.

— Wystarczy, Maris. — Evan chwycił ją silnymi, delikatnymi rękami i odciągnął ją od zdradzieckiej deski. Usłyszała cichy płacz S'Relli.

— Dobrze — rzekła, siląc się na spokój. — Coś jest nie w porządku, przyznaję ci rację. Ale wciąż jeszcze dochodzę do siebie. Daj mi trochę czasu. Wyzdrowieję. Znowu będę latała.


Rankiem Maris przystąpiła do intensywnych ćwiczeń. Evan przyniósł jej zestaw kamiennych ciężarków i rozpoczęła regularną gimnastykę. Z przerażeniem stwierdziła, że oba ramiona, nie tylko to złamane, bardzo osłabły na skutek długiego okresu przymusowej bezczynności.

Z determinacją dążyła do osiągnięcia dawnej sprawności, która pozwoliłaby jej wzbić się w powietrze. Poleciła, aby jej skrzydła zabrano do wieży, gdzie miał je naprawić kowal samego zwierzchnika. Kobieta, które świadczyła tego rodzaju usługi, była akurat pochłonięta przygotowaniami do nadciągającej wojny, ale nie mogła zlekceważyć prośby lotniczki i obiecała, iż w ciągu tygodnia doprowadzi do porządku uszkodzone rozpory. Dotrzymała słowa.

Kiedy zwrócono skrzydła właścicielce, Maris pieczołowicie rozkładała i składała każdą rozporę, a także sprawdzała, czy materiał jest odpowiednio naprężony i umocowany. Poruszała palcami z taką biegłością, jakby nie było w jej życiu długiego okresu rekonwalescencji. Miała ręce lotniczki i z niczym innym nie umiała obchodzić się tak dobrze jak z parą skrzydeł. Odczuwała pokusę, żeby założyć skrzydła i przespacerować się na skałę lotników, lecz musiała się jej oprzeć. Pamiętała, że jeszcze nie w pełni kontroluje równowagę, aczkolwiek utrzymywała się na nogach znacznie pewniej niż w dniu upadku. Każdej nocy potajemnie przeprowadzała próbę z deską. Na razie bez sukcesu, ale robiła postępy. Jeszcze nie była gotowa do przypięcia skrzydeł, wierzyła jednak, że ten moment jest bardzo bliski.

W chwilach wolnych od ćwiczeń spacerowała czasami z Evanem po lesie, gdy musiał zebrać zioła albo pójść do jakiegoś pacjenta. Uczył ją nazw roślin, które stosował w swoich kuracjach, wyjaśniał, jakie działanie mają poszczególne zioła i jak należy ich używać. Pokazywał jej także rozmaitych przedstawicieli fauny. Zwierzęta chłodnych lasów Wschodu zupełnie nie przypominały stworzeń zamieszkujących bory Amberly Mniejszej i fascynowały Maris.

Evan czuł się w lesie jak w domu. Zwierzęta zupełnie się go nie obawiały. Dziwaczne białe wrony o szkarłatnych oczkach wyjmowały mu spomiędzy palców okruchy chleba. Znał ukryte wejścia do mateczników, w których przebywały małpy jaskiniowe. Raz złapał Maris za ramię i pokazał jej zakapturzonego, drapieżnego oprawcę, sunącego w poszukiwaniu jakiejś niewidocznej ofiary.

Maris opowiadała mu historie o swoich przygodach w powietrzu i na innych wyspach. Latała od ponad czterdziestu lat i zdążyła obejrzeć mnóstwo ciekawych miejsc. Mówiła Evanowi o życiu na Amberly Mniejszej, o Stormtown z jego wiatrakami i nabrzeżami, o rozległych, błękitnobiałych lodowcach Artellii i płonących górach Rozżarzonych Węgli. Opowiadała o samotnym Archipelagu Wysp Zewnętrznych, które znajdowały się na wschodniej części Oceanu Nieskończonego, i o solidarności w Orlim Gnieździe, która panowała tam, zanim lotnicy podzielili się na rozmaite frakcje.

Ani on, ani ona nigdy nie dyskutowali o tym, co mogłoby ich poróżnić. Evan nie sprzeczał się z Maris, gdy ta mówiła o lataniu, i nie wspominał o jakimś tam uszkodzeniu głowy. Ten temat był jak skrawek niebezpiecznego terenu, wąski niczym drewniana deska; żadne z nich nie chciało go poruszać. Nawet jeśli Maris od czasu do czasu miewała zawroty głowy, nie zwierzała się z tego uzdrowicielowi.

Któregoś dnia, gdy wyszli przed dom Evana, Maris powstrzymała go od zapuszczania się w las.

— Patrząc na wszystkie te drzewa, czuję się tak, jakbym w ogóle nie wyszła na dwór — powiedziała ze skargą w głosie. — Pragnę ujrzeć niebo, poczuć zapach czystego powietrza. Jak daleko stąd jest morze?

Evan pokazał ręką na północ.

— Około dwóch mil w tamtym kierunku. Widzisz miejsce, w którym las zaczyna się przerzedzać?

Maris uśmiechnęła się do niego.

— W twoim głosie pobrzmiewa niechęć. Czujesz smutek, kiedy dookoła nie ma drzew? Nie musisz nigdzie chodzić, jeśli tak trudno ci to znieść, ale nie pojmuję, jak możesz oddychać w tym lesie. Tu jest tak ciemno i ciasno! Czuć tylko zgniliznę, błoto i spleśniałe liście.

— Cudowne zapachy — stwierdził Evan, odwzajemniając uśmiech. Ruszyli w kierunku północnym. — Dla mnie morze jest zbyt zimne, puste i ogromne. W lesie czuję się jak w domu.

— Ach, Evan, ty i ja tak bardzo się różnimy. — Dotknęła jego ramienia i uśmiechnęła się, jakby ten kontrast sprawiał jej zadowolenie. Odrzuciła głowę do tyłu i pociągnęła nosem. — Tak, już czuję zapach morza!

— Czułaś go na schodach mojego domu; morze pachnie na całej Thayos — zauważył Evan.

— Las je zakrywał — odparła Maris. Widok rzedniejącego boru napełniał jej serce otuchą. Całe życie spędziła w pobliżu morza albo nad nim. Każdego ranka, gdy wychodziła z domu Evana, dotkliwie odczuwała oddalenie od morskiego wybrzeża. Brakowało jej łoskotu fal i ostrego, słonawego zapachu, ale przede wszystkim tęskniła za widokiem tego niezmierzonego, szarego obszaru, nad którym górowało równie ogromne, pokryte kłębiastymi chmurami niebo.

W pewnym miejscu las nagle się skończył. Dostrzegłszy strome skały, Maris puściła się pędem naprzód. Zatrzymała się na skraju klifu i ciążko dysząc, popatrzyła na morze i niebo.

Niebo miało barwę indygo; obłoki przemykały po nim z wielką szybkością. Zważywszy na wysokość, wiatr był stosunkowo łagodny, ale patrząc na dwie cierpliwie krążące kanie, Maris oceniła, że w wyższych rejonach będzie się dobrze latało. Być może ten dzień nie był dobry do przekazywania pilnych wieści, ale za to pogoda sprzyjała podniebnym igraszkom, pikowaniu i głośnemu śmiechowi w chłodnym powietrzu.

Usłyszała, że zbliża się do niej Evan.

— Nie powiesz, że ten widok nie jest piękny — powiedziała, nie odwracając się do mężczyzny. Zrobiła krok, stanęła na skraju występu, popatrzyła w dół… i doznała wrażenia, iż ziemia usuwa jej się spod stóp.

Gwałtownie wciągnęła powietrze i zamachała rękami, szukając jakiegoś oparcia, lecz cały czas spadała i spadała, i nawet oplatające ją ciasno ramiona Evana nie mogły jej zapewnić bezpieczeństwa.


Następnego dnia szalała burza. Maris nie wychodziła z domu. Była pogrążona w depresji; rozmyślała o tym, co się stało na skałach. Nie ćwiczyła. Zmusiła się do przełknięcia śniadania i z wielką niechęcią zajęła się skrzydłami. Evan obserwował jej poczynania w milczeniu, ze zmarszczonym czołem.

Deszcz padał również następnego dnia, ale nie był już tak ulewny, a burza minęła. Evan oznajmił, że wychodzi.

— Potrzebuję kilku rzeczy z Port Thayos — powiedział. — Ziół, które tutaj nie rosną. Ponoć w zeszłym tygodniu pojawił się jakiś handlarz. Być może będę mógł uzupełnić swoje zapasy.

— Być może — spokojnie odparła Maris. Była zmęczona, pomimo że tego ranka poza zjedzeniem śniadania nie robiła nic innego. Czuła się staro.

— Chciałabyś się ze mną przejść? Jeszcze nigdy nie widziałaś Port Thayos.

— Nie — odparła Maris. — Nie czuję się na siłach. Spędzę dzień tutaj.

Evan nachmurzył się, ale sięgnął po swój ciężki płaszcz przeciwdeszczowy.

— W porządku — rzekł. — Wrócę, zanim zapadnie zmierzch.

Jednak kiedy uzdrowiciel zjawił się w domu, niosąc kosz pełen butelek z ziołami, na dworze było już zupełnie ciemno. Deszcz ustał i po zachodzie słońca Maris zaczęła się martwić o Evana.

— Spóźniłeś się — zauważyła, gdy wszedł i otrząsnął płaszcz z deszczu. — Nic ci się nie stało?

Jej towarzysz uśmiechał się. Maris nigdy nie widziała u niego tak radosnego wyrazu twarzy.

— Mam nowiny, dobre nowiny — powiedział. — W porcie aż huczy. Nie będzie wojny. Zwierzchnicy Thayos i Thrane zgodzili się spotkać na tej przeklętej skale, żeby porozumieć się wreszcie do eksploatacji złoża!

— Nie będzie wojny — obojętnie powtórzyła Maris. — To dobrze, to dobrze. Ale trochę się dziwię. Jak do tego doszło?

Evan rozpalił ogień i zaczął parzyć herbatę.

— Och, kwestia przypadku — stwierdził. — Tya wróciła z kolejnej misji z niczym. Naszego zwierzchnika wszędzie odprawiano z kwitkiem. Nie zyskawszy sojuszników, nie czuł się dość mocny, by naciskać na spełnienie swych żądań. Ponoć jest wściekły, ale cóż może zrobić? Nic. Dlatego wysłał Jema na Thrane, żeby ustalić termin spotkania i wytargować możliwie korzystne warunki. Lepiej jest mieć cokolwiek niż nic. Miałem prawo sądzić, że znalazłby poparcie na Cheslinie albo Thrynel, zwłaszcza gdyby zaoferował im odpowiednio dużą ilość żelaza. A już na pewno stosunki między Thrane i obiema częściami Arrenu są dalekie od przyjaznych — dodał ze śmiechem. — Zresztą, jakie to ma znaczenie? Wojna nie wybuchnie. Mieszkańcy Port Thayos odetchnęli z ulgą. Tylko niektórzy strażnicy są niezadowoleni, gdyż mieli nadzieję, że napchają sobie kieszenie żelazem. Wszyscy świętują i my też powinniśmy uczcić to wydarzenie.

Evan podszedł do kosza, pogrzebał między butelkami i wyciągnął dużą rybę księżycową.

— Pomyślałem sobie, że jedzenie z morza sprawi ci przyjemność — rzekł. — Potrafię przyrządzić ją z ziołami i gorzkimi orzeszkami. Zobaczysz, będziesz miała niebo w gębie. — Wyszukał długi kościany nóż i zaczął czyścić rybę z łusek. Podczas pracy wesoło pogwizdywał i wkrótce jego nastrój udzielił się Maris.

W pewnym momencie usłyszeli głośne pukanie do drzwi.

Evan z niechęcią podniósł głowę.

— To z pewnością nagły wypadek — stwierdził i zaklął. — Bądź tak uprzejma i otwórz. Całe ręce mam w łuskach.

Dziewczyna stojąca w drzwiach miała na sobie ciemnozielony uniform, oblamowany szarym futerkiem; była strażniczką i jednym z gońców zwierzchnika.

— Maris z Amberly Mniejszej? — zapytała.

— Tak — odparła lotniczka.

Dziewczyna skinęła głową.

— Zwierzchnik Thayos przesyła pozdrowienia i zaprasza ciebie i Evana, abyście zaszczycili go swą obecnością na jutrzejszej kolacji. Jeśli pozwoli na to stan twojego zdrowia.

— Stan mojego zdrowia pozwala mi na to — warknęła Maris. — Dlaczego nagle spotyka nas taki zaszczyt, dziecino?

Mimo młodego wieku wysłanniczka miała bardzo poważny wyraz twarzy.

— Zwierzchnik szanuje wszystkich lotników, a fakt, że zostałaś ranna w jego służbie, przyjął z ciężkim sercem. Pragnie okazać swą wdzięczność wszystkim lotnikom, którzy przekazywali pilne wieści i pracowali na rzecz Thayos nawet przez krótki okres.

— Ach — rzuciła Maris. Nadal nie była usatysfakcjonowana. Zwierzchnik Thayos nie należał do osób, które zadają sobie trud okazywania komuś wdzięczności. — Czy to wszystko?

Dziewczyna zawahała się. Maska obojętności na chwilę zniknęła z jej twarzy i Maris przekonała się, iż jest rzeczywiście bardzo młoda.

— Wprawdzie nie miałam przekazywać wszystkiego, lotniczko, ale…

— Tak? — zachęciła ją Maris.

Evan przerwał pracę i stanął słuchając.

— Dzisiaj późnym popołudniem zjawiła się lotniczka z wiadomością przeznaczoną wyłącznie do uszu zwierzchnika. Przyjął ją w swoich prywatnych komnatach. Sądzę, że przyleciała z Zachodu. Była zabawnie ubrana i miała zbyt krótko przycięte włosy.

— Opisz ją, jeśli możesz — powiedziała Maris. Wyjęła z kieszeni miedzianą monetę i zaczęła ją obracać w palcach.

Dziewczyna spojrzała na pieniążek i uśmiechnęła się.

— No więc, pochodziła z Zachodu, młoda — dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat. Miała czarne włosy, przystrzyżone tak jak twoje. Była bardzo ładna. Chyba nigdy nie widziałam kogoś równie pięknego. Uśmiechała się ładnie, ale ludziom z bazy nie spodobała się. Mówili, że nawet im nie podziękowała za pomoc. Zielone oczy. Miała na sobie naszyjnik. Trzy sznury kolorowych paciorków ze szkła morskiego. Czy to wystarczy?

— Tak — odparła Maris. — Jesteś bardzo spostrzegawcza. — Wręczyła dziewczynie monetę.

— Znasz ją? — zagadnął Evan. — Tę lotniczkę?

Maris kiwnęła głową.

— Znam ją od dnia, w którym przyszła na świat. Znam również jej rodziców.

— Kto to taki? — nalegał zniecierpliwiony.

— Corina — rzekła Maris. — Z Amberly Mniejszej.

Wysłanniczka stała pod drzwiami. Maris zerknęła na nią.

— No, słucham — powiedziała. — Czy jeszcze coś? Naturalnie, przyjmujemy zaproszenie. Możesz przekazać zwierzchnikowi nasze podziękowania.

— Jest jeszcze coś! — wypaliła dziewczyna. — Zupełnie zapomniałam. Zwierzchnik powiedział, jeszcze raz przekazując ci wyrazy szacunku, że jesteś proszona o przyniesienie skrzydeł, jeśli to nie naraziłoby na szwank twojego zdrowia.

— Oczywiście — powiedziała Maris. Czuła się jak sparaliżowana. — Oczywiście — powtórzyła.

Zamknęła drzwi.


Siedziba zwierzchnika Thayos była posępna i miała wyraźnie wojskowy charakter. Mieściła się w znacznym oddaleniu od miast i wiosek wyspy, w wąskiej, trudno dostępnej kotlinie. Znajdowała się opodal morza, ale była od niego oddzielona nieprzerwanym pasmem gór. Na lądzie dawało się do niej dotrzeć tylko dwiema drogami; każdej z nich pilnowały oddziały straży. Na najwyższym szczycie stała kamienna wieża strażnicza, z której można było kontrolować wszystkie ścieżki prowadzące do kwatery zwierzchnika.

Sama twierdza sprawiała przygnębiające wrażenie. Była stara i zbudowana z dużych bloków zwietrzałego, czarnego kamienia, zwrócona tyłem do gór.

Maris zapamiętała z ostatniej wizyty, że duża część fortecy znajdowała się pod ziemią, a tworzyły ją komnaty wykute w litej skale. Na zewnątrz widać było podwójne, grube mury, po których kroczyli wartownicy z łukami. W środku stało skupisko drewnianych budynków i dwie czarne wieże, z których wyższa liczyła sobie ponad piętnaście metrów wysokości. Okna wież były zaryglowane grubymi, drewnianymi belkami. W dolinie, położonej tak blisko morza, panowały chłód i wilgoć. Ziemię pokrywały tu jedynie fioletowe czepne porosły i jasnozielony mech, który przywierał do głazów od spodu i częściowo porastał mury twierdzy.

Idąc drogą z Thossi, Maris i Evan musieli raz zatrzymać się w punkcie kontrolnym, gdzie pozwolono im kontynuować marsz. Sprawdzono ich ponownie przy zewnętrznym murze i wreszcie wpuszczono do fortecy. Zapewne formalności trwałyby dłużej, ale Maris niosła swoje srebrzyste skrzydła, a straż lądowa wolała nie żartować z lotnikami.

Na dziedzińcu twierdzy panował duży ruch — dzieci bawiły się z dużymi, kudłatymi psami, dookoła biegały dziko wyglądające świnie, uzbrojeni w maczugi i łuki wartownicy ćwiczyli musztrę. Pod jednym z murów stała mocno sfatygowana, drewniana szubienica. Dzieci bawiły się wokół niej, a jedno z nich zrobiło sobie huśtawkę z pętli. Dwie pozostałe pętle złowieszczo kołysały się w chłodnym wieczornym wietrze.

— To miejsce przytłacza mnie — zwierzyła się Maris Evanowi. — Zwierzchnik Amberly Mniejszej mieszka w ogromnym drewnianym dworze na wzgórzu, z którego roztacza się widok na miasto. W jego rezydencji znajduje się dwadzieścia pokoi gościnnych i wspaniała sala bankietowa, a także cudowne okna z witrażami oraz wieża świetlna do zwoływania lotników. Nie ma tam jednak murów, strażników ani szubienic.

— Zwierzchnik Amberly Mniejszej jest wybierany przez lud — zauważył Evan. — Zwierzchnik Thayos wywodzi się z dynastii, która panowała tutaj jeszcze w epoce gwiezdnych żeglarzy. Poza tym, Maris, zapominasz, że Wschód nie ma tak łagodnego klimatu jak Zachód. Zima trwa tu dłużej. Nasze sztormy są zimniejsze i gwałtowniejsze. W naszej ziemi znajduje się więcej żelaza, lecz nie jest tak żyzna, jak gleby Zachodu. Thayos zawsze musi się liczyć z perspektywą głodu i wojny.

Przeszli przez masywną bramę do wnętrza twierdzy i Maris umilkła.

Zwierzchnik przyjął ich w komnacie dla gości. Siedział na pozbawionym ozdób drewnianym tronie, po bokach zaś miał dwóch strażników o ponurych twarzach. Jednak na widok przybyłych wstał — lotnicy dorównywali mu rangą.

— Cieszę się, że mogłaś przyjąć moje zaproszenie, lotniczko — rzekł. — Trochę niepokojono się stanem twojego zdrowia. Pomimo że zwierzchnik mówił uprzejmym tonem, nie spodobał się Maris. Był wysokim, proporcjonalnie zbudowanym mężczyzną o regularnych, dość przyjemnych rysach twarzy. Miał długie, siwe włosy, związane z tyłu zgodnie z modą panującą na Wschodzie. W jego wyglądzie było jednak coś niepokojącego. Miał worki pod oczami, a gęsty zarost nie zakrywał nerwowo drgającego kącika ust. Jego szaty sprawiały wrażenie posępnego przepychu; gruby, niebieskoszary materiał ozdabiała lamówka z czarnego futra, buty sięgały mu aż do ud, a szeroki skórzany pas był wysadzany klejnotami z żelaza i srebra. Za pasem miał zatknięty mały, metalowy sztylet.

— Doceniam twoją troskę — odparła Maris. — Odniosłam poważne obrażenia, ale już odzyskałam zdrowie. Masz na Thayos wielki skarb w osobie Evana. Znam wielu uzdrowicieli, ale tylko niewielu dorównuje mu umiejętnościami.

Zwierzchnik z powrotem usiadł na tronie.

— Zostanie sowicie wynagrodzony — oświadczył takim tonem, jakby Evan nie był obecny. — Dobra praca zasługuje na nagrodę, nieprawdaż?

— Sama zapłacę Evanowi — rzekła Maris. — Mam wystarczająco dużo żelaza.

— Nie — nalegał zwierzchnik. — To, że omal nie zginęłaś w służbie dla mnie, bardzo mnie dręczyło. Pozwól, abym okazał ci wdzięczność.

— Sama spłacam swoje długi — odparła Maris.

Z twarzy zwierzchnika powiało chłodem.

— Świetnie — oznajmił. — Wobec tego musimy przedyskutować jeszcze jedną kwestię. Ale zaczekajmy do kolacji. Po spacerze na pewno jesteś głodna. — Nagle wstał. — Zatem chodźmy. Przekonasz się, lotniczko, jak dobrą mamy tu kuchnię. Wątpię, czy kiedykolwiek miałaś do czynienia z lepszą.

Niebawem Maris miała okazję się przekonać, że jadała lepiej na nieskończenie wielu przyjęciach. Podano mnóstwo potraw, ale przyrządzono je fatalnie. Zupa rybna była przesolona, chleba nie dawało się pogryźć, a z dań mięsnych kucharze zdołali wygotować nawet wspomnienie smaku. W dodatku piwo wydawało się kwaśne.

Spożywali posiłek w ciemnej, zalatującej wilgocią sali bankietowej. Siedzieli za długim stołem, nakrytym na dwadzieścia osób. Evan sprawiał wrażenie bardzo skrępowanego. Posadzono go na poślednim miejscu, wśród oficerów straży i młodszych dzieci zwierzchnika. Maris zajęła honorowe miejsce u boku władcy, obok jego potomkini, ponurej kobiety o wyrazistych rysach, która prawie w ogóle się nie odzywała.

Po drugiej stronie znajdowali się inni lotnicy. Najbliżej zwierzchnika siedział znużony człowiek o ziemistej twarzy z nosem jak kartofel. Po dłuższym namyśle Maris rozpoznała w nim Jema. Dalej siedziała Corina z Amberly Mniejszej. Uśmiechała się do Maris. Przypomniawszy sobie, co mówiła biegaczka, Maris uświadomiła sobie, że Corina jest rzeczywiście piękna, ale nie mogło to dziwić, gdyż jej ojcem był przystojny mężczyzna.

— Ładnie wyglądasz, Maris — stwierdziła Corina. — Cieszę się z tego. Bardzo się o ciebie niepokoiliśmy.

— Czuję się dobrze — odparła Maris. — Mam nadzieję, że niedługo znowu będę latała.

Po ładnej buzi Coriny przemknął cień.

— Maris… — zaczęła, ale się rozmyśliła. — Mam nadzieję — powiedziała niepewnie. — Wszyscy o ciebie pytają. Chcielibyśmy, żebyś powróciła w ojczyste strony. — Spuściła oczy i już nie odrywała ich od posiłku.

Pomiędzy Jemem i Corina siedziała trzecia lotniczka, młoda kobieta. Maris jej nie znała. Próbowała wciągnąć do rozmowy córkę zwierzchnika, a gdy to się nie udało, zaczęła obserwować nieznajomą. Lotniczka była rówieśniczką Coriny, ale istniała między nimi wyraźna różnica. Corina była piękna i pełna energii; miała ciemne włosy, zdrową, nieskazitelną cerę, błyszczące, zielone oczy; jej styl bycia cechowała pewność siebie i niewymuszona swoboda. Jako córka dwojga lotników, od wczesnych lat korzystała z przywilejów i tradycji wiążących się z posiadaniem skrzydeł.

Kobieta siedząca obok Coriny była chuda i drobna, ale z jej oczu emanowała siła i upór. Wpadnięte policzki miała poznaczone bliznami po ospie. Jasne włosy były niechlujnie związane z tyłu, a odsłonięte czoło wydawało się przesadnie wysokie. Kiedy się uśmiechnęła, Maris zauważyła, że jej zęby są krzywe i żółte.

— Jesteś Tya, prawda? — zagadnęła ją Maris.

Kobieta zerknęła na nią przenikliwymi, czarnymi oczami.

— Zgadza się — odparła. Jej głos okazał się zdumiewająco przyjemny; był chłodny, ale delikatny, pobrzmiewała w nim nuta ironii.

— Chyba jeszcze się nie znamy — powiedziała Maris. — Od dawna latasz?

— Wywalczyłam skrzydła dwa lata temu, na Pomocnym Arrenie.

Maris kiwnęła głową.

— Nie byłam obecna na tym turnieju. Chyba leciałam wtedy w misji na Artellię. Czy kiedykolwiek odwiedziłaś Zachód?

— Trzykrotnie — odparła Tya. — Dwa razy poleciałam na Shotan Wielki, a raz na Culhall. Nigdy nie byłam na żadnej Amberly. Przeważnie latam we wschodniej części, zwłaszcza obecnie. — Szybko zerknęła kątem oka na zwierzchnika i konspiracyjnie uśmiechnęła się do Maris.

Corina, która słuchała tej rozmowy, usiłowała być uprzejma.

— Jak ci się podobało Stormtown? — zagadnęła. — A Orle Gniazdo? Czy odwiedziłaś Orle Gniazdo?

Tya zdobyła się na pobłażliwy uśmiech.

— Jestem jednoskrzydłą — rzekła. — Trenowałam w Powietrznym Domu. My nie odwiedzamy waszego Orlego Gniazda, lotniczko. A jeśli chodzi o Stormtown, zrobiło na mnie duże wrażenie. Takiego miasta nie ma na całym Wschodzie.

Corina zaczerwieniła się. Maris przez chwilę odczuwała rozdrażnienie. Napięcia między lotnikami dziedziczącymi skrzydła i pretendentami przygnębiały ją. Niebo nad Przystanią Wiatrów nie było już tak przyjazne jak dawniej i Maris wiedziała, że ona sama w dużej mierze przyczyniła się do tego.

— Orle Gniazdo nie jest takie złe — odezwała się do Tyi. — Nawiązałam tam wiele przyjaźni.

— Ty nie jesteś jednoskrzydłą — odparowała Tya.

— Czyżby? Sam Val Jednoskrzydły powiedział mi kiedyś, że, czy mi się to podoba czy nie, byłam pierwszą osobą zasługującą na to miano.

Tya obrzuciła ją przenikliwym spojrzeniem.

— Nie — rzekła po namyśle. — To nie tak. Ty jesteś inna, Maris. Nie należysz ani do starych lotników, ani do jednoskrzydłych. Właściwie to nie wiem, kim jesteś, ale musisz się czuć osamotniona.

Zakończyły posiłek w niezręcznym, pełnym napięcia milczeniu.

Kiedy uprzątnięto pucharki po deserach, zwierzchnik odprawił swoją rodzinę, doradców i straż, toteż przy stole zostało tylko czworo lotników i Evan. Władca usiłował wyprosić również Evana, ale uzdrowiciel nie chciał wyjść.

— Maris jest nadal pod moją opieką — oznajmił. — Zostaję z moją pacjentką.

Zwierzchnik rzucił mu gniewne spojrzenie, ale postanowił nie wywierać zbyt silnej presji.

— W porządku — warknął. — Mamy do omówienia ważne sprawy. Lotnicze sprawy. — Zwrócił oczy na Maris. — Będę mówił wprost. Otrzymałem wiadomość od mojego kolegi, zwierzchnika Amberly Mniejszej. Dopytuje się o twoje zdrowie. Potrzebuje twoich skrzydeł. Kiedy osiągniesz wystarczająco dobry stan, aby powrócić na Amberly?

— Nie wiem — odparła Maris. — Widzisz, że już wydobrzałam. Jednakże wyprawa z Thayos na Amberly jest ciężka dla każdego lotnika, a ja jeszcze nie odzyskałam całkowicie sił. Opuszczę Thayos tak szybko, jak to będzie możliwe.

— To długi lot — zgodził się Jem — zwłaszcza dla kogoś, kto nie wytrzymuje nawet krótkich podróży.

— Tak — rzekł zwierzchnik. — Odbyłaś wraz ze swoim uzdrowicielem długi spacer. Wydaje się, że wróciło ci zdrowie. Mówiono mi, że twoje skrzydła są naprawione. A jednak nie latasz. Ani razu nie udałaś się na skałę lotników. Nie ćwiczysz. Dlaczego?

— Nie jestem gotowa — odparła Maris.

— Zwierzchniku — odezwał się Jem — jest tak, jak ci mówiłem. Bez względu na pozory, jakie ona stwarza, nie całkiem doszła do siebie. Latałaby, gdyby była do tego zdolna. — Przeniósł wzrok na Maris. — Wybacz, jeśli cię ranie — powiedział — ale wiesz, że mówię prawdę. Ja też jestem lotnikiem i wiem, jak to jest. Lotnik lata. Nie ma sposobu, żeby zatrzymać na ziemi zdrowego lotnika. A ty, ty nie jesteś zwyczajną lotniczką — kiedyś opowiadano mi, że ponad wszystko uwielbiałaś latanie.

— Uwielbiałam i nadal je uwiebiam — rzekła Maris.

— Zwierzchniku… — zaczął Evan.

Maris odwróciła głowę i popatrzyła na medyka.

— Nie, Evanie — powiedziała. — To brzemię nie powinno obciążać ciebie. Powiem im wszystko. — Ponownie spojrzała na zwierzchnika. — Nie odzyskałam całkowitej sprawności — przyznała. — Mój zmysł równowagi… Coś jest z nim nie w porządku. Ale powoli wraca do normy. Nie jest już tak źle, jak przedtem.

— Przykro mi — szybko wtrąciła się Tya. Jem pokiwał głową.

— Och, Maris — odezwała się Corina. Wydawało się, że jest ogromnie zasmucona, wręcz bliska płaczu. Nie miała w sobie ani trochę ojcowskiej złośliwości; doskonale wiedziała, ile znaczy dla lotnika poczucie równowagi.

— Czy możesz latać? — zwierzchnik zapytał wprost.

— Nie wiem — szczerze odparła Maris. — Potrzebuję jeszcze trochę czasu.

— Miałaś go wystarczająco dużo — rzekł i zwrócił się do Evana. — Lekarzu, czy możesz mi powiedzieć, kiedy całkowicie wyzdrowieje?

— Nie — ze smutkiem odparł Evan. — Tego nie mogę ci powiedzieć. Nie wiem.

Zwierzchnik rzucił zebranym ponure spojrzenie.

— Taką sprawą powinien się zajmować zwierzchnik Amberly Mniejszej, ale to ja zostałem nią obarczony. I oświadczam wam, że lotnik, który nie może latać, nie zasługuje na miano lotnika i wcale nie potrzebuje skrzydeł. Skoro twoje wyzdrowienie jest tak niepewne, spodziewałby się go tylko ostatni głupiec. Maris, pytam cię jeszcze raz: czy możesz latać?

Utkwił w niej wzrok i wykrzywił kącik ust w złośliwym uśmiechu. Maris pojęła, że jej czas się skończył.

— Mogę latać — odpowiedziała.

— Dobrze — stwierdził zwierzchnik. — Dzisiejszy wieczór będzie odpowiednią porą. Powiadasz, że możesz latać. Bardzo dobrze. Weź swoje skrzydła. Udowodnij nam to.


Spacer w wilgotnym, ociekającym wodą tunelu dłużył się Maris tak jak ostatnim razem i czuła się równie osamotniona, aczkolwiek teraz miała towarzystwo. Nikt się nie odzywał. Słychać było tylko echo kroków. Dwaj strażnicy szli na przedzie, oświetlając drogę latarniami. Lotnicy nieśli ze sobą skrzydła.

Na odległym zboczu góry zaległa chłodna, rozgwieżdżona noc. W dole niespokojnie falowało morze, potężne, mroczne, melancholijne. Maris zaczęła się wspinać po kamiennych stopniach na skałę lotników. Szła powoli i gdy dotarła na szczyt, bolały ją uda i ciężko dyszała.

Evan na chwilę wziął ją za rękę.

— Czy uda mi się przekonać cię, żebyś nie próbowała latać?

— Nie — odparła. Skinął głową.

— Tak też myślałem. Zatem dobrego lotu. — Pocałował ją i cofnął się.

Zwierzchnik stanął na skale w otoczeniu dwóch strażników. Tya i Jem rozwinęli skrzydła lotniczki. Corina ociągała się z odejściem, aż wreszcie Maris zawołała do niej:

— Nie gniewam się na ciebie! To przecież nie twoja wina. Lotnik nie ponosi odpowiedzialności za przekazywane przez siebie wieści!

— Dziękuję — odparła Corina. Jej ładna twarzyczka pobladła w świetle gwiazd.

— Jeżeli mi się nie powiedzie, masz dostarczyć moje skrzydła na Amberly, tak?

Corina niechętnie skinęła głową.

— Czy wiesz, co zwierzchnik zamierza z nimi zrobić?

— Znajdzie nowego lotnika, być może kogoś, kto utracił własne skrzydła w pojedynku. No cóż, dopóki nie wyszuka się kogoś… matka jest chora, ale ojciec w dalszym ciągu może latać.

Maris wybuchnęła beztroskim śmiechem.

— Jest w tym cudowna ironia. Corm zawsze pragnął moich skrzydeł, ale ja zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby po raz kolejny odebrać mu szansę na ich zdobycie.

Corina uśmiechnęła się.

Skrzydła Maris zostały całkowicie rozłożone. Czuła, że napiera na nie dobrze znajomy, uporczywy wiatr. Sprawdziła paski i rozpory, poleciła Corinie, aby ta usunęła się z drogi, i podeszła na krawędź przepaści. Upewniwszy się, że nie traci równowagi, popatrzyła w dół.

Świat wirował jak w pijackim zwidzie. Daleko w dole grzywiaste fale uderzały o czarne skały, w odwiecznej walce morza z kamiennym lądem. Maris z trudem przełknęła ślinę. Starała się zanadto nie przechylać. Powoli świat wracał do równowagi i odzyskiwał normalne wymiary. Już nic się nie poruszało. Ot, po prostu skała, a poniżej nie kończący się ocean. Niebo było przyjacielem Maris, jej kochankiem.

Napięła mięśnie ramion i mocno ścisnęła uchwyty skrzydeł. Wzięła głęboki oddech i skoczyła.

Udało jej się dobrze odbić, a po chwili uniosła się w górę, wspierana podmuchem. Był to chłodny, silny wiatr, wiatr, który przenikał do szpiku kości, ale nie wydawał się wściekły, wręcz przeciwnie — sprzyjał lataniu. Maris odprężyła się i zaufała powietrznemu prądowi, zataczając płynny, pełen wdzięku łuk.

Jednakże podmuch zaczął ją spychać w kierunku skały. Przez ułamek sekundy Maris widziała zwierzchnika i resztę czekających tam lotników — Jem rozwinął własne skrzydła i przygotowywał się do startu — i natychmiast zdecydowała się zawrócić. Przegięła się całym ciałem i spróbowała wykonać skręt.

Niebo przechyliło się i zwróciło ku niej niczym płynna masa. Zrozumiała, że przechyliła się zbyt mocno, a gdy próbowała skorygować kurs, przenosząc swój ciężar na drugą stronę, zachwiała się i całkowicie wytraciła szybkość. Z wrażenia zaparło jej dech w piersiach.

Wiatr przestał jej sprzyjać. Na moment przymknęła oczy i poczuła mdłości. Wydawało jej się, że całe ciało krzyczy: spadasz! W uszach pulsowała jej straszliwa prawda: utraciła panowanie nad lotem i spadała. Dotychczas zawsze wyczuwała nawet delikatne zmiany kierunku wiatru, reagowała na nie, zanim na dobre uświadomiła sobie ich występowanie, znała smak nadciągającej burzy i nieomylnie przewidywała bezwietrzne okresy. Teraz nie potrafiła wykorzystać żadnej z tych umiejętności. Sunęła po nie kończącym się, pustym oceanie powietrznym, nie czuła nic oprócz zawrotów głowy, a jej los zależał od dzikiego wiatru, którego nie mogła ujarzmić.

Trzęsła się tak mocno, że jej wielkie srebrne skrzydła gwałtownie odskakiwały to w przód, to w tył. W przypływie desperacji ponownie otworzyła oczy. Odzyskała poczucie równowagi i odtąd starała się polegać wyłącznie na swoim wzroku. Jednakże skały poruszały siei było zbyt ciemno, i wydawało się, że nawet jasne, zimne gwiazdy w górze tańczą, przemieszczają się i szydzą z jej wysiłków.

Miała wrażenie, że zawrót głowy pochłania ją całą. Puściła uchwyty skrzydeł — nie robiła tego nigdy przedtem, nigdy! — i teraz już nie leciała, tylko bezradnie zwisała pod własnymi skrzydłami. Zaplątana w paskach, zgięła się w pół, na skutek nudności zwymiotowała do oceanu cały posiłek zjedzony u zwierzchnika. Miała gwałtowne dreszcze.

Jem i Corina już wzbili się w powietrze i lecieli za nią, ale jej to nie obchodziło. Była słaba, wyczerpana, stara. W dole, po czarnym oceanie sunęły łodzie. Maris ponownie złapała uchwyty skrzydeł i spróbowała wydźwignąć się w górę, ale skończyło się na tym, że porwał ją nieprzychylny wiatr. Daremnie usiłowała zapobiec dalszemu spadaniu.

Krzyczała.

Cały czas zbliżało się do niej morze. Było błyszczące i wzburzone.

Zaczęły ją boleć uszy.

Nie mogła się zmusić do lotu. Była lotniczką, miłośniczką wiatru, drewnianoskrzydłą, podniebnym dzieckiem-samotnym, odnajdującym dom tylko w powietrzu — lotnikiem, lotnikiem, lotnikiem — a mimo to nie mogła lecieć.

Ponownie zamknęła oczy, żeby otaczający ją świat znowu się uspokoił.

Morze zagarnęło ją, rozbryzgując słoną wodę. Pomyślała, że czekało na nią przez wszystkie te lata.


— Zostaw mnie w spokoju — powiedziała wieczorem, gdy wreszcie wrócili do domu Evana. Uzdrowiciel zastosował się do jej życzenia.

Maris przespała większość następnego dnia.

Kolejnego dnia zbudziła się wczesnym rankiem, gdy pokój zalały pierwsze różowe promienie świtu. Czuła się okropnie. Była zmarznięta i przepocona jednocześnie, a jej klatkę piersiową uciskał jakiś wielki ciężar. Przez chwilę nie mogła pojąć, co jest nie w porządku, lecz zaraz przypomniała sobie, że zabrano jej skrzydła. Próbowała rozważyć to wydarzenie. Wezbrała w niej taka rozpacz i gniew, i litość dla siebie samej, że zwinęła się pod kocem i usiłowała znowu zasnąć. Sen pozwoliłby jej zapomnieć o tamtym straszliwym wieczorze.

Jednakże sen wcale nie przychodził. Wreszcie wstała i ubrała się. Evan był w sąsiednim pomieszczeniu i smażył jajka.

— Jesteś głodna? — zapytał.

— Nie — tępo odparła Maris.

Evan skinął głową i wbił na patelnię jeszcze dwa jajka. Maris usiadła przy stole i gdy Evan podał jej talerz z jajecznicą, zaczęła apatycznie jeść.

Dzień był mokry i wietrzny, obfitował w gwałtowne burze. Skończywszy śniadanie, Evan zajął się własnymi sprawami. Opuścił Maris około południa. Krążyła bez celu po pustym domu. Wreszcie usiadła przy oknie i zaczęła obserwować deszcz.

Evan wrócił po zapadnięciu zmierzchu. Był przemoczony i markotny. Maris wciąż siedziała przy oknie w zimnym, nieprzytulnym domu.

— Przynajmniej mogłaś napalić w kominku. — Evan burknął wyraźnie zdegustowany.

— Och, przepraszam. — Maris rzuciła mu obojętne spojrzenie. — Nie pomyślałam o tym.

Evan zaczął układać drwa. Maris wstała, zamierzając mu pomóc, ale on tylko warknął do niej, żeby nie zawadzała. Spożyli posiłek w milczeniu, ale było widać, że dzięki jedzeniu Evanowi wraca dobry nastrój. Potem zaparzył specjalną herbatę, postawił kubek dla Maris i usiadł na swoim ulubionym krześle.

Maris posmakowała parującego napoju. Miała świadomość, że Evan cały czas jej się przygląda. Wreszcie podniosła oczy.

— Jak się czujesz? — zapytał.

Namyślała się przez chwilę.

— Czuję się jak martwa — odparła.

— Mów o tym.

— Nie mogę. — Zaczęła płakać. — Nie mogę.

Ponieważ nadal szlochała, Evan zaparzył jej herbatkę na sen i zaniósł do łóżka.


Nazajutrz Maris wyszła na dwór.

Wybrała drogę, którą kiedyś pokazał jej Evan, często uczęszczaną ścieżkę prowadzącą nie na skały, lecz nad same morze. Spędziła cały dzień, wałęsając się po zimnej, kamienistej plaży, która ciągnęła się w nieskończoność. Kiedy poczuła zmęczenie, kucnęła na samym brzegu i ciskała kamyki w fale, obserwując melancholijnie, ale z pewnego rodzaju przyjemnością, jak muskają taflę wody i znikają.

Pomyślała, że nawet morze jest tutaj inne — szare i zimne, pozbawione jaśniej zabarwionych obszarów. Zatęskniła za lśniącym błękitem i zielenią wód otaczających Amberly.

Po policzkach ciekły jej łzy, ale nawet ich nie ocierała. Od czasu do czasu uświadamiała sobie, że szlocha, jednak nie pamiętała, kiedy i dlaczego zaczęła płakać.

Morze przywodziło na myśl bezmiar i samotność, pusta plaża nie miała końca, a niebo na górze było dzikie i skłębione, a Maris czuła się osaczona, przytłoczona. Rozmyślała o wszystkich miejscach na świecie, których już nigdy nie miała zobaczyć, i wspomnienie każdego z nich na nowo wywoływało w niej ból. Jej pamięć ożywiały imponujące ruiny starej fortecy na Laus. Przypominała sobie akademię Drewniane Skrzydła, rozległą i ponurą, wykutą w skałach Morskiego Zęba. Oczyma wyobraźni widziała Świątynię Niebiańskiego Boga na Deeth, pełne przeciągów zamki książąt-lotników na Artellii, wiatraki Stormtown, pradawny Dom Starego Kapitana, lesiste miasta Setheen i Alessy, cmentarze i pola bitew na Lomarronie, winnice obu Amberly i gorącą, zadymioną piwiarnię Riesy na Skulny. To wszystko było teraz dla niej stracone. I jeszcze Orle Gniazdo — statki mogłyby zabierać ją w inne miejsca, ale o dostaniu się do Orlego Gniazda, bazy lotników, nie mogła nawet marzyć.

Rozmyślała o swoich przyjaciołach, rozsianych po całej Przystani Wiatrów niczym wysepki na oceanie. Mogła się spodziewać wizyt niektórych z nich, ale większość tych ludzi została wyrwana z jej życia tak gwałtownie, jakby przestali istnieć. Kiedy ostatni raz widziała T'mara, był gruby i prowadził szczęśliwe życie w swym kamiennym domku na Hethenie, ucząc wnuczkę, jak wydobyć piękno z bryły skalnej. Teraz wydawał się lotniczce martwy tak samo jak Halland; stanowił zaledwie odległe wspomnienie. Uświadomiła sobie, że już nigdy nie ujrzy Reida ani jego pięknej, roześmianej żony, nie spędzi wieczoru, pijąc piwo Riesy i razem z nią wspominając Gartha. Wiedziała też, że już nigdy nie kupi u S'maela drewnianych błyskotek i nie pożartuje z kucharzem w małej gospodzie na Poweet. I już ani razu nie obejrzy wielkich dorocznych zawodów w lataniu, nie weźmie udziału w lotniczej imprezie, gdzie mogłaby plotkować i śpiewać piosenki.

Wspomnienia raniły ją niczym cięcia tysiąca noży. Maris wypłakiwała swój ból, szlochała tak bardzo, że brakowało jej tchu. Zdawała sobie sprawę z tego, że wygląda jak żałosna stara kobieta samotnie jęcząca na plaży, lecz mimo wszystko nie mogła się powstrzymać od płaczu.

Nie mogła również znieść myśli o lataniu, o tej wielkiej rozkoszy, którą na zawsze utraciła. Jednakże wspomnienia napływały same; roztaczał się przed nią świat, który ujarzmiała za pomocą skrzydeł; rozpamiętywała ekscytujące ucieczki przed burzą, mieniące się tysiącem odcieni niebo, cudowną samotność wzgórz. Tego wszystkiego nie będzie już mogła zobaczyć ani poczuć; zostawała jej tylko pamięć. Kiedyś, dawno temu, natrafiła na podmuch, który uniósł ją bardzo wysoko, niemal do wieczności, tam gdzie poruszali się gwiezdni żeglarze, a morze w dole znikało i jedynymi lotnikami były dziwne, nierealne, wietrzne widma. Maris zapamiętała ten dzień na zawsze.

Dookoła robiło się ciemno i zaczęły się pojawiać gwiazdy. Zewsząd szumiało morze. Maris była odrętwiała, przemarznięta na kość; nie miała już siły płakać, dręczyło ją poczucie, iż jej życie utraciło sens. W końcu zaczęła iść z powrotem do chatki, odwróciwszy się od morza i nieba.

W domu było ciepło, a gulasz roztaczał apetyczną woń. Widok stojącego przy kominku Evana sprawił, że serce Maris zaczęło bić w przyśpieszonym tempie. Kiedy wymówił jej imię, z jego błękitnych oczu emanowała ogromna czułość. Podbiegła do niego i zarzuciła mu ręce na szyję. Przytuliła się do mężczyzny tak mocno, jakby od tego zależało jej życie. Zamknęła oczy, czując, że kręci jej się w głowie.

— Maris — powtórzył. — Maris. — W jego głosie słychać było radosne zaskoczenie. Uniósł ramiona i przytulił ją jeszcze mocniej i jeszcze serdeczniej. Wreszcie zaprowadził ją do stołu i postawił przed nią talerz.

Jedli, a on opowiadał jej, co wydarzyło się tego dnia. Musiał gonić kozła. Znalazł krzew z dojrzałymi srebrnymi jagodami. No i przygotował dla niej specjalny deser.

Maris kiwała głową. Prawie nie rozumiała, o czym do niej mówił, ale pragnęła słuchać jego kojącego głosu. Jego słowa i jego obecność sprawiały, iż mogła jeszcze wierzyć, że świat nie skończył się całkowicie.

W końcu postanowiła mu przerwać.

— Evan, muszę wiedzieć. Chodzi o… o ten defekt. Czy istnieje jakakolwiek szansa wyleczenia? Czy będę mogła… czyja dojdę do siebie?

Uzdrowiciel odłożył łyżkę. Z jego twarzy natychmiast zniknę — i ożywienie.

— Nie mam pojęcia, Maris. Nie sądzę, by ktokolwiek mógł rzec, czy twój stan ulegnie poprawie albo czy zajdą w nim jakieś liany. Nie jestem pewien.

— Wobec tego powiedz mi, co przypuszczasz.

Na twarzy Evana odmalował się ból.

— Moim zdaniem nie wydobrzejesz całkowicie — odparł cicho. — Nie sądzę, żebyś mogła odzyskać to, co utraciłaś.

Skinęła głową, nie zdradzając swych emocji.

— Rozumiem — rzekła. Odstawiła jedzenie. — Dziękuję. Chciałam to powiedzieć. Gdzieś w głębi duszy żywiłam jeszcze nadzieję. — Wstała.

— Maris…

Machnęła ręką na znak, żeby nie wstawał.

— Jestem zmęczona. Miałam ciężki dzień i muszę to wszystko przemyśleć, Evanie. Powinnam podjąć pewne decyzje i potrzebuję samotności. Wybacz mi. — Zmusiła się do uśmiechu. — Ten gulasz był świetny. Przykro mi, że nie zjem deseru, który przygotowałeś, nie jestem głodna.


Kiedy Maris obudziła się, w pokoju było ciemno i chłodno. Ogień, który rozpaliła, już dawno wygasł. Usiadła na łóżku i zaczęła wytężać oczy w mroku. Żadnych łez, pomyślała Z tym już koniec.

Odkryła koce i wstała. Miała wrażenie, że podłoga usuwa jej się spod nóg, i przez chwilę odczuwała zawroty głowy. Zaraz jednak odzyskała równowagę, włożyła kusą koszulę i poszła do kuchni, gdzie zapaliła świecę od żarzących się na palenisku węgli. Ruszyła boso po zimnej drewnianej podłodze. Pokonała korytarz, minęła pracownię, w której Evan przygotowywał swoje napary i maści, przeszła obok pustych sypialni dla przybywających tu czasem pacjentów.

Kiedy otworzyła drzwi, Evan poruszył się na łóżku i spojrzał na nią, otwierając zaspane oczy.

— Maris? — odezwał się sennym głosem. — Co się stało?

— Nie chcę umrzeć — odparła.

Przeszła przez pokój i postawiła świecę na stoliku obok jego łóżka. Evan usiadł i chwycił j ą za rękę.

— Jako uzdrowiciel, już nic więcej nie mogę dla ciebie zrobić — powiedział. — Jeśli chcesz mojej miłości… jeśli pragniesz mnie…

Powstrzymała go od dalszych słów pocałunkiem.

— Tak — rzekła.

— Moja kochana. — Popatrzył na nią w blasku świecy. Cienie przydawały jego twarzy osobliwego wyrazu i przez chwilę Maris czuła własną niezręczność i strach.

Ale ten moment zaraz minął. Evan odkrył koc, a Maris zrzuciła ubranie i wskoczyła do jego łóżka. Mężczyzna objął ją. Jego ręce były delikatne, kochające i cudownie znajome, a jego ciało ciepłe j pełne życia.


— Naucz mnie uzdrawiania — powiedziała Maris następnego ranka. — Chciałabym z tobą pracować.

Evan uśmiechnął się.

— Dziękuję bardzo — odparł. — Wiesz, to nie jest takie proste. Skąd to nagłe zainteresowanie sztuką leczenia?

Zmarszczyła czoło.

— Evan, ja muszę coś robić. Nauczyłam się tylko latania, a teraz to utraciłam, a przecież nigdy nie zajmowałam się niczym innym. Mogłabym popłynąć statkiem na Amberly i bezczynnie przeżyć resztę swych dni w domu, który odziedziczyłam po ojczymie. Byłabym zabezpieczona — nawet gdybym nie miała nic, lud Amberly nie dopuściłaby, by jego lotniczka chodziła na żebry. — Wstała od stołu i zaczęła chodzić po pokoju. — Mogłabym też zostać tutaj, jeślibym miała jakieś zajęcie. Evan, jeżeli nie zdołam zapełnić dni czymś pożytecznym, wspomnienia doprowadzą mnie do obłędu. Na urodzenie dziecka jest już za późno, zresztą, o tym, że nie będę matką, zadecydowałam przed wielu laty. Nie potrafię żeglować na statku, śpiewać ani budować domów. Ogrody, którymi zaczynałam się opiekować, zawsze marniały, szycie idzie mi kiepsko, a jeśli miałabym się gnieść w sklepie i cały dzień sprzedawać towary, musiałabym topić smutek w alkoholu.

— Widzę, że rozważałaś wszystkie możliwości — powiedział Evan. Na jego wargach błąkał się dyskretny uśmiech.

— Tak — z powagą przyznała Maris. — Nie wiem, czy sprawdziłabym się w roli uzdrowiciela — nie mam podstaw, by tak myśleć — ale jestem gotowa ciężko pracować, no i dysponuję lotniczą pamięcią. Raczej nie pomylę trucizn z leczniczymi miksturami. Mogłabym ci pomóc zbierać zioła, mieszać składniki, przytrzymywać twoje ofiary, podczas gdy ty będziesz je ciął czy coś w tym rodzaju. Asystowałam przy dwóch porodach — wypełniałabym wszystkie twoje polecenia, byleby na coś ci się przydać.

— Przez długi czas pracowałem sam, Maris. Nie traktuję wyrozumiale niezręczności, ignorancji ani błędów.

Maris uśmiechnęła się do niego.

— Ani poglądów, które są inne od twoich. Evan wybuchnął śmiechem.

— Tak. Myślę, że mógłbym cię uczyć i mógłbym korzystać z twojej pomocy. Ale chyba ci nie wierzę, kiedy mówisz: „Wypełniałabym wszystkie twoje polecenia". Zaczynasz trochę zbyt późno, by być pokorną służką.

Spojrzała na niego, starając się nie okazywać lęku, który nagle poczuła. Gdyby jej odmówił, co mogłaby zrobić? Odnosiła wrażenie, że żebrze, aby pozwolił jej zostać.

Musiał zauważyć to w jej oczach, bo złapał ją za rękę i mocno uścisnął.

— Spróbujemy — powiedział. — Skoro chcesz się uczyć, to ja chcę być twoim nauczycielem. Najwyższy czas, żebym przekazał część mojej wiedzy komuś innemu; zawsze może się zdarzyć, że kiedy ukąsi mnie niebieski kleszcz albo dostanę gorączki, nie wszystko zostanie stracone.

Maris uśmiechnęła się z ulgą.

— Od czego zaczniemy?

Evan przez chwilę się namyślał.

— W lesie znajdują się małe wioski i obozowiska, których nie odwiedzałem przez pół roku. Przez parę tygodni będziemy po nich podróżowali, Zobaczysz, na czym polega moja praca, i jeśli okażesz się wystarczająco wytrzymała, będziemy się uczyli. — Puścił jej rękę i wstał. Skierował się do magazynu. — Chodź, pomożesz mi się spakować.


W trakcie podróży z Evanem Maris nauczyła się wielu rzeczy, ale nie wiązało się to raczej z przyjemnymi odczuciami.

Praca była ciężka. Evan, nadzwyczaj cierpliwy lekarz, okazał się wymagającym nauczycielem. Jednak Maris była z tego zadowolona. Pragnęła się męczyć do granic wytrzymałości, pracować ponad miarę. Dzięki temu nie miała czasu myśleć o własnych kłopotach i spała mocnym snem.

Chociaż radowało ją to, że jest przydatna, i chętnie wykonywała zadania powierzane przez Evana, istniały jednak w jej nowym życiu obowiązki, które sprawiały jej większą trudność.

Już samo pocieszanie obcych osób nie przychodziło jej łatwo, aprzecież zdarzało się, że nie miała do powiedzenia nic pocieszającego. Zaczęły ją dręczyć koszmarne sny o pewnej kobiecie, której zmarło dziecko. Oczywiście, kobieta dowiedziała się tego od Evana, ale z całym swoim smutkiem, wściekłością, niemożnością uwierzenia zwróciła się do Maris, domagając się cudu, który nie mógł się zdarzyć.

Maris dziwiła się, że Evan potrafi dawać z siebie tak wiele, przez tyle lat przyjmować tyle cudzego bólu, strachu, rozpaczy, a jednocześnie nie załamywać się psychicznie. Usiłowała naśladować jego spokój, stanowcze, ale delikatne zachowanie; pamiętała, jak jej mówił, że to ona jest silna.

Zastanawiała się, czy z czasem nabierze większej wprawy i pewności. Wydawało jej się, że Evan niekiedy postępuje instynktownie, na podobieństwo tych drewnianoskrzydłych, którzy latali tak, jakby byli do tego stworzeni, podczas gdy innym brakowało wyczucia powietrznych prądów. Evan potrafił ukoić ból dotknięciem, Maris nie miała takiego daru.

O zmierzchu dziewiętnastego dnia podróży Maris i Evan nie zatrzymali się, by rozbić obóz, lecz tylko przyśpieszyli kroku. Nawet Maris, dla której wszystkie drzewa zazwyczaj były takie same, rozpoznała tę część lasu. Niebawem ujrzeli dom Evana.

Nagle Evan złapał ją za nadgarstek i zatrzymał. Zaczął uważnie przyglądać się swojemu domowi. W oknie paliło się światło, a komin dymił.

— Przyjaciel? — zgadywała. — Ktoś, kto potrzebuje twojej pomocy?

— Być może — odparł cicho Evan. — Ale są też inni… Bezdomni, ludzie wypędzeni z wiosek za jakieś przestępstwa lub popadniecie w obłęd. Atakują podróżnych albo włamują się do domów i tam czekają…

Skradali się cicho pod dom. Pierwszy szedł Evan, kierując się raczej w stronę okna niż drzwi.

— Jakiś mężczyzna i dziecko. To nie wygląda źle — mruknął. Okno było wysoko położone. Żeby zajrzeć do środka, Maris musiała stanąć na palcach i oprzeć się o Evana.

Zobaczyła masywnie zbudowanego, ogorzałego, brodatego mężczyznę, który siedział na zydlu przed kominkiem. U jego stóp przykucnęło dziecko i patrzyło mu w twarz.

Mężczyzna odwrócił głowę. Na ciemnych włosach zalśniło w blasku ognia czerwone pasemko. Maris ujrzała jego twarz.

— Coll! — wykrzyknęła radośnie. Zachwiała się i omal nie upadła, ale Evan ją złapał.

— Twój brat?

— Tak! — Obiegła dom, lecz gdy położyła rękę na klamce, drzwi otworzyły się od wewnątrz i po chwili znalazła się w objęciach Colla.

Po długim niewidzeniu Maris zawsze była zaskoczona słusznym wyglądem przyrodniego brata. Widywała go w kilkuletnich odstępach; gdy nie miała go przed oczami, wyobrażała go sobie jako młodzieńca — chudego, niezdarnego i nieumięśnionego braciszka, który czuł się swobodnie tylko wówczas, gdy miał w dłoni gitarę i mógł śpiewać.

Jednak jej ukochany braciszek zaokrąglił się i urósł. Wiele podróżował, pracował jako marynarz i pomocnik do wszystkiego w okresach, gdy uboga publiczność nie mogła mu płacić za śpiewanie pieśni. Wysiłek zwiększył jego krzepę. Rudozłociste włosy były teraz ciemniejsze, niemal brązowe; w blasku ognia czerwony odcień miały tylko kosmyki brody.

— Ty nazywasz się Evan i jesteś uzdrowicielem? — zapytał Coll, zwróciwszy się do medyka. Nadal obejmował Maris ramieniem.

Evan skinął głową potakująco.

— Przepraszam za tę bezceremonialność, ale w Port Thayos powiedziano nam, że Maris tutaj z tobą mieszka. Czekaliśmy na was przez ostatnie cztery dni. Rozbiłem okno, żeby dostać się do środka, ale już wstawiłem nowe — myślę, że teraz nawet będzie ci się bardziej podobało. — Spojrzał na Maris i jeszcze raz ją uścisnął. — Bałem się, że się rozminęliśmy — że znowu dokądś poleciałaś!

Maris zesztywniała. Dostrzegła zaniepokojenie na twarzy Evana i nieznacznie potrząsnęła głową.

— Pogadamy — rzekła. — Usiądźmy przy kominku. Nogi mnie bolą od chodzenia. Evan, zrobisz swoją cudowną herbatę?

— Przyniosłem kivas — szybko rzucił Coll. — Trzy butelki, prezent za piosenkę. Mam rozgrzać jedną?

— Byłoby wspaniale — odparła Maris. Kiedy podeszła do kredensu, w którym znajdowały się ciężkie gliniane kubki, przyjrzała się dokładniej ukrywającemu się w cieniu dziecku i stanęła jak wryta.

— Bari? — zagadnęła z niedowierzaniem. Dziewczynka nieśmiało podniosła głowę i spojrzała z ukosa na lotniczkę.

— Bari — powtórzyła Maris. W jej głosie wyczuwało się serdeczność. — To ty! Ja jestem Maris, twoja ciocia! — Pochyliła się, żeby uścisnąć dziecko, ale zaraz cofnęła się o krok, gdyż zapragnęła obejrzeć je dokładniej. — Oczywiście, nie możesz mnie pamiętać. Kiedy widziałam cię ostatni raz, byłaś malutka jak wróbelek.

— Mój ojciec śpiewa o tobie — powiedziała Bari. Miała czysty, dźwięczny głos.

— Czy ty również śpiewasz? — zapytała Maris.

Bari wzruszyła ramionami i wbiła wzrok w podłogę.

— Czasami — wymamrotała.

Bari była chudą, drobną, najwyżej ośmioletnią dziewczynką. Jej krótko ostrzyżone, jasnobrązowe włosy przypominały błyszczącą czapkę; okalały piegowatą, owalną twarzyczkę o dużych, szarych oczach. W wełnianej, przewiązanej paskiem tuniczce i skórzanych spodniach wyglądała jak pomniejszona kopia ojca. Na rzemyku wokół jej szyi wisiał kawałek twardej żywicy o złocistej barwie.

— Może weźmiecie poduszki i koce i rozłożycie się bliżej kominka, będzie wygodniej nam wszystkim — zaproponowała Maris. — Są w tej drewnianej skrzyni w rogu.

Zabrała kubki i wróciła do kominka. Coll złapał ją za rękę i pociągnął w dół, żeby usiadła obok niego.

— Jak to dobrze, że możesz już chodzić — powiedział swoim głębokim, ciepłym głosem. — Kiedy dowiedziałem się, że spadłaś, bałem się, że zostaniesz kaleką tak jak ojciec. Przez całą długą podróż z Poweet miałem nadzieję, że usłyszę jakieś wieści, i to pomyślniejsze, ale nic z tego. Mówiono mi, że to był okropny upadek, wprost na skałę, że połamałaś ręce i nogi. Ale teraz oglądam cię zdrową i to starczy za wszelkie doniesienia. Kiedy zamierzasz odlecieć z powrotem na Amberly?

Maris spojrzała w oczy mężczyźnie, którego kochała jak brata przez ponad czterdzieści lat, chociaż nie łączyły jej z nim więzy krwi.

— Coll, ja już nigdy nie wrócę na Amberly — rzekła spokojnym głosem. — Już nigdy nie będę latała. Przy tym upadku odniosłam znacznie poważniejsze obrażenia, niż przypuszczałam. Moje ramię i nogi zostały wyleczone, ale jest coś, co nadal nie fukcjonuje sprawnie. Kiedy uderzyłam się w głowę… utraciłam poczucie równowagi. Nie mogę latać.

Patrzył na nią szeroko otwartymi oczami, a z jego twarzy znikała radość. Wreszcie pokręcił głową.

— Maris… Nie…

— Nie ma sensu więcej o tym mówić — stwierdziła. — Musiałam się z tym pogodzić.

— Czy nie ma jakiegoś…

Ku uldze Maris wtrącił się Evan:

— Nie ma niczego. Zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy. Obrażenia głowy są dość zagadkowe. Nawet nie wiemy, co zostało uszkodzone, i mogę się założyć, że w całej Przystani Wiatrów nie ma uzdrowiciela, który znałby skuteczne lekarstwo.

Coll kiwnął głową. Wyglądał na oszołomionego.

— Nie zamierzałem sugerować… Po prostu tak trudno mi się z tym pogodzić, Maris! Nie mogę sobie wyobrazić, że będziesz cały czas na lądzie!

Maris wiedziała, że Coll chce dobrze, ale jego smutek i niezrozumienie sprawiły jej dużą przykrość i na nowo otworzyły rany.

— Nie musisz sobie tego wyobrażać — rzekła ostrym tonem. — Takie jest teraz moje życie, każdy może się o tym przekonać na własne oczy. Skrzydła zostały już zabrane na Amberly.

Coll nic nie odrzekł. Maris nie chciała oglądać jego zbolałej miny, toteż nie przerywając milczenia, skierowała wzrok w ogień. Po chwili usłyszała dźwięk odkorkowywanej kamiennej butelki. Evan nalał gorącego kivasu do trzech kubków.

— Mogę spróbować? — Bari przykucnęła obok ojca i rzuciła mu pełne nadziei spojrzenie. Coll uśmiechnął się i przecząco pokręcił głową.

Obserwując ojca i córkę, Maris poczuła, że nagle opuszczają napięcie. Popatrzyła w oczy Evanowi, który akurat podawał jej kubek z parującym korzennym winem, i uśmiechnęła się.

Odwróciła się do Colla i już miała mu coś powiedzieć, gdy jej wzrok spoczął na gitarze, z którą jej brat nigdy się nie rozstawał. Ten widok przywołał mnóstwo wspomnień. Nagle Maris doznała wrażenia, że nie żyjący od wielu lat B anion znowu jest z nimi w pokoju. Gitara należała kiedy ś do niego; utrzymywał, że w jego rodzinie przekazywało się ją z pokolenia na pokolenie jeszcze w czasach gwiezdnych żeglarzy. Maris nigdy nie miała pewności, czy powinna mu wierzyć — wymyślał piękne kłamstwa i przesadzone opowieści równie łatwo, jak oddychał — lecz nie ulegało wątpliwości, że instrument jest bardzo stary. Barrion powierzył gitarę Collowi; lubił go i traktował jak syna, którego nie miał.

Maris wyciągnęła rękę, żeby dotknąć gładkiej drewnianej powierzchni, poczerniałej od lakierowania i startej.

— Zaśpiewaj dla nas, Coll — poprosiła. — Zaśpiewaj nam coś nowego.

Ledwo to powiedziała, Coll już chwycił gitarę i przycisnął ją do piersi. Po chwili zabrzmiały pierwsze ciche akordy.

— Nazwałem tę piosenkę Lamentem śpiewaka — powiedział, siląc się na uśmiech. Zaczął śpiewać na poły melancholijną, a na poły ironiczną piosenkę o śpiewaku, od którego odchodzi żona, ponieważ za bardzo uwielbia jego muzykę.

Maris podejrzewała, że Coll śpiewa o własnym małżeństwie, aczkolwiek nigdy jej nie powiedział, co doprowadziło do rozpadu tego związku, a ona sama była zbyt daleko, by wiedzieć coś o sprawie z pierwszej ręki.

Refren piosenki brzmiał następująco: „Nie dla śpiewaka małżeńskie więzy, nie skusisz się zaślubinami, w łożu pieśń będzie ci towarzyszką i tylko muzykę zwiewną obsypiesz pocałunkami".

Potem Coll wykonał utwór o burzliwym romansie dumnego zwierzchnika i jeszcze dumniejszej jednoskrzydłej. Maris rozpoznała jedno z imion, ale nigdy przedtem nie słyszała tej historii.

— Czy to prawda? — zagadnęła, gdy piosenka się skończyła.

Coll roześmiał się.

— Pamiętam, że to samo pytanie zadawałaś w związku z Barrionem! Przekażę ci jego odpowiedź: Nie potrafię ci powiedzieć, kiedy i gdzie to się stało, ale, tak czy owak, ta historia jest prawdziwa!

— Teraz zaśpiewaj moją piosenkę — rzekła Bari.

Coll pocałował córkę w nosek i wykonał melodyjną fantazję o młodej dziewczynie imieniem Bari, przyjaźniącej się ze scyllą, która zabierają do podmorskiej groty, żeby znalazła tam skarb.

Później śpiewał inne piosenki: balladę o Aronie i Jeni, utwór o duchach lotników, o szalonym zwierzchniku Kennehut, i swoją własną wersję hymnu Drewnianych Skrzydeł.

Upłynęło trochę czasu i Bari poszła do łóżka. Troje dorosłych opróżniało trzecią butelkę kivasu i rozmawiało o swoim życiu. Maris nieco się uspokoiła i mogła już pogadać z Collem o swej decyzji pozostania z Evanem.

Kiedy Coll ochłonął z pierwszego szoku, starał się nie okazywać jej współczucia, ale dał siostrze do zrozumienia, że nie pojmuje jej wyboru.

— Dlaczego chcesz zostać tutaj, na Wschodzie, z dala od wszystkich przyjaciół? — Potem z pijacką kurtuazją dodał: — Nie mam zamiaru cię obrażać, Evan.

— Gdziekolwiek zdecydowałabym się osiedlić, byłoby to daleko od ludzi — rzekła Maris. — Wiesz, że moi przyjaciele są rozsiani po całym świecie. — Pociągnęła łyk gorącego, upajającego trunku. Czuła się oderwana od świata.

— Wróć ze mną na Amberly — przymilał się Coll. — Zamieszkaj w domu, w którym razem dorastaliśmy. Moglibyśmy trochę poczekać, aż wiosną morze się uspokoi. Podróż stąd na naszą wyspę naprawdę nie jest taka uciążliwa.

— Możesz mieć ten dom dla siebie — odparła. — Możesz tam mieszkać razem z Bari. Albo go sprzedaj, jeśli chcesz. Ja nie mogę tam znowu zamieszkać — to miejsce wywołuje zbyt wiele wspomnień. Tu, na Thayos, mogę rozpocząć nowe życie. Nie jest łatwo, ale Evan mi pomaga. — Wzięła go za rękę. — Nie potrafię znieść bezczynności; dobrze jest przydawać się na coś.

— Uzdrawiając? — Coll powątpiewająco pokręcił głową. — Dziwne, że zdecydowałaś się na coś takiego. — Zwrócił się do Evana. — Czy ona się nadaje? Powiedz szczerze.

Evan trzymał rękę Maris i gładził ją.

— Szybko się uczy — powiedział po namyśle. — Bardzo pragnie być pomocna i nie wymiguje się od uciążliwych czy trudnych zadań. Jeszcze nie wiem, czy jest stworzona do leczenia i czy kiedykolwiek opanuje wszystkie umiejętności. Muszę jednak egoistycznie przyznać, że cieszę się, iż tu ze mną jest. Mam nadzieję, że nigdy nie zechce mnie opuścić.

Maris oblała się rumieńcem. Pochyliła głowę i wypiła kolejny łyk alkoholu. Była spłoszona, ale też usatysfakcjonowana ostatnimi słowami uzdrowiciela. Nigdy nie rozmawiali ze sobą jak para kochanków — nie składali sobie nawzajem romantycznych obietnic, nie wysuwali przesadnych roszczeń ani nie prześcigali się w komplementach. I chociaż usiłowała odpędzać od siebie niewygodne myśli, to jednak doznawała przykrego wrażenia, iż nie dała Evanowi czasu do namysłu — że wkroczyła w jego życie, stawiając go przed faktem dokonanym. W jego głosie brzmiało jednak prawdziwe uczucie.

Zapadła cisza. Chcąc ją przerwać, Maris zaczęła wypytywać Colla o Bari.

— Kiedy zaczęła z tobą podróżować?

— Jakieś sześć miesięcy temu — odparł. Odstawił kubek, otarł usta i wziął gitarę. Podczas rozmowy pieścił struny, wydobywając z instrumentu ciche akordy. — Nowy mąż jej matki to człowiek popędliwy. Raz uderzył Bari. Jej matka boi się mu przeciwstawić, więc nie protestowała, gdy zabierałem dziewczynkę. Powiedziała mi, że być może on jest zazdrosny o Bari — bardzo chciałby mieć własne dziecko.

— Co czuje Bari?

— Myślę, że jest zadowolona, przebywając ze mną. To takie spokojne stworzenie. Wiem, że tęskni za matką, ale woli być z dala od domu, w którym bez przerwy ją strofowano.

— Czy zamierzasz uczynić z niej śpiewaczkę? — zagadnął Evan.

— Jeśli będzie tego chciała. Ja wiedziałem, że zostanę śpiewakiem, gdy byłem młodszy niż ona teraz, ale Bari jeszcze nie jest pewna, co chce zrobić ze swoim życiem. Śpiewa jak słowik, ale prawdziwy śpiewak nie ogranicza się do odtwarzania cudzych utworów, a ona jeszcze nie układa własnych.

— Jest bardzo młoda — zauważyła Maris.

Coll wzruszył ramionami i znowu odłożył gitarę.

— Tak. Jest jeszcze dużo czasu. Nie naciskam na nią. — Zamrugał i przeciągle ziewnął. — Chyba powinienem iść spać.

— Odprowadzę cię do pokoju — powiedział Evan.

Coll roześmiał się i potrząsnął głową.

— Nie musisz — rzekł. — Po czterech dniach czuję się tutaj jak u siebie w domu.

Wstał. Maris również wstała i sprzątnęła puste kubki. Pocałowała Colla na dobranoc i czekała na Evana, który dosypał świeżego węgla do ogniska i poustawiał sprzęty. Potem, trzymając się za ręce, poszli do wspólnego łoża.


Przez kilka następnych dni Coll sprawiał, że Maris była w świetnym nastroju. Przebywali razem nieustannie. Opowiadał jej o swoich przygodach i śpiewał jej piosenki. Przez wszystkie lata od momentu, gdy Coll pierwszy raz wyruszył z Barrionem, a Maris stała się lotniczką z prawdziwego zdarzenia, nigdy nie spędzili wspólnie tak dużo czasu. Ten okres bardzo ich zbliżył. Coll po raz pierwszy napomknął Maris o swym nieudanym małżeństwie i oświadczył, iż to on ponosi winę, gdyż zbyt często nie było go w domu. Maris nie opowiadała o wypadku ani o swoim załamaniu, ale nie musiała tego robić. Coll doskonale zdawał sobie sprawę, ile znaczyły dla niej skrzydła.

Dni niepostrzeżenie wydłużały się w tygodnie, a Coll i Bari nadal gościli u Evana. Coll opuszczał wyspę, żeby śpiewać w gospodach Thossi i Port Thayos, natomiast Bari nie odstępowała na krok uzdrowiciela. Była spokojna i uważna, nie narzucała się; jej zainteresowanie bardzo cieszyło Evana. Wszyscy czworo żyli zgodnie, sprawiedliwie dzielili się obowiązkami, a wieczorem zbierali się przed kominkiem, żeby umilić sobie czas opowieściąmi i grami. Maris mówiła wszystkim, że jest zadowolona, że już nie wyobraża sobie innego życia.

Któregoś dnia na wyspie pojawiła się S'Rella.

Tego popołudnia Maris siedziała w domu sama i usłyszała pukanie do drzwi. Na widok starej przyjaciółki najpierw poczuła radość, ale gdy rozłożyła ramiona, żeby ją uścisnąć i bezwiednie skierowała wzrok na przewieszone na ramieniu S'Relli skrzydła, zabolało ją serce. Usadowiła S'Relle na krześle w pobliżu kominka i nastawiła czajnik na herbatę. Cały czas myślała tępo: „Niedługo odleci i mnie zostawi".

Musiała się zdobyć na ogromny wysiłek, by usiąść obok lotniczki i okazując zaciekawienie, wypytywać ją o najnowsze wieści.

S'Rella była rozpromieniona; nie potrafiła ukryć podniecenia.

— Przybyłam tu w ważnej sprawie — powiedziała. — Mam dla ciebie wiadomość. Zapraszam cię, abyś ruszyła w podróż na Morski Ząb i zamieszkała tam jako nowy szef akademii. W Drewnianych Skrzydłach potrzebują na stałe dobrego nauczyciela, nie takiego, jak ci, którzy przychodzili i odchodzili w ciągu ostatnich sześciu lat. Kogoś kompetentnego, zaangażowanego. Przywódcy. Ciebie, Maris. Wszyscy liczą na ciebie — nikt nie nadaje się lepiej do tej pracy. Wszyscy chcemy, żebyś tam była.

Maris pomyślała o nieżyjącej od prawie piętnastu lat Senie. Przypomniała sobie ostatnie lata jej drugiego życia. Schorowana nauczycielka stała na skale w Drewnianych Skrzydłach i ochrypłym głosem pokrzykiwała na krążących wokół niej młodych drewnianoskrzydłych, żeby przekazać im swoją wiedzę. Sama nie mogła już latać. Mając bezwładną nogę i niewidzące, zasnute bielmem oko, była skazana na życie na ziemi. Lata mijały, a ona stała na dole i pilnie obserwowała zwiastujące burzę wiatry, a także ćwiczących w powietrzu adeptów latania. I tak do śmierci. Jak ona mogła to znosić?

Maris zadrżała i gwałtownie potrząsnęła głową.

— Maris? — S'Rella wydawała się zaskoczona. — Zawsze byłaś najzagorzalszą zwolenniczką Drewnianych Skrzydeł i całego systemu. Mogłabyś jeszcze tak wiele zdziałać… Co z tobą? Maris spojrzała na nią spode łba. Miała ochotę krzyczeć.

— Jak możesz o to pytać? — zapytała bardzo cicho.

— Ale… — S'Rella rozłożyła ramiona. — Co możesz robić tutaj? Maris, wiem, co czujesz — uwierz mi. Jednakże twoje życie nie jest skończone. Pamiętam, jak kiedyś powiedziałaś mi, że my, lotnicy, jesteśmy dla ciebie rodziną. I tak jest w dalszym ciągu. To nierozsądne z twojej strony skazywać się na wygnanie. Wracaj. Potrzebujesz nas teraz, a my nadal potrzebujemy ciebie. Twoje miejsce jest w Drewnianych Skrzydłach — bez ciebie ta akademia nie mogłaby istnieć. Nie odwracaj się od niej plecami.

— Nic nie rozumiesz — odparła Maris. — Zresztą, czy byłabyś w stanie? Przecież nadal możesz latać.

S'Rella wyciągnęła rękę, chwyciła dłoń Maris i nie wypuszczała jej, aczkolwiek Maris nie odwzajemniała uścisku.

— Usiłuję zrozumieć — powiedziała. — Wiem, jak bardzo musisz cierpić. Uwierz mi, gdy tylko dowiedziałam się o wszystkim, zaczęłam się zastanawiać, jak wyglądałoby moje życie, gdybym została ranna. Wiesz, parokrotnie zdarzało się, że spędzałam na ziemi cały rok, chociaż nigdy nie musiałam godzić się z myślą, iż tak będzie już zawsze. Ale każdy musi brać to pod uwagę. Wiesz, wszyscy lotnicy kiedyś przestają latać. Czasami o końcu decyduje turniej, czasami wypadek, a czasami po prostu podeszły wiek.

— Zawsze wyobrażałam sobie, że wtedy umrę — cicho rzekła Maris. — Nigdy nie brałam pod uwagę tego, że pomimo braku skrzydeł będę nadal żyła.

S'Rella pokiwała głową.

— Wiem — odparła. — Ale skoro już do tego doszło, musisz się jakoś przystosować.

— Jestem pogodzona z losem. A raczej byłam. — Odepchnęła rękę S'Relli. — Rozpoczęłam tutaj nowe życie. Gdybyś nie przyleciała… Gdybym po prostu mogła zapomnieć… — Dostrzegła cień na twarzy S' Relli i uświadomiła sobie, że zraniła swą przyjaciółkę.

Jednakże S'Rella otrząsnęła się z przykrych myśli. Na jej twarzy malowała się determinacja.

— Nie uda ci się zapomnieć — oświadczyła. — Ta sytuacja jest beznadziejna. Musisz żyć dalej, robić to, co potrafisz. Płyń do Drewnianych Skrzydeł, żeby tam uczyć. Bądź blisko swoich przyjaciół. Ukrywając się tutaj, jedynie stwarzasz pozory…

— W porządku, to są pozory — ochryple rzekła Maris. Wstała i podeszła do okna. Patrzyła niewidzącym wzrokiem na tworzący wilgotną, burozieloną plamę las. — Potrzebuję tych pozorów, żeby móc dalej żyć. Nie potrafię znieść ciągłego wspominania tego, co utraciłam. Kiedy zobaczyłam cię stojącą w drzwiach, myślałam tylko o twoich skrzydłach i o tym, jak bardzo pragnęłabym je przypiąć i odlecieć stąd. Wydawało mi się, że już mi przeszło, że zapuściłam tu korzenie. Kocham Evana i dużo się od niego uczę jako jego pomocniczka. Robię coś pożytecznego. Cieszę się, że mam przy sobie Colla i że poznałam jego córkę. A teraz widok jednej pary skrzydeł to wszystko niweczy i zamienia moje życie w nicość.

W chatce zapanowała cisza. Wreszcie Maris odwróciła się od okna i spojrzała na S'Relle. Zobaczyła na twarzy przyjaciółki łzy, ale także upór i dezaprobatę.

— Dobrze — powiedziała z westchnieniem. — Mów mi, że postępuję źle. Powiedz mi, jakie jest twoje zdanie.

— Moim zdaniem, postępujesz źle — odparła S'Rella. — Myślę, że na dłuższą metę utrudnisz sobie życie. Przecież nie uda ci się go wymazać, tak jakby nie istniała przeszłość. Przecież nie żyjesz w świecie pozbawionym lotników. Możesz się tutaj ukrywać i pozować na pomocniczkę uzdrowiciela, ale nigdy nie zdołasz zapomnieć, że byłaś, a właściwie jesteś lotniczką. Nadal cię potrzebujemy — życie jeszcze się dla ciebie nie skończyło. Ty nie pogodziłaś się życiem — nadal przed nim uciekasz. Wracaj do Drewnianych Skrzydeł, Maris.

— Nie, nie, nie! S'Rello, nie mogłabym tego znieść. Może masz rację, może to, co robię, jest niesłuszne, aleja wszystko przemyślałam i zdecydowałam, że zostało mi tylko to jedno. Nie mogę znieść bólu. Trzeba jakoś żyć, zatem muszę zapomnieć o tym, co utraciłam, bo inaczej zwariuję. Ty tego nie rozumiesz. Nie mogłabym patrzeć, jak wszyscy dookoła mnie z radością unoszą się w powietrzu, nie pogodziłabym się ze świadomością, że już nigdy do nich nie dołączę. I ciągle by mi przypominano, co straciłam. Nie mogę. Drewniane Skrzydła nie zginą beze mnie. Nie mogę tam wrócić. — Przerwała, drżąc z emocji. Miotał nią lęk i wspomnienie tego, co zaprzepaściła.

S'Rella wstała i objęła ją. Trzymała ją tak długo, aż dygotanie ustało.

— W porządku — powiedziała łagodnie. — Nie będę na ciebie naciskać. Nie mam prawa mówić ci, co powinnaś zrobić. Ale… gdybyś zmieniła decyzję, gdybyś przemyślała to wszystko jeszcze raz, po jakimś czasie… Wiem, że to miejsce zawsze będzie stało przed tobą otworem. Decyzja należy do ciebie. Ja nie odezwę się na ten temat ani słowem.


Następnego dnia Maris i Evan wstali wcześnie i spędzili poranek, starając się udobruchać chorego, gderliwego staruszka w jego odludnej leśnej chatce. Bari, która zerwała się już o świcie, poszła za nimi, ponieważ jej ojciec jeszcze spał. Okazało się, że potrafi skłonić cienkie wargi pacjenta do uśmiechu, czego nie dokonali uzdrowiciel i jego pomocniczka. Nastrój Maris uległ poprawie. Dotychczas była przygnębiona, a jękliwe skargi staruszka wzmagały jej irytację. Z trudem powstrzymywała się od gniewnego warknięcia.

— Sądząc po jego zachowaniu, można byłoby pomyśleć, że jest umierający — powiedziała, gdy ruszyli w powrotną drogę.

Mała Bari popatrzyła na nią dziwnie.

— Ależ on j e s t umierający — powiedziała cicho i spojrzała na Evana, jakby szukała u niego wsparcia.

Uzdrowiciel skinął głową.

— Dziecko ma rację — oznajmił burkliwym tonem. — Objawy są bardzo wyraźne, Maris. Czyżbyś w ogóle nie słuchała tego, co ci wpajałem? Ostatnio zrobiłaś się mniej uważna, w przeciwieństwie do Bari. Wątpię, żeby pożył dłużej niż trzy miesiące. Jak myślisz, dlaczego zrobiłem mu tesis?

— Objawy? — Maris wydawała się zmieszana i zażenowana. Dość łatwo zapamiętywała wskazówki Evana, lecz gorzej szło jej ze stosowaniem ich w praktyce. — Skarżył się, że ma bóle w kościach — powiedziała. — Myślałam, że… Przecież to staruszek, a starzy ludzie często…

Evan chrząknął zniecierpliwiony.

— Bari, jak się zorientowałaś, że on jest umierający? — zapytał.

— Pomacałam jego łokcie i kolana, tak jak mi pokazywałeś — odparła z dumą dziewczynka. — Były pokryte guzami i twardniały. Dotykałam go też pod brodą. Za bokobrodami. Miał zimną skórę. Czy to był obrzęk?

— Obrzęk — z zadowoleniem powtórzył Evan. — Dzieci często z tego wychodzą, ale dorosłym nie udaje się nigdy.

— Ja… Ja nie zauważyłam — wyjąkała Maris.

— Rzeczywiście — odparł Evan.

Szli dalej w milczeniu. Bari wesoło podskakiwała, natomiast Maris odczuwała potworne zmęczenie.


W powietrze wyczuwało się delikatne tchnienie wiosny.

Krocząc rześkim świtem w towarzystwie Evana, Maris czuła się znakomicie. Wprawdzie pod koniec drogi miała ujrzeć ponure siedzibę zwierzchnika, ale na razie rozkoszowała się słońcem i świeżym powietrzem. Pomimo iż miała na sobie płaszcz, jej ciało pieścił łagodny wiatr. Na szarozielonym mchu, porastającym żyzny czarnoziem przy drodze, połyskiwały niczym klejnoty czerwone, niebieskie i żółte kwiaty. W koronach drzew buszowały rozśpiewane ptaki, tworząc na niebie ogniste plamki. W takie dni jak ten samo oddychanie i poruszanie się sprawiało człowiekowi ogromną przyjemność.

Evan nie odzywał się. Maris wiedziała, że uzdrowiciel duma nad wiadomością, która skłoniła ich do tej wyprawy. Jeszcze przed nastaniem świtu zbudziło ich walenie do drzwi. Jeden z wysłanników zwierzchnika zdyszanym głosem oznajmił, że w siedzibie władcy potrzebny jest uzdrowiciel. Nie znał szczegółów; wiedział tylko, że ktoś został ranny i potrzebuje pomocy.

Zaspany Evan nie miał ochoty opuszczać rozgrzanej pościeli. Jego siwe włosy sterczały jak zmierzwione pióra ptaka.

— Wszyscy wiedzą, że zwierzchnik ma osobistego lekarza, który opiekuje się jego rodziną i służbą — protestował. — Dlaczego on nie zajmie się tym nagłym przypadkiem?

Goniec, który najwyraźniej nie wiedział nic ponad to, co miał do przekazania, sprawiał wrażenie zakłopotanego.

— Uzdrowiciel Reni został niedawno wtrącony do więzienia za zdradę, za podejrzenie o zdradę — odparł cicho, zduszonym głosem.

Evan zaklął.

— Zdrada! Przecież to szaleństwo. Reni z pewnością nie… Och, dobrze, przestań już przygryzać wargę, chłopcze. Pójdziemy, ja i moja asystentka, i zajmiemy się tą raną.

Dość szybko znaleźli się w wąskiej dolinie i zobaczyli w oddali zarysy masywnej, kamiennej twierdzy zwierzchnika. Maris szczelniej otuliła się płaszczem. W tym miejscu powietrze było zimniejsze; wiosna nie docierała za skalny masyw. Maris nie widziała żadnych kwiatów czy jaskrawych pnączy bluszczu, które urozmaicałyby monotonny krajobraz składający się ze skał i porostów. Jedynymi dającymi się słyszeć ptakami były schrypnięte, padlinożerne rybitwy.

Zdążyli pokonać zaledwie kilka metrów doliny, gdy wyszła im na spotkanie dość stara strażniczka o twarzy poznaczonej bliznami; miała nóż za paskiem i łuk na plecach. Zadała wędrowcom serię pytań, przeszukała ich i odebrała Evanowi jego zestaw chirurgiczny, a następnie przeszła z nimi przez dwa punkty kontrolne i odeskortowała aż do bramy fortecy.

Maris zauważyła, że wysokie, grube mury patroluje jeszcze więcej strażników niż podczas jej ostatniej wizyty. Rzuciła jej się w oczy także zawziętość i tłumione podniecenie w oddziałach ćwiczących musztrę na dziedzińcu.

Zwierzchnik oczekiwał ich w zewnętrznej sali. Był sam, jeśli nie brało się pod uwagę nie odstępujących go strażników. Na widok Maris poczerwieniał i przemówił do Evana surowym tonem:

— Posłałem po ciebie, uzdrowicielu, a nie po tę pozbawioną skrzydeł lotniczkę.

— Maris jest teraz moją asystentką — spokojnie odparł Evan. — Jak sam doskonale wiesz, nie jest lotniczką.

— Ktoś, kto był lotnikiem, jest nim całe życie — warknął zwierzchnik. — Ma przyjaciół lotników i nie potrzebujemy jej tutaj. Względy bezpieczeństwa…

— Ona terminuje u uzdrowiciela — przerwał mu Evan. — Ja za nią ręczę. Zasady postępowania, które mnie wiążą, są wiążące również dla niej. Nie będziemy plotkować o tym, czego się tutaj dowiemy.

Zwierzchnik nadal miał nachmurzone oblicze. Maris zesztywniała z wściekłości — jak śmiał mówić o niej w taki sposób, jakby nawet nie dostrzegał jej obecności?

Wreszcie opór zwierzchnika zelżał.

— Nie wierzę w to „terminowanie" — oznajmił gderliwie — ale uwierzę w twoją porękę, uzdrowicielu. Jednakże pamiętaj, że jeśli ona zacznie rozpowiadać o tym, co tu dzisiaj zobaczy, oboje będziecie wisieć.

— Dołożyliśmy wszelkich starań, żeby dotrzeć tu szybko — rzekł chłodno Evan. — Jednak sądząc po twoim zachowaniu, ów pośpiech był nieuzasadniony.

Zwierzchnik odwrócił się bez słowa i posłał po dwóch kolejnych strażników. Następnie, nawet nie obejrzawszy się za siebie, opuścił swych gości.

Dwaj młodzi i uzbrojeni po zęby strażnicy eskortowali Evana i Maris po stromych kamiennych schodkach do tunelu wykutego w litej skale, pod częścią mieszkalną fortecy. Na ścianach w rzadkich odstępach były umieszczone obficie dymiące pochodnie. Ich drżący płomień zapewniał skąpe oświetlenie, lecz powietrze w tym wąskim, nisko sklepionym przejściu cuchnęło pleśnią i gryzło w oczy. Maris nagle ogarnęło uczucie klaustrofobii i chwyciła Evana za rękę.

Wreszcie doszli do miejsca, w którym korytarz rozgałęział się i kończył dwojgiem grubych, drewnianych drzwi; pod jednymi z nich przystanęli. Strażnicy usunęli masywną belkę, która je ryglowała. Prowadziły do małej kamiennej celi, w której znajdował się prymitywny siennik i okrągłe, wysoko umieszczone okienko. O ścianę opierała się młoda kobieta o długich, jasnych włosach. Miała opuchnięte wargi i podbite oko, a na jej ubraniu było widać ślady krwi. Maris rozpoznała ją dopiero po dłuższej chwili.

— Tya — powiedziała z niedowierzaniem.

Strażnicy odeszli, uprzednio ryglując drzwi. Oznajmili, że będą czekali na zewnątrz, w razie gdyby czegoś od nich potrzebowano.

Podczas gdy Maris nadal nie mogła się otrząsnąć ze zdumienia, Evan podszedł do Tyi.

— Co się stało? — zapytał.

— Te zbiry zwierzchnika nie były zbyt delikatne podczas aresztowania — odparła Ty a z charakterystyczną dla siebie chłodną ironią. — A może popełniłam błąd, usiłując stawiać im opór.

— Gdzie jesteś ranna? — ciągnął Evan.

Tya skrzywiła się.

— Zdaje się, że złamali mi obojczyk i odłamali kawałek zęba, a reszta to tylko guzy. Cała ta krew pociekła mi z ust.

— Maris, podaj moją apteczkę — powiedział Evan.

Maris wypełniła polecenie i spojrzała na Tyę.

— Jak on mógł zaaresztować lotniczkę? Dlaczego?

— Oskarża się mnie o zdradę — odparła Tya. Po chwili syknęła, gdyż Evan zaczął naciskać palcami jej szyję.

— Usiądź — rzekł i pomógł jej to zrobić. — Tak będzie lepiej.

— On musiał oszaleć — stwierdziła Maris. Przypomniała sobie szalonego zwierzchnika Kennehut. Dowiedziawszy się o śmierci syna na jakiejś odległej wyspie, w przypływie rozpaczy zamordował wysłannika, który obwieścił mu smutną nowinę. Po tym zdarzeniu lotnicy wykluczyli go ze swojej społeczności, aż w końcu dumna, bogata Kennehut obróciła się w zaniedbane pustkowie, a nazwa wyspy stała się symbolem obłędu i rozpaczy. Od tamtej pory żaden zwierzchnik nie odważył się skrzywdzić lotnika. Teraz jednak to się stało!

Maris pokręciła głową. Wpatrywała się w Tyę, lecz w gruncie rzeczy jej nie widziała.

— Skoro wyobraża sobie, że wieści, które przynosisz od jego wrogów, pochodzą od ciebie samej, to chyba nie ma ani krztyny zdrowego rozsądku. Już samo nazywanie tego zdradą jest niewłaściwe. Ten człowiek naprawdę oszalał. Nie należysz do jego poddanych — on zdaje sobie sprawę z tego, że lotników nie obowiązują tutejsze prawa. A skoro jesteś mu równa, to jak mogłabyś zdobyć się na zdradziecki czyn? Co, według niego, zrobiłaś?

— Och, on wie, co zrobiłam — odparła Tya. — Nie twierdzę, że aresztowano mnie niesłusznie. Po prostu nie spodziewałam się, że to wykryje. Nadal nie jestem pewna, jak się o tym dowiedział; wydawało mi się, że zachowałam wszelkie środki ostrożności. — Skrzywiła się. — Ale teraz to wszystko nie przydaje się na nic. Wojna i tak wybuchnie, a będzie gwałtowna i krwawa. Równie dobrze mogłabym się w tę sprawę nie angażować.

— Nie rozumiem.

Tya ukazała zęby w uśmiechu. Pomimo że była posiniaczona i bez wątpienia odczuwała ból, jej czarne oczy spoglądały na Maris z niezwykłą przenikliwością.

— Nie? Słyszałam, że niektórzy starzy lotnicy mogą przekazywać wiadomości, nie wiedząc, co one zawierają. Aleja zawsze znałam ich treść — pamiętałam każdą wojowniczą pogróżkę, każdą kuszącą obietnicę, każdą zapowiedź sojuszu w obliczu konfliktu. Dowiedziałam się rzeczy, których nie miałam zamiaru wyjawiać. Zaczęłam zmieniać treść wiadomości. Z początku tylko trochę, żeby brzmiały nieco bardziej dyplomatycznie. Wracałam z odpowiedziami zmierzającymi do opóźnienia wojny, na której jemu tak strasznie zależało. Wszystko szło dobrze, ale w końcu zorientował się, że go oszukuję.

— W porządku, Tya — odezwał się Evan. — Teraz już nic nie mów. Zamierzam nastawić ci obojczyk, a to będzie bolało. Będziesz siedziała nieruchomo, czy też chcesz, żeby Maris cię przytrzymywała?

— Postaram się nie ruszać, uzdrowicielu — odparła Tya i wzięła głęboki oddech.

Maris tępo wpatrywała się w Tyę, nie mogąc uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszała. Tya zrobiła coś niesłychanego — zmieniła treść wiadomości, którą jej powierzono. Zaangażowała się w politykę lądowców, zamiast trzymać się od niej z dala, jak przystało na lotniczkę. Szalony akt aresztowania lotniczki nie wydawał się już taki nieracjonalny — jak inaczej w tej sytuacji mógł postąpić zwierzchnik? Nic dziwnego, że obecność Maris tak go wzburzyła. Kiedy wieść dotarła do innych lotników…

— Co zwierzchnik planuje z tobą zrobić? — zapytała Maris.

Po raz pierwszy Tya posmutniała.

— Zdradę przeważnie karze się śmiercią.

— Nie odważyłby się!

— Nie jestem taka pewna. Bałam się, że planuje potajemnie mnie zabić i pogrzebać tutaj, a strażników, którzy mnie aresztowali, zmusi do milczenia. Ludzie myśleliby, że zaginęłam gdzieś na morzu. Ale skoro ty się tutaj zjawiłaś, nie sądzę, żeby tak postąpił. Przecież zdemaskowałabyś go.

— A wtedy oboje byśmy wisieli jako zdradzieccy kłamcy beztrosko zauważył Evan. Potem, już poważniejszym tonem, dodał: — Nie, myślę, że masz rację, Tya. Zwierzchnik nie przysłałby po mnie, gdy chciał cię potajemnie zabić. O wiele prościej jest pozwolić ci umrzeć. Im więcej ludzi dowie się o aresztowaniu ciebie, tym bardziej jest zagrożony.

— Obowiązuje prawo lotnicze — odezwała się Maris. — Po prostu będzie musiał cię oddać w ręce lotników. Zostaniesz osądzona i pozbawiona skrzydeł. Och, Tya, jeszcze nie słyszałam, żeby lotnik zrobił coś podobnego.

— Zaszokowałam cię, Maris, prawda? — Tya uśmiechnęła się. — Nie wyobrażasz sobie czegoś tak okropnego jak złamanie tradycji — pomimo swojej przeszłości. Mówiłam ci, że nie jesteś prawdziwą jednoskrzydłą.

— Myślisz, że to robi jakąś różnicę? — zapytała cicho Maris. — Spodziewasz się, że wszyscy ci, którzy nie są lotnikami rodowymi, jednogłośnie poprą cię i pochwalą to przestępstwo? Że jakimś sposobem uda ci się zachować prawo do skrzydeł? Że zwierzchnik puści ci to płazem?

— Zwierzchnikom to się nie spodoba — odparła Tya — ale być może powinni wreszcie zrozumieć, że nie mogą nas kontrolować. Mam wśród jednoskrzydłych przyjaciół, którzy się ze mną zgadzają. Zwierzchnicy mają za dużo władzy, zwłaszcza tutaj, we wschodniej części. I jakim to prawem? Ze względu na urodzenie? Kiedyś otrzymywało się skrzydła dzięki rodowodowi, ale twoja rada zmieniła to. Dlaczego rodowód miałby decydować o tym, kto rządzi?

Maris, nie uświadamiasz sobie, jaki zakres władzy ma zwierzchnik. Na Zachodzie jest pod tym względem inaczej. A ty byłaś ponad to, tak jak pozostali starzy lotnicy. Jednak w przypadku jednoskrzydłego sytuacja jest inna.

Dorastamy tak samo jak inni lądowcy, nie odznaczamy się niczym nadzwyczajnym. Gdy udaje nam się wywalczyć skrzydła, zwierzchnicy nadal traktują nas jak swoich poddanych. Skrzydła, które przypinamy, sprawiają, że jesteśmy im równi i należy nam się szacunek, ale ten szacunek ma strasznie kruche podstawy. Możemy utracić skrzydła w każdym turnieju i na powrót stać się słabymi obywatelami drugiej kategorii.

Na Wschodzie, na Węglach, w przeważającej części Południa, a nawet na kilku wyspach Zachodu — tam, gdzie zwierzchnicy dziedziczą urząd — traktuje się z szacunkiem lotników, którzy przyszli na świat w lotniczych rodzinach. Ci władcy nie są w stanie ukryć, że odczuwają coś w rodzaju pogardy dla tych z nas, którzy musieli dużo pracować, żeby wywalczyć parę skrzydeł. Tylko pozornie odnoszą się do nas jak do równych sobie. Cały czas usiłują nami sterować, próbują nas kupować i sprzedawać, komenderują nami i zmuszają do przekazywania wieści, jakbyśmy byli jedynie stadem tresowanych ptaków.

To, co zrobiłam, wstrząśnie nimi, skłoni do zastanowienia się nad tą kwestią. Nie jesteśmy ich służącymi i już nie będziemy pokornie przekazywać wiadomości, których treścią gardzimy — na przykład nakazu egzekucji czy ultimatum grożącego wojną, która mogłaby zniszczyć nasze rodziny, przyjaciół i inne niewinne istoty!

— Nie możesz dokonywać wyboru w taki sposób — przerwała jej Maris. — Nie możesz — wysłannik nie odpowiada za treść wiadomości.

— Właśnie to od wieków wmawiają sobie lotnicy — powiedziała Tya. Jej oczy lśniły gniewnie. — Ależ to oczywiste, że wysłannik ponosi odpowiedzialność! Przecież mam mózg, serce, sumienie — nie będę udawała, że jest inaczej.

Nagle Maris poczuła się tak, jakby ktoś oblał ją zimną wodą; zakiełkowała w niej myśl: ja nie mam z tym nic wspólnego. Jej wzburzenie opadło; zostały tylko gniew i rozgoryczenie. Z jakiej racji sprzeczała się w kwestiach dotyczących lotników? Przecież nie była lotnikiem. Spojrzała na Evana.

— Jeśli skończyłeś, to lepiej chodźmy stąd — powiedziała głucho.

Położył jej rękę na ramieniu i skinął głową, a potem zerknął na Tyę.

— To tylko drobne pęknięcie — oświadczył. — Powinno się zagoić bez problemów. Odpoczywaj — nie wykonuj żadnych gwałtownych ruchów, żeby nie przemieścić klamry.

Tya uśmiechnęła się krzywo, obnażając pożółkłe zęby.

— Na przykład nie próbować uciekać? Niczego takiego nie planuję. Ale lepiej powiadomcie zwierzchnika, żeby jego strażnicy nie zapomnieli sprawić mi masażu za pomocą swoich pałek.

Evan zapukał do drzwi, żeby przywołać strażników, i niemal natychmiast rozległ się szczęk odsuwanych rygli.

— Do widzenia, Maris! — zawołała Tya.

Maris już miała przekroczyć próg, ale zawahała się, a potem odwróciła do tyłu.

— Myślę, że zwierzchnik nie ośmieli się skazać cię osobiście — powiedziała z przekonaniem. — Będzie musiał pozwolić, żeby osądziły cię osoby, które dorównują ci statusem. Ale moim zdaniem nie będą pobłażliwi, Tya. To, co zrobiłaś, było zbyt niebezpieczne. Wpływa na sytuację bardzo wielu ludzi — wpływa na każdego.

Tya wytrzeszczyła oczy.

— To, co ty zrobiłaś, również miało ogromny wpływ. Myślę jednak, że świat dojrzał do kolejnej zmiany. Wiem, że postępowałam słusznie, nawet jeśli mi się nie udało.

— Być może świat dojrzał do kolejnej zmiany — odparła ze spokojem Maris — ale czy w taki sposób powinniśmy go zmieniać? Ty tylko zastąpiłaś pogróżki kłamstwami. Naprawdę uważasz, że lotnicy jako społeczność są mądrzejsi i szlachetniejsi od zwierzchników? Że powinni ponosić całkowitą odpowiedzialność za wybór wiadomości, prawo ich zmieniania albo odrzucania?

Tya spokojnie wytrzymała jej wzrok.

— Zrobiłabym to jeszcze raz — oznajmiła.

Powrót przez tunel wydawał się krótszy. Zwierzchnik znowu czekał na wędrowców w pełnej przeciągów sali zewnętrznej. Uważnie ich zlustrował, jakby szukając oznak gniewu lub strachu.

— Bardzo niefortunny wypadek — oświadczył.

— Ma tylko złamany obojczyk i kilka stłuczeń. Powinna szybko dojść do siebie, jeżeli będzie się ją porządnie karmić i umożliwi odpoczynek.

— Podczas pobytu tutaj będzie miała zapewnioną doskonałą opiekę — rzekł zwierzchnik. Patrzył na Maris, chociaż adresował swoje słowa do Evana. — Wysłałem Jema, żeby rozgłosił nowinę o jej zaaresztowaniu. Niewdzięczne zadanie — lotnicy nie mają przywódców ani racjonalnie zorganizowanej struktury — to zanadto ułatwiłoby sprawę. Dlatego powinno się powiadomić jak najwięcej osób, a to wymaga czasu. Ale zostanie wykonane. Jem lata dla mnie od wielu lat, a jego matka latała dla mojego ojca. Przynajmniej na niego mogę liczyć.

— Zatem zamierzasz przekazać Tyę lotnikom, żeby ją osądzili? — zagadnęła Maris.

Wargi zwierzchnika gwałtownie zadrżały. Popatrzył na Evana, z rozmysłem ignorując Maris.

— Przyszło mi do głowy, że lotnicy mogą zechcieć wysłać kogoś, kto będzie reprezentował ich punkt widzenia, kto oficjalnie potępi czyny Tyi, poprosi o łaskę, ewentualnie przedstawi okoliczności łagodzące. Jednak przestępstwo zostało popełnione przeciwko mnie — przeciwko Thayos — i tylko zwierzchnik Thayos może zarządzić w takim przypadku rozprawę i wymierzyć karę. Zgadzasz się?

— Nie mam pojęcia, jakie jest prawo ani co musi czynić zwierzchnik — cicho odparł Evan. — Znam się na metodach leczenia.

Maris poczuła ostrzegawcze uściśnięcie ręki Evana na swoim ramieniu i nic nie powiedziała. Milczenie przychodziło jej z trudem. Dotychczas zawsze mówiła to, co myślała.

Zwierzchnik uśmiechnął się do Evana. Miał złośliwą, triumfującą minę.

— Może chciałbyś się czegoś nauczyć? Możesz zostać ze swo ją asystentką, to zjemy razem kolację, a potem obiecuję wam bardzo wyrafinowaną rozrywkę. Zdrajca, Reni uzdrowiciel, ma zostać powieszony o zachodzie słońca.

— Za jakie przestępstwo?

— Jak powiedziałem, za zdradę. Ten Reni miał rodzinę na Thrane. Często widywano go w towarzystwie zdrajczyni lotniczki — właściwie, było powszechnie wiadomo, że z nią żyje. Był jej wspólnikiem. Nie zostaniecie, żeby popatrzeć, jak kończą ci, którzy przeciwko mnie knują?

Maris zrobiło się niedobrze.

— Myślę, że nie — odparł Evan. — A teraz wybacz, ale musimy już się zbierać.

Evan i Maris nie odzywali się do siebie aż do momentu, gdy strażnicy zostawili ich u wylotu doliny. Znalazłszy się na drodze prowadzącej do domu, mogli mieć nadzieję, że nie usłyszy ich żaden nieprzyjaciel.

— Biedny Reni — rzekł Evan.

— Biedna Tya — dodała Maris. — On chce powiesić również ją. Och, bez wątpienia postąpiła niewłaściwie, ale jaki straszny czekają los! Nie wiem, co zrobią lotnicy, ale przecież nie mogą tego tolerować. Zwierzchnikowi nie wolno skazać lotnika i dokonać na nim egzekucji!

— To może się nie zdarzyć — odparł Evan. — Biedny Reni bez wątpienia umrze, ale nie wiadomo, czy to usatysfakcjonuje zwierzchnika. To człowiek żądny krwi, ale nie szaleniec. Z pewnością zdaje sobie sprawę z tego, że ostatecznie będzie musiał oddać Tyę w ręce lotników i że to oni muszą wymierzyć jej karę.

— Cokolwiek stanie się Tyi, ja nie mogę się wtrącać — westchnęła Maris. — Ciężko jest się wyzbyć dawnych przyzwyczajeń, przecież ponad czterdzieści lat uważałam się za lotniczkę. Jednakże teraz jestem lądowcem, jak wszyscy, i los Tyi nie powinien mieć dla mnie żadnego znaczenia.

Evan otoczył Maris ramieniem i mocno przytulił.

— Maris, nikt nie oczekuje od ciebie, żebyś zapomniała o swojej lotniczej przeszłości albo przestała odczuwać siłę dawnych więzów.

— Wiem — odparła Maris. — Nikt oprócz mnie samej. Ale tak nie jest dobrze, Evan. Ja muszę o tym zapomnieć, bo inaczej nie potrafię dalej żyć. Kiedy byłam młoda, historia Drewnianoskrzydłego wydawała mi się romantyczna. Uważałam, że najważniejsze jest marzyć i gdy mocno się czegoś chce, to w końcu udaje się to osiągnąć, nawet za cenę własnego życia. Nigdy się nie zastanawiałam, jak potoczyłyby się losy Drewnianoskrzydłego, gdyby został wyłowiony z oceanu, gdyby jego legendarny upadek nie zakończył się śmiercią. Gdyby, unosząc się na tych idiotycznych drewnianych skrzydłach, został złapany i przekazany swoim przyjaciołom lądowcom. Ciekawe, jak by żył ze świadomością porażki. Na jakie kompromisy by się zgodził wiedząc, że jego marzenia zostały unicestwione. — Westchnęła i oparła głowę na ramieniu Evana. — Byłam lotniczką długo — dłużej niż wielu innych. Powinnam być zadowolona. Żałuję, że tak nie jest. Pod pewnymi względami nadal jestem dzieckiem, Evanie. Nigdy nie nauczyłam się godzić z rozczarowaniami — myślałam, że zawsze jest jakiś sposób, żeby dostać to, czego się chce, bez konieczności rezygnacji czy pójścia na kompromis. To takie trudne.

— Dojrzewanie bywa bolesne — stwierdził Evan. — A gojenie ran wymaga czasu. Musisz dać sobie trochę czasu, Maris.


Colla i Bari nie było w domu. Postanowili odbyć wędrówkę po Thayos, ostatnią przed wypłynięciem na inne wyspy Wschodu. Coll zapewnił Maris i Evana, że niedługo wrócą, ale Maris podejrzewała, iż ponowne ujrzenie Colla i jego córki będzie możliwe raczej za kilka lat niż miesięcy.

Tymczasem stało się to już po kilku dniach.

Coll szalał z wściekłości.

— Żeby opuścić tę nędzną skałę, trzeba mieć pozwolenie od zwierzchnika — rzekł, gdy powitała go zaskoczona Maris. Prawie krzyczał. — Przeżywamy krytyczny okres, w którym śpiewacy mogą się okazać szpiegami!

Zza masywnej postaci nieśmiało wyjrzała Bari, a potem rzuciła się kolejno do Maris i Evana, żeby ich uściskać.

— Cieszę się, że wróciliśmy — mruknęła.

— A zatem, czy wypowiedziano wojnę Thrane? — zapytał Evan. Wprawdzie uśmiechnął się do Bari, ale twarz miał poważną.

Coll rozsiadł się na dużym krześle w pobliżu kominka.

— Nie wiem, czy to jest już wojna czy nie — odparł. — Ale na innych wyspach mówi się, że zwierzchnik niedawno wysłał trzy okręty wojenne, pełne strażników, żeby przejąć kontrolę nad tymi pokładami żelaza. — Kiedy mówił do Evana, jego palce błądziły po strunach gitary, wydobywając ciche, chaotyczne dźwięki.

— I w okresie oczekiwania na rezultat tego przedsięwzięcia nikomu nie będzie wolno lądować na Thayos ani opuszczać tej wyspy bez wyraźnego osobistego pozwolenia zwierzchnika. Handlarze są wściekli, ale boją się protestować. — Coll nachmurzył się. — Tylko zaczekajcie, aż oddalę się stąd na przyzwoitą odległość! Ułożę taką piosenkę, że zwierzchnikowi spuchną uszy, gdy ją usłyszy. Właśnie tak będzie!

Maris wybuchnęła śmiechem.

— Teraz mówisz jak Barrion. Zawsze twierdził, że w gruncie rzeczy to wy, śpiewacy, sprawujecie rządy.

Coll wreszcie się uśmiechnął, ale Evan nadal miał ponurą minę.

— Żadna pieśń nie uleczy rannych i nie wróci życia martwym — powiedział. — Jeśli dojdzie do wojny, będziemy musieli opuścić las i udać się do Port Thayos. Właśnie tam będzie się przywozić rannych, tych, którzy przeżyją morską eskapadę.

— Ludzie oszaleli — zauważył Coll. — Rozpowszechniane są rozmaite nieprawdopodobne historie. W mieście zapanowała przygnębiająca atmosfera. Zwierzchnik powiesił swego uzdrowiciela i ludzie boją się chodzić do twierdzy. Będą kłopoty, i to nie tylko z Thrane. — Jego wzrok spoczął na Maris. — U lotników też coś się dzieje. Naliczyłem chyba kilkanastu, jak przelatywali tam i z powrotem nad cieśniną. Sądziłem, że przekazują wiadomości wojenne, ale kiedy piłem z pewną garbarką w Głowie Scylli, powiedziała mi interesującą rzecz. Ma w oddziałach straży siostrę, która pochwaliła jej się, że niedawno aresztowała lotnika. Zwierzchnik ośmielił się zarządzić egzekucję na lotniku za zdradę! Wyobrażasz sobie coś podobnego?

— Tak — rzekła Maris. — To prawda.

— Ach — wtrącił się Coll. Wydawał się zdziwiony. Mówił chaotycznie. — No, tak… Czy mógłbym dostać herbatę?

— Zaraz ci ją przyniosę — powiedział Evan.

— Mów dalej — ponaglała Maris. — Jakieś inne pogłoski?

— Być może wiesz więcej ode mnie. Co z tym aresztowaniem? Nie mogłem w to uwierzyć. Co ci o tym wiadomo?

Maris zawahała się.

— Ostrzegano nas, żebyśmy o niczym nie opowiadali.

Coll niecierpliwie zabrzdąkał na gitarze.

— Do diabła, jestem twoim bratem. To, że śpiewam, nie znaczy, że nie potrafię milczeć. Mów, co wiesz!

Maris opowiedziała mu, w jakich okolicznościach zostali wezwani do siedziby zwierzchnika i co tam zobaczyli.

— To by wiele wyjaśniało — rzekł, wysłuchawszy jej relacji. — Och, słyszałem o tej sprawie z innych ust. Ludzie nie umieją trzymać języka za zębami, nawet gdy są strażnikami; sekrety zwierzchnika nie są tak pilnie strzeżone, jak sobie wyobraża. Nie przypuszczałem jednak, że to może być prawda. Teraz nie dziwi mnie podejrzana aktywność lotników. Niech no zwierzchnik spróbuje ograniczyć ich ruchy! — Wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— Inne pogłoski — przypomniała mu Maris.

— Jasne — odparł Coll. — Czy wiedziałaś, że Val Jednoskrzydły przebywał na Thayos?

— Val? Tutaj?

— Teraz już opuścił wyspę. Mówiono mi, że zjawił się tu zaledwie kilka dni temu; był wyczerpany jak po długiej podróży. Nie przyleciał sam. Towarzyszyło mu pięć, sześć osób. Wszyscy byli lotnikami.

— Usłyszałeś jakieś imiona?

— Tylko Vala. On jest sławny. Ale opisano mi niektórych jego towarzyszy. Przysadzista kobieta o siwych włosach. Potężnie zbudowany mężczyzna z czarną brodą i naszyjnikiem z zębów scylli. Kilku ludzi z Zachodu, w tym dwóch mężczyzn podobnych do siebie tak bardzo, że uznano ich za braci.

— Damen i Athen — domyśliła się Maris. — Jeśli chodzi o resztę, nie jestem pewna.

Evan wrócił do pokoju; przyniósł filiżanki z gorącą herbatą i pajdy grubo pokrojonego chleba.

— Za to ja mam pewność — powiedział. — Wiem, kim jest co najmniej jedna osoba. Mężczyzna noszący naszyjnik to Katinn z Lomarronu. On często pojawia się na Thayos.

— Oczywiście — rzekła Maris. — Katinn. Przywódca jednoskrzydłych Wschodu.

— Coś jeszcze? — zapytał Evan.

Coll odłożył gitarę i zaczął dmuchać na herbatę, żeby szybciej wystygła.

— Powiedziano mi, że Val jako reprezentant lotników usiłował przekonać zwierzchnika, by uwolnił uwięzioną kobietę, tę Tyę.

— Blef — stwierdziła Maris. — Val nie reprezentuje lotników. Wszyscy, których wymieniłeś, są jednoskrzydłymi. Stare rody — zwolennicy tradycji — nadal nienawidzą Vala. Nigdy nie pozwoliliby, aby przemawiał w ich imieniu.

— Tak, to również słyszałem — zauważył Coll. — W każdym razie twierdzono, że Val zaproponował zwołanie rady, która osądziłaby Tyę. Był gotów pozwolić, aby zwierzchnik do tego czasu przetrzymywał Tyę w więzieniu…

Maris niecierpliwie skinęła głową.

— Tak, tak. Ale co powiedział zwierzchnik?

Coll wzruszył ramionami.

— Niektórzy twierdzą, że był bardzo opanowany, inni twierdzą, że głośno kłócił się z Valem Jednoskrzydłym. W każdym razie nalegał, żeby lotniczka została stracona w jego siedzibie, i upierał się, że sam ją osądzi. W mieście mówi się, że wyrok już został wydany.

— A zatem zwierzchnik nie zadowolił się biednym Reni — mruknął Evan. — Potrzebuje kolejnego trupa, żeby pomścić swą urażoną dumę.

— Co powiedział na to Val? — zapytała Maris.

Coll łyknął herbaty.

— Z tego, co wiem, Val odleciał po spotkaniu ze zwierzchnikiem. Niektórzy utrzymują, że jednoskrzydli chcą zaatakować twierdzę i odbić Tyę. Mówi się też o radzie lotników; miałby ją zwołać Val. Żeby nałożyć sankcje na Thayos i odciąć wyspę od innych archipelagów.

— Nic dziwnego, że ludzie się boją — powiedział Evan.

— Lotnicy również powinni się bać — zauważył Coll. — Miejscowa ludność jest przeciwko nim. W tawernie pod skałami w pomocnej części podsłuchałem rozmowę na temat lotników; twierdzono, że od dawna potajemnie rządzą Przystanią Wiatrów, wpływając na losy wysp i ludzi za pośrednictwem przekazywanych przez siebie wiadomości i kłamstw.

— To absurd! — powiedziała zdumiona Maris. — Jak oni mogą w to wierzyć?

— Problem polega na tym, że wierzą — odparł Coll. — Jestem synem lotnika. Wychowywano mnie na lotnika, którym nigdy nie zostałem. Rozumiem tradycje lotników, łączące ich więzy, przeświadczenie, iż stanowią zamkniętą społeczność. Ale znam również ludzi, których lotnicy nazywają „szczurami lądowymi"; oni również tworzą jakby jedną wielką rodzinę.

Postawił kubek z herbatą i znowu wziął do ręki gitarę, jakby jej trzymanie pomagało mu mówić.

— Maris, wiesz, z jaką pogardą lotnicy potrafią się odnosić do lądowców — powiedział. — Jednak chyba nie zdajesz sobie sprawy, jaką urazę żywią lądowcy w stosunku do lotników.

— Mam przyjaciół na lądzie — rzekła Maris. — Poza tym wszyscy jednoskrzydli byli kiedyś lądowcami.

Coll westchnął.

— Tak, są tacy, którzy czczą lotników. Ludzie pracujący w bazie poświęcają całe życie, żeby dbać o ich potrzeby, dzieci pragną dotknąć skrzydeł, a niektóre przymilne osóbki poczytują sobie za zaszczyt zaciągnięcie lotnika do łóżka. Ale występują również inne postawy. Lądowcy, którzy nienawidzą lotników, rzadko zabiegają o ich przyjaźń.

— Wiem, że istnieje wiele problemów. Nie zapomniałam wrogości, z jaką się spotykaliśmy, gdy Val zdobył skrzydła, pamiętam pogróżki, bicie, chłodne traktowanie. Ale teraz, gdy bycie lotnikiem nie zależy wyłącznie od rodzinnych koneksji, sytuacja niewątpliwie się zmienia.

Coll potrząsnął głową.

— Jest jeszcze gorzej — oznajmił. — Dawniej, gdy o posiadaniu skrzydeł decydowało urodzenie, powszechnie uważało się, że lotnicy to ludzie wyjątkowi. Na wielu wyspach Południa lotnicy są kapłanami, specjalną kastą, obdarzoną błogosławieństwem ich Niebiańskiego Boga. Na Artellii są niby książęta. Podobnie jak zwierzchnicy Wschodu, którzy przejmowali urząd po rodzicach, tak i lotnicy dziedziczą skrzydła.

— Ale teraz nikomu nie przyszłoby do głowy, że lotnicy są wybrańcami opatrzności. Nagle pojawiają się nowe pytania. Dlaczego to brudne chłopskie dziecko, z którym dorastałem, ni stąd, ni zowąd staje się taką ważną figurą? Co sprawia, że mój dawny sąsiad ma specjalny status, dysponuje swobodą, władzą jako dobrze sytuowany lotnik? Jednoskrzydli nie okazują rezerwy charakterystycznej dla tradycyjnych lotników — czasami komenderują starymi kompanami albo mieszają się do lokalnych spraw. Nie wycofują się całkowicie z uprawiania polityki na wyspie — wciąż mają tu interesy. To nie poprawia atmosfery.

— Dwadzieścia lat temu żaden zwierzchnik nie ośmieliłby się porwać lotnika — rzekł zamyślony Evan. — Ale czy dwadzieścia lat temu którykolwiek lotnik odważyłby się zniekształcić treść wiadomości?

— Oczywiście, że nie — odezwała się Maris.

— Jednak zastanawiam się, ilu ludzi w to uwierzy — dorzucił Coll. — Teraz, gdy stało się coś takiego, jest oczywiste, że tego rodzaju rzeczy mogły się zdarzać w przeszłości. Rolnicy, których podsłuchiwałem, byli przekonani, że lotnicy cały czas dokonywali manipulacji. Z tego, co słyszałem, wynika, że zwierzchnik Thayos jest bohaterem, bo ujawnił prawdę.

— Bohaterem? — Evan nie krył dezaprobaty.

— Jedno kłamstwo w słusznej sprawie nie może całkowicie zmienić sytuacji — upierała się Maris.

— Nie może — odparł Coll. — Ona zmieniała się cały czas. A wszystko przez ciebie.

— Przez mnie? Ja nie mam z tym nic wspólnego!

— Nie? — Coll uśmiechnął się do niej szeroko. — Pomyśl tylko. Barrion opowiadał mi pewną historię, starsza siostro. O tym, jak razem siedzieliście w łódce, czekając na okazję wykradzenia twoich skrzydeł Cormowi, żebyś mogła zwołać radę. Pamiętasz?

— Oczywiście, że pamiętam!

— Powiedział, że pływaliście tą łódką dosyć długo, czekając, aż Corm wyjdzie z domu, dzięki czemu miał czas, żeby przemyśleć wasze postępowanie. Kiedyś siedział i czyścił paznokcie sztyletem, i przyszło mu do głowy, że zrobiłby najlepiej, gdyby użył tego sztyletu przeciw tobie. Powiedział, że to zaoszczędziłoby Przystani Wiatrów mnóstwo chaosu, ponieważ gdybyś zwyciężyła, nastąpiłyby niewyobrażalne zmiany, których rozmiar odczuwałoby boleśnie wiele następnych pokoleń. Barrion miał o tobie bardzo dobre mniemanie, Maris, ale uważał też, że jesteś naiwna. Powiedział mi: „Nie możesz zmieniać jednej nuty w środku piosenki". Kiedy dokonujesz jednej zmiany, po niej muszą nastąpić kolejne, aż w końcu cały utwór zostaje przerobiony. Widzisz, wszystko się ze sobą łączy.

— W takim razie dlaczego mi pomógł?

— Barrion zawsze był niespokojnym duchem — odparł Coll. — Wydaje mi się, że chciał przerobić całą piosenkę, uczynić z niej coś lepszego. — Przyszywany brat Maris uśmiechnął się przebiegle. — Poza tym on nigdy nie lubił Corma — dodał.


Upłynął tydzień. Ciekaw, jak rozwija się sytuacja, Coll postanowił wrócić do Port Thayos i zasięgnąć tam języka. Doki i tawerny, w których zarabiał na życie, stanowiły prawdziwą kopalnię nowin.

— Może nawet odwiedzę siedzibę zwierzchnika — powiedział wesołym tonem. — Ułożyłem piosenkę o tutejszym zwierzchniku i chciałbym zobaczyć jego minę, gdy ją usłyszy!

— Ani mi się waż, Coll — rzekła Maris.

Uśmiechnął się od ucha do ucha.

— Jeszcze nie zwariowałem, starsza siostro. Ale jeśli zwierzchnik przepada za dobrym śpiewem, ta wizyta mogłaby się okazać warta zachodu. Być może czegoś się dowiem. Ty tylko pilnuj Bari.

Dwa dni później sprzedawca win przyniósł Evanowi pacjenta: potężnego, wychudzonego czarnego psa, jednego z dwóch monstrualnych ogarów, które ciągnęły jego drewniany wózek od wioski do wioski. Jakiś zakapturzony prześladowca okaleczył psa, który teraz leżał między bukłakami, pokryty zakrzepłymi plamami krwi i kurzem.

Evanowi nie udało się uratować zwierzęcia, ale w nagrodę za swoje starania dostał bukłak kwaśnego czerwonego wina.

— Skazali tę zdrajczynię lotniczkę — powiedział sprzedawca, gdy pili przed kominkiem. — Ma zawisnąć na szubienicy.

— Kiedy? — zapytała Maris.

— A któż to może wiedzieć? Wszędzie są lotnicy, a zwierzchnik chyba się ich boi. Ona jest teraz zamknięta w jego twierdzy. Myślę, że zwierzchnik czeka na to, co zrobią ci lotnicy. Gdybym był na jego miejscu, zabiłbym ją i ukręcił łeb całej sprawie. No, ale nie urodziłem się zwierzchnikiem.

Maris stanęła w drzwiach i patrzyła, jak mężczyzna wychodzi, a potem ciągnie wraz z drugim psem swój wózek. Evan podszedł z tyłu i objął ją ramieniem.

— Co czujesz? — zapytał.

— Zażenowanie — odparła, nie odwracając się do niego. — I strach. Wasz zwierzchnik rzucił wyzwanie lotnikom. Czy wiesz, jak poważna jest sytuacja? Oni muszą coś zrobić — nie mogą puścić tego płazem! — Dotknęła ręki mężczyzny. — Ciekawe, co się mówi na ten temat w Orlim Gnieździe. Wiem, że nie wolno mi dać się wciągnąć w sprawy lotników, ale trudno jest…

— Oni są twoimi przyjaciółmi — rzekł Evan. — Twój niepokój jest całkowicie zrozumiały.

— Mój niepokój przysporzy mi więcej cierpień — stwierdziła Maris. — Mimo to… — Potrząsnęła głową i odwróciła się twarzą do uzdrowiciela, który nadal ją obejmował. — Uświadamiam sobie, jak mało ważne są moje własne problemy — dorzuciła. — Dziś wieczorem nie chciałabym być w skórze Tyi, chociaż ona nadal jest lotniczką, a ja już nie.

— To dobrze — oznajmił Evan i lekko ją pocałował. — Bo wolę mieć przy sobie ciebie, a nie Tyę.

Maris uśmiechnęła się do niego i oboje weszli do domu.


W nocy zawitało do nich czworo obcych przybyszy wyglądających na rybaków. Mieli na sobie ciężkie buty, swetry i ciemne czapki oblamowane futrem kota morskiego. Przynieśli zapach słonego morza. Troje z nich miało długie noże z kości słoniowej i oczy przypominające barwą lód na zamarzniętym jeziorze. Czwarty przybysz przemówił.

— Nie pamiętasz mnie, Maris, ale my już się kiedyś poznaliśmy. Nazywam się Arrilan, pochodzę z Przerwanego Pierścienia.

Maris uważnie mu się przyjrzała. Przypomniała sobie ładnego młodzieńca, którego parę razy spotkała. Pod trzydniowym jasnym zarostem jego twarz była nierozpoznawalna, ale przenikliwe błękitne oczy wydawały się znajome.

— Rzeczywiście, to chyba ty — powiedziała. — Znalazłeś się daleko od domu, lotniku. Gdzie się podziały twoje skrzydła? I dobre maniery?

Arrilan zdobył się na ponury uśmiech.

— Moje maniery? Wybacz nieuprzejme zachowanie, ale bardzo się tu śpieszyłem, a w dodatku narażałem się na znaczne ryzyko. Płynęliśmy aż z Thrynel, żeby się z tobą zobaczyć; nasza mała łódka omal nie zatonęła na wzburzonym morzu. Kiedy ten stary człowiek chciał nas odprawić, straciłem cierpliwość.

— Jeśli jeszcze raz nazwiesz Evana starym człowiekiem, to ja stracę cierpliwość — chłodno stwierdziła Maris. — Dlaczego tu jesteś? Dlaczego nie przyleciałeś?

— Moje skrzydła są schowane na Thrynel. Uznano, że najlepiej będzie wysłać do ciebie potajemnie osobę, której twarz nie jest znana na Thayos. Wybrano mnie, ponieważ jestem nowy wśród lotników i pochodzę z Węgli. Moi rodzice byli rybakami i wychowywali mnie na rybaka. — Zdjął czapkę i potrząsnął gęstą, jasną czupryną. — Możemy usiąść? — zapytał. — Mamy do omówienia ważną sprawę.

— Co ty na to, Evan? — zapytała Maris.

— Siadajcie — powiedział Evan. — Zrobię herbatę.

— Ach, to byłoby bardzo miłe — powiedział z uśmiechem Arrilan. — Na morzu jest zimno. Przepraszam, jeśli użyłem zbyt ostrych słów. Czasy teraz ciężkie.

— Tak — zgodził się Evan. Wyszedł na zewnątrz, żeby nabrać wody.

— Po co tu przybyliście? — zapytała Maris, gdy Arrilan i jego milczący towarzysze usiedli. — O co w tym wszystkim chodzi?

— Przysłano mnie, żebym cię stąd zabrał. Wiesz, z Port Thayos trudno wypłynąć. Nie dostałabyś pozwolenia na opuszczenie wyspy. Niedaleko stąd ukryliśmy małą łódź rybacką. Tak będzie bezpieczniej. W razie gdyby nas złapała straż, powiemy, że jesteśmy zwykłymi rybakami, których sztorm przygnał na północ z Thrynel.

— Moje ucieczka wydaje się dobrze zaplanowana — zauważyła Maris. — Szkoda, że nikt nie porozumiał się w tej sprawie ze mną. — Spojrzała na przebranego lotnika i zmarszczyła czoło. — Czyj to był pomysł? Kto cię przysłał?

— Val Jednoskrzydły.

Maris uśmiechnęła się.

— Oczywiście, któżby inny? Ale dlaczego Val chce, żebym została zabrana z Thayos?

— Ze względu na twoje bezpieczeństwo — odparł Arrilan. — Tutaj jesteś zdana na własne siły, a ponieważ byłaś lotniczką, grozi ci nawet utrata życia.

— Nie stanowię dla zwierzchnika żadnego zagrożenia — żachnęła się Maris. — Nie miałby powodu…

Młody lotnik gwałtownie potrząsnął głową.

— Nie chodzi mi o zwierzchnika, tylko o ludzi. Nie wiesz, co się dzieje?

— Chyba nie — odparła Maris. — Może powinieneś mi o tym opowiedzieć.

— Wieść o aresztowaniu Tyi rozniosła się po całej Przystani Wiatrów. Dotarła nawet na Artellię i Węgle. Niektórzy ze szczurów lądowych zaczęli szemrać, wyrażając nieufność w stosunku do lotników. Zdarza się to nawet zwierzchnikom. — Zaczerwienił się. — Władczyni Przerwanego Pierścienia wezwała mnie natychmiast po tym, jak usłyszała nowinę i kategorycznym tonem zapytała, czy kiedykolwiek skłamałem albo przekręciłem wiadomość. Zmusiła mnie, żebym jej przysiągł lojalność. Jednak podczas tego przesłuchania było widać, że powątpiewa w każde moje słowo. I groziła mi! Groziła, że mnie wtrąci do więzienia, tak jakby mogła to zrobić albo miała prawo… — Przerwał. Wydawało się, że dławi go gniew.

— Ja oczywiście jestem jednoskrzydłym — podjął po chwili. — Wszyscy jesteśmy teraz podejrzani, ale najgorzej mają jednoskrzydli. S'wena z Deeth została zaatakowana przez opryszków i pobita po tym, jak wystąpiła w obronie Tyi podczas kłótni w tawernie. W miastach Wschodu ludzie wyzywają jednoskrzydłych, unikają ich, a nawet opluwają. Jem, który ma naprawdę ogromny szacunek dla tradycji, został wczoraj na Thrane uderzony odłamkiem skały. Natomiast Katinnowi podczas jego nieobecności podpalono dom na Lomarronie.

— Nie miałam pojęcia, że jest tak źle — powiedziała Maris.

— Jest źle — rzekł Arillan. — A będzie jeszcze gorzej. Największa gorączka panuje na Thayos. Val uważa, że wkrótce tłum przyjdzie po ciebie, dlatego przysłał nas tutaj, abyśmy mogli zabrać cię w bezpieczne miejsce.

Evan wrócił i zaczął parzyć herbatę.

— Może powinnaś wyjechać — powiedział do Maris z troską w głosie. — Myśl, że mogłoby ci coś zagrażać, bardzo mnie niepokoi. Z czasem wszystko rozejdzie się po kościach i będziesz mogła wrócić albo ja przypłynę do ciebie.

Maris pokręciła głową.

— Nie sądzę, żeby groziło mi niebezpieczeństwo. No, może gdybym paradowała po ulicach Port Thayos i krzyczała, jak bardzo martwię się o Ty ę… Ale tutaj, w lesie jestem nieszkodliwą starą ekslotniczką, która nie zrobiła nic, co mogłoby wzbudzić czyjś gniew.

— Tłum nie kieruje się rozsądkiem — stwierdził Arrilan. — Ty nie rozumiesz, że musisz opuścić wyspę razem z nami dla własnego bezpieczeństwa.

— Jakie to miłe ze strony Vala, że się troszczy o moje bezpieczeństwo — powiedziała Maris, wpatrując się w Arrilana. — I jakie niezwykłe. Przecież w tak gorącym okresie Val z pewnością ma na głowie mnóstwo spraw., Naprawdę nie potrafię sobie wyobrazić, że poświęcił czas i energię na obmyślanie wyszukanego planu ratowania biednej starej Maris, która właściwie tego ratunku nie potrzebuje. Jeżeli Val rzeczywiście wysłał was po to, byście mnie ratowali, to bez wątpienia dlatego, że na coś mam mu się przydać.

Arrilan wyraźnie się spłoszył.

— Ależ on… jesteś w błędzie. On bardzo się przejmuje twoim bezpieczeństwem. On…

— A czym jeszcze się przejmuje? Właściwie mógłbyś mi powiedzieć, czego tak naprawdę ode mnie chcecie.

Arrilan uśmiechnął się zrezygnowany.

— Val mówił, że przejrzysz go na wylot. — W tonie jego głosu brzmiał autentyczny podziw. — Gdybyśmy się stąd wydostali, i tak bym ci powiedział. Val zwołał radę lotników.

Maris skinęła głową.

— Gdzie?

— Na Południowym Arrenie. To niezbyt odległe miejsce, ale nie zagraża mu bezpośredni konflikt, a poza tym Val ma tam przyjaciół. Zebranie wszystkich lotników potrwa co najmniej miesiąc, ale mamy czas. Zwierzchnik się boi i z pewnością będzie czekał na wynik obrad, nie chcąc działać pochopnie.

— Jakie są zamiary Vala?

— A jakie mogłyby być? Poprosi, żeby sankcje nałożone na Thayos obowiązywały do czasu uwolnienia Tyi. Żaden lotnik nie wyląduje ani tutaj, ani na innych wyspach, które prowadzą wymianę handlową z Thayos. Ta skała będzie odizolowana od świata. Zwierzchnik ustąpi albo zostanie zniszczony.

— Pod warunkiem, że Valowi uda się przekonać zebranych. Jednoskrzydli w dalszym ciągu stanowią mniejszość, a Tya nie jest niewinną ofiarą — zauważyła Maris.

— Tya jest lotniczką — odparł Arrilan i z wdzięcznością przyjął od Evana kubek z herbatą. — Val liczy na lojalność jej pobratymców. Mimo że jednoskrzydła, jest lotniczką i nie możemy jej opuścić w potrzebie.

— Mam wątpliwości — oznajmiła Maris.

— Och, naturalnie, będzie sporo przepychanek. Podejrzewamy, że Corm i paru innych zechce wykorzystać incydent, żeby zdyskredytować wszystkich jednoskrzydłych i zamknąć akademie. — Uśmiechnął się nad kubkiem. — Nie można powiedzieć, żebyś okazała się tu pomocna. Val stwierdził, że wybrałaś najgorszy moment na wpadnięcie do morza.

— Nie miałam żadnego wyboru — odparła Maris. — Jednak nadal nie mówisz, dlaczego po mnie przypłynęliście.

— Val chce, żebyś przewodniczyła obradom.

— Co?!

— Przecież wiesz, że według tradycji przewodniczącym rady zostaje emerytowany lotnik. Val sądzi, że ty byłabyś najlepszą kandydatką. Jesteś powszechnie znana i szanowana, zarówno przez jednoskrzydłych, jak i lotników rodowych, toteż nie mielibyśmy kłopotu z uzyskaniem dla ciebie akceptacji. Każdy inny reprezentant jednoskrzydłych zostanie odrzucony. A my potrzebujemy kogoś, na kogo można liczyć, a nie jakiegoś zgrzybiałego starca, który pragnie, by wszystko było tak jak dotychczas. Val uważa, że takie posunięcie może znacząco wpłynąć na wynik rady.

— Może — przytaknęła Maris. Przypomniała sobie, jak ważna i rozstrzygająca była rola Jamisa Starszego podczas rady zwołanej przez Corma. — Jednakże Val będzie musiał znaleźć kogoś innego. Mam serdecznie dość latania i zgromadzeń lotników. Chcę, żeby zostawiono mnie w spokoju.

— Dopóki nie wygramy, nie ma mowy o spokoju.

— Nie jestem pionkiem do gry w geechi na planszy Vala i im prędzej to sobie uświadomi, tym lepiej! Val wie, ile by mnie kosztowało spełnienie jego prośby. Jak on śmie prosić mnie o coś takiego? Przysłał cię, żebyś mnie zwodził, okłamywał tą gadką o bezpieczeństwie, ponieważ przeczuwał, że odmówię. Ja nie mogę znieść widoku jednego lotnika, a co dopiero tysiąca! Myślisz, że mam ochotę obserwować ich podniebne zabawy, słuchać, jak wymieniają się opowieściami, a potem odlatują i zostawiają mnie samą? Myślisz, że o właśnie o tym marzę? — Maris uświadomiła sobie, że krzyczy. W żołądku czuła bolesne skurcze.

Arrilan był przygnębiony.

— Prawie cię nie znam — jak możesz oczekiwać, że będę rozumiał twoje uczucia? Przykro mi. Jestem pewien, że Valowi też jest przykro, ale nie ma na to rady. Ta sprawa jest ważniejsza od twoich uczuć. Wszystko zależy od tej rady i Val chce, żebyś się tam zjawiła.

— Powiedz Valowi, że jest mi przykro — cicho odparła Maris. — Przekaż, że życzę mu powodzenia, ale nie przybędę. Jestem stara i zmęczona i chcę, żeby mnie zostawiono w spokoju.

Arrilan wstał. Z jego oczu wiało chłodem.

— Powiedziałem Valowi, że go nie zawiodę — oświadczył. — Jest nas czworo przeciw tobie. — Dał znak ręką i kobieta po jego prawej stronie wysunęła nóż z pochwy. Wyszczerzyła zęby w uśmiechu, a wówczas Maris spostrzegła, że są drewniane. Mężczyzna za jej plecami również powstał; on także trzymał w dłoni nóż.

— Wynoście się — powiedział Evan. Stał w pobliżu drzwi prowadzących do jego pracowni. Miał w rękach łuk, którego zazwyczaj używał do polowania; napiął go, gotów do wypuszczenia strzały.

— Za pomocą tej broni zdołałbyś dosięgnąć zaledwie jednego z nas — zauważyła kobieta o drewnianych zębach. — Pod warunkiem, że sprzyjałoby ci szczęście. I nawet nie zdążyłbyś sięgnąć po następną strzałę, stary człowieku.

— To prawda — odparł Evan. — Jednakże grot tej strzały został posmarowany jadem niebieskiego kleszcza, zatem jedno z was zginie.

— Schowajcie noże — powiedział Arrilan. — Proszę, odłóż ten łuk. Nikt nie musi ginąć. — Popatrzył na Maris.

— Naprawdę sądziłeś, że zdołałbyś mnie zmusić do przewodniczenia radzie? — zapytała Maris. Prychnęła z irytacją. — Możesz powiedzieć Valowi, że jeśli obmyślił strategię równie dobrą jak twoja, jednoskrzydli są skończeni.

Arrilan zerknął na swych towarzyszy.

— Zostawcie nas — powiedział. — Zaczekajcie na zewnątrz. — Cała trójka niechętnie powlokła się do drzwi. — Już nie będzie żadnych pogróżek — przyrzekł. — Przepraszam, Maris. Może zdołasz zrozumieć, jak bardzo jestem zdesperowany. Potrzebujemy ciebie.

— Być może potrzebujecie lotniczki, którą kiedyś byłam, ale ona umarła na skutek upadku. Dajcie mi spokój. Jestem tylko starą kobietą, pomocniczką uzdrowiciela, i do niczego więcej nie aspiruję. Nie powiększajcie moich ran, próbując z powrotem wciągnąć mnie do waszego świata.

Na twarzy Arrilana odmalowała się bezbrzeżna pogarda.

— I pomyśleć, że wciąż śpiewa się o takim tchórzu jak ty — rzekł.

Kiedy wyszedł, Maris odwróciła się do Evana. Drżała i odczuwała silne zawroty głowy.

Uzdrowiciel opuścił trzymany przez siebie łuk i odłożył go na bok. Miał nachmurzoną minę.

— Martwa? — zapytał z rozgoryczeniem. — Przez cały ten czas byłaś martwa? Myślałem, że uczysz się na nowo żyć, lecz okazuje się, że moje łóżko było dla ciebie grobem.

— Och, Evan, nie — zaprzeczyła. Była przerażona; pragnęła słów pocieszenia, a nie kolejnej porcji wyrzutów.

— To był twój własny świat — dorzucił. — Nadal wierzysz w to, że twoje życie skończyło się wraz z upadkiem? — Wykrzywił twarz w grymasie bólu i wściekłości. — Nie chcę kochać zwłok.

— Och, Evan. — Nagle usiadła, czując, że dłużej nie utrzyma się na nogach. — Nie chciałam przez to… chodziło mi tylko o to, że jestem martwa dla lotników, a oni są martwi dla mnie. Ta część mojego życia jest zakończona.

— Nie sądzę, żeby to było takie proste — rzekł Evan. — Jeżeli usiłujesz zabić część samej siebie, ryzykujesz unicestwienie. Pamiętasz, co mówił twój brata raczej Barriono próbie zmiany tylko jednej nuty w całym utworze.

— Cenię nasze wspólne życie, Evanie — powiedziała Maris. — Proszę, uwierz mi, że tak jest. Tyle że Arrilan i Val z tą swoją diabelną radą wywołali falę wspomnień. Znowu uświadomiłam sobie, ile straciłam. Powróciło uczucie bólu.

— To sprawiło, że zaczęłaś się nad sobą użalać — zauważył Evan.

Maris ogarnęło rozdrażnienie. Czy naprawdę niczego nie chciał pojąć? Czy lądowiec byłby w stanie zrozumieć, co utraciła?

— Tak — odparła chłodnym głosem. — To sprawiło, że zaczęłam się nad sobą użalać. Czy nie mam takiego prawa?

— Czas na litowanie się nad sobą już dawno minął. Musisz się pogodzić ze swoją obecną sytuacją, Maris.

— Pogodzę się. Już jestem pogodzona. Uczyłam się zapominać. Jednak gdybym dała się wciągnąć w ten spór lotników, wszystko bym zniweczyła, a samą siebie doprowadziła do szaleństwa. Nie widzisz tego?

— Widzę kobietę, która zaprzecza całej swojej przeszłości — oznajmił Evan. Miał ochotę coś dodać, ale oboje usłyszeli szmer i zobaczyli, że w drzwiach stoi nieco przestraszona Bari.

Evan złagodniał. Podszedł do dziewczynki, podniósł ją i mocno uścisnął.

— Mieliśmy gości — wyjaśnił i ucałował małą.

— Skoro wszyscy już wstali, to może zrobię śniadanie? — zapytała Maris.

Bari uśmiechnęła się ł skinęła głową. Z twarzy Evana trudno było cokolwiek wyczytać. Maris odwróciła się i zabrała do pracy, z mocnym postanowieniem, iż postara się o wszystkim zapomnieć.


W ciągu następnych tygodni rzadko rozmawiali o Tyi albo radzie lotników, ale wieści przychodziły do nich regularnie, pomimo iż wcale o nie nie zabiegali. Obwoływaczka na placu w wiosce Thossi, plotkujący sklepikarze, podróżnicy, którzy udawali się do Evana po leki albo rady — wszyscy ci ludzie mówili o konflikcie, o lotnikach i o wojowniczo usposobionym zwierzchniku.

Maris wiedziała, że na Południowym Arrenie zbierają się lotnicy. Mieszkańcy tej wysepki na zawsze mieli zapamiętać te dni, podobnie jak ludzie z Amberly Większej i Mniejszej, dla których wspomnienie ostatniej rady ciągle było żywe. Na ulicach Southport i Arrenton — zakurzonych miasteczek, które wyryły się w pamięci Maris — z pewnością panowała już świąteczna atmosfera. Z kilku okolicznych wysp przybyli sprzedawcy win, piekarze, wytwórcy kiełbasek i kupcy, ryzykując podróż po zdradzieckim morzu w nadziei zarobienia na lotnikach kilku żelaznych monet. Gospody i zajazdy nie będą narzekały na brak klientów, miasteczka zaczną pękać w szwach.

Maris wyobrażała sobie tłumy przybyszów: lotników z Shotanu Wielkiego w ciemnoczerwonych uniformach, chłodnych, bladych Artellijczyków w srebrnych koronach, kapłanów Niebiańskiego Boga, mieszkańców Wysp Zewnętrznych i Węgli, których nie widziano od lat. Starzy przyjaciele będą się ściskać i całe noce rozmawiać; dawni kochankowie wymienią niepewne uśmiechy i będą spędzać nocne godziny w inny sposób. Śpiewacy i gawędziarze opowiedzą stare historie i wymyślą nowe, stosownie do okoliczności. Plotki, przechwałki i utwory muzyczne będą się mieszały z zapachem korzennego kivasu i pieczonego mięsa.

Pomyślała, że na radzie zjawią się wszyscy jej przyjaciele. Widywała ich w snach: młodzi i starzy, jednoskrzydli i lotnicy rodowi, dumni i bojaźliwi, ulegli i skłonni do burd; Południowy Arren będzie lśnił blaskiem ich skrzydeł i rozbrzmiewał śmiechami gości.

A oni będą latali.

Maris próbowała sobie tego nie wyobrażać, lecz myśli same cisnęły się do głowy i śniło się jej, że lata razem ze swoimi przyjaciółmi. We śnie czuła powiew wiatru, który dotykał jej łagodnymi palcami i doprowadzał do ekstazy. Wokół siebie dostrzegała setki par skrzydeł na tle ciemnobłękitnego nieba, przechylających się i leniwie zataczających pełne wdzięku koła. Jej własne skrzydła odbijały światło słońca i na moment zalśniły pełnym blaskiem, jakby w niemym okrzyku radości. Widziała te skrzydła również o zachodzie słońca; krwista czerwień na tle pomarańczowo-fioletowego nieba powoli ustępowała błękitowi indygowemu, a potem znowu przechodziła w srebrzystą biel; w końcu zniknęło ostatnie światło i jedynymi jasnymi punktami na niebie były gwiazdy.

Przypominała sobie smak deszczu i błysk pioruna w oddali, i jeszcze wygląd morza o świcie, tuż przed wschodem słońca. Pamiętała, co czuła, rzucając się ze skały lotników, pamiętała swoją ufność, iż wiatr, skrzydła i nabyte umiejętności pomogą jej utrzymać się w powietrzu.

W nocy czasami drżała i krzyczała, a wtedy Evan obejmował ją i szeptał do ucha kojące obietnice, lecz Maris nie opowiadała mu o swoich snach, Nigdy nie był lotnikiem ani nie oglądał rady lotników, dlatego nie mógłby tego zrozumieć.

Czas mijał. Chorzy przychodzili do Evana albo on odwiedzał chorych; pacjenci umierali albo zdrowieli. Maris i Bari ze wszystkich sił pomagały lekarzowi. Jednakże Maris przekonała się, że nie zawsze jest skoncentrowana na tym, co robi. Pewnego dnia Evan wysłał ją do lasu, żeby zebrała trochę słodkiej pieśni, zioła, którego używał do sporządzania tesisu. Wędrując po wilgotnym, zimnym lesie, Maris rozmyślała wyłącznie o radzie. Doszła do wniosku, że zebranie musiało się już zacząć. Wyobrażała sobie przemówienia wygłaszane przez Vala, Corma i innych; rozważała ich racje, przeciwstawiała im inne argumenty, zastanawiała się, kto został wybrany na przewodniczącego rady i jaki będzie jej finał. Kiedy wreszcie wróciła, trzymała kosz pełen kłamliwego ziela, które z wyglądu bardzo przypominało słodką pieśń, ale nie miało właściwości leczniczych. Obejrzawszy zioła, Evan głośno westchnął i pokręcił głową.

— Maris, Maris — mruknął. — Co ja mam z tobą zrobić? — Zwrócił się do Bari. — Dziewczyno, idź i przynieś mi trochę słodkiej pieśni, zanim się ściemni. Twoja ciotka nie czuje się najlepiej.

Maris nie mogła nie zgodzić się z nim.

Któregoś dnia, po sześciotygodniowej nieobecności, wrócił Coll. Wlókł się z gitarą na plecach. Nie był sam. Obok niego kroczyła S'Rella; miała na sobie skrzydła i potykała się, jakby ogarniała ją śpiączka. Twarze wędrowców były szare i wymizerowane.

Kiedy Bari ich zobaczyła, głośno krzyknęła i puściła się pędem, żeby uściskać ojca. Maris zapytała przyjaciółkę:

— S'Rello, czy ty dobrze się czujesz? Jak poszło na radzie? S'Rella zaczęła płakać.

Maris podeszła do niej i wzięła ją w ramiona. Jej przyjaciółka dygotała. Dwukrotnie usiłowała coś powiedzieć, ale wzruszenie dławiło jej głos.

— Już dobrze, S'Rello — bezradnie rzekła Maris. — No, uspokój się, uspokój, już jestem przy tobie. — Odszukała wzrokiem Colla.

— Bari — powiedział drżącym głosem Coll. — Idź po Evana i przyprowadź go do nas.

Bari z niepokojem spojrzała na S'Relle i pobiegła do lasu.

— Byłem w twierdzy zwierzchnika — rzekł Coll, kiedy jego córka oddaliła się. — Dowiedział się, że jestem twoim bratem, i postanowił zatrzymać mnie, dopóki nie skończy się rada. S'Rella przyleciała po zebraniu. Strażnicy złapali ją i również osadzili w twierdzy.

Byli tam jeszcze inni lotnicy: Jem, Ligar z Thrane, Katinn z Lomarronu, jakieś biedne dziecko z Zachodu. Oprócz lotników i mnie przetrzymywano czterech śpiewaków, kilku gawędziarzy i, oczywiście, obwoływaczy i posłańców samego zwierzchnika. Widzisz, on chce, żeby wszyscy dowiedzieli się o jego postępowaniu. My byliśmy jego świadkami. Straż wmaszerowała z nami na dziedziniec i zmusiła nas, żebyśmy na to patrzyli.

— Nie — rzekła Maris, mocniej przyciskając S'Relle. — Nie, Coll, on nie ośmieliłby się zrobić czegoś takiego!

— Tya z Thayos została powieszona wczoraj o zachodzie słońca — powiedział tępo Coll. — Zaprzeczanie temu niczego nie zmieni. Widziałem egzekucję. Usiłowała wygłosić mowę, ale zwierzchnik nie pozwolił jej na to. Pętla nie została porządnie zaciągnięta i skazana długo się dusiła, zanim umarła.

S'Rella oderwała się od Maris.

— Miałaś szczęście — wyjąkała. — On mógł… mógł posłać po ciebie. Och, Maris, nie mogłam odwrócić oczu. Ja… To było okropne! Nie pozwolili jej… powiedzieć… kilku słów na pożegnanie. A najgorsze było to, że… — Znowu nie mogła nic z siebie wydusić.

Maris zobaczyła, że Bari wraca z Evanem, ale prawie nie dotarł do niej odgłos ich kroków ani słowa, które uzdrowiciel powiedział na powitanie. Czuła wszechogarniający chłód; doświadczyła podobnego mdlącego odrętwienia, gdy umarł Russ i gdy Halland zaginął, przelatując nad morzem.

— Jak on śmiał — wycedziła. — I nikt nic nie zrobił? Nie było nikogo, kto by go powstrzymał?

— Kilkunastu oficerów przestrzegało go przed tym, zwłaszcza jedna wysoka rangą osoba — zdaje się, że ta kobieta jest szefem jego ochrony. Nie posłuchał ich. Strażnicy, którzy nas wprowadzali, wyraźnie się bali. Niektórzy odwracali oczy, gdy otworzono zapadnię. Jednak usłuchali rozkazów. Ostatecznie są strażnikami, a on jest ich zwierzchnikiem.

— Ale przecież odbyła się rada — rzekła Maris. — Dlaczego rada nie… A co z Valem, z lotnikami?

— Rada wyjęła ją spod prawa i pozbawiła skrzydeł — z rozgoryczeniem odparła S'Rella. Gniew sprawił, że przestała płakać. — Właściwie rada pozwoliła mu dokonać tej egzekucji!

— I żeby wszyscy wiedzieli, że wiesza lotnika — przerwał smutnie Coll — zwierzchnik założył jej skrzydła. Oczywiście, nie zostały rozwinięte, lecz i tak było widać, że to skrzydła. Robił sobie żarty na ten temat. Powiedział jej, żeby skorzystała ze skrzydeł podczas tego upadku i odleciała.


Nieco później, pijąc specjalną herbatę uzdrowiciela i jedząc chleb z kiełbasą, S'Rella odzyskała panowanie nad sobą i opowiedziała Maris i Evanowi wszystko o nieszczęsnej radzie. Coll wyszedł, żeby porozmawiać ze swoją córką.

Opowieść była prosta. Val Jednoskrzydły, który zwołał piątą radę lotników w historii Przystani Wiatrów, stracił kontrolę nad jej przebiegiem. W gruncie rzeczy nie panował nad nią od samego początku. Jednoskrzydli i inni sojusznicy Vala stanowili zaledwie jedną czwartą zebranych, a trzej uprzywilejowani uczestnicy obrad — zwierzchnicy Północnego i Południowego Arrenu i lotnik w stanie spoczynku, Kolmi z Thar Kril, przewodniczący — nie wykazali zrozumienia. Już na samym początku podniosły się gniewne głosy, żeby potępić Tyę i jej zbrodnię. W tym duchu wypowiadał się sam Kolmi. „Ta uziemiona dziewczyna nigdy nie pojmowała, co oznacza bycie lotnikiem" — zacytowała go S'Rella. Reszta wyrażała się podobnie. Ktoś powiedział, że nigdy nie powinna była dostać skrzydeł. Ktoś jeszcze orzekł, że popełniła zbrodnię nie tylko przeciw zwierzchnikowi, ale również przeciwko swoim braciom lotnikom. Trzeci dorzucił, że nie uszanowała drogocennego depozytu w postaci skrzydeł — zszargała największą świętość.

— Katinn z Lomarronu próbował jej bronić — mówiła S' Rella — ale został wygwizdany. Katinnn wściekł się i zaczął ich wszystkich przeklinać. Podobnie jak Tya, napatrzył się wojnom. Niektórzy przyjaciele Tyi usiłowali jej bronić, przynajmniej wytłumaczyć, dlaczego tak postąpiła, ale reszta nie chciała ich słuchać. Kiedy wstał Val, żeby przedstawić własną propozycję, przez chwilę łudziłam się, że mamy jakąś szansę. Mówił świetnie. Był spokojny i rzeczowy, zupełnie inny niż zazwyczaj. Zjednał sobie ludzi przyznając, iż Tya popełniła wielką zbrodnię, lecz potem oświadczył, że mimo wszystko lotnicy muszą jej bronić, że nie możemy pozwolić, aby zwierzchnik zrobił z nią to, co mu przyjdzie do głowy, że nasze losy są związane z jej losem. To było bardzo dobre przemówienie. Mogłoby przechylić szalę» gdyby nie fakt, iż zostało wygłoszone przez Vala, a tamto miejsce roiło się od jego przeciwników. Wielu starszych lotników nadal go nienawidzi.

Val zaproponował, żeby rada pozbawiła Tyę skrzydeł na pięć lat, a potem mogłaby je odzyskać, walcząc w turnieju. Stwierdził też, że musimy naciskać, aby tylko lotnicy mogli sądzić lotników, co oznaczałoby uwolnienie dziewczyny z Thayos pod groźbą sankcji.

Wyznaczył kilka osób, które miały poprzeć jego sugestię i przemówić w jego imieniu, ale to na nic się nie zdało. Kolmi ani razu nie udzielił nam głosu. Rada trwała prawie cały dzień i według mojej oceny przemawiało najwyżej kilkunastu jednoskrzydłych. Kolmi po prostu nie pozwolił, żeby nas wysłuchano.

Kiedy Val skończył, Kolmi udzielił głosu kobiecie z Lomarronu, która oświadczyła, że ojciec Vala został powieszony za popełnienie morderstwa, a sam Val przywiódł do samobójstwa Ari, zabierając jej skrzydła. „Nic dziwnego, że chce, abyśmy bronili tej zbrodniarki", oznajmiła. Dalsze wystąpienia były podobne w tonie. Mówiono o zbrodni, o jednoskrzydłych, którzy nie do końca uświadamiają sobie, co to znaczy być lotnikiem, i tym sposobem propozycja Vala przepadła w ogólnym zamieszaniu.

Potem jacyś starsi lotnicy zasugerowali, że należałoby zamknąć akademie. Nie spotkało się to z powszechną aprobatą. Corm opowiedział się za tą propozycją, ale przeciwko niemu wystąpiła jego własna córka. Było na co patrzeć. Artellijczycy oraz część emerytowanych lotników poparli projekt i wymusili głosowanie, ale zdołali przeciągnąć na swoją stronę niespełna jedną piątą zebranych. Zatem akademiom nic nie zagraża.

— Dobre i to — stwierdziła Maris.

S'Rella kiwnęła głową.

— Potem głos zabrał Dorrel. Wiesz, jak bardzo jest szanowany. Wygłosił wspaniałe przemówienie — wręcz zbyt wspaniałe. Najpierw mówił o idealistycznych pobudkach Tyi i o swojej sympatii dla celu, który próbowała zrealizować. Następnie dodał jednak, że nie możemy pozwolić, by sympatia czy inne emocje wpływały na nasze decyzje. Powiedział, że przestępstwo Tyi uderza w samo serce lotniczej społeczności. Jeśli zwierzchnicy nie mogą liczyć, że lotnicy przekazują posłania wiernie i beznamiętnie, aby ich reprezentować na odległych lądach, na cóż im się przydamy? A skoro nie będą mieli z nas pożytku, ile czasu upłynie, zanim zabiorą nam skrzydła siłą i zastąpią swoimi ludźmi? Dorrel uznał, że nie możemy walczyć ze strażą. Musimy odzyskać zaufanie, które nam okazywano, a dokonamy tego jedynie poprzez wyjęcie Tyi spod prawa, pomimo iż miała dobre intencje. Trzeba zostawić ją swojemu losowi, bez względu na to, jak bardzo jesteśmy jej życzliwi. Jeżeli w jakikolwiek sposób będziemy jej bronić, lądowcy zinterpretują to opacznie i dojdą do wniosku, że pochwalamy jej zbrodnię. Musimy wyraźnie zamanifestować nasze potępienie.

Maris pokiwała głową.

— Spora część tych argumentów jest słuszna, bez względu na ich ponure konsekwencje. Teraz rozumiem, jak przekonywająco mogły zabrzmieć.

— Po Dorrelu występowali dyskutanci o podobnych poglądach: Terakul z Yethienu, stary Arris z Artellii, jakaś kobieta z Wysp Zewnętrznych, Jon z Culhall, Talbot z Shotanu Wielkiego — każda z tych osób jest przywódcą i cieszy się powszechnym szacunkiem. Wszyscy poparli Dorrela. Val pienił się ze złości. Katinn i Athen głośno domagali się prawa głosu, ale Kolmi udawał, że ich nie zauważa. Dyskusja ciągnęła się przez wiele godzin i w końcu — zajęło to niespełna minutę-w wyniku głosowania odrzucono propozycję Vala. Potem rada uznała Tyę za zbrodniarkę i skazała ją na miłosierdzie Thayos. Nie powiedzieliśmy zwierzchnikowi, żeby ją powiesił. Rozważywszy sugestię Jirel ze Skulny, posunęliśmy się tak daleko, że poprosiliśmy go, by tego nie zrobił. Ale to była tylko prośba.

— Nasz zwierzchnik rzadko wysłuchuje próśb — zauważył cicho Evan.

— W tym momencie dla mnie było już po wszystkim — kontynuowała S'Rella. — Właśnie wtedy jednoskrzydli opuścili miejsce obrad.

— Co takiego?

S'Rella skinęła głową.

— Po głosowaniu Val wstał i jego wygląd… Dobrze, że nie miał broni, bo mógłby kogoś zabić; zamiast tego przemówił. Nazwał zebranych głupcami, tchórzami, użył zresztą jeszcze gorszych wyzwisk. Zewsząd miotano na niego przekleństwa. Dochodziło do przepychanek. Val wezwał wszystkich swoich przyjaciół, żeby wyszli. Damen i ja musieliśmy się przeciskać do drzwi. Lotnicy — niektórych z nich znałam od lat — szydzili z nas, wygadywali pod naszym adresem okropne rzeczy. Maris, to było straszne. Ten ich gniew…

— Ale jakoś się wydostaliście.

— Tak. I polecieliśmy na Pomocny Arren — prawie wszyscy jednoskrzydli. Val zaprowadził nas na rozległy teren, stare pole bitwy. Stanął na szczycie zniszczonej fortyfikacji i przemówił do nas. Odbyliśmy naszą własną radę. Wzięła w niej udział jedna czwarta wszystkich lotników Przystani Wiatrów. M y przegłosowaliśmy nałożenie sankcji na Thayos, pomimo iż tamci tego nie uczynili. Właśnie dlatego Katinn przyleciał tutaj ze mną. Mieliśmy oznajmić to zwierzchnikowi razem. Znał już decyzje podjęte przez tamto zgromadzenie, ale Katinn i ja mieliśmy go zapoznać z pogróżkami jednoskrzydłych. — Zaśmiała się gorzko. — Wysłuchał nas chłodno, a gdy skończyliśmy, powiedział, że tacy jak my nie nadają się na lotników i że nic nie sprawi mu takiej przyjemności jak zrezygnowanie z usług jednoskrzydłych, którzy do tej pory przekazywali wiadomości na Thayos. Obiecał, że pokaże nam, jakie ma zdanie o nas, o Valu i o jednoskrzydłych w ogóle.

I rzeczywiście, pokazał nam to bardzo wyraźnie. O zachodzie słońca nadeszli jego strażnicy. Kazano nam wmaszerować na dziedziniec wraz z resztą ludzi i pokazał nam… — Twarz S'Relli poszarzała; rozpamiętywanie tej historii na nowo otworzyło rany.

— Och, S'Rello — rzekła ze współczuciem Maris. Wyciągnęła rękę i uścisnęła dłoń przyjaciółki, ale w momencie, gdy jej dotknęła, S'Rella gwałtownie zadrżała i znowu zaczęła szlochać.


Maris miała kłopoty z zaśnięciem. Niespokojnie przewracała się z boku na bok; jej sny były mroczne i bezkształtne, a ich treść przeważnie stanowiły loty kończące się stryczkiem.

Obudził ją dochodzący z oddali cichy dźwięk muzyki. Do świtu zostało jeszcze kilka godzin.

Obok, na poduszce z pierza, cicho pochrapywał Evan. Maris wstała, ubrała się i wyszła z sypialni. Bari była pogrążona we śnie; miała błogą, niewinną minę dziecka wolnego od trosk, których brzemię odczuwają inni. S'Rella również spała, skulona pod kocami.

Pokój Colla był pusty.

Maris szła za dźwiękiem łagodnej, cichnącej muzyki. Znalazła brata na dworze. Siedział oparty o ścianę domu, w świetle gwiazd, wypełniając chłodne poranne powietrze melancholijnym brzmieniem swej gitary.

Maris usiadła przy nim na wilgotnej ziemi.

— Układasz piosenkę?

— Tak — odparł Coll. Poruszał palcami bardzo powoli. — Jak się domyśliłaś?

— Przypomniałam sobie, że gdy byliśmy młodzi, czasem wstawałeś w środku nocy i wychodziłeś na dwór, żeby w tajemnicy przed wszystkimi popracować nad jakąś melodią.

Coll zagrał ostatni, płaczliwy akord i odłożył gitarę na bok.

— Zatem nie wyzbyłem się dawnych nawyków — stwierdził.

— No cóż, nie mam wyboru. Kiedy w mojej głowie pojawiają się słowa, nie potrafię zasnąć.

— Czy już skończyłeś tę piosenkę?

— Nie. Mam zamiar zatytułować ją Upadek Tyi. Tekst jest już prawie gotowy, ale nie mam melodii. Prawie słyszę ją, ale za każdym razem brzmi inaczej. Czasami jest ponura i tragiczna, powolna i smutna jak ballada o Aronie i Jeni. Innym razem odnoszę wrażenie, że powinna być szybsza, że powinna pulsować niczym krew czowieka dławiącego się ze złości, że powinna palić, powodować ból i tętnić. Co o tym sądzisz, starsza siostro? Jak powinienem ją skomponować? Jakie emocje budzi w tobie upadek Tyi — smutek czy wściekłość?

— Jedno i drugie — odparła Maris. — Wiem, że ci nie pomagam, ale mogę udzielić tylko takiej odpowiedzi. Jest jeszcze coś. Mam poczucie winy, Coll.

Opowiedziała mu o Arrilanie i jego towarzyszach oraz o propozycji, którą jej przedłożyli. Coll słuchał ze współczuciem, a gdy skończyła, wziął siostrę za rękę. Jego palce były zgrubiałe, ale zarazem łagodne i ciepłe.

— Nie wiedziałem — rzekł. — S'Rella nic nie mówiła.

— Wątpię, żeby S'Rella o tym wiedziała — odparła Maris.

— Val prawdopodobnie nakazał Arrilanowi, żeby nie wspominał o mojej odmowie. Poczciwy gość z tego Vala, bez względu na to, co się o nim mówi.

— Twoje poczucie winy jest nierozsądne — oznajmił Coll. — Nawet gdybyś się tam udała, wątpię, żeby to miało duże znaczenie. Obecność lub brak jednej osoby niewiele zmienia. Bez względu na twój udział rada podzieliłaby się i Tya ostatecznie zostałaby powieszona. Nie powinnaś się zadręczać wyrzutami sumienia z powodu zdarzeń, na które nie miałaś wpływu.

— Może masz rację — rzekła Maris — ale przynajmniej powinnam była spróbować, Coll. Może wysłuchaliby mnie — Dorrel i jego przyjaciele, grupa ze Stormtown, Corina, nawet Corm. Oni wszyscy mnie znają. Val nigdy nie potrafiłby do nich dotrzeć, ale ja może zdołałabym utrzymać jedność wśród lotników, gdybym tam się udała i przewodniczyła obradom, jak chciał tego Val.

— Spekulacje — odparował Coll. — Niepotrzebnie zadajesz sobie ból.

— Może nadeszła pora, żebym zadała sobie ból. Bałam się, że znowu zostanę zraniona — właśnie dlatego odmówiłam Arrilanowi, kiedy po mnie przybył. Naprawdę okazałam się tchórzem.

— Maris, nie możesz ponosić odpowiedzialności za wszystkich lotników Przystani Wiatrów. W pierwszym rzędzie powinnaś myśleć o sobie, o własnych potrzebach.

Maris uśmiechnęła się.

— Dawno temu myślałam wyłącznie o sobie i zmieniłam cały świat wokół siebie, żeby pasował do moich aspiracji. Och, wmawiałam sobie, że walczę o dobro wszystkich, ale oboje wiemy, że robiłam to dla siebie. Barrion miał rację, Coll. Byłam naiwna. Nie miałam pojęcia, do czego to wszystko doprowadzi. Wiedziałam tylko, że pragnę latać.

Powinnam była zjawić się na radzie. To był mój obowiązek, Coll. Ale przejmowałam się tylko swoim bólem, swoim życiem, w momencie gdy należało myśleć o ważniejszych sprawach. Moje ręce są splamione krwią Tyi. — Podniosła jedną dłoń do góry.

Coll chwycił tę dłoń i mocno ją ścisnął.

— Bzdury. Widzę tylko, że moja siostra dręczy się bez powodu. Tya odeszła, nie mogłaś jej pomóc, a gdyby nawet istniała taka możliwość, to teraz z pewnością nie możesz nic zrobić. Już po wszystkim. Barrion powiedział mi kiedyś, że nigdy nie należy się martwić przeszłością. Wyraź swój ból w piosence i podaruj ją światu.

— Nie potrafię układać piosenek — powiedziała Maris. — Nie mogę latać. Mówiłam, że chcę być użyteczna, ale odwróciłam się od ludzi, którzy mnie potrzebowali, i bawiłam się w uzdrowicielkę. Nie jestem uzdrowicielką. Nie jestem lotniczką. Wobec tego czym jestem? Kim jestem?

— Maris…

— No właśnie — rzekła. — Maris z Amberly Mniejszej, dziewczyną, która zmieniła świat. Skoro kiedyś dokonałam takiego wyczynu, może zdobędę się na to jeszcze raz. Przynajmniej mogę spróbować. — Nagle zerwała się z miejsca. W bladych promieniach świtu, który lekko barwił horyzont na wschodzie, widać było powagę na jej twarzy.

— Tya nie żyje — przypomniał jej Coll. Wziął gitarę, wstał i popatrzył w oczy swojej przyszywanej siostrze. — Rada została przerwana. Już po wszystkim, Maris.

— Nie — rzekła. — Nie pogodzę się z tym. Sprawa jeszcze nie jest zakończona. Jeszcze nie jest za późno, żeby zmienić zakończenie pieśni o Tyi.


Lekkie dotknięcie Maris szybko zbudziło Evana. Usiadł na łóżku gotowy stawić czoło każdej sytuacji.

— Evan — rzekła Maris, siadając przy nim — wiem, co powinnam zrobić. Musiałam powiedzieć tobie pierwszemu.

Przygładził ręką zmierzwione siwe włosy i zmarszczył brwi.

— Co takiego?

— Ja…ja jestem żywa, Evanie. Nie mogę latać, lecz nadal jestem sobą.

— Miło słyszeć te słowa i wiedzieć, że naprawdę tak myślisz.

— I nie jestem uzdrowicielką. Nigdy nią nie będę.

— Odkryłaś sporo ciekawych rzeczy, prawda? I to wszystko podczas mojego snu? Tak… ja również zdawałem sobie sprawę, że się nie nadajesz na uzdrowicielkę, aczkolwiek nie bardzo mogłem ci o tym powiedzieć. Wydawało mi się, że nie chcesz przyjąć tego do wiadomości.

— Oczywiście, że nie. Myślałam, że nie mam innego wyboru. Cóż innego mi pozostało? Jedynie ból, wspomnienie udręki i poczucie, iż jest się bezużytecznym. Wprawdzie nadal odczuwam ból i nie uwolniłam się od wspomnień, ale nie muszę być bezużyteczna. Muszę się nauczyć żyć z bólem, pogodzić się z nim albo go ignorować, ponieważ mam do zrobienia wiele rzeczy. Tya zginęła, lotnicy są rozbici i tylko ja mogę doprowadzić do poprawy sytuacji. Zatem widzisz… — Przygryzła wargę. Unikała jego wzroku. — Kocham cię, Evanie. Jednak muszę cię opuścić.

— Zaczekaj. — Dotknął jej policzka, a ona spojrzała mu w oczy. Przypomniało jej się, jak patrzyła na te intensywnie niebieskie oczy pierwszy raz, i nagle ogarnęło ją nadspodziewanie silne poczucie straty.

— Powiedz mi teraz, dlaczego musisz mnie opuścić — zażądał.

Bezradnie poruszyła rękami.

— Ponieważ… ponieważ jestem bezużyteczna. Nic tu po mnie.

Evan wstrzymał oddech. Nie wiedziała, czy miał to być płacz czy śmiech.

— Myślałaś, że cię kocham, bo u mnie terminujesz, Maris? Za ile mogłabyś mi pomagać? Szczerze mówiąc, jako uzdrowicielka wystawiałaś moją cierpliwość na ciężką próbę. Kocham cię jako kobietę, kocham cię za to, kim jesteś. A ty, uświadomiwszy sobie, kim jesteś — kim zawsze byłaś — uważasz, że musisz mnie opuścić?

— Czekają mnie ważne zadania — odparła. — Nie wiem, co się ze mną stanie. Być może poniosę klęskę. To, że ze mną jesteś związany, może się okazać dla ciebie niebezpieczne. Może cię spotkać ten sam los co Reniego. Nie chcę cię narażać na ryzyko.

— Ty nie możesz mnie narażać — odparł stanowczo. — Ja sam ryzykuję. — Mocno uścisnął jej rękę. — Może będę mógł ci pomóc w niektórych sprawach — pozwól mi na to. Będę z tobą dzielił ten ciężar i zagrożenie, żebyś nie odczuwała ich tak bardzo. Wiesz, oprócz robienia herbaty dla twoich przyjaciół stać mnie na coś więcej.

— Ależ nie musisz — rzekła Maris. — Nie powinieneś bezsensownie narażać swego życia. To przecież nie twoja walka.

— Nie moja walka? — W głosie było oburzenie. — Czy Thayos nie jest moim domem? Decyzje zwierzchnika Thayos mają wpływ na mnie, na moich przyjaciół, na moich pacjentów. Moja krew jest w tych górach i w tym lesie. T y jesteś tu obca. To, co zdziałasz dla swoich ludzi, dla lotników, będzie miało wpływ również na tutejszą społeczność. A znam tych ludzi tak, jak ty nigdy nie zdołasz ich poznać. Oni też mnie znają i ufają mi. Wielu ma wobec mnie dług, dług, którego nie da się spłacić żelaznymi monetami. Oni mi pomogą, a ja pomogę tobie. Myślę, że potrzebujesz mojej pomocy.

Maris odnosiła wrażenie, że uścisk ręki uzdrowiciela wlewa w jej ciało wielką siłę. Uśmiechnęła się, zadowolona, że nie jest sama; teraz czuła się pewniej.

— Tak, Evanie, rzeczywiście potrzebuję cię.

— Jestem do twojej dyspozycji. Od czego zaczynamy?

Maris oparła się o drewniane wezgłowie łóżka, wtulając twarz w zgięte ramię Evana.

— Potrzebujemy zasłoniętego terenu, bezpiecznego lądowiska dla lotników. Chodzi o to, żeby zwierzchnik i jego szpiedzy nie wiedzieli o ich bytności na Thayos.

Jak tylko skończyła, Evan kiwnął głową.

— Zrobione — oświadczył. — Niedaleko stąd znajduje się opustoszała farma. Gospodarz zmarł ostatniej zimy, toteż las nie porósł jeszcze całkowicie tego miejsca, ale przynajmniej zasłania je przed szpiegami.

— Dobrze. Być może na jakiś czas wszyscy powinniśmy się tam przenieść, na wypadek gdyby szukali nas strażnicy.

— Ja muszę zostać tutaj — rzekł Evan. — Jeśli nie odnajdą mnie strażnicy, to nie zdołają tego zrobić również chorzy. Muszę być do ich dyspozycji.

— To może być dla ciebie niebezpieczne.

— Znam pewną rodzinę w Thossi, rodzinę z trzynaściorgiem dzieci. Pomagałem matce przy trudnych porodach i wiele razy ratowałem jej dzieci od śmierci — chętnie by mi się odwdzięczyli. Ich dom mieści się przy głównej drodze i w pobliżu zawsze będzie się kręciło jakieś dziecko. Jeżeli zjawi się straż, to będzie musiała przejść obok tego domu, a wówczas któreś z dzieci mogłoby przybiec, żeby nas ostrzec.

Maris uśmiechnęła się.

— Świetnie.

— Co jeszcze?

— Przede wszystkim musimy obudzić S'Relle. — Maris usiadła i łagodnie wyzwoliła się z lekkiego uścisku Evana. — Potrzebuję jej, żeby była moją parą skrzydeł, żeby za mnie przekazywała wieści, i to wiele razy. Ale najpierw musi przekazać tę najważniejszą. Wiadomość dla Vala Jednoskrzydłego.


Oczywiście, Val przybył do Maris.

Czekała na niego w drzwiach ciasnej dwuizbowej, drewnianej chatki, mocno podniszczonej, częściowo pokrytej pleśnią. Trzykrotnie zatoczył koło nad zachwaszczonym polem, pobłyskując srebrzystymi skrzydłami na tle złowieszczego nieba, aż w końcu uznał, że lądowanie będzie bezpieczne.

Kiedy opadł na ziemię, pomogła mu zdjąć skrzydła, chociaż dotykanie miękkiej, metalowej tkaniny sprawiło, że drżały jej ręce. Val objął Maris i uśmiechnął się.

— Jak na starą inwalidkę, dobrze wyglądasz — zauważył.

— A ty, jak na idiotę, całkiem płynnie się wysławiasz — odparowała Maris. — Wejdź do środka.

W chatce siedział Coll. Stroił gitarę. Powitał Vala kiwnięciem głowy.

— Usiądź — zwróciła się Maris do Vala. — Chcę, żebyś czegoś posłuchał.

Zerknął na nią zaskoczony, ale posłusznie usiadł.

Coll zaśpiewał pieść o upadku Tyi. Ponaglany przez siostrę, skomponował dwie wersje utworu. Valowi zaprezentował tę smutną.

Val uprzejmie wysłuchał piosenki, tylko nieznacznie zdradzając zaniepokojenie. — Bardzo ładna — stwierdził, gdy Coll skończył. — Bardzo smutna. — Rzucił Maris ostre spojrzenie. — Czy właśnie dlatego wysłałaś po mnie S'Relle i kazałaś mi tu przylecieć z narażeniem życia, pomimo iż poprzysiągłem sobie, że nigdy nie zjawię się na Thayos? Po to, żebym wysłuchał jakiejś piosenki? — Zmarszczył brwi. — Jak bardzo ten upadek uszkodził ci głowę?

Coll wybuchnął śmiechem.

— Daj jej szansę — rzekł.

— Wszystko w porządku — rzekła Maris. — Val i ja przywykliśmy do siebie nawzajem, prawda?

Val zmusił się do uśmiechu.

— Masz szansę. Powiedz mi, o co w tym wszystkim chodzi.

— Wystarczy jedno słowo — odparła Maris. — Tya. I jeszcze odwrócenie rozłamu, który nastąpił podczas rady.

Val nachmurzył się.

— Za późno. Tya nie żyje. Zareagowaliśmy, a teraz czekamy na to, co się wydarzy.

— Nasze czekanie sprawi, że będzie za późno. Nie możemy sobie pozwolić na czekanie, aż lotnicy pozamykają akademie lub ograniczą się do wyzywania na pojedynek tylko tych, którzy twierdzą, że zignorują wasze sankcje. To, że opuściliście zgromadzenie i działaliście bez wsparcia rady, dało broń Cormowi i jemu podobnym.

Val pokręcił głową.

— Zrobiłem to, co należało zrobić. A jednoskrzydłych z każdym rokiem przybywa. Zwierzchnik Thayos może się śmiać, ale ten się śmieje, kto się śmieje ostatni.

— Nie mamy aż tak dużo czasu — odparła Maris. Przez chwilę milczała; myśli przebiegały przez jej głowę tak szybko, że bała się odezwać. Nie mogła sobie pozwolić na odstraszenie Vala. Zgodnie z tym, co powiedziała Collowi, między nią i Valem nie istniało idealne porozumienie, lecz Val, jak tego dowiodło jego zachowanie podczas rady, nadal był drażliwy i wybuchowy. Z pewnością ciężko by mu było się przyznać, że postąpił niewłaściwie.

— Powinnam była wyruszyć z twoimi wysłannikami — *pV wiedziała po chwili — ale bałam się, byłam samolubna. Być może zdołałabym uchronić lotników przed rozłamem.

— Te rozważania są bez sensu — odparł apatycznie Val. — Co się stało, to się nie odstanie.

— Co nie oznacza, że nie można tego zmienić. Rozumiem cię: czułeś, że musisz coś zrobić. Jednak to, co zrobiłeś, może się okazać gorsze od bezczynności. Co będzie, jeśli lotnicy postanowią odebrać ci skrzydła i uziemić wszystkich jednoskrzydłych?

— Niech spróbują.

— A co mógłbyś zrobić? Walczyć z każdym po kolei? Nie. Jeśli lotnicy zdecydowaliby o odebraniu skrzydeł wszystkim tym, którzy popierają twoje sankcje, nic nie mógłbyś zdziałać. Co najwyżej zabiłbyś paru lotników, a potem oglądałbyś śmierć kolejnych jednoskrzydłych, którzy umieraliby tak jak Tya. Zwierzchnicy poparliby lotników przy wydatnej pomocy swoich strażników.

— Jeśli dojdzie do tego… — Val spojrzał na Maris. Na jego twarzy malował się złowróżbny spokój. — Jeśli dojdzie do czegoś takiego, zobaczysz, jak umiera twoje marzenie. Czy ta kwestia tak wiele dla ciebie znaczy? W dalszym ciągu? Przecież zdajesz sobie sprawę, że już nigdy nie będziesz latała.

— Ta sprawa jest ważniejsza niż moje marzenie czy moje życie — odparła Maris. — To coś więcej i dobrze o tym wiesz. Tobie również na niej zależy, Val.

Mieli wrażenie, że cisza w małej chatce tworzy wokół nich szczelny krąg. Nawet palce Colla zamarły na strunach gitary.

— Tak — powiedział Val. Zabrzmiało to jak westchnienie. — Ale co… co mogę zrobić?

— Odwołać tę sankcję — niezwłocznie odparła Maris. — Zanim twoi wrogowie wykorzystają ją przeciwko tobie.

— Czy zwierzchnik odwoła egzekucję Tyi? Nie, Maris, ta sankcja jest naszą jedyną bronią. Inni lotnicy muszą do nas dołączyć albo rozłam będzie się utrzymywał.

— Wiesz, że to jest pusty gest — powiedziała Maris. — Thayos nie odczuje utraty jednoskrzydłych. Wystarczą mu lotnicy rodowi, a zwierzchnik również będzie do dyspozycji wielu posłańców. Twój gest jest bez znaczenia.

— Mój gest oznacza, że dotrzymamy słowa, że nie bawimy się w czcze pogróżki. Poza tym sankcję przegłosowaliśmy wszyscy. Nie mógłbym jej odwołać sam. Szkoda twoich słów.

Maris uśmiechnęła się pogardliwie, ale w głębi duszy miała nadzieję. Val zaczynał spuszczać z tonu.

— Nie baw się ze mną w żadne gierki, Val. To ty uosabiasz jednoskrzydłych. Właśnie dlatego wezwałam cię tutaj. Oboje wiemy, że tamci zrobią wszystko, co im każesz.

— Czy naprawdę prosisz mnie, żebym zapomniał o postępku zwierzchnika? Żebym zapomniał o Tyi?

— Nikt o niej nie zapomni.

Usłyszeli cichy akord.

— Moja piosenka to zagwarantuje — odezwał się Coll. — Za kilka dni będę ją śpiewał w Port Thayos. Podchwycą ją inni śpiewacy. Wkrótce będzie ją słychać wszędzie.

Val popatrzył na niego z niedowierzaniem.

— Masz zamiar zaśpiewać ten utwór w Port Thayos? Czyś ty oszalał? Nie wiesz, że w Port Thayos samo imię Tyi wywołuje przekleństwa i bijatyki? Spróbuj zaśpiewać tę piosenkę w którejkolwiek tawernie, a założę się, że wylądujesz w rynsztoku z poderżniętym gardłem.

— Śpiewakom pozwala się na trochę swobody — odparł Coll. — Zwłaszcza jeśli są dobrzy. Pierwsza wzmianka o Tyi może sprowokować szydercze uwagi, ale kiedy ludzie wysłuchają mojej piosenki, ich odczucia zmienią się. Niebawem Tya stanie się bohaterką, tragiczną ofiarą. Nastąpi to dzięki mojej piosence, aczkolwiek niewielu ludzi uświadomi to sobie albo zechce przyznać mi rację.

— Nigdy nie słyszałem czegoś równie aroganckiego — zauważył Val z rozbawieniem w głosie. Popatrzył na Maris. — Ty go do tego namówiłaś?

— Rozmawialiśmy o tym.

— A czy rozmawialiście też o tym, że Coll może zostać zabity? Część ludzi prawdopodobnie chętnie posłucha piosenki, która czyni z Tyi szlachetną postać, ale jacyś rozwścieczeni, pijani strażnicy postarają się, żeby śpiewak nie rozpowszechniał kłamstw, i rozwalą mu łeb. Wzięliście to pod uwagę?

— Sam zadbam o to, żeby nic mi się nie stało — odparł Coll. Nie wszystkie moje piosenki od razu stają się popularne.

— To jest twoje życie — rzekł Val, kręcąc głową. — Jeśli pożyjesz wystarczająco długo, być może twoje śpiewanie będzie miało jakiś sens.

— Chciałabym, żebyś tu przysłał więcej lotników — powiedziała Maris. — Jednoskrzydłych, którzy choć trochę potrafią śpiewać i grać.

— Chcesz, żeby Coll przygotował ich na dzień, w którym utracą skrzydła?

— Jego pieśń musi się rozejść poza Thayos, i to jak najszybciej — oświadczyła Maris. — Potrzebuję lotników, którzy ją zapamiętają i nauczą jej śpiewaków na innych wyspach. Pragnę, by wszędzie rozpowszechniali tę pieśń jako posłanie od nas. Wszyscy mieszkańcy Przystani Wiatrów poznają Tyę i będą śpiewali utwór Colla o tym, czego próbowała dokonać.

Val zamyślił się.

— Doskonale — oznajmił. — Przyślę tu potajemnie moich ludzi. Poza granicami Thayos piosenka może zdobyć popularność.

— Rozgłosisz też, że sankcje przeciwko Thayos zostały odwołane.

— Nie zrobię tego — warknął. — Nie wystarczy jedna pieśń, żeby pomścić Tyę!

— Czy ty kiedykolwiek znałeś Tyę? — obruszyła się Maris. — Naprawdę nie wiesz, czego usiłowała dokonać? Próbowała zapobiec wojnie i udowodnić zwierzchnikom, że im się nie uda kontrolować lotników. Jednakże sankcje sprawią, że znowu znajdziemy się w rękach zwierzchników, gdyż doprowadziły do rozłamu, który nas osłabił. Tylko poprzez wspólne, całkowicie zgodne działanie lotnicy zdołają stawić opór zwierzchnikom.

— Powiedz to Dorrelowi — odparł chłodno Val. — Nie zrzucaj winy na mnie. Zwołałem radę nie po to, żebyśmy kłaniali się w pas zwierzchnikowi Thayos, tylko dla podjęcia wspólnej akcji na rzecz Tyi. Dorrel odebrał mi radę i osłabił nas. Powiedz to wszystko j e m u, a przekonasz się, jaką ci da odpowiedź!

— Zamierzam to zrobić — spokojnie oznajmiła Maris. — S'Rella właśnie leci na Laus.

— Chcesz go tu sprowadzić?

— Tak. I pozostałych też. Sama nie mogę teraz do nich polecieć. Jak powiedziałeś, jestem kaleką. — Uśmiechnęła się ponuro.

Val wahał się, najwyraźniej próbując ułożyć poszczególne elementy w dającą się pojąć całość.

— Chcesz czegoś więcej niż odwołanie sankcji — zauważył. — To ma być pierwszy krok do zjednoczenia Jednoskrzydłych i lotników rodowych. Jakie są twoje plany, skoro uważasz, że potrafisz nas połączyć?

Maris poczuła ogromną ulgę; wiedziała, że Val nie będzie jej się sprzeciwiał.

— Wiesz, jak umarła Tya? — zapytała. — Wiedziałeś, iż zwierzchnik Thayos był tak okrutny i głupi, że zabił ją, gdy miała na sobie skrzydła? Potem zdarto je z niej i przekazano człowiekowi, którego pokonała w turnieju przed dwoma laty. Ciało Tyi pochowano w nie oznaczonym grobie na polu w pobliżu twierdzy, gdzie zazwyczaj grzebie się złodziei, morderców i innych wyrzutków społecznych. Umierała ze skrzydłami na plecach, ale nie sprawiono jej lotniczego pogrzebu. I nie miała opłakujących ją żałobników.

— No i co z tego? Co to ma wspólnego ze mną? Czego ode mnie oczekujesz, Maris?

Uśmiechnęła się.

— Chcę, żebyś ją opłakiwał, Val. To wszystko. Chcę, żebyś opłakiwał Tyę.


Maris i Evan usłyszeli nowinę z ust wędrownej gawędziarki, dosyć starej, chudej kobiety z Port Thayos, która na krótko zatrzymała się u nich prosząc, aby uzdrowiciel wyciągnął jej cierń z bosej stopy.

— Nasz zwierzchnik zajął kopalnię Thrane — powiedziała podczas zabiegu. — Mówi się nawet, że zamierza najechać samą Thrane.

— Szaleństwo — mruknął Evan. — Znowu będą ginąć ludzie.

— Masz jeszcze jakieś wieści? — zapytała Maris. Na sekretne miejsce wciąż przybywali nowi lotnicy, ale minął już ponad tydzień od czasu, gdy Coll — nauczywszy pieśni kilku jednoskrzydłych — ruszył w drogę do Port Thayos. Kolejne dni były zimne, deszczowe i pełne niepokoju.

— No, o tej lotniczce — odparła kobieta. Skrzywiła się, gdy Evan wyciął cienkim kościanym nożem kolec z jej stopy. — Ostrożnie, medyku — powiedziała.

— Co z tą lotniczką? — zagadnęła Maris.

— Powiadają, że to duch — rzekła kobieta. Evan usunął cierń i zaczął wcierać maść w rozcięte miejsce. — Być może duch Tyi. Kobieta w czerni, milcząca, niespokojna. Przybyła z zachodu dwa dni przed moim wyruszeniem w drogę. Ludzie z bazy wyszli jej na spotkanie, żeby pomóc w lądowaniu i złożeniu skrzydeł. Jednak ona wcale nie wylądowała. Cicho przeleciała nad górami i siedzibą zwierzchnika, a potem skierowała się do Port Thayos. Tam również nie wylądowała. Zatoczyła wielkie koło i zawróciła. Minęła twierdzę zwierzchnika i znalazła się nad bazą, ani razu nie opadając na ziemię i nie wykrzykując choćby jednego słowa. I tak w kółko. Lata w słońcu i podczas burzy, w dzień i w nocy. Krąży w powietrzu o zmierzchu i o świcie. Nie je ani nie pije.

— Fascynujące — rzekła Maris, tłumiąc uśmiech. — Sądzisz, że ona jest duchem?

— Możliwe — odparła stara kobieta. — Wiele razy sama ją widziałam. Spaceruję sobie alejami Port Thayos, czuję, że pada na mnie cień, spoglądam w górę, a ona już tam jest. Wywołała ogromne poruszenie. Ludzi ogarnął strach, a strażnicy utrzymują, że najbardziej boi się zwierzchnik, chociaż usiłuje tego nie okazywać. Kiedy ona przelatuje nad jego siedzibą, zwierzchnik nie wyściubia nosa na zewnątrz, żeby na nią nie spojrzeć. Może boi się, że zobaczy twarz Tyi.

Evan owinął zranioną stopę gawędziarki opatrunkiem nasączonym leczniczym balsamem.

— Gotowe — oznajmił.

Kobieta wstała i oparła się na ramieniu Maris.

— Trochę boli — powiedziała.

— Wdało się zakażenie — odparł Evan. — Masz szczęście. Gdybyś zwlekała z przyjściem do uzdrowiciela jeszcze kilka dni, mogłabyś stracić stopę. Noś buty. Leśne szlaki są niebezpieczne.

— Nie cierpię butów — rzekła kobieta. — Lubię czuć pod stopami ziemię, trawę i skały.

— A lubisz czuć, jak ciernie włażą ci pod skórę? — spytał Evan.

Dyskutowali jeszcze dobrych kilka minut, aż w końcu kobieta zgodziła się nosić but z miękkiego sukna, ale tylko na chorej nodze i jedynie na czas kuracji.

Kiedy sobie poszła, uśmiechnięty Evan zwrócił się do Maris.

— A więc zaczęło się — stwierdził. — Jak to się dzieje, że duch nie je i nie pije?

— Ma przy sobie torbę z orzechami i suszonymi owocami, a także bukłak wody — wyjaśniła Maris. — Lotnicy często zabierają taki ekwipunek na długie trasy. Myślisz, że bez niego bylibyśmy w stanie dolecieć na Artellię czy Węgle?

— Nigdy specjalnie się nad tym nie zastanawiałem.

Maris z roztargnieniem pokiwała głową.

— Podejrzewam, że w nocy potajemnie wysyłają drugą lotniczkę, żeby duch mógł odpocząć. Val sprytnie wybrał osobę, która przypomina Ty ę. Powinnam była o tym pomyśleć.

— Myślałaś o wszystkim wystarczająco dużo — rzekł Evan. — Nie dręcz się wyrzutami. Dlaczego masz taką poważną minę?

— Żałuję, że nie mogę być tą lotniczką — odparła Maris.


Dwa dni później u drzwi ich domu pojawiła się zadyszana dziewczynka. Należała do tej rodziny, która zawdzięczała wiele Evanowi, toteż przez chwilę Maris ogarnął strach, że przyszła po nią straż. Okazało się, że dziewczynka przybiegła tylko po to, by przekazać najnowsze wieści. Evan prosił, by informowano go o wszystkim, co dzieje się w Thossi.

— Przybył pewien handlarz — oznajmiła dziewczynka. — Mówił o lotnikach.

— Co mówił? — zagadnęła Maris.

— Powiedział staremu Mullishowi w gospodzie, że zwierzchnik jest przerażony. Mówił, że jest ich trzech — trzech lotników w czerni, którzy nieustannie krążą. — Wstała i okręciła się w kółko z rozpostartymi ramionami, żeby pokazać gospodarzom, co ma na myśli. Maris popatrzyła na Evana i uśmiechnęła się.


— Teraz jest ich siedmiu — wyjawił im potężny, tęgi mężczyzna. Przyszedł do nich cały pobity i zakrwawiony. Miał na sobie strzępy munduru straży, z której zdezerterował.

— Chcieli mnie wysłać na Thrane — wyjaśnił — ale za nic w świecie tam nie wyruszę. — Kiedy przerywał swą opowieść, kaszlał i pluł krwią.

— Siedmiu?

— Zła liczba — powiedział mężczyzna i znowu się zakrztusił. — W dodatku wszyscy są ubrani na czarno, a to pechowy kolor. Niczego dobrego nie możemy się po nich spodziewać. — Zaniósł się tak gwałtownym kaszlem, że nie mógł dalej mówić.

— Spokojnie, spokojnie — prosił Evan. Podał przybyszowi wino zmieszane z ziołami, a potem wraz z Maris zaprowadził go do łóżka.

Jednakże tęgi mężczyzna nie mógł spokojnie leżeć. Gdy tylko przeszedł mu dławiący kaszel, zaczął mówić dalej:

— Na miejscu zwierzchnika wysłałbym kolumnę bieżników, żeby zestrzelili tamtych. Właśnie tak bym zrobił. Niektórzy mówią, że strzały przeleciałyby przez nich, nie czyniąc im szkody, ale ja mam na ten temat inne zdanie. Myślę, że czarni lotnicy są takimi samymi śmiertelnikami jak ja. — Poklepał się po wydatnym brzuchu. — Nie można pozwolić, żeby sobie tak swobodnie latali. Oni sprowadzają na nas wszystkich nieszczęście. Pogoda jest od jakiegoś czasu kiepska, ryby nie biorą, a słyszałem też, że ludzie w Port Thayos, którzy znaleźli się choć na chwilę w cieniu skrzydeł lotników, zapadają na jakąś chorobę i umierają. Na Thrane wydarzy się coś okropnego, czuję to i dlatego nie chciałem tam się udać. Miałbym popłynąć na wyspę, nad którą krąży siedmiu czarnych lotników? Co to, to nie. Powiadam wam, że to nieczysta moc, która niczego dobrego nam nie przyniesie.

W każdym razie nie przyniosła nic dobrego tęgiemu mężczyźnie. Do takiego wniosku Maris doszła następnego ranka, zaniósłszy mu śniadanie. Zwaliste ciało przybysza było sztywne i zimne. Evan pochował go w lesie, między grobami kilkunastu innych podróżników.


— Dwudziestu lotników. Wszyscy w czerni, milczący, ponurzy — powiedziała młoda śpiewaczka. Miała złociste włosy i błękitne oczy, a także słodki głos i swobodny styl bycia. — Powstanie o nich cudowna piosenka! Już zaczęłabym nad nią pracować, gdybym tylko wiedziała, jak to wszystko się skończy.

— Jak myślisz, dlaczego tu są? — zagadnął Evan.

— Oczywiście ze względu na Tyę — odparła młoda kobieta, zdumiona, że ktoś zadaje takie pytanie. — Skłamała, by powstrzymać wybuch wojny, a zwierzchnik zabił ją za to. Założę się, że noszą żałobę na jej cześć. Wielu ludzi opłakuje Tyę.

— Ach, tak — rzekł Evan. — Tya. Jej historia również mogłaby stać się tematem piosenki. Zastanawiałaś się nad skomponowaniem takiego utworu?

Śpiewaczka wyszczerzyła zęby w uśmiechu.

— Jest już jeden — powiedziała. — Słyszałam go w Port Thayos. Proszę bardzo, zaraz ją wam zaśpiewam.


Maris spotkała Katinna z Lomarronu na porzuconym polu, gdzie cienkie zielone rzezimieszki i zdeformowane smoki błotne szybko pokrywały łan dzikiej pszenicy. Zwalisty mężczyzna zgrabnie wylądował. Jego srebrzyste skrzydła kontrastowały z czarnym ubiorem i naszyjnikiem z kłów scylli.

Maris zaprowadziła Katinna do domu i poczęstowała go wodą.

— No i co?

Otarł wilgotne usta i uśmiechnął się od ucha do ucha.

— Wzbiłem się bardzo wysoko i zobaczyłem ten krąg daleko w dole. Ach, żałuj, że tego nie widziałaś! Teraz lata ich tam chyba ze czterdziestu. Zwierzchnik na pewno poci się ze strachu.

A wieść dociera coraz dalej. Kolejni jednoskrzydli ściągają z całej wschodniej części, a sam Val przekazał nowiny Zachodowi, toteż niebawem dołączą do nas następni. Już teraz jest ich tak wielu, że z łatwością można niepostrzeżenie wyrwać się z kręgu i coś zjeść albo odpocząć.

Nie zazdroszczę biednej Alain, która to wszystko zaczęła. Bez wątpienia jest mocną lotniczką. Jeszcze nie widziałem, żeby była zmęczona. Akurat odpoczywa w dyskretnym miejscu na Thrynel, ale wkrótce do nas wróci. Jeśli chodzi o mnie, właśnie zamierzam dołączyć do kręgu.

Maris kiwnęła głową.

— A co z piosenką Colla?

— Śpiewają ją na Lomarronie i Południowym Arrenie, i na Lądowisku Ptaka. Sam wielokrotnie ją słyszałem. A dotarła również na Południe i na Wyspy Zewnętrzne, oraz, oczywiście, do części zachodniej — na twoją Amberly, Culhall i Poweet. Ponoć staje się popularna wśród śpiewaków w Stormtown.

— Dobrze — powiedziała Maris. — Dobrze.


— Jem został wysłany przez zwierzchnika, żeby zadać pytania czarnym lotnikom — oświadczył przyjaciel Evana, powtarzając wieści z Thossi. — Ponoć rozpoznał ich i wołał do nich po imieniu, ale oni nie chcieli się do niego odezwać. Powinieneś udać się do miasta i zobaczyć ich, Evanie. Ilekroć spogląda się w górę, na niebie widzi się pełno lotników.

— Zwierzchnik kazał się lotnikom wynieść, lecz oni nie chcą go usłuchać. Zresztą, dlaczegóż mieliby to uczynić? Jak powiadają śpiewacy, niebo należy do lotników!

— Słyszałam, że z Thrane przybyła do nich lotniczka z posłaniem od swojego zwierzchnika do naszego, ale gdy wyszedł jej na spotkanie w sali audiencyjnej, pobladł ze strachu, gdyż lotniczka była od stóp do głów ubrana na czarno. Wysłuchał jej z drżeniem, ale zanim ją puścił, zadał pytanie, dlaczego jest ubrana całkowicie na czarno. „Lecę dołączyć do kręgu" — oznajmiła ze spokojem — „i opłakiwać Tyę". I właśnie tak postąpiła.

— Ponoć wszyscy śpiewacy w Port Thayos przywdziewają teraz czarne stroje. I nie tylko oni. Na ulicach pełno jest handlarzy sprzedających czarne sukno, a farbiarze mają pełne ręce roboty.

— Jem przyłączył się do czarnych lotników!

— Zwierzchnik polecił strażnikom wycofać się z Thrane. Ponoć obawia się ewentualnej akcji czarnych lotników i chce mieć wokół siebie najlepszych łuczników. Twierdza dosłownie pęka w szwach. Mówi się, że zwierzchnik nie chce wychodzić na zewnątrz w obawie, że skrzydła czarnych lotników mogłyby rzucić na niego cień.


S'Rella wróciła z pomyślną nowiną. Dorrel miał się zjawić niespełna dzień po niej. Całe popołudnie Maris czatowała na klifach, nie mogąc usiedzieć w domu razem z przyjaciółką. Wreszcie została nagrodzona widokiem czarnej postaci na horyzoncie. Szybko udała się do lasu, żeby wyjść na spotkanie przybyszowi.

Był gorący, bezwietrzny dzień. Taka pogoda nie sprzyjała lataniu. Maris opędzała się od atakujących ją owadów i brnęła przez wysoką trawą, która niemal przesłaniała chatkę. Serce biło jej mocno z podniecenia. Otworzyła ciężkie drewniane drzwi.

Zmrużyła oczy, gdyż ciemne wnętrze silnie kontrastowało z oślepiającym ją słońcem. Poczuła czyjąś rękę na ramieniu, a po chwili znajomy głos wypowiedział jej imię.

— Ty… ty zjawiłeś się — rzekła. Nagle zaparło jej dech w piersiach. — Dorrel.

— Wątpiłaś w to, że przybędę?

Teraz widziała go wyraźnie. Uśmiechał się tak jak zawsze i stał, przybrawszy pozę, którą doskonale pamiętała.

— Masz coś przeciwko temu, żebyśmy usiedli? — zagadnął. — Jestem okropnie zmęczony. Lot z Zachodu trwał długo, a próba doścignięcia S'Relli nie wyszła mi na dobre.

Usiedli blisko siebie, na dwóch identycznych krzesłach, które kiedyś musiały wyglądać bardzo ładnie, lecz teraz poduszki były pełne kurzu, zielonkawe i nieco wilgotne na skutek pleśni.

— Jak się czujesz, Maris?

— Ja… żyję. Zapytaj mnie o to za jakiś miesiąc, to może będę miała dla ciebie lepszą odpowiedź. — Spojrzała w jego ciemne, niespokojne oczy i znowu odwróciła wzrok. — Długo się nie widzieliśmy, prawda, Dorr?

Skinął głową.

— Kiedy nie było cię na radzie, zrozumiałem… Miałem nadzieję, że robisz to, co jest dla ciebie najlepsze. Poczułem nie dające się wyrazić zadowolenie, gdy S'Rella przyleciała do mnie z wiadomością od ciebie, z twoją prośbą, żebym się zjawił. — Wyprostował się na krześle. — Jednak z pewnością nie sprowadziłaś mnie tutaj wyłącznie po to, żeby zobaczyć się ze swoim starym przyjacielem.

Maris wzięła głęboki oddech.

— Potrzebuję twojej pomocy. Wiesz o kręgu? O czarnych lotnikach?

Kiwnął głową potakująco.

— Wieść o tym już się rozeszła. Zresztą, sam ich dostrzegłem, lecąc tutaj. Imponujący widok. To twoja sprawka?

— Tak.

Pokręcił głową.

— I założę się, że to krążenie lotników nie jest celem samym w sobie. Jaki masz plan?

— Pomożesz mi w jego realizacji? Potrzebujemy cię.

— My? Zdaje się, że stanęłaś po stronie jednoskrzydłych, tak? — W głosie Dorrela nie było słychać złości ani potępienia, lecz Maris uświadomiła sobie, że jej dawny przyjaciel oddala się od niej coraz bardziej.

— Tu nie chodzi o stawanie po czyjejś stronie, Dorr. Przynajmniej nie w społeczności lotników. Zresztą, taki sposób postępowania oznaczałby śmierć, koniec wszystkiego, co jest dla nas drogie. Lotnicy — ci rodowi i jednoskrzydli — nie mogą być podzieleni i zdani na łaskę zwierzchników.

— Zgadzam się. Ale jest już za późno. Było za późno już wówczas, gdy Tya okazała pogardę dla wszelkich praw i tradycji, decydując się pierwszy raz na kłamstwo.

— Dorr — odezwała się Maris przymilnym tonem, starając się przemówić mu do rozsądku — ja również nie aprobuję postępku Tyi. Chciała dobrze; to, co zrobiła, było niewłaściwe, z tym się zgadzam, ale…

— Ja się zgadzam, ty się zgadzasz, ale… zawsze jest jakieś ale — przerwał jej. — Zawsze dochodzimy do tego punktu. Tya już nie żyje — to nie budzi niczyjej wątpliwości. Nie żyje, ale na tym sprawa się nie kończy, wręcz przeciwnie. Inni jednoskrzydli uznają ją za bohaterkę, męczennicę. Zginęła dlatego, że kłamała, oddała życie za prawo do niemówienia prawdy, fle jeszcze kłamstw zostanie wypowiedzianych? Ile czasu upłynie, zanim ludzie przestaną być nieufni wobec nas? Ponieważ jednoskrzydli odmówili potępienia Tyi i odłączyli się od nas, rozważa się… w nielicznym gronie… zamknięcie akademii, zlikwidowanie turniejów i powrót do dawnej tradycji, do czasów, gdy lotnik stawał się lotnikiem na całe życie.

— Przecież nie chcesz tego.

— Nie, nie, nie chcę. — Na moment zgarbił się, co nie było u niego typowe, i westchnął. — Maris, ta sprawa wykracza daleko poza moje czy twoje zachcianki. Wymknęła nam się z rąk. Wyprowadzając jednoskrzydłych z rady i ogłaszając nielegalne sankcje, Val podpisał na nich wyrok śmierci.

— Sankcje można odwołać — zauważyła Maris.

Dorr spojrzał na nią ze zdumieniem. Zmrużył oczy.

— Czy powiedział ci to Val Jednoskrzydły? Ja mu nie wierzę. On prowadzi jakąś podstępną grę, usiłuje mnie zwieść i w tym celu wykorzystuje ciebie.

— Dorrel! — Wstała z oburzeniem. — Proszę, zaufaj mi choć trochę! Nie jestem marionetką Vala! Nie obiecał, że odwoła sankcje, i wcale mnie nie wykorzystuje. Próbowałam go przekonać, że najlepiej będzie działać tak, aby nastąpiło ponowne zjednoczenie lotników rodowych i jednoskrzydłych. Val jest uparty i porywczy, ale nie ma klapek na oczach. Wprawdzie nie chciał obiecać, że odwoła sankcje, ale w końcu zdał sobie sprawę z tego, że popełnił błąd — te sankcje honorowała jedynie mała grupa, a rozłam wśród lotników nie przyniósł korzyści żadnej ze stron.

Dorrel popatrzył na Maris w zamyśleniu. Potem wstał również i zaczął krążyć po małym, zakurzonym pomieszczeniu.

— Niezły wyczyn — przekonać Vala Jednoskrzydłego, że nie miał racji — zauważył. — Ale jaki będzie teraz z tego pożytek? Czy on się zgadza, że nasz plan był dobry?

— Nie — odparła Maris. — Zresztą, nasz plan też miał wady. Moim zdaniem, postąpiłeś zbyt surowo. Och, wiem, co myślałeś — wiem, że musiałeś potępić przestępstwo Tyi i uznałeś, iż zrobisz najlepiej, przekazując ją zwierzchnikowi, by ten mógł dokonać na niej egzekucji.

Dorrel zatrzymał się i rzucił jej pochmurne spojrzenie.

— Maris, wiesz, że nigdy nie miałem takiego zamiaru. Nie wierzyłem, że Tya umrze. Jednakże propozycja Vala była absurdalna — ludzie odnieśliby wrażenie, że przebaczamy jej to, co zrobiła.

— Rada powinna była nalegać na wydanie Ty i. Lotnicy ukaraliby ją sami i pozbawili skrzydeł na zawsze.

— Ależ my ją pozbawiliśmy skrzydeł.

— Nie — odparła Maris. — Pozwoliliście, żeby uczynił to zwierzchnik, który powiesił ją, gdy miała je na sobie! Jak myślisz, dlaczego tak postąpił? Żeby pokazać, że może uśmiercić lotnika i ujdzie mu to płazem.

Na twarzy Dorrela malowało się przerażenie. Podszedł do kobiety i ścisnął ją za ramię.

— Maris, nie! Gdy ją wieszał, miała na sobie skrzydła?

Skinęła głową.

— Nie słyszałem o tym. — Znowu opadł na krzesło, jakby ktoś podciął mu nogi.

— Dopiął swego — zapewniła Maris. — Dowiódł, że lotników można zabijać równie łatwo jak wszystkich innych ludzi. I odtąd będą zabijani. Teraz gdy ty i Val doprowadziliście do rozłamu lotników rodowych i jednoskrzydłych na dwa wzajemnie zwalczające się obozy, zwierzchnicy nie omieszkają skorzystać z okazji. Zażądają przysiąg lojalności, ustanowią zasady i nakazy, żeby kontrolować lotników, a buntowników skażą za zdradę i stracą. Z czasem, być może, uznają skrzydła za swoją własność i będą je rozdawać tym, którzy będą posłuszni. Aresztowania i egzekucje grożą innym lotnikom choćby jutro. Wystarczy, żeby kolejny zwierzchnik uświadomił sobie, jaką ma władzę — żeby pamiętał, iż rozbici lotnicy nie potrafią skutecznie mu się przeciwstawić. — Usiadła i przyglądała się Dorrelowi, niemal wstrzymując oddech, w nadziei, że usłyszy pożądaną odpowiedź.

Dorrel skinął głową.

— To, co mówisz, jest niezbitą prawdą i budzi strach, ale… cóż ja mogę zrobić? Tylko Val i inni jednoskrzydli mogą podjąć decyzję o dołączeniu do nas. Z pewnością nie oczekujesz, że będę próbował zjednoczyć lotników i nawoływać ich do ogłoszenia naszych własnych spóźnionych sankcji?

— Oczywiście, że nie. Ale to nie zależy tylko od Vala — nie może. Obie strony muszą się zdobyć na pojednawcze gesty.

— Jakiego rodzaju gesty?

Maris pochyliła się do przodu.

— Dołącz do czarnych lotników — powiedziała. — Opłakuj Tyę. Przyłącz się do reszty. Kiedy rozejdzie się wieść, że Dorrel z Laus jest pogrążony w żałobie tak jak jednoskrzydli, inni uczynią to samo.

— Obchodzić żałobę? — Zmarszczył brwi. — Chcesz, żebym ubrał się na czarno i latał w kręgu? — zapytał podejrzliwie. — I co jeszcze? Co jeszcze mam robić wspólnie z czarnymi lotnikami? Czy twój plan polega na tym, że chcesz wzmocnić sankcje przeciw Thaoys, każąc lotnikom krążyć nad wyspą?

— Nie. To nie jest sankcja. Oni nie przeszkadzają innym lotnikom w przekazywaniu wieści na Thayos i z wyspy. Gdybyś ty musiał wraz ze swoimi zwolennikami opuścić krąg, nikt by was nie powstrzymywał. Tylko zrób ten gest.

— To więcej niż gest i więcej niż żałoba. Jestem tego pewien — rzekł Dorrel. — Maris, bądź ze mną uczciwa. Znamy się od bardzo dawna. Ze względu na uczucie, które wciąż do ciebie żywię, zrobiłbym wiele. Jednakże nie mogę działać wbrew własnym przekonaniom i nie dam się zwieść. Proszę, nie graj w jedną z gier Vala Jednoskrzydłego i nie próbuj mnie wykorzystywać. Myślę, że jesteś mi winna uczciwość.

Maris spokojnie patrzyła mu w oczy, ale ogarnęło ją poczucie winy. Rzeczywiście, usiłowała go wykorzystać — stanowił ważny element jej planu, a pamiętając o tym, ile znaczyli dla siebie w przeszłości, była pewna, że dawny ukochany nie sprawi jej zawodu. Jednakże nie miała zamiaru go oszukiwać.

— Dorr, zawsze uważałam cię za przyjaciela, nawet gdy mieliśmy odmienne poglądy — odparła spokojnie. — Nie proszę cię jednak o przyjacielską przysługę. Chodzi o coś ważniejszego. Myślę, że zlikwidowanie rozłamu między lotnikami rodowymi i jednoskrzydłymi jest równie istotne dla ciebie jak dla innych.

— Wobec tego powiedz mi całą prawdę. Wyjaśnij naprawdę, czego ode mnie chcesz.

— Chcę, żebyś dołączył do czarnych lotników i dowiódł, iż jednoskrzydli nie są osamotnieni. Pragnę doprowadzić do ponownego zjednoczenia lotników i jednoskrzydłych, pokazać światu, że nadal potrafią działać wspólnie.

— Uważasz, że jeśli Val i ja polecimy razem, to zapomnimy o wszystkim, co nas dzieli?

Maris uśmiechnęła się smutno.

— Kiedyś, dawno temu, może byłam tak naiwna. Ale to już się skończyło. Mam nadzieję, że jednoskrzydli i lotnicy rodowi będą działali wspólnie.

— Jak? Co zrobią oprócz uczestnictwa w tej dziwacznej ceremonii żałobnej?

— Czarni lotnicy nie mają przy sobie broni, nie wysuwają żadnych gróźb i nawet nie lądują na Thayos — odparła. — Są tylko żałobnikami, nikim więcej, lecz ich obecność wprawia zwierzchnika Thaoy s w ogromne zdenerwowanie. On tego nie pojmuje. Już jest tak przerażony, że wezwał swoją straż z Thrane. Zatem czarni lotnicy odnieśli sukces w tym, co nie powiodło się Tyi, i położyli kres wojnie.

— Jednak zwierzchnik z pewnością przezwycięży strach, a czarni lotnicy nie mogą krążyć nad Thayos w nieskończoność.

— Tutejszy zwierzchnik jest człowiekiem porywczym, krwiożerczym, a zarazem tchórzliwym — rzekła Maris. — Ludzie skłonni do przemocy zawsze podejrzewają o nią innych. Poza tym on nie ma w zwyczaju czekać, aż ktoś coś zrobi. Sądzę, że wkrótce zdobędzie się na jakiś czyn. Moim zdaniem, da lotnikom powód do działania.

Dorrel nachmurzył się.

— Co zrobi? Zasypie nas gradem strzał, żebyśmy nie krążyli nad wyspą?

— Nas?

Dorrel potrząsnął głową, ale uśmiechał się.

— To może być niebezpieczne, Maris. Prowokowanie go do działania…

Jego uśmiech dodał Maris otuchy.

— Czarni lotnicy tylko latają. Jeśli Port Thayos ożywia się na ich widok, to dzieje się tak za sprawą zwierzchnika i jego poddanych.

— Zwłaszcza śpiewaków i uzdrowicieli — wiemy, jakiego potrafią narobić zamieszania! Spełnię twoją prośbę, Maris. Będę miał co opowiadać wnukom. Tak czy owak, nie nacieszę się długo skrzydłami — Jan wyrasta na wspaniałego lotnika.

— Och, Dorr!

Podniósł rękę.

— Będę nosił czerń na znak żałoby po Tyi — powiedział ostrożnie. — I dołączę do wielkiego kręgu, który ją opłakuje. Nie uczynię jednak niczego, co wydałoby się usprawiedliwieniem jej zbrodni albo sankcją przeciw Thayos za śmierć lotniczki. — Wstał i przeciągnął się. — Naturalnie, gdyby coś się stało, gdyby zwierzchnik ośmielił się nadużyć swej władzy i zagroził lotnikom, to wtedy wszyscy — lotnicy rodowi i jednoskrzydli — musimy działać razem.

Maris również wstała. Była uśmiechnięta.

— Wiedziałam, że dojdziesz do takiego wniosku — rzekła.

Objęła go ramionami i przyciągnęła w czułym geście. Wtedy Dorrel uniósł głowę i pocałował ją. Być może zrobił to, mając w pamięci dawne czasy, ale przez chwilę nie pamiętali o długim okresie rozstania; znowu byli młodzi i zakochani, całe niebo i to, co rozpościerało się w dole, należało tylko do nich.

Wreszcie przestali się całować i oderwali od siebie: dawni przyjaciele, których łączyły wspomnienia i lekki żal.

— Bezpiecznego lotu, Dorrel — odezwała się Maris. — Wracaj szybko.


Opuściwszy nadmorską skałę, skąd Dorrel wyruszył na Laus, Maris była pełna nadziei. Odczuwała również smutek — kiedy pomagała Dorrelowi rozłożyć skrzydła i obserwowała jego postać na ciepłym, błękitnym niebie, ogarnęła ją dawna, dobrze znajoma tęsknota.

Jednak tym razem ból był nieco mniejszy. Wprawdzie dałaby wiele, żeby znowu polecieć z Dorrelem, ale pochłaniały ją inne sprawy, toteż bez trudu odpędziła przygnębiające myśli o podniebnych ewolucjach i zajęła się bardziej praktycznymi kwestiami. Dorrel obiecał jej, że niebawem wróci ze swoimi stronnikami. Już cieszyła się wizją powiększenia kręgu czarnych lotników.

Kiedy zbliżyła się do domu Evana, z zadumy wyrwał ją przenikliwy szloch. Otworzyła pośpiesznie drzwi i ujrzała zapłakaną Bari oraz Evana, który bezskutecznie usiłował pocieszyć dziewczynkę. Była tam też S'Rella wraz z chłopcem z Thossi.

— Co się stało? — zawołała z niepokojem Maris.

Słysząc głos ciotki, Bari odwróciła się i podbiegła do niej z płaczem.

— Mój ojciec. Zabrali mojego ojca. Och, zrób coś, żeby oni… proszę cię, zrób coś…

Maris objęła szlochającą dziewczynkę i pogładziła ją po włosach.

— Co się stało z Collem?

— Został aresztowany i zabrany do twierdzy — odparł Evan. — Zwierzchnik schwytał ponadto kilku innych śpiewaków — wszystkich, o których było wiadomo, że wykonywali pieśń Colla o Tyi. Zamierza ich stracić za to, że dopuścili się zdrady.

Maris nie wypuszczała Bari z objęć.

— No, uspokój się — prosiła. — Już cicho, Bari.

— W Port Thayos wybuchł bunt — odezwał się chłopiec z Thossi. — Kiedy do gospody Pod Księżycową Rybą przyszli strażnicy, żeby zabrać śpiewaczkę Lanyę, musieli stawić czoło klientom, którzy próbowali jej bronić. Strażnicy użyli pałek. Nikt nie został zabity.

Maris słuchała chłopca w otępieniu, usiłując zrozumieć w pełni sens jego słów.

— Polecę do Vala — oświadczyła S'Rella. — Rozpuszczę wieści wśród czarnych lotników — zjawią się wszyscy. Zwierzchnik będzie musiał uwolnić Colla!

— Nie — odparła Maris. Nadal obejmowała Bari, która przestała płakać. — Nie, Coll jest lądowcem, śpiewakiem. Nie może niczego oczekiwać od lotników — oni nie zjednoczą się, żeby go bronić.

— Ale on jest twoim bratem!

— To nie robi żadnej różnicy.

— Musimy coś zrobić — upierała się S'Rella.

— Zrobimy. Mieliśmy nadzieję, że uda nam się sprowokować zwierzchnika, ale sądziliśmy, że zaatakuje lotników, a nie śpiewaków. Jednakże teraz doszło do tego… Coll i ja rozważaliśmy taką możliwość. — Delikatnie uniosła palcem brodę Bari i otarła jej łzy.

— Bari, musisz teraz wyjechać.

— Nie! Chcę, żeby wrócił mój ojciec. Nie ruszę się bez niego!

— Bari, posłuchaj mnie. Musisz stąd odejść, zanim złapie cię zwierzchnik. Twój ojciec na pewno by sobie tego nie życzył.

— Nie dbam o to — rzekła z uporem Bari. — Nie dbam o to, czy zwierzchnik mnie złapie! Chcę być z moim ojcem!

— Nie chcesz polecieć? — zapytała Maris.

— Polecieć? — Twarz Bari pojaśniała.

— S' Rella pozwoli ci polecieć z sobą nad oceanem — powiedziała Maris — jeśli jesteś wystarczająco duża, by się nie bać. — Popatrzyła na S'Relle. — Dasz radę ją wziąć, prawda?

S'Rella kiwnęła głową.

— Jest lekka. Val ma pomocników na Thrynel. To będzie łatwy lot.

— Jesteś dużą dziewczynką — powiedziała Maris. — Chyba nie będziesz się bała?

— Nie boję się — zapalczywie odparła Bari, czując, że jej duma została urażona. — Przecież wiesz, że mój ojciec latał.

— Wiem — powiedziała z uśmiechem Maris. Przypomniała sobie, jakim strachem napawało Colla latanie. Miała nadzieję, że Bari nie odziedziczyła po ojcu akurat tej cechy.

— A ty uratujesz mojego ojca? — zapytała Bari.

— Tak — odparła Maris.

— A co mam robić, kiedy już zaniosę ją na Thrynel? — zagadnęła S'Rella.

— Chcę, żebyś poleciała do twierdzy z wiadomością dla zwierzchnika. — Maris wzięła Bari za rękę. — Powiedz mu, że to wszystko moja sprawka, że to ja namówiłam Colla i innych śpiewaków. Powiedz mu, że stawię się u niego, gdy tylko wypuści Colla i resztę.

— Maris, on cię powiesi — rzekł Evan.

— Być może — odparła Maris. — Muszę jednak zrobić wszystko, co w mojej mocy.


— On się zgadza — oznajmiła S'Rella po powrocie. — Na dowód szczerości swoich intencji uwolnił wszystkich śpiewaków z wyjątkiem Colla. Zabrano ich łodzią na Thrynel i zabroniono kiedykolwiek wrócić na Thayos. Sama widziałam, jak opuszczali twierdzę.

— A Coll?

— Pozwolono mi z nim porozmawiać. Jest cały i zdrów, aczkolwiek martwi się o swoją gitarę — nie mógł jej zatrzymać przy sobie. Zwierzchnik oświadczył, że będzie więził Colla przez trzy dni. Jeśli do tego czasu nie zjawisz się w twierdzy, Coll będzie wisiał.

— Wobec tego muszę się tam udać natychmiast — rzekła Maris.

S'Rella chwyciła ją za rękę.

— Coll błagał, żebym cię ostrzegła. Powiedział, że nie wolno ci się tam zjawiać pod żadnym pozorem. Twierdzi, że to byłoby zbyt niebezpieczne.

Maris wzruszyła ramionami.

— To jest niebezpieczne również dla niego. Oczywiście, popłynę tam.

— To może być pułapka — zauważył Evan. — Zwierzchnikowi nie można ufać. Być może zamierza powiesić was oboje.

— Jestem zmuszona wystawić się na takie ryzyko. Jeżeli się tam nie zjawię, Coll z pewnością zostanie powieszony. Nie mogę mieć na sumieniu jego śmierci — to ja go w to wpakowałam.

— Nie podoba mi się to wszystko — oświadczył Evan.

Maris westchnęła.

— Jeżeli natychmiast nie ucieknę z Thayos, prędzej czy później zwierzchnik i tak mnie dopadnie. Oddając się w jego ręce, mam szansę uratować Colla. I może dokonam czegoś więcej.

— A cóż więcej możesz zdziałać? — zapytała S'Rella. — Powiesi ciebie i prawdopodobnie także twojego brata i na tym się skończy.

— Jeżeli mnie powiesi — odparła Maris — będzie to wydarzenie. Nic nie zjednoczy lotników tak mocno jak moja śmierć.

S'Rella zrobiła się blada jak płótno.

— Maris, nie — szepnęła.

— A więc moje przypuszczenia okazały się trafne — odezwał się Evan nienaturalnie spokojnym głosem. — To jest ta tajemnica, która kryje się w twoich planach. Postanowiłaś zakończyć swoje życie jako męczennica.

Maris zmarszczyła brwi.

— Bałam się powiedzieć ci o tym, Evanie. Rozważałam taką możliwość — musiałam brać ją pod uwagę, kiedy planowałem to wszystko. Czy jesteś zły?

— Zły? Nie. Rozczarowany. Zraniony. I bardzo smutny. Uwierzyłem ci, gdy mówiłaś, że postanowiłaś żyć dalej. Wydawałaś się szczęśliwsza i mocniejsza psychicznie. Sądziłem, że naprawdę mnie kochasz i że mogę ci pomóc. — Westchnął. — Nie uświadamiałem sobie, że zamiast życia wybrałaś po prostu coś, co uważałaś za szlachetniejszy rodzaj śmierci. Nie mogę ci odmówić tego, czego pragniesz. Zmagam się ze śmiercią na co dzień i nigdy nie wydała mi się szlachetna, ale być może przyglądam się jej zbyt wnikliwie i nie mam dystansu. Spełnisz swoje życzenie, a gdy już ciebie nie będzie na tym świecie, śpiewacy, bez wątpienia, ułożą na ten temat bardzo piękne piosenki.

— Nie chcę umrzeć — odparła cicho.

Podeszła do Evana i złapała go za ramiona.

— Spójrz mi w oczy i posłuchaj mnie — powiedziała. Zauważyła smutek w jego błękitnych oczach; wyrzucała sobie, iż doprowadziła go do takiego stanu. — Kochany, musisz mi uwierzyć — dodała. — Wyruszam do twierdzy zwierzchnika, ponieważ to jedyne, co mogę zrobić. Muszę spróbować uratować brata i siebie i przekonać zwierzchnika, że z lotnikami nie ma żartów.

Przyznaję — mój plan sprowadza się do prowokowania zwierzchnika, tak aby w końcu się załamał i zrobił coś nierozsądnego. I wiem, że to niebezpieczna gra. Zdaję sobie sprawę, że mogę umrzeć i że podobny los może spotkać jednego z moich przyjaciół. Jednak powtarzam ci, że nie obmyślałam wyrafinowanego planu własnej śmierci.

Evanie, ja chcę żyć. I kocham cię. Proszę, nie wątp w to. — Wzięła głęboki oddech. — Pragnę, abyś we mnie wierzył. Cały czas potrzebuję twojej pomocy i miłości.

Wiem, że zwierzchnik może mnie zabić, ale muszę się tam udać i ponieść ryzyko, aby móc żyć. To jedyny sposób. Muszę to zrobić dla Colla i Bari, dla Tyi, dla lotników i dla siebie. Albowiem muszę mieć pewność, że jeszcze się do czegoś nadaję. Że to, iż pomimo upadku wyżyłam, miało jakiś cel. Czy rozumiesz mnie teraz?

Evan patrzył na nią w napięciu i w końcu kiwnął głową.

— Tak, rozumiem. I wierzę ci.

Maris odwróciła się.

— S'Rella?

W oczach wiernej przyjaciółki lśniły łzy, ale na jej drżących wargach pojawił się uśmiech.

— Boję się o ciebie, Maris. Ale masz rację. Musisz tam iść. I modlę się, żeby ci się udało, ze względu na samą siebie i na nas wszystkich. Nie chcę jednak, żebyśmy odnieśli zwycięstwo dzięki twojej śmierci.

— Jeszcze jedna sprawa — wtrącił się Evan.

— Tak?

— Płynę z tobą.


Oboje byli w czerni.

Szli niecałe dziesięć minut, gdy natknęli się na jedną z przyjaciółek Evana, dziewczynkę, która biegła zadyszana z Thossi, aby ostrzec wędrowców, że w ich kierunku zmierza kilku strażników.

Spotkanie z ludźmi zwierzchnika nastąpiło pół godziny później. Strażnicy sprawiali wrażenie znużonych. Nieśli kolczaste maczugi i łuki, a ich mundury były brudne i przepocone na skutek długiego, forsownego marszu. Okazali Maris i Evanowi szacunek. Wydawało się, że wcale nie są zaskoczeni tym, że natknęli się na nich na drodze.

— Mamy was odeskortować do twierdzy zwierzchnika — powiedziała młoda kobieta, która dowodziła grupą.

— Świetnie — odparła Maris i narzuciła szybkie tempo.


Na godzinę przed wkroczeniem do opustoszałej doliny zwierzchnika Maris ujrzała wreszcie pierwszy raz czarnych lotników.

Z daleka wyglądali jak owady — czarne plamki pełzające po niebie — poruszali się jednak z powolnością, do której nie byłby zdolny żaden owad. Od chwili, gdy Maris zauważyła lotników nisko nad widnokręgiem, ani razu nie straciła ich z oczu. Gdy tylko któryś z nich znikał za drzewem czy skalistym występem, na jego miejscu pojawiał się inny. Przybysze tworzyli nieprzerwany korowód i Maris wiedziała, że ta powietrzna kolumna ciągnie się milami aż do Port Thaoys i jeszcze dalej, do twierdzy zwierzchnika i do morza, a potem zatacza wielkie koło, zamykające się nad falami.

— Patrz — powiedziała do Evana.

Spojrzał w górę i uśmiechnął się. Wzięli się za ręce.

Już sam widok lotników poprawił samopoczucie Maris, dodał jej siły i otuchy. W miarę jak zbliżała się do celu, ruchome plamki przybierały kształt i formę i rosły, aż w końcu dostrzegła na skrzydłach srebrzysty blask promieni słonecznych, a także manewry lotników, którzy szukali dobrego wiatru.

W miejscu, gdzie droga z Thossi łączyła się z szeroką arterią biegnącą z Port Thayos, lotnicy przelatywali tuż nad głowami wędrowców, do końca podróży skazując ich na swoje towarzystwo. Maris mogła już rozpoznać poszczególne osoby. Kilku lotników wzbiło się wysoko w górę, gdzie wiał silniejszy wiatr, ale większość trzymała się nad czubkami drzew, a srebrzyste skrzydła i czarne uniformy wyraźnie rzucały się w oczy. Co kilkanaście sekund kolejny lotnik doganiał Maris i Evana oraz ich eskortę, toteż cień skrzydeł zagarniał ich z regularnością fal cicho omywających plażę.

Maris zauważyła, że strażnicy ani razu nie spoglądają w górę. Podniebny korowód wręcz działał im na nerwy. Zachowywali się opryskliwie, a jeden z nich — młodzieniec o ospowatej twarzy — wyraźnie drżał, ilekroć przemykały po nim cienie.

Słońce zaczęło już zachodzić, gdy grupa pokonała ostatnie wzgórza i dotarła do pierwszej wartowni. Nie zatrzymując się, eskorta pomaszerowała dalej. Po kilku metrach ścieżka gwałtownie się urywała; z wysoko położonego punktu obserwacyjnego widać było całą dolinę.

Maris gwałtownie wciągnęła powietrze i poczuła, że ręka Evana sztywnieje.

W lśniącej czerwonej mgle zachodzącego słońca barwy bladły i zanikały, a cienie wyraźnie odcinały się na powierzchni doliny. Świat w dole sprawiał wrażenie unurzanego we krwi. Twierdza zwierzchnika wyglądała jak garbiące się, okaleczone zwierzę, które ktoś utkał z niewiarygodnie czarnego cienia. Palące się wewnątrz niej ogniska sprawiały, że powietrze w górze marszczyło się od ciepła; miało się wrażenie, że ciemne kamienie również wiją się i dygoczą na podobieństwo drżącej ze strachu bestii.

Nad siedzibą zwierzchnika krążyli lotnicy. Czekali.

Dolina roiła się od nich. Maris naliczyła dziesięciu i straciła rachubę. Ciepło ogrzewające kamienie wywoływało silne prądy powietrzne. Lotnicy korzystali z nich; wzbijali się wyżej, wirowali, a potem opadali, wykonując zamaszyste, pełne wdzięku spiralne ruchy. I tak krążyli i krążyli niczym czarne padlinożerne ptaszyska, niecierpliwie oczekujące na śmierć cienistej bestii.

— Nic dziwnego, że się tak boi — stwierdziła Maris, obserwując ponure, ciche widowisko.

— Nie wolno się zatrzymywać — powiedziała młoda dowódczyni eskorty.

Maris rzuciła ostatnie spojrzenie i udała się do doliny, gdzie milczący żałobnicy Tyi zataczali złowieszcze kręgi nad ukrytą w cieniu fortecą. W zimnej, kamiennej komnacie czekał na nich zwierzchnik Thayos, który bał się widoku nieba.


— Mam zamiar powiesić was troje — oznajmił na powitanie.

Siedział na drewnianym tronie w sali gościnnej i muskał palcami ostrze ciężkiego noża z brązu, który leżał na jego kolanach. Na białej, jedwabnej koszuli mężczyzny w świetle lamp naftowych łagodnie połyskiwał srebrny łańcuch — oznaka władzy — lecz jego twarz kontrastowała z ubiorem: była blada, ściągnięta i rozedrgana.

W sali znajdowało się wielu strażników; stali pod ścianami, milczący i niewzruszeni. Pomieszczenie było pozbawione okien i zapewne dlatego zwierzchnik je wybrał. Na dworze panował już mrok, a czarni lotnicy krążyli na tle rozproszonych gwiazd.

— Coll wychodzi na wolność — rzekła Maris, siląc się na swobodny ton.

Zwierzchnik nachmurzył się i podniósł nóż.

— Przyprowadźcie tego śpiewaka — nakazał. Oficer straży pośpiesznie opuścił komnatę.

— Twój brat narobił mi dużo kłopotów — ciągnął władca. — Jego pieśni są pieśniami zdrajcy. Nie widzę powodu, dla którego miałbym go uwolnić.

— Zawarliśmy umowę — szybko odparła Maris. — Ja się zjawiłam. Teraz ty musisz zwrócić wolność Collowi.

Zwierzchnik nerwowo wykrzywił wargi.

— Nie waż się mówić mi, co mam robić. Z jakiej racji wyobrażasz sobie, że możesz mi dyktować warunki? Między nami nie będzie żadnych targów. Ja tu rządzę! Thayos to ja! Ty i twój brat jesteście moimi więźniami.

— S'Rella przekazała mi twoją obietnicę — rzekła Maris. — Jeśli jej nie dotrzymasz, dowiedzą się o tym wszyscy lotnicy i zwierzchnicy na całej Przystani Wiatrów. Twoja rękojmia okaże się bezwartościowa. Jak będziesz wówczas rządził, jak będziesz się targował?

Zmrużył oczy.

— Ach, tak? Być może rzeczywiście przyrzekłem go uwolnić, ale nie twierdziłem, że uwolnię go całego. Ciekaw jestem, jak twój brat będzie śpiewał o Tyi, kiedy każę wyrwać mu język i odciąć palce prawej ręki.

Maris nagle zakręciło się w głowie. Miała wrażenie, że stoi na skraju przepaści, nie ma skrzydeł i za chwilę spadnie. Jednak Evan natychmiast wziął ją za rękę i gdy spletli palce, mogła już mówić pewnie i z groźbą, w głosie.

— Nie ośmieliłbyś się. Nawet twoi strażnicy mogliby się wzbraniać przed takim okrucieństwem, lotnicy zaś rozgłosiliby wieść o twojej zbrodni wszędzie tam, gdzie poniósłby ich wiatr. A wtedy nie cieszyłbyś się długo poczuciem bezpieczeństwa.

— Zamierzam wypuścić twojego brata — głośno oznajmił zwierzchnik. — Nie dlatego, że obawiam się jego przyjaciół i twoich czczych pogróżek, ale dlatego, iż jestem litościwy. Jednakże ani on, ani żaden inny śpiewak już nigdy nie zaśpiewają o Tyi na mojej ziemi. Zostanie odesłany z Thayos bez prawa powrotu.

— A my?

Zwierzchnik uśmiechnął się i pogładził kciukiem ostrze noża.

— Uzdrowiciel nie liczy się. Jest zupełnie bez znaczenia. On też może odejść. — Pochylił się na swoim tronie i wycelował nóż w stronę Maris. — Nawet tobie, lotniczko bez skrzydeł, okażę litość. Ty również zostaniesz wypuszczona na wolność.

— Na pewno nie za darmo — powiedziała Maris.

— Chcę, żeby czarni lotnicy wynieśli się z mojego nieba — oznajmił zwierzchnik.

— Wykluczone — odparła Maris.

— Wykluczone? — ryknął chrapliwie i wbił czubek noża w poręcz swego krzesła. — Gdzie ty jesteś, jak myślisz? Mam dość twojej arogancji. Jak śmiesz się sprzeciwiać? Jeśli mi się spodoba, z samego rana każę cię powiesić.

— Nie powiesisz nas — rzekła Maris.

Jego usta zadrżały.

— Ach, tak? No, to jazda. Mów, co zrobię, a czego nie zrobię. Chętnie posłucham — ciągnął, z trudem tłumiąc gniew.

— Może i chciałbyś nas powiesić, ale się nie odważysz. Z powodu czarnych lotników, których usunięcia tak stanowczo żądasz.

— Odważyłem się powiesić lotniczkę — przypomniał. — Mogę powiesić innych. Twoi czarni lotnicy nie przerażają mnie.

— Nie? W takim razie dlaczego ostatnio nie opuszczasz tych korytarzy, po to żeby zapolować czy choćby pospacerować na dziedzińcu własnej twierdzy?

— Lotnicy są zobowiązani nie nosić broni — odparł zwierzchnik. — Jaką szkodę mogliby wyrządzić? Niech sobie latają całe stulecia.

— Od wieków żaden lotnik nie zabierał ze sobą broni — zgodziła się Maris. Starannie dobierała słowa. — Takie jest lotnicze prawo i tradycja. Jednakże prawo lotników nakazywało również trzymać się z dala od polityki lądowców, dostarczać wiadomości bez zastanawiania się nad ich treścią. Niemniej jednak Tya postąpiła wbrew tej zasadzie. A ty ją za to zabiłeś, pomimo wielowiekowej tradycji, która zabrania zwierzchnikowi sądzić lotnika.

— Ona była zdrajczynią — rzekł zwierzchnik. — Zdrajcy nie zasługują na inny los, bez względu na to, czy noszą skrzydła czy nie.

Maris wzruszyła ramionami.

— Chodzi mi tylko o to, że w dzisiejszych czasach tradycja nie jest już tym, czym była. Uważasz, że jesteś bezpieczny, bo lotnicy nie mają broni? — Rzuciła mu chłodne spojrzenie. — No cóż, wszyscy dostarczający ci wiadomości lotnicy będą nosili żałobne stroje, a niektórzy będą mieli żałobę również w sercach. Wysłuchując ich, zawsze będziesz się zastanawiał: „Czy to ten? Czy to ta będzie nową Tyą, nową Maris, nowym Valem Jednoskrzydłym? Czy prastara tradycja zostanie unicestwiona tutaj i teraz, w wyniku rozlewu krwi?”

— Do tego nigdy nie dojdzie — rzekł zwierzchnik mocnym głosem.

— To jest nie do pomyślenia — odparła Maris. — Tak samo jak to, co zrobiłeś Tyi. Ale spróbuj mnie tylko powiesić, a stanie się to, czego tak się lękasz.

— Powieszę, kogo zechcę. Chronią mnie moi strażnicy.

— Czy zdołają powstrzymać strzałę wypuszczoną z góry? Czy każesz zaryglować wszystkie okna? A może przestaniesz się spotykać z lotnikami?

— Ty mi grozisz! — wrzasnął zwierzchnik w nagłym przypływie furii.

— Ja cię ostrzegam — powiedziała Maris. — Może nie stanie ci się żadna krzywda, ale nigdy nie będziesz miał pewności Zadbają o to czarni lotnicy. Będą cię ścigali do końca twych dni nieubłagani jak duch Tyi. Ilekroć popatrzysz na gwiazdy, zobaczysz skrzydła. Ilekroć przemknie po tobie cień, będziesz się czuł nieswojo. Nigdy nie będziesz mógł wyjrzeć przez okno ani pospacerować w słońcu. Lotnicy zawsze będą nad tobą krążyli jak muchy wokół zwłok. Ujrzysz ich na łożu śmierci. Twój dom stanie się dla ciebie więzieniem i nawet tam nigdy nie będziesz się czuł pewnie. Lotnicy potrafią sforsować każdy mur, a kiedy odpinają skrzydła, wyglądają jak wszyscy.

Podczas tej przemowy zwierzchnik siedział nieruchomo. Maris uważnie go obserwowała, mając nadzieję, że jej przemowa odnosi właściwy skutek. Podpuchnięte oczy mężczyzny miały w sobie coś dzikiego, nieprzewidywalnego, przerażającego. Maris była spokojna, ale na jej czole pojawiły się krople potu, a ręce zrobiły się wilgotne i lepkie.

Zwierzchnik nerwowo zerkał na boki, jakby szykował się do ucieczki przed widmem czarnego lotnika. Wreszcie jego wzrok spoczął na którymś ze strażników.

— Sprowadź mi mojego lotnika ! — warknął. — Natychmiast, natychmiast.

Poszukiwany przez niego mężczyzna najwyraźniej stał tuż za drzwiami komnaty, gdyż od razu wszedł do środka. Maris rozpoznała chudego, łysiejącego, przygarbionego lotnika, choć nigdy nie była z nim mocno zaprzyjaźniona.

— Sahn — powiedziała głośno, przypomniawszy sobie jego imię.

Nie zwrócił uwagi na jej powitanie.

— Jestem, mój zwierzchniku — powiedział uniżonym tonem.

— Ona mi grozi — rzekł gniewnie zwierzchnik. — Twierdzi, że czarni lotnicy zaszczują mnie na śmierć.

— Kłamie — odezwał się szybko Sahn.

Maris drgnęła: wreszcie przypomniała sobie, kim jest ten człowiek. Sahn z Thayos, lotnik rodowy, konserwatysta, Sahn, który przed dwoma laty utracił skrzydła na rzecz początkującej jednoskrzydłej. Teraz miał je z powrotem, dzięki temu, że rywalka umarła.

— Czarni lotnicy nie stanowią zagrożenia. Oni są niczym, niczym — zapewniał Sahn.

— Ona mówi, że nigdy nie dadzą mi spokoju — rzekł zwierzchnik.

— Niesłusznie — odparł Sahn swym cienkim, przymilnym głosem. — Nie masz się czego obawiać. Oni wkrótce odlecą. Mają obowiązki, własnych zwierzchników, własne życie, rodziny, wiadomości do przekazania. Nie mogą tu przebywać w nieskończoność.

— Ich miejsce zajmą inni — zauważyła Maris. — Przystań Wiatrów ma lotników w bród. Zawsze będziesz w cieniu ich skrzydeł.

— Nie zwracaj na nią uwagi, panie — rzekł Sahn. — Ona nie ma za sobą lotników. Popiera ją tylko kilku jednoskrzydłych. Podniebny motłoch. Kiedy odlecą, nikt ich nie zastąpi. Musisz tylko poczekać, mój zwierzchniku.

W jego tonie było coś, co zdumiało Maris i wzbudziło w niej obrzydzenie. Natychmiast uświadomiła sobie jego przyczynę; Sahn nie rozmawiał jak równy z równym, lecz przybierał ton podwładnego. Bał się zwierzchnika i czuł się jego dłużnikiem choćby z powodu skrzydeł. Po raz pierwszy lotnik stał się tak całkowicie zależny od zwierzchnika.

Władca ponownie odwrócił się do Maris i zmierzył ją chłodnym wzrokiem.

— Tak jak myślałem — rzekł, — Tya okłamywała mnie i w końcu ją przejrzałem. Val Jednoskrzydły usiłował mnie zastraszyć czczymi pogróżkami. A teraz ty. Wszyscy łżecie, ale ja jestem sprytniejszy, niż sobie wyobrażacie. Twoi czarni lotnicy nie zrobią nic, n i c. Wszyscy jesteście jednoskrzydłymi. Prawdziwych lotników los Tyi w ogóle nie obchodzi. Dowiodła tego rada.

— Tak — zgodził się Sahn, kiwając głową.

Maris poczuła gwałtowną złość. Miała ochotę podbiec do chudego lotnika, chwycić go i potrząsnąć nim tak, żeby mu sprawić ból. Jednakże Evan mocno ścisnął jej rękę i gdy na niego spojrzała, potrząsnął głową.

— Sahn — rzekła łagodnie.

Niechętnie popatrzył jej w oczy. Dygotał, być może zawstydzony tym, co się z nim stało. Spoglądając na niego, Maris doznała wrażenia, że dostrzega w nim coś z każdego lotnika, którego znała. Czego to my nie robimy, byle tylko móc latać, pomyślała.

— Sahn — powtórzyła. — Jem dołączył do czarnych lotników. On już nie jest jednoskrzydłym.

— Nie jest — przyznał Sahn — ale dobrze znał Tyę.

— Skoro doradzasz swojemu zwierzchnikowi, powiedz mu, kim jest Dorrel z Laus.

Sahn zawahał się.

— Kto to taki? — warknął zwierzchnik, zerkając to na Sahna, to na Maris. — No?

— Dorrel z Laus — niechętnie odparł Sahn. — Zachodni lotnik, mój zwierzchniku. Pochodzi z bardzo starego rodu. Dobry lotnik. Mniej więcej w moim wieku.

— No i co z tego? Jakie to ma dla mnie znaczenie? — Zwierzchnik zaczynał się niecierpliwić.

— Sahn — rzekła Maris — jak myślisz, co by się stało, gdyby Dorrel przyłączył się do czarnych lotników?

— Nie — szybko odezwał się Sahn. — Przecież on nie jest jednoskrzydłym. Nie zrobiłby tego.

— A gdyby jednak?

— Jest popularny. To przywódca. Znaleźliby się inni. — Sahnowi najwyraźniej nie podobały się jego własne słowa.

— Dorrel z Laus zamierza sprowadzić stu zachodnich lotników, żeby dołączyli do tego kręgu — rzekła z naciskiem Maris. Prawdopodobnie podała przesadzoną liczbę, ale oni nie byli w stanie jej zweryfikować.

Wargi zwierzchnika drgnęły.

— Czy to prawda? — zagadnął swego usłużnego lotnika.

Sahn nerwowo zakaszlał.

— Dorrel… Ja, hm, trudno mi powiedzieć, panie. On jest wpływową postacią, ale… ale…

— Milczeć — przerwał mu zwierzchnik — bo przekażę te twoje skrzydła komuś innemu.

— Zignoruj go — odezwała się ostro Maris. — Sahnie, zwierzchnik nie ma prawa dawać ani zabierać skrzydeł. Lotnicy zjednoczyli się, aby dowieść słuszności tego prawa.

— Tya zginęła, mając na sobie te skrzydła — rzekł Sahn. — To on mi je przekazał.

— Skrzydła należą do ciebie. Nikt cię za to nie obwinia. Jednakże twój zwierzchnik nie powinien był postąpić w ten sposób. Jeżeli jesteś wrażliwy, jeżeli uważasz, że Tya niesłusznie poniosła śmierć, przyłącz się do nas. Masz jakieś czarne ubranie?

— Czarne? Hm, zdaje się, że tak.

— Czyś ty oszalał? — zapytał zwierzchnik i wycelował w Sahna ostrze swego noża. — Bierzcie tego głupca.

Po chwili wahania dwóch strażników ruszyło w kierunku lotnika.

— Trzymajcie się z dala ode mnie! — wrzasnął Sahn. — Do diabła, jestem lotnikiem!

Zatrzymali się i obejrzeli na zwierzchnika. Ten ponownie wskazał im Sahna. Był roztrzęsiony, wydawało się, że ma kłopoty z doborem słów.

— Macie… macie wziąć Sahna i…

Nie dokończył, gdyż w tym momencie ktoś gwałtownym ruchem otworzył drzwi i grupa strażników wtaszczyła do komnaty Colla, po czym popchnięto go w kierunku zwierzchnika. Śpiewak wlókł się na czworakach, aż w końcu zdołał niepewnie wstać. Prawą część jego twarzy pokrywał wielki, fioletowy siniak, a obwódki wokół oczu były czarne jak jego uniform.

— Coll! — krzyknęła przerażona Maris.

Coll zdobył się na słaby uśmiech.

— Moja wina, starsza siostro. Ale nic mi nie jest.

Evan podszedł bliżej i obejrzał jego twarz.

— Ja nie kazałem tego zrobić — rzekł zwierzchnik.

— Mówiłeś, że nie powinien śpiewać — wyjaśnił strażnik. — A on nie chciał przestać.

— Nic mu nie będzie — rzekł Evan. — Rana się zagoi.

Maris westchnęła z ulgą. Pomimo że tyle ostatnio rozmawiała o śmierci, widok poranionej twarzy Colla silnie nią wstrząsnął.

— Mam już tego dość — oznajmiła zwierzchnikowi. — Zechciej wysłuchać moich warunków.

— Warunków? — W jego tonie brzmiało niedowierzanie. — Jestem zwierzchnikiem Thayos, a ty jesteś nikim. Nie możesz mi stawiać żadnych warunków.

— Mogę i będę je stawiała. Postąpisz mądrze, jeśli mnie wysłuchasz. W przeciwnym razie nie tylko ty ucierpisz. Chyba nie zdajesz sobie sprawy z tego, co się dzieje na Thayos. Na całej wyspie twój lud śpiewa pieśni Colla, a śpiewacy wędrują z wyspy na wyspę, by wszędzie ją rozpowszechniać. Wkrótce wszyscy się dowiedzą, w jakich okolicznościach kazałeś zabić Tyę.

— Ona kłamała, była zdrajczynią.

— Lotnik nie zalicza się do poddanych, a zatem nie może być zdrajcą — odparła Maris. — Poza tym ona kłamała, żeby zapobiec bezsensownej wojnie. Och, zawsze będzie budziła kontrowersje. Jednakże ty byłbyś głupcem, gdybyś nie doceniał mocy śpiewaków. Stajesz się powszechnie nienawidzonym człowiekiem.

— Milczeć! — krzyknął zwierzchnik.

— Twój lud nigdy cię nie kochał — ciągnęła nie zrażona tym Maris. — I boi się. Czarni lotnicy budzą w nim strach, śpiewacy trafiają do aresztu, lotnicy są wieszani, ustała wymiana handlowa, wszczęta przez ciebie wojna przynosi fatalne skutki i nawet twoi strażnicy zaczynają dezerterować. I to wszystko przez ciebie. Prędzej czy później lud wpadnie na pomysł, żeby się ciebie pozbyć. Już wie, że nie skłonisz czarnych lotników do opuszczenia wyspy.

Wszędzie się o tym mówi. Thayos jest przeklęty. Thayos przynosi pecha. Duch Tyi nawiedza fortecę, zwierzchnik oszalał. Zostaniesz wyklęty, tak jak pierwszy szalony zwierzchnik, jak Kennehut. Twój lud nie będzie jednak tego długo znosił. Wie, co powinien zrobić. Powstanie przeciw tobie. Śpiewacy skrzeszą iskrę, a czarni lotnicy rozniecą ogień, który cię strawi.

Na ponurej twarzy zwierzchnika pojawił się przebiegły uśmiech.

— Nie — odparł. — Wszystkich was zabiję i nad wszystkim zapanuję.

Maris odwzajemniła jego uśmiech.

— Evan jest uzdrowicielem, który oddał swe życie Thayos, a setki ludzie zawdzięczają mu to, że nadal żyją. Coll należy do najwspanialszych śpiewaków Przystani Wiatrów; jest znany i uwielbiany na wielu wyspach. A ja, Maris z Amberly Mniejszej, jestem postacią z pieśni, dziewczyną, która zmieniła świat. Jestem bohaterką dla ludzi, którzy nigdy mnie nie poznali. Zabijesz nas troje? Świetnie. Czarni lotnicy będą to obserwowali i przekażą wieści, a śpiewacy ułożą piosenki. Jak sądzisz, ile zostanie ci wtedy dni rządzenia? Na kolejnej radzie lotnicy osiągną jednomyślność — Thayos stanie się martwą krainą, jak Kennehut.

— Kłamstwo — rzekł zwierzchnik i przesunął palcami po nożu.

— Nie chcemy krzywdzić twojego ludu — powiedziała Maris. — Tya nie żyje i nic nam jej nie wróci. Jednak ty musisz przyjąć moje warunki, bo inaczej stanie się wszystko to, przed czym cię ostrzegałam. Po pierwsze, wydasz ciało Tyi, żeby mogła zostać wrzucona do morza z dużej wysokości, w sposób, w jaki zawsze grzebie się lotników. Po drugie, zgodnie z jej życzeniem, zaprowadzisz pokój. Zrezygnujesz z wszelkich roszczeń do kopalni, co stało się przyczyną wojny z Thrane. Po trzecie, co rok będziesz wysyłał jakieś biedne dziecko do akademii Powietrzny Dom, żeby mogło trenować latanie. Myślę, że ten pomysł przypadłby Tyi do gustu. Ostatnia rzecz. — Maris na chwilę przerwała, i choć w oczach mężczyzny teraz już czaiła się furia, kontynuowała listę żądań: — Zrzekniesz się swego stanowiska, wycofasz się z życia publicznego, a twoja rodzina zostanie przeniesiona z Thayos na jakąś wyspę, gdzie cię nikt nie zna, i tam spokojnie dokonasz żywota.

Zwierzchnik gładził kciukiem ostrze noża. Nawet nie zwrócił uwagi na to, że się zaciął. Kropelka krwi zabarwiła cienkie białe płótno jego koszuli. Kąciki ust drgały. W komnacie zapanowała cisza. Maris uświadomiła sobie nagle, że jest zmęczona i bliska omdlenia. Zrobiła wszystko, co było w jej mocy, powiedziała wszystko, co mogła powiedzieć. Pozostało jej czekanie.

Evan objął ją ramieniem. Kątem oka dostrzegła, że opuchnięte wargi Colla wykrzywiają się w lekkim uśmiechu, i odzyskała dobre samopoczucie. Bez względu na to, co się stanie, dała z siebie wszystko. Czuła się, jakby właśnie wróciła z dalekiej podróży; ledwo stała na obolałych nogach, była mokra i przemarznięta na kość. Kiedy jednak przypomniała sobie niebo i lot na własnych skrzydłach, wrócił spokój.

— Warunki — przemówił jadowitym tonem zwierzchnik. Powstał z tronu, ściskając w dłoni zakrwawiony nóż. — Postawię ci warunki. — Wycelował nóż w stronę Evana. — Zabierzcie starego i odetnijcie mu ręce — zarządził. — Potem go wyrzućcie i niech się sam wyleczy. To powinien być niezły widok. — Roześmiał się; jego dłoń powędrowała w bok, tak że nóż był teraz wycelowany w Colla. — Śpiewak straci jedną rękę i język. — Ponownie uniósł nóż. — A tobie — ciągnął, skierowawszy broń w stronę Maris — ponieważ tak bardzo lubisz czerń, zapewnię odpowiednią dawkę tego koloru. Wsadzę cię do celi bez okna, bez światła; będzie czarno w dzień i w nocy i zostaniesz tam tak długo, aż zapomnisz, jak wygląda światło słoneczne. Czy podobają ci się te warunki, lotniczko? Podobają ci się?

Maris poczuła, że do oczu napływają jej łzy, ale nie pozwoliła sobie na płacz.

— Żal mi twojego ludu — powiedziała łagodnie. — Nie zasłużyli na takiego władcę jak ty.

— Zabierzcie ich i zróbcie to, co wam kazałem! — zawołał zwierzchnik.

Strażnicy popatrzyli na siebie. Jeden z nich zrobił krok do przodu, lecz przystanął, gdyż nikt nie poszedł w jego ślady.

— Na co czekacie? — wrzasnął zwierzchnik. — Łapcie ich!

— Panie — odezwała się wysoka, majestatyczna kobieta w oficerskim mundurze. — Błagam cię, byś przemyślał swą decyzję. Nie możemy okaleczyć śpiewaka ani uwięzić Maris z Amberly Mniejszej. To oznaczałoby nasz koniec. Lotnicy zniszczyliby nas wszystkich.

Zwierzchnik gniewnie spojrzał na kobietę, a potem wyciągnął nóż w jej kierunku.

— Ty również jesteś aresztowana, zdrajczyni. Skoro tak ją lubisz, będziesz gniła w celi obok niej. — Zwrócił się do pozostałych strażników. — Brać ich.

Nikt się nie poruszył.

— Zdrajcy — wymamrotał. — Jestem otoczony zdrajcami. Wszyscy zginiecie. — Odszukał wzrokiem Maris. — A ty, ty będziesz pierwsza. Sam to zrobię.

Maris z bolesną wyrazistością widziała nóż w jego dłoni, ostrze z brązu zaplamione krwią. Poczuła, że stojący obok niej Evan tężeje. Zwierzchnik uśmiechnął się i podszedł do nich.

— Powstrzymajcie go — rzekła wysoka kobieta, którą usiłował zaaresztować. Jej głos był zmęczony, ale stanowczy. Zwierzchnik natychmiast został otoczony. Zwalisty mężczyzna o posturze niedźwiedzia przytrzymał go za ramiona, a szczupła młoda kobieta wyrwała mu nóż z taką łatwością, jakby wyciągała go zza pasa. — Wybacz — dorzuciła kobieta, która kierowała operacją.

— Puśćcie mnie! — domagał się zwierzchnik. — Ja tu jestem władcą!

— Nie — odparła — nie, panie, obawiam się, że jesteś bardzo chory.


W ponurej, starej twierdzy nigdy dotychczas nie świętowano z takim zapałem.

Szare mury ozdobiono kolorowymi chorągwiami i lampionami, a powietrze było przesycone zapachem jedzenia i wina, dymem palonego drewna i fajerwerkami. Bramy fortecy zostały otwarte na oścież, dla wszystkich. Strażnicy nadal ją patrolowali, ale chodzili bez broni i tylko kilku miało na sobie mundury.

Szubienice zburzono, a rusztowanie posłużyło za scenę dla żonglerów, magików, klaunów i śpiewaków, którzy zabawiali przechodzący tłum.

Korytarze w twierdzy zapełniły się uczestnikami zabawy. Uwolniono więźniów z lochów i dopuszczono do fety nawet najgorszy motłoch z zaułków Port Thayos. W wielkiej sali przygotowano stoły, na których znalazły się potężne gomółki sera, kosze z chlebem oraz rozmaite ryby — wędzone, marynowane i smażone. Z palenisk wciąż ulatniała się woń pieczonego prosiaka i kota morskiego, a na kamiennej posadzce lśniły kałuże piwa i wina.

W powietrzu rozbrzmiewały śmiechy i muzyka. Thayos nie pamiętała równie hucznej i gigantycznej imprezy. W tłumie jej mieszkańców krążyły postacie w czerni — byli to lotnicy. Ci ludzie, zarówno jednoskrzydli jak i lotnicy rodowi, wraz z niegdyś wygnanymi śpiewakami stanowili poczet honorowych gości. Na ich cześć wznoszono toasty.

Maris przeciskała się przez niesforną ciżbę, obawiając się, iż rozpoznają ją kolejne osoby. Przyjęcie trwało zbyt długo. Była zmęczona, a nadmiar jedzenia i picia oraz hołdów ze strony wielbicieli wywoływał w niej lekkie mdłości. Pragnęła jedynie odnaleźć Evana i pójść do domu.

Ktoś wypowiedział jej imię i Maris niechętnie odwróciła się. Ujrzała nową władczynię Thayos. Kobieta była ubrana w długą, haftowaną suknię, która do niej nie pasowała; miała przy tym dość nieszczęśliwą minę.

Maris przywołała na wargi uśmiech.

— Słucham, zwierzchniczko?

Dawna członkini straży skrzywiła się.

— Sądzę, że w końcu przywyknę do tego tytułu, choć w dalszym ciągu przywodzi on na pamięć kogoś, o kim trzeba zapomnieć. Nie miałam dziś okazji cię widzieć — czy mogłabyś poświęcić mi kilka minut?

— Tak, oczywiście. De tylko zechcesz. Uratowałaś mi życie.

— To nie było aż tak szlachetne. Twój czyn wymagał większej odwagi niż mój i nie był samolubny. O mnie będzie się opowiadać, że starannie uknułam spisek, dzięki któremu usunęłam zwierzchnika i zajęłam jego miejsce. To nie jest prawda, ale czy śpiewakom zależy na prawdzie?

Jej rozgoryczony ton sprawił, że Maris spojrzała na nią ze zdumieniem.

Szły razem przez pokoje pełne graczy, pijaków i kochanków, aż w końcu znalazły puste pomieszczenie, w którym mogły usiąść i swobodnie porozmawiać.

Zwierzchniczka przez chwilę milczała.

— Chyba nikt nie tęskni za starym zwierzchnikiem? — odezwała się Maris. — Nie sądzę, żeby był uwielbiany.

Nowa władczyni zmarszczyła czoło.

— Nie, nikt nie będzie za nim tęsknił. Za mną również, gdy odejdę. Ale on przez wiele lat był dobrym przywódcą; dopiero potem strach zmącił mu umysł. Zdecydowałam się na swój czyn z prawdziwą przykrością, ale nie widziałam innego wyboru. Chcę, żeby dzięki dzisiejszemu przyjęciu ludzie nauczyli się znowu cieszyć. Wolę się zadłużyć, byle tylko czuli, iż dzieje im się dobrze.

— Myślę, że doceniają ten gest — rzekła Maris. — Wszyscy sprawiają wrażenie bardzo szczęśliwych.

— Teraz tak, ale co będzie dalej? — Zwierzchniczka poruszyła się niespokojnie, jakby chciała odpędzić tę myśl. Zniknęła pionowa zmarszczka między oczami; twariz kobiety przybrała życzliwszy wyraz. — Nie miałam zamiaru nudzić cię swoimi zmartwieniami. Odciągnęłam cię na bok, żeby ci powiedzieć, jak bardzo jesteś szanowana na Thayos i że doceniam twoje wysiłki na rzecz utrzymania pokoju między lotnikami i ludem Thayos.

Maris zaniepokoiła się lekko, czy nie widać, że poczerwieniała.

— Proszę, nie mów tak — powiedziała. — Szczerze mówiąc, zależało mi na lotnikach, a nie na ludzie Thayos.

— To nie ma znaczenia. Liczą się twoje osiągnięcia. Ryzykowałaś życie.

— Zrobiłam, co było w mojej mocy — oświadczyła Maris — lecz mimo to nie osiągnęłam zbyt wiele. Tylko rozejm, tymczasowy pokój. Rzeczywisty problem, czyli konflikt między lotnikami rodowymi i jednoskrzydłymi oraz pomiędzy zwierzchnikami i pracującymi dla nich lotnikami, nadal istnieje i znowu da o sobie znać. — Urwała, zdając sobie sprawę, że zwierzchniczka nie przejmuje się tym ani nie chce wiedzieć, że to szczęśliwe zakończenie w gruncie rzeczy niczego nie kończy.

— Lotnicy na Thayos nie będą już mieli problemów — oznajmiła władczyni. Miała bardzo użyteczną umiejętność — nawet zwykłe zdanie brzmiało w jej ustach tak, jakby ogłaszała prawo. — Tutaj szanuje się lotników. I śpiewaków też.

— Bardzo mądrze — stwierdziła Maris i uśmiechnęła się. — Nigdy nie zaszkodzi mieć śpiewaków po swojej stronie.

Zwierzchniczka mówiła dalej, tak jakby w ogóle jej nie przerywano.

— A ty, Mans, zawsze będziesz mile widziana na Thayos, jeśli kiedykolwiek zechcesz powrócić tu z wizytą.

— Z wizytą? — Maris była zdziwona. Zmarszczyła brwi.

— Rozumiem, że ponieważ już nie latasz, podróż morska może się okazać…

— O czym ty mówisz?

Wydawało się, że zwierzchniczka jest rozdrażniona tym, że ciągle się jej przerywa.

— Wiem, że wkrótce opuszczasz Thayos i ruszasz na Morski Ząb, żeby się osiedlić w akademii Drewniane Skrzydła.

— Kto ci to powiedział?

— Śpiewak. Chyba miał na imię Coll. Czy to była tajemnica?

— Ani tajemnica, ani fakt. — Maris westchnęła. — Zaoferowano mi pracę w Drewnianych Skrzydłach, ale jej nie przyjęłam.

— Jeżeli zostajesz na Thayos, wszyscy oczywiście będziemy się cieszyć i zawsze możesz liczyć na gościnność tej… hm, mojej… siedziby. — Władczyni wstała, najwyraźniej uznając oficjalną część spotkania za zakończoną.

Maris również wstała i przez kilka chwil rozmawiały o nieistotnych rzeczach. Maris odpowiadała zupełnie machinalnie. W głowie miała mętlik z powodu kwestii, która, jej zdaniem, była przesądzona. Czyżby Coll uważał, że samo mówienie o czymś sprawi, iż to coś zostanie urzeczywistnione? Czuła, że będzie musiała z nim pogadać.

Jednakże gdy po kilku minutach odnalazła go na zewnętrznym dziedzińcu, w pobliżu bramy, nie był sam. Towarzyszyły mu Bari, a także S'Rella, która trzymała swoje skrzydła.

Maris podeszła do nich szybko.

— S'Rella — chyba nie odlatujesz?

S'Rella chwyciła jej dłonie.

— Muszę. Zwierzchniczka chce, żeby przekazano wiadomość na Deeth. Zaofiarowałam się, że to zrobię — muszę wracać do domu, a więc za dzień, dwa i tak leciałabym na południe. Nie było potrzeby wysyłać tak daleko Jema czy Sahna, skoro ja również mogłam się podjąć tego zadania. Właśnie wysłałam Evana, żeby cię odszukał i powiedział o moim wyjeździe. Ale wiesz, to nie musi być smutne pożegnanie — przecież niedługo zobaczymy się w Drewnianych Skrzydłach.

Maris gniewnie zerknęła na Colla, ale ten sprawiał wrażenie, jakby o niczym nie wiedział.

— Mówiłam ci, że dokończę żywota na Thayos — powiedziała do S'Relli.

S'Rella była zdumiona.

— Ale chyba zmieniłaś decyzję? Po tym wszystkim, co się stało? I przecież wiesz, że nadal chcą cię w Drewnianych Skrzydłach, zwłaszcza w obecnej sytuacji. Znowu stałaś się bohaterką!

Maris spojrzała na nią z ukosa.

— Chciałabym, żeby ludzie przestali tak mówić! Dlaczego jestem bohaterką? Co takiego zrobiłam? Tylko załagodziłam sytuację na jakiś czas. Nic nie zostało załatwione. Przynajmniej ty, S'Rello, powinnaś zdawać sobie z tego sprawę!

S'Rella niecierpliwie pokręciła głową.

— Nie zmieniaj tematu. A ta wspaniała mowa, którą nam wygłosiłaś, ta mowa o potrzebie celu w życiu? Jak możesz teraz rezygnować z własnych zamiarów? Przyznałaś, że nie nadajesz się na uzdrowicielkę, zatem co zrobisz na Thayos, co zrobisz ze swoim życiem?

Maris zdążyła sobie zadać to samo pytanie; ostatniej nocy prawie nie zmrużyła oka, bijąc się z własnymi myślami.

— Znajdę tu sobie coś do roboty — odparła cicho. Może zwierzchniczka będzie coś dla mnie miała.

— Ale to przecież straszne marnotrawstwo! Maris, jesteś potrzebna w Drewnianych Skrzydłach. Tam jest twoje miejsce. Nawet pomimo braku skrzydeł jesteś lotniczką — zawsze nią byłaś i będziesz. Myślałam, że o tym wiesz!

S'Rella miała łzy w oczach. Maris była wściekła; czuła się jak w pułapce — wcale nie chciała toczyć tego sporu.

— Moje miejsce jest przy Evanie — rzekła, siląc się na spokój. — Nie mogę go zostawić.

— No, proszę, a mówi się, że kto podsłuchuje, ten zawsze usłyszy o sobie coś niedobrego.

Maris odwróciła się i zobaczyła Evana. Z jego oczu biła taka czułość, że zapomniała o dręczących ją wątpliwościach. Zrozumiała, że podjęła właściwą decyzję. Nie mogła go opuścić.

— Ale wiesz, nikt nie prosi cię, żebyś mnie zostawiła — dorzucił. — Właśnie rozmawiałem z młodym uzdrowicielem, który chętnie wprowadzi się do mojego domu i przejmie pacjentów. W ciągu tygodnia będę gotowy do drogi.

Maris wytrzeszczyła oczy.

— Do drogi? Chcesz opuścić dom? Ale dlaczego?

Uśmiechnął się.

— Żeby udać się z tobą na Morski Ząb. Może ta podróż nie okaże się przyjemna, ale przynajmniej będziemy mogli się wzajemnie pocieszać w naszej chorobie.

— Ale… Nie rozumiem. Evan, ty chyba nie mówisz poważnie — przecież to jest twój dom!

— Zamierzam podróżować z tobą wszędzie tam, dokąd się udasz — odparł. — Nie mogę cię prosić o pozostanie na Thayos tylko po to, żebyś była przy mnie. Nie mogę być aż takiem egoistą wiedząc, że potrzebują cię w Drewnianych Skrzydłach i że tam jest twoje miejsce.

— Ale jak możesz ruszać w tę podróż? Jak będziesz żył? Przecież nigdy dotychczas nie opuszczałeś Thayos.

Roześmiał się, choć był to nieco wymuszony śmiech.

— Mówisz tak, jakbym zadeklarował się, że chcę mieszkać na dnie morza! Mogę opuścić Thayos jak wszyscy inni, na statku. Moje życie jeszcze się nie skończyło. Nie pojmuję, dlaczego nie miałbym czegoś w nim zmienić. Na Morskim Zębie z pewnością znajdzie się jakieś zajęcie dla starego uzdrowiciela.

— Evan…

Wziął ją w ramiona.

— Wiem. Uwierz mi, dokładnie to przemyślałem. Chyba nie sądziłaś, że ostatniej nocy spałem, podczas gdy ty miotałaś się na łóżku, nie wiedząc, co masz dalej robić? Postanowiłem, że nie pozwolę ci odejść z mojego życia. Przynajmniej ten jeden raz muszę być dzielny i odważyć się na zrobienie czegoś nowego. Wyruszam z tobą.

Maris nie mogła dłużej powstrzymywać łez, aczkolwiek nie potrafiłaby wytłumaczyć, dlaczego płacze. Evan przyciągnął ją i mocno objął, aż w końcu odzyskała panowanie nad emocjami.

Kiedy odłączyli się od siebie, Maris usłyszała, jak Coll zapewnia Ban, że ciocia płacze z radości, a nie ze smutku. Zobaczyła też stojącą nieco z boku S'Relle, która promieniowała szczęściem i czułością.

— Poddaję się — powiedziała trochę drżącym głosem. Otarła twarz. — Nie mam innych wymówek. Popłynę na Morski Ząb — popłyniemy na Morski Ząb, jak tylko uda nam się znaleźć jakiś statek.


To miał być zwykły spacer na skałę lotników w towarzystwie S'Relli i kilku przyjaciół, lecz przerodził się w wielką procesję, która była kontynuacją uroczystości w siedzibie zwierzchnika. Maris, Evan i Coll byli uważani za bohaterów; wielu ludzi chciało znaleźć się blisko nich, na własne oczy przekonać się, co takiego wyjątkowego jest w lotniku, uzdrowicielu i śpiewaku, którzy usunęli despotycznego władcę, zapobiegli wojnie i położyli kres tajemniczemu zagrożeniu ze strony milczących lotników w czerni. Jeżeli ktokolwiek nadal miał odwagę sądzić, że Tya postąpiła źle i zasłużyła na swój los, to nie zdradzał się z tym niepopularnym poglądem.

Mimo wszystko Maris uświadamiała sobie, że ten szczęśliwy, pełen podziwu tłum nie wyzbył się zadawnionej urazy. Nie zdołała zlikwidować granic dzielących szczury lądowe i lotników ani konfliktu między lotnikami rodowymi i jednoskrzydłymi. Prędzej czy później musiała się spodziewać kolejnej bitwy.

Krocząc przez górski tunel, tym razem nie czuła się samotna. Głosy odbijały się donośnym echem o kamienne ściany, a kilkanaście płonących pochodni sprawiało, że wilgotny, mroczny korytarz wydawał się zupełnie inny.

Gdy wyszli na powierzchnię, panowała już wietrzna noc, a gwiazdy były przesłonięte chmurami. Na krawędzi klifu Maris zobaczyła S'Relle, rozmawiającą z jakimś lotnikiem, jednoskrzydłym, który miał na sobie czarny ubiór. Widząc przyjaciółkę w miejscu, z którym wiązało się tyle wspomnień, Maris poczuła ucisk w żołądku i zakręciło jej się w głowie. Gdyby nie pomoc Evana, zapewne przewróciłaby się. Nie chciała oglądać S'Relli skaczącej ze skały, z której ona sama spadła. Nagle ogarnął ją strach.

Kilku młodych ludzi rzuciło się naprzód, głośno żądając przywileju asystowania S'Relli, która szykowała się do lotu. Po chwili dwie przyjaciółki spojrzały sobie w oczy. Maris wzięła głęboki oddech, starając się odzyskać równowagę i zapomnieć o lęku. Puściła dłoń Evana i podeszła.

— Pozwól, że ci pomogę — rzekła.

Znała wszystko tak dobrze: metaliczną powierzchnię skrzydeł, ich ciężar, silny trzask odblokowywanych rozpór. Pomimo że sama nie mogła już przypiąć skrzydeł, nadal lubiła ich dotykać i znajdowała przyjemność w przygotowywaniu S'Relli do lotu, nawet jeśli towarzyszył temu lekki smutek.

Kiedy skrzydła zostały całkowicie rozłożone, Maris znowu ogarnął strach. Pojmowała irracjonalność tego uczucia i wiedziała, że nie wolno jej wspominać o nim S'Relli, lecz czuła, że jeśli S'Rella zeskoczy z niebezpiecznej skały, spadnie tak samo jak ona.

Wreszcie zmusiła się do powiedzenia kilku słów.

— Dobrego lotu — rzekła niskim głosem.

S'Rella rzuciła jej badawcze spojrzenie.

— Ach, Maris, nie będziesz żałowała — dokonałaś właściwego wyboru. Niedługo się zobaczymy. — Pochyliła się i ucałowała przyjaciółkę.

Ona również życzyła Maris pomyślnej drogi, a potem odwróciła się w kierunku występu skalnego, ku morzu i niebu, i skoczyła.

Dała się porwać wiatrowi i zatoczyła koło, pobłyskując skrzydłami i wywołując aplauz widowni. Potem uniosła się wyżej i niemal natychmiast zniknęła ludziom z oczu, jak gdyby wtopiła się w ciemne niebo.

Maris jeszcze długo spoglądała w górę. Była bardzo wzruszona, ale oprócz bólu odczuwała również niezachwianą pewność, a nawet odrobinę dawnej radości. Wiedziała, że przetrwa. Nawet pomimo braku skrzydeł nadal była lotniczką.

Загрузка...