Najdziwniejsze w umieraniu było to, że wydawało się bardzo łatwe, spokojne i piękne.
Powietrze zamarło zupełnie niespodziewanie. Jeszcze przed chwilą Maris musiała się zmagać z szalejącą dookoła burzą. Krople deszczu siekły ją po oczach, spływały po policzkach, spadały z dudnieniem na srebrzystą, metaliczną powierzchnię skrzydeł. Wiatry również powodowały dużo kłopotów. Spychały dziewczynę to w jedną, to w drugą stronę, smagając ją pogardliwie, jakby była dzieckiem, które po raz pierwszy wybrało się w podniebną podróż. Ramiona, którymi przytrzymywała rozpory skrzydeł, bolały na skutek ciągłego wysiłku. Horyzont przesłaniały ciemne chmury, morze zaś było wzburzone i spienione; Maris nie mogła nigdzie dostrzec choćby skrawka lądu. Klęła, cierpiała katusze, ale nie przerywała lotu.
Potem czuła już tylko spokój, ciszę i nadchodzącą śmierć.
Wiatr osłabł, a deszcz przestał padać. Na morzu nie było już widać grzywiastych fal. Chmury odsunęły się w dal. Zapadła pełna grozy cisza, jak gdyby czas zatrzymał się i chciał zaczerpnąć oddechu.
Maris szeroko rozpostarła jasne skrzydła, ale przy bezwietrznej pogodzie czekał ją już tylko lot w dół.
Opadała powoli, stopniowo; był to proces piękny, pełen wdzięku i nieunikniony. Z powodu braku prądów powietrznych mogła tylko szybować do przodu i w dół. Miała wrażenie, że to spadanie ciągnie się w nieskończoność. Daleko przed sobą widziała już miejsce, gdzie miała runąć do wody.
Lotniczy instynkt sprawił, że przez chwilę walczyła. Przechylała się na obie strony, usiłowała zmieniać kurs, daremnie szukając na spokojnym niebie prądu, który uniósłby ją w górę. Wymachiwała rozpostartymi na sześć metrów skrzydłami; srebrny metal zalśnił, gdy omiótł go blady promień słońca. Wysilała się jednak na próżno — nie przestawała opadać.
Niebawem uspokoiła się. Jej wewnętrzne rozterki uległy wyciszeniu, tak jak morze w dole. Perspektywa poddania się, zakończenia długiej walki z wiatrami przynosiła ulgę i ukojenie. Przyszło jej do głowy, że zawsze była na łasce wiatrów i nie potrafiła całkowicie ich kontrolować. Okazała się słaba wobec ich mocy i niepotrzebnie wyobrażała sobie, że jest odwrotnie. Spojrzała w górę. Zastanawiała się, czy zobaczy duchy lotników, które ponoć nawiedzały bezwietrzne rejony.
Najpierw czubkami butów musnęła wodę, a potem uderzyła całym ciałem w szarą, gładką taflę oceanu. Zetknięcie z zimną wodą rozpaliło ją niczym płomień i pogrążyła się w otchłani…
…Ocknęła się mokra i zadyszana.
Cisza pulsowała jej w skroniach. Chłodne powietrze osuszyło pot. Siedziała całkowicie zdezorientowana i oszołomiona. Po chwili uświadomiła sobie, że znajduje się w pokoju, lecz cienka czerwona linia, którą tworzyły rozżarzone węgle naprzeciwko, nie była po tej samej stronie łóżka, co w Orlim Gnieździe, i nie tak blisko kominka, jak w jej domu rodzinnym. Powietrze zalatywało nieco wilgocią i morską pleśnią.
Zapach nasuwał oczywiste wnioski. Z ulgą pomyślała, że jest w akademii, w Drewnianych Skrzydłach. Nagle wszystkie cienie przybrały znajomy, ziemski wymiar. Napięcie powoli ustąpiło i Maris całkowicie się rozbudziła. Włożywszy zgrzebną koszulę, ostrożnie przeszła przez ciemny pokój do kominka, wzięła zwitek papieru i zapaliła świecę piaskową.
W jej świetle zobaczyła, że obok łóżka stoi kamienny dzbanuszek, i uśmiechnęła się. Znalazła idealne lekarstwo na koszmary.
Usiadła ze skrzyżowanymi nogami i popijała chłodne, nieco cierpkie wino. Cały czas wpatrywała się w migoczący płomień świecy. Sen był tak sugestywny, że nadal nie dawał jej spokoju. Jak wszyscy lotnicy, Maris lękała się bezwietrznej pogody, ale dotychczas nie miewała w związku z tym żadnych koszmarów. A najgorszy w owym śnie był spokój, poczucie klęski i godzenie się z nią. Jestem lotnikiem, pomyślała, a taki sen nie powinien się przyśnić prawdziwemu lotnikowi.
Ktoś zapukał do drzwi.
— Proszę — powiedziała Maris i odstawiła dzbanek z winem. W drzwiach stanęła S'Rella, drobna, śniada dziewczyna. Włosy miała krótko ostrzyżone, na modłę południową.
— Zaraz będzie śniadanie, Maris — powiedziała. Nieco bełkotliwy sposób mówienia świadczył o jej pochodzeniu. — Ale Sena chce, żebyś przedtem poszła do niej na górę.
— Dzięki — rzekła Maris. Uśmiechnęła się. Lubiła S'Rella. Ta dziewczyna była chyba najlepszą studentką akademii Drewniane Skrzydła. Wyspę Południowego Archipelagu, gdzie S'Rella przyszła na świat, dzielił od Amberly Mniejszej szmat drogi, lecz pomimo oczywistych różnic Maris dostrzegała u niej wiele swoich cech. S'Rella wyglądała niepozornie, ale nadrabiała niski wzrost determinacją i energią. Na razie wciąż jeszcze latała niezgrabnie, ale jej upór dawał nadzieję na szybkie postępy. Maris pracowała z grupą przyszłych lotników już od prawie dziesięciu dni i doszła do wniosku, że S'Rella jest jedną z trzech, czterech najbardziej obiecujących osób.
— Mam poczekać i zaprowadzić cię tam? — zapytała dziewczyna. Maris zeskoczyła z łóżka i umyła się w misce z wodą w rogu pokoju.
— Nie — odrzekła. — Teraz pora na śniadanie. Sama potrafię odnaleźć Senę. — Uśmiechnęła się, żeby złagodzić odmowę. S'Rella nieśmiało odwzajemniła uśmiech i wyszła.
Kilka minut później Maris żałowała swojej decyzji. Żeby odszukać kącik Seny, musiała iść ciemnym, wąskim i wilgotnym korytarzem. Akademia Drewniane Skrzydła mieściła się w prastarym tworze skalnym, poprzecinanym tunelami i jaskiniami, które wydrążyli ludzie albo sama natura. Niższe komory nieustannie zalewała woda i nawet w wyżej położonych partiach skalnych liczne sale i wszystkie korytarze były pozbawione okien, odcięte od słońca i gwiazd. Wszędzie czuło się zapach morza. Kiedyś mieściła się tu forteca. Zbudowano ją podczas rebelii Morskiego Zęba przeciw Shotanowi Wielkiemu; potem nikt w niej nie rezydował, aż w końcu zwierzchniczka Morskiego Zęba ofiarowała ją lotnikom, żeby mieli się gdzie uczyć. Od tamtej pory upłynęło siedem lat, podczas których Sena i jej podopieczni przywracali warownię do stanu używalności, ale nadal nietrudno było skręcić w niewłaściwą stronę i zgubić się w nie zamieszkanych rejonach. W korytarzach Drewnianych Skrzydeł czas nie pozostawiał żadnych śladów. Osadzone w ścianach pochodnie wypalały się podobnie jak nafta w lampach, toteż dni często mijały niepostrzeżenie.
Posuwając się ostrożnie jednym z tych ciemnych, długich zaułków, Maris czuła się przytłoczona rozmiarami starej fortecy. Była zdenerwowana: przebywanie w ciasnym korytarzu pod ziemią całkowicie kłóciło się z jej lotniczym instynktem.
Z ulgą dostrzegła w oddali słabe światełko. Pokonała ostatni, gwałtowny zakręt i uświadomiła sobie, że jest na znajomym terenie. Jeśli nie straciła zupełnie orientacji, pokój Seny powinien znajdować się zaraz po lewej stronie.
— Maris. — Sena podniosła oczy i uśmiechnęła się. Siedziała na wiklinowym krześle i ociosywała kościanym nożem kawałek miękkiego drewna. Natychmiast odłożyła robotę i zaprosiła Maris do środka. — Miałam zamiar ponownie wezwać S'Relle, żeby zaczęła cię szukać. Zgubiłaś się w naszym labiryncie?
— Prawie — odparła Maris, kręcąc głową. — Powinnam była pomyśleć o zabraniu jakiegoś światła. Potrafię dostać się ze swojego pokoju do kuchni, do świetlicy albo na zewnątrz, ale dalej nie czuję się już tak pewnie.
Sena roześmiała się, lecz uczyniła to jedynie przez grzeczność, gdyż wcale nie było jej do śmiechu.
Nauczycielka liczyła sobie trzykrotnie więcej lat niż Maris. Kiedyś latała, lecz od ponad dziesięciu lat była lądowcem — uległa wypadkowi, co często zdarzało się lotnikom. Zazwyczaj miała w sobie tyle wigoru i entuzjazmu, że nie wyglądała na swój wiek, ale tego ranka sprawiała wrażenie starej i zmęczonej. Uszkodzone oko wyglądało jak kawałek mlecznego szkła morskiego; zdawało się, że przygniata lewą część twarzy, powodując obwisanie skóry i nerwowe tiki.
— Przysłałaś do mnie S'Relle nie bez powodu — odezwała się Maris. — Jakieś wieści?
— Tak, i to niepomyślne — powiedziała Sena. — Uznałam, że lepiej będzie nie wspominać o tej sprawie podczas śniadania, dopóki nie omówię jej z tobą.
— A więc?
— Wschód zaniknął Powietrzny Dom — rzekła Sena. Maris z westchnieniem oparła się na krześle. Nagle ogarnęło ją zmęczenie. Wiadomość nie była zaskoczeniem, lecz mimo to bardzo ją przygnębiła. — Ale dlaczego? — zapytała. — Rozmawiałam z Nordem trzy miesiące temu, kiedy wysłano mnie z nowinami na Far Hunderlin. Twierdził, że jego zdaniem akademia będzie otwarta przy najmniej do następnych zawodów. Powiedział mi nawet, że ma kilkunastu obiecujących studentów.
— Zdarzył się tam śmiertelny wypadek — oznajmiła Sena. — Jedna z tych obiecujących studentek popełniła błąd i wyrżnęła skrzydłem w zbocze. Nord mógł tylko bezradnie przyglądać się jej upadkowi na skały. Gorzej, że obserwowali to również jej rodzice — bogaci, wpływowi ludzie, handlarze z Cheslina, posiadający dużą flotyllę. Dziewczyna chciała się przed nimi popisać.
Oczywiście rodzice udali się do zwierzchnika po sprawiedliwość. Powiedzieli, że Nord dopuścił się zaniedbania.
— A dopuścił się? — zapytała Maris. Sena wzruszyła ramionami.
— Był przeciętnym lotnikiem i nie podejrzewam, żeby okazał się dużo lepszym nauczycielem. Zawsze lubił robić wrażenie. I nieustannie przeceniał swoich studentów. Podczas ubiegłorocznego turnieju poręczył za dziewięciu. Wszyscy przegrali, a większość nie powinna była startować. Ja wprowadziłam tylko trzech zawodników. Ponoć dziewczyna, która zginęła, uczyła się w Powietrznym Domu dopiero od roku. Od roku, Maris! Być może miała talent, ale Nord pozwolił jej zbyt wcześnie na zbyt wiele. To właśnie jest do niego podobne! No cóż, teraz jest już za późno. Wiesz, że akademie pochłaniają mnóstwo pieniędzy, a niektórzy zwierzchnicy twierdzą nawet, że są to zmarnowane środki. Potrzebowali jedynie pretekstu. Odprawili Norda i zamknęli szkołę. Koniec. Teraz wszystkie dzieci Wschodu mogą się pożegnać z marzeniami; będą musiały pogodzić się ze swoim losem — mówiła z rozgoryczeniem Sena.
— A zatem jesteśmy ostatni — posępnie zauważyła Maris.
— Jesteśmy ostatni — powtórzyła Sena. — Ale na jak długo? Wczoraj wieczorem zwierzchniczka wysłała do mnie gońca. Zwlokłam się z łóżka, żeby usłyszeć tę radosną wieść, a potem rozmawiałyśmy. Maris, ona nie jest z nas zadowolona. Twierdzi, że od siedmiu lat zapewnia nam jedzenie, ciepły kąt i pieniądze, lecz my nie daliśmy jej w zamian ani jednego lotnika. Zaczyna się niecierpliwić.
— Wiem — powiedziała Maris.
Znała zwierzchniczkę Morskiego Zęba tylko z opowieści, ale na ich podstawie zdążyła sobie wyrobić zdanie o władczyni wyspy. Morski Ząb leżał nie opodal Shotanu Wielkiego, ale jego mieszkańcy doświadczyli długiej, burzliwej walki o niepodległość. Obecnie władała nim dumna, ambitna kobieta, która uważała za zniewagę fakt, iż jej wyspa nie posiada żadnego lotnika.
Wytrwale zabiegała o to, żeby na Morskim Zębie powstała akademia lotnicza dla Zachodniego Archipelagu, i nie szczędziła gestów poparcia dla tej inicjatywy. Teraz jednak żądała wyników.
— Ona nic nie rozumie — powiedziała Maris. — Właściwie dotyczy to wszystkich lądowców. Drewnianoskrzydli przybyli na zawody, prawie nie mając doświadczenia; musieli rywalizować z wytrawnymi lotnikami i dziećmi z lotniczych rodów, dla których posiadanie skrzydeł było czymś oczywistym. Gdyby dano nam czas…
— Czas, czas, czas — powtarzała Sena. W jej głosie wyczuwało się irytację. — To samo mówiłam zwierzchniczce. Powiedziała mi, że siedem lat to wystarczająco długi okres. Ty, Maris, jesteś lotniczką. Ja również nią byłam. Mamy pojęcie o trudnościach, o tym, że trzeba przygotowywać się przez wiele lat i ćwiczyć tak zapamiętale, żeby ramiona drżały z wysiłku, a dłonie zdzierały się do krwi od ściskania uchwytów skrzydeł. Szczury lądowe nic o tym o nie wiedzą. Zbyt wielu z nich sądziło, że walka zakończyła się siedem lat temu. Myśleli, że w ciągu kilku dni niebo zaroi się od rybaków, szewców i dmuchaczy szkła. Kiedy rozegrano pierwszy turniej, z przerażeniem patrzyli, jak lotnicy i dzieci z lotniczych rodów zwyciężają wszystkich lądowców.
Wtedy przynajmniej im zależało. Obawiam się, że teraz są już zrezygnowani. W ciągu siedmiu lat, które upłynęły od waszej wielkiej rady, siedmiu lat funkcjonowania akademii, tylko raz udało się lądowcowi zdobyć skrzydła. Zresztą utracił je w rok później, podczas następnego turnieju. Mam wrażenie, że obecnie wyspiarze przybywają na zawody tylko po to, aby oglądać, jak rodzeństwa walczą między sobą o rodzinne skrzydła. O zawodnikach z mojej akademii mówi się, że stanowią zabawny przerywnik, że to tylko krótkie przedstawienie błaznów, którzy mają rozweselać publiczność między poważnymi wyścigami.
— Sena, Sena — odezwała się z niepokojem Maris. Pamiętała, że ta stara kobieta poświęciła całą pasję swego nieudanego życia marzeniom młodych ludzi, którzy przybywali do akademii, aby walczyć o dostęp do nieba. Teraz była wyraźnie przygnębiona, mówiła z drżeniem w głosie. — Rozumiem twój niepokój, Seno — powiedziała Maris, biorąc ją za rękę — ale nie jest tak źle, jak to przedstawiasz.
Sena obrzuciła Maris sceptycznym spojrzeniem i cofnęła dłoń.
— Ależ jest — upierała się. — Oczywiście, tobie tego nie powiedzą. Nikt nie lubi przynosić złych wieści, a oni wszyscy wiedzą, ile znaczą dla ciebie te akademie. Jednak sytuacja wygląda naprawdę źle. — Maris usiłowała jej przerwać, ale Sena pomachała ręką. — Nie, już dość. I nic mi nie mów o moim niepokoju. Nie wezwałam cię tutaj po to, żebyś mnie pocieszała albo żebyśmy się spóźniły na śniadanie. Chciałam opowiedzieć ci o tej sprawie w cztery oczy, zanim wyjawię ją reszcie. I zamierzałam cię poprosić, żebyś poleciała na Shotan Wielki.
— Dzisiaj?
— Tak — odparła Sena. — Świetnie pracujesz z tymi dzieciakami. To dla nich prawdziwa korzyść, że mogą obcować z prawdziwą lotniczką. Ale przez jeden dzień możemy się bez ciebie obejść. To nie powinno potrwać dłużej niż kilka godzin.
— Jasne. A o co chodzi?
— Letniczka, która zawiadomiła zwierzchniczkę o Powietrznym Domu, przyniosła jeszcze jedną wieść, przeznaczoną wyłącznie dla mnie. Jeden ze studentów Norda pragnie kontynuować studia i ma nadzieję, że poręczę za niego w następnym turnieju. Prosi o pozwolenie na przybycie tutaj.
— Tutaj? — z niedowierzaniem powtórzyła Maris. — Ze Wschodu? Bez skrzydeł?
— Ponoć wyszukał jakiś dobry statek i spróbuje przepłynąć przez ocean — wyjaśniła Sena. — Naturalnie podróż jest niebezpieczna, ale skoro chce się w nią udać, nie będę mu odmawiała prawa wstępu. Jeśli możesz, przekaż moją zgodę zwierzchnikowi Shotanu Wielkiego. Co miesiąc wysyła na Wschód trzech lotników; jeden ma wyruszyć nazajutrz. Ważna jest szybkość. Nawet przy sprzyjającym wietrze statki znajdą się tutaj dopiero za miesiąc, a od turnieju dzielą nas zaledwie dwa miesiące.
— Mogłabym przekazać Wschodowi wiadomość bezpośrednio — podsunęła Maris.
— Nie — ucięła Sena. — Potrzebujemy cię tutaj. Po prostu przekaż moje słowa Shotanowi Wielkiemu, a potem wracaj, żeby opiekować się moimi niezdarnymi, młodymi ptakami. — Niepewnie podniosła się z wiklinowego krzesła. Maris szybko wstała, żeby ją podtrzymać. — A teraz powinnyśmy się zainteresować śniadaniem — ciągnęła Sena. — Musisz coś zjeść przed lotem, zważywszy jednak na to, jak długo rozmawiałyśmy, obawiam się, że nasze porcje prawdopodobnie zostały już zjedzone.
Jednak gdy dotarły do świetlicy, śniadanie wciąż czekało. Dwa płonące paleniska sprawiały, że w dużej sali było jasno i ciepło, pomimo wilgotnego poranka. Lekko zakrzywiające się kamienne ściany tworzyły pociemniałe, łukowe sklepienie. Jedynymi, dość prymitywnymi sprzętami były trzy długie drewniane stoły z biegnącymi po obu ich stronach ławami. Teraz siedzieli na nich studenci, którzy gadali, żartowali i śmiali się. Większość z nich już prawie kończyła posiłek. W akademii rezydowało dwudziestu przyszłych lotników; najstarsza studentka była młodsza od Maris zaledwie o dwa lata, a najmłodszy adept miał dziesięć lat.
Wejście Maris i Seny nie skłoniło biesiadników do mniej hałaśliwego zachowania, toteż Sena musiała ich przekrzykiwać i stukać w talerz. Jednakże gdy wygłosiła przemówienie, zrobiło się cicho jak makiem zasiał.
Maris wzięła od Kerra pajdę razowca i porcję owsianki z miodem; pyzaty młodzieniec pełnił tego dnia dyżur w kuchni. Znalazłszy miejsce na jednej z ław, usiadła i zaczęła jeść. Próbowała zagadać do siedzących obok niej studentek, ale wyczuła, iż zmuszają się do uprzejmej konwersacji. Niebawem jej sąsiadki wymówiły się czymś ważnym i odeszły od stołu. Maris nie miała o to do nich żalu. Pamiętała, co czuła przed laty, gdy nie pozwalano jej urzeczywistnić marzenia o lotach. Teraz gorycz przypadła w udziale jej uczniom. Powietrzny Dom nie był pierwszą akademią, która zamykała swe podwoje. Pierwsza, po trzech nieudanych latach, poddała się Artellia — opustoszała wyspa-kontynent. Potem skazano na zapomnienie akademie Południowego Archipelagu i Wysp Zewnętrznych. Gdy zamknięto uczelnię Wschodu, na placu boju pozostała jedynie akademia Drewniane Skrzydła. W tej sytuacji nie mogło dziwić przygnębienie studentów.
Maris wytarła talerz ostatnim kawałkiem chleba, przełknęła go i odsunęła stół.
— Sena, wrócę dopiero jutro rano — oświadczyła, wstając z miejsca. — Po dotarciu na Shotan Wielki zamierzam polecieć do Orlego Gniazda.
Sena oderwała wzrok od własnego talerza i skinęła głową.
— W porządku. Chcę, żeby dzisiaj Leya i Kurt spróbowali wzbić się w powietrze. Wróć możliwie wcześnie. — Ponownie zajęła się jedzeniem.
Maris wyczuła, że ktoś stoi za jej plecami. Odwróciła się i ujrzała S'Relle.
— Maris, czy mogę ci pomóc założyć skrzydła?
— Oczywiście, że tak. Dziękuję.
Dziewczyna uśmiechnęła się. Poszły we dwie krótkim korytarzem do pokoiku, w którym przechowywano skrzydła. Obecnie na ścianie wisiały trzy pary; jedne skrzydła należały do Maris, a pozostałe zapisali akademii lotnicy, którzy umarli bezpotomnie. Patrząc na nie, Maris pomyślała z goryczą: „Nic dziwnego, że drewnianoskrzydli wypadli w zawodach tak słabo". Przeciętny lotnik trenował swoje dziecko latami i wysyłał je w powietrze niemal codziennie. Jednak w przepełnionych, kiepsko wyposażonych akademiach studenci nie mieli zbyt wielu okazji do latania.
Otrząsnęła się ze smutnych refleksji i zdjęła skrzydła z wieszaka. Przypominały szczelnie zawiązaną paczkę; rozpory było starannie złożone, a zwisająca między nimi metalowa tkanina opadała niczym srebrna peleryna. S' Rella z łatwością podtrzymywała skrzydła jedną ręką, Maris zaś rozkładała je i sprawdzała każde złącze, żeby w porę wyszukać ewentualne skazy i uniknąć niebezpieczeństwa podczas lotu.
— Szkoda, że zamykają Powietrzny Dom — odezwała się S'Rella. — Wiesz, to samo zdarzyło się na Południu. Właśnie dlatego zjawiłam się tutaj, w Drewnianych Skrzydłach. Nasza szkoła została zamknięta.
Maris przerwała robotę i spojrzała na S'Relle. Prawie zapomniała o tym zdarzeniu w życiu dziewczyny.
— Niedługo twoim śladem ma tu przybyć jeden ze studentów Powietrznego Domu — powiedziała. — Już nie będziesz się czuła tak samotnie wśród dzikusów z Zachodu — dodała z uśmiechem.
— Tęsknisz za swoim domem? — zagadnęła nagle S'Rella. Maris przez chwilę się zastanawiała.
— Szczerze mówiąc, nie jestem pewna, czy mam prawdziwy dom — odparła. — Mój dom jest wszędzie tam, gdzie się pojawiam.
S'Rella w milczeniu rozważała odpowiedź Maris.
— To chyba właściwe odczucia, jeśli jest się lotnikiem. Czy większość lotników też tak myśli?
— Może po trosze — rzekła Maris. Znowu zerknęła na swoje skrzydła i zaczęła je obmacywać palcami. — Ale nie są tak radykalni. Z domem rodzinnym przeważnie łączą ich silniejsze więzy, aczkolwiek nie mogą się pod tym względem równać z lądowcami. Możesz mi pomóc napiąć tę rozporę? Dzięki. Nie, to, że jestem lotnikiem, nie decyduje o moich odczuciach. Po prostu mój dawny dom już nie istnieje, a nowego jeszcze nie założyłam. Mój ojciec — a właściwie mój ojczym — zmarł trzy lata temu. Jego żona odeszła z tego świata na długo przed nim, a moi naturalni rodzice również nie żyją. Został mi przyrodni brat Coll, lecz nie ma go tutaj już od dłuższego czasu — udał się na Wyspy Zewnętrzne, by móc śpiewać i zaznawać przygód. Bez Colla i Russa dom na Amberly Mniejszej stał się straszliwie duży i pusty. Ponieważ nie mam do kogo wracać, zjawiam się tam coraz rzadziej. Wyspa jakoś się trzyma. Zwierzchnik bez wątpienia chciałby częściej mieć pod ręką trzeciego lotnika, ale musi mu wystarczyć dwoje. — Wzruszyła ramionami. — Moi przyjaciele przeważnie są lotnikami.
— Rozumiem.
Maris zerknęła na S'Relle, która z przesadnym skupieniem oglądała trzymane przez siebie skrzydło.
— Tęsknisz za domem — powiedziała łagodnie. S'Rella powoli skinęła głową.
— Tu jest inaczej. Tu wszyscy są inni niż ludzie, których znałam.
— Lotnik musi się do tego przyzwyczaić — zauważyła Maris.
— Tak, ale był ktoś, kogo kochałam. Rozmawialiśmy o małżeństwie, ale wiedziałam, że nic z tego nie wyjdzie. Kochałam go — nadal go kocham — ale jeszcze bardziej zależało mi na lataniu. Sama rozumiesz.
— Rozumiem — odparła Maris. Starała się, żeby jej głos zabrzmiał zachęcająco. — Może gdy wygrasz skrzydła, on mógłby…
— Nie. On nie ruszy się stamtąd. Nie może. Jest rolnikiem, jego rodzina posiada ziemię od pokoleń. On — hm, nigdy nie prosił, żebym zrezygnowała z latania, a ja nigdy nie prosiłam jego, aby porzucił swoją ziemię.
— Zdarzały się już małżeństwa lotników z rolnikami — powiedziała Maris. — Mogłabyś wrócić.
— Nie wrócę bez skrzydeł — odparła z zawziętością S'Rella. Popatrzyła Maris w oczy. — Bez względu na to, jak długo będę o nie walczyła. A nawet jeśli wygram, on będzie już wtedy żonaty. Musi zawrzeć małżeństwo, gdyż jedna osoba to za mało do uprawy ziemi. Będzie potrzebował żony, która kocha pracę, i gromady dzieci.
Maris nic nie odrzekła.
— No cóż, ja już dokonałam wyboru — dodała S'Rella. Tylko czasami odczuwam tęsknotę za domem. Może również samotność.
— Tak — powiedziała Maris. Położyła jej rękę na ramieniu. — Chodź, mam wiadomość do przekazania.
S'Rella szła pierwsza. Maris zarzuciła skrzydła na plecy i kroczyła za nią ciemnym korytarzem, który prowadził do solidnie umocnionego wyjścia. Na zewnątrz rozciągał się kamienny występ, szeroki na kilkadziesiąt metrów. Stanowił niegdyś punkt obserwacyjny, dalej zaś spienione morze omywało skały Morskiego Zęba. Niebo było szare i zasnute chmurami, lecz ostry, przesiąknięty solą zapach oceanu i mocne, gorliwe dłonie wiatru wprawiały Maris w radosny nastrój.
S'Rella trzymała skrzydła, podczas gdy Maris zapinała paski. Kiedy się zabezpieczyła, S'Rella zaczęła stopniowo rozkładać skrzydła, umieszczając każdą rozporę we właściwym położeniu, tak aby srebrzysty materiał mocno się napiął. Maris cierpliwie czekała, pamiętając, iż występuje w roli nauczyciela, chociaż najchętniej oderwałaby się od ziemi natychmiast. Dopiero gdy skrzydła zostały całkowicie rozłożone, uśmiechnęła się do S'Relli, wsunęła ramiona do pętli i zacisnęła palce na dobrze znanych, podniszczonych, skórzanych uchwytach.
Szybko zrobiła cztery kroki i wzbiła się w powietrze.
Spadała przez sekundę, a może jeszcze krócej. Zaraz jednak porwał ją wiatr; napierał na skrzydła, unosił ją, sprawiał, że nurkowanie przeradzało się w lot ku niebu. Zaczerwienionej dziewczynie zabrakło tchu. Miała wrażenie, że jej ciało poraża wstrząs; odczuwała mrowienie skóry. Właśnie ten króciutki moment, ten ułamek sekundy wynagradzał Maris wszystkie poświęcenia. Z tym wspaniałym, ekscytującym doznaniem nie mogło się równać żadne znane jej uczucie, nawet miłość. Pełna energii, dawała się unosić silnemu zachodniemu wiatrowi, jakby znajdowała się w objęciach kochanka.
Shotan Wielki leżał na północy, lecz Maris przez chwilę nie wykonywała żadnych manewrów w tym kierunku. Na razie delektowała się poczuciem wolności, które wywoływał pozbawiony wysiłku lot w górę. Wiedziała, że wkrótce będzie musiała rozpocząć grę z wiatrami, prowokować je i poddawać próbom, umiejętnie skręcać i balansować ciałem, tak aby lecieć tam, dokąd zechce. Nagle wyminęło ją stado barwnie upierzonych dzięciołów; ich pośpiech zwiastował nadciąganie burzy. Maris podążyła za ptakami. Wzbijała się coraz wyżej, aż w końcu Morski Ząb skurczył się do zielonoszarej plamki, mniejszej niż dłoń lotniczki. Widziała teraz Jajolandię, a nieco dalej obłoki mgły, które spowijały najbardziej wysunięty na południe cypel Shotanu Wielkiego.
Maris zaczęła kołować, rozmyślnie wytracając prędkość. Miała świadomość, jak łatwo jest wylądować w niewłaściwym miejscu. Ścierające się ze sobą prądy powietrzne zdawały się szeptać jej coś do ucha, szyderczo obiecywać, że gdzieś wyżej wieje pomocny wiatr. Poszukując go, Maris wzbiła się w zimne powietrze. Teraz brzeg Shotanu Wielkiego oraz Morski Ząb i Jajolandia rozpościerały się na metalicznoszarym oceanie jak zabawki na stole. Widziała malutkie kutry rybackie, kołyszące się na przystaniach i w zatokach Shotanu i Morskiego Zęba, mewy i padlinożerne kanie, które krążyły setkami wokół ostrych turni Jajolandii.
Nagle uświadomiła sobie, że nie powiedziała S'Relli całej prawdy. Miała dom. Ten dom znajdował się tutaj, w powietrzu, gdzie porywiste, zimne wiatry dęły w jej osłonięte skrzydłami plecy. Świat w dole, zaabsorbowany handlem, polityką, zdobywaniem żywności, wojną i pieniędzmi, był jej obcy i nawet w najlepszych czasach czuła, że jest trochę na uboczu. Była lotnikiem i jak wszyscy lotnicy miała wrażenie, że ilekroć zdejmuje skrzydła, przestaje być w pełni sobą.
Z tajemniczym uśmiechem na ustach poleciała, aby wykonać swoją misję.
Zwierzchnik Shotanu Wielkiego był pochłonięty sprawowaniem rządów nad najstarszą, najbogatszą i najgęściej zaludnioną wyspą Przystani Wiatrów. W momencie przylotu Maris miał akurat konferencję, a właściwie dyskutował z Shotanem Małym i Skulny o prawie do połowów; mimo to wyszedł, żeby się z nią zobaczyć. Lotnicy dorównywali zwierzchnikom statusem, toteż nawet tak wpływowy władca nie mógł okazywać lekceważenia. Beznamiętnie wysłuchał wiadomości od Seny i obiecał, że prześle Wschodowi odpowiedź nazajutrz rano, za pośrednictwem jednego ze swoich lotników.
Maris zostawiła skrzydła na ścianie sali konferencyjnej w Domu Starego Kapitana (właśnie tak nazwano pradawną, obszerną rezydencję zwierzchnika) i wybrała się na przechadzkę. Było to w Przystani Wiatrów jedyne miasto z prawdziwego zdarzenia: najstarsze, największe i najważniejsze. Nosiło nazwę Stormtown; zbudowali je gwiezdni żeglarze. Maris wydawało się nieskończenie fascynujące. Wszędzie zauważała wiatraki, których ogromne łopatki odcinały się na tle szarego nieba. Na tym terenie mieszkało więcej ludzi niż na Amberly Mniejszej i Większej. Najrozmaitsze sklepy i stragany oferowały każdy użyteczny towar i każdą bezwartościową błyskotkę, wszystko, co tylko można było sobie wyobrazić.
Maris spędziła wiele godzin na rynku, oglądając towary i słuchając rozmów, aczkolwiek jej zakupy okazały się bardzo skromne. Następnie zjadła lekki obiad, składający się z wędzonej ryby księżycowej i razowca; wypiła kubek kivasu, korzennego wina, które stanowiło specjalność Shotanu. W gospodzie, w której spożywała posiłek, odbywały się występy jakiegoś śpiewaka. Maris słuchała go raczej z grzeczności — uznała, że jest znacznie gorszy od Colla i innych śpiewaków, których poznała na Amberly.
Był już prawie zmierzch, gdy wyleciała ze Stormtown w ślad za trwającą krótko nawałnicą, która skąpała ulice deszczem. Cały czas miała za sobą sprzyjające wiatry, toteż zdołała dolecieć do Orlego Gniazda, zanim zrobiło się zupełnie ciemno.
Orle Gniazdo wyłaniało się z morza, tworząc potężny, prastary blok skalny, czarny w blasku gwiazd. Nadszarpnięte zębem czasu ściany wznosiły się nad spienionymi wodami na wysokość dwustu metrów.
Maris dostrzegła światła w oknach. Zrobiła jedno kółko i umiejętnie wylądowała w specjalnym zagłębieniu, pełnym wilgotnego piasku. Ponieważ była sama, potrzebowała kilkunastu minut, żeby zdjąć i złożyć skrzydła. Następnie weszła do bazy i powiesiła je na haku tuż za drzwiami.
Na kominku w świetlicy płonął mały ogień. Tuż obok dwóch mężczyzn, których Maris znała tylko z widzenia, grało w geechi, przesuwając na tablicy czarne i białe kamyki. Jeden z nich pomachał do Maris. W odpowiedzi skinęła głową, ale mężczyzna nie zwracał już na nią uwagi, pochłonięty grą.
Na fotelu w pobliżu kominka siedział jeszcze jeden człowiek. Trzymał w ręku gliniany kubek i wpatrywał się w płomienie, ale gdy weszła Maris, natychmiast podniósł oczy.
— Maris! — wykrzyknął i natychmiast zerwał się z miejsca, ukazując zęby w uśmiechu. Odstawił kubek i ruszył w jej stronę. — Nie spodziewałem się, że cię tu zobaczę.
— Dorrel — rzekła, ale on już był przy niej, objął ją ramionami i poszukał ust. Był to krótki, lecz namiętny pocałunek. Jeden z mężczyzn grających w geechi przyglądał im się z roztargnieniem, ale gdy jego przeciwnik przesunął kamyk, natychmiast wrócił do gry.
— Przyleciałaś aż z Amberly? — zapytał Dorrel. — Na pewno jesteś głodna. Usiądź przy kominku, a ja przyniosę ci coś do przegryzienia. Mamy w kuchni ser, wędzoną szynkę i trochę chleba owocowego.
Maris chwyciła go za rękę, uścisnęła i zaprowadziła do kominka. Wybrała dwa krzesła, możliwie daleko od graczy.
— Niedawno jadłam — powiedziała — ale dziękuję za dobre chęci. Przyleciałam z Shotanu Wielkiego, a nie z Amberly. Leciało się łatwo. Wiatry są dzisiaj sprzyjające. Niestety, nie byłam na Amberly od prawie miesiąca. Zwierzchnik będzie na mnie wściekły.
Dorrel również nie wyglądał na zbyt zadowolonego. Zmarszczył swą pociągłą twarz.
— Odlatujesz? Znowu na Morski Ząb? — Puścił rękę dziewczyny, wziął kubek i ostrożnie wypił łyk parującego napoju.
— Tak. Sena poprosiła mnie, żebym spędziła trochę czasu ze studentami. Pracuję z nimi od dziesięciu dni. Przedtem odbyłam długą wyprawę do Deeth w Południowym Archipelagu.
Dorrel odstawił kubek i westchnął.
— Nie chcesz mnie słuchać — zaczął łagodnie — ale i tak powiem ci, co o tym wszystkim myślę. — Poświęcasz zbyt dużo czasu na pracę w akademii kosztem Amberly. To Sena jest tam odpowiedzialna za nauczanie, nie ty. Płacą jej za to szczodrze. Jakoś nie widzę, żeby wciskała ci do ręki żelazne monety.
— Żelaza mam aż nadto — odparła Maris. — Russ zapewnił mi dobrobyt. Los Seny jest znacznie cięższy. A drewnianoskrzydli potrzebują mojej pomocy — na Morskim Zębie nieczęsto mają okazję oglądać lotników. — Jej głos był teraz cieplejszy, wręcz przymilny. — Może przyleciałbyś spędzić tam kilka dni? Laus obejdzie się bez ciebie przez jeden tydzień. Mieszkalibyśmy w jednym pokoju. Chciałabym cię mieć przy sobie.
— Nie. — Dorrel raptownie stracił humor. Sprawiał wrażenie poirytowanego. — Maris, chciałbym spędzić z tobą tydzień na przykład w mojej chatce na Laus czy w twoim domu na Amberly, albo nawet tutaj, w Orlim Gnieździe. Ale nie w Drewnianych Skrzydłach. Już ci kiedyś powiedziałem, że nie będę szkolił grupy lądowców, którzy potem zabiorą skrzydła moim przyjaciołom.
Słowa te zabolały Maris. Skurczyła się na krześle, odwróciła oczy i wpatrzyła się w ognisko.
— Mówisz tak, jak przed siedmiu laty Corm — powiedziała.
— Nie zasłużyłem sobie na tę uwagę, Maris. Odwróciła się i znowu na niego spojrzała.
— Wobec tego dlaczego nie chcesz pomóc? Dlaczego tak pogardzasz drewnianoskrzydłymi? Szydzisz z nich niczym stary, przesiąknięty tradycją lotnik, a przecież siedem lat temu poparłeś mnie. Walczyłeś o tę sprawę, wierzyłeś w nią tak jak ja. Bez ciebie nigdy nie udałoby mi się wygrać — zabraliby mi skrzydła i skazali na wygnanie. Pomagając mi, również narażałeś się na wyjęcie spod prawa. Co sprawiło, że tak się zmieniłeś? Dorrel gwałtownie potrząsnął głową.
— Ja się nie zmieniłem, Maris. Posłuchaj. Siedem lat temu walczyłem ze względu na c i e b i e. Nie obchodziły mnie te twoje upragnione akademie, o których marzyłaś — walczyłem o to, żebyś miała prawo zachować skrzydła i być lotnikiem. Albowiem kochałem cię, Maris, i zrobiłbym dla ciebie wszystko. A poza tym — ciągnął, trochę ochłonąwszy — byłaś najlepszym lotnikiem, jakiego kiedykolwiek widziałem. Danie skrzydeł twojemu bratu i skazywanie cię na los szczura lądowego było zbrodnią, szaleństwem. No, nie patrz na mnie w ten sposób. Oczywiście, zasada też miała dla mnie znaczenie.
— Czyżby? — zapytała Maris. Spierała się z nim od dawna, lecz mimo to znowu ogarnęło ją przygnębienie.
— Oczywiście, że tak. Nie walczyłbym z całym światem po to, by sprawić ci przyjemność. Tamten system był niesprawiedliwy. Należało odejść od tradycji — w tej sprawie miałaś słuszność, Uważałem tak wówczas i nie zmieniłem zdania.
— Nie zmieniłeś zdania — powtórzyła z rozgoryczeniem. — Tak mówisz, bo słowa nic nie kosztują. Nie robisz nic, aby zamanifestować swoje przekonania. Nie chcesz mi pomóc, teraz, kiedy jesteśmy bliscy utraty wszystkiego, co zdołaliśmy wywalczyć.
— Nie przegramy tej walki. Przecież wygraliśmy. Zmieniliśmy reguły — zmieniliśmy świat.
— Cóż to jednak znaczy bez akademii?
— Akademia! Ja nie walczyłem o akademie. Chodziło mi o zmianę złej tradycji. Zgadzam się, że jeśli jakiś lądowiec potrafi mnie prześcignąć, to muszę mu oddać skrzydła. Ale nie zgodzę się go uczyć, żeby potem mógł mnie pokonać. A ty właśnie o to mnie prosisz. Akurat ty, bardziej niż ktokolwiek inny, powinnaś rozumieć, co oznacza dla lotnika utrata nieba.
— Wiem też, co czuje człowiek, gdy pragnie latać i wie, że nigdy mu się na to nie pozwoli — odparła Maris. — W akademii jest pewna studentka, S'Rella. Szkoda, że jej dzisiaj nie słyszałeś, Dorrel. Ona nade wszystko pragnie latać. Jest taka jak ja w czasach, gdy Russ zaczynał mnie uczyć latania. Przybądź i pomóż jej, Dorr.
— Jeżeli rzeczywiście jest taka jak ty, to wkrótce będzie latać bez względu na to, czy postanowię jej pomóc czy nie. Dlatego postanawiam, że jej odmówię. Jeśli pokona któregoś z moich przyjaciół i zabierze mu skrzydła, nie będę musiał przynajmniej się czuć winny. — Opróżnił kubek i wstał.
Maris spojrzała na niego spode łba. Szukała kolejnego argumentu, ale Dorrel przerwał tok jej myśli.
— Napijesz się ze mną herbaty?
Skinęła głową. Patrzyła, jak jej przyjaciel idzie do czajnika na kominku, w którym parzyła się aromatyczna herbata. Doskonale znała sposób, w jaki stawiał kroki i pochylał się, by nalać herbaty. Przyszło jej do głowy, że nikogo innego nie zna tak dobrze.
Kiedy Dorrel wrócił z posłodzonym, gorącym napojem i ponownie usiadł obok niej, nie czuła już gniewu. Zaczęła myśleć o czymś innym.
— Co się z nami stało, Dorr? Kilka lat temu zamierzaliśmy się pobrać. Teraz wydaje się, jakbyśmy mieszkali na odrębnych wyspach; patrzymy na siebie wilkiem i kłócimy się jak dwaj zwierzchnicy walczący o prawo do połowu ryb. Przecież planowaliśmy wspólne życie, myśleliśmy o dzieciach — co się stało z naszą miłością? — Uśmiechnęła się smutno. — Nie mogę zrozumieć, co się zdarzyło.
— Ależ rozumiesz — odparł łagodnie Dorrel. — Zdarzyła się ta kłótnia. Dzielisz swoją miłość i lojalność miedzy lotników i lądowców. Ja nie odczuwam takich sprzeczności. Życie nie jest już proste — przynajmniej dla ciebie. Każde z nas pragnie czegoś innego i trudno nam się porozumieć. Kiedyś tak bardzo się kochaliśmy… — Wypił łyk gorącej herbaty i opuściwszy głowę, zamilkł.
Maris uważnie go obserwowała. Czekała, a jednocześnie czuła smutek. Ogarnął ją żal, że nie mogą wrócić do dawnych czasów, kiedy ich miłość była tak żarliwa i mocna, jakby nie mogła jej zagrozić żadna przeciwność losu.
Dorrel znowu spojrzał na dziewczynę.
— Ale ja nadal cię kocham, Maris. Wiele spraw się zmieniło, ale miłość nie zniknęła. Może nie uda nam się rozpocząć wspólnego życia, ale skoro już jesteśmy razem, to spróbujmy się kochać i nie walczyć ze sobą, dobrze?
Uśmiechnęła się do niego trochę niepewnie i wyciągnęła rękę. Dorrel mocno ją uścisnął i również się uśmiechnął.
— No, dość już tych kłótni. I nie mówmy więcej o tym, jak mogłoby być. Powinniśmy się cieszyć teraźniejszością. Czy wiesz, że nie widzieliśmy się już prawie od dwóch miesięcy? Gdzie byłaś? Co widziałaś? Opowiedz mi trochę nowin, kochanie. Choć kilka ploteczek, które poprawią mi nastrój — zaproponował.
— Nie mam zbyt radosnych wieści — rzekła Maris, przypomniawszy sobie, jakie wiadomości ostatnio przekazywała. — Wschód zamknął Powietrzny Dom. Jeden z tamtejszych studentów zginął w wypadku. Kolejny wybiera się statkiem na Morski Ząb. Przypuszczam, że reszta zrezygnowała i udała się do swoich domów. Nie wiem, co zrobi Nord. — Wyswobodziła rękę z jego uścisku i sięgnęła po kubek z herbatą.
Dorrel pokręcił głową. Na jego twarzy pojawił się blady uśmiech.
— No cóż, twoje nowiny też dotyczą wyłącznie akademii. Ja mam bardziej interesujące wieści. Zmarł zwierzchnik Punktu Scylli, a rządy po nim ma objąć jego córka. Krążą słuchy, że Kreel — znasz go? Jasnowłosy chłopak, który nie ma jednego palca u lewej ręki? Może zauważyłaś go podczas ostatnich zawodów, robił sporo wymyślnych podwójnych pętli — tak czy owak, ponoć to właśnie on ma zostać drugim lotnikiem, ponieważ nowa zwierzchniczka jest w nim zakochana! Wyobrażasz sobie — małżeństwo zwierzchniczki i lotnika?
Maris lekko się uśmiechnęła.
— Kiedyś już się tak zdarzyło.
— Nie za naszych czasów. Czy słyszałaś o flocie rybackiej w okolicach Amberly Większej? Zniszczyła ją scylla; rybacy zdołali zabić potwora, a większość z nich uszła z życiem, chociaż nie ocalały łodzie. Inna scylla, martwa, została wyrzucona na brzeg Culhall — widziałem jej ścierwo. — Uniósł brwi i złapał się za nos. — Czułem ją nawet pod wiatr! A na Artellii mówi się, że dwóch książąt-lotników toczy wojnę o władzę nad Wyspami Żelaznymi. — Dorrel umilkł i odwrócił głowę, gdyż gwałtowny podmuch wiatru sprawił, że zakołatały ciężkie drzwi domu. — Ach, to tylko wiatr — powiedział i znowu wypił łyk herbaty.
— O co chodzi? — zagadnęła Maris. — Jesteś taki niespokojny. Spodziewasz się kogoś?
— Myślałem, że może przyjdzie Garth. — Zawahał się. — Mieliśmy się tutaj spotkać dzisiejszego popołudnia, ale jakoś się nie pokazuje. Nic ważnego, miał po prostu lecieć z wiadomością na Culhall i powiedział, że w drodze powrotnej zobaczy się ze mną i razem się upijemy.
— To może upił się sam. Znasz Gartha. — Mówiła beztroskim tonem, ale widziała, że Dorrel jest naprawdę zaniepokojony. — Mógł się spóźnić z wielu powodów, może musiał natychmiast przekazać odpowiedź albo postanowił zostać na Culhall, żeby wziąć udział w jakiejś imprezie? Jestem pewna, że nic mu nie jest.
Na przekór własnym słowom Maris również bardzo się zmartwiła. Kiedy ostatnio widziała się z Garthem, zauważyła, iż sporo przybrał na wadze, a to zawsze było niebezpieczne dla lotnika. Ponadto za bardzo lubił hulanki, zwłaszcza wino i jedzenie. Miała nadzieję, że jednak nie stało mu się nic złego. Z ulgą uświadomiła sobie, iż nigdy nie latał ryzykownie, lecz pamiętała również i o tym, że prezentował w powietrzu jedynie solidność i wprawę. W miarę jak się starzał i tył, a jego refleks pogorszą! się, umiejętności wyuczone w młodości mogły się okazać zawodne.
— Masz rację — powiedział Dorrel. — Garth potrafi się o siebie zatroszczyć. Prawdopodobnie spotkał się na Culhall z jakimiś dobrymi kompanami i zapomniał o mnie. Lubi pić, ale nigdy nie wystartowałby do lotu po alkoholu. — Wysączył resztki płynu i zmusił się do uśmiechu. — Właściwie powinniśmy mu się odwdzięczyć i zapomnieć o nim. Przynajmniej dziś wieczorem.
Spojrzeli sobie w oczy i po chwili przenieśli się na niską, wyłożoną poduszkami ławę, która stała bliżej kominka. Tam przynajmniej przez pewien czas nie pamiętali o konfliktach i obawach. Pili herbatę, a potem wino, rozmawiali o dawnych dobrych czasach i wymieniali plotki o lotnikach, których oboje znali. Byli przyjemnie upojeni, a nieco później, gdy już znaleźli się w łóżku, mogli się podzielić czymś więcej niż tylko wspomnieniami. Maris pomyślała, że dobrze jest przytulić się i być przytulanym przez ukochaną osobę, zwłaszcza po tylu nocach spędzonych samotnie w wąskim łóżku. Dorrel położył głowę na jej ramieniu. Przysunąwszy się do jego ciepłego ciała, Maris wreszcie zapadła w błogi sen.
Następnego dnia wstała wcześnie. Była zmarznięta i przerażona tym, co jej się przyśniło. Zostawiła śpiącego Dorrela i poszła do pustej świetlicy, gdzie zjadła śniadanie, które składało się z twardego sera i chleba. Gdy na horyzoncie zamajaczyło słońce, przymocowała skrzydła i dała się unieść porannemu wiatrowi. W południe była już z powrotem na Morskim Zębie, żeby czuwać nad S'Rella i chłopcem o imieniu Jan, którzy wypróbowywali swoje „nieopierzone" skrzydła.
Została z drewnianoskrzydłymi jeszcze tydzień. Obserwowała ich postępy w lataniu, pomagała im wykonywać ćwiczenia i co wieczór opowiadała przy ognisku historyjki o słynnych lotnikach.
Narastało w niej jednak poczucie winy z powodu przeciągającej się nieobecności na Amberly Mniejszej. W końcu wzięła urlop; obiecała Senie, że wróci odpowiednio wcześnie, aby pomóc w przygotowaniu studentów do turnieju.
Lot na Amberly Mniejszą trwał cały dzień. Maris była porządnie zmęczona, gdy wreszcie ujrzała ogień płonący w dobrze znajomej wieży świetlnej. Z zadowoleniem rzuciła się na własne łóżko. Długo jednak nie mogła zasnąć — pościel była zimna, a pokój pełen kurzu. Jej własny dom wydawał się ciasny i obcy. Wstała i zaczęła szukać czegoś do zjedzenia, lecz jej nieobecność okazała się zbyt długa — resztki jedzenia, które znalazła w kuchni, były czerstwe albo zepsute. Głodna i nieszczęśliwa, wróciła do zimnego łóżka i zapadła w niespokojny sen.
Kiedy nazajutrz rano udała się do zwierzchnika, została przywitana uprzejmie, ale z rezerwą.
— Mieliśmy tu sporo roboty — rzekł z prostotą. — Posyłałem po ciebie kilka razy, ale ty ciągle byłaś zajęta. Corm i Shalli latali zamiast ciebie, Maris. Zaczyna ich to męczyć. W dodatku Shalli spodziewa się dziecka. Czy mamy się zadowalać jednym lotnikiem jak biedna, o połowę mniejsza od naszej wysepka?
— Jeżeli masz dla mnie jakieś zadania, to mi je zleć — odparła Maris. Musiała uznać zasadność skarg władcy, lecz nie miała ochoty obiecać mu, że będzie się trzymała z dala od Morskiego Zęba.
Zwierzchnik zmarszczył gniewnie czoło, ale był bezradny. Wyrecytował dziewczynie długą, zawiłą wiadomość, która była przeznaczona dla handlarzy na Poweet, coś o wymianie ziarna na płócienne żagle, ale tylko pod warunkiem, że tamci przyślą statki po towar, i jeszcze o łapówce w postaci żelaznych monet za poparcie w jakimś sporze między mieszkańcami Amberly i Kesselar. Maris zapamiętała przekaz słowo w słowo, nie pozwalając, by odcisnął się znacząco w jej świadomości — lotnicy często dokonywali takiego zabiegu. Potem udała się na skałę lotników i wzbiła w niebo.
Zwierzchnikowi zależało na tym, żeby zatrzymać Maris, toteż starał się maksymalnie wypełnić jej czas. Gdy tylko wracała z jednej misji, zlecał jej następną. Czterokrotnie leciała tam i z powrotem na Poweet, dwa razy na Shotan Mały i Amberly Większą, po jednym razie na Kesselar, Culhall, Kamienną Czarę i Laus (nie zastała Dorrela, gdyż on również poleciał przekazać wiadomość), a kiedyś musiała nawet odbyć długi lot na Wschód, na Lądowisko Ptaka.
Kiedy wreszcie mogła się wyrwać na Morski Ząb, uświadomiła sobie, że do turnieju zostały niespełna trzy tygodnie.
— Ile osób zamierzasz wprowadzić do zawodów? — zapytała Maris. Znajdowała się wraz z Seną w pomieszczeniu o grubych, kamiennych ścianach, które skutecznie chroniły przed ulewnym deszczem i porywistymi wiatrami, nękającymi tego dnia wyspę. Sena siedziała na niskim taborecie i trzymała w rękach podartą koszulę. Maris stała przed nią, a ogień kominka rozgrzewał jej plecy. Rozmawiały w pokoju Seny.
— Właśnie chciałam się poradzić ciebie w tej sprawie — powiedziała Sena, odrywając się od szycia, które szło jej niezdarnie. — Myślę, że w tym roku będzie ich czterech, może pięciu.
— Na pewno S'Rella — powiedziała w zamyśleniu Maris. Jej opinie mogły wpłynąć na Senę, a poręka Seny była niezwykle istotna dla przyszłych lotników. Tylko ci, którzy zyskiwali jej aprobatę, otrzymywali prawo do rzucenia wyzwania. — Również Damen. To twoi najlepsi studenci. Potem… Sher i Leya, co? Albo Liane.
— Sher i Leya — odparła Sena, robiąc kolejny ścieg. — Gdybym poręczyła tylko za jedną z nich, robiłyby wymówki. Już i tak ciężko będzie je przekonać, że nie mogą zespołowo wyzywać na pojedynek tej samej osoby w jednym wyścigu.
Maris wybuchnęła śmiechem. Sher i Leya, młodsze kandydatki, były nierozłącznymi przyjaciółkami. Miały duże zdolności i entuzjazm, aczkolwiek zbyt szybko się męczyły i łatwo wpadały w panikę w razie nieprzewidzianych okoliczności. Maris często zastanawiała się, czy ich przyjaźń daje im siłę, czy tylko utrwala popełniane przez nie błędy.
— Myślisz, że mogą wygrać?
— Nie — rzekła Sena, nie podnosząc oczu. — Ale osiągnęły odpowiedni wiek, by podjąć próbę i przegrać. Takie doświadczenie będzie dla nich korzystne. Trochę je utemperuje. Jeżeli nie zdołają pogodzić swych marzeń z porażką, nigdy nie staną się lotnikami.
Maris kiwnęła głową.
— A Liane budzi wątpliwości?
— Nie poręczę za Liane'a — odparła Sena. — Jeszcze nie jest gotowy. Zastanawiam się, czy kiedykolwiek będzie.
Maris nie ukrywała zaskoczenia.
— Obserwowałam jego loty — powiedziała. — Jest silny i.zdarzają się chwile, kiedy lata doskonale! Przyznaję, że bywa kapryśny i nierówny, ale gdy ma formę, jest lepszy niż S'Rella i Damen razem wzięci. Może się okazać twoją największą nadzieją.
— Może — rzekła Sena — ale ja go nie wprowadzę. Jednego tygodnia unosi się do góry niczym kozodój, a następnego potyka się i spada jak dziecko, które po raz pierwszy rzucono w powietrze. Nie, Maris, pragnę wygrywać, ale zwycięstwo, to najgorsze, co mogłoby się przytrafić Liane'owi. Założę się, że zginąłby w ciągu roku. Niebo to niebezpieczna przystań dla człowieka, którego umiejętności zależą wyłącznie od nastroju.
Maris niechętnie skinęła głową.
— Być może postępujesz rozsądnie — oświadczyła — ale w takim razie kto miałby być tym piątym?
— Kerr — rzekła Sena. Odłożyła kościaną igłę, obejrzała koszulę, którą cerowała, a potem rozpostarła ją na stole. Rozsiadła się wygodnie na taborecie i spokojnie popatrzyła na Maris zdrowym okiem.
— Kerr? — spytała Maris. — To miły człowiek, ale jest nerwowy, ma nadwagę i brakuje mu koordynacji, a poza tym jego ramiona nie są nawet w połowie tak mocne, jak powinny. Kerr jest beznadziejny, przynajmniej na razie. Może za kilka lat…
— Jego rodzice życzą sobie, żeby ścigał się w tym roku — odparła Sena ze znużeniem w głosie. — Twierdzą, że zmarnował już dwa lata. Mają kopalnię miedzi na Shotanie Małym i chcą, żeby Kerr jak najszybciej przejął skrzydła. Udzielają akademii dużego wsparcia finansowego.
— Rozumiem — powiedziała Maris.
— Zeszłego roku odmówiłam — ciągnęła Sena. — W tym roku jestem mniej pewna swojej decyzji. Bez zwycięstwa w nadchodzącym turnieju akademia może utracić poparcie zwierzchników, a wówczas jedynie sponsorzy będą mogli nas uchronić przed zamknięciem uczelni. Może najlepszym wyjściem będzie danie im satysfakcji.
— Pojmuję — rzuciła Maris — ale nie całkiem pochwalam. Mimo wszystko przypuszczam, że nic nie można na to poradzić. A porażka chyba nie zaszkodzi Kerrowi. Czasami wydaje mi się, że on lubi odgrywać rolę klowna.
Sena prychnęła.
— Sądzę, że muszę to zrobić, ale z wielką niechęcią. Miałam nadzieję, że mi to wyperswadujesz.
— Nie — odparła Maris. — Przeceniasz moją elokwencję. Dam ci jednak pewną radę. Podczas tych ostatnich tygodni rezerwuj skrzydła wyłącznie dla tych, którzy będą rzucali wyzwanie. Potrzebują zaprawy. Reszta niech się zajmie tylko ćwiczeniami i lekcjami.
— Robiłam tak w ostatnich latach — powiedziała Sena. — Studenci przeprowadzają też wyścigi na niby. Chętnie kazałabym ci zmierzyć się z nimi, choćby po to, aby nauczyli się przegrywać. S'Rella rzucała wyzwanie rok temu, a Damen dwukrotnie przegrał, lecz pozostali potrzebują większego doświadczenia. Sher…
— Sena, Maris, chodźcie szybko! — Krzyk dobiegł z holu, a po chwili w drzwiach pojawił się zziajany Kerr. — Zwierzchnik kogoś przysłał. Potrzebują lotnika, oni… — sapał, połykając słowa.
— Idź z nim, szybko — powiedziała Sena do Maris. — Ja was zaraz dogonię.
Nieznajomy, który czekał w świetlicy pośród studentów, również ciężko dyszał; biegł całą drogę z wieży zwierzchnika. Jednak nie miał kłopotów z mówieniem.
— Jesteś lotnikiem? — zapytał. Był młody i wyraźnie oszołomiony. Spoglądał przed siebie jak dziki ptak uwięziony w klatce.
Maris skinęła głową.
— Musisz polecieć na Shotan. Proszę cię. I sprowadź ich uzdrowiciela. Zwierzchnik powiedział, żebym przyszedł z tym do ciebie. Mój brat jest chory. Majaczy. Okropnie połamał sobie nogę — wciąż widzę tę kość — i nie chce mi powiedzieć, jak ją złożyć, i co mam mu dać na gorączkę. Proszę, pośpiesz się!
— Czyżby Morski Ząb nie miał własnego uzdrowiciela? — zapytała Maris.
— To właśnie jego brat jest uzdrowicielem — wyrwał się Damen, szczupły młodzieniec, rodowity mieszkaniec wyspy.
— Jak się nazywa uzdrowiciel na Shotanie Wielkim? — zapytała Maris. W tym momencie zobaczyła Senę, która utykając weszła do pokoju.
Stara kobieta natychmiast zapanowała nad sytuacją i przejęła inicjatywę.
— Jest ich kilkunastu — powiedziała.
— Pośpieszcie się — błagał młodzieniec. — Mój brat może umrzeć.
— Od złamanej nogi nie można umrzeć — zaczęła Maris, ale Sena uciszyła ją gestem.
— Jesteś głupia, jeżeli tak myślisz — odparł młody człowiek. — On ma gorączkę. Bredzi. Spadł ze skały, gdy wspinał się w poszukiwaniu jaj kani, i leżał sam prawie cały dzień, dopóki go nie odnalazłem. Proszę, pomóż.
— Niedaleko stąd znajduje się uzdrowicielka o imieniu Fila — powiedziała Sena. — Jest stara i zdziwaczała i nie lubi morskich podróży, ale mieszka z nią córka, która zna jej sekrety. Jeśli nie będzie mogła przyjść, poda imię osoby, która ci pomoże. Nie marnuj czasu w Stormtown. Tamtejsi uzdrowiciele najpierw popatrzą, ile masz metalu, a dopiero potem przygotują zioła. Zatrzymaj się na Lądowisku Południowym i powiedz kapitanowi promu, żeby zaczekał na ważnego pasażera.
— Polecę natychmiast — odparła Maris i zerknęła na gulasz, który parował na ogniu. Była głodna, ale jedzenie mogło poczekać. — S'Rella, Kerr, chodźcie mi pomóc zapiąć skrzydła.
— Dziękuję — mruknął przybysz, ale Maris i jej studenci zdążyli już wyjść.
Na dworze rozpętała się burza. Maris pomyślała, że ma szczęście, gdy szybko przeleciała nad słonym kanałem, unosząc się zaledwie metr nad falami. Było to ryzykowne, ale nie miała czasu na eksperymenty z wysokością, a poza tym mogła liczyć, że nie natknie się na scylle, które rzadko unikały zbyt bliskiego sąsiedztwa lądu. Lot trwał krótko. Zgodnie z przewidywaniami Seny odnalazła Filę bez trudu, ale nie mogła jej nakłonić do wyruszenia w podróż.
— Na widok wody robi mi się niedobrze — mruczała stara kobieta. — A ten chłopak na Morskim Zębie i tak uważa, że jest ode mnie lepszy. Zawsze tak myślał, młody głupiec. A teraz przychodzi do mnie z płaczem po pomoc.
Na szczęście córka Fili przeprosiła za zachowanie matki i niezwłocznie udała się na prom.
W drodze powrotnej Maris z przyjemnością poddawała się ciśnieniu wiatrów, jak gdyby chciała wynagrodzić im obcesowość, z jaką wykorzystywała je podczas lotu na Shotan Wielki. Burzowe chmury rozpierzchły się; ocean lśnił w promieniach słońca, a niebo na wschodzie ozdabiała tęcza. Maris wzbiła się wyżej, unoszona ciepłym prądem powietrza znad Shotanu. Przestraszyła stadko ptaków, zaskakując je od dołu. Z rozbawieniem patrzyła, jak uciekają w popłochu, a jednocześnie balansowała ciałem, z przyzwyczajenia reagując na subtelne zmiany wiatrów, które wiały we wszystkich kierunkach — ku Morskiemu Zębowi, w stronę Jajolandii i Shotanu Wielkiego, a nawet ku otwartemu morzu. Po chwili zmrużyła oczy, żeby upewnić się, czy nie myli jej wzrok. Czyżby widziała długą szyję scylli wyłaniającej się z wody, aby złapać w locie jakiegoś nieostrożnego ptaka? Nie, tych istot było kilkanaście. Mogły to być polujące koty morskie. Albo statki.
Zatoczyła koło i poszybowała nad oceanem. Wkrótce zostawiła wyspy daleko w tyle i pozbyła się wszelkich wątpliwości. Zobaczyła pięć statków, a gdy wiatr uniósł ją bliżej flotylli, mogła nawet rozróżnić kolory: wyblakłą farbę na płóciennych żaglach, postrzępione bandery łopoczące w powietrzu, pomalowane na czarno kadłuby. Tutejsze statki nie były tak jaskrawe, zatem flota musiała przypłynąć z daleka, najpewniej ze Wschodu, w celach handlowych.
Zaczęła pikować i wkrótce opadła wystarczająco nisko, by móc obserwować, z jakim wysiłkiem załoga zmienia żagle, naciąga liny i desperacko próbuje wykorzystać sprzyjający wiatr. Niektórzy marynarze zadarli głowy, machali do niej i pokrzykiwali. Większość jednak była skoncentrowana na pracy. Żeglowanie po otwartych wodach Przystani Wiatrów nigdy nie należało do bezpiecznych zajęć, a przez wiele miesięcy w roku komunikację między odległymi archipelagami uniemożliwiały sztormy. Dla Maris wiatr był jak kochanek, ale żeglarze traktowali go jak uśmiechniętego zabójcę, który tylko udaje przyjaźń, a w rzeczywistości czyha na moment, by podrzeć żagiel albo roztrzaskać statek o niewidoczną skałę. Rozmiary statku wykluczały swobodne manewrowanie, które często wybawiało lotników. Statek na morzu zawsze był jak na wojnie.
Teraz jednak statkom nic nie zagrażało. Sztorm ustał, a następny mógł je dopaść dopiero o zmierzchu. Tego wieczoru Stormtown miało świętować — przypłynięcie tak wielu statków handlowych ze Wschodu stanowiło dobrą okazję. Co najmniej jedna trzecia okrętów zaginęła na morzu. Maris oceniła, że flota, sądząc po jej pozycji i sile wiatrów, powinna zawinąć do portu za niespełna godzinę. Zatoczyła w górze jeszcze jedno koło. Obserwując manewry statków, uświadamiała sobie, z jakim wdziękiem i swobodą się porusza. Postanowiła, że zamiast od razu wrócić na Morski Ząb, przekaże wieści Shotanowi Wielkiemu. Przyszło jej do głowy, że mogłaby nawet poczekać na flotyllę i dowiedzieć się, z czym przypływają marynarze i jakie mają nowiny.
Siedziała w hałaśliwej tawernie na nabrzeżu. Wypiła mnóstwo wina, którym raczyli ją inni goście, zachwyceni wieścią o zbliżającej się flocie. Teraz wszyscy zebrali się w dokach, pili, weselili się i snuli domysły na temat towarów przywiezionych przez kupców.
Kiedy rozległy się okrzyki — najpierw pojedynczy, a potem wiele jednocześnie — że statki przybijają do portu, Maris wstała, lecz natychmiast przechyliła się do przodu, gdyż była zamroczona. Niewiele brakowało, a upadłaby, ale oparła się o ludzi, którzy parli w kierunku drzwi.
Na dworze był hałas i tłok. Maris przez chwilę zastanawiała się, czy postąpiła słusznie, zatrzymując się w mieście; podniecony, napierający tłum uniemożliwiał zobaczenie czegokolwiek. Rozpychając się łokciami, powoli torowała sobie drogę w tłumie, a potem usiadła na przewróconej beczce. Pomyślała, że może trzymać się z dala od tej zgrai, a jednocześnie mieć oko na przybyszy ze statku, od których dowie się interesujących rzeczy. Oparła się o gładką kamienną ścianę i założyła ramiona w geście oczekiwania.
Obudziła się niechętnie, uporczywie szarpana przez kogoś za ramię. Rozdrażniona, długo mrugała oczami, wpatrując się w twarz nieznajomego mężczyzny.
— Ty jesteś Maris — rzekł. — Maris lotniczka? Maris z Amberly Mniejszej? — Był bardzo młodym człowiekiem o zaciętej, wyrazistej, ascetycznej twarzy, z której nie dawało się wyczytać niczego. Jego duże, ciemne i wodniste oczy wyglądały bardzo osobliwie. Rdzawe włosy przybysza były ściągnięte do tyłu i związane, odsłaniając w ten sposób wysokie czoło.
— Tak — odparła Maris, wyprostowując się. — Jestem Maris. A co się stało? Musiałam zasnąć.
— Rzeczywiście — powiedział tamten beznamiętnym głosem. — Przypłynąłem na statku. Pokazano mi cię. Sądziłem, że pojawiłaś się tutaj w związku z moim przybyciem.
— Och! — Maris szybko się rozejrzała. Tłum przerzedził się niemal całkowicie. Doki opustoszały i tylko na pomoście stała grupka handlarzy, a ekipa robotników portowych rozładowywała skrzynie z odzieżą. — Usiadłam i czekałam — mruknęła. — Widocznie zamknęłam oczy. Ostatniej nocy nie spałam zbyt dużo.
Pomimo oszołomienia Maris uświadomiła sobie, że przybysz wydaje jej się dziwnie znajomy. Uważnie mu się przyjrzała. Ubranie młodzieńca było skrojone na wschodnią modłę, ale nie miało deseniu i zostało uszyte z szarego, grubego, zapewniającego ciepło materiału. Nosił kaptur i nóż w skórzanej kaburze przy pasie.
— Mówisz, że jesteś ze statku? — zagadnęła. — Wybacz, jeszcze się nie obudziłam. Gdzie są pozostali marynarze?
— Moim zdaniem marynarze piją albo jedzą, a kupcy targują się — odpowiedział. — Podróż była uciążliwa. Straciliśmy jeden statek podczas sztormu, aczkolwiek, z wyjątkiem dwóch osób, udało się wyłowić z wody całą załogę. Potem płynęliśmy w straszliwym tłoku i niewygodach. Marynarze z ulgą zeszli na brzeg. — Na chwilę urwał. — Jednak ja nie jestem marynarzem. Składam przeprosiny. Popełniłem błąd. Nie sądzę, żeby wysłano cię na spotkanie ze mną. — Odwrócił się, żeby odejść.
Nagle Maris uświadomiła sobie, kim jest ów człowiek.
— Jasne — wypaliła. — Ty jesteś tym studentem z Powietrznego Domu. — Zobaczyła, że przybysz znowu się do niej odwraca. — Przepraszam — powiedziała. — Zupełnie o tobie zapomniałam. — Zeskoczyła z beczki.
— Nazywam się Val — oświadczył, jakby spodziewał się, iż będzie to dla niej znacząca informacja. — Val z Południowego Arrenu.
— Świetnie — odparła Maris. — Znasz moje imię. Sądzę… Niepewnie przesunął swoją torbę. Mięśnie jego twarzy były napięte.
— Nazywają mnie również Jednoskrzydłym.
Maris nic nie odrzekła, ale wyraz twarzy zdradził jej uczucia.
— Widzę, że jednak coś o mnie wiesz — zauważył nieco ostrym tonem.
— Słyszałam o tobie — przyznała. — Zamierzasz walczyć w turnieju?
— Zamierzam latać — rzekł Val. — Pracowałem na to cztery lata.
— Rozumiem — chłodno rzekła Maris. Spojrzała na niebo, jak gdyby chciała zbyć natręta. Zapadał zmierzch. — Muszę wracać na Morski Ząb — oznajmiła. — Jeszcze pomyślą, że spadłam do oceanu. Powiem im, że się zjawiłeś.
— Nawet nie zamierzasz pogadać z panią kapitan? — zapytał ironicznym tonem. — Ona jest w tawernie po drugiej stronie ulicy i opowiada tłumowi naiwniaków rozmaite historie. — Mówiąc te słowa, przechylił głowę w kierunku zabudowań na skraju portu.
— Nie — odrzekła Maris, może zbyt szybko. — Ale dzięki. — Odwróciła się, lecz powstrzymało ją wołanie przybysza.
— Czy mogę wynająć łódź, żeby popłynąć na Morski Ząb?
— W Stormtown możesz wynająć dosłownie wszystko — odpowiedziała — ale to będzie cię kosztowało. Z Południowego Lądowiska regularnie kursuje prom. Chyba zrobisz najlepiej Jeśli zostaniesz tu na noc i rano zabierzesz się na prom. — Ponownie odwróciła się i ruszyła brukowaną ulicą do kwatery lotników, gdzie przechowywała skrzydła. Odczuwała pewne zawstydzenie na myśl o tym, że zostawiła na lodzie młodzieńca, który przypłynął z tak daleka, by walczyć o prawo do latania. Wstyd nie był jednak wystarczająco silny, aby skłonić ją do zawrócenia. Myśl o Jednoskrzydłym napełniała ją furią. Była zdumiona, że przyznał się, kim jest, a jeszcze bardziej dziwiła się, iż zdecydował się ponownie wziąć udział w turnieju. Przecież musiał zdawać sobie sprawę z tego, jak zostanie przyjęty.
— Wiedziałaś! — krzyknęła Maris. Była tak wściekła, że nie przejmowała się, iż mogą ją słyszeć studenci. — Wiedziałaś, a jednak nie zdradziłaś się ani słówkiem.
— Oczywiście, że wiedziałam — odparła Sena. Mówiła bez emocji i patrzyła na przyjaciółkę z niezmąconym spokojem. — O niczym cię nie uprzedzałam, ponieważ domyślałam się, jaka będzie twoja reakcja.
— Jak mogłaś, Sena? — zapytała gniewnie Maris. — Naprawdę zamierzasz poręczyć za niego w turnieju?
— Jeśli okaże się dobry — odparła Sena. — A istnieją powody, by tak przypuszczać. Mam poważne wątpliwości, czy powinnam poręczyć za Kerra, ale z Valem to zupełnie inna sprawa.
— Czyżbyś nie wiedziała, co my o nim sądzimy?
— My?
— Lotnicy — wyjaśniła zniecierpliwioną Maris. Zaczęła chodzić niespokojnie wzdłuż kominka, a potem zatrzymała się i spojrzała na Senę. — On nie może znowu wygrać! A gdyby zdołał, czy myślisz, że zapewniłoby to przetrwanie Drewnianym Skrzydłom? Akademie wciąż jeszcze ciężko przeżywają jego pierwsze zwycięstwo. Gdyby wygrał ponownie, zwierzchnik Morskiego Zęba by łby…
— Zwierzchnik Morskiego Zęba byłby dumny i zadowolony — przerwała jej Sena. — Zdaje mi się, że w razie wygranej Val zamierza osiąść tu na stałe. To nie lądowcy nazywają go Jednoskrzydłym — czynicie tak jedynie wy, lotnicy.
— On sam przedstawia się jako Jednoskrzydły — odparowała Maris, znowu podnosząc głos. — I dobrze wiesz, dlaczego zyskał sobie taki przydomek. Nawet w roku, w którym wywalczył skrzydła, nie był pełnowartościowym lotnikiem. — Znowu zaczęła krążyć po pomieszczeniu.
— Ja sama jestem lotnikiem tylko w połowie — powiedziała cicho stara kobieta, wpatrując się w płomienie. — Lotnikiem bez skrzydeł. Val ma szansę zdobyć prawo do latania, a ja mogę mu pomóc.
— Zrobiłabyś wszystko, żeby w turnieju zwyciężył któryś z drewnianoskrzydłych, prawda? — zagadnęła oskarżycielskim tonem Maris.
Sena zwróciła ku niej pomarszczoną twarz. Jej zdrowe oko zalśniło surowym blaskiem.
— Cóż on zrobił, że tak go nienawidzisz?
— Dobrze wiesz co.
— Wywalczył parę skrzydeł — powiedziała Sena.
Nagle wydała się Maris kimś zupełnie obcym. Dziewczyna odwróciła się do starej kobiety plecami; nie chciała oglądać jej okropnego, zasnutego bielmem oka.
— Doprowadził jedną z moich przyjaciółek do samobójstwa — powiedziała drżącym głosem. — Szydził z jej smutku, zabrał jej skrzydła i prawie że zepchnął ją własnymi rękami z tamtej skały.
— Nonsens — odparła Sena. — Ari sama pozbawiła się życia.
— Znałam Ari — rzekła łagodnie Maris, ciągle wpatrując się w ogień. — Nie cieszyła się swoimi skrzydłami zbyt długo, ale była lotnikiem z prawdziwego zdarzenia, jednym z najlepszych. Wszyscy ją lubili. Val nigdy nie zdołałby jej pokonać w uczciwej walce.
— Ależ Val naprawdę ją pokonał.
— Rozmawiała ze mną w Orlim Gnieździe, tuż po śmierci jej brata — mówiła Maris. — Wszystko rozegrało się na jej oczach. Wypłynął łodzią z zamiarem zarzucenia sieci na ryby księżycowe, a ona leciała w górze, żeby mieć go na oku. Ujrzała podpływającą scyllę, ale była zbyt daleko, a nieprzyjazny wiatr zdusił jej ostrzegawczy krzyk. Nie zdążyła dolecieć do brata. Zobaczyła tylko roztrzaskaną łódź i szyję scylli, która wynurzyła się z wody z ciałem młodzieńca w pysku, a potem zanurkowała.
— Nie powinna była startować w zawodach — stwierdziła Sena.
— Turniej miał się odbyć za tydzień — odparła Maris. — Nie myślała o nim tamtego dnia, gdy znajdowała się w Orlim Gnieździe, ale była taka opuszczona. Wszyscy myśleli, że udział w zawodach ją rozweseli. No, wiesz: gry, wyścigi, śpiewanie, picie. Wszyscy zachęcaliśmy ją do tego. Nawet nam się śniło, że ktokolwiek mógłby Ari rzucić wyzwanie w jej stanie psychicznym.
— Znała reguły ustanowione przez radę — upierała się Sena. — Twoją radę. Każdy lotnik, który pojawia się na turnieju, musi się liczyć z tym, że zostanie wyzwany, a jeśli jest zdrowy, może przez dwa lata z rzędu nie brać w nim udziału.
Maris obrzuciła nauczycielkę ponurym spojrzeniem.
— Mówisz o prawie. A co z ludzkimi uczuciami? Tak, Ari powinna była zrezygnować z konkursu, ale rozpaczliwie pragnęła kontynuować normalne życie i przynajmniej na krótko w otoczeniu przyjaciół zapomnieć o bólu. Obserwowaliśmy ją. Poruszała się niezgrabnie; wydawało nam się, że często zapomina, gdzie jest i co robi, ale dbaliśmy o jej bezpieczeństwo. Podczas turnieju dobrze się bawiła. Kiedy tamten chłopak wyzwał ją na pojedynek, nikt nie mógł w to uwierzyć.
— Chłopak — powtórzyła Sena. — Użyłaś właściwego słowa, Maris. On miał piętnaście lat.
— Wiedział, co robi. Sędziowie usiłowali wyjaśnić mu sytuację, ale nie chciał się wycofać. Poszło mu dobrze, Ari zaś poleciała kiepsko, i tak to wyglądało. Jednoskrzydły zwyciężył, a dziewczyna zaledwie miesiąc później popełniła samobójstwo.
— Val był już wówczas daleko na morzu — powiedziała Sena. — Lotnicy nie mieli powodu, żeby go obwiniać ani skazywać na ostracyzm. I nie powinni byli zachować się tak, jak to uczynili w rok później, podczas zawodów na Culhall. Wszyscy rzucali mu wyzwanie: emerytowani lotnicy i początkujące dzieci, które dopiero co osiągnęły pełnoletność, a w dodatku były najlepsze i najbardziej utalentowane.
— W owych czasach nie istniał zakaz wielokrotnego wyzywania na pojedynek — broniła się Maris.
— Pragnę jednak zauważyć, że obecnie taki przepis istnieje. Czy tamto postępowanie było uczciwe?
— To nie miało wówczas znaczenia. Przegrał z drugim przeciwnikiem.
— Tak. Z dziewczyną, która trenowała loty od siódmego roku życia i której ojciec był starszym lotnikiem na Shotanie Małym. Zdołała go pokonać dopiero po tym, jak prześcignął innego konkurenta — powiedziała Sena. Prychnąwszy ze złości, powoli wstała z krzesła. — I cóż mogło go motywować do zaciętej walki? Wiedział, że czeka na niego kolejnych kilkunastu rywali. A poza tym i tak wszyscy wmawialiście mu, że nie zasługuje na miano prawdziwego lotnika. — Ruszyła w kierunku drzwi.
— Dokąd idziesz? — zapytała Maris.
— Na obiad — odburknęła Sena. — Muszę przekazać wieści studentom.
Val zjawił się nazajutrz rano w trakcie śniadania.
Sena w milczeniu jadła jajka, a studenci raz po raz zerkali w jej stronę. Maris siedziała w sporej odległości od nauczycielki i słuchała, jak S'Rella i muskularny Liane usiłują przekonać trzecią studentkę — zwyczajną cichą kobietę o imieniu Dana, najstarszą z drewnianoskrzydłych — żeby została w akademii. Poprzedniego dnia o tej samej porze Sena ogłosiła imiona pięciu osób, które miały uzyskać jej poręczenie. Zniechęcona Dana postanowiła wrócić do domu i do życia, jakie prowadziła przed wstąpieniem do akademii. S'Rella i Liane usiłowali nakłonić ją do zmiany decyzji, ale bez rezultatu. Od czasu do czasu Maris wtrącała parę słów na temat tego, jak ważne jest samozaparcie, ale przekonywała się, iż w gruncie rzeczy odczuwa obojętność. Prawda była taka, że Dana zaczęła o wiele za późno, a w dodatku nie miała nadzwyczajnego talentu.
Wraz z wejściem Vala wszystkie rozmowy ucichły.
Zdjął ciężką, wełnianą pelerynę i postawił na podłodze swoją torbę. Jeśli zauważył nagłą ciszę i świdrujące spojrzenia ludzi, to nie dał tego po sobie poznać.
— Jestem głodny — oznajmił. — Znajdzie się jakieś jedzenie?
Jego słowa przerwały zaczarowaną ciszę. Wszyscy natychmiast zaczęli ze sobą rozmawiać. Leya podsunęła przybyszowi miskę z jajkami i kubek herbaty, Sena zaś wstała, z uśmiechem podeszła do niego i poprosiła, żeby usiadł przy jej stole. Maris obserwowała te manewry z zażenowaniem. Milczała, dopóki S 'Rella nie pociągnęła jej za rękaw koszuli.
— Pytam jeszcze raz: czy myślisz, że on znowu wygra?
— Nie — odparła na cały głos Maris. Nagle wstała. — Przecież ostatnio nikt nie utracił brata, zatem jak ów człowiek mógłby wygrać?
Jeszcze tego samego popołudnia Val sprawił, że pożałowała swoich słów.
Sher i Leya spędziły cały ranek na treningu, ćwicząc okrążenia. Sena wrzeszczała do nich z dołu, podczas gdy Maris czuwała nad dziewczętami w powietrzu. Po południu S'Rella i Damen mieli korzystać ze skrzydeł należących do akademii, ale Sena poprosiła, żeby odstąpili jedne z nich Valowi, który nie latał od miesiąca i potrzebował świeżego kontaktu z wiatrami. S'Rella zgodziła się bez większych oporów.
Kiedy Val pojawił się na platformie obserwacyjnej w pełnym rynsztunku, zobaczył liczne rzesze studentów, którzy chcieli obejrzeć jego ewolucje. W gronie widzów znajdowała się również Maris, która jeszcze nie zdążyła odpiąć skrzydeł.
— Damen — powiedziała Sena. — Chcę, żebyś dzisiaj poćwiczył lot ślizgowy. Staraj się lecieć tak blisko wody, jak to jest możliwe. Skrzydła mają być rozpostarte sztywno i równomiernie. Za bardzo się chwiejesz. Musisz się poprawić, bo w końcu spadniesz. — Spojrzała na swojego drugiego studenta. — Val, ty na razie przelecisz się tylko na próbę. Potem będzie czas na inne ćwiczenia.
— Nie — odrzekł Val. Mocno zapierał się nogami, podczas gdy dwaj młodsi studenci rozkładali mu skrzydła. — Kiedy muszę się wysilać, latam lepiej. Wyznacz mi jakieś trudne zadanie. — Popatrzył na Damena, który napinał mięśnie, przygotowując się do startu. — Albo każ mi się ścigać.
Sena potrząsnęła głową.
— Za wcześnie na to. Kiedy nadejdzie właściwa pora na wyścigi, dam ci znać.
Jednak Maris przepchnęła się do przodu. Ogarnęło ją nagłe pragnienie, by się przekonać, jak dobry jest ów niesławny Val Jednoskrzydły.
— Pozwól im się ścigać — powiedziała. — Damen wykonał już wystarczająco dużo ćwiczeń. Potrzebuje autentycznej rywalizacji.
Damen spoglądał to na Maris, to na Senę. Najwyraźniej miał ochotę na wyścig, ale nie chciał się przeciwstawiać swojej nauczycielce.
— Nie jestem pewien — bąknął. Val wzruszył ramionami.
— Jak chcesz. Tak czy owak, wątpię, czy zmusiłbyś mnie do dużego wysiłku.
Dla Damena, który zawsze chlubił się, że jest jednym z najlepszych drewnianoskrzydłych, ta insynuacja była nie do zniesienia.
— Nie pochlebiaj sobie, Jednoskrzydły — warknął. Uniósł ramię i pokazał miejsce, gdzie spienione fale uderzały o występ częściowo zanurzonej skały. — Kiedy obaj będziemy w górze i Maris da komendę, przelecimy trzy razy tam i z powrotem, zgoda?
— Zgoda — odparł Val, przyglądając się skałom w oddali.
Sena zacisnęła usta i nie odezwała się ani słowem. Nie usłyszawszy żadnego sprzeciwu, Damen wyszczerzył zęby w uśmiechu, rozpędził się i skoczył. Wiatr porwał go w górę. Wzbił się wysoko, zatoczył majestatyczne koło nad wybrzeżem i przeleciał nad gapiami, rzucając falujący cień.
Val przesunął się na krawędź i całkowicie rozpostarł skrzydła.
— Twój nóż, Val — zauważyła niespodziewanie S'Rella. Reszta ludzi spojrzała na lotnika. Nadal miał w pochwie przy biodrze swój ozdobny nóż o nieco stępionym srebrnym ostrzu. Zagadnięty przez S'Relle, wyciągnął go i przyjrzał mu się z zaciekawieniem.
— No, co z tym nożem? — zapytał.
— Jest to tradycja lotników — wyjaśniła Sena. — Nie wolno mieć ze sobą w powietrzu żadnej broni. S'Rella, zabierz mu nóż. Przechowamy go.
S'Rella podeszła do Vala, żeby wykonać polecenie, lecz on odepchnął ją.
— To nóż mojego ojca — jedyna przyzwoita rzecz, jaką posiadał. Noszę go ze sobą wszędzie. — Z powrotem wsunął broń do pochwy.
— Taka jest tradycja lotników — powiedziała S'Rella. Wydawało się, że jest zbita z tropu.
Val uśmiechnął się ironicznie.
— Ach. Ale ja przecież jestem lotnikiem tylko w połowie. Odejdź, S'Rella. — Kiedy go usłuchała, rzucił się w powietrze.
Maris podeszła na najbardziej wysuniętą krawędź platformy i stanęła obok Seny i S'Relli. Wszyscy patrzyli, jak Val spiralnym ruchem wzbija się w górę, aby dołączyć do Damena. Maris słyszała, jak ludzie za jej plecami rozmawiają o Valu. „Jednoskrzydły" — odezwał się ktoś, zapewne Liane. Damen również tak się do niego zwrócił, dotknięty szyderstwami rywala. Maris przyszło do głowy, że przybysz ze Wschodu szybko przysparza sobie wrogów, i zwierzyła się z tej myśli Senie.
— To lotnicy upatrzyli go sobie na wroga — odparowała Sena. Nawet jej niewidzące oko było skierowane ku niebu, gdzie Damen i Val zataczali wielkie kręgi niczym dwa drapieżne ptaki, które czyhają na najmniejszą słabość przeciwnika. — Maris, ty dajesz hasło — przypomniała.
Maris złączyła ręce.
— Lećcie! — krzyknęła na całe gardło. Wiatr przeniósł jej słowa do walczących.
Damen pierwszy zakończył kołowanie; leciał nad wodą powoli i swobodnie, jak gdyby w ogóle mu się nie śpieszyło. Val Jednoskrzydły ruszył tuż za nim. Jego szerokie, srebrzyste skrzydła nieco łopotały. Przechylił się najpierw w jedną, a potem w drugą stronę, jakby nie potrafił utrzymać równowagi. Obaj zawodnicy lecieli nisko. Maris zasłoniła oczy przed oślepiającym blaskiem ich skrzydeł.
W połowie drogi do pierwszego zakrętu Damen powiększył przewagę, a Val zaczął się unosić wyżej.
— Wiatr przybiera na sile — zauważyła Sena.
Maris skinęła głową. Czuła, że na dodatek jest to wiatr nie sprzyjający. Tak czy owak, lot musiał się odbyć; zawodnicy nie mogli jednak liczyć na to, że prądy powietrzne uniosą ich w pożądanym kierunku.
Damen dotarł do skał o wiele szybciej niż jego rywal i zaczął zakręcać. Drewnianoskrzydli wznieśli okrzyk radości; wyglądało na to, że Damen zwycięży. Jednakże wykonał manewr zbyt powoli, nawet nie próbując ściąć zakrętu, a w pewnym momencie zachwiał się pod wpływem wiatru i zmarnował kolejne cenne sekundy. Widzowie odnieśli wrażenie, że gorzej panuje nad swoim lotem.
Val rozpoczął lawirowanie na długo przed zakrętem. W miarę wznoszenia się stopniowo zmieniał kurs. Znajdował się znacznie wyżej od Damena, lecz nadal dzieliła go od niego spora odległość. Kiedy wreszcie wyszedł z zakrętu, Damen był już w połowie drogi do celu. Val nie stracił jednak szansy, gdyż wykonał manewr szybciej.
— Bije go na głowę! — zawołał Liane, gdy Damen przelatywał ponad tłumem. — Hej, Damen! — wrzasnął, przyłożywszy dłonie do ust. — Leć co sił!
Damen zbliżał się powoli — znowu zmarnował trochę czasu przy zakręcie — i przechylił jedno skrzydło w dół, na dowód, że słyszy dopingujących go ludzi, lecz ten gest drogo go kosztował. Na chwilę stracił wiatr i gwałtownie opadł. Kiedy znalazł się przed tłumem, silny powiew sprawił, że naprzeciwko wyłoniła się potężna skalista forteca. Rad nierad, Damen musiał wytracić szybkość i poświęcić dużo sił i czasu, aby unieść się wyżej.
Val nie popełniał takich błędów. Skręcił ostro, pamiętając o zachowywaniu właściwej wysokości, dzięki czemu wykorzystywał nawet najmniejszy powiew wiatru. Teraz zaczął nabierać rozpędu.
— Val już wygrał — odezwała się nagle Maris, chociaż nie zamierzała wypowiadać tej uwagi na głos.
Sena uśmiechała się. S'Rella sprawiała wrażenie zdumionej.
— Ależ, Maris, spójrz tylko. Damen ma ogromną przewagę.
— Damen unosi się biernie, a wiatry go popychają — wyjaśniła Maris. — Val potrafi je wykorzystywać. Szukał odpowiedniego prądu powietrznego i w końcu mu się to udało. Patrz, S'Rella.
Pościg nie trwał długo. W miarę jak dwaj lotnicy znowu zbliżali się do skał, przewaga Damena systematycznie malała, a gdy drewnianoskrzydły usiłował ściąć zakręt, fatalnie zboczył z kursu. Zanim zdążył naprawić błąd, Val już dotarł do zakrętu. Kilka chwil później Damen wyraźnie się zaniepokoił; najpierw jego skrzydła przykrył cień skrzydeł Vala, a potem drewnianoskrzydły przekonał się, że został w tyle.
Studenci umilkli. Nawet Liane nie mógł wydusić ani słowa.
— Przekażcie mu moje gratulacje — powiedziała Maris. Następnie odwróciła się i poszła do akademii.
W pokoju panował chłód i wilgoć. Maris rozpaliła w kominku i postanowiła podgrzać kivas, który kupiła w Stormtown. Piła już trzeci kubek i czuła, że wreszcie zaczyna się odprężać, gdy do środka bez pukania weszła Sena i usiadła.
— Jak idą ćwiczenia? — zagadnęła Maris.
— Wszyscy się z nim ścigają. Damen jakoś zniósł porażkę, ale nie miał ochoty na następny wyścig, toteż oddał skrzydła na całe popołudnie. Wszyscy rwali się do współzawodniczenia z Valem. — Uśmiechnęła się, najwyraźniej dumna z zapału swoich podopiecznych. — Bez trudu pokonał Sher i Jana, upokorzył Kerra i Egona. Egon omal nie wpadł do oceanu. Za to S'Rella toczyła wyrównaną walkę. Podpatrzyła u niego wszystkie sztuczki, których użył, aby zwyciężyć Damena. Sprytna dziewczyna z tej S'Relli.
— Brał udział w sześciu wyścigach? — zapytała Maris.
— W siedmiu — odparła z uśmiechem Sena. — Liane prawie go pokonał. Wiatr jest teraz bardzo porywisty. Nieźle dał mu się we znaki. Val jest chudy i niezbyt silny. Każę mu popracować nad wytrzymałością. Trochę pompek mu nie zaszkodzi. I oczywiście był już zmęczony, ale Liane się uparł. Liane dobrze daje sobie radę z gwałtownymi wiatrami. Jest umięśniony jak scylla. Gdy patrzę, jak wywija skrzydłami, czasami dochodzę do wniosku, że przelatuje po niebie tylko dzięki sile swoich mięśni. W każdym razie Val minimalnie go wyprzedził. Potem jeszcze Leya chciała się z nim zmierzyć, ale ponieważ zanosiło się na burzę, wygoniłam ich wszystkich do akademii. I co teraz myślisz o Jednoskrzydłym, Maris?
Maris nalała nauczycielce kivasu, myśląc nad tym, co odpowiedzieć.
— No cóż, potrafi latać — przyznała w końcu. — A jednak nadal nie podoba mi się to, co zrobił Ari. I ta heca z nożem również nie przypadła mi do gustu. Jednak nie mogę zaprzeczyć, iż posiada wielkie umiejętności.
— Czy zdoła wygrać?
Maris pociągnęła kolejny łyk; słodki napój przyjemnie rozgrzewał jej gardło. Na chwilę zamknęła oczy i wygodnie się oparła.
— Być może — odparła. — Wielu lotników nie potrafiłoby dokonać tego, co dzisiaj zrobił Val. Z drugiej strony, mamy co najmniej kilkunastu lotników, którzy są od niego lepsi i znają więcej sztuczek niż on. Powiedz mi, komu rzuca wyzwanie, a będę w stanie ocenić jego szansę. Poza tym, no cóż, szybkość to jeszcze nie wszystko. W zawodach będzie się liczyła także precyzja i płynność lotu.
— To całkiem uczciwe reguły — oświadczyła Sena. — Czy pomożesz mi go przygotować?
Maris wbiła wzrok w szarą, kamienną posadzkę.
— Stawiasz mnie w trudnym położeniu — powiedziała. — I to w związku z osobą, której w dodatku nie lubię.
— A więc na latanie zasługują tylko ci, których aprobujesz? — zagadnęła Sena. — Czy o taką zasadę walczyłaś siedem lat temu?
Maris uniosła głowę i spojrzała Senie w oczy.
— Przecież wiesz, jak jest. Ci, którzy latają najlepiej, zasługują na skrzydła.
— A ty przyznajesz, że Val ma spore umiejętności — zauważyła Sena. Czekała na odpowiedź, sącząc kivas.
Maris niechętnie kiwnęła głową.
— Nawet gdyby wygrał, inni nie zapomną o dawnych wydarzeniach. Ty mówisz o nim Val, ale oni zawsze będą go przezywali Jednoskrzydłym.
— Nie proszę cię, żebyś pilnowała go w powietrzu do końca jego życia — zgryźliwie odparła Sena. — Proszę cię tylko o to, żebyś mi teraz pomogła, żebyś pomogła Valowi zdobyć skrzydła.
— Co mam zrobić?
— Nic ponad to, co już uczyniłaś z innymi. Pokaż mu, jakie popełnia błędy. Przekaż mu to, czego sama się nauczyłaś przez te lata, tak jakbyś uczyła swoje własne dziecko. Udzielaj mu rad, dopinguj, stawiaj nowe wyzwania. On jest zbyt zdolny, żeby wiele zyskać na pojedynkach z moimi drewnianoskrzydłymi. Sama dzisiaj widziałaś, jak mało korzysta z moich wskazówek. Jestem stara i ułomna, mogę tylko marzyć o lataniu, ale ty należysz do aktywnych lotników, i to tych najlepszych. Ciebie będzie słuchał.
— Zobaczymy — rzekła Maris. Opróżniła kubek z kivasem i odstawiła go na bok. — No cóż, chyba będę udzielać mu porad, jeśli zechce je przyjąć.
— Dobrze — odparła Sena. Szybko kiwnęła głową i wstała. — Dziękuję ci. A teraz, wybacz, że muszę wyjść, ale mam pilną robotę. — W drzwiach przystanęła i odwróciła się. — Wiem, że to nie przychodzi ci łatwo, Maris. Może gdybyś lepiej poznała Vala, byłabyś życzliwiej do niego nastawiona. Wiem, że on cię podziwia.
Maris usiłowała nie okazywać zaskoczenia.
— Ja nie mogę go podziwiać — oznajmiła. — I im dłużej go widzę, tym mniej znajduję powodów do okazywania mu życzliwości.
— On jest młody — powiedziała Sena. — Nie miał łatwego życia, a teraz obsesyjnie pragnie wywalczyć skrzydła. Nie różni się tak bardzo od ciebie sprzed kilku lat.
Maris stłumiła wybuch gniewu i chęć wygłoszenia tyrady na temat tego, jak bardzo inny jest Val Jednoskrzydły od jej młodszego wcielenia. Wiedziała, że zabrzmiałoby to nieprzyjemnie.
Milczenie przedłużało się, aż w końcu Maris usłyszała lekkie, niepewne kroki Seny, która wyszła z pokoju.
Nazajutrz rozpoczął się ostatni trening.
Sześciu zawodników latało od świtu do zachodu słońca. Niektórzy spośród nie wytypowanych do turnieju udali się do domów, żeby odwiedzić rodziny na Morskim Zębie, Shotanach czy innych pobliskich wyspach. Ci, których domy znajdowały się bardzo daleko, zrezygnowali z niebezpiecznych wypraw. Teraz siedzieli na nagiej skale, żeby móc obserwować swoich towarzyszy i marzyć o dniu, w którym i oni staną przed szansą wywalczenia skrzydeł.
Sena stała niżej, na pokładzie startowym i pokrzykiwała do swoich żółtodziobów, udzielając im rad albo zachęcając do większego wysiłku. Wspierała się na drewnianej lasce, która znacznie częściej służyła jej jednak do wymachiwania i dawania komend. Maris krążyła w powietrzu; obserwowała studentów i głośno ich ostrzegała. S'Rella, Damen, Sher, Leya i Kerr musieli pracować nad rozwijaniem szybkości. Maris ścigała się z nimi, za każdym razem wybierając po dwoje zawodników. Namawiała ich również, aby trenowali akrobatyczne ewolucje, które mogłyby zrobić wrażenie na sędziach.
Val korzystał ze skrzydeł równie często jak inni, lecz Maris obserwowała go w milczeniu. Tłumaczyła sobie, że skoro już dwukrotnie brał udział w turnieju, to dobrze wie, czego będzie się od niego wymagać. Traktowanie go na równi z innymi drewnianoskrzydłymi byłoby zbytkiem uprzejmości, a ponadto upokarzałoby ją. Pamiętała jednak o obietnicy złożonej Senie, toteż uważnie przyglądała się manewrom młodzieńca i jeszcze tego samego wieczoru zagadnęła go podczas kolacji.
W świetlicy ogień płonął tylko na jednym kominku i ławy wydawały się opustoszałe. Kiedy Maris weszła na salę, zobaczyła, że przy jednym stole tłoczą się ci studenci, którzy nie otrzymali prawa do udziału w zawodach. Przy drugim stole Sena z ożywieniem dyskutowała z Sher, Leyą i Kerrem, przy trzecim zaś siedzieli tylko S'Rella i Val.
Maris pozwoliła, żeby Damen nałożył jej na talerz porcję rybnego gulaszu, a potem nalała sobie białego wina i dołączyła do reszty.
— Jak smakuje jedzenie? — zapytała, usiadłszy naprzeciwko Vala.
Spokojnie na nią popatrzył, ale nie mogła nic wyczytać w jego dużych, ciemnych oczach.
— Jest znakomite — odparł. — Ale nawet w Powietrznym Domu nigdy nie mieliśmy powodów, żeby się skarżyć na posiłki. Lotnicy odżywiają się dobrze. Nawet ci z drewnianymi skrzydłami.
Siedząca obok niego S'Rella z udaną obojętnością dziobała leżący na jej talerzu kawałek płetwy.
— Wcale nie jest takie dobre — powiedziała. — U Damena wszystko jest zawsze mdłe. Powinieneś tu przyjść, Val, gdy ja będę gotowała. Południowe żarcie zawiera mnóstwo przypraw.
Maris wybuchnęła śmiechem.
— Zbyt dużo, jak na mój gust.
— Nie mówię o przyprawach — odezwał się Val. — Chodzi mi o samo jedzenie. W tym gulaszu są cztery albo pięć gatunków ryb oraz kawałki warzyw, i wydaje mi się, że sos zrobiono na winie. Jest tego dużo i nic nie jest zepsute. Tylko lotnicy i zwierzchnicy lub bogaci kupcy mogliby się czepiać.
Jego uwagi dotknęły S'Relle. Maris zmarszczyła brwi i odłożyła nóż.
— Większość lotników jada skromnie, Val. Nie możemy sobie pozwolić na dodatkowe kilogramy.
— Podawano mi już cuchnącą rybę, a jadłem też gulasz, który był całkowicie pozbawiony ryb — rzekł chłodno Val. — Żywiłem się odpadkami i resztkami z talerzy lotników. Z przyjemnością spędzę resztę życia, jedząc takskromniejak lotnik. — W sposobie, w jaki wypowiedział słowo „skromnie", kryła się bezgraniczna ironia.
Maris spłonęła rumieńcem. Jej biologiczni rodzice nie byli zamożni, ale ojciec łowił ryby na morzu oblewającym Amberly i zawsze mieli co jeść. Kiedy umarł i została adoptowana przez lotnika Russa, niczego jej nie brakowało.
Wypiła trochę wina i zmieniła temat.
— Val, chciałam porozmawiać z tobą o twoich zakrętach.
— Tak? — Przełknął ostatni kęs ryby i odsunął pusty talerz.
— Czyżbym robił coś nieprawidłowo, lotniczko? — Mówił tak obojętnym tonem, że Maris nie była pewna, czy w dalszym ciągu nie kpi.
— Nie chodzi mi o to, że manewrujesz nieprawidłowo. Jednak zauważyłam, że ilekroć masz wybór, skręcasz zgodnie z kierunkiem wiatru. Dlaczego?
Val wzruszył ramionami.
— Tak jest łatwiej.
— Owszem — rzekła Maris. — Ale nie lepiej. Wychodzisz z takiego zakrętu z większą prędkością, ale taki manewr wymaga również większej przestrzeni. A ty masz tendencję do poddawania się sprzyjającemu wiatrowi, zwłaszcza gdy mocno wieje.
— Trudno jest zakręcać pod wiatr przy silnych podmuchach — zauważył Val.
— To wymaga większego wysiłku — zgodziła się Maris. — Ale ty powinieneś pracować nad swoją siłą. Nawyk skręcania zgodnie z wiatrem może wydawać się nieszkodliwy, ale kiedyś przyjdzie taki czas, że będziesz musiał skręcić pod wiatr i powinieneś umieć dobrze wykonywać ten manewr.
Val miał, jak zwykle, nieodgadnioną minę.
— Rozumiem — powiedział.
Ośmielona, Maris zdecydowała się poruszyć bardziej drażliwą kwestię.
— Jeszcze jedno. Widziałam, że podczas dzisiejszych ćwiczeń miałeś przy sobie nóż.
— Tak.
— Następnym razem nie zabieraj go. Zdaje się, że mnie nie rozumiesz. Bez względu na to, ile dla ciebie znaczy ten nóż, prawo lotnicze wyraźnie zabrania posiadania broni w powietrzu.
— Prawo lotnicze — odparł lodowato Val. — Powiedz mi, kto dał lotnikom prawo do ustalania reguł? Czy obowiązuje u nas prawo rolnicze? Albo prawo ustanowione przez dmuchaczy szkła? To zwierzchnicy ustanawiają prawo. Jedyne prawo. Kiedy mój ojciec dał mi ten nóż, przykazał mi, abym nigdy się z nim nie rozstawał. Ale raz nie zabrałem ze sobą noża. Było to w roku, w którym miałem skrzydła. Usłuchałem waszego lotniczego prawa, lecz ono tylko okryło mnie hańbą. Nadal byłem Jednoskrzydłym. No cóż, byłem wtedy chłopcem, w dodatku zastraszonym przez prawo lotnicze, lecz teraz nie jestem już chłopcem. Zdecydowałem, że będę nosił swój nóż.
S'Rella popatrzyła na niego z niedowierzaniem.
— Ależ, Val, jak możesz lekceważyć prawo lotnicze, skoro sam zamierzasz zostać lotnikiem?
— Nigdy nie twierdziłem, że zamierzam być lotnikiem — odparł Val. — Mówiłem tylko, że chcę wygrać skrzydła i latać. — Jego wzrok powędrował ku S'Relli. — A ty, S'Rello, również nie będziesz lotnikiem, nawet gdybyś zwyciężyła. Wspomnisz moje słowa. Będziesz tym, kim byłem ja — Jednoskrzydłym.
— To nieprawda! — odezwała się rozwścieczona Maris. — Nie przyszłam na świat w rodzinie lotników, a mimo to zostałam zaakceptowana.
— Czyżby? — zagadnął Val. Uśmiechnął się ironicznie i wstał z ławy. — Wybaczcie, ale powinienem już iść. Jutro muszę ćwiczyć skręcanie pod wiatr, a takie manewry wymagają maksymalnej siły.
Kiedy opuścił świetlicę, Maris nachyliła się nad stołem i wzięła S'Relle za rękę, ale dziewczyna spojrzała na nią ze smutkiem i cofnęła dłoń.
— Ja też muszę iść — oświadczyła i wstała od stołu.
Po chwili Maris została sama. Pogrążyła się w rozmyślaniach i dopiero nadejście Damena sprawiło, że przypomniała sobie o resztkach posiłku na talerzu.
— Wszyscy już poszli — powiedział Damen. — Dojesz to, Maris?
— Och, wybacz, ale nie — odparła. — Niestety, byłam zajęta czymś innym i pozwoliłam, żeby jedzenie zupełnie mi wystygło. — Uśmiechnęła się i pomogła Damenowi zebrać talerze. Zostawiwszy mu sprzątanie świetlicy, ruszyła wilgotnym, kamiennym korytarzem, żeby odszukać pokój Vala.
Tylko raz skręciła źle, lecz szybko znalazła właściwą drogę. W miarę jak szła, narastał jej gniew; zamierzała przeprowadzić z Valem stanowczą rozmowę, lecz na jej niecierpliwe pukanie do drzwi odpowiedziała S'Rella.
— Co ty tutaj robisz? — zapytała zdumiona Maris.
S'Rella zawahała się. Sprawiała wrażenie onieśmielonej, niepewnej. Z głębi pokoju dobiegł głos Vala.
— Ona nie musi się tłumaczyć — oświadczył.
— Oczywiście, że nie — odparła Maris, całkowicie zbita z tropu. Uświadomiła sobie, że nawet nie miała prawa zadać tego pytania. Dotknęła ramienia S'Relli. — Przepraszam. Czy mogę wejść? Chcę porozmawiać z Valem.
— Wpuść ją — odezwał się Val.
S'Rella bojaźliwie uśmiechnęła się do Maris i otworzyła drzwi.
Podobnie jak wszystkie pomieszczenia w akademii, pokój Vala był mały, wilgotny i zimny. Wprawdzie młodzieniec rozpalił w kominku, ale próba zwalczenia chłodu na razie przynosiła tylko połowiczny sukces. Maris zauważyła gołe ściany; w tym pokoju nie było żadnych osobistych akcentów i drobiazgów, które świadczyłyby o charakterze lokatora.
Val robił pompki na podłodze przed kominkiem. Miał goły tors; koszulę rzucił na łóżko.
— No? — zagadnął, nie zwalniając tempa.
Maris wytrzeszczyła oczy. To, co widziała, przyprawiało ją o mdłości. Plecy Vala były pokryte licznymi pręgami i cienkimi białymi bliznami, które świadczyły o tym, jak często go bito. Maris musiała odwrócić wzrok, żeby przypomnieć sobie, po co tu przyszła.
— Val, musimy porozmawiać — oświadczyła.
Młodzieniec wstał ciężko dysząc i uśmiechnął się do niej.
— Podaj mi moją koszulę, S'Rello — polecił. — O czym chcesz rozmawiać? — zapytał ubierając się. Miał teraz rozpuszczone włosy, które opadały mu na ramiona rdzawą kaskadą i łagodziły surowe rysy, sprawiając, że wyglądał dużo subtelniej.
— Czy mogę usiąść? — zagadnęła Maris.
Val wskazał jej jedyne krzesło w pokoju, a gdy Maris skorzystała z zaproszenia, usiadł na taborecie w pobliżu ogniska. S'Rella przycupnęła na skraju wąskiego łóżka.
— Nie chcę bawić się z tobą w jakieś gierki — rozpoczęła Maris. — Musimy wykonać razem dużo pracy.
— Dlaczego myślisz, że prowadzę jakąś grę? — zapytał.
— Posłuchaj mnie — odparła. — Wiem, że nie cierpisz lotników. Zrobili z ciebie wyrzutka, dali ci szydercze, obraźliwe przezwisko i pozbawili cię skrzydeł, zapewne niesprawiedliwe, bo musiałeś walczyć z wieloma konkurentami. Ale gdy pozwolisz, by to zatruło twoje uczucia wobec wszystkich lotników, poniesiesz porażkę. Jeżeli odzyskasz skrzydła w turnieju, przez większość swego życia będziesz współzawodniczył i kontaktował się z lotnikami. Jeśli odgrodzisz się od nich, nie będziesz miał żadnych przyjaciół. Czy właśnie tego pragniesz?
Val wydawał się niewzruszony.
— Na terenie Przystani Wiatrów mieszka mnóstwo ludzi i tylko garstka zajmuje się lataniem. Chyba że nie uwzględniasz lądowców.
— Dlaczego tak bardzo chcesz okazywać nienawiść? Marnujesz czas, przysparzając sobie wrogów. Uważasz, że lotnicy wyrządzili ci krzywdę, i może masz rację, ale rzadko się zdarza, żeby tylko jedna strona ponosiła winę. Spróbuj to zrozumieć. To, co zrobiłeś Ari, również było krzywdzące. Jeśli chcesz, żeby ci wybaczono, musisz i ty wybaczyć lotnikom ich zachowanie. Zostaniesz zaakceptowany, jeśli odpłacisz tym samym.
Val wykrzywił w uśmiechu cienkie wargi.
— Dlaczego sadzisz, że marzę o akceptacji? Albo o wybaczeniu? Nie zrobiłem niczego, co wymagałoby wybaczenia. Gdybym mógł, jeszcze raz rzuciłbym Ari wyzwanie. Niestety, w tym roku nie uczestniczy w turnieju.
Maris zaniemówiła z wściekłości.
— Val — odezwała się S'Rella zduszonym głosem. — Jak możesz mówić coś takiego? Ona się z a b i ł a.
— Lądowcy umierają każdego dnia — rzekł nieco łagodniejszym tonem. — Niektórzy z tych ludzi również popełniają samobójstwo. Nikt nie robi z tego problemu, nie śpiewa o tym ani nie szuka zemsty. Trzeba chronić własną skórę, S'Rello. Nikt tego za ciebie nie zrobi. Tak uczyli mnie moi rodzice. — Znowu spojrzał na Maris. — Wiesz, poznałem twojego brata — powiedział nagle.
— Colla? — Marion była zaskoczona.
— Siedem lat temu, w drodze na Wyspy Zewnętrzne, odwiedził Południowy Arren. Był z nim jeszcze jeden śpiewak, starszy człowiek.
— To Barrion — powiedziała Maris. — Nauczyciel Colla.
— Zatrzymali się na tydzień, może dwa. Śpiewali w przybrzeżnych tawernach i czekali, aż jakiś statek zabierze ich dalej na wschód. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem o tobie, o Maris z Amberly Mniejszej. Przez jakiś czas byłaś dla mnie bohaterką. Twój brat śpiewa o tobie ładną piosenkę.
— Siedem lat temu… — powtórzyła Maris. — To musiało być zaraz po radzie.
Val uśmiechnął się.
— Po raz pierwszy o niej usłyszeliśmy. Miałem wówczas dwanaście lat; w tym wieku dziecko lotnika szykuje się już do przejęcia skrzydeł, ale ja oczywiście nie mogłem nawet o tym marzyć. Aż przyszedł moment, gdy twój brat przybył na moją wyspę i zaśpiewał o tobie, o radzie i wymyślonych przez ciebie akademiach. Kiedy kilka miesięcy później otwarto Powietrzny Dom, byłem jednym z pierwszych studentów. Nadal cię uwielbiałem, gdyż wiedziałem, że to wszystko jest możliwe dzięki tobie.
— I co się wydarzyło?
Val obrócił się na taborecie i wyciągnął ręce do ognia.
— Przeżyłem rozczarowanie. Myślałem, że za twoją sprawą świat, który niegdyś należał do lotników, będzie stał otworem dla wszystkich. Czułem, że jesteśmy pokrewnymi duszami. Byłem naiwny.
Znów na nią spojrzał. Maris poczuła na sobie jego oskarżycielski wzrok.
— Myślałem, że jesteśmy tacy sami — ciągnął. — Sądziłem, że pragniesz zniszczyć zdemoralizowany klan lotników. Przekonałem się, że byłem w błędzie. Ty zawsze chciałaś być częścią tego wszystkiego. Marzyłaś o sławie, prestiżu, bogactwie i wolności. Chciałaś się bawić z nimi w Orlim Gnieździe i patrzyć z góry na grzebiące się w brudzie szczury lądowe. Popierasz to, co we mnie budzi pogardę.
Jednak, o ironio, nie możesz być lotnikiem, choćbyś nie wiem jak tego pragnęła. Podobnie jest ze mną, a także z S'Rella, która tu siedzi, Damenem i pozostałymi studentami.
— Ja jestem lotnikiem — cicho rzekła Maris.
— Oni pozwalają ci się w to bawić — odparł Val — ponieważ tak bardzo starasz się do nich upodobnić. Jednak oboje wiemy, że w gruncie rzeczy nie ufają ci i nie traktują jak swojej. Masz własne skrzydła, ale nadal jesteś podejrzana, nieprawdaż? Możesz mi przyznać rację lub nie, ale to ty pierwsza byłaś jednoskrzydłą, Maris.
Maris wstała. Słowa młodzieńca doprowadziły ją do furii, ale nie chciała go atakować ani tracić godności, kłócąc się z nim w obecności S'Relli.
— Mylisz się — powiedziała, siląc się na spokój, choć nie przychodziło jej to łatwo. Po chwili uświadomiła sobie, że brakuje jej argumentów, którymi mogłaby odeprzeć zarzuty Vala. — Żal mi ciebie, Val — ciągnęła. — Nienawidzisz lotników, a jednocześnie pogardzasz lądowcami i wszystkimi innymi ludźmi. Nie wymagam od ciebie szacunku ani wdzięczności. Ty odrzucasz nie tylko przywileje lotniczej społeczności, ale także obowiązki. Jesteś całkowicie skoncentrowany na sobie. Gdyby nie to, że obiecałam Senie, iż pomogę ci zdobyć skrzydła, w ogóle bym się z tobą nie zadawała. Dobranoc.
Opuściła pokój. Val nie ruszył się z miejsca ani nie zawołał za nią. Jednak gdy drzwi się zatrzasnęły, usłyszała jego stłumiony głos.
— Sama widzisz — powiedział do S'Relli.
Tej nocy Maris znowu przeżywała senne koszmary, miotała się i walczyła. Po przebudzeniu stwierdziła, że jest owinięta pościelą i zlana potem. Ten majak był gorszy od poprzednich. Miała uczucie, że na skutek bezwietrznej pogody wciąż spadała i spadała, a wzlatujący na swych srebrnych skrzydłach lotnicy biernie jej się przyglądali i żaden z nich nie kwapił się z udzieleniem pomocy.
Ćwiczenia odbywały się dzień w dzień.
Sena zupełnie ochrypła. Coraz częściej unosiła się gniewem i komenderowała wszystkimi jak despotyczny zwierzchnik. Damen wykonywał ostrzejsze zakręty i codziennie musiał wysłuchiwać długich pouczeń na temat tego, iż powinien wykorzystywać do lotów głowę, a nie tylko ramiona. S'Rella pracowała nad startem, lądowaniem i akrobatycznymi ewolucjami, starając się, aby jej wdzięk dorównywał wytrzymałości. Sher i Leya umiały już płynnie manewrować, i latały po wiele godzin przy silnym wietrze, gdyż jeszcze brakowało im kondycji, Kerr zaś ćwiczył wszystkie elementy.
Val Jednoskrzydły robił to, co chciał. Maris obserwowała go z dużej odległości, podobnie jak pozostałych zawodników, i rzadko się odzywała. Odpowiadała na jego pytania, czasami dawała rady, jeśli o nie prosił, i cały czas traktowała go z uprzejmą obojętnością.
Sena była całkowicie pochłonięta lotami swoich protegowanych, toteż nie zwracała na to uwagi, ale drewnianoskrzydli obserwowali zachowanie Maris i również trzymali Vala na dystans. On sam przyczyniał się do tego w niemałym stopniu; miał niewyparzony język i to przysparzało mu wrogów. Na przykład gnębił Kerra, mówiąc mu, że jest beznadziejny, i w nieskończoność szydził z dumnego, upartego Damena, raz po raz zwyciężając go w nieoficjalnych wyścigach. Studenci, na czele z Liane'em, Damenem i paroma innymi prowodyrami, otwarcie zaczęli nazywać Vala „Jednoskrzydły", ale jeśli nawet denerwowało go to, nic nie dawał po sobie poznać.
Nie znajdował się jednak w całkowitej izolacji. Wprawdzie inni unikali go, ale przynajmniej miał S'Relle, która daleka była od zdawkowej uprzejmości. Często wręcz zabiegała o towarzystwo młodzieńca, prosiła go o radę, jadła z nim i ilekroć Sena dobierała pary studentów do wyścigu, pierwsza rzucała mu wyzwanie.
Maris dostrzegała korzystne strony tej sytuacji. Konfrontacja z lepszym lotnikiem okazywała się dla S'Relli znakomitą lekcją i pomagała jej szybciej eliminować słabe punkty. A przecież S'Rella postanowiła sobie, że w tym roku musi zdobyć skrzydła. Istniały też inne, mniej praktyczne powody, dla których Val fascynował S'Relle. Ta nieśmiała dziewczyna z Południa nigdy nie czuła się zbyt dobrze wśród pochodzących z Zachodu drewnianoskrzydłych; inaczej gotowała, inaczej się ubierała i układała włosy, mówiła z obco brzmiącym akcentem; nawet to, o czym opowiadała podczas zebrań studentów, różniło się od innych historyjek. Wywodzący się ze Wschodu Val Jednoskrzydły również czuł się obco w akademickiej społeczności. Maris wcale się nie dziwiła, że te dwa egzotyczne ptaki latają razem.
Pomimo to czuła się nieswojo, obserwując ich zachowanie. S'Rella była młoda i łatwo ulegała wpływom; Maris nie chciała, aby dziewczyna podchwytywała pomysły Vala. Poza tym zbyt bliska zażyłość z Jednoskrzydłym mogłaby sprowokować nieprzychylne uwagi lotników, a to z pewnością uraziłoby wrażliwą S'Relle.
Maris postanowiła jednak zapomnieć o swoich niepokojach i nie wtrącała się. Czas nie sprzyjał osobistym rozterkom; musiała przygotować drewnianoskrzydłych do decydującej walki.
Pod koniec każdego dnia Maris ścigała się z każdym studentem osobno. Na dwa dni przed planowanym wypłynięciem na zawody zerwał się silny północny wiatr. Jego zimny powiew siekł dygoczące ciała studentów i z minuty na minutę stawał się coraz bardziej przenikliwy.
— Nie musicie czekać — oświadczyła studentom Maris. — Jest za zimno, żeby tu stać. Po zakończonym wyścigu niech każdy pomoże następnemu nałożyć skrzydła, a potem wolno wam wejść do środka.
Wysiłek rozgrzewał Maris podczas lotu, ale powodował też zmęczenie. Gdy była już zupełnie wyczerpana i zaczęła odczuwać chłód, przekonała się, że na skale lotników został tylko Val.
Opadły jej ramiona. Nie spodziewała się, że będzie czekał.
Ścigać się z nim, gdy był wypoczęty, a ona — taka zmęczona…
Spojrzała na skłębione chmury i oblizała słone od potu kąciki ust.
— Późna pora na latanie — rzekła. — Wiatry są silne i robi się ciemno. Możemy urządzić wyścig innym razem.
— Wiatry sprawią, że pojedynek będzie trudniejszy — powiedział Val. Jego zimne spojrzenie podłamało Maris; uświadomiła sobie, że długo czekał na taką chwilę.
— Sena może się niepokoić — broniła się słabo.
— Oczywiście, jeśli ściganie się z drewnianoskrzydłymi nadwątliło twoje siły…
— Kiedyś leciałam trzydzieści godzin bez odpoczynku — przerwała urażonym tonem. — Popołudnie spędzone na igraszkach nie męczy mnie.
Uśmiechnął się w taki sposób, jakby z niej szydził. Przekonała się, że wpadła w zastawioną przez niego pułapkę.
— Zakładaj skrzydła — powiedziała.
Nie zaproponowała mu pomocy, lecz było oczywiste, że nieraz przypinał skrzydła samodzielnie. Dyskretnie rozgrzewała mięśnie, aby przywrócić im sprężystość, a jednocześnie powtarzała sobie, że zważywszy na jej zmęczenie i kapryśną pogodę, ewentualne zwycięstwo Vala byłoby bez znaczenia. Zresztą, on również musiał zdawać sobie z tego sprawę.
— Jak zwykle? Dwa razy tam i z powrotem?
Maris skinęła głową i spojrzała na szare, spienione fale, które dzieliły ją od skalistej iglicy, która służyła jako punkt orientacyjny. Ile razy latała tam dzisiejszego dnia? Trzydzieści? Może więcej? To nie miało znaczenia. Przeleci jeszcze dwa okrążenia tak, jakby były pierwszymi; nakazywało jej to poczucie dumy.
— Kto będzie naszym sędzią? — zapytała.
Val odblokował dwie ostatnie rozpory skrzydeł.
— Sami będziemy sędziami — powiedział. — Tylko to się liczy. Wyruszę pierwszy. Ty dasz znak do startu. Zgoda?
— Tak. — Patrzyła, jak Val rozpędza się kilkoma szybkimi krokami i skacze z krawędzi skały. Jego ciało unosiło się targane przeciwstawnymi wiatrami niczym łódeczka na wzburzonym morzu, aż w końcu opanował sytuację, przechylił się na prawo i zaczął wznosić.
Maris głęboko odetchnęła, starając się oczyścić umysł. Lekko pobiegła do przodu i odepchnęła się od skalnego występu. Przez krótką chwilę spadała, a potem zagarnęła wiatr skrzydłami i została wypchnięta ku górze. Nie śpiesząc się, osiągnęła wysokość, na której znajdował się Val. Unosiła się nieregularnym, spiralnym ruchem; potrzebowała tych kilku chwil, żeby odzyskać wyczucie i skłonić swoje zmęczone ciało do odpowiedniego korzystania z podmuchów.
Potem zaczęli ostrożnie krążyć wokół siebie, pragnąc utrzymać pozycje na przekór niestrudzonym wiatrom. Spojrzeli sobie w oczy, lecz Maris odwróciła wzrok i popatrzyła przed siebie, w kierunku skały.
— Gotowi, start! — krzyknęła i oboje ruszyli.
Wiatry były silne, lecz zmienne. Przeważał wiatr z północy, któremu wchodziły w paradę podmuchy to z jednej, to z drugiej strony. Całą wschodnią stronę nieba pokrywały ciemniejące chmury, które zapowiadały burzę. Maris spojrzała na nie niepewnie i znowu zaczęła się unosić, mając nadzieję, że wiatry w górze będą szybsze i bardziej ustabilizowane. Sporo się namęczyła, żeby nie zboczyć z kursu; podmuchy z obu stron zmuszały ją do nieprzerwanej koncentracji i częstych półobrotów oraz korygowania kursu. Nie mogła sobie pozwolić na lot okrężną trasą.
Chociaż nie wypatrywała Vala, to jednak co pewien czas ukazywał się jej oczom. Niekiedy leciał pod nią, lecz częściej znajdował się obok niej, i to niepokojąco blisko. Leciał dobrze, a w dodatku widać było, że wziął sobie do serca porady Maris. Ta świadomość bynajmniej nie pocieszała lotniczki. Doszła do wniosku, że pokonanie Vala nie będzie łatwe ani proste.
Nagle Val wzbił się wyżej.
Maris poczuła, jak skacze jej poziom adrenaliny. Gwałtownie rzuciła się w lewo, aby złapać zmieniający się wiatr, który pomógł jej przeciwnikowi. Niech go sobie nazywają Jednoskrzydły, pomyślała. Ten chłopak wiedział, jak używać w powietrzu obu skrzydeł. Uświadomiła sobie, że wyścigi z drewnianoskrzydłymi bardzo ją osłabiły. Reagowała znacznie wolniej.
Ujrzała przed sobą, niemal w zasięgu ręki, skrzydła rywala, który właśnie zawracał przy iglicy. Zauważyła, że skręcił pod wiatr, zatoczył szeroki łuk i kołysząc się odrobinę, znowu nabrał szybkości. Teraz pędził z powrotem w kierunku skały lotników.
Pragnąc za wszelką cenę go prześcignąć, Maris nie zachowała należytej ostrożności przy zbliżaniu się do iglicy. Zawadziła o nią czubkiem skrzydła i ten błąd sprawił, że na chwilę utraciła równowagę i sprzyjający wiatr. Gwałtownie przechyliła się i zaczęła spadać. Serce waliło jej jak młotem. Dopiero po jakimś czasie zapanowała nad lotem, lecz Val zdążył już powiększyć przewagę. Mogła być tylko wdzięczna losowi, że młodzieniec nie zauważył jej niezręczności.
Straciła wysokość, ale złapała mocny wiatr nad skałami i nagle znowu zaczęła się wznosić. Leciała nierozważnie, myśląc tylko o tym, żeby natychmiast rozwinąć pożądaną prędkość. Balansowała ciałem, dopóki nie natknęła się na stały wiatr, który nadawał się do wykorzystania.
Zbliżyła się do Vala, lecz tak bardzo pragnęła go wyminąć, że ledwie zauważyła zbliżający się ląd i nagle dostała się w zimny wir, który zagarnął ją od dołu niczym lodowata ręka. Val jakoś zdołał się od niego uwolnić; z nieprawdopodobną zręcznością wydźwignął się w górę, podczas gdy Maris usiłowała nie spaść i balansowała ciałem, aby uciec przed spychającym ją wiatrem. Jej rywal krążył nad fortecą i obserwując dymy z kominów akademii, oceniał kierunek i prędkość wiatru. Po chwili zaczął zawracać; wznosił się coraz wyżej.
Dopiero w tym momencie Maris udało się opanować sytuację. Pomyślała z goryczą, że tego wieczoru niebo wyraźnie sprzyja Valowi. Wiatry miotały nią jak zabawką i ustawicznie mieszały jej szyki; ilekroć usiłowała je ujarzmić, zaczynały wiać w kierunku, którego zupełnie się nie spodziewała. Jednak Valowi pozwalały na swobodny lot. Miało się wrażenie, że młodzieniec nie zaprząta sobie głowy niebezpieczną zmiennością podmuchów i bez trudu wyszukuje mocny, umożliwiający płynne szybowanie prąd.
Maris już wiedziała, że wyścig zakończy się jej porażką. Val znajdował się wysoko ponad nią, pamiętając, że osiągnięcie odpowiedniego pułapu lotu często zwiększa prędkość. Nawet gdyby natrafiła na sprzyjające wiatry, wzbicie się na taką wysokość zajęłoby jej zbyt dużo czasu. Starała się zmniejszyć dzielącą ich odległość, lecz walka z chaotycznymi podmuchami nadwątliła jej siły, a świadomość, iż jest już za późno, powodowała zniechęcenie. Val stracił trochę czasu, obniżając się do lądowania, lecz mimo to przeleciał nad skałą, wyprzedzając instruktorkę o całą szerokość skrzydeł. Jego zwycięstwo było wyraźne.
Kiedy oboje opadli na miękki piasek lądowiska, Maris odczuwała tak duże zmęczenie, że nie potrafiła się uśmiechnąć do swojego przeciwnika… i była zbyt przygnębiona, aby udawać, iż przegrana nie ma dla niej znaczenia. W milczeniu zdjęła skrzydła. Chociaż starała się to zrobić możliwie szybko, miała tak zdrętwiałe palce, że odpinała paski z najwyższym trudem. Wreszcie, nadal nie odzywając się ani słowem do Vala, zarzuciła sobie skrzydła na ramię i odwróciła się w stronę podniszczonej fortecy.
Val zastąpił jej drogę.
— Nikomu o tym nie powiem — rzekł.
Maris gwałtownie poruszyła głową. Poczuła, że się rumieni z zażenowania.
— Nie obchodzi mnie, co komu powiesz!
— Naprawdę? — Lekki uśmiech na jego wargach uświadomił dziewczynie, jak nieprzekonująco zabrzmiały jej słowa. Ta kwestia ją przecież bardzo obchodziła.
— W tym pojedynku nie było równych szans — warknęła i natychmiast pożałowała swojej dziecinnej skargi.
— To prawda — zgodził się Val. Jego obojętny ton nie pozwalał jednoznacznie stwierdzić, czy kryje się w nim ironia. — Ty latałaś cały dzień, a ja byłem wypoczęty. Nigdy nie zdołałbym cię pokonać, gdybyśmy oboje startowali z równej pozycji. To jest oczywiste dla wszystkich.
— Zdarzało mi się przegrywać — powiedziała Maris, starając się za wszelką cenę panować nad emocjami. — Wcale się nie przejmuję.
— Widzę — odparł Val. — To dobrze. — Znowu się uśmiechnął.
Maris z irytacją wzruszyła ramionami, czując, że skrzydła obcierają jej plecy.
— Jestem bardzo zmęczona — oznajmiła. — Wybacz, ale muszę już iść.
— Jasne. — Val usunął się z drogi.
Maris powlokła się po piasku, a następnie zaczęła iść w górę po omszałych, popękanych schodach, które prowadziły do fortecy od strony morza. Jednak na samej górze pod wpływem jakiegoś impulsu zawahała się i odwróciła przed wejściem do środka.
Val nie szedł za nią. Wciąż stał na piasku. Złożone skrzydła przewiesił przez ramię, a jego szczupła sylwetka wyraźnie odcinała się na tle zapadającego zmierzchu. Spoglądał na niebo, gdzie samotna kania zataczała nierówne kręgi pośród ciemniejących obłoków.
Maris zadrżała i weszła na teren akademii.
Doroczny turniej miał uroczystą oprawę i trwał trzy dni. Kiedyś składały się nań tylko zawody i picie, a jedynym trofeum był prestiż. Tradycyjnie odbywał się w Orlim Gnieździe i nie brało w nim udziału wielu zawodników. Jednakże odkąd przed siedmiu laty wprowadzono system wyzywania na pojedynek, liczba uczestników znacznie wzrosła, toteż konieczne stało się przeniesienie turnieju na wyspy.
Zwierzchnicy ubiegali się o organizację z zapałem, pamiętając o wszelkich udogodnieniach i dostarczaniu siły roboczej. Turniej był świętem dla ich własnych ludów i sprowadzał zasobnych w pieniądze przybyszy z innych wysp. Lądowcy nieczęsto mieli okazję oglądać takie widowiska; dla wielu z nich lotnicy wciąż byli postaciami symbolizującymi romantyczną przygodę.
Tegoroczne zawody miały się odbyć na Skulny, średniej pod względem rozmiarów wyspie na północny wschód od Shotanu Małego. Dla Seny i drewnianoskrzydłych zwierzchniczka postarała się o statek, który, wedle słów gońca, już stał w jedynym porcie niedużej wyspy. Rejs miał się rozpocząć podczas wieczornego odpływu.
— Wyruszanie w podróż o zmroku — burknęła Sena, zajmując miejsce obok Maris podczas śniadania — jest szukaniem guza.
Kerr oderwał się od owsianki.
— Och, przecież musimy skorzystać z odpływu — powiedział z przekonaniem. — Właśnie dlatego ruszamy wieczorem.
Sena ironicznie popatrzyła na niego zdrowym okiem.
— Znasz się na żeglowaniu, prawda?
— Tak, proszę pani. Mój brat Rac jest kapitanem statku handlowego, jednego z tych dużych trójmasztowców, a mój drugi brat również pływa, aczkolwiek tylko jako pomocnik na promie na kanale. Myślałem, że… hm, zanim pojawiłem się w Drewnianych Skrzydłach, sądziłem, że również będę marynarzem. Pływanie na statku jest bardzo podobne do latania.
Sena wzdrygnęła się.
— Fakt, pływanie jest jak nie kontrolowane latanie, jak latanie z ciężarami, które spychają cię w morze — jak latanie na oślep.
Mówiła tak głośno, że wszyscy ją usłyszeli i wybuchnęli śmiechem. Kerr zaczerwienił się i wbił wzrok w talerz z owsianką.
Maris obrzuciła Senę wyrozumiałym spojrzeniem, usiłując nie śmiać się kosztem Kerra. Wprawdzie Sena od dawna nie mogła wzbijać się w powietrze, lecz nigdy nie wyzbyła się charakterystycznego dla lotników, niemal zabobonnego lęku przed morskimi rejsami.
— Ile czasu to zajmie? — zapytała Maris.
— Och, mówił, że przy sprzyjających wiatrach trzy dni, razem z postojem w Stormtown. Jakie to ma znaczenie? Albo się tam dostaniemy, albo zatoniemy. — Nauczycielka spojrzała na Maris. — Lecisz na Skulny wieczorem?
— Tak.
— Dobrze. — Sena nachyliła się nad stołem i złapała Maris za ramię. — Przynajmniej nie wszyscy utoną. — Mamy dwie pary skrzydeł, których będziemy potrzebowali podczas turnieju. Byłoby szaleństwem zabierać je na łódź…
— Na statek — przerwał jej Kerr.
Sena spojrzała na niego.
— Czy na łódź, czy na statek, byłoby to szaleństwem. Moglibyśmy je wykorzystać. Zabierzesz ze sobą dwóch studentów? Taki długi lot będzie dla nich dobrą zaprawą.
Maris zerknęła na ludzi przy stole i nagle uświadomiła sobie, że wszyscy ucichli. Nikt nie podnosił łyżki ani nie poruszał szczękami, w oczekiwaniu na odpowiedź.
— To świetny pomysł — odparła z uśmiechem. — Zabiorę ze sobą S'Relle i… — Zawahała się. Usiłowała podjąć właściwą decyzję.
Siedzący dwa stoły dalej Val odłożył łyżkę i wstał.
— Ja polecę — oświadczył.
Maris spojrzała mu w oczy.
— S'Rella i Sher albo Leya — rzekła z uporem. — One najbardziej potrzebują tego rodzaju lotu.
— W takim razie zostanę z Valem — odparła cicho S'Rella.
— A ja wolałabym polecieć z Leyą — dodała Sher.
— Polecą S'Rella i Val — rzekła poirytowana Sena. — I żadnej dyskusji. Jeżeli zginiemy na morzu, oni mają największe szansę zostania lotnikami i uczczenia naszej pamięci. — Odsunęła miskę z owsianką i obróciła się na ławce. — Teraz muszę iść na spotkanie z naszą patronką zwierzchniczką i trochę się przed nią popłaszczyć. Zobaczę się z wami jeszcze przed wypłynięciem na Skulny.
Maris ledwo ją słyszała. W dalszym ciągu nie odrywała wzroku od oczu Vala, który posłał jej wymuszony uśmiech, a następnie zakręcił się i wyszedł za Seną z pokoju. Niebawem w jego ślady poszła S'Rella.
Nagle Maris uświadomiła sobie, że Kerr coś do niej mówi. Otrząsnęła się z zamyślenia i uśmiechnęła się do młodzieńca.
— Przepraszam. Nie słyszałam, co mówiłeś.
— To nie jest takie niebezpieczne — powiedział spokojnie. — Chodzi mi o ten rejs na Skulny. Musimy pokonać tylko kilka mil otwartego morza w miejscu, w którym statek przepływa z Shotanu Małego na Skulny. Przez większość trasy będziemy płynąć blisko brzegu i ani na moment nie stracimy lądu z oczu. A statki nie są takie nietrwałe, jak ona myśli. Znam się na statkach.
— Jestem tego pewna, Kerr — odparła Maris. — Sena po prostu rozumuje jak typowy lotnik. Kiedy czuło się swobodę, mając własne skrzydła, trudno jest podróżować drogą morską i powierzać życie ludziom, którzy obsługują żagle i rumpel.
Kerr przygryzł wargę.
— Chyba rozumiem — powiedział bez przekonania — ale jeśli wszyscy lotnicy tak myślą, to mają marne pojęcie o żeglowaniu. Ono wcale nie jest takie niebezpieczne. — Niezbyt usatysfakcjonowany, ponownie zajął się śniadaniem.
Maris jadła machinalnie, pogrążona w niewesołych myślach. Przyszło jej do głowy, że miał rację; lotnicy zbyt często rozumują w ograniczony sposób, gdyż osądzają wszystko z własnej perspektywy. Jednak myśl, że skrajna pogarda, jaką okazywał im Val, była w pewnym stopniu uzasadniona, niepokoiła Maris bardziej, niż miałaby ochotę przyznać.
Zjadłszy śniadanie, wyszła, żeby poszukać S'Relli i Vala. Nie zastała ich ani w ich pokojach, ani w innych miejscach, w których zazwyczaj przebywali. Nikt nie wiedział, dokąd się udali po opuszczeniu świetlicy. Maris błąkała się po ciemnych, zimnych korytarzach, aż w końcu zupełnie się zagubiła i skręcała tylko wtedy, gdy dostrzegała zapalone pochodnie.
Miała już zamiar wezwać pomoc. Miała ochotę się roześmiać na myśl o własnej bezradności, lecz w tym momencie usłyszała w oddali czyjeś głosy i poszła w ich kierunku. Jeszcze raz skręciła w prawo i ujrzała S'Relle i Vala. Siedzieli przytuleni w małym zaułku z oknem, które wychodziło na morze. Ich bliskość wprawiła Maris w rozdrażnienie.
— Wszędzie was szukałam — powiedziała ostro.
S'Rella odwróciła się od Vala i wstała.
— O co chodzi? — zapytała.
— Wiesz przecież, lecimy na Skulny. Zdążysz się przygotować w godzinę? Jeśli chcesz coś ze sobą zabrać, spakuj to i daj Senie.
— Mogę być gotowa za minutę — odparła S'Rella. Jej uśmiech sprawił, że Maris zupełnie zapomniała o rozgoryczeniu. — Byłam taka szczęśliwa, kiedy wymieniłaś moje imię, Maris. Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy. — Z rozjaśnioną twarzą uścisnęła Maris z całej siły.
Maris odwzajemniła jej gest.
— Myślę, że rozumiem. A teraz idź się przygotować do drogi.
S'Rella szybko pożegnała się z Valem i odeszła. Maris patrzyła za nią przez chwilę, a potem skierowała się w stronę Vala, lecz się zawahała.
Val wciąż patrzył w stronę tunelu, w którym zniknęła S'Rella, i uśmiechał się. Maris uświadomiła sobie, że jego uśmiech jest prawdziwy. Była w nim nawet czułość, która sprawiała, że młodzieniec wyglądał łagodniej, bardziej ludzko. Maris nigdy nie widziała u niego takiego wyrazu twarzy.
Potem zerknął na nią i w jego uśmiechu zaszła nieznaczna zmiana. Wystarczyło lekkie wygięcie kącików ust, żeby stał się szyderczy, wręcz wrogi.
— Nie podziękowałem ci, że wymieniłaś moje imię — powiedział. — Byłem taki szczęśliwy, kiedy oświadczyłaś, że mogę z tobą polecieć.
— Val — odparła znużonym głosem Maris. — Możemy się nie lubić, ale czeka nas długa wspólna podróż. Mógłbyś przynajmniej spróbować być uprzejmy. Nie szydź ze mnie. Czy masz zamiar się spakować?
— Nawet jeszcze się nie rozpakowałem — odparł. — Dam swoją torbę Senie i będę miał przy sobie tylko nóż. To jedyny przedmiot, który ma dla mnie znaczenie. Nie martw się, będę gotowy. — Zawahał się. — I nie będę ci przeszkadzał na Skulny. Kiedy wylądujemy, znajdę sobie jakąś kwaterę. Czy to uczciwa propozycja?
— Val… — zaczęła Maris. Jednak młodzieniec już zdążył się odwrócić. Patrzył przez okienko na kłębiące się chmury na niebie. Jego twarz była posępna i nieprzenikniona.
Sena sprowadziła studentów na skałę, żeby mogli się przyglądać startowi Maris, S'Relli i Vala. Wszyscy byli w świetnych humorach, śmiali się i żartowali, a jednocześnie walczyli między sobą o zaszczyt przypinania podróżnikom skrzydeł. Nastrój szalonej i niesfornej wesołości okazał się zaraźliwy; Maris poczuła, że odżywa w niej optymizm, i po raz pierwszy z radością pomyślała o turnieju.
— Dajcie im spokój, no, dajcie im spokój! — krzyknęła roześmiana Sena. — Na pewno nie polecą, jeśli wszyscy będziecie im wisieć na skrzydłach!
— Szkoda, że nie mogą zawisnąć — mruknął Kerr. Potarł nos, który poczerwieniał na wietrze.
— Ty również dostaniesz szansę — rzekła Sena, jakby się broniła.
— Nikt nie ma do ciebie pretensji — szybko odezwała się Leya.
— Jesteś najlepsza z nas wszystkich — dodała Sher.
— Dajcie spokój — powiedziała Sena, obejmując Leyę i Sher. — Lećcie już — zwróciła się do lotników. — Pomachamy wam na do widzenia i spotkamy się z wami na Skulny.
Maris odwróciła się do S'Relli. Młoda adeptka w napięciu obserwowała swą instruktorkę, gotowa na jej sygnał. Maris przypomniała sobie czasy, gdy latała, jeszcze nie do końca wierząc, iż mogłaby mieć swoje własne skrzydła. Dotknęła ramienia S'Relli i powiedziała do niej życzliwie:
— Będziemy się trzymali blisko siebie i unikali pośpiechu. Kaskaderskie popisy są dobre podczas turnieju, lecz teraz powinno nam zależeć na spokojnym locie. Wiem, że będzie to dla ciebie długa podróż, ale nie przejmuj się — masz tyle energii, że mogłabyś pokonać dwukrotnie dłuższy dystans. Po prostu odpręż się i ufaj własnym siłom. Będę leciała obok ciebie, ale właściwie nie potrzebujesz mojej opieki.
— Dziękuję — rzekła S'Rella. — Zrobię wszystko, co w mojej mocy.
Maris skinęła głową i dała sygnał, a wówczas Damen i Liane wystąpili naprzód i stopniowo rozłożyli jej skrzydła, tak że były rozpostarte na szerokość sześciu metrów. Maris skoczyła ze skały przy akompaniamencie chóralnych pożegnań i życzeń szczęśliwej drogi. Poczuła chłodny, spokojny, pachnący deszczem wiatr. Zrobiła kółko i zaczęła obserwować start S'Relli. Próbowała oceniać go tak, jakby odbywał się podczas zawodów.
Bez wątpienia ostatnio S'Rella poczyniła wielkie postępy. Nie wykonywała już niezdarnych ruchów i przestała się wahać na krawędzi. Zeskoczyła z fortecy płynnie i właściwie oceniwszy siłę wiatru, niemal natychmiast zaczęła się unosić.
— Nie mogę uwierzyć, że twoje skrzydła są z drewna! — zawołała do niej Maris.
Po chwili obie zataczały na niebie coraz szersze kręgi, niecierpliwie oczekując Vala.
Młodzieniec nie uczestniczył w powszechnej wesołości i przygotowaniach. Stał oparty o drzwi, a jego twarz nie zdradzała żadnych emocji. Skrzydła przypiął sobie bez niczyjej pomocy. Teraz spokojnie minął grupę studentów i przyszłych lotników i stanął na samym skraju urwiska, tak że jego stopy niemal ześlizgiwały się w przepaść. Starannie rozłożył trzy pierwsze rozpory, ale nie umieścił ich w odpowiednich miejscach. Następnie wsunął ramiona do pętli, zgiął się, ukląkł i znowu wstał.
Damen wyciągnął ręce, żeby pomóc mu rozpostrzeć skrzydła, lecz Val odwrócił się z ostrą reprymendą (krążąca w górze Maris nie dosłyszała tych słów). Zmieszany Damen cofnął się.
Val roześmiał się i skoczył.
S'Rella wyraźnie zadygotała; była tak wstrząśnięta, że drżały jej skrzydła. Maris usłyszała, że na dole ktoś krzyczy, a ktoś inny głośno przeklina.
Val spadał. Miał wyprostowane ciało, niczym nurek, i leciał w dół sześć metrów, dwanaście metrów…
Nagle przestał spadać. Raptownie, jakby spod ziemi, oczom zebranych ukazały się jego skrzydła, błyszczące, srebrzystobiałe w słońcu. Miało się wrażenie, że rozpostarły się z własnej woli. Powietrze napierało na nie z głośnym świstem. Val złapał podmuch, skręcił, poddał się jego sile i od razu poleciał przed siebie. Musnął przybrzeżne fale z nieprawdopodobną szybkością, a potem wzbił się w górę, porzucając morze, skały i perspektywę śmierci. Maris usłyszała w oddali jego triumfalny, donośny, smagany wiatrem śmiech.
S'Rella zamarła w powietrzu. Patrzyła na Vala. Wreszcie komendy Maris wytrąciły ją z osłupienia. Odchyliła skrzydła i ukosem przeleciała nad lądem. Kiedy minęła rozgrzaną w słońcu nagą skałę fortecy, złapała silny wiatr i ponownie wzbiła się na bezpieczną wysokość.
W dole Sena głośno przeklinała Vala i wymachiwała laską w apoplektycznym szale, lecz adresat jej wyzwisk nie zwracał na to uwagi. Unosił się coraz wyżej, a stojący na skale drewnianoskrzydli zaczęli wydawać entuzjastyczne okrzyki.
Balansując ciałem, Maris przerwała kołowanie i poleciała za młodzieńcem. Val był już daleko na przedzie, lecz tym razem sunął swobodnie, rozkoszując się swym kaskaderskim wyczynem.
Kiedy Maris znalazła się nad nim, nieco w tyle po prawej stronie — tak blisko, jak pozwalała jej odwaga — zaczęła miotać przekleństwa, szczodrze korzystając z bogatego słownictwa Seny.
Val tylko się śmiał.
— To było niebezpieczne i bezsensowne, i głupie! — wrzeszczała. — Mogłeś się zabić… w razie zablokowania rozpory… gdybyś nie rozrzucił ich dość mocno…
Val nadal skręcał się ze śmiechu.
— To ja ryzykowałem! — krzyknął. — I wcale ich nie rozrzuciłem… napięte sprężyny?… lepiej niż Kruk!
— Kruk był durniem! — wrzasnęła. — I od dawna nie żyje… co dla ciebie znaczy Kruk?
— Twój brat śpiewał również pieśń o nim! — zawołał Val. Po chwili przechylił się, skierował głowę w dół i zaczął pikować, gwałtownie ucinając rozmowę.
Maris była jak sparaliżowana. Nie widząc sensu w ściganiu Vala, zatoczyła koło i rozejrzała się za S'Rella, która leciała niżej, pozostając w tyle o co najmniej kilkaset metrów. Maris nieco opadła, żeby się zbliżyć do dziewczyny, uspokoić jej mocno bijące serce, skłonić ją do rozluźnienia mięśni i poddania się wiatrowi.
S'Rella była blada jak upiór i leciała bardzo niepewnie.
— Co się stało? — krzyknęła na widok Maris. — Myślałam, że umrę.
— To była kaskaderska sztuczka — odkrzyknęła Maris. — Kiedyś wykonywał ją lotnik zwany Krukiem. Val przygotował własną wersję tego numeru.
S'Rella przez chwilę milczała, rozważając odpowiedź Maris. Na jej twarzy pojawiły się nieśmiałe rumieńce.
— Myślałam, że ktoś go zepchnął! — zawołała. — Ta kaskaderska sztuczka była wspaniała.
— Przede wszystkim była idiotyczna! — krzyknęła Maris. Przerażało ją to, iż S'Rella mogła podejrzewać studentów o mordercze zamiary i zepchnięcie Vala. On naprawdę wywiera na nią zły wpływ, pomyślała z goryczą.
Zgodnie z przewidywaniami Maris, pozostała część lotu była łatwa. Maris trzymała się blisko S'Relli, a Val leciał daleko w przodzie i o wiele wyżej, jak gdyby wolał towarzystwo dzięciołów. Nie spuszczały go z oczu przez całe popołudnie. Kosztowało je to sporo wysiłku.
Wiatry sprzyjały lotnikom, równomiernie popychając ich w kierunku Skulny. Mogli rozluźnić mięśnie i swobodnie szybować. Lot był momentami nudny, ale Maris nie żałowała, iż znajduje się w górze. Wszyscy troje przelecieli nad wybrzeżem Shotanu Wielkiego. Wszędzie w okolicy portowych miasteczek rybacy wieźli na kutrach obfity połów, korzystając z ładnej pogody. Po chwili Maris, S'Rella i Val ujrzeli z lotu ptaka Stormtown oraz wielką zatokę wrzynającą się w centrum miasta, a także czterdzieści, a może pięćdziesiąt wiatraków, które młóciły powietrze wzdłuż całej linii brzegowej — S 'Rella usiłowała je policzyć, ale zanim doszła do połowy, już były daleko w tyle. W miejscu, w którym słońcu chyliło się ku zachodowi, na otwartym morzu pomiędzy Shotanem Małym a Skulny, lotnicy wypatrzyli scyllę. Potwór wyciągał długą szyję i młócił niebieskawozieloną wodę rzędami potężnych płetw. S'Rella była zachwycona. Tyle się nasłuchała o scyllach, lecz dopiero teraz udało jej się zobaczyć jedno z tych stworzeń na własne oczy.
Dolecieli na Skulny tuż przed zapadnięciem zmroku. Krążąc nad lądowiskiem, widzieli postacie ludzi, którzy wzdłuż całej plaży zatykali na tyczkach latarnie, aby ułatwić spóźnionym lotnikom bezpieczne lądowanie. W położonej nie opodal małej bazie dla skrzydlatych przybyszy już paliły się światła. Maris pomyślała, że z roku na rok przyjęcia zaczynają się coraz wcześniej.
Usiłowała pokazać S'Relli, jak wygląda wzorowe lądowanie, ale gdy już opadła na ręce i kolana i otrzepywała włosy z piasku, usłyszała, jak studentka z łoskotem ląduje w pobliżu, i uświadomiła sobie, że dziewczyna z pewnością była zbyt pochłonięta tym manewrem, żeby zauważyć, czy jej instruktorka wykazuje należytą sprawność.
Natychmiast powitały ich przyjazne okrzyki i wyciągnięte ręce.
— Pomóc ci, lotniku? Proszę, czy mogę ci pomóc?
Maris chwyciła czyjąś mocną dłoń i spojrzała na pełną entuzjazmu twarz młodego chłopca o splątanych przez wiatr włosach. Z jego oblicza biła radość; przyszedł tu, aby znaleźć się blisko lotników, i zapewne cieszył się na myśl, że zawody zostaną rozegrane na jego ojczystej wyspie.
Gdy pomagał jej odpiąć skrzydła, a inny chłopiec S'Relli, Maris nagle usłyszała łopot skrzydeł, a potem łupnięcie o ziemię. Rozejrzawszy się dookoła, zobaczyła lądującego Vala. Straciły go z oczu przed zmierzchem i Maris sądziła, że już dawno dotarł do celu.
Niezdarnie dźwignął się na nogi. Wielkie srebrzyste skrzydła podskoczyły mu na plecach. Rzuciły się do niego dwie młode dziewczyny.
— Pomożemy ci, lotniku. — Ich słowa brzmiały jak refren piosenki. — Pomożemy ci, lotniku. — Wyciągnęły ręce ku przybyszowi.
— Odczepcie się! — warknął gniewnie. Dziewczęta odskoczyły, spłoszone, i nawet Maris podniosła głowę. Val był zawsze taki chłodny i opanowany; nigdy nie wybuchał złością.
— My tylko chcemy ci pomóc odpiąć skrzydła, lotniku — powiedziała odważniejsza z dziewcząt.
— Nie macie za grosz dumy? — zapytał Val. Zdejmował skrzydła bez niczyjej pomocy. — Nie macie nic lepszego do roboty, tylko łasić się do lotników, którzy traktują was jak śmieci. Kim są wasi rodzice?
Dziewczyna cofnęła się.
— Garbarzami, lotniku.
— Wobec tego idźcie uczyć się garbowania — powiedział. — To bardziej przyzwoita profesja niż niewolnicze usługiwanie lotnikom. — Odwrócił się od dziewczyny i zaczął ostrożnie składać skrzydła.
Maris i S'Rella miały to już za sobą.
— Proszę — powiedział chłopiec, który pomagał Maris. Podał jej starannie złożone skrzydła.
Nieco speszona, pogrzebała w kieszeni i ofiarowała mu żelazną monetę. Dotychczas przyjmowała pomoc bez zapłaty, lecz jakaś nuta w głosie Vala skłoniła ją do zmiany zwyczaju.
Wszelako chłopiec tylko się roześmiał i nie wziął pieniędzy.
— To nie wiesz, że dotknięcie skrzydeł lotnika przynosi szczęście? — zapytał i natychmiast pobiegł do swoich towarzyszy. Maris zauważyła, że na plaży roi się od dzieci. Pomagały ustawiać tyczki, bawiły się w piasku i czekały na okazję, by pomóc jakiemuś lotnikowi.
Spoglądając na nie, Maris pomyślała o Valu i zaczęła się zastanawiać, czy są na tej wyspie dzieci, w których lotnicy i turniej nie budzą entuzjazmu, dzieci, które zostały w domach i z posępnym gniewem rozmyślają o uprzywilejowanej kaście oblatującej Przystań Wiatrów.
— Bierzesz swoje skrzydła, lotniku? — Maris usłyszała czyjś ostry głos. Zerknęła przez ramię i zorientowała się, że to Val przemówił do niej tak szyderczym tonem. — Proszę — powiedział teraz już normalnie i podał jej skrzydła, które miał na sobie podczas lotu. — Przypuszczam, że zechcesz je przechować.
Wzięła skrzydła. Teraz niezgrabnie trzymała w każdej ręce po jednej parze.
— Dokąd się wybierasz?
Val wzruszył ramionami.
— To całkiem spora wyspa. W pobliżu jest jakieś miasto i parę tawern, znajdzie się jakieś miejsce do spania. Mam kilka żelaznych monet.
— Mógłbyś pójść do bazy razem ze S'Rella i ze mną — powiedziała z wahaniem.
— Naprawdę? — odparł doskonale obojętnym głosem. Na jego wargach błąkał się uśmiech. — To byłaby interesująca scena. Chyba jeszcze dramatyczniejsza niż moje dzisiejsze lądowanie.
Maris zmarszczyła brwi.
— Nie zapomniałam o tamtym wyczynie — oświadczyła. — Wiesz, S'Rella mogła sobie zrobić krzywdę. Ten twój idiotyczny skok okropnie ją przeraził. Powinnam…
— Zdaje się, że już to słyszałem — przerwał jej Val. — Wybacz. — Odwrócił się i odszedł. Kroczył po plaży szybko, trzymając ręce głęboko w kieszeniach.
Maris usłyszała, że za jej plecami S'Rella śmieje się i rozmawia z innymi młodymi ludźmi, dzieląc się z nimi radością ze swojego pierwszego długiego lotu. Kiedy zbliżyła się Maris, przerwała pogawędkę i podbiegła, żeby wziąć instruktorkę za rękę.
— Jak się spisałam? — zapytała, z trudem łapiąc oddech.
— Dobrze wiesz, jak się spisałaś, i tylko chcesz, żebym cię chwaliła — odparła Maris z udawaną przyganą. — No dobrze, powiem to. Leciałaś tak, jakbyś nigdy w życiu nie zajmowała się niczym innym, jakbyś urodziła się tylko po to, aby machać skrzydłami.
— Wiem — nieśmiało rzekła S'Rella. Po chwili wybuchnęła radosnym śmiechem. — To było cudowne. Nie chcę robić niczego poza lataniem!
— Wiem, co czujesz — oznajmiła Maris — ale teraz powinnyśmy trochę odpocząć. Wejdźmy do środka, usiądźmy przy kominku i przekonajmy się, czy ktoś jeszcze przyleciał wcześniej.
Maris jednak zauważyła, że S'Rella się ociąga. Spojrzała na nią i zaraz domyśliła się przyczyny tych wahań. S'Rella niepokoiła się, jak zostanie przyjęta w bazie. Była przecież obca, a Val bez wątpienia naopowiadał jej różnych historii o tym, jak źle go potraktowano.
— Ależ mogłabyś wejść do środka — powiedziała spokojnie Maris — chyba że masz ochotę wracać jeszcze tego wieczoru. Prędzej czy później będą musieli cię poznać.
S'Rella bojaźliwie kiwnęła głową; ruszyły po kamienistym wzniesieniu w stronę bazy.
Była ona zbudowana z miękkich, nieco zwietrzałych białych głazów. Składała się z dwóch pokoi. Główne pomieszczenie było dobrze oświetlone, przegrzane i bardzo zatłoczone. Panujący tu gwar niemile kontrastował z cichą samotnością, jakiej podróżniczki zaznawały na dworze. Kiedy Maris rozglądała się w poszukiwaniu przyjaciół, miała wrażenie, że twarze lotników zlewają się w jedną wielką plamę. Zdenerwowana S'Rella nie wychylała się zza jej pleców. Letniczki powiesiły skrzydła na hakach przy ścianie i zaczęły torować sobie drogę.
Pulchny, brodaty mężczyzna w średnim wieku wlewał jakiś płyn do wielkiego, rozsiewającego aromatyczną woń kociołka zawieszonego nad ogniem, a jednocześnie lżył kogoś, kto domagał się jedzenia. Coś w jego wyglądzie przyciągnęło uwagę Maris, gdy go mijała wraz ze S'Rella. Doznała wstrząsu, rozpoznając w otyłym kucharzu Gartha. Kiedy zdążył się tak postarzeć i przybrać na wadze?
Ruszyła ku niemu, gdy wtem czyjeś szczupłe ramiona objęły ją z tyłu i mocno uścisnęły. Poczuła znajomy, kwiatowy zapach.
— Shalli! — zawołała odwróciwszy się. Rzucił jej się w oczy zaokrąglony brzuch przyjaciółki. — Nie spodziewałam się, że cię tu zobaczę. Słyszałam, że jesteś w cią…
Shalli zakryła jej wargi dłonią.
— Pst. Corm przypomina mi o tym nazbyt często. A ja mówię mu, że nasz mały lotnik musi się uczyć latania od samego początku. Ale jestem ostrożna, słowo honoru. Leciałam tutaj powoli, spokojnie. Przecież nie mogłam przegapić czegoś takiego! Corm chciał, żebym popłynęła łodzią. Wyobrażasz sobie? — Piękna, ruchliwa twarz Shalli tryskała wesołością.
— Nie zamierzasz startować?
— Och, nie. To nie byłoby uczciwe, zważywszy na moje dodatkowe kilogramy! — Poklepała się po małym wzgórku i roześmiała. — Mam być sędziną. I obiecałam Cormowi, że po turnieju zostanę w domu i będę uczyć się być dobrą mamusią aż do narodzin dziecka, chyba że zdarzy się jakiś nagły wypadek.
Maris przeszyło poczucie winy. Wiedziała, że wszystkie dotychczasowe „nagłe wypadki", gdy Shalli musiała ją zastępować, były wy wołane jej nieobecnością na Amberly. Poprzysięgła sobie, że po zawodach zostanie w ojczystych stronach i będzie wypełniała swoje obowiązki.
— Shalli, chciałabym, żebyś poznała moją przyjaciółkę — powiedziała. Musiała łagodnie popchnąć S'Relle, która ciągle chowała się za jej plecami. — To jest S'Rella, nasza najbardziej obiecująca studentka. Przyleciała dzisiaj ze mną z Drewnianych Skrzydeł; to był jej najdłuższy lot.
— Ach, tak. — Shalli wygięła brwi.
— S'Rella, to jest Shalli. Pochodzi z Amberly Mniejszej, tak jak ja. W czasach, gdy dopiero uczyłam się latania, często asekurowała mnie w powietrzu.
Kobiety wymieniły grzeczne pozdrowienia. Potem Shalli zmierzyła S'Relle wzrokiem i powiedziała:
— Powodzenia w turnieju. Ale lepiej by było, żebyś nie pokonała Corma. Chybabym zwariowała, gdyby przez cały następny rok obijał mi się po domu.
Shalli uśmiechnęła się, lecz S'Rella potraktowała jej słowa poważnie.
— Nie chcę robić nikomu krzywdy — oświadczyła — ale ktoś musi przegrać. Pragnę wygrywać jak każdy lotnik.
— Hm, no cóż, to niedokładnie to samo — mruknęła Shalli. — Ale ja tylko żartowałam, dziecino. Przecież nie próbowałabyś wyzywać na pojedynek Corma. Miałabyś marne szansę. — Rozejrzała się po sali. — Przepraszam, ale muszę iść. Widzę, że Corm znalazł dla mnie poduszkę, i zdaje mi się, że będę musiała na niej usiąść, żeby nie zranić jego uczuć. Pogadamy później, Maris. S'Rello, miło było cię poznać.
Patrzyły, jak Shalli oddala się od nich, zręcznie torując sobie drogę w tłumie.
— Czy miałabym? — zapytał S'Rella z niepokojem w głosie.
— Czy miałabyś co?
— Czy miałabym szansę w pojedynku z Cormem?
Maris obrzuciła dziewczynę zatroskanym spojrzeniem. Nie wiedziała, co odpowiedzieć.
— On jest bardzo dobry — wydusiła po namyśle. — Lata już od prawie dwudziestu lat i zdobywał nagrody w wielu turniejach. Chyba rzeczywiście nie jesteś dla niego godną rywalką, ale to żaden wstyd, S'Rello.
— Który to? — zapytała S'Rella, marszcząc brwi.
— Ten nad Shalli — ciemnowłosy, w czaraoszarym ubraniu.
— Przystojny — stwierdziła S'Rella.
Maris wybuchnęła śmiechem.
— O, tak. Kiedy był młodszy, kochała się w nim połowa dziewcząt-lądowców. Wszystkie miały złamane serca, gdy dowiedziały się o jego ślubie z Shalli.
Na twarzy S'Relli pojawił się blady uśmiech.
— Na mojej ojczystej wyspie wszyscy chłopcy marzyli o S'Landrze, naszej lotniczce. Czy ty również byłaś zakochana w Cormie?
— Nigdy. Zbyt dobrze go znałam.
— Maris! — Krzyk, który rozległ się w grupce flisaków, usłyszeli wszyscy zebrani. To wołał Garth, który stojąc w drugiej części sali, dawał Maris znaki, żeby do niego podeszła.
Uśmiechnęła się serdecznie.
— Chodź — powiedziała do S'Relli i pociągnęła ją za sobą, po drodze uprzejmie kiwając głową i witając się ze starymi znajomymi.
Gdy dopchała się do Gartha, ten mocno ją uścisnął, a potem odsunął, żeby lepiej jej się przyjrzeć.
— Wyglądasz na zmęczoną, Maris — oznajmił. — Za dużo latasz.
— A ty za dużo jesz — odcięła się i wepchnęła palec w jego sterczący brzuch. — Co to jest? Czyżbyś miał zamiar rodzić razem z Shalli?
Garth parsknął śmiechem.
— Ach, to wina mojej siostry! Wiesz, ona sama warzy piwo. Rozkręciła mały interes. Oczywiście muszę jej pomagać; od czasu do czasu kupuję trochę piwa.
— Zapewne jesteś jej najlepszym klientem — rzekła Maris. — Kiedy zapuściłeś brodę?
— Och, jakiś miesiąc temu, może dwa, coś koło tego. Zdaje mi się, że nie widziałem cię od pół roku.
Maris kiwnęła głową.
— Gdy byliśmy w Orlim Gnieździe ostatnim razem, Dorrel złościł się na ciebie, bo ponoć umówiliście się na jakąś popijawę, a ty się nie zjawiłeś.
Nachmurzył się.
— Ach, tak, wiem — powiedział. — Dorrel czepia się bez końca. Byłem chory, ot i wszystko, to żadna tajemnica. — Znowu odwrócił się do ogniska i zamieszał w kociołku. — Zaraz będzie żarcie. Jesteś głodna? Przyrządziłem tę potrawę sam. W południowym stylu, z dużą ilością przypraw i wina.
Maris odwróciła się.
— Słyszysz, S' Rello? Wygląda na to, że dostaniesz przyzwoite jedzenie. — Przyprowadziła dziewczynę do Gartha. — S'Rella jest drewnianoskrzydłą, i to jedną z najlepszych. W tym roku zabierze jakiemuś biedakowi skrzydła. S'Rella, to jest Garth ze Skulny, jeden z tutejszych gospodarzy i stary przyjaciel.
— Nie taki znowu stary — zaprotestował Garth. Uśmiechnął się do S'Relli. — Jesteś tak śliczna jak Maris w okresie, gdy jeszcze nie była chuda i zmęczona. Czy równie ładnie latasz?
— Próbuję — odparła S'Rella.
— No, proszę, jest także skromna — zauważył. — Skulny umie podejmować lotników, nawet jeśli to są żółtodzioby. Jeśli będziesz czegoś chciała, daj mi znać. Jesteś głodna? Jedzenie zaraz będzie gotowe. A może pomogłabyś mi z tymi przyprawami? Wiesz, właściwie to ja nie jestem z Południa, więc może coś pokręciłem. — Wziął S'Relle za rękę i zaprowadził ją do ogniska, a następnie wyciągnął do niej łyżkę z gulaszem — Masz, spróbuj i powiedz mi, co o tym sądzisz.
Podczas gdy S'Rella oceniała smak potrawy, Garth zerknął na Maris i dał jej znak.
— Ktoś cię szuka — powiedział.
W drzwiach stał Dorrel. Trzymał złożone skrzydła i wołał ją, starając się przekrzyczeć tłum.
— No, idź — odezwał się burkliwie Garth. — Ja się zajmę S'Rella. Ostatecznie jestem gospodarzem. — Popchnął Maris w kierunku drzwi.
Uśmiechnęła się do niego i zaczęła torować sobie drogę. Miała wrażenie, że tłok jest jeszcze większy niż przedtem. Dorrel odwiesił skrzydła i ruszył jej na spotkanie. Objął ją i przez chwilę całował. Maris uświadomiła sobie, że cała dygocze.
Kiedy oderwali się od siebie, zauważyła niepokój w oczach Dorrela.
— Co się stało? — zapytał. — Drżałaś. — Bacznie jej się przyglądał. — I wyglądasz na zmęczoną, całkowicie wyczerpaną.
Maris zmusiła się do uśmiechu.
— To samo powiedział Garth. Nie, nic mi nie jest, słowo honoru.
— Nieprawda. Zbyt dobrze cię znam, kochanie. — Położył dłonie na ramionach Maris. — Naprawdę nie możesz mi nic powiedzieć?
Maris westchnęła. Nagle uświadomiła sobie, że naprawdę odczuwa zmęczenie.
— Chyba sama nie wiem — mruknęła. — W tym miesiącu nie spałam zbyt dobrze. Dręczyły mnie nocne koszmary.
Dorrel otoczył ją ramieniem i zaprowadził do szerokiego drewnianego stołu pod ścianą, na którym stały półmiski z jedzeniem i rozmaite gatunki win i likierów.
— Jakie to były koszmary? — zapytał. Nalał sobie i dziewczynie czerwonego wina i uciął dwa kawałki białego, kruszącego się sera.
— Tylko jeden rodzaj. Spadanie. Spadam na skutek braku wiatru, uderzam o wodę i umieram. — Ugryzła ser i popiła go winem. — Dobre — zauważyła z uśmiechem.
— Powinno być dobre — odparł Dorrel. — Jest z Amberly. Ale to niemożliwe, żebyś się przejmowała snem, prawda? Nie myślałem, że jesteś przesądna.
— Nie, nie w tym rzecz — rzekła Maris. — Nie umiem tego wytłumaczyć. Po prostu to mnie dręczy i tyle. Jest jeszcze coś — dodała z wahaniem.
Dorrel patrzył na nią wyczekująco.
— Ten turniej — powiedziała. — Mogą być kłopoty.
— Jakiego rodzaju kłopoty?
— Pamiętasz nasze spotkanie w Orlim Gnieździe? Wspomniałam wtedy, że jeden ze studentów Powietrznego Domu płynie na statku do Drewnianych Skrzydeł?
— Tak — odparł Dorrel i również wypił łyk wina. — No i co z tego?
— Jest teraz na Skulny. Ma zamiar rzucić wyzwanie i nie jest to całkiem zwyczajny student. To Val.
Dorrel osłupiał.
— Val?
— Jednoskrzydły — cicho dorzuciła Maris. Dorrel zmarszczył brwi.
— Jednoskrzydły — powtórzył. — No cóż, teraz rozumiem, dlaczego jesteś taka niespokojna. Nigdy nie spodziewałbym się, że kiedykowiek podejmie kolejną próbę. Czy oczekuje, że zostanie dobrze przyjęty?
— Nie — odparła Maris. — Jest na to zbyt mądry. I osądza lotników równie surowo, jak oni jego.
Dorrel wzruszył ramionami.
— Hm, to będzie nieprzyjemne, ale przecież nie musi zepsuć całego turnieju — powiedział. — Z łatwością można go zignorować, a poza tym nie wyobrażam sobie, żeby ponownie zdołał wygrać. Przecież nikt nie utracił ostatnio bliskiej osoby!
Maris cofnęła się. Głos Dorrela wydał jej się taki wrogi, a żart zabrzmiał tak okrutnie… A przecież ona sama wypowiedziała niemal identyczne słowa w dniu, w którym pojawił się Val.
— Dorr — rzekła — on jest dobry. Ćwiczył całymi latami. Sądzę, że wygra. Posiada dostateczne umiejętności. Wiem to, bo ścigałam się z nim.
— Ścigałaś się z nim? — zagadnął Dorrel.
— Podczas ćwiczeń — wyjaśniła Maris. — W Drewnianych Skrzydłach. Jaki…
Dorrel wysączył wino i odstawił szklankę.
— Maris — odezwał się cicho, z napięciem w głosie. — Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że pomagasz również jemu. Trenowałaś z Jednoskrzydłym?
— On był studentem, Sena zaś poprosiła mnie, żebym z nim popracowała — odparła z naciskiem Maris. — Nie jestem tu po to, żeby zwalczać faworytów i pomagać tylko tym, których lubię.
Dorrel zaklął i chwycił ją za ramię.
— Wyjdźmy stąd — powiedział. — Nie chcę rozmawiać o tej sprawie tutaj, gdyż ktoś mógłby nas podsłuchać.
Na dworze było zimno, a wiejący od morza wiatr miał słonawy posmak. Na plaży stały rzędy tyczek z zapalonymi latarniami, które miały wskazywać drogę spóźnialskim podróżnikom. Maris i Dorrel oddalili się od zatłoczonej bazy i usiedli na piasku. Większość dzieci już sobie poszła, toteż byli sami.
— Może właśnie tego się obawiałam — rzekła Maris z lekką goryczą w głosie. — Wiedziałam, że się sprzeciwisz. Ale nie mogę robić wyjątków — nie możemy robić wyjątków. Nie potrafisz tego zrozumieć? Nie możesz spróbować tego zrozumieć?
— Spróbować mogę — odparł — ale nie obiecuję, że mi się to uda. Dlaczego, Maris? Przecież on nie jest zwykłym szczurem lądowym, drewnianoskrzydłym chłoptasiem marzącym o zostaniu lotnikiem. To Jednoskrzydły; nawet gdy miał skrzydła, był tylko w połowie lotnikiem. Zabił Ari. Czyżbyś o tym zapomniała?
— Nie — odparła Maris. — Nie żywię sympatii do Vala. Trudno go lubić. Nienawidzi lotników, a nad jego ramieniem zawsze unosi się duch Ari. Ale m u s z ę mu pomóc, Dorr. Muszę ze względu na to, co zrobiliśmy siedem lat temu. Skrzydła powinny przypadać w udziale najlepszym, nawet jeśli lotnikiem miałby zostać ktoś taki jak Val — mściwy, gniewny i oziębły człowiek.
Dorrel pokręcił głową.
— Nie mogę się z tym zgodzić — powiedział.
— Żałuję, że znam go tak słabo. Może potrafiłbym zrozumieć przyczynę jego zachowania. Myślę, że on nienawidził lotników, jeszcze zanim zaczęli go przezywać Jednoskrzydłym. — Wyciągnęła dłoń i złapała rękę Dorrela. — Jeśli akurat nie chowa się za tą swoją lodową skorupą, zawsze wysuwa oskarżenia i kpi. Według niego ja również jestem jednoskrzydłą, choćbym nawet udawała, że to nieprawda.
Dorrel popatrzył na Maris i mocno ścisnął jej rękę.
— Nie — rzekł. — Jesteś lotnikiem, Maris. To nie ulega wątpliwości.
— Czyżby? Nie jestem pewna, co to znaczy być lotnikiem. Nie chodzi tylko o posiadanie skrzydeł i dobre latanie. Val miał skrzydła i lata całkiem dobrze, lecz sam mówiłeś, że tylko częściowo zasługuje na miano lotnika. Jeśli bycie lotnikiem oznacza. … hm, godzenie się z istniejącym stanem rzeczy, pogardzanie lądowcami i odmawianie pomocy drewnianoskrzydłym, powodowane obawą, iż mogliby zwyciężyć znajomego lotnika, prawdziwego lotnika… jeśli bycie lotnikiem sprowadza się do tego rodzaju rzeczy, to chyba nie jestem lotnikiem. I czasami zastanawiam się, czy nie zaczynam utożsamiać się z poglądami Vala na temat innych lotników.
Dorrel puścił rękę Maris, ale nie spuszczał z niej wzroku. Pomimo że było ciemno, czuła na sobie jego intensywne spojrzenie.
— Maris — odezwał się cicho. — Ja jestem lotnikiem, odziedziczyłem swoje skrzydła. Val Jednoskrzydły z pewnością pogardza mną za to. Ty też?
— Dorr, przecież wiesz, że tobą nie pogardzam — odparła urażona. — Zawsze cię kochałam i ufałam ci — jesteś moim najlepszym przyjacielem, naprawdę. Ale…
— Ale? — powtórzył.
Nie mogła spojrzeć mu w oczy.
— Nie byłam z ciebie dumna, kiedy odmówiłeś przybycia do Drewnianych Skrzydeł — oświadczyła.
Miała wrażenie, że do jej uszu nie dobiegnie nic poza odgłosami przyjęcia i melancholijnym szumem fal. Wreszcie usłyszała głos Dorrela.
— Moja matka była lotnikiem, a przed nią jej matka, i tak dalej. Skrzydła, które noszę, są w mojej rodzinie od wielu pokoleń. Ten fakt znaczy dla mnie bardzo wiele. Jeżeli zostanę ojcem, któregoś dnia moje dziecko również zacznie latać.
Ty nie przyszłaś na świat w rodzinie o takiej tradycji, a jesteś dla mnie najdroższą osobą na świecie. I zawsze potrafiłaś udowodnić, że zasługujesz na skrzydła w równym stopniu jak dziecko lotników. Zabranie ci skrzydeł byłoby potworną niesprawiedliwością. Jestem dumny, że mogłem ci pomóc.
Jestem też dumny, że razem z tobą walczyłem na radzie o swobodny dostęp do nieba, ale teraz odnoszę wrażenie, że nie chodziło nam o to samo. Myślałem, że walczyliśmy o to, by każda osoba, która marzy o lataniu i pracuje wystarczająco długo, miała prawo być lotnikiem. Nie zamierzaliśmy niszczyć wspaniałej tradycji lotniczej, rozrzucać skrzydeł, pozwalać, by zarówno lądowcy, jak i przyszli lotnicy bili się o nie niczym żarłoczne rybitwy walczące o ławicę ryb.
Usiłowaliśmy — tak mi się przynajmniej wydawało — otworzyć dostęp do nieba, otworzyć Orle Gniazdo, sprawić, by w szeregach lotników mogły się znaleźć osoby godne noszenia skrzydeł.
Czyżbym się mylił? A może w istocie walczyliśmy o porzucenie wszystkiego tego, co nas wyróżniało?
— Sama nie wiem — odparła. — Siedem lat temu nie istniało dla mnie nic wspanialszego od bycia lotnikiem. Ty też nie widziałeś świata poza lataniem. Nawet nam się nie śniło, że są ludzie, którzy pragną naszych skrzydeł, a jednocześnie odrzucają wszystkie inne atrybuty lotnika. Nie przyszło nam to do głowy, ale oni istnieli. I otworzyliśmy dostęp do nieba również im, Dorr. Zmieniliśmy więcej, niż nam się wydawało. I nie możemy się odwracać od tych ludzi. Świat się zmienił i musimy się z tym pogodzić i radzić sobie w nowych warunkach. Nie muszą nam się podobać wszystkie skutki naszej rewolucji, ale nie możemy ich nie dostrzegać. Obecność Vala jest jednym z tych skutków.
Dorrel wstał i otrzepał się z piasku.
— Nie mogę się pogodzić z takim skutkiem — powiedział.
W jego głosie wyczuwało się raczej smutek niż gniew. — Z miłości dla ciebie zrobiłem wiele, ale istnieją jakieś granice, Maris. To prawda, że świat się zmienił w wyniku naszych poczynań, ale przecież nie musimy akceptować złych zjawisk, które towarzyszą dobrym. Nie musimy się z nimi godzić tak jak Val Jednoskrzydły, który szydzi z naszych tradycji i usiłuje nas skłócić. W końcu on nas zniszczy, Maris — zniszczy swoim egoizmem i nienawiścią. A ponieważ ty nie zdajesz sobie z tego sprawy, pomożesz mu. Ja mu nie będę pomagał. Rozumiesz mnie?
Skinęła, nie patrząc na niego.
Przez minutę milczeli.
— Wrócisz ze mną do bazy?
— Nie. Nie teraz.
— Dobranoc, Maris. — Dorrel odwrócił się i odszedł. Jego buty chrzęściły na piasku. Otworzył drzwi bazy, skąd dobiegał hałaśliwy zgiełk przyjęcia, a potem je za sobą zamknął.
Na plaży było cicho i spokojnie. Świecące na tyczkach latarnie poruszały się lekko na wietrze. Maris słyszała ich ciche stukanie, a oprócz tego nie kończący się szum morza, które nadpływało i odpływało od brzegu.
Nigdy tak mocno nie odczuwała samotności.
Maris i S'Rella przespały noc w chatce niedaleko brzegu. Zwierzchnik Skulny kazał zbudować pięćdziesiąt takich domków, żeby mogli w nich zamieszkać lotnicy przybywający na wyspę. Mała wioska była na razie zapełniona tylko w połowie, ale Maris wiedziała, że ci, którzy przylecieli najwcześniej, zapewnili sobie noclegi w bazie albo w przeznaczonym dla gości skrzydle dworu zwierzchnika.
S'Relli nie przeszkadzały spartańskie warunki. Była w świetnym nastroju, kiedy Maris wreszcie wyciągnęła ją z kończącego się przyjęcia. Garth nie odstępował dziewczyny przez cały wieczór. Przedstawiał S'Relle niemal wszystkim gościom, zmusił ją do zjedzenia trzech porcji gulaszu, po tym jak nieopatrznie pochwaliła jego potrawę, i raczył rubasznymi anegdotami na temat niemal połowy uczestników przyjęcia.
— On jest miły, ale za dużo pije — orzekła S'Rella.
Maris mogła jej tylko przytaknąć. Dawniej Garth nie przesadzał z alkoholem, lecz teraz, gdy przyszła szukać S'Relli, miał zaczerwienione oczy i prawie się zataczał. Maris zaprowadziła bełkoczącego mężczyznę do pokoju na zapleczu i położyła go do łóżka.
Świt następnego dnia był szary i wietrzny. Pokrzykujący sprzedawca żywności zbudził obie kobiety. Maris wybiegła z chatki i kupiła dwie gorące kiełbaski z jego wózka. Po śniadaniu obie założyły skrzydła i wystartowały. W powietrzu unosiło się niewielu lotników. Większości z nich udzieliła się świąteczna atmosfera — pili i gawędzili w bazie albo składali uszanowanie zwierzchnikowi, albo wędrowali po Skulny w poszukiwaniu ciekawych widoków. Jednak Maris nalegała, żeby S'Rella odbyła trening. Spędziły w górze prawie pięć godzin, korzystając z silnych wiatrów.
Na plaży znowu tłoczyły się dzieci, które pragnęły asystować lądującym lotnikom. Pomimo że było ich dużo, miały pełne ręce roboty. Najbardziej widowiskowy był przylot zwartej, czterdziestoosobowej grupy z Shotanu Wielkiego. W swoich ciemnoczerwonych mundurach, ze srebrnymi skrzydłami błyszczącymi w słońcu wyglądali wspaniale. S'Rella oniemiała z zachwytu.
Do czasu rozpoczęcia zawodów na Skulny mieli się pojawić niemal wszyscy lotnicy z porozrzucanych wysepek Przystani Wiatrów. Ekipa Wschodu również była liczna, chociaż nie tak zwarta jak przedstawiciele Zachodu. Mniej zaludnione i dalej położone Południe miało skromniejszą reprezentację, a z Wysp Zewnętrznych, opustoszałej Artellii, wulkanicznych Węgli i innych odległych zakątków przylatywało bardzo niewielu zawodników.
Było popołudnie. Maris i S'Rella siedziały przed bazą. Trzymały w rękach szklanki z gorącym, pikantnym mlekiem. Ujrzały Vala.
Młodzieniec obdarzył Maris zwykłym u niego szyderczym uśmieszkiem, a potem usiadł obok S'Relli.
— Mam nadzieję, że zaznałaś lotniczej gościnności — rzekł obojętnie.
— Byli bardzo uprzejmi — powiedziała S'Rella, czerwieniąc się. — Może przyjdziesz dziś wieczorem? Mają urządzić kolejne przyjęcie. Garth zamierza upiec całego kota morskiego, a jego siostra dostarczy piwa.
— Nie — odparł Val. — Tam, gdzie się zatrzymałem, mają wystarczająco dużo piwa i jedzenia, i tak jest dla mnie lepiej. — Zerknął na Maris. — Bez wątpienia tak jest lepiej dla nas wszystkich.
Maris nie dała się sprowokować.
— A gdzie się zatrzymałeś?
— W tawernie; idzie się tam jakieś dwie mile. Nie byłabyś zachwycona. Nie pojawia się tam zbyt wielu lotników. Przebywają w niej głównie górnicy, straż lądowa i inni, którzy nie mają ochoty rozmawiać o swoich profesjach. Wątpię, żeby wiedzieli, jak należy traktować lotnika.
Maris zmarszczyła brwi. Była rozdrażniona.
— Czy ty nigdy nie przestaniesz?
— Przestaniesz? — Uśmiechnął się.
Maris natychmiast ogarnęła przewrotna chęć, żeby zetrzeć z jego twarzy uśmieszek, żeby udowodnić Valowi, iż się myli.
— Ty nawet nie znasz lotników — powiedziała. — Jakim prawem tak ich nienawidzisz? To przecież ludzie, którzy nie różnią się od ciebie — choć nie, właściwie to są inni: bardziej serdeczni i wielkoduszni.
— Serdeczność i wielkoduszność lotników to bajeczki — stwierdził Val. — Niewątpliwie właśnie dlatego na przyjęciach lotników tylko lotnicy są dobrze przyjmowani.
— Ja również zostałam dobrze przyjęta — rzekła S'Rella.
Val zmierzył ją uważnie wzrokiem. Potem wzruszył ramionami i znowu lekko się uśmiechnął.
— Przekonałaś mnie — oświadczył. — Przyjdę na to przyjęcie, jeśli wpuszczą za próg szczura lądowego.
— Wobec tego przyjdź jako mój gość — powiedziała Maris — skoro nie chcesz nazywać siebie lotnikiem. I przez kilka godzin nie okazuj tej cholernej wrogości. Daj im szansę.
— Proszę — odezwała S'Rella. Wzięła młodzieńca za rękę i uśmiechnęła się do niego z nadzieją.
— Och, będą mieli szansę okazać swoją serdeczność i wielkoduszność — rzekł Val. — Ale nie będę o to żebrał ani nie zamierzam czyścić im skrzydeł czy śpiewać pieśni na ich cześć. — Nagle wstał. — Teraz chciałbym trochę sobie polatać. Znajdzie się dla mnie jakaś para skrzydeł?
Maris skinęła głową i zaprowadziła go do kabiny, w której wisiały jego skrzydła. Kiedy odszedł, zwróciła się do S'Relli.
— Bardzo ci na nim zależy, prawda? — powiedziała łagodnie.
S'Rella spuściła oczy i zarumieniła się.
— Maris, wiem, że on czasami bywa okrutny, ale nie zawsze jest taki.
— Może to prawda — przyznała Maris. — Mnie nie dał się poznać od tej innej strony. Po prostu — po prostu bądź ostrożna, dobrze, S'Rello? Val ma silne poczucie krzywdy, a tacy ludzie są skłonni do ranienia innych, nawet tych, którzy odpłacają im uczuciem.
— Wiem — rzekła S'Rella. — Maris, chyba nie sądzisz… dziś wieczorem oni nie zrobią mu krzywdy, prawda? Mam na myśli lotników.
— Przypuszczam, że on chce, żeby tak z nim postąpili — powiedziała Maris. — Żeby ci pokazać, że ma rację, jeśli chodzi o nich — o nas. Ale mam nadzieję, że udowodnimy mu, iż się myli.
S'Rella nic nie odrzekła. Maris skończyła mleko i wstała.
— Chodź — rzekła. — Mamy jeszcze czas na ćwiczenia, a ty ich potrzebujesz. Załóżmy z powrotem nasze skrzydła.
Zanim się ściemniło, wszyscy już wiedzieli, że Val Jednoskrzydły jest na Skulny i zamierza rzucić wyzwanie. Maris nie była pewna, w jaki sposób ta nowina rozeszła się między ludźmi. Prawdopodobnie stało się tak za sprawą Dorrela, a może Val został rozpoznany lub rozgłosił to jakiś lotnik ze Wschodu, który wiedział, że Val wypłynął z Powietrznego Domu statkiem. Tak czy owak, jego obecność wywoływała ożywione komentarze. Maris dwukrotnie usłyszała przezwisko „Jednoskrzydły", gdy wracała z S'Rella do swojej chatki w wiosce lotników, przed drzwiami zaś młoda lotniczka, którą kiedyś poznała w Orlim Gnieździe, zatrzymała ją i zapytała prosto z mostu, czy ta pogłoska jest prawdziwa. Kiedy Maris przytaknęła, dziewczyna gwizdnęła i pokręciła głową z niedowierzaniem.
Gdy Maris i S'Rella wybrały się do bazy, nie zdążyło się jeszcze ściemnić, lecz w świetlicy było już pełno lotników, którzy w małych grupkach pili i rozmawiali. Twierdzili, że morski kot już się piecze na rożnie, lecz sądząc po wyglądzie zwierzęcia, degustacja może się rozpocząć dopiero za kilka godzin.
Siostra Gartha, przysadzista, nieładna kobieta o imieniu Riesa, nalała Maris kufel piwa z jednej z trzech dużych drewnianych beczek, które stały pod ścianą.
— Dobre — powiedziała Maris, skosztowawszy trunku. — Chociaż muszę przyznać, że żaden ze mnie ekspert. Zazwyczaj piję wino albo kivas.
Riesa wybuchnęła śmiechem.
— No, Garth je uwielbia, a w swoim czasie wypił tyle piwa, że mógłby z powodzeniem załadować opróżnionymi beczkami tego napitku małą flotyllę handlową.
— Gdzie jest Garth? — zapytała S'Rella. — Myślałam, że tu będzie.
— Powinien przyjść później — rzekła Riesa. — Nie czuł się dobrze, toteż przysłał mnie. Myślę, że posłużył się wymówką, żeby uniknąć pomagania przy beczułkach.
— Nie czuł się dobrze? — zapytała Maris. — Riesa, czy wszystko jest w porządku? Ostatnio często chorował, prawda?
Riesa przestała się uśmiechać.
— Mówił ci, Maris? Nie byłam pewna. To kwestia ostatniego półrocza. Chodzi o jego stawy. Strasznie mu puchną, a jeśli nawet się nie powiększają, to i tak odczuwa bóle. — Przysunęła się do swojej rozmówczyni. — Prawdę mówiąc, martwię się o niego. Dorrel też. Garth korzystał już z usług uzdrowicieli, tu i w Stormtown, ale nikt nie potrafił mu pomóc. No i pije znacznie więcej niż kiedyś.
Maris była przerażona.
— Wiedziałam, że Dorrel niepokoi się o Gartha, ale sądziłam, że chodzi tylko o picie. — Zawahała się. — Riesa, czy Garth powiedział zwierzchniczce o swoich problemach?
Riesa potrząsnęła głową.
— Nie, on się… — Przerwała, żeby podać kufel jakiemuś klientowi ze Wschodu, i dokończyła zdanie dopiero po jego odejściu. — On się boi, Maris.
— Dlaczego się boi? — zapytała cicho S'Rella, spoglądając to na Maris, to na Riesę. Stała tuż przy Maris i w milczeniu czekała na odpowiedź.
— Jeżeli lotnik jest chory, zwierzchnik może zwołać na naradę innych lotników na wyspie — wyjaśniła Maris. — Jeśli wyrażą zgodę, wolno zabrać skrzydła choremu, żeby nie przepadły w morzu. — Znowu popatrzyła na Riesę. — A zatem Garth nadal lata w misjach, jakby nic mu nie dolegało — stwierdziła z niepokojem. — Zwierzchnik go nie oszczędza.
— Rzeczywiście — odparła Riesa. Przygryzła wargę. — Boję się o niego, Maris. Czasami ból pojawia się zupełnie niespodziewanie i gdyby coś takiego zdarzyło mu się podczas lotu… Prosiłam go, żeby porozmawiał ze zwierzchnikiem, ale on nie chce o tym słyszeć. Wiesz przecież, że skrzydła są dla niego wszystkim. Wy, lotnicy, wszyscy jesteście tacy sami.
— Pogadam z nim — powiedziała stanowczo Maris.
— Dorrel rozmawia z nim nieustannie — odparła Riesa. — To nic nie daje. Wiesz, jaki Garth potrafi być uparty.
— Powinien zrezygnować ze skrzydeł — nagle wypaliła S'Rella.
Riesa popatrzyła na nią surowo.
— Dziecko, nie masz pojęcia, o czym mówisz. Jesteś tą drewnianoskrzydłą, którą Garth poznał wczoraj wieczorem, prawda? Przyjaciółką Maris?
S'Rella skinęła głową.
— Tak, Garth wspomniał o tobie — ciągnęła Riesa. — Zrozumiałabyś go lepiej, gdybyś była lotnikiem. Ty i ja możemy tylko obserwować to wszystko z zewnątrz. Nigdy nie pojmiemy, co czuje lotnik do swoich skrzydeł. Tak przynajmniej twierdzi Garth.
— Ja b ę d ę lotnikiem — upierała się S'Rella.
— Naturalnie, że będziesz, dziecino — odparła Riesa — ale jeszcze nie jesteś, i właśnie dlatego z taką łatwością mówisz o zrezygnowaniu ze skrzydeł.
S'Rella wyglądała na urażoną. Przybrała sztywną pozę i po chwili odparła:
— Nie jestem dzieckiem i wszystko rozumiem. — Miała ochotę powiedzieć coś jeszcze, lecz w tym momencie otworzyły się drzwi i skierowała na nie wzrok, podobnie jak Maris.
Do sali wszedł Val.
— Przepraszam — powiedziała Maris. Ścisnęła Riesę za ramię, żeby dodać jej otuchy. — Porozmawiamy później. — Podbiegła do Vala, który rozglądał się po pomieszczeniu z dłonią opartą o rękojeść ozdobnego noża, w wyzywającej pozie, która jednak zdradzała zdenerwowanie.
— Małe przyjęcie — powiedział dyplomatycznie, gdy Maris i S'Rella dołączyły do niego.
— Jeszcze wcześnie — zauważyła Maris. — Chodź, dostaniesz coś do picia i jedzenia. — Pokazała mu suto zastawiony stół pod przeciwległą ścianą; były tam jaja w pikantnym sosie, owoce, ser, chleb, rozmaite skorupiaki, słodycze i ciastka. — Jako główne danie mają podać kota morskiego, ale na ten moment będziemy czekali godzinami — dodała.
Val popatrzył na piekącego się na rożnie kota morskiego i smakołyki na stole.
— Widzę, że lotnicy znowu jedzą skromnie — powiedział, ale dał się poprowadzić do stołu. Zjadł dwa pikantne jajka i kawałek sera, a potem nalał sobie wina.
Przyjęcie trwało w najlepsze. Jego uczestnicy nie zwracali uwagi na Vala. Być może zaakceptowali obecność Jednoskrzydłego albo go nie rozpoznali — Maris nie umiała rozstrzygnąć swoich wątpliwości.
Przez kilka chwil wszyscy troje odzywali się mało albo wcale. S'Rella cicho zagadywała Vala, który sączył wino i pogryzał ser, podczas gdy Maris wielkimi łykami opróżniała kufel z piwem i obserwowała drzwi, odczuwając lekki strach, ilekroć się otwierały. Na dworze było już ciemno i baza szybko zapełniała się nowymi przybyszami. W pewnej chwili zjawiła się kilkunastoosobowa grupa Shotańczyków w czerwonych uniformach; znała ich tylko z widzenia, a mieszkańcy Wschodu, którzy przyszli zaraz potem, byli jej zupełnie obcy. Jeden z tych ludzi wgramolił się na beczułki Riesy. Chwyciwszy rzuconą mu przez kompana gitarę, zaczął łagodnym głosem śpiewać lotnicze utwory. Na dole zgromadziło się wielu słuchaczy, hałaśliwie zgłaszających swe życzenia.
Maris, która wciąż zerkała na otwierające się drzwi, podeszła do Vala i S'Relli i starała się przysłuchiwać ich rozmowie pomimo ogólnego zgiełku.
Nagle muzyka ucichła. Śpiewak przestał śpiewać i grać na gitarze. W pomieszczeniu zapanowała cisza. Biesiadnicy przerywali rozmowy i skierowali wzrok na mężczyznę, który siedział na beczce. Wkrótce stał się obiektem powszechnej ciekawości, sam zaś uporczywie patrzył na drugi koniec pokoju. Tam, gdzie stał Val.
Val odwrócił się do śpiewaka i uniósł szklankę z winem.
— Pozdrowienia, Loren! — zawołał ze swoją charakterystyczną, denerwującą obojętnością. — Wznoszę toast za twój wspaniały śpiew. — Wypił wino i odstawił szklankę.
Ktoś prychnął, najwyraźniej traktując słowa Vala jak zawoalowaną obelgę. Niektórzy uczestnicy przyjęcia wzięli jego toast za dobrą monetę i również wznieśli szklanki. Twarz śpiewaka ciemniała; nadal wpatrywał się w Vala. Lotnicy byli zbici z tropu. Spodziewali się, że mężczyzna znowu coś zaśpiewa.
— Zaśpiewaj balladę o Aronie i Jeni! — krzyknął ktoś z tłumu.
Gitarzysta potrząsnął głową.
— Nie — odparł. — Mam odpowiedniejszą piosenkę. — Zagrał kilka akordów na początek, lecz piosenka nie przypominała Maris niczego znanego.
Val odwrócił się do niej.
— Nie poznajesz? — zapytał. — To popularna piosenka ze Wschodu. Nazywają ją balladą o Ari i Jednoskrzydłym. — Nalał sobie wina i jeszcze raz uniósł szklankę w geście szyderczego hołdu dla śpiewaka.
Maris ogarnęło przygnębienie. Uświadomiła sobie, że kiedyś słyszała tę piosenkę i, co gorsza, utwór przypadł jej do gustu. Była to wzruszająca, dramatyczna historia zdrady i zemsty, w której Jednoskrzydły okazywał się łotrem, a lotnicy bohaterami.
S'Rella gniewnie przygryzała wargę, z trudem powstrzymując łzy. Pod wpływem impulsu rzuciła się naprzód, lecz Val położył jej rękę na ramieniu i pokręcił głową. Maris mogła tylko bezradnie stać w miejscu i słuchać okrutnych słów, jakże innych od tekstu, który niegdyś napisał dla niej Coll. Żałowała, że Coll nie towarzyszy im teraz; może zaśpiewałby utwór, który stanowiłby reakcję na tę przeróbkę. Śpiewacy dysponowali niezwykłą mocą. Dotyczyło to nawet amatorów, takich jak ten przybysz ze Wschodu, siedzący w drugim końcu sali.
Kiedy skończył piosenkę, wszyscy zrozumieli jego intencję.
Rzucił gitarę swojemu przyjacielowi i zeskoczył z beczki.
— Jeśli ktoś zechce mnie posłuchać, będę śpiewał na plaży — rzekł. Następnie wziął swój instrument i opuścił bazę. W jego ślady poszło wielu gości ze Wschodu, głównie spośród tych, którzy przybyli razem z nim. Pomieszczenie nagle opustoszało.
— Loren mieszkał niedaleko mnie — odezwał się Val. — Na Północnym Arrenie, zaraz za zatoką. Nie widziałem go od lat.
Shotańczycy cicho ze sobą rozmawiali. Paru z nich od czasu do czasu spoglądało spode łba na Vala, Maris i S'Relle. W końcu wyszli całą grupą.
— Nie przedstawiłaś mnie swoim przyjaciołom lotnikom — odezwał się Val do S'Relli. — Chodź. — Wziął dziewczynę za rękę i wbrew jej woli pociągnął ku grupce czterech mężczyzn. Maris nie miała wyjścia, musiała podążyć za nimi. — Jestem Val z Południowego Arrenu — oznajmił gromko. — To jest S'Rella. Ładna dzisiaj pogoda do latania, prawda?
Jeden z czterech zagadniętych — zwalisty, ciemnowłosy mężczyzna o wydatnej szczęce — obrzucił go ponurym spojrzeniem.
— Podziwiam twoją odwagę, Jednoskrzydły — burknął. — Ale nic ponadto. Znałem Ari… no, niezbyt dobrze. Spodziewasz się, że będę prowadził z tobą uprzejmą rozmowę?
— To jest baza dla lotników i przyjęcie dla lotników — powiedział ostrym tonem jeden z jego towarzyszy. — Co wy dwoje tu robicie?
— Oni są moimi gośćmi — odezwała się Maris. — A może kwestionujecie również moją obecność? — zapytała z gniewem.
— Nie. Tylko twój gust przy doborze gości. — Klepnął zwalistego mężczyznę po ramieniu. — Chodź. Odczułem nagłą potrzebę posłuchania czyjegoś śpiewu.
Val usiłował zagadnąć następną grupkę. Dwie kobiety i mężczyzna jeszcze nie opróżnili kufli z piwem, lecz na widok Vala odstawili je i wyszli.
W pomieszczeniu zostało tylko sześciu lotników z odległych zakątków Zachodu, których Maris znała, i jasnowłosy młodzieniec z Wysp Zewnętrznych. Jednak i oni gwałtownie ruszyli do drzwi. Jeden członek tej grupy, mężczyzna w średnim wieku, przystanął, żeby porozmawiać z Valem.
— Zapewne nie pamiętasz, że byłem członkiem komisji sędziowskiej w roku, w którym odebrałeś Ari skrzydła. Ogłosiliśmy sprawiedliwy werdykt, lecz niektórzy nigdy nam tego nie wybaczyli. Może wiedziałeś, co robisz, a może nie wiedziałeś. To nie robi żadnej różnicy. Skoro nie chcieli wybaczyć mnie, to nigdy nie wybaczą tobie. Żal mi ciebie, ale jesteśmy bezradni. Twój powrót był niewłaściwym posunięciem, synu. Oni nigdy nie pozwolą ci zostać lotnikiem.
Do pewnego momentu Val zachowywał spokój, lecz teraz jego twarz wykrzywił grymas wściekłości.
— Nie chcę twojej litości — odparł. — Nie chcę być jednym z was. I nie nazywaj mnie synem! Wynoś się stąd, starcze, bo w tym roku zabiorę twoje skrzydła!
Siwy lotnik potrząsnął głową. Kolega wziął go za łokieć.
— Chodźmy, Cadonie. Niepotrzebnie się nad nim rozczulasz.
Na koniec w świetlicy oprócz Maris, Vala i S'Relli została tylko Riesa, która udawała, że jest pochłonięta zbieraniem brudnych kufli, i w ogóle na nich nie patrzyła.
— Serdeczność i wielkoduszność — odezwał się Val.
— Nie wszyscy są… — Maris nie mogła dokończyć zdania. S'Rella wyglądała tak, jakby za chwilę miała się rozpłakać.
Ktoś otworzył z hukiem drzwi. Ujrzeli Gartha, który sprawiał wrażenie oszołomionego i wściekłego.
— Co się dzieje? — zapytał. — Przykuśtykałem tu, żeby być gospodarzem przyjęcia, a tymczasem wszyscy są na plaży. Maris? Riesa? — Zatrzasnął drzwi i ruszył przez pokój. — Jeśli doszło tu do jakiejś bójki, to łeb ukręcę głupkowi, który ją zaczął. Lotnicy nie powinni się wykłócać jak lądowcy.
Val spojrzał mu prosto w twarz.
— To przeze mnie nie masz gości — oznajmił.
— Czy ja cię znam? — zapytał Garth.
— Val z Południowego Arrenu. — Czekał na reakcję.
— On niczego nie zaczął — odezwała się nagle Maris. — Uwierz mi, Garth. Jest moim gościem.
Garth wydawał się zaskoczony.
— Wobec tego dlaczego…?
— Nazywają mnie również Jednoskrzydłym.
Teraz Garth zrozumiał wszystko. Patrząc na jego twarz, Maris pomyślała, że musiała mieć taką samą minę, gdy spotkała Vala w dokach Stormtown. Gdy uświadomiła sobie, co musiał wtedy czuć, ogarnęły ją mdłości.
W każdym razie Garth starał się panować nad swoimi emocjami.
— Żałuję, że nie mogę ci zgotować serdecznego powitania — oznajmił — ale to zadawałoby kłam moim uczuciom. Ari była przemiłą, wspaniałą kobietą, która nigdy nie zrobiła nikomu krzywdy. Znałem również jej brata. Wszyscy ich znaliśmy. — Westchnął i spojrzał na Maris. — Mówisz, że jest twoim gościem? Co mam, według ciebie, zrobić?
— Ari była również moją przyjaciółką — powiedziała Maris. — Garth, nie proszę, żebyś o niej zapomniał, ale to nie Val ją zabił. Zabrał jej skrzydła, a nie życie.
— Na jedno wychodzi — burknął Garth, ale nie zabrzmiało to przekonująco. — Znowu popatrzył na Vala. — Jednak ty byłeś wtedy zaledwie chłopcem, a poza tym nikt z nas nie wiedział, że Ari popełni samobójstwo. Mnie też zdarzały się błędy, choć żaden nie był tak poważny jak twój, i sądzę, że…
— Ja nie popełniłem błędu — przerwał Val.
Garth zamrugał.
— To, że rzuciłeś wyzwanie, było błędem — oświadczył. — Ari się zabiła.
— Gdybym miał okazję, znowu bym ją wyzwał — odparł Val.
— Nie przygotowała się do lotów. To, że zginęła, wynikało z jej błędu, nie z mojego.
Garth zawsze był łagodnym, wesołym człowiekiem. Nawet gdy zdarzało mu się okazywać złość, czynił to w komiczny sposób. Nigdy dotąd Maris nie widziała u niego tak ponurego, pełnego zawziętości wyrazu twarzy.
— Wynoś się, Jednoskrzydły — powiedział, zniżając głos. — Opuść tę bazę i nigdy tu nie wracaj, nawet jeśli zdobędziesz skrzydła. Nie chcę cię tu więcej widzieć.
— Nie wrócę — odparł stanowczo Val. — Niemniej jednak dziękuję ci za serdeczność i wielkoduszność. — Uśmiechnął się i skierował do drzwi. S'Rella ruszyła za nim.
— S'Rello — odezwał się Garth. — Ja nie… Dziewczyno, możesz zostać. Nie mam nic…
S'Rella zakręciła się w kółko.
— Wszystko, co mówi Val, jest prawdą. Nienawidzę was wszystkich.
I wybiegła za Valem.
Tej nocy S'Rella nie wróciła do chatki. Zjawiła się w niej dopiero o świcie, wraz z Valem; oboje byli gotowi do ćwiczeń. Maris dała im skrzydła i poszła z nimi po krętych kamiennych schodach na skałę lotników.
— Ścigajcie się — poleciła. — Lećcie nad wybrzeżem, wykorzystując morską bryzę i nie wznosząc się wysoko. Macie okrążyć całą wyspę.
Dopiero gdy zniknęli jej z oczu, sama założyła skrzydła. Wiedziała, że okrążenie wyspy zajmie lotnikom dobrych kilka godzin, i cieszyła się, że będzie miała tyle czasu dla siebie. Była zmęczona i rozdrażniona. Nawet najlepsze towarzystwo nie sprawiłoby jej przyjemności, a tym bardziej Val. Poddała się kojącemu wiatrowi i poleciała nad morze.
Niebo było blade i spokojne, wiatr miarowo daj jej w plecy, a ona pozwalała mu wyczyniać z sobą rozmaite harce. Nie dbała o to, dokąd leci; pragnęła jedynie unosić się w górze, czuć dotyk wiatru, zapomnieć o drobnych zmartwieniach w czystym, zimnym powietrzu.
Na dole nie działo się zbyt wiele. W pobliżu brzegów Skulny Maris wypatrzyła rybitwy, kanie i kilka sokołów. Tu i ówdzie trafiały się łodzie rybackie, a dalej widać było tylko ocean, wielką taflę niebieskawozielonej wody, z długimi, jasnymi smugami słońca. Raz zobaczyła stado pełnych wdzięku srebrzystych kotów morskich, które radośnie wyskakiwały ponad falami na wysokość sześciu, siedmiu metrów. Godzinę później mignęło jej przed oczami wietrzne widmo — ogromny, rzadko spotykany ptak o półprzeźroczystych skrzydłach, szerokich i cienkich jak żagle statku handlowego. Maris nigdy dotąd nie widziała tego stworzenia, aczkolwiek znała je z opowieści lotników. Ptaki te latały wysoko, tam gdzie nie docierali ludzie, i prawie nigdy nie zbliżały się do lądu. Okaz, który zobaczyła Maris, leciał dość nisko, szybując z wiatrem; miało się wrażenie, że w ogóle nie porusza swymi wielkimi skrzydłami. Wkrótce Maris straciła go z oczu.
Odczuwała teraz niezmącony spokój. Zniknęło napięcie i wściekłość, których doświadczała na lądzie. Pomyślała, że właśnie na tym polega latanie. Odpoczynek, przekazywanie wieści, hołdy, które składali jej ludzie, wygodny tryb życia, przyjaciele i wrogowie w lotniczej społeczności, zasady, prawa i legendy, odpowiedzialność i nieograniczona wolność — to wszystko miało drugorzędne znaczenie. Prawdziwą nagrodą było samo latanie.
Przyszło jej do głowy, że S'Rella jest pod tym względem podobna do niej. Może właśnie dlatego tak ją lubiła. Gdy ta południowa dziewczyna wracała z lotów, była uśmiechnięta, miała zaczerwienione policzki i roziskrzone oczy. Nagle Maris uświadomiła sobie, że Val nigdy tak nie wyglądał, i ta myśl ją zasmuciła. Nawet gdyby wywalczył skrzydła, nie otrzymałaby czegoś bardzo cennego. Wprawdzie latanie napełniało go widoczną dumą i satysfakcją, ale nie potrafił się cieszyć bliskością nieba. Bez względu na to, czy odniesie zwycięstwo czy nie, nigdy nie zazna błogości i szczęścia, które są dane prawdziwemu lotnikowi. I taka była okrutna prawda o życiu Vala.
Kiedy Maris zorientowała się, że minęło południe, w końcu przechyliła się na bok i zatoczyła długi, piękny łuk, żeby ruszyć w powrotną drogę na Skulny.
Nieco później, jeszcze tego dnia, Maris siedziała sama w chatce i odpoczywała, gdy nagle przestraszyło ją gwałtowne stukanie do drzwi.
Gościem okazał się nieznajomy mężczyzna — niski, drobny, o zapadniętych policzkach i siwiejących włosach, które były ciasno upięte w kok z tyłu głowy. Fryzura i oblamowana futrem odzież wskazywały, iż jest to przybysz ze Wschodu. Na jednym palcu nosił żelazny, a na drugim srebrny pierścień, co świadczyło o jego zamożności.
— Nazywam się Arak — oznajmił. — Od trzydziestu lat latam dla Południowego Arrenu.
Maris uchyliła drzwi i wpuściła go do środka. Wskazała mu jedyne krzesło w pomieszczeniu, a sama usiadła na łóżku.
— Pochodzisz z ojczystej wyspy Vala.
Wykrzywił usta.
— Rzeczywiście. I właśnie o Valu Jednoskrzydłym chcę z tobą porozmawiać. Niektórzy z nas powiedzieli…
— Nas?
— Lotników.
— Których lotników? — Jego pewność siebie budziła w Maris wrogie uczucia. Nie podobał jej się arogancki, zarozumiały ton przybysza.
— Nieważne — odparł Arak. — Wysłano mnie, abym z tobą porozmawiał, gdyż powszechnie uważa się, że chociaż nie przyszłaś na świat w lotniczej rodzinie, to jednak w pełni zasługujesz na miano lotnika. Nie pomogłabyś Valowi, gdybyś wiedziała, co to za człowiek.
— Znam go — powiedziała Maris. — Nie lubię go i wcale nie zapomniałam o śmierci Ari, lecz mimo to uważam, że powinno mu się dać szansę.
— Dostał szansę więcej razy, niż na to kiedykolwiek zasłużył — odparł ze złością Arak. — Wiesz, skąd on się wywodzi? Jego rodzice byli zdeprawowanymi, brudnymi, ciemnymi ludźmi. I wcale nie mieszkali na Południowym Arrenie, tylko na Lomarronie. Znasz Lomarron?
Maris skinęła głową. Przypomniała sobie swój lot sprzed trzech lat. Lomarron był dużą, górzystą wyspą o nieurodzajnej ziemi, w której znajdowały się jednak obfite złoża metalu. To bogactwo w nieunikniony sposób powodowało konflikty. Większość tamtejszych lądowców pracowała w kopalniach.
— Jego rodzice byli górnikami — zgadywała.
Arak potrząsnął głową.
— Strażnikami — oświadczył. — Zawodowymi mordercami. Jego ojciec był nożownikiem, a matka procarzem.
— Wiele wysp posiada straż lądową — niepewnie odparła Maris.
— Na Lomarronie straż ćwiczy więcej niż na innych wyspach — rzekł z wyraźną satysfakcją. — W końcu okazało się, że tej praktyki było aż za dużo. Podczas jednej z potyczek matka straciła rękę; odcięto jej dłoń tuż przy nadgarstku. Wkrótce potem zawarto rozejm. Jednak rodzina Vala nie przepadała za rozejmami. Jego ojciec i tak zabił jakiegoś człowieka, a potem wszyscy troje musieli uciekać z Lomarronu w łodzi rybackiej, którą zresztą ukradli. Właśnie w ten sposób przybyli na Południowy Arren. Matka była bezużyteczną, jednoręką kaleką, lecz ojciec ponownie wstąpił do straży lądowej. Jednak tylko na krótko. Któregoś wieczoru strasznie się upił i powiedział swemu towarzyszowi, kim jest. Wieść o tym doszła do zwierzchnika, a potem na Lomarron. Ojciec Vala został powieszony jako złodziej i morderca.
Maris siedziała jak sparaliżowana.
— Wiem o tym wszystkim — ciągnął Arak — ponieważ ulitowałem się nad biedną wdową. Przyjąłem ją do siebie na gosposię i kucharkę. Nie zważałem na to, że miała tylko jedną sprawną rękę i pracowała powoli i niezdarnie. Zapewniłem im dach nad głową i wyżywienie, a Val wychowywał się razem z moim synem. Skoro utracił ojca, powinien był słuchać mnie. Dawałem mu dobry przykład, wpajałem dyscyplinę, której nigdy go nie uczono. Jednak to wszystko poszło na mamę — taką miał już krew. Niepotrzebnie okazywałem uprzejmość im obojgu. Cokolwiek dla niego zrobisz, również zostanie zmarnowane. Jego matka była leniwa i niezaradna. Wiecznie jęczała i użalała się nad swoim zdrowiem. Nigdy nie wykonywała roboty na czas, a mimo to uważała, że należy jej się zapłata. Val często bawił się w nożownika i zabijanie ludzi. Usiłował nawet wciągnąć do tych zabaw mojego chłopaka, ale szybko położyłem temu kres. Val miał na niego bardzo duży wpływ. Wiesz, oni oboje kradli — i matka, i syn. Ciągle czegoś brakowało. Musiałem trzymać swoje żelazo pod kluczem. Raz przyłapałem go w nocy. Myślał, że śpię, i zaczął manipulować przy moich skrzydłach.
Dano mu możliwość uczciwej walki o skrzydła i cóż robi? Atakuje biedną Ari, która nie miała szansy, i właściwie ją zabija. On nie ma moralności, żadnych zasad. Nie potrafiłem mu ich wpoić na siłę, gdy był chłopcem, a teraz…
Maris wstała. Nagle przypomniała sobie blizny na plecach Vala.
— Biłeś go?
— Słucham? — Arak rzucił jej zdumione spojrzenie. — Oczywiście, że go biłem. To jedyny sposób, żeby nauczyć go rozumu. Kiedy był mały, używałem drewnianego kija, a potem od czasu do czasu bata. Tak samo traktowałem swojego syna.
— Tak samo traktowałeś swojego syna. A co powiesz o innych sprawach — na przykład, czy Val i jego matka jadali z tobą przy jednym stole?
Na wychudłej twarzy Araka pojawił się grymas przerażenia. Nawet gdy wstał, wydawał się niski i musiał zadzierać głowę, żeby spojrzeć na Maris.
— Oczywiście, że nie! — warknął. — Przecież byli służbą, wynajętymi szczurami lądowymi. Służący nie jedzą razem ze swoimi panami. Dawałem im wszystko, czego potrzebowali — nie waż się sugerować, że ich głodziłem.
— Dawałeś im ochłapy — odparła z gniewną pewnością. — Ochłapy i odpadki — to, czego sam nie mogłeś wykorzystać.
— Byłem zamożnym lotnikiem, gdy ty dopiero nosiłaś koszulę w zębach. Nie próbuj mnie pouczać, jak mam karmić swoich domowników.
Maris zbliżyła się do Araka.
— Wychowywałeś go ze swoim synem, tak? A co powiedziałeś, kiedy szkoliłeś swojego syna, a Val zapytał, czy mógłby przymierzyć skrzydła?
Arak zaśmiał się gardłowo.
— Od razu go zlałem, żeby mu wybić z głowy ten pomysł — rzekł. — To działo się, jeszcze zanim zjawiłaś się ty, ze swoimi przeklętymi akademiami i bzdurami, w które kazałaś wierzyć lądowcom.
Maris odepchnęła go.
Nigdy przedtem nie pozwalała sobie na tego rodzaju zachowanie, lecz teraz pchnęła przybysza mocno, obiema rękami, tak że Arak zatoczył się do tyłu, a śmiech uwiązł mu w gardle. Pchnęła go jeszcze raz i w końcu potknął się i upadł. Stanęła nad nim i zmierzyła go wzrokiem. Jego oczy wyrażały lęk i niedowierzanie.
— Wstawaj — powiedziała. — Wstawaj i wynoś się, ty obrzydliwy człowieczku. Gdybym mogła, tobym ci zdarła skrzydła z grzbietu. Ty plugawisz niebo.
Arak dźwignął się na nogi i szybko ruszył w stronę drzwi. Na zewnątrz wróciła mu śmiałość.
— Krew jest najważniejsza — wycedził już zza drzwi. Wiedziałem o tym. Mówiłem im wszystkim. Szczur lądowy zawsze będzie szczurem lądowym. Akademie zostaną zamknięte. Powinniśmy byli zabrać ci skrzydła od razu, ale nie szkodzi, możemy to zrobić i teraz.
Dygocząc, Maris zatrzasnęła drzwi.
Nagle w jej umyśle zrodziło się straszliwe podejrzenie. Wybiegła za Arakiem. Na jej widok przyśpieszył, ale wkrótce go dogoniła i przewróciła na piasek. Kilku lotników obserwowało tę scenę ze zdumieniem, ale żaden nie zdecydował się interweniować.
Arak kulił się ze strachu.
— Jesteś szalona! — wrzeszczał. — Zostaw mnie w spokoju!
— Gdzie odbyła się egzekucja ojca Vala? — zapytała Maris.
Arak niezdarnie wstał.
— Na Lomarronie czy na Południowym Arrenie?
— Oczywiście, że na Arrenie. Nie było sensu eskortować go z powrotem — odparł, cofając się o krok. — Mieliśmy równie dobry stryczek.
— Ale zbrodnia została popełniona na Lomarronie, zatem tylko zwierzchnik Lomarronu mógłby zarządzić egzekucję — oświadczyła Maris. — W jaki sposób przekazano owo zarządzenie waszemu zwierzchnikowi? Ty poleciałeś, prawda? Żeby przekazać tę wiadomość, poleciałeś tam i z powrotem!
Arak spojrzał na nią nienawistnym wzrokiem, a potem puścił się pędem. Tym razem Maris nie usiłowała go gonić.
Wyraz jego twarzy potwierdził jej najgorsze przypuszczenia.
Tej nocy wiatr znad morza był zimny i orzeźwiający, lecz Maris spacerowała powoli; w porównaniu z samotną przechadzką po wybrzeżu narada z Valem wydawała się ciężką przeprawą. Pragnęła porozmawiać z nim — czuła, że jest to jej obowiązkiem — ale nie była pewna, co powinna mu powiedzieć. Po raz pierwszy miała wrażenie, że go rozumie, i ta współczująca postawa budziła w niej niepokój.
Była wściekła na Araka. Doszła do wniosku, że niepotrzebnie się uniosła. Nie miała prawa do okazywania gniewu, nawet jeśli takie prawo miał Val. Nie można winić lotnika za to, jaką nowinę przekazuje — tak nakazywał zdrowy rozsądek i wielowiekowa tradycja. Samej Maris nigdy nie zdarzyło się przekazać informacji, której bezpośrednim skutkiem byłaby czyjaś śmierć. Jednak raz jej wieść zadecydowała o uwięzieniu kobiety oskarżonej o kradzież. Teraz zastanawiała się, czy ta kobieta żywi urazę do niej i do zwierzchnika, który ją skazał.
Wepchnęła ręce do kieszeni i zgarbiła się, smagana przenikliwym wiatrem. Z zasępioną twarzą ponownie rozważała całą sytuację. Arak nie należał do sympatycznych osób; bycie narzędziem zemsty wobec mordercy dawało mu zapewne satysfakcję i bez wątpienia skorzystał wówczas z tej okazji. Traktował Vala i jego matkę po prostu jak tanią siłę roboczą, choć teraz ze świętoszkowatą miną zapewniał Maris o swojej wspaniałomyślności.
Kiedy zbliżała się do tawerny, w której mieszkał Val, nadal targały nią sprzeczne myśli. Arak był lotnikiem, a lotnicy musieli przekazywać każdą wiadomość, nawet przykrą albo powodującą czyjąś krzywdę. Nie mogła pozwolić, aby niechęć do Araka prowadziła ją do obwiniania go o egzekucję, słuszną lub nie, ojca Vala. I jeśli Val pragnął być kimś więcej niż tylko Jednoskrzydłym, również musiał to sobie uświadomić.
Tawerna mieściła się w odrapanym budynku; jej wnętrze było ciemne i chłodne i lekko zalatywało pleśnią. Ogień na kominku nie ogrzewał należycie głównej sali, a palące się na stole świece mocno dymiły. Val grał akurat w kości z trzema ciemnowłosymi, grubymi kobietami w brązowoziełonych uniformach straży, ale gdy Maris go poprosiła, podszedł do niej ze szklanką wina.
Wysłuchał jej w milczeniu, nie zdradzając żadnych emocji. Kiedy skończyła, przez chwilę na jego twarzy gościł blady uśmiech.
— Serdeczność i wielkoduszność — powiedział. — Arak dysponuje tymi cechami w nadmiarze. — Na tym zakończył swój komentarz.
Nastąpiła długa, kłopotliwa cisza.
— Czy to wszystko, co masz zamiar powiedzieć? — zapytała Maris.
Wyraz twarzy Vala uległ nieznacznej zmianie. Bruzdy wokół jego ust stwardniały, a oczy przypominały wąskie szparki. Jeszcze nigdy nie miał tak surowej miny.
— A czego ode mnie oczekiwałaś, lotniczko? Myślałaś, że cię obejmę, zaciągnę do łóżka, zaśpiewam pieśń sławiącą twoje wyczyny. No, czego się spodziewałaś?
Maris była zaskoczona jego gniewnym tonem.
— Ja… ja nie wiem, czego oczekiwałam — odparła. — Ale chciałam, abyś wiedział, że rozumiem, przez co przeszedłeś, że jestem po twojej stronie.
— Nie chcę, żebyś była po mojej stronie — rzekł Val. — Nie potrzebuję ani ciebie, ani twojego współczucia. I jeśli sądzisz, że podoba mi się to, iż grzebiesz w mojej przeszłości, to jesteś w błędzie. To, co zaszło między mną i Arakiem, to nasza sprawa, nie twoja, i żaden z nas nie potrzebuje twoich osądów. — Skończył wino i pstryknął palcami.
Właściciel baru podszedł do stolika i postawił na nim butelkę.
— Pragnąłeś zemsty na Araku i miałeś rację — uparcie kontynuowała Maris — ale potem przeniosłeś chęć zemsty na wszystkich lotników. Powinieneś był wyzwać na pojedynek Araka, a nie Ari.
Val nalał sobie wina i pociągnął łyk.
— Ta romantyczna koncepcja wiąże się z kilkoma problemami — oświadczył nieco spokojniejszym tonem. — Po pierwsze, w roku, w którym Powietrzny Dom poparł mój udział w turnieju, Arak nie miał skrzydeł. Jego syn osiągnął pełnoletność. Arak przeszedł w stan spoczynku. Dwa lata temu jego syn zaraził się jakąś gorączką z Południa i zmarł, a wówczas Arak przejął jego skrzydła.
— Rozumiem — odparła Maris. — Nie rzuciłeś wyzwania synowi, ponieważ był twoim przyjacielem.
Val wybuchnął okrutnym śmiechem.
— Nie za bardzo. Syn był źle wychowanym byczkiem, który z każdym dniem coraz bardziej przypominał swego ojca. Nie uroniłem ani jednej łzy, gdy wrzucali go do morza. Och, kiedyś, gdy był jeszcze zbyt młody, aby pojąć, jaką ma nade mną wyższość, bawiliśmy się razem i całkiem często obrywaliśmy baty, ale to nie wytworzyło miedzy nami więzi. — Nachylił się do Maris. — Nie rzuciłem wyzwania synowi dlatego, że był dobry. Z tej samej przyczyny nie chciałem się mierzyć z Arakiem. Możesz sobie myśleć, co chcesz, ale nie interesuje mnie zemsta. Zależy mi na skrzydłach i przywilejach, które są związane z ich posiadaniem. Wasza Ari była najsłabszą lotniczką, jaką zdarzyło mi się widzieć, i czułem, że zdołam odebrać jej skrzydła. W walce z Arakiem czy jego synem mógłbym przegrać. Widzisz, jakie to proste.
Pociągnął łyk wina. Maris patrzyła na niego z przerażeniem. To, co miała nadzieję osiągnąć swoją wizytą, okazało się mrzonką. Uświadomiła sobie, że to coś się nie zdarzy, nie może się zdarzyć. Była nierozsądna myśląc, że mogłoby być inaczej. Val Jednoskrzydły nie zamierzał się zmieniać tylko dlatego, że Maris zrozumiała okrutne okoliczności, które go ukształtowały. Siedział i, jak zawsze, spoglądał na nią z chłodną pogardą. Wiedziała, że nigdy nie będą przyjaciółmi, bez względu na rozwój wypadków.
Podjęła jeszcze jedną próbę.
— Nie osądzaj wszystkich lotników według zachowania Araka. — Słysząc własne słowa, zastanawiała się, dlaczego nie powiedziała „my", dlaczego mówiła o lotnikach w taki sposób, jakby nie była jednym z nich. — Arak nie jest typowy.
— Arak i ja rozumiemy się nawzajem wystarczająco dobrze — odparł Val. — Znam go, nie musisz mi o nim mówić. Wiem, że jest bardziej okrutny niż większość ludzi, zarówno lotników, jak i szczurów lądowych, a ponadto jest mniej inteligentny i bardziej popędliwy. Jednak to w żaden sposób nie zmienia mojej opinii o innych lotnikach. Możesz się ze mną zgodzić lub nie, ale uważam, że podobną postawę jak on prezentuje większość twoich przyjaciół. Arak jest tylko mniej powściągliwy w wyrażaniu poglądów i ma bardziej niewyparzoną gębę.
Maris wstała.
— Nie mamy już sobie nic do powiedzenia. Czekam na ciebie i S'Relle jutro z samego rana, na ćwiczeniach — oznajmiła i wyszła.
Sena przybyła wraz z drewnianoskrzydłymi o kilkanaście godzin wcześniej, niż planowała, w dniu poprzedzającym otwarcie zawodów. Statek zawinął do najbliższego portu, a potem grupa szła dwanaście mil drogą ciągnącą się wzdłuż wybrzeża.
Maris przeprowadzała loty i nie wiedziała, że jej podopieczni od dłuższego czasu są na Skulny. Kiedy ich odnalazła, Sena natychmiast poprosiła ją o zestaw należących do akademii skrzydeł i wysłała po nie Sher i Leyę.
— Musimy wykorzystać każdą godzinę dobrego wiatru, jaka nam została — oświadczyła. — Byliśmy uwięzieni na tym statku zbyt długo.
Kiedy studenci odeszli, Sena kazała Maris usiąść i uważnie na nią spojrzała.
— Powiedz mi, co się stało.
— Co masz na myśli?
Sena niecierpliwie potrząsnęła głową.
— Zauważyłam to od razu — powiedziała. — W poprzednich latach lotnicy może i okazywali nam rezerwę, ale zawsze byli uprzejmi i opiekuńczy. W tym roku wyraźnie wyczuwam w nich wrogość. Czy to z powodu Vala?
Maris odpowiedziała starej kobiecie, co zaszło.
Sena nachmurzyła się.
— Hm, to bardzo niepomyślne wieści, ale jakoś damy sobie radę. Przeciwności losu zahartują ich. Potrzebują tego.
— Czyżby? Tego rodzaju zaprawa nie ma przecież nic wspólnego z silnym wiatrem, złą pogodą czy twardym lądowaniem. Czy oprócz ciał powinni hartować również swoje serca?
Sena położyła rękę na ramieniu Maris.
— Zapewne tak. Mówisz z rozgoryczeniem, Maris. Rozumiem twoje rozczarowanie. Ja również byłam lotnikiem i chciałabym mieć lepsze zdanie na temat swoich starych przyjaciół. Jakoś to przetrwamy, i lotnicy, i drewnianoskrzydli.
Tego wieczoru lotnicy urządzali huczne przyjęcie w bazie. Hałas dochodził aż do wioski, w której mieszkała Maris ze swoją ekipą. Jednak Sena nie zgodziła się, żeby studenci wzięli udział w imprezie. Oświadczyła im, że powinni wypocząć. Przedtem zwołała ich na ostatnie spotkanie w swojej chatce.
Najpierw omówiła zasady. Turniej miał trwać trzy dni, lecz jego najważniejsza część, oficjalne wyzwania, rozgrywała się tylko z rana.
— Jutro podacie imię swojego przeciwnika i będziecie się ścigać — tłumaczyła. — Sędziowie ocenią waszą szybkość i wytrzymałość. Pojutrze będą zwracali uwagę na płynność lotu, a trzeciego dnia — na precyzję; będziecie lecieli do bram, aby zaprezentować swoją technikę.
Popołudnia i wieczory miały być poświęcone mniej istotnym pojedynkom, zabawom, wyzwaniom osobistym, turniejom śpiewaków, piciu, i tak dalej.
— Zostawcie tego rodzaju zajęcia lotnikom, którzy nie startują w poważnych zawodach — ostrzegła Sena. — Takie błazeństwa tylko wam szkodzą. Zmęczycie się i stracicie wytrzymałość. Jeśli chcecie, możecie się przyglądać, ale nie bierzcie w tym udziału.
Kiedy Sena wyczerpała temat reguł, przez jakiś czas odpowiadała na pytania. Nie potrafiła rozstrzygnąć wątpliwości Kerra, który podczas trzech dni na morzu trochę schudł i wyglądał zdumiewająco dobrze.
— Sena — odezwał się — jak mamy zadecydować, komu najlepiej będzie rzucić wyzwanie?
Sena spojrzała na Maris.
— Już mieliśmy ten problem — powiedziała. — Dzieci z lotniczych rodów wiedzą wszystko, co trzeba, gdy osiągają wiek, w którym można rzucać wyzwanie. Nie dochodzą jednak do nas żadne pogłoski na temat tego, kto jest mocny, a kto słaby. Ja sama mam informacje sprzed dziesięciu lat. Zechcesz im coś doradzić, Maris?
Maris skinęła głową.
— No cóż, przede wszystkim powinniście znaleźć osobę, którą będziecie mogli pokonać. Radziłabym rzucać wyzwania tym ze Wschodu albo z Zachodu. Lotnicy z odleglejszych stron są zapewne najlepszymi reprezentantami swoich regionów. Kiedy turniej odbywa się na Południu, można wybrać spośród tamtejszych lotników słabeuszy, lecz sukces w powietrzu mogą osiągnąć tylko najlepiej wyszkoleni zawodnicy Zachodu.
Poza tym dobrze byłoby, gdybyście unikali lotników z Shotanu Wielkiego. Oni są zorganizowani prawie jak w wojsku; ćwiczą nieustannie.
— W zeszłym roku wyzwałem na pojedynek kobietę z Shotanu Wielkiego — odezwał się posępny Damen. — Na początku nie wydawała się zbyt dobra, ale gdy przyszło do poważnej rozgrywki, pokonała mnie bez trudu.
— Prawdopodobnie celowo okazywała niezdarność, żeby sprowokować kogoś do rzucenia wyzwania — zauważyła Maris. — Znam parę osób, które tak robią.
— Mimo wszystko zostaje całkiem dużo osób — odezwał się Kerr. Oczekiwał bardziej szczegółowych informacji. — Nie znam żadnej z nich. Czy możesz mi podać imię kogoś, z kim miałbym szansę wygrać?
Val roześmiał się. Stał pod drzwiami; towarzyszyła mu S'Rella.
— Nie uda ci się pokonać nikogo — rzekł. — Chyba że Senę. Wyzwij ją.
— Pokonam ciebie, Jednoskrzydły — warknął Kerr.
Sena uciszyła go i groźnie spojrzała na Vala.
— Spokój. Nie życzę sobie takich odżywek, Val. — Skierowała wzrok na Maris. — Kerr ma rację. Czy możesz nam powiedzieć, którzy lotnicy są słabsi?
— Przecież wiesz, Maris — wtrącił się Val. — Tacy jak Ari — dodał z uśmieszkiem.
Jeszcze nie tak dawno temu podobna sugestia wzbudziłaby u Maris przerażenie. Kiedyś potraktowałaby takie słowa jak najgorsze z możliwych bluźnierstwo. Teraz nie była już taka pewna. Gorsi lotnicy narażali siebie i swoje skrzydła; ich możliwości nie były żadną tajemnicą dla kogoś, kto znał ploteczki z Orlego Gniazda.
— Hm, przypuszczam, że mogę zasugerować kilka imion — odparła z wahaniem. — Na przykład Jon z Culhall. Ponoć ma kiepski wzrok, a jego umiejętności nigdy nie robiły na mnie wrażenia. Drugi kandydatem mogłaby być Bari z Poweet. W zeszłym roku przytyła prawie piętnaście kilogramów, a to u lotnika wyraźny objaw złej formy psychicznej i fizycznej. — Wymieniła jeszcze kilka osób, starych i bardzo młodych; lotnicy często o nich rozmawiali, wytykając im niezdarność albo beztroskę, albo jedno i drugie. Potem, pod wpływem impulsu, dorzuciła jeszcze jedno imię. — Może warto byłoby zmierzyć się z mieszkańcem Wschodu, którego wczoraj poznałam. To Arak z Południowego Arrenu.
Val potrząsnął głową.
— Arak jest drobny, ale całkiem mocny — zauważył ze spokojem w głosie. — Prześcignąłby każdego z was, oprócz mnie, być może.
— Ach tak? — podchwycił Damen, jak zwykle wściekły, gdy subtelnie mu ubliżano. — Przekonamy się. Ja będą ufał osądowi Maris.
Rozmawiali jeszcze parę minut. Drewnianoskrzydli z zapałem dyskutowali o osobach wskazanych przez Maris. Wreszcie Sena wygoniła ich wszystkich, nakazując, aby odpoczęli.
Stojąc przed chatką dzieloną z Maris, S'Rella życzyła dobrej nocy Valowi.
— Idź już — powiedziała. — Dzisiaj zostanę tutaj.
Val sprawiał wrażenie nieco zakłopotanego.
— O — bąknął. — No cóż, rób, jak chcesz.
Kiedy Val znikł im z oczu, Maris zagadnęła dziewczynę:
— S'Rello? Oczywiście cieszę się z twojej obecności, ale dlaczego zdecydowałaś się zostać?
S'Rella odwróciła się do niej. Na jej twarzy malowała się powaga.
— Pominęłaś Gartha — zauważyła.
Maris była zaskoczona. Naturalnie, myślała o Garthie. Był chory, za dużo pił, przybierał na wadze — najlepiej by było, gdyby utracił skrzydła. Wiedziała jednak, że nigdy by się na to nie zgodził. Byli sobie bliscy przez wiele lat i nie potrafiła się zmusić do podania jego imienia podczas rozmowy z drewnianoskrzydłymi.
— Nie mogłam mu tego zrobić — odparła. — To mój przyjaciel.
— A my nie jesteśmy twoimi przyjaciółmi?
— Oczywiście, że tak.
— Ale nie tak bliskimi jak Garth. Bardziej zależy ci na tym, żeby go chronić, niż na wyniku naszych pojedynków o skrzydła.
— Może pominęłam go niesłusznie? — zastanowiła się Maris. — Ale to nie jest łatwe; za bardzo mi na nim zależy. S'Rello — zwróciła się do dziewczyny — ty chyba nie mówiłaś Valowi nic na temat Gartha? — Ogarnął ją nagły niepokój.
— Nie martw się — odparła S'Rella. Minąwszy Maris, weszła do chatki i zaczęła zdejmować ubranie. Maris w poczuciu bezradności weszła za nią, żałując, iż zadała pytanie.
— Chcę, żebyś mnie zrozumiała — powiedziała do S'Relli, gdy dziewczyna z Południa wślizgnęła się pod koc.
— Rozumiem cię — odparła S'Rella. — Jesteś lotnikiem. — Przewróciła się na bok, plecami do Maris, i już się nie odzywała.
Pierwszego dnia konkursu świt był pogodny i niemal bezwietrzny.
Stojąc przed bazą lotników, Maris odnosiła wrażenie, że na zawody przyszła połowa mieszkańców Skulny. Wszędzie było widać ludzi: wędrowali tam i z powrotem po brzegu, wspinali się na urwiste skały w poszukiwaniu lepszych punktów obserwacyjnych, siadali na trawie, na piasku lub na kamieniach, samotnie i w grupkach. Na plaży roiło się od dzieci w różnym wieku. Pędziły, rozkopując piasek, taplały się w przybrzeżnych falach, wznosiły radosne okrzyki, bawiły się w lotników, co polegało na bieganiu z rozpostartymi ramionami.
W tłumie ludzi krążyli handlarze: jeden człowieczek był obwieszony kiełbaskami, inny nosił bukłaki z winem, a jakaś kobieta ciągnęła wózek, na którym piętrzyły się paszteciki. Widzowie zebrali się nawet na morzu; Maris dostrzegła kilkanaście łódek zapełnionych pasażerami, przycumowanych niedaleko od brzegu. Domyślała się, że znacznie więcej takich łódek znajduje się poza zasięgiem jej wzroku.
Puste było tylko niebo.
Zazwyczaj przemykały po nim liczne grupy niecierpliwych lotników, którzy rozświetlali je srebrzystym blaskiem skrzydeł, krążyli i zawracali, przeprowadzając ostatnie ćwiczenia lub po prostu sprawdzając siłę wiatru. Jednak dzisiaj było inaczej.
Dzisiaj powietrze znieruchomiało.
Ta martwa cisza była przerażająca, a zarazem nienaturalna, nieprawdopodobna: przecież na wybrzeżu zawsze wiała orzeźwiająca morska bryza. Teraz jednak wszystko przykryła jakaś dusząca ociężałość. Nawet chmury na niebie nasuwały myśl o znużeniu.
Lotnicy dreptali po plaży ze skrzydłami przewieszonymi przez ramiona i od czasu do czasu niepewnie zerkali w górę. Czekając na wiatr, rozmawiali ściszonymi głosami o nieoczekiwanej zmianie aury.
Lądowcy gorliwie wyczekiwali inauguracji zawodów. Większość tych ludzi nawet nie wiedziała, że coś jest nie w porządku. Wszak dzień był ładny, bezchmurny. Tymczasem sędziowie przygotowywali swoje stanowiska na skałach i zajmowali miejsca. Nie można było dłużej zwlekać. Pojedynki przy bezwietrznej pogodzie byłyby mniej interesujące, ale przecież miały stanowić test umiejętności i wytrzymałości zawodników.
Maris zobaczyła, że drewnianoskrzydli idą za Seną po piasku, w kierunku schodków prowadzących na skały, i szybko do nich dołączyła.
Przed stolikiem sędziowskim, za którym siedział zwierzchnik Skulny i czworo lotników — po jednym ze Wschodu, Południa, Zachodu i Wysp Zewnętrznych — już utworzyła się kolejka zawodników.
Obwoływaczka zwierzchnika, potężnie zbudowana kobieta o klatce piersiowej, która przypominała beczułkę, stanęła na krawędzi skały. Każdy z zawodników informował sędziów, kogo wybrał sobie jako przeciwnika, a wówczas ona przykładała dłonie do ust i gromko obwieszczała to imię, żeby wszyscy je usłyszeli, a pomocnicy przekazywali wieść na całą plażę, pokrzykując, dopóki nie mieli pewności, że wyzwany lotnik rusza w kierunku skały. Następnie zawodnik, który rzucił wyzwanie, szedł na spotkanie ze swym oponentem, a kolejka posuwała się do przodu.
Większość podawanych imion brzmiała w uszach Maris znajomo. Wiedziała, że pojedynki mają charakter rodzinny: najczęściej rodzice testowali swoje dzieci, a w jednym przypadku siostra kwestionowała prawo starszego brata do noszenia rodzinnych skrzydeł. Jednak tuż przed pojawieniem się przy stoliku drewnianoskrzydłych, czarnowłosa dziewczyna z Shotanu Wielkiego, córka znakomitego lotnika, podała imię Bari z Poweet i Maris usłyszała, jak Kerr cicho przeklina. Stracił szansę na łatwy pojedynek.
Potem przyszła kolej na drewnianoskrzydłych.
Maris czuła, że zrobiło się ciszej. Zwierzchnik kipiał energią, ale czworo sędziów wyglądało na ponurych i zdenerwowanych. Lotniczka ze Wschodu bawiła się drewnianym teleskopem, który stał przed nią na stole, muskularny blondyn z Wysp Zewnętrznych marszczył brwi i nawet Shalli okazywała zaniepokojenie.
Pierwsza do stolika podeszła Sher, a za nią Leya. Obie podały imiona lotników, zgodne z sugestiami Maris. Obwoływaczka ogłosiła je krzycząc donośnie, a potem były powtarzane na całej plaży.
Gdy Damen wymienił Araka z Południowego Arrenu, sędzina ze Wschodu chytrze się uśmiechnęła.
— Arak będzie bardzo zadowolony — powiedziała.
Kerr podał imię Jona z Culhall. Maris nie cieszyła się z tego wyboru. Jon latał kiepsko i miała nadzieję, że zostanie wyzwany na pojedynek przez bardziej obiecującego studenta — Vala, S'Relle lub Damena. Kerr był najsłabszy z całej szóstki, toteż istniało duże prawdopodobieństwo, że Jon zdoła mu uciec.
Tymczasem do stolika zbliżył się Val Jednoskrzydły.
— Twój wybór? — zagrzmiał lotnik z Wysp Zewnętrznych. Był spięty podobnie jak pozostali sędziowie i zwierzchnik. Maris uświadomiła sobie, że ona również jest ogromnie zdenerwowana; bała się nieobliczalności Vala.
— Wolno mi wybrać tylko jednego rywala? — zgryźliwie zagadnął Val. — Gdy brałem udział w turnieju ostatnim razem, miałem ich kilkunastu.
— Reguły się zmieniły, o czym dobrze wiesz — powiedziała ostro Shalli. — Wielokrotne wyzwania nie są już dozwolone.
— Szkoda — odparł Val. — Miałem nadzieję, że wygram całą kolekcję skrzydeł.
— Nieszczęściem byłoby, gdybyś wywalczył choćby jedną parę, Jednoskrzydły — odezwała się sędzina ze Wschodu. — No, inni czekają. Podaj swojego przeciwnika i ruszaj dalej.
Val wzruszył ramionami.
— Wobec tego wybieram Corma z Amberly Mniejszej.
Zapadła cisza. Z początku Shalli była wstrząśnięta, ale w końcu się uśmiechnęła. Sędzina ze Wschodu cicho zachichotała, a lotnik z Wysp Zewnętrznych wybuchnął nieskrępowanym śmiechem.
— Corm z Amberly Mniejszej! — zagrzmiała obwoływaczka. — Corm z Amberly Mniejszej! — Kilkanaście głosów powtórzyło jej wezwanie.
— Będę musiała zrezygnować z sędziowania w tym pojedynku — cicho oznajmiła Shalli.
— Nie, Shalli — rzekła sędzina ze Wschodu. — Wierzymy w twoją uczciwość.
— Ja nie proszę, żebyś się usuwała — powiedział Val.
Shalli spojrzała na niego ze zdumieniem.
— W porządku. Sam przyczyniasz się do własnej klęski. Corm nie jest pogrążonym w rozpaczy dzieciakiem.
Val uśmiechnął się zagadkowo i przeszedł dalej. Natychmiast zaczepiły go Maris i Sena.
— Dlaczego to zrobiłeś? — zapytała z wściekłością Sena. — Wygląda na to, że zmarnowałam czas, pracując z tobą. Corm! Maris, powiedz mu, jak dobry jest Corm, powiedz temu żałosnemu głupcowi, że na własne życzenie pozbawił się skrzydeł!
Val patrzył na nią.
— Myślę, że on wie, jak dobry jest Corm — odparła Maris, spoglądając mu w oczy. — I wie, że Shalli jest jego żoną. Sądzę, że właśnie dlatego zdecydował się go wybrać.
Val nie zdążył wyrazić sprzeciwu. Kolejka za nimi nieco się przesunęła i teraz obwoływaczka wykrzykiwała inne imię. Gdy Maris usłyszała je, poczuła, że robi jej się niedobrze. „Nie", powiedziała do siebie, żeby nikt tego nie słyszał. Jednak obwoływaczka, jakby w odpowiedzi na jej niedowierzanie, ponownie wzniosła okrzyk.
— Garth ze Skulny! Garth ze Skulny!
S'Rella odchodziła od stolika sędziowskiego ze spuszczoną głową. Wreszcie skierowała oczy na Maris. Miała zarumienioną twarz, ale jej spojrzenie wyrażało buntowniczą pewność siebie.
Odlatywali parami ku porannemu słońcu, zmagając się z ociężałym powietrzem — wprawdzie minął okres martwoty, ale wiatry nadal dęły niemrawo i chaotycznie. Lotnicy mieli własne skrzydła, a ich konkurenci zakładali je dzięki uprzejmości sędziów, przyjaciół lub widzów.
Trasa prowadziła na skalistą wysepkę Lisie, na której mieli wylądować i uzyskać ocenę czekającego tam zwierzchnika, a potem wrócić. W normalnych warunkach lot zajmował trzy godziny. Maris podejrzewała jednak, że tym razem z powodu nie sprzyjającego wiatru potrwa dłużej.
Drewnianoskrzydli i ich przeciwnicy startowali zgodnie z kolejnością rzucanych wyzwań. Sher i Leyi poszło całkiem nieźle. Damen miał kłopoty. Arak krzyknął coś obraźliwego, gdy krążyli w oczekiwaniu na sygnał do startu, a potem, w trakcie lotu nad oceanem, trzymał się niebezpiecznie blisko rywala. Pomimo że Maris przyglądała im się z dużej odległości, zauważyła, iż Damen jest zdenerwowany.
Kerr wystartował jeszcze gorzej. Miało się wrażenie, że zsunął się ze skały, a kiedy gwałtownie opadał ku plaży, krzyczał. Wreszcie zdołał zapanować nad sytuacją, ale gdy wzbił się w powietrze, jego rywal miał już nad nim znaczną przewagę.
Corm był pogodny i roześmiany. Przygotowując się do pojedynku z Valem, żartował i flirtował z dwiema dziewczynami, które pomagały mu rozłożyć skrzydła. Głośno wypowiadał uwagi przeznaczone dla widzów i machał do Shalli, a nawet uśmiechnął się cierpko do Maris. Do Vala przemówił tylko raz, tuż przed startem.
— To dla Ari! — krzyknął nie wróżącym nic dobrego tonem. Po chwili już biegł, aby dać się unieść wiatrowi.
Val nic nie odrzekł. W milczeniu rozłożył własne skrzydła, w milczeniu skoczył ze skały i w milczeniu wzbił się w górę. Gdy obwoływaczka wydała okrzyk, obaj polecieli w przeciwnych kierunkach i płynnym ruchem zatoczyli koła. Cień ich skrzydeł omiótł zadarte w górę twarze dzieci na plaży. Kiedy zaczęli znikać widzom z oczu, Corm miał przewagę, ale wyprzedzał rywala zaledwie o szerokość skrzydeł.
Wreszcie przyszła kolej na S'Relle i Gartha. Maris stała wraz z Seną w pobliżu sędziów. Spoglądając w dół, na skałę lotników, cierpiała męki.
Garth był posępny i blady. Wyglądało na to, że jest zbyt gruby i niezdarny, by mieć szansę w walce ze szczupłą, młodą zawodniczką. Oboje szykowali się do lotu bardzo spokojnie. Garth kilka razy odezwał się do swojej siostry; S'Rella nie mówiła nic. Żadne z nich nie wystartowało zbyt dobrze. Garth miał trochę więcej kłopotów z racji swej tuszy. S'Rella szybko wysforowała się do przodu, lecz mężczyzna dogonił ją, zanim dotarli do linii widnokręgu, i zniknęli Maris z oczu.
— Wiem, że chciałaś pomóc swoim drewnianoskrzydłym, ale czy naprawdę musiałaś posunąć się aż do zdradzenia przyjaciela?
Głos Dorrela był aż podejrzanie spokojny. Zasmucona Maris odwróciła się, żeby spojrzeć mu w twarz. Nie rozmawiała z nim od pamiętnej nocy na plaży.
— Nie chciałam, żeby tak się stało, Dorr — rzekła. — Być może to wszystko obróci się na dobre. Oboje wiemy, że on jest chory.
— Tak, chory — warknął Dorrel. — Ale pragnąłem go ochronić. Przegrana go zabije.
— Wygrana również może go zabić.
— Myślę, że wolałby tę ewentualność. Co będzie, jeśli ta dziewczyna odbierze mu skrzydła… On ją lubił — wiedziałaś o tym? Wspominał mi o niej, mówił, jaka była miła tamtego wieczoru, po tym jak Val zepsuł przyjęcie w bazie.
Maris również odczuwała wściekłość i żal z powodu wyboru dokonanego przez S'Relle, jednak zimny gniew Dorrela wpłynął na zmianę jej uczuć.
— S'Rella nie zrobiła niczego złego — odparła. — Jej wyzwanie było całkowicie zgodne z zasadami. I wbrew temu, co mówisz, Val wcale nie zepsuł przyjęcia. Jak możesz mieć czelność tak twierdzić: przecież to lotnicy obrazili go i potem wyszli.
— Nie rozumiem cię — cicho odparł Dorrel. — Nie chcę wierzyć, że aż tak bardzo się zmieniłaś. Ale to, co mówią inni, okazuje się prawdą. Zwróciłaś się przeciwko nam. Wolisz towarzystwo drewnianoskrzydłych i Jednoskrzydłego, zamiast przestawać z prawdziwymi lotnikami. Nie chcę cię znać.
Udręka na twarzy Dorrela bolała Maris równie mocno jak jego surowe słowa. Z trudem wydusiła odpowiedź:
— To fakt. Nie znasz mnie.
Dorrel przez chwilę czekał na dalszy ciąg, ale Maris wiedziała, że jeśli znowu otworzy usta, będzie ją stać tylko na krzyk albo szloch. Zauważyła, że Dorrelem miotają sprzeczne uczucia, lecz ostatecznie przeważył gniew. Mężczyzna odwrócił się bez słowa i powoli odszedł.
Patrząc na niego, Maris czuła się tak, jakby jej serce krwawiło; miała świadomość, że sama zadała sobie tę ranę.
— Taki był mój wybór — szepnęła i skierowała zapłakane oczy ku morzu.
Odlatywali dwójkami; wracali po kilku godzinach, lecz tym razem pojedynczo.
Tłumy szczurów lądowych czekały na plażach, uważnie lustrując linię horyzontu. Widzowie uczestniczyli w swoich własnych zabawach i konkursach, a także jedli i pili w oczekiwaniu na rezultaty turnieju lotników.
Sędziowie obserwowali niebo przez teleskopy sporządzone dla nich przez najlepszych optyków Stormtown. Na ich stole znajdowały się drewniane skrzynki, po jednej na walkę, i kupki małych kamyków: białe dla lotników, czarne zaś dla tych, którzy rzucali wyzwanie. Kiedy wyścig dobiegał końca, każdy sędzia wrzucał kamyk do skrzynki. Jeśli pojedynek był wyrównany, sędzia mógł wskazać remis poprzez wrzucenie kamyków w obu kolorach. Zdecydowane zwycięstwo mogło być premiowane nawet dwoma czarnymi lub białymi kamykami, ale to zdarzało się bardzo rzadko.
Pierwszy lotnik został zauważony z łodzi na długo przed tym, zanim wypatrzył go ktokolwiek z brzegu. Po wodzie rozszedł się głośny okrzyk. Ludzie na plaży zaczęli wstawać i zasłaniać oczy przed promieniami słońca. Shalli uniosła teleskop.
— Widzisz coś? — zapytała jedna z sędzin.
— Lotnika — odparła ze śmiechem Shalli. — Tam — usiłowała pokazać ręką — poniżej tej chmury. — Jeszcze nie potrafię powiedzieć, kto to taki.
Ludzie wytężali wzrok. Mała plamka, którą Maris widziała w oddali, mogła być kanią albo dzięciołem zielonym.
Sędziowie dysponowali teleskopami. Pierwszą osobą, którą rozpoznała lotnika, była sędzina ze Wschodu.
— To Lane — orzekła ze zdumieniem. Ta informacja wywarła wrażenie również na pozostałych sędziach. Maris przypomniała sobie, że Lane wystartował w trzeciej parze, co oznaczało, że prześcignął nie tylko własnego syna, ale również czterech innych zawodników, którzy wystartowali przed nim.
Zanim opadł na ziemię, zza chmur wyłonili się dwaj następni lotnicy, z których jeden wyprzedzał drugiego o kilkanaście szerokości skrzydeł. Sędziowie ogłosili, iż jest to para, która wystartowała pierwsza. Pomocnik zwierzchnika przesunął po stole dwie drewniane skrzynki, a potem Maris usłyszała łoskot wrzucanych kamyków.
Kiedy odstawiono skrzynki na bok, zbliżyła się do nich. W jednej naliczyła pięć czarnych kamyków i jeden biały; czworo sędziów głosowało za pretendentem do skrzydeł, a piąty uznał rozstrzygnięcie za remisowe. Druga skrzynka przygotowana była dla wyścigu, w którym brał udział Lane. Leżało w niej pięć kamyków, ale sędziowie dorzucili jeszcze trzy. Tymczasem w oddali pojawili się dwaj kolejni lotnicy. Żaden z nich nie był synem Lane'a. Młodzieniec przyleciał dopiero dwadzieścia minut później, ale wyprzedziło go aż pięciu rywali, a w skrzynce Lane'a było już dziesięć kamyków. Tak znaczna przewaga wskazywała, iż chłopak właściwie już stracił wszelkie szansę.
Rozpoznawszy lotników, sędziowie podawali ich imiona obwoły waczce, która wykrzykiwała je tak głośno, by dotarły do uszu wszystkich zainteresowanych. Niektóre komunikaty budziły aplauz zgromadzonych na plaży lądowców, a od czasu do czasu także jęk rozczarowania.
Maris podejrzewała, iż było to spowodowane nie tyle osobistymi, ile finansowymi względami. Lądowcy przeważnie nie znali lotników z innych wysp wystarczająco dobrze, żeby ich lubić albo nie lubić, ale obstawianie wyścigów należało do tradycji i Maris wiedziała, iż tam w dole mnóstwo pieniędzy zmienia właścicieli. S'Rella z pewnością nie mogła oczekiwać dużego aplauzu. Wszak Garth wywodził się właśnie ze Skulny; liczne zastępy widzów znały go i podziwiały.
— Arak z Południowego Arrenu! — krzyknęła obwoływaczka.
Sena cicho zaklęła. Maris pożyczyła od Shalli teleskop. Nie ulegało wątpliwości, że Arak był pierwszy. Wyprzedził nie tylko Damena, ale także Sher i Leyę oraz ich konkurentów.
Ostatecznie kolejność była następująca: za Arakiem pojawił się mężczyzna wyzwany przez Sher, potem Damen, a za nim rywal Leyi. Kilka minut później na niebie zamajaczyła grupka trzech osób: jak zawsze nierozłączne Sher i Leya, tuż zaś za ich plecami Jon z Culhall, który szybko je doganiał. Sena znowu zaklęła, wykrzywiając twarz w grymasie rozczarowania. Maris usiłowała powiedzieć coś pocieszającego, ale nic nie przychodziło jej do głowy. Sędziowie wrzucili kamyki do skrzynek. Tymczasem Damen opadł na plażę i zaczął odpinać skrzydła, podczas gdy inni dopiero szykowali się do lądowania.
Przez chwilę niebo było puste. Okazało się, że Kerr również poniósł sromotną klęskę. Jon z Culhall już dawno wylądował, a Kerra nadal nie było widać. Maris wykorzystała wolne minuty, żeby się przekonać, jak sędziowie ocenili jej studentów.
Wyniki nie były krzepiące. W skrzynce Sher leżało siedem białych kamyków, Leya miała ich pięć, a Damen osiem. Przeciw Kerrowi rzucono już sześć kamyków, a w miarę upływu czasu stale ich przybywało. On jednak wciąż się nie pojawiał.
— No, przylećże — mruknęła Maris pod nosem.
— Widzę kogoś — odezwała się sędzina z Południa. — Bardzo wysoko. Właśnie opuszcza się niżej.
Pozostali unieśli teleskopy.
— Tak, widzę go — rzekł ktoś. Po chwili ludzie na plaży również dostrzegli nadlatującego zawodnika. Głośny pomruk świadczył, iż tłum usiłuje odgadnąć tożsamość lotnika.
— Czy to Kerr? — z niepokojem zapytała Sena.
— Nie jestem pewna — odparła sędzina ze Wschodu. — Zaczekaj.
Jednak to Shalli pierwsza opuściła teleskop. Sprawiała wrażenie oszołomionej.
— To Jednoskrzydły — rzekła cicho.
— Daj mi to — powiedziała Sena, wyrywając jej teleskop z rąk — To naprawdę on. — Podała przyrząd Maris. Była rozpromieniona.
Maris zobaczyła go również. Wiatr przybrał na sile, a Val umiał to wykorzystać, unosząc się z coraz to innym prądem, sunąc niczym weteran podniebnych szlaków.
— Zapowiedz go — powiedziała otępiałym głosem Shalli, zwracając się do obwoływaczki.
— Val Jednoskrzydły! Val z Południowego Arrenu!
Tłum na moment zamarł, a potem dały się słyszeć dzikie okrzyki radości, jęki i przekleństwa. Nikt nie był obojętny wobec Vala Jednoskrzydłego.
W górze zalśniła kolejna para srebrzystych skrzydeł. Maris domyślała się, że to musi być Corm, i zerknąwszy przez teleskop, utwierdziła się w tym przekonaniu. Znajdował się jednak zdecydowanie w tyle, zbyt daleko, aby mieć szansę na dogonienie rywala. Nie można było mówić o upokorzeniu, lecz przegrywał bardzo wyraźnie.
— Maris — rzekła Shalli — chcę, żebyś uważnie się temu przyglądała. Niech wszyscy wiedzą, że sędziuję uczciwie. — Otworzyła rękę. W zagłębieniu jej dłoni spoczywał czarny kamyk. Na oczach Maris upuściła go do skrzynki, gdzie niebawem znalazły się cztery kolejne.
— Jeszcze jeden — zasugerowano. — Nie, dwa.
Val zdążył już wylądować i w milczeniu zdejmował skrzydła. Jak zwykle, odrzucił pomoc dzieci, które tłumnie go otoczyły. Wkrótce nad plażą i skałami przeleciał Corm. Zatoczył ostatnie koło niczym rozwścieczony drapieżca, z niechęcią myśląc o wylądowaniu i pogodzeniu się z własną porażką. Maris wiedziała, że Corm nie umie przegrywać.
Oczy wszystkich zwróciły się ku dwóm nowym lotnikom.
— Garth ze Skulny — powiedział sędzia z Wysp Zewnętrznych — i jego konkurentka. Jest tuż za nim.
— Tak, to Garth — wtrącił się zwierzchnik. Nie był zadowolony, gdy S'Rella wyzwała do walki jego lotnika. Perspektywa utraty pary skrzydeł nie mogła się podobać żadnemu zwierzchnikowi. — No, dalej, Garth! — zawołał, już nie ukrywając, po czyjej stronie się opowiada. — Pośpiesz się!
Sena skrzywiła się.
— Całkiem nieźle jej idzie — powiedziała do Maris.
— Nie dość dobrze — zauważyła Maris. Teraz widziała wyraźnie oboje. S'Relle dzieliły od przeciwnika zaledwie dwie szerokości skrzydeł, ale wydawało się, że traci siły. Garth zaczął opadać, gwałtownie przecinając powietrze. Turbulencja wywołana tym manewrem wstrząsnęła dziewczyną. Jej skrzydła przez moment huśtały się i dopiero po pewnym czasie odzyskała panowanie nad lotem, lecz straciła kolejne cenne metry.
Garth osiągnął przewagę trzech szerokości skrzydeł. W skrzynce zagrzechotały kamyki. Maris odwróciła się. Wyścig był wyrównany, uczciwy, bardzo zacięty. Istniała możliwość, iż niektórzy sędziowie uznają go za remisowy.
Uczynił tak tylko jeden z nich. Maris przeliczyła kamyki. Pięć białych dla Gartha, jeden czarny na korzyść S'Relli.
— Zejdźmy do niej — zaproponowała Senie.
— Kerr jeszcze nie wylądował — odparła Sena. Maris prawie zapomniała o Kerze.
— Och, mam nadzieję, że nic mu się nie stało.
— Nie powinnam była za niego poręczyć — narzekała Sena. — Niech diabli wezmą pieniądze jego rodziców.
Czekały pięć minut, dziesięć, piętnaście. Wkrótce dołączyli do nich Sher, Leya i zniechęcony Damen. Na horyzoncie pojawiały się kolejne skrzydła, ale żadna para nie należała do Kerra. Maris zaczęła się o niego poważnie lękać.
W końcu jednak przyleciał — jako ostatni z tych, którzy wystartowali rano, w dodatku z niewłaściwej strony. Potem tłumaczył się, że został zepchnięty przez wiatr i przeoczył Skulny. Był bardzo zakłopotany.
Do tego czasu w jego skrzynce oczywiście znalazło się już dziesięć białych kamyków.
W dole rzedły tłumy lądowców. Ludzie rozglądali się za czymś do jedzenia i picia oraz za cieniem, natomiast lotnicy przygotowywali się do popołudniowych rozgrywek.
Sena pokręciła głową.
— Chodź — powiedziała, obejmując Kerra. — Odszukajmy resztę. Trzeba ich nakarmić.
Popołudnie upłynęło szybko. Część drewnianoskrzydłych poszła oglądać turniej lotniczy — indywidualne nagrody zdobyło dwóch Shotańczyków i jeden reprezentant Wysp Zewnętrznych, a Zachód triumfował w wyścigach drużynowych — reszta zaś odpoczywała, rozmawiała albo się bawiła. Damen przyniósł zestaw do gry w geechi i spędził nad nią wraz z Sher kilka godzin; oboje usiłowali sobie zrekompensować utracone poczucie dumy. Wieczorem rozpoczęły się przyjęcia. Drewnianoskrzydli urządzili własną imprezę przed chatką Seny. Chcieli poprawić sobie nastrój, ale ich wysiłki niewiele dawały. Leya grała na kobzie, Kerr opowiadał morskie historie, a wszyscy pili wino z bukłaka, który przyniosła Maris. Val emanował charakterystycznym dla siebie chłodem i obojętnością: reszta zawodników też była posępna.
— Nikt nie zginał — odezwała się w końcu Sena burkliwym tonem. — Gdyby któreś z was straciło oko i roztrzaskało sobie nogę, miałoby prawo rozpaczać. Teraz takiego prawa nie macie. Wynoście się stąd, całą grupą, bo się zdenerwuję. — Zaczęła wygrażać im laską. — Jazda stąd, i do łóżek. Mamy przed sobą jeszcze dwa dni zawodów. Wszyscy możecie wywalczyć skrzydła, jeśli dobrze polecicie. Jutro spodziewam się po was lepszej postawy.
Maris i S'Rella przez jakiś czas spacerowały po plaży, rozmawiając i nasłuchując niestrudzonego szumu morza. Potem wróciły do swojej chatki.
— Czy jesteś na mnie zła? — cicho zagadnęła S'Rella. — Za wyzwanie Gartha?
— Byłam — odparła znużonym głosem Maris. Nie miała ochoty rozmawiać o swoim zerwaniu z Dorrelem. — Może nie miałam prawa złościć się na ciebie. Jeśli go pokonasz, będziesz mogła założyć jego skrzydła. Teraz już nie jestem zła.
— Cieszę się — rzekła S'Rella. — Ja też byłam na ciebie zła, ale to już minęło. Przepraszam cię.
Maris objęła ją ramieniem. Przez chwilę kroczyły w milczeniu, a potem S'Rella zapytała:
— Przegrałam, prawda?
— Nie — odparła Maris. — Nadal masz szansę na zwycięstwo. Słyszałaś, co powiedziała Sena.
— Tak — rzekła S'Rella — ale jutro będą oceniać płynność lotu, a to zawsze było moim najsłabszym punktem. Nawet jeśli wygram bramy, zostanę tak daleko w tyle, że nie zdołam nadrobić strat.
— Cicho — powiedziała Maris. — Nie wygaduj takich rzeczy. Po prostu leć najlepiej, jak potrafisz, a resztę zostaw sędziom. To wszystko, co możesz zrobić. A jeśli nawet przegrasz, to przecież w następnym roku znowu będziesz miała szansę.
S'Rella skinęła głową. Dotarła wraz z Maris do chatki. Szybko podbiegła do drzwi, lecz natychmiast się cofnęła.
— Och! — zawołała z nagłym przestrachem w głosie. — Maris! — jęknęła.
Podbiegła Maris. S'Rella dygotała, wpatrzona w drzwi ich chatki. Maris również spojrzała i ogarnęły ją mdłości.
Ktoś przybił do drzwi dwa martwe dzięcioły. Ich małe ciałka bezwładnie zwisały z gwoździ; nastroszone jasnozielone pióra były zaplamione krwią, która powoli, miarowo skapywała na ziemię.
Maris weszła do środka po nóż i wróciła, żeby usunąć przerażające znalezisko. Jednak gdy wyciągnęła pierwszy gwóźdź i martwy ptak spadł na ziemię, ku swemu przerażeniu odkryła, że ptak został nie tylko zabity, ale również okaleczony.
Urwano mu jedno skrzydełko.
Następny dzień okazał się chłodny i pochmurny. O świcie padał deszcz, który wprawdzie skończył się przed porannymi rozgrywkami, lecz sprawił, że w powietrzu utrzymywała się wilgoć, a niebo wciąż zasnuwały ciemne obłoki. Siedzenie na plaży zrobiło się mniej przyjemne, toteż publiczność była nie tak liczna, a na lekko wzburzonym morzu kołysało się zaledwie kilka łódek.
Jednak dla lotników liczył się tylko wiatr, który w drugim dniu zawodów wiał mocno i równomiernie, co zapowiadało wspaniałe loty.
Maris odciągnęła Senę od stłoczonych na plaży drewnianoskrzydłych i opowiedziała jej o upiornym znalezisku.
— Któż mógłby zrobić coś takiego? — zapytała wstrząśnięta Sena.
Maris przyłożyła palec do ust. Nie chciała, żeby ktoś je podsłuchał. Wystarczyło, że S'Rella była przerażona wypadkiem; nie należało niepokoić reszty.
— Przypuszczam, że jakiś lotnik — odparła ponuro. — Chory, rozgoryczony lotnik. Ale nie mamy żadnych dowodów. Niewykluczone, iż zrobił to jeden z wyzwanych lotników albo przyjaciel kogoś, kto został wyzwany, a może po prostu jakiś obcy, który nienawidzi drewnianoskrzydłych. To mógł być nawet jeden z tutejszych lądowców, który stracił pieniądze, postawiwszy je przeciw Valowi Jednoskrzydłemu. Osobiście mam podejrzenia w stosunku do Araka, ale nie potrafię ich udowodnić.
Sena skinęła głową.
— Postąpiłaś słusznie, nie nadając sprawie rozgłosu. Mam tylko nadzieję, że S'Rella nie przeżyła tego zbyt mocno.
Maris zerknęła na grupkę studentów. S'Rella stała wraz ze swoimi kolegami i cicho rozmawiała z Valem.
— Dzisiaj musi dobrze wypaść, bo inaczej wszystko będzie dla niej skończone.
— Właśnie zaczynają! — zawołał Damen, pokazując na skały.
Pierwsza para zawodników wzbiła się w powietrze i szybko przelatywała nad plażą. Maris wiedziała, że zatoczą koło nad wodą, a potem każdy z nich wykona serię akrobatycznych ewolucji, żeby zademonstrować umiejętności lotnicze.
Rodzaj manewrów zależał wyłącznie od lotnika. Niektórzy zadowalali się niemal perfekcyjnym wykonaniem podstawowych figur, podczas gdy inni porywali się na śmielsze i ambitniejsze wyczyny. Rzadko zdarzało się zdecydowane zwycięstwo lub porażka. W tej konkurencji najwięcej do powiedzenia mieli sędziowie.
Pierwsze dwie pary nie zaprezentowały niczego nadzwyczajnego, ot, długie sekwencje wznoszenia się i lądowania, płynne, zamaszyste zakręty, wszystko wykonane umiejętnie, ale niezbyt widowiskowo.
Trzeci pojedynek wyglądał zupełnie inaczej. Lane, któremu poszło tak świetnie poprzedniego dnia, okazał się również wspaniałym akrobatą. Zeskoczywszy ze skały, zaczął pikować nad plażą. Przeleciał tak blisko piasku, że lądowcy musieli gwałtownie pochylić głowy, aby o kogoś nie zawadził. Po chwili Lane natrafił na wiatr, który porwał go w górę. Wzbił się wyżej i zniknął w skłębionych chmurach, a następnie, rozwinąwszy szaloną prędkość, znowu zanurkował w dół i dosłownie w ostatniej chwili uchronił się przed zaryciem w piasek. Przechylał się w pozycji pionowej, wykonał pełną pętlę i tylko raz utracił niezbędną prędkość. Maris uświadomiła sobie, że podziwia jego werwę. Jego syn nie stanowił dlań poważnej konkurencji. Pomyślała, że ten biedny chłopak będzie długo czekał na skrzydła, chyba że w następnym roku zdecydowałby się wyzwać na pojedynek kogoś spoza rodziny. Po zakończonej walce Maris naliczyła w skrzynce osiemnaście białych kamyków: do dziesięciu, które Lane zdobył wczoraj, dołożono osiem nowych.
Pierwszą z drewnianoskrzydłych, która wzbiła się w powietrze, była Sher. Lekko zachwiała się podczas startu, ale wykonała płynnie standardową sekwencję skrętów, pętli, nurkowari i wznoszeń. Jej zwinność i entuzjazm kontrastowały z flegmarycznymi ruchami doświadczonej konkurentki. Maris uznała, że Sher ma niewielką przewagę, lecz niebawem przekonała się, że sędziowie spoglądają na drewnianoskrzydłą bardziej krytycznym okiem. Dwóch przyznało zwycięstwo lotniczce, dwóch wskazało na remis, a tylko jeden opowiedział się za Sher, która przegrywała teraz stosunkiem kamyków trzy do jedenastu.
Sena westchnęła, gdy Maris zrelacjonowała jej wyniki Sher.
— Przywykłam do tego. Nie znoszę tej akrobatyki. Być może sędziowie usiłują dokonać sprawiedliwej oceny, ale nigdy nie są całkowicie bezstronni. Jest na to tylko jedna rada: nasi drewnianoskrzydli muszą latać tak dobrze, aby nikt nie mógł ich pozbawić zwycięstwa.
Potem wystartowała Leya. Wykonywała tę samą sekwencję co Sher, ale miała mniej szczęścia. Podczas pojedynku wiatr przemieszczał się, nie pozwalając dziewczynie na płynny, pełen wdzięku lot, który Maris tak często miała okazję obserwować. Kilkanaście razy podmuchy spychały Leyę na bok i nie udawało jej się wykonać prawidłowo skrętów. Jej rywal również miał kłopoty, ale nie tak duże. Ostatecznie czterech sędziów przyznało mu zwycięstwo, a tylko jeden wskazał remis. Leya przegrywała jeden do dziesięciu.
Damen był ambitniejszy niż jego dwie koleżanki. Wcześniej, gdy Arak użył wobec niego obraźliwych słów, natychmiast je odwzajemnił, co wywołało uśmiech Maris. Teraz rozpoczął od niezłej imitacji spektakularnego wyczynu Lane'a. Arak usiłował go przyćmić. Leciał blisko Damena, mając nadzieję, że ten będzie zmuszony gwałtownie przerwać szybowanie. Jednak Damen wykonał pełen gracji zakręt i zniknął w chmurach, dzięki czemu zgubił starszego lotnika. Jeden z sędziów, ten z Wysp Zewnętrznych, mruknął coś o taktyce Araka, ale inni tylko wzruszyli ramionami.
— Bez względu na okoliczności on i tak jest lepszym lotnikiem — upierała się sędzina ze Wschodu. — Zauważcie, jak oszczędne są jego zakręty. Tamten chłopak ma dużo werwy, ale manewruje niestarannie.
Maris musiała przyznać jej rację. Damen miał tendencję do zamaszystych zakrętów, zwłaszcza gdy leciał z wiatrem.
Kiedy doszło do podsumowania, czterech sędziów opowiedziało się za Arakiem, a tylko jeden, sędzia z Wysp Zewnętrznych, za Damenem.
— Jon z Culhall, Kerr drewrdanoskrzydły! — ryknęła obwoływaczka.
Podmuchy wiatru były silne, a Kerr — jak zwykle ociężały. Po kilku minutach Sena spojrzała Maris w twarz.
— Nawet gdy patrzy się jednym okiem, jest to przykry widok.
Jon z Culhall zgromadził osiem kolejnych białych kamyków.
Maris współczuła Kerrowi.
— Corm z Amberly Mniejszej! — krzyknęła obwoływaczka. — Val Jednoskrzydły, Val z Południowego Arrenu!
Zawodnicy weszli na skałę i ukazali się tłumowi. Skrzydła mieli przypięte, ale jeszcze ich nie rozłożyli. Maris wyczuła wśród widzów dreszcz emocji. Ludzie zebrani na plaży wznosili okrzyki i nawet strażnicy i pomocnicy, którzy stali w pobliżu zwierzchnika, podeszli bliżej, żeby obejrzeć pojedynek.
Dzisiaj Corm wcale się nie śmiał ani nie żartował. Stał w milczeniu, podobnie jak Val. Jego ciemnowłosą czuprynę rozwiewał wiatr. Nie rozkładał skrzydeł sam: robili to za niego inni. Natomiast Val, jak zwykle, odpędził pomocników.
— Corm potrafi płynnie latać. — Maris ostrzegła Senę. — Val może mieć dzisiaj kłopoty.
— To prawda — zgodziła się Sena, zerkając na miejsce Shalli pośród sędziów.
Tłum zaczął się niecierpliwić; wciąż oczekiwano startu dwóch lotników. Pomocnicy odstąpili od Corma, który stał z całkowicie rozłożonymi skrzydłami, lecz Val nie uczynił żadnego ruchu, aby rozwinąć własne. Zamiast tego uważnie oglądał rozpory, jakby spodziewał się znaleźć jakąś nieprawidłowość. Corm rzucił mu jakieś ostre słowo, a wtedy Val podniósł oczy i zrobił zamaszysty gest ręką.
— W porządku — głośno odezwał się Corm. Po chwili rozpędził się i skoczył ze skały.
— Mamy Corma — powiedziała Shalli. — Gdzie jest Jednoskrzydły?
— Nie wie, że zwłoka będzie go drogo kosztowała? — mruknęła Sena.
Maris mocno chwyciła ją za łokieć.
— On zamierza zrobić to jeszcze raz — rzekła z niepokojem.
— Co takiego? — zapytała Sena. Od razu jednak rozpromieniła się. Nie potrzebowała dalszych wyjaśnień.
Val skoczył.
Opadał długo, a w dole znajdował się tylko piasek i widzowie. Akrobacja w takim miejscu była trudniejsza i bardziej niebezpieczna niż nad wodą. Jednak Val leciał na łeb na szyję, a jego skrzydła furkotały niczym srebrzysta peleryna. Shalli i sędzina z Południa zerwały się z miejsc. Dwóch strażników pognało na krawędź skały. Nawet obwoływaczka wydała okrzyk zdumienia. Maris również usłyszała wołanie ludzi z dołu.
Val rozpostarł skrzydła jak pąki kwiatu.
Przez ułamek sekundy wydawało się, że nie rozwinął ich odpowiednio szeroko. Wciąż spadał, i to z coraz większą szybkością, pomimo rozłożonych skrzydeł. Jednak w pewnym momencie przechylił się na bok i to wystarczyło; nagle wydźwignął się w górę i przeleciał nad plażą w kierunku morza. Ludzie padali na piasek. Rozległy się pokrzykiwania, a potem zapadła cisza; miało się wrażenie, że tłum na długą chwilę wstrzymał oddech.
Val muskał fale tak, jakby się ślizgał po lodzie, a potem płynnym ruchem uniósł się wyżej i spokojnie doleciał do miejsca, gdzie Corm dopiero co wykonał, nie zwracając niczyjej uwagi, trudną pętlę.
Na całym wybrzeżu rozbrzmiewały wiwaty. Lądowcy klaskali i powtarzali niby refren: „Jednoskrzydły! Jednoskrzydły! Jednoskrzydły!" Nawet odważne akrobacje Lane' a nie wzbudziły tu tak ogromnego entuzjazmu.
Sędzina ze Wschodu śmiała się.
— Nigdy nie myślałam, że jeszcze kiedyś to zobaczę! — wykrzyknęła. — Do diabła, do diabła! Nawet Kruk nie robił tego lepiej.
Shalli sprawiała wrażenie załamanej.
— Tania sztuczka — oznajmiła. — A także niebezpieczna.
— Prawdopodobnie — zgodził się sędzia z Wysp Zewnętrznych — ale nigdy w życiu nie widziałem czegoś podobnego. Jak on to zrobił?
Sędzina ze Wschodu usiłowała mu to wytłumaczyć i oboje zajęli się rozmową. Tymczasem w oddali Val i Corm wykonywali kolejne manewry. Valowi szło nieźle, aczkolwiek Maris zauważyła, że jego zakręty pod wiatr nie były wystarczająco płynne. Corm latał lepiej i wykonywał każdy popis akrobatyczny z większym wdziękiem. Taki poziom osiągało się po kilku dekadach latania. Jednak Maris pomyślała, że jego wysiłki nie zdadzą się na nic. Nawet największa finezja nie mogła zrównoważyć spadania w stylu Kruka.
Miała rację. Z ogólnego werdyktu wyłamała się jedynie Shalli.
— W sumie Corm był o wiele lepszy — protestowała sędzina. — Jeden zwariowany wyczyn tego nie zmienia. — I teatralnym gestem wrzuciła do skrzynki biały kamyk.
Jednak pozostali sędziowie pobłażliwie się do niej uśmiechnęli i po chwili w skrzynce znalazły się jeszcze cztery czarne kamyki.
— Garth ze Skulny, S'Rella drewnianoskrzydła!
Obserwując przygotowania zawodników, Maris pomyślała, że chociaż S'Rella i Garth bardzo się od siebie różnią wyglądem, to jednak tego ranka zachowują się niemal tak samo. Garth powinien być podniesiony na duchu wczorajszym zwycięstwem i prawdopodobieństwem zachowania skrzydeł, a tymczasem wyglądał blado i staro. Prawie nie odzywał się do Riesy i zakładał swoje skrzydła powoli, sztywnymi ruchami. S'Rella przygryzała wargi, gdy pomocnicy rozkładali jej skrzydła. Wyglądała tak, jakby powstrzymywała się od płaczu.
Żadne z nich nie zdecydowało się na karkołomny skok przy starcie. Garth przechylił się w prawo, S'Rella w lewo i oboje w podobnym tempie wznieśli się nad plażą i łódkami. Kilku miejscowych pomachało do Gartha i wykrzyknęło jego imię, gdy przelatywał nad ich głowami, lecz poza tym tłum milczał, jeszcze nie ochłonąwszy po wyczynie Vala.
Sena pokręciła głową.
— S'Rella nigdy nie latała tak ładnie jak Sher czy Ley a, ale stać ją na coś lepszego — oznajmiła.
S'Rella akurat zawisła w powietrzu i utraciła odpowiednią wysokość podczas dość łatwego skrętu pod wiatr, toteż Maris musiała się zgodzić z oceną instruktorki. S'Rella nie miała dobrego dnia.
— Wykonuje tylko rutynowe manewry — zauważyła Maris. — Myślę, że nadal jest wstrząśnięta wczorajszym zdarzeniem.
Garth wykorzystał znużenie rywalki. Wzbił się w górę w charakterystycznym dla siebie, spokojnym tempie, wykonał ładne, nieco flegmatyczne zakręty i rozpoczął pętlę. Nic nadzwyczajnego, ale S'Rella nawet nie próbowała takiego manewru.
— Ten pojedynek będzie łatwy do rozstrzygnięcia — z ulgą zauważył zwierzchnik Skulny i zaczął się rozglądać za białym kamykiem. Maris mogła mieć tylko nadzieję, że władca nie wrzuci do skrzynki dwóch kamyków.
— Spójrz no tylko — z obrzydzeniem prychnęła Sena. — To moja najlepsza studentka, a błąka się po całym niebie jak jakiś ośmiolatek w trakcie pierwszego lotu.
— Co wyczynia Garth? — zastanawiała się na głos Maris.
Skrzydła Gartha przechylały się to w jedną, to w drugą stronę; niemal drżały.
— Ależ on okropnie się chwieje.
— Ciekawe, czy sędziowie to zauważą — powiedziała ironicznie Sena. — Patrz, już się poprawił.
Miała rację. Zdołał wyprostować srebrzyste skrzydła i leciał miarowo, wykorzystując wiatr i nieznacznie opadając.
— On tylko leci — ze zdumieniem rzekła Maris. — Nie wykonuje żadnych akrobacji.
Garth w dalszym ciągu sunął ku głębokim wodom za spienionymi falami. Leciał płynnie, ale bez jakichkolwiek manewrów; przy locie z wiatrem płynność nie stanowiła większego problemu. Opadał coraz niżej. Od lustra wody dzieliło go już tylko dziesięć metrów, lecz nadal się obniżał. Wydawał się absolutnie spokojny.
Maris zaparło dech w piersiach.
— On spada — oznajmiła i zwróciła się do sędziów. — Pomóżcie mu! — wrzasnęła. — On s p a d a!
— Dlaczego ona się tak drze? — zapytała sędzina ze Wschodu.
Shalli przystawiła teleskop do oczu i namierzyła Gartha, który właśnie zaczął muskać fale.
— Ona ma rację — odparła cicho.
Natychmiast zapanował chaos. Zwierzchnik skoczył na równe nogi, zaczął wymachiwać ramionami i wykrzykiwać komendy. Dwóch strażników błyskawicznie zbiegło po schodach, a reszta gdzieś się rozpierzchła. Obwoływaczka przyłożyła masywne dłonie do ust i wykrzyknęła:
— Pomóżcie mu! Pomóżcie lotnikowi! Hej, tam, ludzie na łódkach, pomóżcie lotnikowi!
W dole na plaży powtarzali ten nakaz inni obwoływacze, widzowie zaś biegli na brzeg, wrzeszczeli i coś sobie pokazywali.
Garth wpadł do oceanu. Zanim to się stało, kilkakrotnie rozprysnął wodę skrzydłami, ale szybko wytracił szybkość i zatrzymał się.
— Nic się nie stało, Maris — zapewniała Sena — nic się nie stało. Patrz, zaraz go wyciągną.
Alarm podniesiony przez obwoływaczy sprawił, że w kierunku niefortunnego lotnika szybko popłynęła mała żaglówka. Maris obserwowała jej manewry z dużymi obawami. Załoga potrzebowała kilkudziesięciu sekund, żeby dotrzeć do Gartha, a kolejną minutę zajęło zarzucenie sieci i wyłowienie go z wody. Jednak z tak dużej odległości Maris nie potrafiła stwierdzić, czy mężczyzna żyje.
Zwierzchnik opuścił teleskop.
— Mają go, i skrzydła również.
S'Rella leciała nad żaglówką, która wyratowała Gartha. Za późno zorientowała się, co zaszło, i chociaż ruszyła za Garthem, istniało niewielkie prawdopodobieństwo, iż zdołałaby mu pomóc.
Zwierzchnik z ponurą miną polecił kolejnemu strażnikowi, żeby zszedł i zbadał, w jakim stanie jest Garth, a sam powędrował na swoje miejsce. Sędziowie nerwowo dyskutowali między sobą. Maris i Sena milczały, z niepokojem czekając na powrót strażnika.
— Żyje i dochodzi do siebie, chociaż opił się wodą — oznajmił mężczyzna, który zjawił się po dziesięciu minutach. — Zabierają go do jego domu.
— Co się stało? — zagadnął zwierzchnik.
— Jego siostra twierdzi, że od jakiegoś czasu chorował — odparł strażnik. — Zdaje się, że miał atak.
Zwierzchnik zaklął.
— Nigdy mi o czymś takim nie wspominał. — Obrzucił czterech sędziów ponurym spojrzeniem. — Czy musimy oceniać ten pojedynek?
— Obawiam się, że musimy — łagodnie odparła Shalli i wzięła do ręki czarny kamyk.
— Wybierasz ją? — zagadnął zwierzchnik. — Przecież Garth był od niej lepszy, dopóki nie dostał ataku. Zamierzasz przyznać zwycięstwo tej dziewczynie?
— Pan chyba nie mówi poważnie — odezwał się zwalisty sędzia z Wysp Zewnętrznych. — Pański Garth wpadł do oceanu. Nawet gdyby dokonał sztuczek w stylu Lane'a, i tak by przegrał.
— Jestem zmuszona zgodzić się z tym — rzekła sędzina ze Wschodu. — Zwierzchniku, nie jest pan lotnikiem i nie może pan tego zrozumieć. Garth ma szczęście, że żyje. Gdyby spadł podczas misji i gdyby nie mógł go uratować żaden statek, pożarłaby go scylla.
— Był chory — upierał się zwierzchnik, który za wszelką cenę nie chciał utracić skrzydeł na rzecz Skulny.
— To nie ma znaczenia — wtrąciła się spokojna sędzina z Południa i wepchnęła kciukiem do skrzynki pierwszy kamyk, czarnego koloru. Zaraz potem w skrzynce znalazły się jeszcze trzy czarne kamyki. Shalli oddała swój głos z wyraźnym znużeniem, a zwierzchnik wyzywającym gestem dorzucił biały kamyk.
Upadek Gartha spotęgował rozgoryczenie zarówno lotników, jak i drewnianoskrzydłych. Popołudniowe turnieje, rozgrywane na coraz ciemniejszym i bardziej pochmurnym niebie, nie budziły w uczestnikach zbytniego entuzjazmu. Zwyciężyła kobieta ze Wschodu, z Lądowiska Ptaka, lecz nie miała poważnej konkurencji, albowiem wielu lotników w ostatniej chwili postanowiło się wycofać. Zdarzało się nawet, że ci, którzy nie angażowali się bezpośrednio w wyzwania, zabierali swoje skrzydła i wracali w ojczyste strony. Kerr, jedyny drewnianoskrzydły, który zadał sobie trud uczestnictwa w zawodach, doniósł, że publiczności również ubyło, a wyłącznym tematem rozmów był Garth.
Sena usiłowała ożywić studentów, lecz to zadanie przerastało jej siły. Sher i Leya rozważały swoje szansę z filozoficznym spokojem. Żadna nie oczekiwała wygranej. Jednak Damen był w okropnym stanie, a Kerr sprawiał wrażenie kogoś, kto ma ochotę chyłkiem się wynieść i rzucić do morza. S'Rella również okazywała przygnębienie i zmęczenie. Przez większą część popołudnia była zamknięta w sobie, a wieczorem pokłóciła się z Valem.
Do sprzeczki doszło po kolacji. Damen właśnie rozkładał tablicę do gry w geechi i rozglądał się za przeciwnikiem, a Leya znowu wyciągnęła swoją kobzę. Val odnalazł S'Relle na plaży, gdzie siedziała wraz z Maris, i dołączył do nich nie proszony.
— Przejdźmy się do tawerny — zaproponował S'Relli. — Uczcimy nasze zwycięstwo. Chcę się uwolnić od tych nieudaczników i usłyszeć, co ludzie o nas mówią, a może nawet zrobić jakieś zakłady na jutro.
— Ja nie mam czego czcić — posępnie odparła S'Rella. — Poleciałam okropnie. Garth był znacznie lepszy ode mnie. Nie zasłużyłam na wygraną.
— Albo się wygrywa, albo przegrywa — rzekł Val. — To, na co zasługujesz, w ogóle się z tym nie wiąże. No, chodź. — Próbował wziąć dziewczynę za rękę i zmusić ją do powstania, ale rozgniewana S'Rella wyrwała mu się.
— Czy ty w ogóle nie przejmujesz się tym, co przydarzyło się Garthowi?
— Nieszczególnie. I ty też nie powinnaś. Jeśli dobrze pamiętam, ostatnio mówiłaś mu, jak bardzo go nienawidzisz. Dla ciebie byłoby lepiej, żeby utonął. Wtedy musieliby ci przekazać jego skrzydła. A tak, będą próbowali znaleźć jakiś sposób, żeby ci ich nie dać.
Słuchając go, Maris zaczęła tracić panowanie nad sobą.
— Przestań, Val — rzekła.
— Nie wtrącaj się, lotniczko — warknął. — To sprawa między nami.
S'Rella zerwała się z miejsca.
— Dlaczego zawsze masz w sobie tyle nienawiści? Cały czas jesteś okrutny dla Maris, a przecież ona tylko próbuje ci pomóc. A to, co mówiłeś na temat Gartha… Garth był dla mnie bardzo miły, a ja — cóż najlepszego zrobiłam? Wyzwałam go na pojedynek, omal nie poniósł śmierci, a teraz ty wygadujesz o nim straszne rzeczy. Nie mów ani słowa więcej! Nie waż się!
Twarz Vala zastygła w pozbawionej uczuć masce.
— Rozumiem — rzekł matowym głosem. — Rób, jak uważasz. Skoro tak bardzo przejmujesz się lotnikami, idź z wizytą do Gartha i powiedz mu, że może sobie zostawić te skrzydła. Sam będę świętował. — Odwrócił się i ruszył powoli po piasku w kierunku nadmorskiej drogi, która prowadziła do jego ulubionej tawerny.
Maris wzięła S'Relle za rękę.
— Chciałabyś odwiedzić Gartha? — zapytała.
— A mogłybyśmy? Maris skinęła głową.
— Zajmuje wraz z Riesą duży dom o pół mili drogi stąd, na wzgórzu. Zawsze chciał mieszkać blisko morza i bazy. Mogłybyśmy pójść i zobaczyć, jak się czuje.
S'Rella miała wielką ochotę na te odwiedziny, toteż niezwłocznie ruszyły w drogę.
Maris trochę się obawiała, jak zostaną przyjęte, ale stan zdrowia Gartha niepokoił ją tak bardzo, że była gotowa zaryzykować. Okazało się, że niepotrzebnie się niepokoiła. Kiedy Riesa otworzyła drzwi, rozpromieniła się na ich widok, a po chwili zaczęła płakać. Maris musiała ją wziąć w ramiona i pocieszać.
— Och, wejdźcie go zobaczyć, wejdźcie — mówiła Riesa przez łzy. — Będzie taki szczęśliwy.
Garth leżał na łóżku wsparty o mnóstwo poduszek, a nogi miał owinięte podniszczonym wełnianym kocem. Jego twarz była zatrważająco blada i zapuchnięta, ale gdy zobaczył gości, uśmiechnął się, szczerze uradowany.
— O! — zaryczał swym donośnym głosem — Maris! I ta mała diablica, która ma zamiar odebrać mi skrzydła. — Przywołał je gestem ręki. — Przyjdźcie tu, usiądźcie i porozmawiajcie ze mną. Riesa ciągle tylko się krząta i śpieszy, i nawet nie chce mi przynieść swojego piwa.
Maris uśmiechnęła się.
— Tobie wcale nie potrzeba piwa — oświadczyła z udaną surowością. Podeszła do łoża i ucałowała pacjenta w czoło.
Jednakże S'Rella nadal stała w drzwiach. Zauważywszy to, Garth spoważniał.
— Och, S'Rello — powiedział — nie bój się. Nie jestem na ciebie zły.
S'Rella podeszła bliżej i stanęła obok Maris.
— Naprawdę?
— Naprawdę — stanowczo odparł Garth. — Riesa, przynieś im krzesła. — Jego siostra spełniła polecenie i gdy dziewczęta usiadły, Garth wrócił do tematu. — Och, byłem wściekły, kiedy mnie wyzwałaś, a także urażony — temu nie mogę zaprzeczyć.
— Przepraszam — wypaliła S'Rella. — Nie chciałam cię zranić. I to nieprawda, co powiedziałam tamtego wieczoru w bazie: że cię nienawidzę.
Machnął ręką, żeby dojść do głosu.
— Wiem o tym. I nie musisz mnie przepraszać. Woda była strasznie zimna, ale może trochę mnie rozbudziła, i miałem całe popołudnie, żeby tutaj leżeć i rozmyślać. Byłem głupcem i mam szczęście, że sam mogę ci to dzisiaj oznajmić. Zrobiłem błąd, ukrywając swój stan, a ty postąpiłaś słusznie: dowiedziałaś się o mojej chorobie i postanowiłaś mnie wyzwać. — Pokręcił głową. — Wiesz, nie mogłem się pogodzić z tym, że zostanę szczurem lądowym. Za bardzo kocham latanie, przyjaciół, ciągłe podróże. Ale to już koniec — świadczy o tym moje wodowanie. Pozostała tylko jedna kwestia: czy mam być w ostateczności żywym lądowcem czy lotnikiem-topielcem. Dotychczas zawsze udawało mi się znosić ból i docierać tam, gdzie planowałem. Ale dzisiaj rano… Ach, to było okropne, okropny ból przeszywał mi ręce i nogi. Ale nie chcę o tym mówić. Wystarczy, że do tego wszystkiego doszło. — Przechylił się i wziął S'Relle za rękę. — Chcę ci powiedzieć, S'Rello, że jutro nie mogę stanąć do pojedynku i że nie uczyniłbym tego, nawet gdybym miał dość sił. Dzięki Riesie i morzu zmądrzałem. Skrzydła należą do ciebie.
S'Rella nie mogła mu uwierzyć. Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Na jej ustach błąkał się drżący, niepewny uśmiech.
— Co teraz zrobisz, Garth? — zapytała Maris.
Wykrzywił twarz.
— To zależy od uzdrowicieli — oświadczył. — Wydaje mi się, że mam trzy wyjścia. Może będę trupem, może kaleką, ale jeśli zdołam odnaleźć uzdrowiciela, który zna się na rzeczy, to myślę, że mógłbym popróbować sił w handlu. Odłożyłem wystarczająco dużo żelaza, żeby kupić sobie statek. Dzięki niemu mógłbym podróżować, zwiedzać inne wyspy, chociaż na samą myśl o pływaniu dostaję gęsiej skórki — przyznał z chichotem. — Ty i Dorr często żartowaliście na temat mojej żyłki do handlowania. Pamiętasz, Maris? Kiedyś powiedziałaś, że przehandlowałbym nawet swoje skrzydła, gdyby transakcja była korzystna, tak bardzo lubię się wymieniać rzeczami. No cóż, marnym okazałem się handlarzem. Oto S'Rella bierze moje skrzydła i nie daje mi niczego w zamian. — Wybuchnął śmiechem, podobnie jak Maris.
Rozmawiali przez ponad godzinę, o kupcach, o marynarzach, a wreszcie o lotnikach. Śmiech Gartha, jego dowcipy, plotki, które między sobą wymieniali — wszystko to działało odprężające.
— Corm jest wściekły na waszego przyjaciela Vala — oznajmił w pewnym momencie Garth — i nawet mu się nie dziwię. To dobry lotnik i myślę, że nigdy nie przyszło mu do głowy, iż mógłby utracić skrzydła, a tymczasem właśnie na to się zanosi. W dodatku nowym właścicielem może się okazać Val Jednoskrzydły. Czy ty miałaś coś wspólnego z tą sprawą, Maris?
Potrząsnęła głową.
— Właściwie nie. Wymyślił to Val. Nigdy się do tego nie przyzna, ale chciał pokonać jednego z najlepszych lotników, żeby zapomniano o Ari. Fakt, że w komisji sędziowskiej zasiada żona Corma, przydał temu wyczynowi dodatkowego blasku, a jednocześnie stanowił dla niego dobry argument, w razie gdyby przegrał. Mógłby wówczas tłumaczyć się uprzedzeniami lotniczki.
Garth pokiwał głową i bezceremonialnie zażartował na temat Corma, a potem zwrócił się do siostry.
— Riesa, może oprowadzisz S'Relle po naszym domu?
Riesa zrozumiała aluzję.
— Tak, proszę pójść za mną — powiedziała.
S'Rella ruszyła za gospodynią i opuściła pokój.
— Jest miła — powiedział Garth, gdy wyszły. — I strasznie przypomina mi ciebie, Maris. Pamiętasz, kiedy się poznaliśmy?
Maris uśmiechnęła się.
— Pamiętam. To był mój pierwszy lot do Orlego Gniazda, a tamtego wieczoru odbywało się w nim przyjęcie.
— Kruk również tam był. Właśnie tam wykonał swoją słynną sztuczkę.
— Nigdy tego nie zapomnę — rzekła Maris.
— Nauczyłaś tej sztuczki Vala?
— Nie.
Garth wybuchnął śmiechem.
— Wszyscy są pewni, że to ty go nauczyłaś. Wszyscy pamiętamy, jakie wrażenie wywarł na tobie Kruk. Coll nawet ułożył o tym piosenkę, prawda?
Maris uśmiechnęła się.
— Tak.
Garth zaczął mówić o czymś innym, ale urwał w pół zdania. W pokoju zapanowała cisza. Z twarzy Gartha powoli znikał uśmiech.
Zaczął płakać, choć usilnie walczył ze łzami. Wyciągnął do Maris swoje wielkie ręce, a ona usiadła na skraju łóżka, objęła go i pogładziła po czole.
— Wiedziałem… Nie chciałem, żeby S'Rella mnie widzia — ła w tym stanie… Ach, Maris, to jest takie paskudne, tak cholernie…
— Och, Garth — szepnęła, lekko go całując i próbując powstrzymać się od łez. Czuła się całkowicie bezradna. Przez chwilę myślała, jak by reagowała, gdyby była na miejscu Gartha. Zadrżała i odsunęła od siebie tę myśl. Przycisnęła Gartha jeszcze mocniej.
— Odwiedzaj mnie — powiedział. — Ja… wiesz, jak to jest… Gdy się nie lata, gdy nie można się udać do Orlego Gniazda — wiesz — utrata wolności i wiatru jest dostatecznie przykra, ale nie chcę utracić również ciebie i innych przyjaciół tylko dlatego, że… Och, przeklęte łzy — odwiedzaj mnie, Maris, obiecaj, obiecaj mi to!
— Obiecuję, Garth — powiedziała, siląc się na beztroski ton. — Chyba że tak bardzo przytyjesz, że nie będę mogła na ciebie patrzeć.
Garth roześmiał się przez łzy.
— Ach — odezwał się — no, proszę. A już myślałem, że będę mógł spokojnie obrastać w tłuszcz. Ty…
Na zewnątrz dały się słyszeć kroki zwiastujące powrót Riesy i S'Relli. Garth szybko otarł łzy kocem.
— Idź — powiedział, ponownie się uśmiechając. — Idź już, zmęczyłaś mnie. Ale przyjdź jutro, kiedy będzie po wszystkim. Opowiesz mi, jak upłynęły zawody.
Maris skinęła głową. S'Rella stanęła przy niej i pochyliła się. Zanim wyszły, szybko i nieśmiało ucałowała Gartha.
Powoli wracały do wioski. Podczas półmilowego spaceru rozmawiały i poddawały się chłodnemu nocnemu wiatrowi. Mówiły przede wszystkim na temat Gartha i trochę o Valu. S'Rella była ciągle oszołomiona, gdy napomknęła o skrzydłach — o s w o — i c h skrzydłach.
— Jestem lotnikiem — rzekła z radością. — To naprawdę się stało.
Jednak sprawa nie była tak prosta.
Sena czekała na nie w chatce. Siedziała na brzegu łóżka i wyglądała na zniecierpliwioną. Kiedy zobaczyła dziewczęta, wstała.
— Gdzie byłyście?
— Poszłyśmy zobaczyć, jak się czuje Garth — odparła Maris.
— Czy stało się coś złego?
— Nie wiem. Zostałyśmy wezwane do bazy przez sędziów. — Znacząco spojrzała na S'Relle zdrowym okiem. — Wszystkie trzy. I jesteśmy spóźnione.
Natychmiast opuściły chatkę. Po drodze Maris opowiedziała Senie, co Garth postanowił zrobić ze swoimi skrzydłami, ale stara nauczycielka nie wydawała się zadowolona.
— No cóż, przekonamy się, jak będzie — oświadczyła. — Jeszcze nie szykowałabym się do odlotu.
Tego wieczoru lotnicy nie urządzali przyjęcia. W głównym pomieszczeniu przebywało zaledwie kilku lotników z Zachodu. Maris znała ich bardzo słabo. Siedzieli i popijali, ale atmosfera z pewnością nie była świąteczna. Na widok Maris i jej towarzyszek jeden z lotników wstał.
— W drugim pokoju — oznajmił lakonicznie.
Pięcioro sędziów sprzeczało się przy okrągłym stole, ale przerwało, gdy otworzyły się drzwi. Shalli zerwała się z miejsca.
— Maris, Sena, S'Rella, proszę, wejdźcie — powiedziała. — I zamknijcie drzwi.
Zajęły miejsca przy stole. Shalli zaczęła mówić:
— Wezwaliśmy was, ponieważ prowadzimy dyskusję, która wiąże się z obecną tu młodą S'Rella. Macie prawo wyrazić swoje zdanie. Garth zawiadomił nas, że nie będzie jutro latał…
— Wiemy — przerwała jej Maris. — Właśnie od niego przyszłyśmy.
— Dobrze — stwierdziła Shalli. — Wobec tego zapewne zrozumiecie nasz problem. Musimy zadecydować, co zrobić ze skrzydłami.
S'Rella była jak ogłuszona.
— One należą do mnie — oznajmiła. — Tak powiedział Garth.
Zwierzchnik Skulny bębnił palcami po stole i marszczył brwi.
— Garth nie ma prawa rozdawać skrzydeł — odezwał się głośno. — Pozwól no, dziecko, że zadam ci pytanie. Jeżeli dostaniesz te skrzydła, czy obiecasz, że osiedlisz się tutaj i będziesz latała dla Skulny?
Maris z zadowoleniem przekonała się, że S'Rella wytrzymuje jego uporczywe spojrzenie.
— Nie — odparła, nie siląc się na ceremonie. — Nie mogłabym. Oczywiście Skulny jest ładną wyspą, ale… ale to nie mój dom. Zamierzam wrócić ze skrzydłami na Południe, na Veleth, moją ojczystą wysepkę.
Zwierzchnik gwałtownie potrząsnął głową.
— Nie, nie, nie. Skoro chcesz, możesz sobie wracać na tę południową skałę, ale jeżeli tak uczynisz, to nie będziesz miała skrzydeł. — Spojrzał na sędziów. — Widzicie. Dałem jej szansę. Upieram się.
Sena uderzyła pięścią w stół.
— Co to ma znaczyć? Co tu się dzieje? S'Rella ma prawo do skrzydeł. Zasłużyła sobie na nie bardziej niż ktokolwiek inny. Wyzwala na pojedynek Gartha, a on nie zdołał jej sprostać. Jak możecie mówić, że nie dacie jej skrzydeł? — Jej gniewne spojrzenie zatrzymywało się po kolei na każdym z sędziów.
Shalli, która, jak się wydawało, pełniła funkcję rzecznika grupy, wzruszyła ramionami jakby na znak ubolewania.
— Mamy tu sporną kwestię — oświadczyła. — Chodzi o to, jak powinniśmy punktować jutrzejszy turniej. Niektórzy z nas sądzą, że skoro Garth nie weźmie udziału, musimy automatycznie przyznać zwycięstwo S'Relli. Jednak zwierzchnik uważa, że nie możemy głosować w konkursie, w którym uczestniczy tylko jeden lotnik. Upiera się, żebyśmy podjęli decyzję wyłącznie na podstawie dwóch ukończonych konkurencji. Gdybyśmy tak postąpili, musielibyśmy wziąć pod uwagę, że Garth obecnie prowadzi sześć do pięciu, a zatem zachowałby skrzydła.
— Ale przecież Garth wyrzekł się skrzydeł! — zawołała Maris. — On nie może latać, jest zbyt schorowany.
— Prawo przewiduje takie sytuacje — odezwał się zwierzchnik. — Jeżeli lotnik jest chory, jego skrzydła są przekazywane zwierzchnikowi i innym lotnikom wyspy, pod warunkiem że poszkodowany nie ma potomka. Damy te skrzydła godnej osobie, komuś, kto zechce osiedlić się na Skulny. Zaoferowałem taką możliwość obecnej tu dziewczynie i wszyscy słyszeliście, jaka była odpowiedź. To musi zatem być ktoś inny.
— Mieliśmy nadzieję, że S' Rella zgodzi się pozostać na Skulny — rzekła Shalli. — Wtedy nie byłoby o co się sprzeczać.
— Nie — z uporem powtórzyła S'Rella. Miała żałosną minę.
— To, co proponujecie, jest oszustwem — powiedziała do zwierzchnika rozgoryczona Sena.
— Jestem skłonny się z tym zgodzić — odezwał się zwalisty mężczyzna z Wysp Zewnętrznych. Przeczesał palcami rozczochraną, jasną czuprynę. — Garth prowadzi tylko i wyłącznie dlatego, że dzisiaj wrzuciłeś kamień na jego korzyść, nawet pomimo to, że spadł do oceanu, zwierzchniku. Trudno to nazwać uczciwą oceną.
— Sędziowałem uczciwie — ze złością odparł zwierzchnik.
— Garth chce, żeby S'Rella przejęła jego skrzydła — oznajmiła Maris. — Czyżby jego życzenie nie liczyło się w tej sprawie?
— Nie — rzekł zwierzchnik. — On nigdy nie był ich wyłącznym właścicielem. Stanowią cenny depozyt, należą do wszystkich mieszkańców Skulny. — Popatrzył na sędziów błagalnym wzrokiem. — To niesprawiedliwe, żebyśmy bez powodu oddali skrzydła tej dziewczynie z Południa i bez powodu zmniejszyli liczbę lotników na Skulny do dwóch. Posłuchajcie mnie. Gdyby Garth czuł się dobrze, obroniłby prawo do posiadania skrzydeł w walce z każdym przeciwnikiem i nie doszłoby do takiej sytuacji. Gdyby był chory i przyszedł do mnie, aby mi to wyznać, tak jak nakazuje prawo lotnicze, do tej pory znaleźlibyśmy nowego właściciela skrzydeł, kogoś, kto zachowałby je na rzecz Skulny. Nasza kłopotliwa sytuacja wynika wyłącznie z faktu, iż Garth postanowił ukryć swą chorobę. Czy ukarzecie całą społeczność wyspy tylko dlatego, że jakiś lotnik nie wyjawił tajemnicy?
Maris musiała przyznać, że jego argument jest częściowo uzasadniony. Odniosła wrażenie, że sędziowie również dali się przekonać.
— To, co mówisz, jest prawdą — odezwała się drobna kobieta z Południa. — Ucieszyłabym się, gdyby Południe zyskało nową parę skrzydeł, ale trudno odmówić twemu żądaniu słuszności.
— S'Rella również ma jakieś prawa — upierała się Sena. — Musicie traktować ją sprawiedliwie.
— Jeżeli dacie skrzydła zwierzchnikowi — dorzuciła Maris — odbierzecie jej prawo wyzwania. Przegrywa tylko o jeden kamień. Ma ogromne szansę.
W tym momencie odezwała się S'Rella.
— Nie zasłużyłam na skrzydła — powiedziała niepewnym głosem. — Wstydziłam się swojego dzisiejszego lotu. Ale mogłabym je wygrać, gdybym dostała szansę uczciwej walki, jestem tego pewna. Garth pragnie, żebym walczyła.
Shalli westchnęła.
— S'Rello, moja droga, to nie jest takie proste. Nie możemy tylko ze względu na ciebie rozpoczynać całego turnieju od nowa.
— Ona powinna dostać skrzydła — burknął sędzia z Wysp Zewnętrznych. — Patrzcie, już dzisiaj wrzucam kamyk na jej korzyść. Teraz mamy wynik sześć do sześciu. Kto jeszcze? — Popatrzył na resztę.
— Nie będziemy wrzucać żadnych kamyków — warknął zwierzchnik. — A poza tym nie można urządzać pojedynku, w którym bierze udział tylko jeden lotnik. — Skrzyżował ramiona na piersiach i rozsiadł się na krześle, gniewnie spoglądając na resztę.
— Obawiam się, że muszę głosować zgodnie z wolą zwierzchnika — powiedziała sędzina z Południa — W przeciwnym razie mogę zostać oskarżona o niesprawiedliwe faworyzowanie sąsiadki.
Zostały jeszcze Shalli i kobieta ze Wschodu. Obie wahały się.
— Czy nie ma sposobu, żeby oddać sprawiedliwość wszystkim stronom? — pytała Shalli.
Maris popatrzyła na S'Relle i dotknęła jej ramienia.
— Czy naprawdę chcesz polecieć jeszcze raz, aby spróbować wywalczyć te skrzydła?
— Tak — odparła S'Rella. — Chcę je zdobyć uczciwie. Pragnę na nie zasłużyć, bez względu na to, co mówi Val.
Maris skinęła głową i ponownie zwróciła się do sędziów.
— Wobec tego mam dla was propozycję — oświadczyła. — Zwierzchniku, masz na Skulny jeszcze dwóch lotników. Czy uważasz, że są wystarczająco dobrzy?
— Tak — rzekł podejrzliwie. — A o co chodzi?
— Tylko o następującą rzecz: proponuję, żebyś wznowił turniej. Zachowaj dotychczasową punktację, według której S'Rella przegrywa jednym kamykiem. Ponieważ jednak Garth nie może latać, wyznacz jego zastępcę. Niech jeden z twoich lotników założy jego skrzydła. Jeżeli ten zastępca wygra, wówczas Skulny zachowuje skrzydła, a ty przekażesz je wybranemu przez siebie człowiekowi. Jeżeli zwycięży S'Rella, hm, wtedy powróci na Południe jako lotniczka i nikt nie będzie mógł tego kwestionować. Co na to powiesz?
Zwierzchnik namyślał się przez chwilę.
— No cóż — rzekł. — Mógłbym się na to zgodzić. Jirel może polecieć zamiast Gartha. Jeżeli ta dziewczyna zdoła ją prześcignąć, to będzie znaczyło, że zasłużyła na skrzydła, aczkolwiek z pewnością mnie nie uszczęśliwi.
Jego słowa przyniosły Shalli wyraźną ulgę.
— Wyborny pomysł — oznajmiła z uśmiechem. — Wiedziałam, że gdy potrzebne jest rozsądne wyjście, można liczyć na Maris.
— Czy zatem sprawa jest ustalona? — zapytała dziewczyna ze Wschodu.
Wszyscy sędziowie przytaknęli, z wyjątkiem mężczyzny z Wysp Zewnętrznych, który potrząsnął głową i mruknął:
— Ta dziewczyna powinna dostać skrzydła. Przecież facet spadł do oceanu. — Nie protestował jednak zbyt głośno.
Na dworze w chłodnym, nocnym powietrzu mżył deszcz, lecz mimo to Sena nakazała swoim towarzyszkom, aby przystanęły. Wyglądała na zaniepokojoną.
— S'Rello — powiedziała, wspierając się na lasce. — Jesteś pewna, że tego chcesz? W ten sposób możesz utracić skrzydła. O Jirel mówi się, że jest dobrą lotniczka. Poza tym być może zdołałybyśmy przekabacić sędziów, gdybyśmy sprzeczały się z nimi dłużej.
— Nie — odparła ponuro S'Rella. — Nie, chcę, żeby to się odbyło właśnie w taki sposób.
Sena długo patrzyła jej w oczy i w końcu skinęła głową.
— Dobrze — stwierdziła, usatysfakcjonowana. — W takim razie wracajmy do domu. Jutro trzeba będzie trochę polatać.
W trzecim dniu zawodów Maris zbudziła się przed świtem. Chłód i mrok wytrąciły ją z równowagi. Uświadamiała sobie, że coś jest nie w porządku. Ktoś dobijał się do drzwi.
— Maris — odezwała się śpiąca na sąsiednim łóżku S'Rella. — Mam otworzyć?
Maris nie widziała jej. Do świtu było jeszcze dużo czasu, a poza tym nie paliła się żadna świeca.
— Nie — szepnęła Maris. — Cicho. — Bała się. Walenie w drzwi nie ustawało ani na chwilę. Przypomniała sobie martwe dzięcioły, które im podrzucono, i zastanawiała się, kto stoi po drugiej stronie drzwi o tej porze i z tak wściekłą zawziętością usiłuje skłonić gospodynie do ich otwarcia. Wygramoliła się z łóżka i poczłapała przez pokój. Pomimo ciemności zdołała odszukać ostre narzędzie, którego użyła do odcięcia ptaków. Ot, zwykły nożyk, nie nadający się do walki, ale poczuła się pewniej. Tak wyposażona, odważyła się podejść do drzwi.
— Kto tam? — zapytała. — Kto tam?
Walenie ustało.
— Raggin — odezwał się ktoś tubalnym głosem. Maris nie wydawał się znajomy.
— Raggin? Nie znam żadnego Raggina. Czego chcesz?
— Jestem z Żelaznej Siekiery — powiedział nieznajomy. — Znasz Vala? Tego, który się u mnie zatrzymał?
Maris przestała się bać i natychmiast otworzyła drzwi. Mężczyzna widoczny w gwiezdnej poświacie był chudy i przygarbiony. Miał haczykowaty nos i niechlujny zarost. Nagle Maris przypomniała sobie, kim jest: barmanem z tawerny Vala.
— O co chodzi? Stało się coś złego?
— Właśnie zamykałem, a twój przyjaciel wciąż się nie pojawiał. Myślałem, że przygruchał sobie jakąś ładną dziewczynę, ale znalazłem go przed tawerną, leżącego na plecach. Ktoś go mocno pobił.
— Val — wydusiła S'Rella, podbiegłszy do drzwi. — Gdzie on jest?
— Jest na górze, w swoim pokoju — odparł Raggin. — Jakoś go tam zawlokłem po schodach. Nie było to łatwe. Ale przypomniałem sobie, że ma znajomych w tych okolicach, więc pomyślałem sobie, że popytam, i przysłali mnie tutaj. Wybierzesz się ze mną? Nie wiem, co z nim teraz zrobić.
— Idę natychmiast — powiedziała Maris. — S'Rello, ubieraj się. — Sięgnęła po własne rzeczy, szybko je nałożyła i ruszyła wraz ze S'Rella nadmorską drogą. Zabrała latarnię. Część drogi prowadziła między stromymi skałami. Potknięcie w ciemnościach mogło się zakończyć tragicznie.
W tawernie nie paliły się światła, a rolety pospuszczano. Drzwi wejściowe były zaryglowane od wewnątrz ciężką drewnianą belką. Raggin zostawił dziewczęta na dworze, a sam okrążył budynek, żeby, jak się wyraził, udać się do środka „tajnym przejściem". Kiedy otworzył drzwi od wewnątrz, oznajmił:
— Muszę dobrze zamykać, dookoła kręci się mnóstwo podejrzanych typów. Nie uwierzyłybyście, lotniczki, jakich miewam klientów.
Nie zwracały uwagi na to, co mówił. S'Rella wbiegła po schodach do pokoju, który czasami dzieliła z Valem. Kiedy Maris ją dogoniła, S'Rella już zapalała świecę przy łóżku.
W niedużym pomieszczeniu zamigotało czerwone światło. Postać, skulona pod kocem, poruszyła się i jęknęła niczym ranne zwierzę. S'Rella odstawiła świecę i odkryła leżącego.
Val zauważył dziewczynę i wydawało się, że ją rozpoznaje, gdyż kurczowo chwycił jej dłoń lewą ręką. Jednak gdy usiłował się odezwać, z jego gardła wydobył się tylko zduszony jęk.
Maris zrobiło się niedobrze. Mężczyzna miał liczne obrażenia na głowie i ramionach, jego twarz była opuchnięta i posiniaczona. Po policzkach nadal ściekała mu krew, której plamy zastygły na koszuli i na brodzie. Z ust także pociekła mu krew, gdy chciał się odezwać.
— Val! — krzyknęła z płaczem S'Rella. Dotknęła czoła mężczyzny, a wtedy on cofnął rękę i usiłował do niej coś powiedzieć.
Maris podeszła bliżej.
Val mocno przyciskał S'Relle lewą ręką i ciągnął ją ku sobie, ale jego prawe ramię nadal bezwładnie spoczywało na prześcieradle, a w dodatku utworzyła się pod nim kałuża krwi. Ramię było dziwacznie wykręcone, a kurtka podarta i zakrwawiona. S'Rella uklękła po prawej stronie i delikatnie dotknęła obolałej kończyny. Val krzyknął tak głośno, że S'Rella odskoczyła z przerażeniem. Dopiero wówczas Maris zauważyła, że ze strzępów odzieży sterczy kość.
Raggin stał w drzwiach i obserwował całą scenę.
— On ma złamane ramię, nie dotykajcie go — powiedział — bo będzie wył. Szkoda, że nie słyszałyście, jak wrzeszczał, kiedy go tu wnosiłem. Myślę, że nogę też ma złamaną, ale nie jestem tego pewny.
Val uspokoił się, ale nadal oddychał nieregularnie, odczuwając wyraźny ból. Maris dźwignęła się na nogi.
— Dlaczego nie wezwałeś uzdrowiciela? — zapytała Raggina. — Dlaczego nie dałeś mu żadnego środka przeciwbólowego?
Raggin cofnął się zdziwiony, jakby tego rodzaju pomysły nigdy dotąd nie przychodziły mu do głowy.
— Przecież sprowadziłem ciebie, prawda? A kto zapłaci temu uzdrowicielowi? On na pewno nie. Nie ma tylu pieniędzy. Przeszukałem jego rzeczy.
Maris zacisnęła pięści i usiłowała nie stracić panowania nad sobą.
— Masz w tej chwili pójść po uzdrowiciela — oznajmiła. — I nie obchodzi mnie, czy będziesz musiał przebiec dziesięć mil. Zrobisz to szybko, a jeśli nie, to przysięgam, że pogadam ze zwierzchnikiem i doprowadzę do zamknięcia tej knajpy.
— Lotnicy. — Barman splunął. — Zgrywacie ważnych, co? No cóż, pójdę, ale kto zapłaci temu uzdrowicielowi? Chciałbym to wiedzieć, a on też będzie tym zainteresowany.
— Niech cię wszyscy diabli — odparła Maris. — Ja zapłacę, do diabła, ja to zrobię. Ten człowiek jest lotnikiem i jeśli kości mu się dobrze nie zrosną, jeśli nie poddamy go odpowiedniej kuracji, to już nigdy nie będzie latał. A teraz ruszaj w drogę!
Raggin po raz ostatni spojrzał na nią ze skwaszoną miną r i skierował się na schody. Maris wróciła do łóżka chorego. Val jęczał i usiłował zmienić pozycję, ale każdy ruch wywoływał rozdzierający ból.
— Czy nie możemy mu jakoś pomóc? — zapytała S'Rella, zerknąwszy na Maris.
— Tak — rzekła Maris. — Ostatecznie jesteśmy w tawernie. Zejdź na dół i przynieś kilka butelek. Alkohol powinien trochę zmniejszyć ból do czasu przybycia uzdrowiciela.
S'Rella skinęła głową i ruszyła do drzwi.
— Co mam przynieść? — zapytała. — Wino?
— Nie, potrzebujemy czegoś mocniejszego. Poszukaj jakiejś brandy. Albo może tej wódki z Poweet, jak ona się nazywa… Robi się ją ze zboża i ziemniaków…
S'Rella jeszcze raz kiwnęła głową i zbiegła na dół. Niebawem wróciła z trzema butelkami miejscowego trunku oraz nie oznakowaną flaszką, z której wydobywał się ostry, silny zapach.
— Musi być mocna — zawyrokowała Maris. Najpierw sama spróbowała wódki, a potem kazała S'Relli przytrzymać głowę Vala i wlała mu do ust kilka kropel. Odniosły wrażenie, że mężczyzna pije chętnie, toteż poiły go na zmianę.
Kiedy ponad godzinę później Raggin wreszcie wrócił z uzdrowicielem, Val był już nieprzytomny.
— Oto wasz uzdrowiciel — rzekł barman. Wziął do ręki jedną ze stojących na podłodze pustych butelek i dodał: — Za to również zapłacisz, lotniczko.
Uzdrowiciel nastawił Valowi kończyny (Raggin miał słuszność — noga również była złamana, choć nie tak fatalnie jak ręka), unieruchomił je i nałożył opatrunek na opuchniętą twarz mężczyzny, a na koniec wręczył Maris buteleczkę ciemnozielonego płynu.
— To lepsze niż brandy — oświadczył. — Zmniejszy ból i pozwoli mu zasnąć. — To rzekłszy, wyszedł, zostawiając Maris i S'Relle z Valem.
— To zrobili lotnicy, prawda? — płaczliwym tonem zapytała S'Rella, gdy usiadły w zadymionym pomieszczeniu, w którym paliła się świeczka.
— Złamano rękę i nogę po jednej stronie — gniewnie zauważyła Maris. — To wygląda na robotę lotnika. Nie sądzę jednak, żeby któryś z nich mógł tego dokonać osobiście, ale podejrzewam, że to lotnik zlecił pobicie. — Nagle wpadł jej do głowy pewien pomysł. Podeszła do zakrwawionej garderoby Vala w kącie i uważnie ją przetrząsnęła. — Hmm. Tak myślałam. Nie ma jego noża. Może go zabrali albo wypadł Valowi z ręki.
— Mam nadzieję, że pociął napastnika, kimkolwiek on był — powiedziała S'Rella. — Myślisz, że to zrobił Corm? Przecież Val miał jutro zabrać mu skrzydła.
— Dzisiaj — ze smutkiem zauważyła Maris, spoglądając na okno. Po wschodniej stronie nieba zaczynało świtać. — Jednak nie sądzę, żeby to był Corm. Oczywiście Corm zniszczyłby Vala z wielką chęcią, gdyby tylko mógł, ale on uczyniłby to zgodnie z prawem. Corm jest zbyt dumny, żeby uciekać się do bicia.
— W takim razie kto? Maris potrząsnęła głową.
— Nie wiem, S'Rello. Zapewne jakiś chory osobnik. Może któryś z przyjaciół Corma lub Ari. Albo Arak czy jeden z jego przyjaciół. Val miał wielu wrogów.
— Chciał, żebym z nim poszła — powiedziała S'Rella. — A ja wybrałam się z wizytą do Gartha. Gdybym mu towarzyszyła, nie doszłoby do tego wszystkiego.
— Gdybyś z nim poszła, prawdopodobnie również leżałabyś połamana i zakrwawiona — zauważyła Maris. — S'Rello, kochanie, przypomnij sobie te martwe ptaki, która nam podrzucono. W ten sposób chcieli nam coś powiedzieć. Ty także jesteś jednoskrzydłą. — Zerknęła na jaśniejące niebo. — I ja też. Może już pora, żebym to przyznała. Jestem lotniczką tylko w połowie i tak już będzie zawsze. — Uśmiechnęła się do S'Relli. — Myślę jednak, że najważniejsze jest to, o którą połowę chodzi.
S'Rella była zdezorientowana.
— No, ale dość już tego gadania — powiedziała Maris. — Masz jeszcze kilka godzin do rozpoczęcia turnieju i chcę, żebyś spróbowała się przespać. Dzisiaj musisz wygrać walkę o skrzydła, pamiętasz?
— Nie mogę — zaprotestowała S'Rella. — Nie w takim momencie.
— Właśnie teraz — odparła Maris. — Ktoś, kto pobił Vala, z pewnością byłby zachwycony, gdyby się dowiedział, że przez to i ty utraciłaś skrzydła. Chcesz tego?
— Nie — rzekła S'Rella.
— Wobec tego idź spać.
Nieco później, gdy S'Rella była pogrążona we śnie, Maris ponownie spojrzała na okno. Słońce prawie już wzeszło, a jego czerwoną tarczę przesłaniały smugi ciemnych chmur. Zapowiadał się pogodny, wietrzny dzień. Wymarzona pogoda na latanie.
Kiedy Maris i S'Rella przybyły na miejsce zawodów, pojedynek trwał już w najlepsze. Spóźniły się, gdyż Raggin zażądał od nich w tawernie, by natychmiast uregulowały rachunek Vala, i długo musiały się z nim wykłócać, żeby go przekonać, iż na pewno otrzyma zapłatę. Przymuszony przez Maris zgodził się opiekować Valem i nie wpuszczać nikogo na górę.
Sena znajdowała się tam, gdzie w poprzednie dni — w pobliżu sędziów — i obserwowała pierwsze pary zawodników, którzy lecieli do bram. Maris kazała S'Relli dołączyć do kolegów z Drewnianych Skrzydeł, a sama wbiegła na skałę. Sena powitała ją z wyraźną ulgą.
— Maris! — wykrzyknęła. — Martwiłam się, że coś się stało. Nikt nie wiedział, dokąd poszłyście. Czy S'Rella i Val są z tobą? Zaraz przyjdzie pora. Sher startuje następna.
— S'Rella jest gotowa do lotu — odparła Maris. Opowiedziała Senie o Valu.
Miała wrażenie, że w trakcie tej opowieści nauczycielka traci wszystkie siły i całą witalność. Jej zdrowe oko zaszkliło się łzami. Wsparła się mocniej o laskę i nagle wydała się Maris bardzo stara.
— Nie wierzyłam — wymamrotała słabym głosem. — Nie wierzyłam, nawet gdy zdarzyła się ta straszna historia z ptakami… nawet wówczas nie mieściło się mi w głowie, że odważyliby się na coś takiego. — Jej twarz była szara jak popiół. — Pomóż mi, dziecko. Muszę usiąść.
Maris objęła ją ramieniem i poprowadziła do stolika sędziowskiego. Shalli podniosła oczy.
— Wszystko w porządku? — zapytała z niepokojem.
— Nie — odparła Maris, posadziwszy Senę na krześle. — Val nie będzie dzisiaj latał. — Obróciła się twarzą do sędziów. — Ostatniej nocy został zaatakowany i poturbowany w tawernie, w której wynajmował pokój. Ma złamaną rękę i nogę.
Wszyscy sędziowie byli wstrząśnięci.
— Jakież to okropne — powiedziała Shalli.
Sędzina ze Wschodu zaklęła, mężczyzna z Wysp Zewnętrznych potrząsnął głową, a zwierzchnik Skulny powstał z miejsca.
— To straszne. Nie pozwolę, żeby takie rzeczy działy się na mojej ziemi. Znajdziemy tego, kto to zrobił, obiecuję ci to.
— Zrobił to jakiś lotnik — rzekła Maris. — A przynajmniej zapłacił za to. Złamano Valowi prawą rękę i prawą nogę. Jednoskrzydły. Rozumiesz.
Shalli zmarszczyła brwi.
— Maris, ten czyn jest straszny, ale żaden lotnik nie zdobyłby się na coś podobnego. A jeśli chcesz zasugerować, że Corm…
— Czy masz dowód, że był w to wmieszany jakiś lotnik? — przerwała jej sędzina ze Wschodu.
— Znam tawernę, w której nocował Val Jednoskrzydły — rzekł zwierzchnik. — To była Żelazna Siekiera, prawda? Okropne miejsce, przychodzi tam najbardziej niewybredna klientela. Każdy mógł paść ofiarą napadu: uczestnik pijackiej bójki, zazdrosny kochanek, skłócony hazardzista. Wiem, że w tej knajpie wydarzylo się mnóstwo napadów.
Maris spojrzała na niego gniewnie.
— Nigdy nie odnajdziesz człowieka, który to zrobił, choćbyś obiecywał sto razy — oświadczyła. — Ale to nie jest najważniejsze. Dziś wieczorem chcę odnieść Valowi skrzydła.
— Skrzydła? Valowi?
— Obawiam się, że musi poczekać do następnego roku i spróbować jeszcze raz — odezwała się sędzina z Południa. — Przykro mi, że został ranny w chwili, gdy był tak bliski zwycięstwa.
— Bliski? — powtórzyła Maris. Spojrzawszy na stół, dostrzegła skrzynkę, podniosła ją i mocno nią potrząsnęła. — Dziewięć czarnych kamieni i jeden biały. To więcej niż blisko. Val zwyciężył. Nawet gdyby przegrał dzisiaj zero do pięciu, i tak zwyciężył.
— Nie — z uporem oświadczyła Shalli. — Corm zasługuje na otrzymanie szansy. Nie pozwolę, żebyś go jej pozbawiała na rzecz Jednoskrzydłego, choć bardzo mu współczuję. Corm doskonale lata przez bramy. Mógłby wygrać dziesięć do zera, otrzymując po dwa kamyki od każdego z nas, i wówczas zachowałby swoje skrzydła.
— Dziesięć do zera — powtórzyła Maris. — Jakie jest prawdopodobieństwo takiego wyniku?
— Istnieje taka możliwość — odparła Shalli.
— Istnieje — powtórzyła sędzina ze Wschodu. — Nie możemy przyznać zwycięstwa Jednoskrzydłemu. To byłoby niesprawiedliwością wobec Corma, który lata znakomicie od wielu lat. Sądzę, że musimy ogłosić przegraną Vala walkowerem.
Ludzie za stołem zgodnie pokiwali głowami, ale Maris tylko się uśmiechnęła.
— Obawiałam się, że zajmiecie takie stanowisko. — Oparła ręce na biodrach i wyzywająco spojrzała na sędziów. — Jednak Val będzie miał swoje skrzydła. Na szczęście istnieje precedens.
Ustanowiliście go wczoraj wieczorem, dla S'Relli i Gartha. Zachowajmy punktację i kontynuujmy rozgrywkę. Wezwijcie Corma. J a polecę w zastępstwie Vala.
I wiedziała, że nie spotka się z odmową.
Maris wzięła skrzydła i dołączyła do tłumu zawodników; czekała niecierpliwie się i okazywała coraz większe zdenerwowanie.
Bramy wzniesiono podczas nocy. Składały się z dziewięciu prymitywnych konstrukcji, mocno osadzonych w piasku i wymagających serii trudnych zakrętów i zmian kursu. Pierwsza brama znajdowała się zaraz nad skałą lotników. Składała się z dwóch wysokich drewnianych tyczek, mierzących po kilkanaście metrów i wbitych w piasek w odległości piętnastu metrów. Do czubków tyczek była przywiązana lina.
Żeby zdobyć punkty, lotnik musiał przelecieć przez bramę. Było to dość łatwe, ale następna brama znajdowała się zaledwie kilka metrów dalej, na plaży, i to nie w prostej linii, toteż zawodnik musiał błyskawicznie skręcić, żeby w nią wlecieć. Ponadto druga brama była trochę mniejsza — tworzyły ją nieco krótsze tyczki, które ustawiono bliżej siebie. Kolejne odcinki również nastręczały sporo trudności; z mielizny trzeba było wracać na ląd, to zaś wymagało gwałtownego manewrowania skrzydłami, a każda brama była mniejsza od poprzedniej. Tyczki ostatniej, dziewiątej bramy miały zaledwie po dwa i pół metra wysokości, a odstęp między nimi wynosił tylko nieco ponad sześć metrów, podczas gdy rozłożone skrzydła lotnika były szerokie na sześć metrów. Nikomu nie udało się pokonać więcej niż siedem bram, zresztą, nawet i taki lot był nie lada wyczynem. Tego ranka najlepszy wynik osiągnął fenomenalny Lane, który zdołał przelecieć przez siedem bram.
Zgodnie z tradycją, w tej konkurencji pierwsi startowali pretendenci. Dzięki temu lotnicy wiedzieli, o ile muszą być lepsi od swych rywali. Niosąc skrzydła na ramionach, Maris obserwowała starania drewnianoskrzydłych.
Sher skoczyła ze skały ku pierwszej bramie i pokonała ją, ledwo mieszcząc się pod liną. Następnie gwałtownie skręciła w kierunku drugiej bramy, lecz nadal opadała, i to o wiele za szybko. Przerażona, szybko odchyliła się do pozycji horyzontalnej, żeby nie wyrżnąć w ziemię, a potem nagle zaczęła się wznosić i zamiast skierować się między tyczki, przeleciała nad bramą. Lotniczka, która została wyzwana przez Sher, pokonała tylko dwie bramy, lecz to wystarczyło, żeby wygrać pojedynek.
Leya obserwowała Sher i postanowiła wybrać inną strategię. Skoczyła ze skały i zatoczyła nad plażą duże koło. Opadała stopniowo i pokonała pierwszą bramę, lecąc prosto, a nie w dół. Zaczęła skręcać na długo przed wleceniem w pierwszą bramę i kołyszącym, pełnym wdzięku ruchem ominęła jedną tyczkę, starając się już w tym momencie skierować do drugiej bramy. Przeleciała przez nią gładko, szykując się do kolejnego, ostrzejszego, bardziej wymagającego zakrętu pod wiatr. Zdołała pokonać trzecią bramę, ale nie udało jej się wykonać kolejnego manewru i spokojnie poleciała na morze, ominąwszy czwartą bramę szerokim łukiem. Mimo to kilku widzów zgotowało dziewczynie owację, a jej przeciwnik zaliczył tylko dwie bramy i zbyt gwałtownie wylądował na piasku. Zatem Leya osiągnęła pierwszy sukces, który nie wystarczył jednak do zdobycia skrzydeł.
Obwoływaczka zapowiedziała pojedynek Damena i Araka. Obaj mieli kłopoty. Damen pokonywał bramy zbyt szybko i gdy minął drugą, nie zdążył skręcić w stronę trzeciej. Arak przeleciał przez drugą bramę zbyt wysoko i zawadził o linę górną krawędzią skrzydła. To wystarczyło, żeby stracił równowagę i zboczył z kursu. Remis pozwolił mu jednak zachować skrzydła.
Ku zdziwieniu Maris, Kerr również zdołał wywalczyć remis. Naśladując Leyę, pokonał pierwszą bramę w pozycji horyzontalnej, zaczął skręcać i dość łatwo zaliczył drugą bramę. Jednakże, podobnie jak Leya, miał kłopoty ze skręceniem pod wiatr i, w przeciwieństwie do niej, nie dał rady przelecieć przez trzecią bramę. Gwałtownie zarył w piasek w odległości kilku metrów od bramy. Ze wszystkich stron przybiegły dzieci lądowców, żeby mu pomóc zdjąć skrzydła. Jon z Culhall próbował uniknąć losu Kerra, utrzymując dużą wysokość, ale zanadto wychylił się w prawo i nie zdołał trafić w trzecią bramę.
— Corm z Amberly Mniejszej! — krzyknęła obwoływaczka. — Val Jednoskrzydły, Val z Południowego Arrenu! — Po chwili dorzuciła: — Maris z Amberly Mniejszej, lecąca w zastępstwie Vala, Maris z Amberly Mniejszej!
Maris stanęła na skale lotników. Pomocnicy rozkładali jej skrzydła i odblokowywali każdą rozporę. Kilkadziesiąt metrów dalej znajdował się Corm, któremu pomagano w ten sam sposób. Maris zerknęła na niego i napotkała jego ciemne, wyraziste oczy. — Maris Jednoskrzydła! — zawołał z goryczą. — Na co ci przyszło? Cieszę się, że Russ tego nie doczekał.
— Russ byłby dumny! — Maris poczuła wściekłość, choć wiedziała, że nie powinna tracić opanowania. Gniew mógł ją przywieść do nieostrożności, a to pomogłoby Cormowi. Siedem lat temu pokonała go w znacznie bardziej zaciętym pojedynku. Była pewna, że zdoła tego dokonać i tym razem. Należało jedynie wykazać precyzję, opanowanie, refleks i wyczucie wiatru, a tych cech nigdy jej nie brakowało.
Jej skrzydła były szerokie i napięte, a ich metaliczna powierzchnia cicho szumiała w zetknięciu z wiatrem. Maris była w świetnym nastroju i wierzyła w siebie. Wyciągnęła ręce do góry, złapała nimi uchwyty, pobiegła, skoczyła i wzbiła się w powietrze. Unosiła się coraz wyżej, zrobiła pętlę ot tak, dla przyjemności, a potem zaczęła pikować. Szybowała w dół, przemieszczając się zgodnie z podmuchami wiatru, a jednocześnie przechylając się w taki sposób, żeby móc przelecieć pierwszą bramę. Gdy gwałtownie skręciła i minęła pierwszą parę tyczek, jej skrzydła utworzyły srebrzystą linię tuż pod nimi, ale Maris ustabilizowała lot i przechyliła się w drugą stronę, dzięki czemu swobodnie pokonała następną bramę. W takich chwilach nie myślało się racjonalnie; liczyło się wyczucie podmuchów, to, że kochało się latanie, miało się instynkt, refleks i znajomość wiatru, a Maris sama była wiatrem. Przejście trzeciej bramy wymagało gwałtownego skrętu pod wiatr, ale Maris zrobiła to sprawnie, a potem wykonała pętlę nad wodą, żeby pod właściwym kątem zbliżyć się do czwartej bramy. Pokonała ją, podobnie jak piątą, przed którą musiała tylko powoli skręcić z wiatrem, a szósta brama znajdowała się zaraz potem i nie wymagała gwałtownych manewrów. Ze względu na jej nieduże rozmiary Maris trochę obniżyła lot i sunęła nad piaskiem, napinając skrzydła, przy akompaniamencie entuzjastycznych okrzyków widzów.
W chwilę później było już po wszystkim.
Gdy tylko zamajaczyła przed nią szósta brama, nagle natrafiła na zimny, spychający w dół podmuch, który nie miał prawa wystąpić w tym miejscu. Chwycił ją na ułamek sekundy, ale to wystarczyło, żeby otarła się skrzydłami o ziemię, a potem zaryła nogami w mokry piasek i sunęła po wybojach, aż w końcu zatrzymała się w cieniu pechowej bramy.
Zobaczyła jasnowłosą dziewczynkę, która podbiegła do niej i pomogła jej wstać, a potem zaczęła składać skrzydła. Maris była zadyszana i rozbawiona. Zaliczyła pięć bram. Wynik nie najlepszy tego dnia, ale całkiem przyzwoity. Corm miał do Vala tak dużą stratę, że nie zdołałby jej wyprzedzić. Musiałby całkowicie ją pognębić, odnieść druzgocące zwycięstwo, dostać od każdego z sędziów po dwa kamyki, a na to nie było go stać.
On sam zdawał sobie z tego sprawę. Zniechęcony jej dobrym lotem, nawet się nie starał jej dorównać. Zatrzymał się już na czwartej bramie, co oznaczało zdecydowany triumf Maris, a zarazem Vala. Kiedy kroczyła po plaży ze złożonymi skrzydłami, czuła ogromne podniecenie.
Na całym wybrzeżu rozbrzmiewały okrzyki obwoływaczek. S'Rella stała z uniesioną głową na skraju urwiska. Metaliczna powierzchnia jej skrzydeł błyszczała w słońcu. Za jej plecami Maris dostrzegła szczupłą, muskularną, ciemnowłosą Jirel ze Skulny.
S'Rella skoczyła. Maris przystanęła, żeby ją obserwować. Była całym sercem z nią i przepełniała ją wielka nadzieja. S'Rella przechyliła się i zatoczyła koło. Leciała spokojnie, nie decydując się na szaleńczy pęd w stylu Maris, a potem płynnie poszybowała w dół. Stosowała tę samą taktykę co Leya i Kerr. Przeleciała przez pierwszą bramę, wykonała skręt, przybrała pozycję horyzontalną, zatoczyła koło w przeciwnym kierunku — Maris miała wrażenie, że na minutę wstrzymała oddech — pokonała drugą bramę, a potem skręciła pod wiatr. Gwałtowność tego manewru można było porównać z pchnięciem noża. Miało się wrażenie, że wiatr zmienia kierunek na jej rozkaz. Następnie S'Rella pokonała trzecią bramę i nie tracąc ani na chwilę panowania nad lotem, minęła czwartą parę tyczek. Ludzie wstawali i wznosili entuzjastyczne okrzyki. Piąta brama okazała się dla niej równie łatwa jak dla Maris, a po chwili zaczęła się zbliżać do szóstej, tej, której Maris nie udało się przelecieć. Skrzydła trochę się zachwiały, ale potem przestały drżeć i S'Rella znalazła się wyżej niż Maris; zimny podmuch wstrząsnął nią, ale nie zmusił do opadnięcia na ziemię, i po chwili, przy akompaniamencie okrzyków, pokonała również szóstą bramę. Siódma wymagała błyskawicznego przechylenia się pod ściśle określonym kątem. S'Relli udało się wykonać ten manewr, a potem czekała ją ósma brama… Okazała się nieco za wąska, a S'Rella zbytnio wychyliła się w jedną stronę i zawadziła lewym skrzydłem o tyczkę. Rozległ się trzask rozbijanych podpórek i tyczek, a potem S'Rella runęła jak długa na ziemię.
Maris była jedną z wielu osób, które do niej podbiegły.
Kiedy dotarła na miejsce, S'Rella już siedziała z zaczerwienioną od wiatru twarzą, ciężko dysząc. Otaczali ją lądowcy, którzy zachrypniętymi z emocji głosami serdecznie jej gratulowali. Dzieci cisnęły się do niej, żeby dotknąć jej skrzydeł, a ona ciągle się śmiała.
Maris przepchnęła się przez tłum i objęła S'Relle.
— Nic ci nie jest? — zapytała dziewczynę, która potrząsnęła głową, nie przestając się śmiać. — To dlaczego…?
S'Rella pokazała jej skrzydło, to samo, którym uderzyła w bramę. Metaliczna, dosłownie niezniszczalna tkanina była nietknięta, ale rozpora uległa złamaniu.
— To łatwo da się naprawić — zauważyła Maris. — Nie powinno być z tym żadnego kłopotu.
— Nie widzisz? — zapytała S'Rella, gwałtownie wstając. Jej prawe skrzydło podskoczyło, napięte i rozedrgane, ale lewe bezwładnie zwisało, a srebrzysty materiał ciągnął się po piasku.
Maris spojrzała na nie i zaczęła się śmiać.
— Jednoskrzydła! — zawołała. Po chwili padły sobie ze śmiechem w ramiona.
— Jirel nie przyniosła ci wstydu — powiedziała Maris podczas wieczornej rozmowy z Garthem przy kominku. Garth doszedł do siebie; wyglądał lepiej i znowu popijał piwo. — Wspaniale cię zastępowała, przeleciała przez pięć bram, nie była gorsza ode mnie. No, ale pięć oczywiście nie równa się siedem, to nie wystarczyło do zwycięstwa. Nawet zwierzchnik nie mógłby ogłosić remisu.
— Dobrze — powiedział Garth. — S'Rella zasługuje na skrzydła. Lubię S'Relle. Niech obieca, że również mnie odwiedzi.
Maris uśmiechnęła się.
— Przekonam ją — oświadczyła. — Żałuje, że nie mogła tu przyjść dzisiaj, ale chciała od razu zobaczyć się z Valem. Dołączę do niej, kiedy wyjdę od ciebie. Nie będzie to przyjemne, ale… — Westchnęła.
Garth wypił spory haust piwa i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w ogień na kominku.
— Żal mi Corma — rzekł. — Nigdy za nim nie przepadałem, ale on naprawdę dobrze latał.
— Nie martw się — odparta Maris. — Jest rozgoryczony, ale otrząśnie się z tego. Zaawansowana ciąża Shalli wkrótce uniemożliwi jej latanie i Corm przez kilka miesięcy będzie mógł korzystać ze skrzydeł żony. O ile go znam, zapewne skłoni ją do dzielenia się z nim skrzydłami nawet po przyjściu na świat dziecka. A w przyszłym roku może rzucić komuś wyzwanie. I na pewno nie wybierze Vala. Corm nie jest taki głupi. Założę się, że skłoni do walki kogoś takiego jak Jon z Culhall.
— Ach, jeśli ci przeklęci lekarze kiedykolwiek mnie uzdrowią, to sam będę mógł wyzwać Jona — rzekł Garth.
— W przyszłym roku Jon będzie miał wzięcie — zgodziła się Maris. — Nawet Kerr chce ponownie się z nim zmierzyć, aczkolwiek wątpię, by Sena za niego poręczyła, dopóki młodzieniec nie nabierze większej wprawy. Za rok będzie mogła wybierać spośród bardziej obiecujących kandydatów. Dzięki podwójnemu zwycięstwu S'Relli i Vala akademia Drewniane Skrzydła nagle znowu osiągnęła sukces. Niedługo Sena nie będzie wiedziała, co robić z napływającymi studentami. — Maris zachichotała. — Poza tym nie tylko ty i Corm zostaliście pokonani. Ban z Poweet straciła skrzydła w pozarodzinnej rozgrywce, a Big Hara przegrała z własną córką.
— Zgraja byłych lotników — burknął Garth.
— I mnóstwo jednoskrzydłych — dodała z uśmiechem Maris. — Świat się zmienia, Garth. Kiedyś mieliśmy tylko lotników i lądowców.
— Tak — powiedział Garth i pociągnął kolejny łyk piwa. — Potem ty wszystko pomieszałaś. Latający lądowcy i uziemieni lotnicy. Do czego to wszystko doprowadzi?
— Nie wiem — odparła Maris. Wstała. — Chętnie zostałabym dłużej, ale muszę pogadać z Valem, a poza tym już od dawna powinnam być na Amberly. Zważywszy na to, że Shalli jest w ciąży, a Corm nie ma skrzydeł, zwierzchnik bez wątpienia zamęczy mnie robotą. Ale znajdę czas na odwiedziny, obiecuję.
— Dobrze. — Garth uśmiechnął się. — Życzę dobrego lotu. f Kiedy wyszła, krzyknął do Riesy, żeby mu przyniosła następny kufel piwa.
Val leżał wsparty o poduszki. Głowę miał podniesioną w taki sposób, aby mógł przyjmować pokarmy. W lewej ręce trzymał łyżkę, którą jadł zupę. S'Rella siedziała obok niego z miską. Oboje podnieśli oczy na widok Maris, a Valowi zadrżała ręka i rozlał gorącą zupę na piersi. Zaklął. S'Rella pomogła mu wytrzeć plamę.
— Val — spokojnie przywitała się Maris i kiwnęła głową. Położyła na podłodze skrzydła, które niegdyś należały do Corma z Amberly Mniejszej. — Twoje skrzydła.
Opuchlizna powoli zaczynała schodzić Valowi z twarzy i wyglądał prawie normalnie, z wyjątkiem obrzmiałych warg, które zmieniały jego uśmiech w szyderczy grymas.
— S'Rella powiedziała mi, co zrobiłaś — rzekł z dużym wysiłkiem. — Teraz zapewne oczekujesz ode mnie podziękowań.
Maris skrzyżowała ramiona i czekała.
— Wiesz, że pobili mnie twoi przyjaciele lotnicy — powiedział. — Jeżeli kości źle się zrosną, to nigdy nie skorzystam ze skrzydeł, które dla mnie wywalczyłaś. A nawet gdyby zrosły się prawidłowo, nigdy nie będę tak dobry jak kiedyś.
— Wiem o tym — odparła Maris — i bardzo mi przykro. Ale tego nie zrobili moi przyjaciele, Val. Nie wszyscy lotnicy są moimi przyjaciółmi. I nie wszyscy z nich są twoimi wrogami.
— Byłaś na tym przyjęciu — zauważył Val.
Maris kiwnęła głową.
— Twoje życie nie będzie łatwe — stwierdziła. — Jeśli chcesz, odrzucaj ich, poddaj się nienawiści. Albo znajdź takich, którzy są warci przyjaźni. To zależy od ciebie.
— Powiem ci, kogo zamierzam znaleźć — odparł Val. Ludzi, którzy mnie pobili, a następnie tych, którzy im zlecili tę robotę.
— Rozumiem. I co dalej?
— S'Rella znalazła mój nóż — powiedział Val. — Ostatniej nocy upuściłem go w zaroślach, lecz zdołałem jednak pociąć jednego z napastników i z łatwością rozpoznam go po szramie.
— Dokąd się wybierzesz, gdy zrosną ci się kości? — zapytała Maris.
Val sprawiał wrażenie zaskoczonego nagłą zmianą tematu.
— Myślałem o Morskim Zębie. Nasłuchałem się historii o tym, jak bardzo tamtejsza zwierzchniczka chce mieć lotnika. Ale S'Rella twierdzi, że zwierzchnikowi Skulny również na tym zależy. Pogadam z obojgiem, zobaczę, co mi zaproponują.
— Val z Morskiego Zęba — powiedziała Maris. — To ładnie brzmi.
— Moje imię zawsze będzie brzmiało Jednoskrzydły — odparł. — Być może również twoje.
— Lotnicy w połowie — zgodziła się. — Oboje nimi jesteśmy. Ale o którą połowę chodzi? Val, możesz skłonić zwierzchników do licytowania się o twoje usługi. Lotnicy w przeważającej większości będą tobą pogardzali za to, choć niewykluczone, że ci młodsi i chciwsi spróbują pójść w twoje ślady, a tego nie chciałabym oglądać. I możesz zabierać w powietrze nóż, który podarował ci ojciec, aczkolwiek w ten sposób łamiesz jedną z najstarszych i najmądrzejszych lotniczych zasad. Gwałcenie tradycji da lotnikom jeszcze jeden powód, by tobą pogardzać, ale nikt nic nie zrobi. Chcę ci też powiedzieć, że jeśli odnajdziesz człowieka, który kazał cię pobić, i zabijesz go tym nożem, to przestaniesz być Jednoskrzydłym. Lotnicy uznają cię za wyrzutka i pozbawią cię skrzydeł, i żaden zwierzchnik na terenie Przystani Wiatrów nie weźmie cię w obronę i nie da ci prawa lądowania, bez względu na to, jak bardzo' potrzebowałby lotników.
— Chcesz, żebym zapomniał? — zagadnął Val. — Żebym zapomniał o czymś takim?
— Nie — odparła Maris. — Znajdź tego człowieka i zabierz go do zwierzchnika albo zwołaj sąd lotników. Dlaczego to ty masz tracić skrzydła, dom i życie, a nie twój wróg? Czy to taka zła alternatywa?
Val wykrzywił usta w uśmiechu. Maris zauważyła, że stracił również kilka zębów.
— Nie — odparł. — Prawie mi się podoba.
— Wybór należy do ciebie — rzekła Maris. — Nieprędko założysz skrzydła, więc będziesz miał dużo czasu, żeby przemyśleć tę sprawę. Myślę, że jesteś wystarczająco inteligentny, by wykorzystać ten okres. — Popatrzyła na S'Relle. — Muszę wracać na Amberly Mniejszą. Jeśli wybierasz się z powrotem na Południe, będzie ci po drodze. Polecisz ze mną i spędzisz dzień w moim domu?
S'Rella z zapałem pokiwała głową.
— Tak, strasznie bym chciała. To znaczy… jeśli Val wydobrzeje.
— Lotnicy mają niewyczerpany kredyt — odparł Val. — Jeśli obiecam Ragginowi odpowiednio dużo żelaza, będzie mnie pielęgnował lepiej niż mój własny rodzic.
— W takim razie polecę — oznajmiła S'Rella. — Ale jeszcze cię zobaczę, prawda, Val? Teraz oboje mamy skrzydła.
— Tak — rzekł Val. — Leć na swoich skrzydłach. Ja zerknę na własne.
S'Rella pocałowała go i podeszła do Maris. Obie ruszyły do drzwi.
— Maris! — zawołał Val ostro.
Odwróciła się na dźwięk jego głosu. Zdążyła dostrzec, że Val niezdarnie sięga lewą ręką za głowę, pod poduszkę, i z przerażającą szybkością wydobywają na wierzch. Długie ostrze przeszyło powietrze i wbiło się we framugę drzwi, zaledwie kilkadziesiąt centymetrów od głowy Maris. Nóż był czarny, ostry, z ozdobną, obsydianową rękojeścią, lecz nie dość sprężysty; złamał się przy zetknięciu z drzwiami.
Maris musiała wyglądać na przerażoną. Val uśmiechał się.
— Nigdy nie należał do mojego ojca — powiedział. — Mój ojciec nigdy niczego nie miał. Ukradłem ten nóż Arakowi.
Spojrzeli sobie w oczy i Val zaniósł się pełnym goryczy śmiechem.
— Pozbądź się go w moim imieniu, dobrze, jednoskrzydła?
Maris uśmiechnęła się i pochyliła, żeby zebrać połamane kawałki.