Część I Podkop

1

Silos 18


Z sufitów maszynowni sypał się pył wzbity przez towarzyszące kopaniu wibracje. Przewody kołysały się łagodnie. Ruchy grzechotały. A dobiegające z sali generatora hałaśliwe staccato wypełniało powietrze, odbijając się od ścian i przywodząc na myśl czasy, gdy wymagające regulacji maszyny chybotały się niebezpiecznie.

W sercu tego przeraźliwego jazgotu stała Juliette Nichols. Roboczy kombinezon miała rozpięty do pasa, z rękawami związanymi na biodrach, a mieszanka kurzu i potu plamiła jej podkoszulek jak błoto. Juliette opierała się całym ciężarem ciała o koparkę, a jej muskularne ręce drżały, gdy ciężki, metalowy tłok młota pneumatycznego raz po raz uderzał w betonową ścianę silosu osiemnastego.

Czuła wibracje nawet w zębach. Każda kość i każdy staw jej ciała drżał, a stare rany odzywały się bólem. Stojący z boku górnicy, którzy na co dzień obsługiwali maszynę, przyglądali się z niezadowolonymi minami. Juliette odwróciła głowę od kruszonego betonu i dostrzegła, że stoją z rękami skrzyżowanymi na szerokich piersiach, rzucając jej surowe spojrzenia, być może wściekli za to, że przywłaszczyła sobie ich sprzęt. A może za złamanie tabu, za kopanie tam, gdzie kopać nie wolno.

Juliette przełknęła ślinę zmieszaną z piachem i kredą, po czym skupiła uwagę na pękającej ścianie. Istniała również inna możliwość, której nie mogła zignorować. Zginęło przez nią wielu dobrych mechaników i górników. Brutalne walki rozpętały się, kiedy odmówiła czyszczenia. Jak wiele obserwujących ją przy pracy kobiet i mężczyzn straciło najbliższą osobę, najlepszego przyjaciela, członka rodziny? Jak wielu ją obwiniało? Z pewnością nie była w tym odosobniona.

Młot szarpnął się jak żywy; dał się słyszeć brzęk metalu uderzającego o metal. Juliette skierowała szczęki urządzenia na bok, odsłaniając pręty zbrojenia niczym kości zatopione w białej tkance betonu. Wykuła już istny krater w zewnętrznej ścianie silosu. Nad jej głową zwieszał się pierwszy rząd poprzecinanych prętów o końcach wygładzonych palnikiem jak roztopione świeczki. Dwie stopy głębiej tkwiła kolejna warstwa żelaznego zbrojenia — ściany silosu okazały się grubsze niż podejrzewała. Ze zdrętwiałymi kończynami i zszarganymi nerwami pchnęła maszynę na gąsienicach i nakierowała klinowato zakończony tłok na skałę pomiędzy prętami. Gdyby na własne oczy nie widziała schematów — gdyby nie wiedziała, gdzie że istnieją inne silosy — dawno by się już poddała. Miała wrażenie, że przedziera się przez trzewia ziemi. Jej ramiona drżały, jej dłonie się rozmazywały. Atakowała ścianę silosu, pragnąc tylko przebić się przez ten cholerny beton na drugą stronę, na zewnątrz.

Górnicy niespokojnie przestępowali z nogi na nogę. Młot znów zadzwonił o stal, więc Juliette oderwała od nich wzrok, żeby patrzeć gdzie kuje. Skupiła się na białej skale pomiędzy prętami. Ciężkim butem wdusiła dźwignię napędu i z całej siły naparła na maszynę, która z mozołem potoczyła się na zardzewiałych gąsienicach o kolejny cal. Już dawno powinna była zrobić sobie przerwę. Krztusiła się zalegającym w gardle pyłem, umierała z pragnienia, ręce domagały się odpoczynku, a gruz piętrzył się u podstawy koparki i obsypywał jej stopy. Kopniakiem roztrąciła co większe kawałki i kopała dalej.

Obawiała się, że jeśli znów się zatrzyma, nie zdoła przekonać górników, by pozwolili jej kontynuować. Nie miało znaczenia, czy była burmistrzem albo kierowniczką zmiany — ludzie, których miała za nieustraszonych opuścili już salę generatora ze zmarszczonymi czołami. Najwyraźniej przerażała ich myśl, że Juliette mogłaby naruszyć jakąś hermetyczną pieczęć i wpuścić do środka plugawe, zabójcze powietrze. Dostrzegała spojrzenia, jakimi ją obrzucali, wiedząc, że stąpała na zewnątrz — tak jakby była jakimś duchem. Wielu trzymało się od niej z daleka jak od nosicielki zarazy.

Zacisnęła szczęki, a ohydny w smaku żwir zachrzęścił jej w zębach. Znów kopnęła dźwignię napędu i gąsienice koparki przetoczyły się o kolejny cal naprzód. Jeszcze jeden. Juliette przeklęła maszynę i ból w nadgarstkach. Chrzanić walki i poległych przyjaciół. Chrzanić myśl o Solo i dzieciach, całkiem samych, oddzielonych niekończącą się warstwą skał. I chrzanić ten nonsens z byciem burmistrzem i to jak na nią spoglądali — jakby nagle była kierowniczką każdej zmiany na każdym piętrze, jakby miała pojęcie co robi, jakby musieli jej słuchać, choć się jej bali…

Koparka szarpnęła się naprzód o więcej niż cal, a tłukący o beton młot wydał przeszywający jęk. Maszyna wyrwała się Juliette z ręki i zawyła na wysokich obrotach, jakby miała zaraz eksplodować. Górnicy rozpierzchli się jak spłoszone pchły. Kilku z nich pobiegło ku Juliette, która wcisnęła czerwony przycisk wyłącznika awaryjnego, ledwo widoczny w chmurach białego pyłu. Koparka drżała i podskakiwała, powoli zmniejszając obroty.

— Przebiłaś się! Przebiłaś się!

Raph odciągnął Juliette do tyłu i ścisnął jej zdrętwiałe kończyny swoimi bladymi rękami, muskularnymi po latach pracy w kopalni. Pozostali krzyczeli na nią za to, co zrobiła. Skończyła. Koparka wydała dźwięk, jakby pękł korbowód; wciąż rozlegało się wycie potężnego silnika pracującego bez tarcia, bez najmniejszego oporu. Juliette puściła przyrządy sterownicze i zwiotczała w uścisku Rapha. Powróciła znajoma desperacja, myśl o przyjaciołach pogrzebanych żywcem w grobowcu pustego silosu, do którego nie potrafiła się dostać.

— Przebiłaś się, wracaj!

Cuchnąca smarem i potem dłoń zacisnęła jej się na ustach, by chronić ją przed powietrzem z zewnątrz. Juliette nie mogła oddychać. Chmura betonowego pyłu rozwiewała się, odsłaniając czarną pustkę.

A w niej, pomiędzy dwoma żelaznymi prętami, ziała ciemna otchłań. Otchłań między kratami więzienia, których dwie warstwy otaczały ich z każdej strony, biegnąc od Maszynowni aż po samą górę.

Przebiła się. Na drugą stronę. Oto patrzyła na coś innego, obcego, na zewnętrze.

— Palnik — wymamrotała Juliette, kiedy już z trudem ściągnęła z twarzy pokrytą odciskami dłoń Rapha i odważyła się zaczerpnąć tchu. — Dajcie mi palnik. I latarkę.

2

— Cholerstwo zardzewiało na amen.

— To mi wygląda na przewody hydrauliczne.

— Musi mieć z tysiąc lat.

To ostatnie wymamrotał nafciarz Fitz, pogwizdując przez luki w uzębieniu. Górnicy i mechanicy, którzy w trakcie kopania trzymali się z daleka, teraz tłoczyli się za plecami Juliette, gdy ta snopem światła z latarki przebijała woale snującego się w powietrzu pyłu i spoglądała w głąb otworu. Raph, równie blady co chmury kurzu, stał u jej boku; wspólnie wciskali się w stożkowaty krater wygryziony w grubej na pięć albo i sześć stóp betonowej ścianie. Oczy albinosa były szeroko otwarte, białe policzki wydęte, wargi zaciśnięte i jeszcze bledsze niż zwykle.

— Możesz oddychać, Raph — poradziła mu Juliette. — To po prostu kolejne pomieszczenie.

Blady górnik z ulgą wypuścił powietrze i rozkazał ludziom z tyłu, żeby się nie przepychali. Juliette oddała latarkę Fitzowi i odwróciła się od otworu. Zaczęła przeciskać się przez tłum; serce nadal tłukło jej się w piersi na myśl o maszynie, której zarysy dostrzegli po drugiej stronie. Szepty stłoczonych górników szybko potwierdziły to, co widziała: wsporniki, śruby, gumowy wąż, stalowa płyta z odpryskami farby i rdzawymi zaciekami — cielsko mechanicznej bestii, która ciągnęła się w górę i na boki tak daleko, jak tylko sięgał nikły blask latarki.

Ktoś wcisnął w drżącą dłoń Juliette kubek wody. Piła łapczywie. Była wyczerpana, lecz jej umysł pracował na najwyższych obrotach. Nie mogła się doczekać, aż opowie o tym Solo przez radio. Nie mogła się doczekać, aż powie Lukasowi. Oto odrobina pogrzebanej nadziei.

— Co teraz? — zapytał Dawson.

Nowy kierownik trzeciej zmiany, który podał jej wodę, przyglądał jej się nieufnie. Dawson nie skończył jeszcze czterdziestki, ale praca po nocach dodała mu kilka lat. Miał duże, sękate dłonie, efekt kaleczonych kłykci i łamanych palców, czasem przy pracy, czasem w bójkach. Juliette oddała mu kubek. Dawson zajrzał na dno i wypił ostatni łyk.

— Teraz powiększymy otwór — powiedziała mu. — Dostaniemy się tam i sprawdzimy, czy ten złom nam się do czegoś przyda.

Ruch na szczycie buczącego generatora głównego przykuł uwagę Juliette. Podniosła wzrok w samą porę, by pochwycić chmurne spojrzenie Shirly. Kobieta odwróciła się.

Juliette ścisnęła Dawsona za ramię.

— Poszerzenie tego otworu zajmie wieki — powiedziała. — Potrzebujemy dziesiątek mniejszych otworów, które potem połączymy. Trzeba wyrwać cały kawał betonu naraz. Przyprowadźcie drugą koparkę. I łapcie za kilofy, ale postarajcie się ograniczyć ilość kurzu do minimum.

Kierownik trzeciej zmiany kiwnął głową i stuknął palcami o pusty kubek.

— Bez wysadzania? — zapytał.

— Bez wysadzania — odparła. — Nie chcę tego uszkodzić, cokolwiek to jest.

Skinął głową, a Juliette zostawiła go z robotnikami. Podeszła do generatora. Shirly również miała kombinezon rozpięty do pasa, a rękawy związane. Ciemny trójkąt wilgoci znaczył jej podkoszulek. Pracowała na szczycie generatora ze ścierką w każdej dłoni, czyszcząc urządzenie zarówno ze starego smaru jak i świeżej warstewki pyłu wzbitego całodziennym kuciem.

Juliette rozwiązała rękawy kombinezonu i wsunęła w nie ręce, ukrywając blizny. Wspięła się po bocznej ścianie generatora, doskonale wiedząc gdzie chwycić, które części były gorące, a które zaledwie ciepłe.

— Potrzebujesz pomocy? — zapytała dotarłszy na szczyt. Hucząca maszyna przyjemnie grzała jej obolałe mięśnie.

Shirly otarła twarz rąbkiem podkoszulka. Pokręciła głową.

— Nie trzeba — powiedziała.

— Przepraszam za to rumowisko — Juliette podniosła głos, by przekrzyczeć hałas masywnych tłoków, które wystrzeliwały w górę i opadały. Jeszcze nie tak dawno maszyna trzęsła się i domagała naprawy tak rozpaczliwie, że człowiekowi, który stanął na jej szczycie aż dzwoniły zęby.

Shirly odwróciła się i zrzuciła zabłocone, białe ścierki na dół, do swojego cienia, Kali, która zamoczyła je w wiadrze pełnym brudnej wody. Dziwnie było oglądać nową szefową Maszynowni przy pracy nad czymś tak przyziemnym jak czyszczenie generatora. Juliette spróbowała wyobrazić sobie Knoxa robiącego to samo. A wtedy dotarło do niej po raz setny, że sama jest burmistrzem, a przecież spędza czas drążąc w ścianach i tnąc pręty zbrojenia. Kali odrzuciła szmaty z powrotem, a Shirly złapała je przy akompaniamencie mokrych plaśnięć, rozbryzgując kropelki piany. Milczenie starej przyjaciółki Juliette było nadzwyczaj wymowne.

Juliette odwróciła się i przyjrzała ekipie, która oczyszczała gruzy i usiłowała powiększyć otwór. Shirly nie była zadowolona z faktu, że Juliette podbierała jej siłę roboczą, a jeszcze mniej z naruszenia stanowiącej tabu granicy silosu. Prośba o robotników nadeszła w momencie, gdy ich szeregi i tak już były przerzedzone niedawnym wybuchem przemocy. I nie miało znaczenia, czy Shirly obwiniała Juliette za śmierć swojego męża. Juliette czuła się winna, więc napięcie zalegało między nimi jak warstwa smaru.

Nie minęła dłuższa chwila, a odgłosy kucia powróciły. Juliette dostrzegła Bobby’ego przy przyrządach sterowniczych koparki. Jego ogromne, umięśnione ręce rozmazywały się, gdy kierował młotem pneumatycznym na gąsienicy. Widok jakiejś dziwnej maszyny — artefaktu pogrzebanego za ścianami silosu — tchnął nowe siły w opornych dotąd górników. Strach i powątpiewanie przerodziły się w determinację. Zjawił się tragarz z jedzeniem, a Juliette obserwowała młodego człowieka z odsłoniętymi rękami i nogami wpatrzonego w pracujących mężczyzn. Tragarz zostawił ładunek owoców i posiłków, zabierając ze sobą najświeższą nowinę.

Juliette stała na szumiącym generatorze, a jej wątpliwości rozwiewały się. Postępujemy właściwie, powiedziała sobie w myślach. Na własne oczy widziała przecież ogrom świata, ze szczytu spoglądała na krajobraz. Teraz musiała tylko pokazać innym, co jest na zewnątrz. A wówczas sami zaczną garnąć się do pracy zamiast się jej obawiać.

3

Otwór był już dość duży, by dało się przez niego przecisnąć, a jako pierwsza zrobiła to Juliette. Z latarką w dłoni przebrnęła nad stertą gruzu i pomiędzy powyginanymi żelaznymi prętami. Powietrze wewnątrz było chłodne niczym głęboko w kopalni. Juliette kaszlnęła w pięść; pył drapał w gardle i kręcił w nosie. Przeskoczyła na drugą stronę otworu.

— Ostrożnie — ostrzegła pozostałych. — Ziemia jest tu nierówna.

Część nierówności pochodziła z odłamków betonu, które wpadły do środka — ale nie wszystkie. Podłoże wyglądało jakby olbrzym wydrążył swoimi szponami dziurę w ziemi.

Uniosła snop światła sprzed własnych butów ku sufitowi i przyjrzała się bacznie potężnej ścianie maszynerii, jaka się przed nią piętrzyła. Swoimi rozmiarami przyćmiewała główny generator. Przyćmiewała pompy naftowe. Juliette nie podejrzewała, że talu kolos mógłby w ogóle powstać — ani że dadzą radę go naprawić. Poczuła ucisk w żołądku. Nadzieja na odzyskanie zakopanej maszyny zmalała.

Raph dołączył do Juliette w chłodnym mroku, roztrącając butami gruzy. Przypadłość albinosa nie była niczym nowym w jego rodzinie. Brwi i rzęsy miał delikatne jak babie lato, niemal niewidoczne. Jego ciało było białe jak mleko świni. Lecz gdy przebywał w kopalniach, cienie, które innych pokrywały jak sadza, jego cerze nadawały zdrowy odcień. Juliette rozumiała, czemu jako młody chłopak porzucił farmy na rzecz pracy w ciemności.

Raph gwizdnął, omiatając maszynę światłem latarki. Chwilę później rozbrzmiało echo jego gwizdu, niczym przedrzeźniający go ptak.

— Coś takiego musieli stworzyć bogowie — pomyślał na głos.

Juliette milczała. Nie sądziła, że Raph daje wiarę opowieściom księży. Mimo wszystko, nie potrafiłaby zaprzeczyć, że ich znalezisko budziło respekt. Widziała książki Solo i podejrzewała, że ci sami starożytni ludzie, którzy stworzyli tę maszynę, wznieśli również zrujnowane, choć nadal sięgające nieba wieże za wzgórzami. Fakt, że zbudowali sam silos sprawiał, że czuła się mała. Wyciągnęła rękę i przesunęła dłonią po metalu, którego nikt nie oglądał i nie dotykał od stuleci. Nie mogła wyjść z podziwu dla potęgi starożytnych. Może księża nie byli aż tak dalecy od prawdy…

— Bogowie — sarknął Dawson, przeciskając się z rumorem za ich plecami. — Co my z tym zrobimy?

— Właśnie, Jules — szepnął Raph, okazując szacunek głębokim cieniom i jeszcze głębszemu czasowi. — Jak my to stąd wykopiemy?

— Nie wykopiemy — odparła. Szybkim krokiem ruszyła pomiędzy betonową ścianą, a piętrzącą się maszynerią. — To coś zaprojektowano tak, żeby samo się wykopało.

— Zakładasz, że zdołamy to uruchomić — powiedział Dawson.

Robotnicy, którzy zostali w sali generatora stłoczyli się przy otworze, zasłaniając wpadające do groty światło. Juliette skierowała latarkę ku wąskiej szczelinie między zewnętrzną ścianą silosu a wysoką maszyną w poszukiwaniu przejścia naokoło. Odeszła na bok, zniknęła w mroku i zaczęła wspinać się po łagodnej krzywiźnie podłoża.

— Damy radę — zapewniła Dawsona. — Musimy tylko rozgryźć, jak to działa.

— Ostrożnie — ostrzegł ją Raph, gdy strącony butem Juliette kamyk poturlał się w ich stronę. Znalazła się już ponad ich głowami. Grota, jak zauważyła, była łagodnie zakrzywiona i zdawała się nie mieć końca, wznosząc się i lekko zakręcając.

— Zatacza wielkie koło — zawołała, a jej głos odbił się echem od kamieni i metalu. — Chyba interesuje nas drugi koniec maszyny.

— Tu są jakieś drzwi — oznajmił Dawson.

Juliette ześliznęła się w dół zbocza i dołączyła do niego i Rapha. Pstryknęła latarka któregoś z gapiów w sali generatora. Snop światła połączył się z blaskiem latarki Juliette, oświetlając drzwi na zawiasach kołkowych. Dawson przez chwilę mocował się z klamką na tyłach maszyny. Stęknął z wysiłku, a potem metal jęknął, ospale ustępując sile mięśni.

* * *

Gdy tylko przekroczyli próg, zaskoczył ich ogrom maszyny. Nic nie mogło przygotować Juliette na coś takiego. Wracając myślami do schematów, jakie widziała w podziemnej norze Solo, uświadomiła sobie, że kopacze narysowano z zachowaniem skali. Maleńkie robaczki przyklejone do dolnych kondygnacji Maszynowni okazały się wysokie na jedno piętro i długie na dwa. Masywny stalowy walec tkwił ciasno w jaskini o okrągłym przekroju, całkiem jakby sam się tam zakopał. Juliette poleciła swoim ludziom, by zachowali ostrożność, przemierzając wnętrze maszyny. Dołączyło do nich kilkunastu robotników, których głosy mieszały się ze sobą i odbijały się echem w przypominających labirynt trzewiach maszyny. Ciekawość i zdumienie kazały im chwilowo zapomnieć o złamaniu tabu.

— To tutaj chyba służy do przenoszenia urobku — powiedział ktoś. Snopy światła omiotły przenośnik z nakładających się na siebie płyt metalu. Pod nimi znajdowały się koła i przekładnie, a pod spodem było jeszcze więcej płyt, które nachodziły jedna na drugą jak łuski węża. Juliette od razu wyobraziła sobie, jak porusza się cały mechanizm, a płyty obracają się na końcach przenośnika, by powrócić z drugiej strony, przemieszczając kamienie i gruz. Niskie, grube na cal ścianki biegnące w poprzek taśmy przenośnika miały powstrzymywać kamienie przed zsuwaniem się. Wygryzione przez kopacza skały przechodziłyby tędy i wypadały z tyłu, skąd ludzie zabieraliby je taczkami.

— Wszystko zardzewiało na amen — wymamrotał ktoś.

— Nie jest tak źle jak powinno — powiedziała Juliette. Maszyna tkwiła tu co najmniej od stuleci. Juliette nie zdziwiłaby się napotkawszy stertę rdzy, lecz ta stal wciąż jeszcze gdzieniegdzie błyszczała.

— Podejrzewam, że pomieszczenie było hermetycznie zamknięte — pomyślała na głos, przypominając sobie powiew wiatru na karku i zasysający pył przeciąg w chwili, gdy przebiła się przez ścianę.

— Sama hydraulika — powiedział Bobby. W jego głosie pobrzmiewało rozczarowanie, tak jakby właśnie odkrył, że nawet bogowie myli sobie tyłki wodą. Juliette powitała to odkrycie z nadzieją. Oznaczało ono, że maszynę da się naprawić, o ile źródło zasilania pozostało nienaruszone. Dadzą radę odpalić tę maszynę. Zaprojektowano ją z myślą o prostocie, tak jakby bogowie wiedzieli, że ktokolwiek ją odkryje, będzie mniej wyrafinowany, mniej uzdolniony. Poruszały nią gąsienice takie jak w koparce, choć biegnące wzdłuż całej długości potężnej maszyny. Dodatkowe gąsienice po bokach i na dachu najwyraźniej pomagały w przepychaniu molocha przez tunele. Juliette nie rozumiała tylko, w jaki sposób przebiegało kopanie. Minąwszy przekaźnik i wszystkie ustrojstwa do przesuwania pokruszonych skał na tył maszyny dotarli do stalowej ściany, która wznosiła się w mrok.

— Całkiem bez sensu — powiedział Raph, dotarłszy do najdalszej ściany. — Spójrzcie na te koła. W którą stronę to ma jechać?

— To nie koła — powiedziała Juliette. Wskazała element snopem światła. — Cała ta przednia część się obraca. Tu jest oś. — Wskazała na centralny trzpień wielki jak dwóch dorosłych mężczyzn. — A tamte okrągłe dyski pewnie wychodzą na drugą stronę i tną.

Bobby z niedowierzaniem wypuścił powietrze.

— Tną litą skałę?

Juliette spróbowała obrócić jeden z dysków. Ledwo drgnął. Będą potrzebowali beczki smaru.

— Ona chyba ma rację — powiedział Raph, podnosząc wieko pudła wielkości piętrowego łóżka i kierując do środka światło latarki. — Skrzynia biegów. To mi wygląda na przekładnię.

Juliette dołączyła do niego. Spiralne przekładnie o szerokości ludzkiego biodra tkwiły pod warstwą zaschniętego smaru, sczepione z zębami, które poruszały ścianą. Skrzynia biegów była równie wielka i masywna co ta od głównego generatora. Nawet większa.

— Złe wieści — powiedział Bobby. — Zobaczcie dokąd prowadzi wał napędowy.

Trzy wiązki światła zlały się w jedną i przebiegły wzdłuż wału, który urywał się w powietrzu. Pusta przestrzeń we wnętrzu potężnej maszyny była tam, gdzie powinno znajdować się serce metalowej bestii.

— Nigdzie się stąd nie ruszy — mruknął pod nosem Raph.

Juliette przemaszerowała na tyły maszyny. Masywne zastrzały unieruchamiające jednostkę napędową sterczały samotnie. Juliette wraz z pozostałymi mechanikami kręcili się w miejscu, gdzie powinien znajdować się silnik. A teraz, gdy wiedziała już na co zwracać uwagę, dostrzegła elementy mocowania. Było ich sześć: gwintowane słupki rozmieszczone w ośmiocalowych odstępach i pokryte warstwą prastarego, stwardniałego smaru. Pasujące do nich nakrętki zwisały z haczyków pod zastrzałami. Bogowie przemawiali do niej. Komunikowali się z nią. Starożytni zostawili jej wiadomość spisaną w języku zrozumiałym dla ludzi, którzy znali się na maszynach. Mówili do niej poprzez wieki: To przykręć tutaj. Postępuj tak i tak.

Nafciarz Fitz ukląkł przy Juliette i położył jej rękę na ramieniu.

— Przykro mi z powodu twoich przyjaciół — powiedział, mając na myśli Solo i dzieciaki, choć Juliette odniosła wrażenie, że w głębi duszy był zadowolony. Zerknęła w głąb metalowej jaskini i dostrzegła kolejnych górników i mechaników zaglądających niepewnie do środka. Wszyscy by się ucieszyli, gdyby jej przedsięwzięcie zakończyło się tu i teraz, gdyby zrezygnowała z dalszego kopania. Lecz Juliette czuła coś więcej niż przymus; zaczynało się w niej budzić poczucie celu. Ta maszyna nie została przed nimi schowana. Była bezpiecznie przechowana. Chroniona. Zapakowana. Oblepiona smarem i zabezpieczona przed działaniem powietrza z przyczyn, które wykraczały poza jej wiedzę.

— Zamykamy to szczelnie z powrotem? — zapytał Dawson. Nawet stary, siwy górnik z chęcią darowałby sobie kopanie.

— Ta maszyna na coś czeka — powiedziała Juliette. Zdjęła jedną z wielkich nakrętek z haczyka i położyła ją na szczycie pokrytego smarem słupka, którego rozmiary wydały jej się znajome. Pomyślała o pracy, jaką wykonywała całe życie temu, o osiowaniu głównego generatora.

— Zaprojektowano ją tak, żeby się otwierała — powiedziała. — Jej brzuch się otwiera. Sprawdźcie koniec maszyny, przez który weszliśmy. Tył powinien się otwierać, żeby dało się zabrać urobek, ale i żeby coś włożyć. Wcale nie brakuje silnika.

Raph został przy niej i skierował światło latarki na jej pierś, by lepiej widzieć jej twarz.

— Wiem, dlaczego umieścili ją tutaj — powiedziała mu, kiedy pozostali ruszyli obejrzeć tył maszyny. — Wiem, dlaczego umieścili ją obok sali generatora.

4

Shirly i Kali wciąż czyściły generator główny, gdy Juliette wyłoniła się z trzewi kopacza. Bobby pokazał pozostałym jak otworzyć tył maszyny, które śruby należy odkręcić i jak zdjąć metalowe płyty. Juliette kazała im zmierzyć odległość między rzędami słupków, a potem między elementami mocującymi generator zapasowy, by potwierdzić to, co już i tak wiedziała. Maszyna, którą odkryli była jak żywy schemat. To naprawdę wiadomość z przeszłości. Jedno odkrycie wywoływało lawinę innych.

Przyglądając się jak Kali wyżyma ubłoconą ścierkę, a potem moczy ją w drugim wiadrze z odrobinę mniej brudną wodą, Juliette uświadomiła coś sobie: pozostawiony sam sobie na tysiąc lat silnik zardzewiałby. Miał szanse przetrwać tylko jeśli był używany, jeśli grupa ludzi poświęcała całe swoje życie opiece nad nim. Para unosiła się z rozgrzanej, pokrytej mydłem rury rozgałęźnej, podczas gdy Shirly szorowała generator główny. Juliette zdała sobie sprawę, że całymi latami dążyli do tej chwili. Choć jej stara przyjaciółka — a obecnie szefowa Maszynowni — szczerze nienawidziła projektu Juliette, Shirly przez cały czas pracowała na rzecz jego realizacji. Ustawiony obok głównej siłowni mniejszy generator miał inny, wyższy cel.

— Powinno pasować — powiedział Raph z taśmą mierniczą w dłoni. — Myślisz, że użyli tej maszyny, żeby sprowadzić tu generator?

Shirly zrzuciła z góry ubłoconą ścierkę, a jej cień, Kali, odrzuciła jej czystszą. Pracowały w zgranym rytmie jak posykujące tłoki silnika.

— Myślę, że zapasowy generator jest po to, żeby kopacz mógł odjechać — powiedziała Raphowi. Jednego tylko nie rozumiała: po co ktoś miałby pozbywać się zapasowego źródła zasilania, choćby nawet na krótko. Cały silos znalazłby się wówczas na łasce i niełasce awarii. Równie dobrze po drugiej stronie ściany mogliby znaleźć całkowicie przerdzewiały silnik. Trudno, żeby ktokolwiek przyklasnął planom, jakie powoli rodziły jej się w głowie.

Ścierka pomknęła łukiem przez powietrze i chlupotem wpadła do wiadra pełnego brązowej wody. Kali nie rzuciła kolejnej. Wpatrywała się w wejście do sali generatora. Juliette podążyła za wzrokiem cienia i poczuła uderzenie gorąca. Oto wśród ubłoconych, czarnych od smaru mężczyzn i kobiet Maszynowni stał nieskazitelnie czysty młody mężczyzna w błyszczącym srebrnym kombinezonie, pytając kogoś o drogę. Jakiś mężczyzna wskazał palcem kierunek, a wówczas Lukas Ryle, szef IT, jej ukochany, ruszył ku Juliette.

— Zróbcie przegląd zapasowego generatora — powiedziała Raphowi, który zesztywniał, podejrzewając, co zaraz usłyszy. — Musimy podłączyć go na tak długo, żeby przekonać się, jak działa kopacz. I tak mieliśmy zdjąć i przeczyścić rury odprowadzające spaliny.

Raph skinął głową, na przemian zaciskając i rozluźniając szczęki. Juliette klepnęła go w plecy i, nie śmiąc podnosić wzroku na Shirly, wyszła Lukasowi naprzeciw.

— Co ty tu robisz? — zapytała. Rozmawiała z nim wczoraj, ale jakoś nie wspomniał o dzisiejszej wizycie. Najwyraźniej chciał, żeby nie miała możliwości go uniknąć.

Lukas zatrzymał się parę kroków przed nią i zmarszczył brwi — a Juliette poczuła wyrzut sumienia za swój oschły ton. Obyło się bez przytulenia, bez przyjaznego uścisku dłoni. Była na to zbyt spięta i podekscytowana dzisiejszym odkryciem.

— Powinienem zapytać cię o to samo — odparł. Jego spojrzenie powędrowało ku kraterowi wydrążonemu w przeciwległej ścianie. — Podczas gdy ty ryjesz dziury w ziemi, szef IT wykonuje obowiązki burmistrza.

— A więc nic się nie zmieniło — powiedziała ze śmiechem Juliette, próbując rozluźnić atmosferę. Lecz Lukas się nie uśmiechnął. Położyła mu rękę na ramieniu i wyprowadziła go z sali generatora na korytarz.

— Przepraszam — powiedziała. — Nie spodziewałam się ciebie. Trzeba było mnie uprzedzić, że przyjdziesz. I posłuchaj… cieszę się, że cię widzę. Jeśli mam iść na górę i podpisać jakieś papiery, z chęcią to zrobię. Jeśli trzeba wygłosić przemówienie albo pocałować niemowlę, żaden problem. Ale mówiłam ci już w zeszłym tygodniu, że zamierzam znaleźć sposób na wydostanie stamtąd przyjaciół. A skoro zawetowałeś mój pomysł, żeby pójść górą…

Lukas zrobił wielkie oczy, słysząc tak nonszalancko wypowiadane herezje. Rozejrzał się po korytarzu, żeby upewnić się, że są sami.

— Jules, martwisz się o garstkę ludzi, podczas gdy cały silos robi się niespokojny. Na górnych piętrach aż huczy od głosów sprzeciwu. To echa powstania, które wznieciłaś, z tym że teraz są skierowane przeciwko nam.

Juliette poczuła, że robi jej się gorąco. Jej dłoń opadła z ramienia Lukasa.

— Nie chciałam powstania. Nawet mnie tu wtedy nie było.

— Ale teraz jesteś i możesz załapać się na kolejne. — Jego oczy były pełne smutku, nie gniewu, a Juliette uświadomiła sobie, że dni na górnych piętrach dłużyły mu się równie mocno co jej w Maszynowni. W ubiegłym tygodniu rozmawiali mniej niż wówczas, gdy była w silosie siedemnastym. Choć fizycznie znaleźli się blisko, istniało ryzyko, że zaczną się od siebie oddalać.

— Co powinnam zrobić? — zapytała.

— Zacznijmy od tego, żebyś przestała kopać. Proszę. Billings odebrał już z tuzin skarg od sąsiadów gdybających, jak to się skończy. Niektórzy mówią, że zewnętrze się o nas upomni. Pewien ksiądz z środkowych pięter odprawia dwie niedziele tygodniowo, żeby ostrzec wiernych przed niebezpieczeństwem; opowiada o swoich wizjach, w których pył wypełnia silos po brzegi i giną tysiące…

— Księża… — syknęła Juliette.

— Tak, księża, a ludzie schodzą się na te niedziele z góry i z głębin. Jeśli klecha stwierdzi, że dwie to za mało i trzeba odprawiać trzy nabożeństwa tygodniowo, będziemy tu mieli wściekły motłoch.

Juliette przeczesała palcami włosy, spomiędzy których posypały się kamyki i odłamki. Ze skruchą popatrzyła na chmurkę drobnego pyłu.

— Co ludzie myślą o moim wyjściu poza silos? Co ich zdaniem stało się w trakcie czyszczenia? Co mówią?

— Niektórzy nie dowierzają — powiedział Lukas. — Podejrzewają, że to legenda. Oczywiście, my w IT doskonale wiemy, co zaszło, ale inni zastanawiają się, czy w ogóle wysłano cię na czyszczenie. Dotarła do mnie plotka, że to tylko element kampanii wyborczej.

Juliette zaklęła pod nosem.

— A co z odkryciem innych silosów?

— Sam od lat powtarzam ludziom, że gwiazdy to słońca takie jak nasze. Niektóre rzeczy są zbyt przytłaczające, by je pojąć. I nie sądzę, by uratowanie twoich przyjaciół coś tu zmieniło. Równie dobrze mogłabyś przeprowadzić swojego kolegę-radiowca środkiem bazaru, wykrzykując, że przybył z innego silosu. Szanse, że uwierzą byłyby takie same.

— Chodzi ci o Walkera? — Juliette pokręciła głową, ale wiedziała, że Lukas ma rację. — Nie robię tego, żeby udowodnić, co mi się przytrafiło, Luke. Tu nie chodzi o mnie. Oni żyją tam ze zmarłymi. Z duchami.

— A my nie? Nie żywimy się własnymi zmarłymi? Błagam cię, Jules. Zginą setki, żeby uratować garstkę. Może lepiej im będzie tam gdzie są.

Wzięła głęboki oddech i wstrzymała go na moment, ze wszystkich sił próbując się nie rozzłościć.

— Nieprawda, Lukas. Człowiek, którego staram się uratować jest na wpół szalony od trwającej długie lata samotności. Tamtejsze dzieci mają już własne dzieci. Potrzebują naszych lekarzy i naszej pomocy. Poza tym… obiecałam im.

Nagrodził jej błagania smutnym spojrzeniem. To bez sensu, stwierdziła. Jak można skłonić człowieka, by przejmował się losem kogoś, kogo nigdy nie spotkał? Juliette oczekiwała od niego niemożliwego, a sama przecież też była temu winna. Czy naprawdę troszczyła się o ludzi, którym księża sączyli jad do uszu? Albo o któregoś z nieznajomych, którym miała jako burmistrz przewodzić, ale których nigdy nie spotkała?

— Nie chciałam tej pracy — powiedziała Lukasowi. Nie zdołała zataić pobrzmiewającego w jej tonie oskarżenia. To inni chcieli, by została burmistrzem, nie ona. Choć najwyraźniej liczba takich osób się zmniejszała.

— Ja też nie wiedziałem, na co się piszę, kiedy zostawałem cieniem — odparował Lukas. Zaczął mówić coś jeszcze, ale urwał na widok grupki wychodzących z sali generatora górników, za którymi ciągnęła się chmurka pyłu.

— Chciałeś coś powiedzieć? — zapytała.

— Zamierzałem cię prosić, żebyś kopała w tajemnicy, jeśli już musisz. Albo żebyś zostawiła kopanie tym ludziom i wróciła…

Urwał.

— Jeśli chciałeś powiedzieć „do domu”, to właśnie jest mój dom. I czy naprawdę nie jesteśmy lepsi od naszych poprzedników? Mamy okłamywać ludzi? Knuć coś za ich plecami?

— Obawiam się, że my jesteśmy gorsi — powiedział. — Oni tylko próbowali utrzymać nas przy życiu.

Juliette roześmiała się na te słowa.

— Nas? Skazali ciebie i mnie na śmierć.

Lukas wypuścił powietrze.

— Miałem na myśli wszystkich innych. Nasi poprzednicy robili co mogli, żeby utrzymać pozostałych przy życiu.

— Mimo wszystko, nie potrafił powstrzymać uśmiechu, gdy Juliette nie przestawała się śmiać. Otarła z policzka łzy, które zmieniły się w błoto.

— Daj mi jeszcze parę dni — powiedziała. To nie było pytanie, raczej ustępstwo. — Niech sprawdzę, czy w ogóle będziemy mieli czym kopać. A wtedy pójdę całować niemowlaki i grzebać zmarłych… choć oczywiście nie w tej kolejności.

Lukas zmarszczył brwi, słysząc jej ponury żart.

— I przystopujesz trochę z tą herezją?

Przytaknęła.

— Jeśli będziemy kopać, będziemy to robić cicho — powiedziała, zastanawiając się przy tym, czy maszyna, jaką odkryli jest w stanie pracować bez ogłuszającego hałasu. — I tak myślałam o lekkiej redukcji zużycia energii. Nie chcę, żeby główny generator pracował na pełnych obrotach. Tak na wszelki wypadek.

Lukas skinął głową, a Juliette uderzyła łatwość, z jaką przychodziły jej kłamstwa, które uważała za konieczne. Przez moment rozważała, czy nie powiedzieć mu o innym pomyśle, który chodził jej po głowie od tygodni, odkąd leżała jeszcze u lekarza, zdrowiejąc po poparzeniach. Miała coś do zrobienia na górze. Widząc jednak, że Lukas jest już i tak wystarczająco rozgniewany, wyjawiła mu tylko tę część swojego planu, która na pewno mu się spodoba.

— Kiedy już ruszymy z robotą, planuję pójść na górę i zostać tam przez jakiś czas — powiedziała, biorąc go za rękę. — Wrócić do domu na jakiś czas.

Lukas uśmiechnął się.

— Ale posłuchaj — dodała, czując, że musi go ostrzec. — Widziałam świat na zewnątrz, Luke. Nie śpię po nocach i słucham radia Walkera. Tam żyją ludzie tacy jak my. Żyją osobno, w strachu, trzymani w niewiedzy. Zamierzam zrobić więcej niż tylko uratować przyjaciół. Mam nadzieję, że zdajesz sobie z tego sprawę. Zamierzam dokopać się do sedna tajemnicy, jaka kryje się za tymi murami.

Jabłko Adama na szyi Lukasa podskoczyło. Jego uśmiech zniknął bez śladu.

— Mierzysz za wysoko — powiedział łagodnie.

Juliette uśmiechnęła się i ścisnęła dłoń ukochanego.

— I mówi to człowiek, który wpatruje się w gwiazdy.

5

Silos 17


— Solo! Panie Solo!

Nikły dziecięcy głosik docierał do najdalszych zakątków farm, aż do chłodnych poletek, gdzie już nie paliły się światła, a rośliny nie rosły. Właśnie tutaj Jimmy Parker siedział samotnie na jałowej ziemi, w miejscu, które przypominało mu o starym przyjacielu.

Jego dłonie machinalnie podnosiły grudki ziemi i miażdżyły je na proch. Kiedy wysilał wyobraźnię, był w stanie poczuć delikatne ukłucia wbijających się w jego kombinezon pazurków. Słyszał przywodzące na myśl grzechot rur mruczenie dobiegające z brzuszka Cienia. Trudno jednak było sobie to wyobrażać, kiedy wołający go głos się zbliżał. Blask latarki rozcinał plątaninę roślin, którą młodzi nazywali Dziczą.

— Tu pan jest!

Mała Elise robiła mnóstwo hałasu jak na taką małą osóbkę. Przyczłapała do niego w swoich za dużych butach. Jimmy patrzył na nią, wspominając, że dawno temu żałował, iż Cień nie potrafi mówić. W niezliczonych snach Cień zmieniał się w czarnowłosego chłopca o dudniącym głosie. Lecz Jimmy już o tym nie śnił. Obecnie był wdzięczny za lata, jakie spędzili ze starym przyjacielem w milczeniu.

Elise przecisnęła się przez barierkę i przytuliła się do ręki Jimmy’ego. Omal nie oślepiła go latarką, którą przycisnęła do piersi soczewką do góry.

— Pora iść — powiedziała Elise i pociągnęła go za rękę. — Już czas, panie Solo.

Zamrugał w ostrym świetle, wiedząc, że mała ma rację. Choć była najmłodsza, rozwiązywała więcej sporów niż wywoływała. Jimmy rozgniótł w palcach kolejną grudkę gliny, rozsypał ziemię i otarł dłoń o udo. Nie chciał odchodzić, ale wiedział, że nie może tu zostać. Przypomniał sobie, że byli tu tymczasowo. Tak powiedziała Juliette. Powiedziała, że jeszcze wróci, by zamieszkać tu z innymi, których ze sobą przyprowadzi. Przez pewien czas nie będzie loterii. Będzie mnóstwo ludzi. Dzięki nim jego stary silos odżyje.

Jimmy zadrżał na myśl o tak wielkiej liczbie ludzi. Elise pociągnęła go za rękę.

— Chodźmy. Chodźmy — powtarzała.

Do Jimmy’ego dotarło nagle, czego się obawiał. Nie chodziło o opuszczenie domu, bo do tego zostało jeszcze trochę czasu. Nie chodziło o mieszkanie w głębinach, które niemal zupełnie osuszyli i które już go nie przerażały. Bał się tego, do czego miał powrócić. Jak dotąd jego dom był tym bezpieczniejszy, im bardziej stawał się pusty; zaatakowano go, kiedy zaczął się znów zapełniać. Jakaś część niego pragnęła, by zostawiono go w spokoju, by mógł być Solo.

Podniósłszy się na nogi, pozwolił, by Elise poprowadziła go w kierunku schodów. Z werwą holowała go za poznaczoną odciskami dłoń. Gdy znaleźli się na schodach, pozbierała swoje rzeczy. Z dołu dobiegały głosy Ricksona i pozostałych, niosące się echem w górę cichego betonowego szybu. Jedno ze świateł awaryjnych wysiadło, tworząc czarną wyrwę w linii bladego zielonego blasku. Elise poprawiła torbę na ramię, w której trzymała swój album i zapięła plecak. Jedzenie i woda, ubrania na zmianę, baterie, wyblakła lalka, szczotka do włosów — praktycznie cały jej dobytek. Jimmy przytrzymał pasek plecaka, by pomóc jej go włożyć, a potem dźwignął własny ładunek. Głosy pozostałych zamilkły. Klatka schodowa zadrżała i zadzwoniła lekko pod ich krokami. Szli w dół, co zdawało się dziwnym kierunkiem, jeśli zamierzało się wyjść.

— Kiedy Jewel po nas przyjdzie? — zapytała Elise. Wzięła Jimmy’ego za rękę i ruszyli spiralą w dół.

— Niedługo — powiedział Jimmy, choć tak naprawdę nie wiedział. — Cały czas próbuje. To daleka droga. Pamiętasz jak długo potrwało, zanim woda opadła i zniknęła?

Elise kiwnęła głową.

— Liczyłam stopnie — powiedziała.

— Tak, zgadza się. Więc widzisz, oni muszą wykopać tunel przez litą skałę, żeby się do nas dostać. Niełatwa sprawa.

— Hannah mówi, że jak Jewel przyjdzie, przyprowadzi całe tuziny ludzi.

Jimmy przełknął ślinę.

— Setki — powiedział chrapliwie. — Nawet tysiące.

Elise ścisnęła go mocniej za rękę. Kolejnych kilkanaście stopni przeszli w milczeniu, licząc kroki. Liczenie do tak dużych liczb przychodziło obojgu z trudem.

— Rickson mówi, że oni nie idą, żeby nas uratować, tylko chcą naszego silosu.

— Tak, no cóż, on dostrzega w ludziach to co złe — powiedział Jimmy. — Tak samo jak ty widzisz w nich to co dobre.

Elise podniosła wzrok na Jimmy’ego. Oboje stracili rachubę. Zastanawiał się, czy mała w ogóle potrafiłaby sobie wyobrazić, jak wygląda tysięczny tłum. Sam ledwo pamiętał.

— Chciałabym, żeby widział w ludziach dobro, tak jak ja — powiedziała.

Jimmy przystanął przed kolejnym podestem schodów. Wczepiona w jego dłoń Elise przystanęła wraz z nim. Uklęknął, by spojrzeć na nią z bliska. Zrobiła nadąsaną minę, odsłaniając lukę w miejscu, gdzie wypadł jej ząb.

— W każdym jest trochę dobra — powiedział Jimmy. Ścisnął Elise za ramiona, czując twardniejącą mu w gardle gulę. — Ale i trochę zła. Rickson pewnie częściej ma rację niż się myli.

Mówił to z wielkim żalem. Nie mógł znieść faktu, że napełnia główkę Elise takimi myślami. Lecz kochał ją jak własne dziecko. Chciałby ofiarować jej wielkie, stalowe drzwi, których będzie potrzebowała, jeśli silos się zapełni. To dlatego pozwalał jej ciąć schowane w metalowych puszkach książki i zabierać strony, które lubiła. To dlatego pomagał jej wybierać te najważniejsze. Wybierał te, które mogły pomóc jej przetrwać.

— Będziesz musiała zacząć patrzeć na świat oczami Ricksona — powiedział Jimmy, nienawidząc siebie za to. Wstał i pociągnął dziewczynkę w dalszą drogę w dół schodów, nie licząc ich stopni. Otarł oczy, zanim Elise dostrzegła jego łzy i zadała jedno ze swoich łatwych pytań, na które wcale niełatwo odpowiedzieć.

6

Decyzja o opuszczeniu jaskrawych świateł i wygód swojego starego domu nie przyszła łatwo, lecz w końcu Jimmy zgodził się przenieść na dolne farmy. Dzieciaki czuły się tu dobrze. Szybko wznowiły uprawę grządek. Poza tym, stamtąd było bliżej do ostatnich podtopionych kondygnacji.

Jimmy schodził po śliskich stopniach poznaczonych plamami świeżej rdzy, wsłuchany w melodię kropel wody pluszczących o kałuże i stal. Wiele z zielonych świateł awaryjnych zalała woda. Nawet te, które wciąż działały wypełnione były bąblami uwięzionej w środku, błotnistej cieczy. Jimmy pomyślał o rybach, które jeszcze nie tak dawno pływały w miejscu, które teraz zajmowało powietrze. Kilka z nich znaleźli na podłodze, gdy woda się cofnęła, chociaż sądził, że już dawno wszystkie wyłapał. Uwięzione w coraz płytszej wodzie stworzenia okazały się nazbyt łatwą zdobyczą. Jimmy nauczył Elise jak je łapać, ale dziewczynka miała kłopoty ze zdejmowaniem ich z haczyka — wciąż jej się wyślizgiwały i wpadały z powrotem do wody. Któregoś razu Jimmy żartobliwie stwierdził, że pewnie robi to specjalnie, a ona przyznała, że bardziej lubi je łapać niż jeść. Pozwolił jej łowić ostatnich kilka ryb raz po raz, aż wreszcie zrobiło mu się ich żal. Rickson, Hannah i bliźniaki z radością zakończyli cierpienia zdesperowanych, ocalałych ryb, wypełniając sobie nimi żołądki.

Jimmy zerknął w górę, za barierkę, wyobrażając obie swój spławik zawieszony w powietrzu i Cienia, który spoglądał na niego i uderzał łapą o powierzchnię wody, tak jakby Jimmy był rybą. Spróbował wypuścić ustami bąbelki, lecz bezskutecznie. Poczuł tylko jak wąsy łaskoczą mu nos.

Nieco niżej, u podstawy schodów, zebrała się spora kałuża. Podłoga była tu płaska, niewyprofilowana dla łatwiejszego odpływu. Ewentualne powodzie nigdy nie miały dotrzeć tak wysoko. Jimmy włączył latarkę, a snop światła rozciął posępne ciemności spowijające głębiny Maszynowni. Przewód elektryczny wił się korytarzem, przewieszony przez bramkę ochrony. Splątany wąż ciągnął się wzdłuż niego, a potem zawracał. Kabel i wąż znały drogę do pomp; zostawiła je tu Juliette.

Jimmy podążył ich szlakiem. Gdy pierwszy raz zszedł na koniec schodów, znalazł plastikową kopułkę jej hełmu. Leżała w stercie śmieci, odpadków i szlamu, ohydnych pozostałości po wodzie. Robił co mógł, żeby tu posprzątać. Znalazł nawet swoje małe, metalowe podkładki — te, które przytwierdzał do papierowych spadochroników, lśniące jak srebrne motety w zwałach kompostu. Większość śmieci po powodzi została. Jedyne co uratował to plastikowa kopuła hełmu Juliette.

Przewód i wąż spełzały po kwadratowych schodkach. Jimmy podążył za nimi, uważając, by się nie pośliznąć. Woda skapywała tu i ówdzie z rur i przewodów pod sufitem, spadając mu na barki i głowę. Kropelki lśniły w blasku latarki. Wszystko inne było ciemne. Jimmy spróbował wyobrazić sobie, że pomieszczenie wypełnia woda — i nie potrafił. Przyprawiało o dreszcze nawet wtedy, gdy było suche.

Kolejnych parę kropel skapnęło mu na sam środek głowy, a potem spłynęło strumyczkiem po twarzy, by wsiąknąć w brodę.

— To znaczy, w większości suche — poprawił się na głos, kierując swoje słowa w stronę sufitu. Dotarł do podstawy schodów. Teraz prowadził go już tylko przewód, który ciężko było dojrzeć. Jimmy szedł dalej, chlupiąc w cieniutkiej warstewce wody pokrywającej podłogę korytarza. Juliette podkreślała, że kiedy pompa skończy osuszanie, ktoś powinien tu być, aby ją włączać i wyłączać. Woda nadal będzie się przesączać, a więc pompa nadał będzie potrzebna, ale praca na sucho mogłaby jej zaszkodzić. Juliette powiedziała, że rzecz zwana „wirnikiem” by się spaliła.

Jimmy znalazł pompę, która grzechotała z niezadowoleniem. Wielka rura była przewieszona przez brzeg studni — Juliette przestrzegła go, by uważał i nie wpadł do środka — z której dobiegał gulgoczący odgłos ssania. Jimmy skierował latarkę w głąb studni i zauważył, że jest niemal zupełnie pusta. Na dnia kłębiła się najwyżej stopa wody nieustannie mąconej bezowocnymi wysiłkami pompy.

Wyjął z kieszeni na piersi nożyce do drutu i wyłowił przewód z cienkiej warstwy wody. Pompa warczała wściekle, metal łomotał o metal, w powietrzu unosił się zapach rozgrzanej elektryki, a znad cylindrycznej obudowy zasilacza unosiła się para. Jimmy rozdzielił żyły przewodu i przeciął nożycami jedną z nich. Pompa kontynuowała pracę jeszcze przez moment, ale szybko zaczęła zwalniać. Juliette wyjaśniła mu, co powinien zrobić. Odarł przecięty przewód z izolacji i skręcił końce. Kiedy szyb znów się napełni, Jimmy zetknie ze sobą kable i ręcznie odpali maszynę, tak jak zrobiła to Jules. On i dzieciaki będą tu schodzić na zmianę. Zamieszkają nad piętrami zniszczonymi przez powódź, zajmą się uprawą Dziczy i zadbają o suchość silosu do powrotu Juliette.

7

Silos 18


Kłótnia z Shirly nie poszła najlepiej. Juliette wprawdzie postawiła na swoim, ale była daleka od poczucia triumfu. Patrzyła, jak jej przyjaciółka odchodzi gniewnie i próbowała postawić się na jej miejscu. Minęło zaledwie parę miesięcy odkąd zginął jej mąż, Marck. Po stracie George’a Juliette była wrakiem człowieka przez okrągły rok. A teraz jeszcze jakaś pani burmistrz żądała od szefowej Maszynowni, by ta oddała zapasowy generator. To zakrawało na kradzież. I pozostawiało silos na łasce i niełasce byle usterki. Niechby jeden ząb odłamał się z jednej przekładni, a wszystkie piętra pogrążą się w ciemnościach i wszystkie pompy zamilkną do czasu usunięcia awarii.

Juliette nie potrzebowała słuchać argumentów Shirly. Sama potrafiłaby je wymienić jednym tchem. A teraz stała w półmroku korytarza, wsłuchana w cichnące kroki przyjaciółki, zastanawiając się, co u diabła wyprawia. Nawet najbliżsi przestawali jej ufać. I po co to wszystko? Żeby dotrzymać słowa? A może po prostu była uparta?

Podrapała swędzące ramię — jedna z blizn dawała o sobie znać. Juliette wspomniała pierwszą rozmowę z ojcem po niemal dwudziestu latach zawziętego milczenia. Żadne z nich nie przyznało, jak głupio się zachowali, ale niewypowiedziane słowa wisiały w powietrzu jak rodzinna makatka. Oto ich śmiertelny grzech, źródło ogromnej ambicji, ale i przyczyna wielkiego cierpienia — ich chorobliwa duma.

Juliette odwróciła się i poszła z powrotem do sali generatora. Metaliczny hałas przywiódł jej na myśl bardziej… niezrównoważony okres w jej życiu. Dźwięk kopania przypominał odgłosy domagającego się napraw generatora: młodego, rozgrzanego, niebezpiecznego.

Prace nad generatorem zapasowym już trwały. Dawson i jego ekipa zdążyli pozdejmować złączki rur odprowadzających spaliny. Raph odkręcał wielkim kluczem nakrętkę z pręta mocującego, oddzielając generator od jego starożytnej podstawy. Do Juliette dotarło, że naprawdę to robiła. Shirly miała prawo się wściec.

Przemierzyła pomieszczenie i przeszła przez jeden z otworów w ścianie, schylona, by nie uderzyć głową o pręty. Wewnątrz, na tyłach potężnego kopacza, zastała Bobby’ego, który właśnie skrobał się po brodzie. Bobby był postawnym mężczyzną. Długie włosy nosił ciasno upięte w warkocze, jak to zwykli robić górnicy. Na jego ciemnej jak węgiel cerze trudno było dostrzec pył i błoto, przez co stanowił całkowite przeciwieństwo Rapha. Hyla, jego córka i jednocześnie cień, stała u jego boku.

— Jak idzie? — zapytała Juliette.

— Praca? Czy to ustrojstwo? — Bobby odwrócił się, by zmierzyć ją wzrokiem. — Powiem ci jak ono idzie, ta wielka kupa rdzy. Na wprost i ani myśli skręcać. Jest wycelowana w jednym kierunku jak metalowy pręt. Żadnego sterowania nie przewidziano.

Juliette przywitała się z Hylą i podeszła, by ocenić postęp prac. Maszyna dawała się łatwo oczyścić, była w zadziwiająco dobrym stanie. Juliette położyła Bobby’emu rękę na ramieniu.

— Damy sobie radę ze sterowaniem — zapewniła. — Wetkniemy żelazne kliny między nią a prawą ścianę. — Wskazała miejsce ręką. Górnicze reflektory rzęsiście oświetlały ciemne skały. — Kiedy tylna część oprze się o te kliny, popchnie przód w tę stronę. — Uniosła dłoń w powietrze udając, że to kopacz, a potem nacisnęła na nadgarstek i przekrzywiła ją w przeciwną stronę, demonstrując działanie swojego patentu.

Bobby przytaknął z ociąganiem.

— Trochę to potrwa, ale powinno zadziałać. — Rozwinął płachtę cienkiego papieru, mapę obrazującą położenie wszystkich silosów, i prześledził wyrysowaną przez Juliette linię. Jules wykradła ten schemat z ukrytego biura Lukasa, a zaproponowana przez nią trasa podkopu biegła łagodnym łukiem z silosu osiemnastego do siedemnastego, z jednej sali generatora do drugiej. — Będziemy też musieli pokierować maszynę w dół — powiedział Bobby. — Jest ustawiona pod kątem, jakby korciło ją, żeby iść w górę.

— Nie szkodzi. Co ze wspornikami?

Hyla przyglądała się obojgu dorosłych, ściskając w jednej ręce kawałeczek węgla, a w drugiej tabliczkę. Bobby podniósł oczy ku sklepieniu i spochmurniał.

— Erikowi nie uśmiecha się dzielić tym, co ma. Mówi, że może nam odstąpić dźwigary na tysiąc jardów chodnika. Powiedziałem mu, że będziesz chciała pięć albo i dziesięć razy tyle.

— W takim razie trzeba powyciągać trochę dźwigarów z kopalni. — Juliette dała znak Hyli, by zapisała to na tabliczce.

— Ty chyba chcesz rozpętać kolejną wojnę, co? — Bobby przeczesał brodę, wyraźnie poirytowany. Hyla przestała skrobać litery na tabliczce i zaczęła przeskakiwać wzrokiem z jednego przełożonego na drugiego, niepewna co ma robić.

— Porozmawiam z Erikiem — powiedziała Juliette. — Kiedy obiecam mu stertę stalowych dźwigarów, które znajdziemy w drugim silosie, na sto procent się ugnie.

Bobby uniósł brew.

— Kiepski dobór słów.

Zaśmiał się nerwowo, a Juliette znów skinęła na jego córkę.

— Będziemy potrzebować trzydziestu sześciu stropnic i siedemdziesięciu dwóch podpór — powiedziała.

Hyla zerknęła ze skruchą na Bobby’ego, po czym zanotowała liczby.

— Jeśli to ustrojstwo się ruszy, będzie mnóstwo ziemi do usunięcia — powiedział Bobby. — Transport urobku stąd do kruszarki w głębi kopalń narobi niezłego bałaganu i zaangażuje tylu robotników, co samo kopanie.

Myśl o kruszarce mielącej skały na pył, który odprowadzano później przewodami wentylacyjnymi przywołała bolesne wspomnienia. Juliette wycelowała latarkę w stopy Bobby’ego, starając się nie myśleć o przeszłości.

— Nie będziemy pozbywać się urobku — odparła. — Szyb szósty jest prawie dokładnie pod nami. Żeby się do niego dostać, wystarczy kopać prosto w dół.

— Chcesz zasypać szóstkę? — zapytał z niedowierzaniem Bobby.

— Złoża w szóstce i tak już są na wyczerpaniu. A gdy tylko dotrzemy do drugiego silosu, podwoimy nasze zapasy rudy.

— Erika krew zaleje. Chyba o nikim nie zapominasz, co?

Juliette zlustrowała starego przyjaciela.

— Nie zapominam?

— O nikim, kogo mogłabyś jeszcze wkurzyć.

Juliette zignorowała przytyk i zwróciła się do Hyli:

— Napisz wiadomość do Courtnee. Niech zrobi pełny przegląd generatora rezerwowego zanim go tu przytaszczą. Kiedy go już zamontujemy, nie będzie miejsca na wyciąganie głowic i sprawdzanie uszczelek. Sufit jest na to za niski.

Bobby podążył za Juliette, gdy ta kontynuowała inspekcję kopacza.

— Ale zostaniesz, żeby nadzorować, prawda? — zapytał.

Będziesz przy montażu generatora w tej bestii, co?

Pokręciła głową.

— Obawiam się, że nie. Dawson się tym zajmie. Lukas ma rację, muszę iść na górę i zrobić obchód…

— To jakieś brednie — rzucił Bobby. — O co chodzi, Jules? Nigdy nie widziałem, żebyś rzucała robotę ot, tak, w połowie. Nawet jeśli musiałaś wyrobić trzy zmiany pod rząd.

Juliette odwróciła się i rzuciła Hyli spojrzenie dobrze znane wszystkim dzieciom i cieniom. Oznaczało ono, że padną słowa nieprzeznaczone dla jej uszu. Hyla przystanęła, a dwójka starych przyjaciół ruszyła dalej.

— Mój pobyt w Maszynowni powoduje niepokoje — powiedziała Juliette, a ogrom otaczającej ich maszyny pochłaniał jej słowa. — Lukas dobrze zrobił przychodząc po mnie. — Obrzuciła starego górnika lodowatym spojrzeniem. — I złoję ci skórę, jeśli to do niego dotrze.

Zaśmiał się i uniósł otwarte dłonie.

— Nie musisz mi tego mówić. Jestem żonaty.

Juliette skinęła głową.

— Kopcie pod moją nieobecność. Jeżeli mam odwracać uwagę od waszych prac, niech tak będzie.

Dotarli do pustki, którą miał wkrótce wypełnić generator zapasowy. Juliette znów pomyślała, jakim sprytnym pomysłem było przechowanie delikatnego silnika tam, gdzie będzie pracował i podlegał konserwacji. Reszta kopacza to tylko stal i trące o siebie zęby, koła zębate pokryte smarem.

— Czy ci twoi przyjaciele — odezwał się Bobby — są warci tego wszystkiego?

— Są. — Juliette przyjrzała się staremu przyjacielowi. — Ale nie robimy tego tylko dla nich. Kopiemy również dla siebie.

Bobby przygryzł brodę.

— Nie nadążam — odparł po chwili.

— Musimy udowodnić, że to działa — wyjaśniła. — To dopiero początek.

Oczy Bobby’ego zwęziły się.

— No cóż, jeśli to nie jest początek czegoś — powiedział — to chyba oznacza koniec czegoś innego.

8

Juliette przystanęła pod drzwiami warsztatu Walkera i zapukała zanim weszła. Słyszała opowieści o tym, że opuścił swoją pieczarę w trakcie powstania, lecz był to trybik, który nie pasował do pozostałych kół zębatych w głowie Juliette. Dla niej te rewelacje pozostawały w sferze legend, w które się nie wierzy, dopóki nie przekona się na własne oczy — podobnie, przeszło jej przez myśl, jak to miało miejsce z jej przechadzką między silosami, która wielu osobom nie mieściła się w głowie. Pogłoska. Mit. Kim jest ta kobieta-mechanik, która twierdzi, że widziała inny świat? Takie historie odrzucano jako nieprawdziwe — chyba że ziarno legendy trafiło na podatny grunt i wykiełkowała z niego religia.

— Jules! — Walker podniósł wzrok znad biurka. Szkło powiększające sprawiało, że jedno oko miał wielkie jak pomidor. Ściągnął soczewkę, a oko skurczyło się do normalnych rozmiarów. — Świetnie, świetnie. Miło cię widzieć. — Zaprosił ją gestem do środka. W powietrzu unosił się zapach spalonych włosów, jakby starzec znów pochylał się przy lutowaniu nie dbając o swoje długie, siwe kosmyki.

— Przyszłam nadać coś do Solo — powiedziała. — I dać ci znać, że nie będzie mnie przez kilka dni.

— Tak? — Walker zmarszczył brwi. Wsunął parę drobnych narzędzi do odpowiednich kieszonek swojego skórzanego fartucha i położył lutownicę na wilgotnej gąbce. Syk pary przypomniał Juliette o zadziornym kocie, który kiedyś mieszkał w pompowni i prychał na nią z ciemności. — Ten twój Lukas zabiera cię do siebie? — zapytał.

Juliette przypomniała sobie, że Walker wprawdzie nie lubił otwartych przestrzeni, ale przyjaźnił się z tragarzami. Oni z kolei przyjaźnili się z jego pieniędzmi.

— To też — przyznała. Wzięła sobie stołek i opadła na niego, przyglądając się swoim podrapanym, poplamionym smarem dłoniom. — Poza tym, to całe kopanie zajmie trochę czasu, a wiesz jak nie lubię siedzieć bezczynnie na tyłku. Po głowie chodzi mi inny projekt. Będzie chyba jeszcze mniej popularny niż obecny.

Walker przyglądał jej się przez chwilę, a potem podniósł wzrok na sufit, szeroko otwierając oczy. Jakimś sposobem momentalnie domyślił się, co planowała.

— Jesteś jak to chili, które gotuje Courtnee — szepnął. — Sprawiasz kłopoty na obu końcach.

Juliette roześmiała się, ale i poczuła ukłucie rozczarowania, że tak łatwo ją rozgryźć. Że jest tak przewidywalna.

— Nie mówiłam jeszcze Lukasowi — ostrzegła go. — Ani Peterowi.

Walker zmarszczył brwi na to drugie imię.

— Billings — podpowiedziała. — Nowy szeryf.

— A, racja. — Odłączył lutownicę od prądu i znów dotknął nią wilgotnej gąbki. — Zapominam, że to już nie twoja posada.

Praktycznie nigdy nie była moja, miała ochotę odpowiedzieć.

— Przyszłam powiedzieć Solo, że już niedługo zaczynamy kopać. Muszę się upewnić, że kontrolują poziom wody. — Wskazała radio, które, jak wiedziała, potrafiło o wiele więcej niż nadawać w obrębie jednego silosu. Podobnie jak radiostacja pod serwerami w IT, skonstruowane przez Walka urządzenie mogło nadawać do innych silosów.

— Jasna sprawa. Szkoda tylko, że nie możesz zaczekać jeszcze dzień albo dwa. Przenośne radio jest prawie gotowe. — Wskazał na plastikowe pudełko nieco większe od tych, które ona i zastępcy szeryfa nosili u biodra. Ze środka wciąż sterczały luźne kable połączone z wielką, zewnętrzną baterią. — Kiedy skończę, będzie można pokrętłem zmieniać kanały. Łapie sygnał powtarzaczy w obu silosach.

Ostrożnie podniosła urządzenie; nie miała pojęcia, o czym mowa. Walker pokazał jej pokrętło, na którym widniały trzydzieści dwie ponumerowane pozycje. To akurat rozumiała doskonale.

— Muszę jeszcze tylko zmusić te stare akumulatorki, żeby współgrały z resztą. Potem wyreguluję napięcie.

— Jesteś niesamowity — szepnęła Juliette.

Walker rozpromienił się.

— Niesamowici byli ludzie, którzy stworzyli je jako pierwsi. Nie mieści mi się w głowie, do czego byli zdolni setki lat temu. Ludzie w tamtych czasach nie byli tacy głupi jak mogłoby się wydawać.

Juliette miała ochotę opowiedzieć mu o książkach, które widziała i które sprawiały, że ludzie z przeszłości jawili jej się raczej jako istoty z przyszłości.

Walker wytarł dłonie w starą ścierkę.

— Ostrzegłem Bobby’ego i pozostałych, więc i ty powinnaś wiedzieć. Radia będą pracować tym gorzej, im głębiej się wkopią. Przynajmniej dopóki nie dotrą na drugą stronę.

Juliette skinęła głową.

— Tak słyszałam. Courtnee powiedziała, że będą korzystać z gońców, jak w kopalniach. To w jej rękach zostawiłam nadzór nad podkopem. Pomyślała chyba o wszystkim.

Walker spochmurniał.

— Słyszałem, że chciała założyć ładunki również od naszej strony, w razie gdyby trafili na trujące powietrze.

— To akurat pomysł Shirly. Ona po prostu szuka pretekstu, żeby nie kopać. Ale przecież znasz Courtnee, kiedy coś postanowi, zawsze postawi na swoim.

Walker poskrobał się po brodzie.

— Dopóki nie zapomni mnie nakarmić, będzie dobrze.

Juliette zaśmiała się.

— Na pewno nie zapomni.

— No cóż, życzę powodzenia z obowiązkami burmistrza.

— Dzięki — powiedziała i wskazała duże radio ustawione na stole roboczym. — Możesz mnie połączyć z Solo?

— Jasne, jasne. Siedemnastka. Zapomniałem, że nie przyszłaś, żeby tu ze mną pogawędzić. Zadzwońmy do twojego przyjaciela. — Pokręcił głową. — Muszę ci powiedzieć, że jak tak z nim rozmawiam, odnoszę wrażenie, że to straszny dziwak.

Juliette z uśmiechem przyjrzała się swojemu staremu przyjacielowi. Chciała się przekonać, czy żartował — stwierdziła, że mówił całkiem serio — i roześmiała się.

— No co? — zapytał Walker. Uruchomił radio i wręczył jej mikrofon. — Co takiego powiedziałem?

* * *

Meldunek Solo był mieszanką dobrych i kiepskich wieści. Maszynownia została osuszona, co było świetną wiadomością, ale wypompowywanie wody nie potrwało tak długo jak przewidywała. Mogą minąć tygodnie albo i miesiące zanim tam dotrą, natomiast rdza nie będzie przez ten czas próżnować. Juliette zepchnęła te odległe problemy poza obręb umysłu i skupiła się na rzeczach, na które miała wpływ.

Wszystko, czego potrzebowała mieściło się w niedużej torbie na ramię: czysty, srebrny kombinezon, prawie nienoszony; skarpetki i bielizna, wciąż wilgotne po praniu w umywalce; jej robocza manierka, poznaczona wgięciami i smarem; do tego zestaw kluczy nasadowych i komplet śrubokrętów. W kieszeniach miała jeszcze narzędzie uniwersalne i dwadzieścia bonów, chociaż odkąd została burmistrzem prawie nikt nie chciał od niej pieniędzy. Jedyne, czego jej brakowało to porządne radio, ale Walker rozebrał na części dwa działające urządzenia, żeby zbudować nowe, które jeszcze nie było gotowe.

Ze swoim skromnym dobytkiem na plecach opuściła Maszynownię. Nie mogła pozbyć się wrażenia, że porzuca przyjaciół. Odległy hałas kopania towarzyszył jej jeszcze na korytarzach i odprowadził ją na klatkę schodową. Przekroczyła bramkę ochrony niczym jakiś mentalny próg, wspominając chwilę, gdy opuszczała śluzę. Tak jak w zaworze, czasem ruch jest możliwy tylko w jedną stronę. Z obawą zastanawiała się, ile czasu minie, zanim tu wróci. Na tę myśl oddech grzęzł jej w piersi.

Powoli nabierała wysokości i zaczynała mijać innych ludzi, czując na sobie ich wzrok. Nieprzychylne spojrzenia przypominały wiatr, który siekł pyłem na wzgórzach. Ich nieufne zerknięcia były jak nagłe zrywy wichury — tak szybko się urywały, kiedy odwracali wzrok.

Wkrótce przekonała się na własnej skórze, co miał na myśli Lukas. Wszelka życzliwość wywołana jej powrotem — podziw dla osoby, która odmówiła czyszczenia i zdołała wrócić z przepastnego zewnętrza — kruszyła się jak uderzany młotem pneumatycznym beton. Nadzieję wywołaną jej powrotem z zewnątrz przekreśliły jej niebezpieczne plany kopania tunelu poza silos. Dostrzegała to w uciekających spojrzeniach sklepikarzy, w opiekuńczym geście matki tulącej swoje dziecko, w szeptach, które rozbrzmiewały i szybko się urywały. Juliette dawała ludziom przeciwieństwo nadziei. Szerzyła strach.

Garstka ludzi witała ją ukłonem i „dzień dobry, pani burmistrz”, kiedy mijali ją na schodach. Młody, znany jej z widzenia tragarz zatrzymał się i uścisnął jej dłoń, autentycznie podekscytowany tym spotkaniem. Lecz gdy wpadła na dolne farmy na sto dwudziestym szóstym po jedzenie albo gdy chciała skorzystać z ubikacji trzy piętra wyżej, czuła się równie niemile widziana co brudas na górnych piętrach. A przecież nadal była wśród swoich. Była ich burmistrzem, choć niekochanym.

Tego typu reakcje kazały jej wątpić, czy odwiedzenie Hanka, zastępcy z głębin, było dobrym pomysłem. Hank brał udział w powstaniu i widział, jak wielu walczących po obu stronach dobrych ludzi straciło w nim życie. Przekraczając próg komisariatu na sto dwudziestym piętrze zastanowiła się, czy nie popełnia błędu, czy nie powinna po prostu iść dalej. Wiedziała jednak, że to podszepty jej młodszego „ja”, które obawiało się spotkania z ojcem, młodszego „ja”, które pogrążało się w projektach, żeby uciec przed światem. Nie mogła sobie dłużej pozwolić być tą osobą. Miała obowiązki wobec silosu i jego mieszkańców. Postępowała słusznie odwiedzając Hanka. Podrapała się po bliźnie na wierzchu dłoni i odważnie ruszyła przez komisariat, napominając się, że jest burmistrzem, a nie więźniem skazanym na czyszczenie.

Hank podniósł wzrok znad biurka i na jej widok szeroko otworzył oczy — nie rozmawiali ze sobą ani nawet nie widzieli się odkąd wróciła do silosu. Podniósł się z krzesła i zrobił dwa kroki w jej kierunku, a potem przystanął. Juliette dostrzegła w nim taką samą mieszankę nerwów i podekscytowania, jaką sama odczuwała. Dotarło do niej, że nie powinna była się obawiać tego spotkania, że nie powinna była go tak długo unikać. Hank nieśmiało wyciągnął ku niej rękę, jak gdyby w obawie, że Juliette jej nie uściśnie. Był gotów cofnąć dłoń, jeśli burmistrz poczuje się urażona. Wyglądało na to, że wciąż nie mógł sobie wybaczyć, że wykonał rozkaz i posłał ją na czyszczenie.

Juliette uścisnęła mu dłoń i objęła go.

— Przepraszam — szepnął łamiącym się głosem.

— Przestań — powiedziała Juliette. Wypuściła go z uścisku i cofnęła się o krok, spoglądając na jego bark. — To ja powinnam przeprosić. Jak ręka?

Poruszył swobodnie ramieniem.

— Na swoim miejscu — powiedział. — A jeśli zaczniesz mnie przepraszać, natychmiast cię aresztuję.

— A więc rozejm — zaoferowała.

Hank uśmiechnął się.

— Rozejm — potwierdził. — Mimo wszystko, chciałem powiedzieć, że…

— Wykonywałeś swoje zadanie. Ja też robiłam, co mogłam. Na tym poprzestańmy.

Skinął głową i wbił wzrok w czubki swoich butów.

— Jak wygląda sytuacja? Lukas mówił, że ludzie skarżą się na kopanie.

— Trafiło się parę osób, które sprawiały kłopoty. Nic poważnego. Większość mieszkańców chyba jest zbyt zajęta naprawami. Ale faktycznie, słyszałem trochę biadolenia. Wiesz pewnie, jak wiele dostajemy podań o przeniesienie na środkowe albo górne piętra. No to teraz mamy ich dziesięć razy więcej. Ludzie nie chcą żyć w pobliżu tego, co się tam na dole wyprawia.

Juliette przygryzła wargę.

— Część problemu wynika z braku kontroli — dodał Hank. — Nie chciałbym się wtrącać w twój styl rządzenia, ale my tu z chłopakami nie za bardzo wiemy co i jak. Nie dostajemy wiadomości z Ochrony tak jak kiedyś. A twoje biuro…

— …milczy — podpowiedziała Juliette.

Hank podrapał się w potylicę.

— Zgadza się. Chociaż trudno powiedzieć, żebyś ty sama była całkiem cicho. Wasz rumor słychać czasem aż tutaj na podeście.

— I właśnie dlatego tu wpadłam — powiedziała. — Musicie mieć świadomość, że wasze zmartwienia są moimi zmartwieniami. Idę do swojego biura na tydzień albo dwa. Po drodze wpadnę też do pozostałych komisariatów. Wiele rzeczy zmieni się tu wkrótce na lepsze.

Hank zmarszczył brwi.

— Wiesz, że ci ufam i w ogóle, ale kiedy mówi się ludziom o zmianach na lepsze, jedyne co słyszą to „zmiany”. A dla ludzi, dla których już sam fakt, że oddychają jest błogosławieństwem, oznacza to tylko jedno.

Juliette pomyślała o wszystkim, co sobie zaplanowała, zarówno na górnych piętrach jak i w głębinach.

— Dopóki ufają mi dobrzy ludzie tacy jak ty, wszystko będzie w porządku — powiedziała. — A teraz muszę cię o coś poprosić.

— Potrzebujesz miejsca na nocleg — domyślił się Hank. Wskazał ruchem ręki celę. — Zaklepałem ci twój stary apartament. Mogę rozłożyć pryczę…

Juliette roześmiała się. Cieszyła się, że zastępca szeryfa jest w stanie żartować z rzeczy, która jeszcze chwilę temu była tak niezręczną kwestią.

— Nie — odparła. — Ale dzięki. Muszę dotrzeć na środkowe farmy zanim zgasną światła. Mam uczestniczyć w symbolicznym zasadzeniu pierwszych roślin na nowym poletku. — Zamachała rękami w powietrzu. — To jedna z tych rzeczy.

Hank uśmiechnął się i kiwnął głową.

— Tak naprawdę chciałam cię prosić, żebyś miał oko na klatkę schodową. Lukas wspominał, że ludzie na górze zaczynają narzekać. Idę ich uspokoić, ale chcę, żebyś był czujny w razie, gdyby sprawy potoczyły się źle. Mamy tu na dole braki kadrowe, a ludzie są podminowani.

— Spodziewasz się kłopotów? — zapytał Hank.

Rozważyła jego pytanie.

— Tak — przyznała. — Jeśli potrzebujesz wziąć cienia albo dwóch, pokryję wszystkie koszty.

Spochmurniał.

— Zwykle lubię, gdy ktoś sypnie bonami — powiedział. — Więc dlaczego mnie to nie cieszy?

— Z tego samego powodu, dla którego ja chętnie zapłacę — odparła Juliette. — Oboje wiemy, że to ty jesteś na naszej transakcji stratny.

9

Opuściwszy komisariat, Juliette zaczęła wspinać się przez piętra, na których miały miejsce walki i na nowo odkrywać wojenne rany silosu. Mijała coraz dobitniejsze pamiątki stoczonych pod jej nieobecność bitew: postrzępione, jaskrawosrebrzyste smugi przecinające starą farbę, beton poznaczony plamami sadzy i bliznami jak po ospie, pręty zbrojenia wystające ze ścian niczym złamane kości przebijające skórę.

Poświęciła większość życia dbaniu o ten silos, utrzymywaniu go na chodzie. Ten zaś odwdzięczał się za jej troskę napełniając jej płuca powietrzem, pozwalając rosnąć plonom i przyjmując zmarłych. Byli za siebie nawzajem odpowiedzialni. Bez ludzi, jej świat stałby się taki sam jak silos Solo — przerdzewiały i podtopiony. Bez silosu, ona byłaby czaszką leżącą na wzgórzu, wbijającą spojrzenie pustych oczodołów w zasnute chmurami niebo. Potrzebowali siebie nawzajem.

Jej dłoń prześlizgiwała się po poręczy chropowatej od świeżych spawów, tak samo jak jej skóra pełna była blizn. Przez większość jej życia ona i silos utrzymywali się nawzajem w zdrowiu. Aż w końcu omal się nie pozabijali. A teraz wszystkie drobne bolączki w Maszynowni, które miała nadzieję kiedyś naprawić — skrzypiące pompy, plujące rury, ulatniające się spaliny — wszystko to bladło w porównaniu z o wiele gorszą dewastacją wywołaną przez jej odejście. Podobnie było z jej nielicznymi bliznami — pamiątkami po drobnych potknięciach z młodości — które teraz zagubiły się pod warstwą oszpeconego ciała. Jeden wielki błąd potrafił zmazać ślad po wszystkich drobnych pomyłkach.

Pokonując stopień za stopniem, dotarła do miejsca, w którym bomba oderwała fragment schodów. Teraz rozciągał się tu połatany zlepek metalu, pajęcza sieć prętów i poręczy pożyczonych z innych, obecnie węższych podestów. Nazwiska ofiar wybuchu wypisano tu i ówdzie węglem. Juliette ostrożnie stąpała po pogiętym metalu. Podnosząc wzrok zauważyła, że drzwi do Zaopatrzenia zostały wymienione. Tutaj doszło do najkrwawszych walk. Ludzie w żółci zapłacili wysoką cenę za sprzymierzenie się z jej ludźmi w błękicie.

Kiedy zbliżała się do kościoła na dziewięćdziesiątym dziewiątym, niedzielne nabożeństwo właśnie dobiegło końca. Potok ludzi schodził spiralą ku cichemu bazarowi, który właśnie minęła. Usta mieli zaciśnięte po godzinie poważnych rozmów, a stawy równie sztywne co wyprasowane w kant kombinezony. Ich wrogie spojrzenia nie umknęły uwadze Juliette.

Nim dotarła na podest, tłumy zdążyły się już przerzedzić. Niewielka świątynia była wciśnięta między stare farmy hydroponiczne i mieszkania robotnicze niegdyś należące do głębinowców. Było to jeszcze zanim się urodziła, ale Knox opowiadał jej o pojawieniu się świątyni na dziewięćdziesiątym dziewiątym. Jego ojciec sam był wówczas jeszcze dzieckiem, gdy wszczęto protesty przeciw muzyce i sztukom teatralnym, które odbywały się w niedzielę. Ochrona stała z założonymi rękami, a protestujący rozbili swój obóz pod bazarem. Ludzie spali na stopniach i blokowali schody, aż w końcu nikt nie mógł przejść. Farmy piętro wyżej zostały splądrowane, żeby wyżywić zgromadzone tłumy. W końcu zajęli większość poziomu hydroponicznego. Świątynia na dwudziestym ósmym założyła tu filię, a teraz filia na dziewięćdziesiątym dziewiątym była większa niż jej rodzic.

Pokonawszy ostatni łuk schodów, Juliette zastała na podeście ojca Wendela, który stał przy schodach, wymieniając uściski rąk i zagadując do wychodzących z nabożeństwa członków zgromadzenia. Można było odnieść wrażenie, że od jego białych szat bije światło. Świeciły one równie jasno, co lśniąca od potu łysina kaznodziei. Mężczyzna wyróżniał się z tłumu, zdawał się wręcz skrzyć bielą. Zwłaszcza w oczach Juliette, która właśnie opuściła krainę błota i smaru. Czuła się brudna patrząc na tak nieskalaną tkaninę.

— Dziękuję, ojcze — powiedziała kobieta i ukłoniła się lekko.

Balansując opartym o biodro dzieckiem, uścisnęła księdzu dłoń. Główka śpiącego spokojnie maleństwa kołysała się bezwładnie. Wendel położył dziecku rękę na głowie i powiedział kilka słów. Kobieta znów podziękowała i odsunęła się, by zrobić miejsce mężczyźnie, który też chciał uścisnąć dłoń kaznodziei.

Juliette oparła się o barierkę w nadziei, że nie zostanie zauważona. Odchodziła ostatnia garstka wiernych. Jeden z mężczyzn przystanął, by wcisnąć w otwartą dłoń ojca Wendela parę brzęczących bonów. Powtórzył „dziękuję, ojcze” niczym słowa kościelnej pieśni. Juliette zdawało się, że poczuła od niego zapach kóz, gdy mężczyzna minął ją i ruszył w górę, pewnie z powrotem do zagród. To był już ostatni z wiernych. Ojciec Wendel odwrócił się i uśmiechnął do Juliette na znak, że zdawał sobie sprawę z jej obecności.

— Pani burmistrz — odezwał się, rozkładając ramiona. — To dla nas zaszczyt. Czyżby przyszła pani na niedzielę o jedenastej?

Juliette zerknęła na zegarek, który nosiła na nadgarstku.

— A ta nie była o jedenastej? — zapytała. Najwyraźniej miała lepszy czas niż sądziła.

— Ta była o dziesiątej, teraz odprawiamy dodatkowe nabożeństwo. Przychodzą na nie mieszkańcy górnych pięter.

Juliette zastanowiła się, po co ktoś miałby tu iść taki kawał drogi. Swoją wspinaczkę zaplanowała tak, by całkiem ominęły ją nabożeństwa, co pewnie było błędem. Mądrze byłoby posłuchać słów, które trafiały do serc tak wielu.

— Obawiam się, że mogę wpaść tylko na chwilę — powiedziała. — Może w drodze powrotnej?

Wendel zmarszczył brwi.

— A kiedy by to było? Słyszałem, że wraca pani na górę wykonywać zadanie powierzone pani przez Boga i ludzi.

— Zostanę pewnie kilka tygodni. Tyle ile trzeba, żeby nadrobić zaległości.

Na podest wyszedł akolita z ozdobną drewnianą misą. Pokazał Wendelowi jej zawartość, a uszy Juliette wychwyciły dźwięk przesypujących się bonów. Chłopak był ubrany w brązowy płaszcz, a kiedy kłaniał się Wendelowi, zauważyła, że środek głowy ma wygolony. Już się odwracał, gdy Wendel chwycił akolitę za ramię.

— Okaż szacunek pani burmistrz.

— Dzień dobry, psze pani. — Akolita ukłonił się. Jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Ciemne oczy tkwiły nieruchomo pod gęstymi, ciemnymi brwiami; wargi miał pozbawione koloru. Coś mówiło Juliette, że młody mężczyzna spędza niewiele czasu poza kościołem.

— Nie musisz mi mówić „pani” — odparła uprzejmie. — Juliette. — Wyciągnęła ku niemu rękę.

— Remmy — powiedział chłopak. Spod płaszcza wyłoniła się dłoń. Juliette uścisnęła ją.

— Zajmij się ławkami — powiedział Wendel. — Czeka nas jeszcze jedno nabożeństwo.

Remmy pokłonił się im obojgu i poczłapał do świątyni. Juliette zrobiło się żal chłopaka, choć nie umiałaby wytłumaczyć dlaczego. Wendel spojrzał na schody, najwyraźniej nasłuchując zbliżających się kroków. Przytrzymał drzwi i gestem zaprosił Juliette do środka.

— Proszę — powiedział. — Niech pani napełni manierkę. Udzielę pani błogosławieństwa na dalszą podróż.

Juliette potrząsnęła manierką, w której zachlupała resztka wody.

— Dziękuję — odparła i podążyła za księdzem do środka.

Wendel poprowadził ja przez hol i dalej, do dolnej kaplicy, gdzie przed laty wzięła udział w kilku nabożeństwach. Remmy krzątał się wśród ławek i krzeseł, poprawiając poduszki i rozkładając ogłoszenia spisane odręcznie na wąskich paskach taniego papieru. Zauważyła, że jej się przygląda, nie przerywając pracy.

— Bogowie tęsknią za panią — zagaił ojciec Wendel, dając jej do zrozumienia, że wie, jak dawno tu była. Kaplica rozrosła się przez ten czas. W powietrzu unosił się odurzający i drogi zapach trocin, świeżo ciętego drewna z drzwi i innych wiekowych desek. Położyła rękę na ławce, która musiała kosztować fortunę.

— No cóż, bogowie wiedzą, gdzie mnie znaleźć — odpowiedziała, zabierając dłoń z mebla. Jednocześnie uśmiechnęła się, chcąc nadać wypowiedzi lekkiego tonu, lecz i tak po twarzy księdza przemknął cień rozczarowania.

— Czasem zastanawiam się, czy nie chowa się pani przed nimi ze wszystkich sił — powiedział ojciec Wendel i ruchem głowy wskazał na witraż za ołtarzem. Podświetlające go od tyłu jaskrawe światło rzucało na podłogę i sufit barwne rozbłyski. — Ze swojej ambony odczytuję pani obwieszczenia z okazji każdych narodzin i każdej śmierci. Dostrzegam w nich szacunek dla bóstw.

Juliette miała ochotę wyznać, że wcale nie pisała tych obwieszczeń. Robiono to za nią.

— A jednak widząc jak lekko traktuje pani boskie prawa, czasem zadaję sobie pytanie, czy w ogóle w wierzy pani w bogów.

— Wierzę w bogów — powiedziała Juliette, poirytowana jego oskarżycielskim tonem. — Wierzę w bogów, którzy stworzyli ten silos. I wszystkie pozostałe silosy…

Wendel skrzywił się.

— Bluźnierstwo — szepnął z szeroko otwartymi oczami, tak jakby jej słowa potrafiły zabijać. Rzucił ukradkowe spojrzenie na Remmy’ego, który ukłonił się i ruszył w kierunku holu.

— Owszem, bluźnierstwo — powiedziała Juliette. — Mimo to wierzę, że bogowie stworzyli wieże, które widzimy za wzgórzami i że obmyślili sposób, w jaki możemy się stąd wydostać. Ojcze, odkryliśmy w głębinach naszego silosu pewne narzędzie. Maszynę kopiącą, która może zabrać nas do nowym miejsc. Wiem, że ojciec tego nie pochwala, ale ja wierzę, że to bogowie ofiarowali nam owo narzędzie i zamierzam z niego skorzystać.

— Ten wasz kopacz to dzieło Szatana, skryte w diabelskich czeluściach — powiedział Wendel. Cała dotychczasowa uprzejmość uleciała z jego twarzy. Otarł czoło chustką. — Istoty, które opisujesz to nie bogowie, tylko demony.

Oto jego kazanie — zrozumiała Juliette. Choć nie uczestniczyła w nabożeństwie, nic jej nie ominęło. Ludzie przybywali, żeby słuchać takich rzeczy.

Zrobiła krok do przodu. Ze wściekłości zrobiło jej się gorąco.

— Może i wśród moich bogów są demony — zgodziła się, używając jego języka. — Bogowie, w których wierzę… bogowie, których czczę to kobiety i mężczyźni, którzy zbudowali to miejsce i jemu podobne. Stworzyli silos, żeby nas chronić przed światem, który sami zniszczyli. Byli zarówno bogami jak i demonami. Ale zostawili nam możliwość odkupienia. Chcieli, żebyśmy byli wolni, ojcze, i zapewnili nam ku temu środki. — Wskazała na własną skroń. — Dali mi wiedzę, która to umożliwi. I zostali nam kopacz. Naprawdę, w korzystaniu z niego nie ma nic bluźnierczego. A ja widziałam inne silosy, w które wy wciąż uparcie wątpicie. Byłam tam.

Wendel cofnął się o krok. Potarł dyndający mu się na szyi krzyżyk, a Juliette pochwyciła spojrzenie Remmy’ego. Chłopak zaglądał do środka zza skrzydła drzwi, a jego ciemne brwi pokrywały mu oczy głębokim cieniem.

— Powinniśmy korzystać ze wszystkich narzędzi, jakie dali nam bogowie — powiedziała Juliette — z wyjątkiem tego, z którego ojciec korzysta: zdolności napełniania ludzi strachem.

— Ja? — Ojciec Wendel przyłożył jedną dłoń do piersi, a drugą wycelował w Juliette. — To ty szerzysz strach. — Omiótł gestem ławki oraz poustawiane na tyłach kaplicy skrzynie i wiadra. — Wierni zbierają się tu trzy razy dziennie, załamując ręce nad twoją diabelską robotą. Dzieci nie śpią po nocach ze strachu, że zabijesz nas wszystkich.

Juliette otworzyła usta, ale słowa nie nadeszły. Wspomniała spojrzenia, jakimi obrzucano ją na klatce schodowej, widok matek przyciągających bliżej swoje dzieci, znajomych, którzy już nie mówili jej dzień dobry.

— Mogłabym ojcu pokazać książki — powiedziała cicho, myśląc o pólkach uginających się pod ciężarem Dziedzictwa. — Mogłabym je pokazać, żebyście sami się przekonali.

— Istnieje tylko jedna księga, którą warto znać — odparł Wendel. Strzelił oczami w kierunku opasłego, bogato zdobionego tomu z pozłacanymi stronami, który spoczywał na podwyższeniu obok mównicy, zabezpieczony klatką z giętej stali. Juliette pamiętała lekcje płynące z tej książki. Widziała jej stronice z tajemniczymi zdaniami wyglądającymi spomiędzy pasków cenzorskiej czerni. Jej uwadze nie uszedł też sposób, w jaki podwyższenie przyspawano do stalowej podłogi i bynajmniej nie była to robota eksperta. Tłuste fałdy paranoidalnych spawów. Ci sami bogowie, którzy mieli czuwać nad ludźmi nie potrafiliby upilnować jednej książki.

— Powinnam już iść, żeby nie przeszkadzać w przygotowaniach do nabożeństwa — powiedziała, czując skruchę za swój wybuch.

Wendel rozplótł skrzyżowane na piersi ręce. Zrozumiała, że oboje zapędzili się za daleko i oboje o tym wiedzieli. Miała nadzieję ukoić obawy, a tylko je pogorszyła.

— Szkoda, że pani burmistrz nie może zostać — odparł Wendel. — Niech pani przynajmniej napełni manierkę.

Sięgnęła za plecy i odpięła manierkę. Remmy wrócił do świątyni szeleszcząc ciężką, brązową szatą i pobłyskując wygolonym czubkiem głowy.

— Tak zrobię, ojcze — powiedziała Juliette. — Dziękuję.

Wendel kiwnął głową i skinął na Remmy’ego. Nie odezwał się już do niej, gdy akolita czerpał wodę z kaplicznej fontanny. Ani słowem. Jego wcześniejsza obietnica, że pobłogosławi jej podróż została zapomniana.

10

Juliette wzięła udział w uroczystym zasadzeniu pierwszej rośliny na środkowych farmach, zjadła późny lunch i ruszyła w dalszą podróż w górę silosu. Nim dotarła na trzydzieste piętra, światła zaczęły przygasać, a ona zatęskniła za znajomym łóżkiem.

Lukas czekał na nią na podeście. Uśmiechnął się na powitanie i uparł się, że poniesie jej torbę, choć ta prawie nic ważyła.

— Nie musiałeś na mnie czekać — powiedziała, ale w głębi duszy uznała, że to urocze.

— Dopiero co przyszedłem — odparł z naciskiem. — Tragarz powiedział mi, że się zbliżasz.

Juliette przypomniała sobie młodą dziewczynę w jasnoniebieskim kombinezonie, która wyprzedziła ją na czterdziestych. Łatwo było zapomnieć, że Lukas miał wszędzie swoje oczy i uszy. Przytrzymał jej drzwi, a Juliette weszła na piętro pełna sprzecznych emocji i wspomnień. To tutaj zginął Knox. Tutaj została otruta burmistrz Jahns. Tutaj skazano Juliette na czyszczenie, a potem tutaj opatrywali ją lekarze.

Spojrzała na salę konferencyjną i wspomniała chwilę, gdy usłyszała, że wybrano ją na burmistrza. Tam właśnie zasugerowała Peterowi i Lukasowi, żeby powiedzieć wszystkim prawdę: że nie są sami na tym świecie. Wciąż uważała to za dobry pomysł, pomimo ich protestów. Ale może lepiej byłoby pokazać ludziom prawdę zamiast o niej mówić. Wyobraziła sobie rodziny, które zamiast wspinaczki do ekranu w stołówce wyruszyłyby w wielką podróż w głębiny. Dotarliby do jej świata — tysiące ludzi, którzy nigdy tam nie byli i którzy nie mieli pojęcia, jak wyglądają utrzymujące ich przy życiu maszyny. Zawędrowaliby do Maszynowni, by przejść przez tunel i zobaczyć inny silos. Po drodze mogliby zachwycić się generatorem głównym, który teraz szumiał zamiast ogłuszająco huczeć, idealnie wyregulowany. Mogliby zachwycić się dziurą w ziemi, którą zrobili jej przyjaciele. A potem mogliby oddać się kontemplacji ekscytującej myśli o zapełnieniu pustego świata tak podobnego do ich własnego i o odtworzeniu go w sposób, jaki sobie zamarzą.

Bramka ochrony pisnęła, gdy Lukas zeskanował swoją przepustkę, a Juliette ocknęła się ze snu na jawie. Strażnik za bramką pomachał do niej, a ona odwzajemniła gest. Za plecami mężczyzny ciągnęły się puste i ciche korytarze IT. Większość pracowników poszła na noc do domów. Pustawe piętro przypomniało Juliette o silosie siedemnastym. Wyobraziła sobie, że zza rogu wychodzi Solo z połówką chleba w ręce, okruszkami w brodzie i szerokim uśmiechem zadowolenia, że ją widzi. Tamten korytarz wyglądał zupełnie jak ten, jeśli nie liczyć zniszczonej lampy, która w silosie siedemnastym zwisała smętnie na kablach.

Takie właśnie bliźniacze wspomnienia kołatały jej się w głowie, kiedy Lukas prowadził ją do swojej prywatnej rezydencji. Dwa światy o identycznym układzie i dwa różne życia, tu i tam. Miała wrażenie, że spędziła u Solo całe życie, choć minęło zaledwie parę tygodni — tak wielka więź wytwarza się między dwójką ludzi w kryzysowej sytuacji. Juliette na wpół spodziewała się, że z biura, gdzie zamieszkały dzieciaki zaraz wypadnie Elise i przylgnie jej do nogi. Bliźniaki kłóciłyby się o znalezione za rogiem łupy. Rickson i Hannah całowaliby się w ciemnym kącie i szeptali sobie o kolejnym dziecku.

— …ale tylko jeśli wyrazisz zgodę.

Juliette odwróciła się do Lukasa.

— Co? A, tak. W porządku.

— Nie słyszałaś ani słowa, mam rację? — Wyciągnął rękę ku drzwiom i zeskanował swój identyfikator. — Czasem mam wrażenie, że przebywasz w innym świecie.

W jego głosie pobrzmiewało zaniepokojenie, nie gniew. Wzięła od niego torbę i weszła do środka. Lukas włączył światło i rzucił identyfikator na komodę przy łóżku.

— Dobrze się czujesz? — zapytał.

— Jestem tylko zmęczona wspinaczką. — Juliette przysiadła na skraju łóżka i rozwiązała sznurówki. Zdjęła buty i postawiła je tam, gdzie zwykle. Mieszkanie Lukasa było dla niej jak drugi dom, znajome i przytulne. Jej własny apartament na szóstym piętrze wydawał jej się obcy. Widziała go dwukrotnie, ale nigdy nie spędziła tam nocy. Oznaczałoby to pełną akceptację roli burmistrza.

— Tak sobie myślałem, że może zamówimy kolację. — Lukas wygrzebał z szafy miękki szlafrok, który Juliette uwielbiała zakładać po gorącym prysznicu. Powiesił go na haczyku na drzwiach łazienki.

— Mam napuścić wodę na kąpiel?

Juliette odetchnęła ciężko.

— Cuchnę, prawda? — Powąchała grzbiet swojej dłoni, spodziewając się woni smaru. Wyczuła kwaskowatą nutkę palnika i spalin kopacza — perfumy, które wżarły się w jej skórę jak tatuaże na rękach nafciarzy. I to pomimo faktu, że wzięła prysznic tuż przez opuszczeniem Maszynowni.

— Nie… — Lukas wydawał się urażony. — Po prostu pomyślałem, że mogłabyś mieć ochotę się wykąpać.

— Może rano. I chyba daruję sobie kolację. Podjadałam przez cały dzień. — Wygładziła ręką pościel. Lukas uśmiechnął się i przysiadł się obok. Na twarzy malował mu się uśmiech oczekiwania, a w oczach miał ten błysk, który zawsze się w nich tlił, kiedy już skończyli się kochać — ale przyjemne uczucia rozwiały się, gdy powiedziała:

— Musimy porozmawiać.

Kąciki jego ust opadły. Skulił ramiona.

— Nie zarejestrujemy związku, o to chodzi?

Juliette wzięła go za rękę.

— To nie to. Oczywiście, że zarejestrujemy. Oczywiście. Przycisnęła sobie jego dłoń do piersi, wspominając miłość, którą kiedyś ukrywała przed Paktem i która koniec końców sprawiła jej tak wiele bólu. Nigdy nie powtórzyłaby tego błędu. — Chodzi o kopanie — powiedziała.

Lukas odetchnął głęboko i roześmiał się.

— Tylko o to — odparł z uśmiechem. — Niesamowite, że twoje kopanie może być mniejszym złem.

— Zamierzam zrobić coś jeszcze i założę się, że ci się to nie spodoba.

Uniósł brew.

— Jeśli chodzi o opowiadanie ludziom o innych silosach, doskonale wiesz co ja i Peter sądzimy na ten temat. Uważam, że te słowa są niebezpieczne. Większość ci nie uwierzy, a pozostali będą sprawiać kłopoty.

Juliette pomyślała o ojcu Wendelu i o tym, że ludzie zdolni byli uwierzyć w niesamowitości wysnute z samych słów, z jednej książki. Ale może najpierw musieli chcieć w nie uwierzyć. I może Lukas miał rację — nie wszyscy mieliby ochotę uwierzyć w prawdę.

— Niczego im nie powiem — wyjaśniła. — Chcę im to pokazać. Mam coś do zrobienia na górze, ale wymagałoby to pomocy twojej i twojego działu. Będę potrzebowała paru twoich ludzi.

Lukas zmarszczył czoło.

— Nie podoba mi się to. — Pogładził ją po ramieniu. — Może omówimy to jutro? Chciałbym się po prostu tobą nacieszyć. Na jedną noc zapomnieć o pracy. Ja udawałbym że jestem tylko technikiem z serwerowni, a ty możesz być… nie-burmistrzem.

Juliette ścisnęła go za rękę.

— Masz rację. Oczywiście. I może powinnam szybko skoczyć pod prysznic…

— Nie, zostań. — Pocałował ją w szyję. — Pachniesz sobą. Wykąpiesz się rano.

Uległa mu. Lukas znów ucałował jej szyję, lecz kiedy wyciągnął rękę, by rozpiąć jej kombinezon, poprosiła, żeby zgasił światło. Choć raz nie protestował, jak to miał w zwyczaju, niezadowolony, że nie może się jej przyjrzeć. Zostawił włączone światło w łazience i przymknął drzwi tak, że przez szparę przesączała się tylko nikła poświata. Chociaż uwielbiała przebywać nago w jego towarzystwie, nie chciała, żeby ją widział. Mozaika blizn upodabniała jej skórę do ścian wydrążonych w granicie: pajęcza sieć białawych, rzucających się w oczy plam.

Jednak choć nie prezentowały się zbyt atrakcyjnie, blizny były bardzo wrażliwe na dotyk. Każda z nich była jak zakończenie nerwowe biegnące do jej własnych głębin. Kiedy Lukas przebiegał po nich palcami — niczym elektryk śledzący diagram przewodów — miała wrażenie, że po jej skórze przeskakują iskry. Leżeli w ciemności wtuleni w siebie, a on dotykał ją badawczo. Juliette poczuła, że jej skóra robi się cieplejsza. Zanosiło się na noc, w którą długo nie zasną. Jej zamiary i niebezpieczne plany rozwiewały się pod jego delikatnym dotykiem. Zapowiadała się noc powrotu do młodości, do czucia zamiast myślenia, do czasów, gdy wszystko było prostsze…

— Hm, dziwne — powiedział Lukas i znieruchomiał.

Juliette nie zapytała, co takiego — w nadziei, że zaraz zapomni. Była zbyt dumna, żeby prosić, by nie przestawał jej dotykać.

— Moja ulubiona blizna zniknęła — powiedział, gładząc punkt na jej ramieniu.

Juliette momentalnie zrobiło się gorąco. Znowu była w śluzie, otoczona nieznośnym żarem. Dotykać jej ran w milczeniu to jedno. Całkiem inną sprawą było nazywanie ich po imieniu. Zabrała rękę i obróciła się do niego plecami. Najwyraźniej czekała ich jednak przespana noc.

— Nie, pozwól mi zobaczyć — błagał.

— Robisz to, żeby mi dokuczyć — odburknęła Juliette.

Lukas delikatnie dotknął jej pleców.

— Nie, przysięgam, że nie. Proszę, mogę obejrzeć twoją rękę?

Juliette usiadła na łóżku, zakryła kołdrą kolana i skrzyżowała ręce na piersi.

— Nie lubię, kiedy o nich mówisz — powiedziała. — I nie powinieneś mieć ulubionej. — Skinęła na łazienkę, z której przez szparę sączyła się poświata. — Możesz zamknąć te drzwi albo zgasić światło?

— Jules, przysięgam, kocham cię taką, jaka jesteś. Nigdy nie widziałem cię inaczej.

Zrozumiała, że miał na myśli, że nigdy nie widział jej nago bez blizn, a nie że zawsze była dla niego piękna. Wyszła z łóżka, żeby zgasić światło w łazience, ciągnąc za sobą kołdrę i zostawiając Lukasa samego i nagiego.

— Była w zgięciu łokcia na prawej ręce — powiedział. — Trzy linie krzyżowały się i układały w gwiazdkę. Całowałem ją ze sto razy.

Juliette wyłączyła światło i teraz stała samotnie w ciemności. Wciąż czuła na sobie widok Lukasa. Czuła, że ludzie gapią się na jej blizny nawet wówczas, gdy zakrywało je ubranie. Zastanowiła się, co pomyślałby George, gdyby ją tak zobaczył — i w gardle poczuła twardą gulę.

Lukas zmaterializował się tuż przy niej w smolistej ciemności, otaczając ją ramieniem i całując delikatnie w bark.

— Wracaj do łóżka — poprosił. — Przepraszam. Możemy zostawić wyłączone światło.

Juliette zawahała się.

— Nie podoba mi się, że tak dobrze je znasz — powiedziała. — Nie chcę, żebyś mnie traktował jak jakiś atlas gwiazd.

— Wiem — odparł. — Nic na to nie poradzę. One są częścią ciebie. Takiej, jaką cię poznałem. Może poprosimy twojego tatę, żeby rzucił okiem…?

Odsunęła się od niego, ale tylko po to, by z powrotem zapalić światło. Przyjrzała się miejscu, o którym mówił — najpierw na prawej ręce, potem na lewej. Pomyślała, że musiał się pomylić.

— Jesteś pewien, że tu była? — zapytała, śledząc wzrokiem siateczkę blizn w poszukiwaniu pustej przestrzeni, skrawka czystego nieba.

Lukas wziął ją delikatnie za nadgarstek i łokieć, uniósł rękę do ust i pocałował.

— O, tutaj — powiedział. — Całowałem ją ze sto razy.

Juliette otarła łzę i roześmiała się nerwowo, dając upust kłębiącym się w jej piersi emocjom. Odnalazła szczególnie paskudne zgrubienie, które jak spaw przecinało jej przedramię i pokazała je Lukasowi. Nawet jeśli mu nie dowierzała, zdążyła mu już wybaczyć.

— Teraz zajmij się tą — powiedziała.

11

Silos 1


Zasilające drony baterie krzemowo-węglowe były wielkości tosterów. Charlotte oceniła, że ważą jakieś trzydzieści-czterdzieści funtów. Wyjęła je z dwóch maszyn i owinęła parcianymi pasami z jednej ze skrzyń. Teraz zaś trzymała po jednej baterii w każdej ręce i robiła przysiady w wykroku w trakcie niespiesznej rundki po magazynie. Jej uda drżały i wrzeszczały z bólu. Rąk już prawie nie czuła.

Jej postępy znaczył ślad z potu, ale do pokonania miała jeszcze kawał drogi. Kiedy się tak zapuściła? Tyle ćwiczyli i biegali w trakcie szkolenia podstawowego, tylko po to, żeby później siedzieć nad konsoletą i sterować dronem, siedzieć na tyłku i grać w gry wojenne, siedzieć w stołówce i jeść pomyje, siedzieć i czytać.

Miała nadwagę, ot co. I nawet jej to nie przeszkadzało, dopóki nie obudziła się w tym koszmarze. Nie czuła potrzeby, żeby wstać i się poruszać, dopóki nie zamrożono jej na sztywno na kilkaset lat. A teraz chciała odzyskać ciało, jakie pamiętała. Nogi, które funkcjonowały. Ręce, które nie bolały od tak trywialnych czynności jak mycie zębów. Może to głupie z jej strony, oczekiwać, że powróci do tego, kim kiedyś była i do świata, który pamiętała. A może zwyczajnie nie miała cierpliwości do rekonwalescencji. Takie rzeczy nie następują z dnia na dzień.

Skończyła okrążenie wokół dronów. Fakt, że zatoczyła pełne koło oznaczał, że robiła postępy. Minęło kilka tygodni, odkąd obudził ją jej brat, a codzienna rutyna — jedzenie, ćwiczenia i praca nad dronami — zaczynała wydawać jej się normą. Obłąkany świat, w którym ją przebudzono zaczynał nabierać realnych kształtów. A to było przerażające.

Odłożyła baterie i wzięła parę głębokich oddechów. Przytrzymała w płucach powietrze. Rutyna wojskowego życia była podobna. To ona przygotowała Charlotte do takiego życia i tylko dzięki niej jeszcze nie oszalała. Poczucie uwięzienia nie było dla Charlotte niczym nowym. Życie w sercu pustynnego pustkowia, gdzie niebezpiecznie jest wychodzić na zewnątrz nie było niczym nowym. Bycie otoczoną przez ludzi, których należy się obawiać nie było niczym nowym. Stacjonując w Iraku w trakcie drugiej wojny irańskiej Charlotte przywykła do tych rzeczy: do niewychodzenia z bazy, do tego, że nie miała ochoty wychodzić z łóżka albo kabiny w ubikacji. Przywykła też do walki o to, by nie oszaleć. To wszystko, oprócz ćwiczeń fizycznych, wymagało również psychicznych przygotowań.

Wzięła prysznic w łazience obok sali sterowania dronami, wytarła się i, powąchawszy każdy ze swoich trzech kombinezonów, stwierdziła, że najwyższa pora powiedzieć Donny’emu, by znów zrobił pranie. Wzięła kombinezon, który najmniej zalatywał, odwiesiła ręcznik do wyschnięcia na wezgłowiu górnego łóżka, a swoje pościeliła na gładko, po wojskowemu. Donald mieszkał kiedyś w sali konferencyjnej na drugim końcu magazynu, ale Charlotte czuła się niemal komfortowo w koszarach, z duchami nieobecnych pilotów. Czuła się tu jak w domu.

W głębi korytarza mieściło się pomieszczenie pełne stacji sterowania dronami. Większość pokrywały płachty folii. Znajdowało się tam również biurko z mozaiką wielkich monitorów. To na nim usiłowała złożyć radio. Donny przynosił jej garściami części zapasowe z dolnych magazynów. Mogły minąć dekady albo i wieki, zanim ktoś się zorientuje, że zniknęły.

Charlotte włączyła lampkę nad blatem i odpaliła urządzenie. Odbierało już całkiem sporo stacji. Manipulowała pokrętłem, aż z głośnika popłynął szum. Czekając na pojawienie się głosów, wyobrażała sobie, że słyszy fale uderzające o brzeg. Kiedy indziej był to deszcz bębniący o listowie. Albo tłum ludzi szepczących cichutko w ciemnym teatrze. Grzebała od niechcenia w koszu przyniesionych przez brata części w poszukiwaniu lepszych głośników. Potrzebowała jeszcze mikrofonu, jakiegoś sposobu, żeby nadawać w eter. Żałowała, że nie jest bardziej uzdolniona technicznie. Jedyne, co potrafiła to podłączyć jeden element do drugiego. Przypominało to składanie karabinu albo komputera — po prostu łączyła pasujące do siebie części i włączała zasilanie. Tylko raz skończyło się to smużką dymu. Do tej roboty trzeba mnóstwo cierpliwości, a tej Charlotte brakowało. Albo czasu, którego miała w nadmiarze.

Kroki na korytarzu zwiastowały śniadanie. Charlotte ściszyła radio i właśnie robiła miejsce na biurku, kiedy do sali wszedł Donny z tacą w rękach.

— Dzień dobry — powiedziała i wstała, by wziąć od niego tacę. Po treningu nogi miała jak z waty. Kiedy jej brat wszedł w krąg światła żarówki, dostrzegła jego pochmurną minę.

— Wszystko gra? — zapytała.

Pokręcił głową.

— Możliwe, że mamy problem.

Charlotte odłożyła tacę z jedzeniem.

— Co się stało?

— Wpadłem na faceta, którego pamiętam ze swojej pierwszej zmiany. Jechałem z nim windą. To mechanik.

— Niedobrze. — Uniosła powyginaną metalową pokrywkę znad jednego z talerzy. Pod spodem leżała płytka obwodu drukowanego i zwój kabli oraz nieduży śrubokręt, o który prosiła.

— Jajka są pod drugą pokrywką.

Odsłoniła talerz i sięgnęła po widelec.

— Rozpoznał cię?

— Nie wiem. Nie podnosiłem wzroku dopóki nie wysiadł. Ale znałem go tak dobrze jak tylko można tu kogoś poznać. Mam wrażenie, że jeszcze wczoraj pożyczałem od niego narzędzia i prosiłem, żeby wymienił świetlówkę. Kto wie, jak on to odczuwa. Może dla niego minął jeden dzień albo kilkanaście lat. Tutaj pamięć lubi płatać figle.

Charlotte wzięła kęs jajecznicy. Donny przesadził z solą. Wyobraziła go sobie jak ściska solniczkę w drżącej dłoni.

— Nawet jeśli cię poznał — powiedziała w przerwie między kęsami — może pomyślał, że odbywasz kolejną zmianę jako Troy. Jak wielu ludzi zna cię tu jako Thurmana?

Donald pokręcił głową.

— Niewielu. Tak czy inaczej, spotkanie z nim może mieć dla nas katastrofalne skutki i to w każdej chwili. Przyniosę ze spiżarni więcej jedzenia, więcej suszonych produktów. Aha, zmieniłem też uprawnienia twojej przepustki, więc od teraz masz dostęp do wind. I upewniłem się, że nikt poza nami nie może tu wejść. Bardzo bym nie chciał, żebyś została tu uwięziona, gdyby coś mi się stało.

Charlotte przesuwała jajka po talerzu.

— Nieswojo mi się robi, kiedy o tym mówisz — powiedziała.

— Kolejny problem. Szef naszego silosu za tydzień kończy zmianę, co trochę skomplikuje sprawy. Mam nadzieję, że odpowiednio wyjaśni swojemu następcy, kim jestem. Ostatnio sprawy idą aż zbyt gładko…

Charlotte zaśmiała się i wzięła kolejny kęs jajecznicy.

— Zbyt gładko — powtórzyła, kręcąc głową. — No to nie chcę wiedzieć jak wyglądają kłopoty. Co tam słychać w twoim ulubionym silosie?

— Dzisiaj odebrał szef IT. Lukas.

Charlotte odniosła wrażenie, że słyszy w głosie brata rozczarowanie.

— I co? — zapytała. — Dowiedziałeś się czegoś nowego?

— Udało mu się rozpracować kolejny serwer. Znalazł więcej takich samych danych: wszystko na temat mieszkańców silosu, każda praca, jakiej się podjęli, z kim są spokrewnieni, od kołyski aż po grób. Nie rozumiem, jak komputery układają ranking na podstawie takich informacji. Dla mnie to czysty szum, zupełnie jakby kryło się za tym coś jeszcze.

Wyjął z kieszeni złożoną kartkę, nowy wydruk rankingu silosów. Charlotte zrobiła miejsce na blacie i rozprostowała raport.

— Widzisz? Kolejność znowu się zmieniła. Ale na podstawie czego?

Wczytała się w raport nie przerywając posiłku, a Donald sięgnął po folder pełen własnych notatek. Sporo czasu spędzał pracując w sali konferencyjnej, gdzie rozkładał kartki na ogromnym stole i krążył nerwowo po pomieszczeniu, ale Charlotte wolała, kiedy zostawał w pomieszczeniu sterowania. Przesiadywał tu czasem godzinami i studiował notatki, podczas gdy Charlotte pracowała nad radiem. Oboje słuchali wówczas przebijających się przez szum głosów.

— Silos szósty znowu trafił na szczyt — wymamrotała. Czuła się, jakby czytała skład na pudełku płatków śniadaniowych, cyferki pozbawione sensu. Pierwszą z kolumn podpisano Ośrodek. Donald wyjaśnił jej kiedyś, że tak określano silosy. Obok każdego z silosów widniały procenty, niczym potężna dzienna dawka witamin: 99,992 %, 99,989 %, 99,987 %, 99,984 %. Ostatni silos miał przypisaną wartość 99,974 %. Wszystkie poniżej były przekreślone albo oznaczone skrótem n/d. Silosy 40, 12, 17 i parę innych znalazło się w tej ostatniej kategorii.

— Nadal myślisz, że tylko silos na szczycie listy przetrwa? — zapytała.

— Owszem.

— Mówiłeś już tym ludziom, z którymi rozmawiasz? Bo są prawie na szarym końcu.

Spojrzał na nią i zmarszczył brwi.

— Nie mówiłeś. Po prostu wysługujesz się nimi, żeby pomogli ci to rozgryźć.

— Nie wysługuję się. Do cholery, przecież uratowałem tamten silos. Ratuję go każdego dnia, kiedy nie zgłaszam, co się tam wyprawia.

— No dobrze — powiedziała Charlotte i zajęła się jajecznicą.

— Poza tym, pewnie sądzą, że to oni wykorzystują mnie. I myślę, że oni więcej zyskują na tych naszych rozmowach. Lukas, szef tamtejszego IT, zasypuje mnie pytaniami o to, jak świat kiedyś…

— A pani burmistrz? — Charlotte odwróciła się i bacznie przyjrzała bratu. — Co ona z tego ma?

— Juliette? — Donald machinalnie przerzucił kartki w folderze. — Ona uwielbia mi grozić.

Charlotte zaśmiała się.

— Chciałabym to usłyszeć.

— Może i usłyszysz, jeśli zdołasz naprawić radio.

— A wtedy będziesz tu spędzał więcej czasu? Dobrze by było, wiesz. Mniejsze ryzyko, że cię rozpoznają. — Skrobnęła widelcem o talerz, nie chcąc przyznać, że tak naprawdę chodziło o coś innego. Magazyn pod jego nieobecność robił się nieznośnie opustoszały.

— Jak najbardziej. — Potarł twarz, a Charlotte zdała sobie sprawę, jaki był zmęczony. Opuściła wzrok z powrotem na liczby i kontynuowała posiłek.

— Wygląda to dość arbitralnie, nie sądzisz? — zastanowiła się na głos. — Jeśli te liczby znaczą to co myślisz. Są praktycznie identyczne.

— Wątpię, żeby pomysłodawcy całego projektu patrzyli na to w ten sposób. Potrzebują tylko jednego silosu. Wszystko jedno, który to będzie. To jak ze skrzynią pełną zapasowych części. Bierzesz jedną i nie obchodzi cię nic poza tym, żeby działała. I tyle. Oni też chcą, żeby wszystko na sto procent zagrało.

Charlotte nie mieściło się to w głowie. A jednak Donny pokazał jej Pakt i wystarczająco wiele własnych notatek, by ją przekonać. Wszystkie silosy z wyjątkiem jednego miały zostać uśmiercone. Włącznie z ich własnym.

— Kiedy będzie gotowy następny dron? — zapytał.

Charlotte upiła łyk soku.

— Za dzień albo dwa. Może trzy. Redukuję obciążenie do minimum. Nawet nie jestem pewna, czy poleci. — Ostatnie dwa nie dotarły tak daleko jak pierwszy. Charlotte zaczynała chwytać się desperackich metod.

— Okay. — Znów potarł twarz; głos dobiegający spod jego dłoni był przytłumiony. — Będziemy musieli niedługo zdecydować, co robimy. Jeśli nie zrobimy nic, ten koszmar potrwa kolejnych dwieście lat, a my nie mamy tak wiele czasu. — Próbował się roześmiać, ale zamiast tego złapał go atak kaszlu. Sięgnął do kieszeni po chustkę do nosa, Charlotte odwróciła wzrok. Wbijała spojrzenie w ciemne monitory, dopóki nie przestał kaszleć.

Wolała mu tego mówić, ale skłaniała się raczej ku temu, by poczekać i pozwolić, by wydarzenia potoczyły się same. Szereg wyrafinowanych maszyn liczących najwyraźniej kontrolował losy ludzkości, a ona zwykle ufała komputerom bardziej niż jej brat. Spędziła lata kierując dronami, które potrafiły samodzielnie latać, wybierać cel ataku i naprowadzać pociski z niezwykłą precyzją. Często odnosiła wrażenie, że jest nie tyle pilotem co dżokejem, że dosiada zwierzęcia, które potrafi radzić sobie samo i potrzebuje tylko, by ktoś od czasu do czasu pociągnął za wodze albo krzyknął słowo zachęty.

Znów spojrzała na raport. Setne części procenta miały zadecydować, kto przeżyje, a kto zginie. I większość zginie. Do tego czasu ona i jej brat będą albo uśpieni, albo od dawna martwi. Liczby sprawiały, że widmo czekającego ich holocaustu zdawało się tak cholernie… arbitralne.

Donald wskazał na raport trzymanym w ręku folderem.

— Zauważyłaś, że osiemnastka skoczyła o dwa miejsca w górę?

Zauważyła.

— Nie sądzisz, że trochę za bardzo się… przywiązałeś, co?

Odwrócił wzrok.

— Mam z tym silosem do czynienia od dawna. To wszystko.

Charlotte zawahała się. Nie chciała na niego naciskać, ale nie potrafiła się powstrzymać.

— Nie chodziło mi o silos — powiedziała. — Jesteś jakby… odmieniony po każdej rozmowie z nią.

Wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze.

— Wysłano ją na czyszczenie — powiedział. — Była na zewnątrz.

Przez moment Charlotte myślała, że to wszystko, co ma do powiedzenia na ten temat. Jakby to wyjaśniało sprawę. Milczał przez krótką chwilę, niespokojnie strzelając oczami.

— Nie przewidziano, że ktoś stamtąd wróci — powiedział wreszcie. — Sądzę, że komputery nie biorą tego pod uwagę. Nie tylko, że ona przetrwała, ale że osiemnastka wciąż się trzyma. Według wszelkich kalkulacji nie powinna. Jeśli to przetrwają… kto wie, może właśnie z nimi należy wiązać największe nadzieje.

Ty tak sądzisz — skwitowała Charlotte i pomachała w powietrzu wydrukiem. — Nie ma siły, żebyśmy byli mądrzejsi od tych komputerów, braciszku.

Donald spojrzał na nią smutno.

— Może za to mamy więcej współczucia niż one — powiedział.

Charlotte z trudem powstrzymała się od riposty. Miała ochotę wytknąć Donny’emu, że troszczy się o silos osiemnasty z powodu osobistych kontaktów z jego mieszkańcami. Gdyby znał ludzi z innych ośrodków — i znał ich historie — czy nie leżałby mu na sercu ich los? Miała świadomość, że mówiąc tak postąpiłaby okrutnie — mimo że to prawda.

Donald kaszlnął w chustkę. Pochwycił spojrzenie przyglądającej mu się Charlotte, zerknął na upstrzony plamkami krwi materiał i schował szmatkę do kieszeni.

— Boję się — wyznała.

Donald pokręcił głową.

— A ja nie. Nie boję się tego. Nie boję się śmierci.

— Wiem. To oczywiste, w przeciwnym razie poszedłbyś do lekarza. Ale czegoś musisz się bać.

— Owszem. Wielu rzeczy. Boję się bycia pogrzebanym żywcem. Boję się, że zrobię nie to, co trzeba.

— Więc nie rób nic — powiedziała z naciskiem. Niewiele brakowało, a zaczęłaby błagać, by zakończył to szaleństwo, ich izolację. Mogliby znów zasnąć, zostawiając wszystko maszynom i potwornym knowaniom innych. — Nie róbmy nic — poprosiła.

Jej brat podniósł się z krzesła, uścisnął jej ramię i odwrócił się w kierunku drzwi.

— To mogłoby okazać się najgorsze — powiedział cicho.

12

Tej nocy C z koszmaru o lataniu. Usiadła na łóżku, a sprężyny pisnęły pod nią jak gniazdo pełne ptaków. Wciąż czuła, że spada przez chmury, a wiatr owiewa jej twarz.

Zawsze sny o lataniu. Sny o spadaniu. Bezskrzydłe sny, w których nie mogła kierować, nie mogła wzbić się w górę. Była jak pędząca ku ziemi bomba zbliżająca się do człowieka otoczonego rodziną. Mężczyzna odwracał się w ostatniej chwili, osłaniając oczy przed słońcem w zenicie — ostatnie mignięcie twarzy ojca i matki Charlotte, jej brata i jej samej, a potem uderzenie i utrata sygnału…

Ptasie gniazdo w materacu ucichło. Charlotte wyplątała zaciśnięte pięści z kołdry nasiąkniętej wilgocią, którą koszmary wycisnęły z przerażonego ciała. Pokój wisiał nad nią, ciężki i ponury. Wyczuwała otaczające ją puste łóżka piętrowe; miała wrażenie, że jej koledzy i koleżanki piloci zostali wezwani na nocny lot, zostawiając ją samą. Wstała i po omacku poczłapała do ubikacji, przesuwając włączniki światła tylko odrobinę tak, aby pomieszczenia nadal tonęły w mroku. Czasem rozumiała, czemu jej brat mieszkał w sali konferencyjnej na drugim końcu magazynu. Koszary zamieszkiwały cienie ludzi, których nie było. Czasem czuła, jak rozmija się z duchami uśpionych.

Spuściła wodę i umyła ręce. Nie było mowy o powrocie do łóżka ani tym bardziej o zaśnięciu, nie po takim śnie. Charlotte włożyła na siebie czerwony uniform, który przyniósł dla niej Donny — jeden z trzech kolorów, odrobina urozmaicenia w jej pustelniczym życiu. Nie pamiętała, co oznaczał błękit i złoto, ale pamiętała, że czerwień to reaktor. Czerwony kombinezon miał kieszenie i zaczepy na narzędzia. Nosiła go, kiedy pracowała, więc zwykle nie był najczystszy. Obładowawszy się narzędziami, ważyła prawie dziesięć kilo więcej i hałasowała przy każdym kroku. Zapięła przód uniformu i ruszyła w głąb korytarza.

Co ciekawe, światła w magazynie już się świeciły. Był środek nocy. Charlotte była przekonana, że je zgasiła, a przecież nikt inny nie miał dostępu do tego poziomu. Czując nagłą suchość w ustach, zakradła się do najbliższych dronów, kryjąc się za płachtami brezentu. Z ciemności sączył się cichy jak szept dźwięk.

Dalej, za dronami — w pobliżu wysokich regałów z pudłami pełnymi zapasowych części, narzędzi i racji żywnościowych — jakiś człowiek klęczał nad drugim, nieruchomym. Postać odwróciła się, słysząc podzwanianie jej narzędzi.

— Donny?

— Tak?

Ogarnęła ją ulga. Rozciągnięte pod jej bratem ciało to wcale nie człowiek, tylko gruby kombinezon do czyszczenia leżący na podłodze z rozłożonymi na boki rękawami i nogawkami, pusty i pozbawiony życia.

— Która godzina? — zapytała, trąc oczy.

— Późna — powiedział. Otarł czoło rękawem. — Albo wczesna, zależy jak patrzeć. Obudziłem cię?

Zauważyła, że przesunął się tak, aby zasłonić ciałem kombinezon. Zaczął go składać, zaczynając od nogawek. Obok leżały na podłodze nożyce i rolka srebrnej taśmy, hełm, rękawice i coś w rodzaju butli do nurkowania. I para butów. Poruszany ludzką ręką materiał szeptał cicho — to jego szelest wzięła za ludzkie głosy.

— Hm? Nie, nie obudziłeś mnie. Wstałam do łazienki. Wydawało mi się, że coś słyszałam.

Kłamała. Przyszła popracować nad dronem w środku nocy, żeby zapomnieć o koszmarze. Donald skinął głową i wysupłał z kieszonki na piersi chustkę. Kaszlnął w nią i schował szmatkę z powrotem.

— A ty czemu nie śpisz? — zapytała.

— Szperam w zapasach. — Donny ułożył elementy kombinezonu w stosik. — Ci z góry potrzebowali paru rzeczy. Nie chciałem ryzykować, więc zamiast kogoś wysyłać, sam po nie przyszedłem. — Podniósł wzrok na siostrę. — Przynieść ci coś ciepłego na śniadanie?

Charlotte otuliła się rękami i pokręciła głową. Nie znosiła, kiedy jej przypominał, że jest tu uwięziona i zdana na brata.

— Przyzwyczajam się do wojskowych racji ze skrzyń — odparła. — Te batoniki kokosowe zaczynają mi smakować. — Zaśmiała się. — Pamiętam, że nie znosiłam ich w trakcie szkolenia podstawowego.

— Gdybyś się na coś namyśliła, nie ma problemu — powiedział Donny, ewidentnie szukając wymówki, by sobie pójść albo zmienić temat. — I chyba niedługo zdobędę ostatnie części do radia. Złożyłem rekwizycję o mikrofon, bo nigdzie nie mogę żadnego znaleźć. W pomieszczeniu łączności mają jeden, który szwankuje, więc w razie czego mogę go po cichu wynieść.

Charlotte skinęła głową i patrzyła jak jej brat wpycha kombinezon z powrotem do dużego, plastikowego pojemnika. Było coś, czego jej nie mówił. Potrafiła poznać, że coś ukrywa. Tak to już było ze starszymi braćmi.

Podeszła do najbliższego drona, zerwała z maszyny brezentową płachtę i położyła klucz na skrzydle. Jeśli chodziło o majsterkowanie, zawsze miała dwie lewe ręce, ale po tygodniach pracy nad dronami — bardziej uporczywej niż cierpliwej — zaczynała nabierać wprawy.

— A do czego im potrzebny taki kombinezon? — zapytała, siląc się na nonszalancki ton.

— Chyba wspominali coś o reaktorze. — Poskrobał się po potylicy i zmarszczył czoło. Charlotte pozwoliła, by kłamstwo zawisło w powietrzu. Chciała, by jej brat to zauważył.

Otworzyła pokrywę skrzydła, wspominając powrót ze służby przygotowawczej. Zjawiła się w domu z nową tkanką mięśniową i zaciekłością, którą wyrobiła sobie w trakcie treningów z facetami. To było jeszcze zanim wysłano ją do Iraku, zanim się zapuściła. Wówczas była muskularną, wysportowaną nastolatką, a jej brat jeszcze studiował. Wystarczyła jedna kąśliwa uwaga na temat jej nowej sylwetki, by wylądował na kanapie z ręką wykręconą na plecach, wciąż śmiejąc się i drwiąc z siostry.

To znaczy, śmiejąc się dopóki nie przycisnęła mu do twarzy poduszki, a wtedy Donny zakwiczał jak zarzynane prosię. Niewinna zabawa przerodziła się w coś poważnego i przerażającego. Strach jej brata przed byciem pogrzebanym żywcem budził w nim coś pierwotnego — coś, z czego nigdy nie zadrwiła i czego już nigdy więcej nie chciała oglądać.

Teraz zaś przyglądała się, jak szczelnie zamyka pojemnik z kombinezonem w środku i wsuwa go z powrotem pod półkę. Wiedziała, że próżniowy strój ochronny nie był nigdzie potrzebny. Donny w pośpiechu wymacał chustkę i znowu się rozkaszlał. Przeczekała atak, udając, że całą jej uwagę pochłania dron. Donny nie miał ochoty rozmawiać o kombinezonie ani o problemie z płucami, a Charlotte nie mogła go winić. Jej brat umierał. Charlotte wiedziała, że jej brat umiera, widziała go tak jak ludzi w swoich snach: obracającego się w ostatniej chwili, by osłonić oczy przed słońcem w zenicie. Widziała go tak, jak każdego człowieka, którego ostatnie chwile oglądała. Na jej ekranie widniała piękna twarz Donny’ego wpatrzona w nieuniknioną, pikującą z nieba śmierć.

Umierał i to dlatego chciał zmagazynować dla niej jedzenie i upewnić się, że będzie miała jak wyjść. To dlatego starał się o radio dla niej — aby miała do kogo otworzyć usta. Jej brat umierał i nie chciał być pogrzebany, nie chciał umrzeć tu na dole, w wydrążonej w ziemi dziurze, w której brakowało mu tchu.

Charlotte cholernie dobrze wiedziała, po co mu kombinezon.

13

Silos 18


Na blacie roboczym leżał pusty kombinezon do czyszczenia. Jeden z rękawów zwisał z krawędzi stołu niczym ramię zgięte w łokciu pod nienaturalnym kątem, a osłona leżącego obok hełmu wpatrywała się w sufit jak wielkie, niemrugające oko. Wyświetlacz w jego wnętrzu zdemontowano, zostawiając nieduże, plastikowe okienko na prawdziwy świat. Juliette nachylała się nad kombinezonem, a z jej skóry skapywały raz po raz krople potu, gdy dociskała sześciokątne śruby łączące dolny kołnierz z materiałem. Pamiętała, kiedy ostatnim razem konstruowała taki kombinezon.

Nelson, młody technik IT odpowiedzialny za laboratorium czyszczenia, pracował przy identycznym stole po drugiej stronie warsztatu. Juliette wybrała go na swojego asystenta na czas trwania projektu. Był młody i obeznany z kombinezonami, a do tego najwyraźniej nie żywił wobec niej wrogich uczuć. Nie żeby pierwsze dwa kryteria miały znaczenie.

— Następna kwestia to raport na temat populacji — powiedziała Marsha. Młoda asystentka — o którą Juliette nigdy nie prosiła — przerzuciła z tuzin teczek, zanim znalazła tę właściwą. Sąsiedni stół roboczy pokrywały kartki papieru z recyclingu, zmieniając miejsce pracy w skromne biurko. Juliette podniosła wzrok znad blatu, by popatrzeć, jak Marsha szpera w folderze. Jej asystentka była drobną dziewczyną, która dopiero niedawno przestała być nastolatką. Miała rumiane policzki i ciemne, mocno kręcone włosy. Marsha pełniła też rolę asystentki poprzednich dwóch burmistrzów na przestrzeni ostatnich burzliwych miesięcy. Wraz ze złotym identyfikatorem i mieszkaniem na poziomie szóstym stanowiła część pakietu.

— Oto i on — powiedziała Marsha. Przygryzła wargę, przeglądając sprawozdanie, a Juliette zauważyła, że kartka jest zadrukowana jednostronnie. Ilość papieru, jaka przewijała się przez jej biuro, by zaraz z powrotem trafić do kadzi z pulpą mogłaby zaspokoić potrzeby całego piętra mieszkalnego przez rok. Lukas zażartował kiedyś, że to wszystko po to, żeby dział recyclingu nie zbankrutował. Nie zaśmiała się; podejrzewała, że mógł mieć rację.

— Podasz mi te uszczelki? — zapytała Juliette, wskazując na drugi koniec blatu.

Dziewczyna wskazała na pudełko pełne podkładek zamkowych. A potem na pojemnik pełen zawleczek. Wreszcie jej dłoń powędrowała nad uszczelki. Juliette skinęła głową.

— Dzięki.

— No więc po raz pierwszy od trzydziestu lat spadliśmy poniżej pięciu tysięcy mieszkańców — powiedziała Marsha, wracając do raportu. — Wiele osób… odeszło. — Mimo że Juliette skupiała się na mocowaniu uszczelki, poczuła, że Marsha uniosła wzrok. — Komitet loterii prosi o oficjalny spis ludności, żeby uzyskać pewne wyobrażenie o…

— Ci z komitetu najchętniej liczyliby ludzi co tydzień, gdyby tylko mogli. — Juliette wtarła trochę oleju w uszczelkę, a potem zajęła się dopasowywaniem kołnierza.

Marsha zaśmiała się uprzejmie.

— Tak, no cóż, chcą zorganizować wkrótce kolejną loterię. Poprosili o kolejnych dwieście numerów.

— Numerów — mruknęła Juliette. Czasem myślała, że jedyny pożytek z komputerów Lukasa był taki, że z ich warczących tyłków dało się wyciągnąć zadrukowane liczbami paski papieru. — Mówiłaś im o moim pomyśle na amnestię? Chyba wiedzą, że niedługo podwoi nam się przestrzeń życiowa, co?

Marsha niespokojnie przestąpiła z nogi na nogę.

— Mówiłam im — powiedziała. — O przestrzeni życiowej również. Mam wrażenie, że nie przyjęli tego najlepiej.

Pracujący po drugiej stronie warsztatu Nelson podniósł wzrok znad kombinezonu. Byli tu tylko we trójkę, w starym laboratorium, gdzie kiedyś ubierano ludzi skazanych na śmierć. Teraz pracowali nad czymś innym, nad innym powodem, by wysyłać ludzi na zewnątrz.

— Więc jaka była odpowiedź komitetu? — zapytała Juliette. — Przecież wiedzą, że kiedy dokopiemy się do drugiego silosu, pójdzie ze mną sporo ludzi, żeby doprowadzić go do stanu używalności. Tutejsza populacja spadnie.

Nelson z powrotem nachylił się nad robotą. Marsha zamknęła teczkę z raportem o ludności i wbiła wzrok we własne stopy.

— Co powiedzieli na moją propozycję zawieszenia loterii?

— Nic nie powiedzieli — przyznała Marsha. Uniosła spojrzenie; w blasku lamp zalśniła wilgoć w jej oczach. — Sądzę, że wielu z nich nie wierzy w istnienie drugiego silosu.

Juliette zaśmiała się i pokręciła głową. Jej dłoń zadrżała przy wkręcaniu ostatniej śruby w kołnierz kombinezonu.

— Nie ma znaczenia, w co wierzą członkowie komitetu, prawda? — Wiedziała jednocześnie, że to samo odnosi się do niej. I do każdej innej osoby. Świat był jaki był niezależnie od ludzkiego zwątpienia, nadziei czy nienawiści. — Podkop już trwa i posuwa się w tempie trzystu stóp dziennie. Wygląda na to, że ci od loterii będą musieli przespacerować się na dół i przekonać się na własne oczy. Możesz im to powiedzieć. Powiedz, żeby sami zobaczyli.

Marsha zmarszczyła brwi i zapisała coś sobie.

— Kolejny punkt programu… — Sięgnęła po rejestr. — Wzmogły się skargi na…

Rozległo się pukanie do drzwi. Juliette odwróciła się, a do laboratorium wszedł Lukas z uśmiechem na twarzy. Pomachał Nelsonowi, który zasalutował mu kluczem płaskim. Lukas nie wydawał się zaskoczony obecnością Marshy. Klepnął ją w ramię.

— Na twoim miejscu kazałbym przenieść jej biurko tutaj — zażartował. — Opłaty na usługi tragarskie macie uwzględnione w budżecie.

Marsha uśmiechnęła się i pociągnęła za jeden ze swoich sprężystych loków. Rozejrzała się po laboratorium.

— Naprawdę powinnam tak zrobić — powiedziała.

Juliette zauważyła, że jej młoda asystentka rumieni się w obecności Lukasa i zaśmiała się w duchu. Hełm wpasował się w kołnierz z przyjemnym kliknięciem. Juliette przetestowała mechanizm zwalniający.

— Mogę na chwilę pożyczyć panią burmistrz? — zapytał Lukas.

— Nie mam nic przeciwko — odparła Marsha.

— Ja mam. — Juliette przyjrzała się jednemu z rękawów kombinezonu. — Jesteśmy w tyle z harmonogramem.

Lukas zmarszczył brwi.

— Nie ma żadnego harmonogramu. Sama go sobie wyznaczasz. A poza tym, dostałaś pozwolenie na to, co robisz? — Stanął obok Marshy i skrzyżował ręce na piersi. — W ogóle powiedziałaś swojej asystentce, co zamierzasz zrobić?

Juliette ze skruchą podniosła wzrok.

— Jeszcze nie.

— Dlaczego? A co pani robi? — Marsha opuściła rejestr i po raz pierwszy badawczo spojrzała na kombinezony.

Juliette zignorowała ją, rzucając Lukasowi wściekłe spojrzenie.

— Mam opóźnienie, bo chcę to skończyć zanim oni skończą kopanie tunelu. Szybko im idzie. Trafili na miękką ziemię. Naprawdę chciałabym tam być, kiedy się przebiją.

— A ja chciałbym, żebyś była dzisiaj na spotkaniu, które cię ominie, jeśli się nie ruszysz.

— Nie idę — powiedziała Juliette.

Wystarczyło jedno spojrzenie Lukasa, by Nelson odłożył klucz i wraz z Marshą wyśliznął się na zewnątrz. Juliette patrzyła na ich pospieszny odwrót i zdała sobie sprawę, że Lukas cieszy się większym autorytetem niż sądziła.

— To comiesięczne spotkanie rady miasta — powiedział Lukas. — Pierwsze odkąd cię wybrano. Obiecałem sędziemu Pickenowi, że przyjdziesz. Jules, musisz się zachowywać jak burmistrz albo niedługo przestaniesz nim być…

– Świetnie. — Podniosła ręce. — Nie jestem burmistrzem. Zrzekam się urzędu. — Pomachała w powietrzu śrubokrętem, udając, że to pióro. — Podpisano i podbito.

— Wcale nie świetnie. Jak myślisz, co twój następca o tym pomyśli? — Gestem omiótł blaty robocze. — Myślisz, że pozwoli ci kontynuować te twoje gierki? To pomieszczenie wróci do swojego pierwotnego przeznaczenia.

Juliette z trudem pohamowała chęć wykrzyczenia mu w twarz, że to żadne gierki, że to coś znacznie gorszego.

Lukas odwrócił wzrok. Jego spojrzenie spoczęło na stosie książek piętrzących się przy leżance, którą tu przyniosła. Spała tu czasem, kiedy się pokłócili albo kiedy po prostu potrzebowała trochę czasu dla siebie. Nie żeby ostatnio wiele sypiała. Potarła oczy, nie potrafiąc sobie przypomnieć, kiedy ostatnio przespała cztery godziny pod rząd. Noce zlatywały jej na spawaniu w śluzie. Dnie spędzała w laboratorium czyszczenia albo na dole, za węzłem łączności. Właściwie już w ogóle nie sypiała — po prostu traciła przytomność to tu, to tam.

— Powinniśmy trzymać je pod kluczem — powiedział Lukas, wskazując na książki. — Nie można ich zostawiać na widoku.

— Nikt by nie uwierzył, gdyby je otworzył — odparła Juliette.

— Chodzi o papier.

Skinęła głową. Miał rację. Gdzie ona dostrzegała informację, inni widzieli pieniądze.

— Zabiorę je z powrotem na dół — obiecała, czując jak gniew odpływa z niej niczym olej cieknący z pękniętej obudowy. Pomyślała o Elise, która przez radio pochwaliła się, że kompletuje książeczkę ze swoich ulubionych stron. Juliette też przydałaby się taka książka. Z tym że o ile album dziewczynki był zapewne pełen ślicznych rybek i kolorowych ptaszków, Juliette skatalogowałaby mroczniejsze rzeczy. Rzeczy, które kryją się w ludzkich sercach.

Lukas podszedł do niej i położył jej rękę na ramieniu.

— To spotkanie…

— Słyszałam, że rozważają powtórne wybory — przerwała mu Juliette. Zgarnęła z twarzy luźny kosmyk i wsunęła go za ucho. — Tak czy inaczej długo się nie nacieszę fotelem burmistrza. I właśnie dlatego muszę to skończyć. Zanim ludzie ponownie zagłosują, to już nie będzie miało znaczenia.

— Dlaczego? Bo do tego czasu będziesz burmistrzem innego silosu? Taki masz plan?

Juliette oparła rękę o kopułę hełmu.

— Nie. Bo do tego czasu uzyskam odpowiedzi, których szukam. Bo ludzie sami się przekonają. Uwierzą mi.

Lukas skrzyżował ręce na piersi. Wziął głęboki oddech.

— Muszę wracać do serwerowni — powiedział. — Gdy przez dłuższy czas nikt nie odpowiada, światła zaczynają migać w biurach, a ludzie pytają, o co do diabła chodzi.

Juliette kiwnęła głową. Sama widziała. Wiedziała również, że Lukas, tak jak ona, uwielbia długie rozmowy za serwerem. Z tym że jemu wychodziły one zacznie lepiej. Kiedy ona wkładała zestaw słuchawkowy, zawsze kończyło się to kłótnią. Lukas potrafił łagodzić konflikty i dochodzić do prawdy.

— Proszę, powiedz, że pójdziesz na spotkanie, Jules. Obiecaj mi, że pójdziesz.

Zlustrowała uważnie kombinezon na drugim stole, żeby przekonać się, jak szło Nelsonowi. Będą potrzebowali jeszcze jednego kombinezonu dla dodatkowej osoby w drugiej śluzie. Jeśli przepracują całą noc i cały następny dzień…

— Dla mnie… — poprosił.

— Pójdę.

— Dziękuję. — Lukas zerknął na zawieszony na ścianie stary zegar z czerwonymi wskazówkami kryjącymi się za warstwą zmatowiałego plastiku. — Widzimy się na obiedzie?

— Jasne.

Nachylił się i pocałował ją w policzek. Gdy się odwrócił, Juliette zaczęła układać narzędzia na skórzanej wykładzinie blatu. Wzięła czystą szmatkę, by wytrzeć ręce.

— Aha, i jeszcze coś.

— Tak? — Lukas przystanął przy drzwiach.

— Powiedz temu skurwielowi, że go pozdrawiam.

14

Lukas opuścił laboratorium czyszczenia i ruszył ku serwerowni leżącej po drugiej stronie trzydziestego czwartego. Minął pusty warsztat. Mężczyźni i kobiety, którzy tu pracowali teraz przebywali w głębinach i Zaopatrzeniu, gdzie życie straciło wielu mechaników i robotników. Ludzie z IT zastępowali tych, których sami zabili.

Shirly, przyjaciółka Juliette, została szefową Maszynowni. Bezustannie składała do jego biura zażalenia o brakach kadrowych, a potem znowu narzekała, gdy Lukas przydzielał jej kogoś do pomocy. Czego od niego oczekiwała? Ludzi, jak podejrzewał. Po prostu nie jego ludzi.

Garstka techników i funkcjonariuszy ochrony stojących pod pomieszczeniem socjalnym zamilkła, kiedy przechodził. Pomachał do nich, a ręce posłusznie mu odmachały. „Dzień dobry, sir”, rzucił ktoś, a Lukas skrzywił się na te słowa. Wznowili pogawędkę, gdy tylko zniknął za rogiem, a Lukas przypomniał sobie, że sam też uczestniczył w takich przerywanych rozmowach, gdy korytarzem pędził jego dawny szef.

Bernard. Lukas kiedyś myślał, że rozumie, co oznacza władza. Można robić, co się chce. Decyzje są arbitralne. Można być okrutnym dla samego okrucieństwa. A teraz łapał się na tym, że godził się na rzeczy gorsze niż mógłby to sobie wyobrazić. Uświadomił sobie najokropniejsze aspekty tego świata i zaczynał podejrzewać, że ludzie jego pokroju nie nadają się do rządzenia. Nigdy nie przyznałby tego głośno, ale reelekcja być może stanowiła najlepsze rozwiązanie. Juliette byłaby świetnym technikiem w IT. W końcu lutowanie i spawanie nie różnią się aż tak bardzo, to tylko kwestia skali. Lecz potem próbował wyobrazić ją sobie, jak konstruuje kombinezon dla skazańca albo siedzi bezczynnie, słuchając jak człowiek z innego silosu dyktuje im, na ile narodzin mogą sobie pozwolić w tym tygodniu.

Jednak wybór nowego burmistrza oznaczałby prawdopodobnie dłuższe okresy rozłąki. Być może musiałby złożyć wniosek o przeniesienie do Maszynowni i nauczyć się posługiwać kluczem francuskim. Od szefa IT do pracującego na nocnej zmianie brudasa. Zaśmiał się. Wstukał kod otwierający drzwi do serwerowni, myśląc, że byłoby coś romantycznego w poświęceniu stanowiska, by z nią być. Może nawet bardziej romantycznego niż jego nocne polowanie na gwiazdy. Musiałby tylko przywyknąć do ciągłego rządzenia się Juliette, ale nie powinien mieć z tym problemu. A przy odpowiedniej ilości detergentu pewnie dałby radę doprowadzić jej stare mieszkanie do stanu używalności. Kiedy stąpał pomiędzy serwerami, przeszło mu przez myśl, że żył już w znacznie gorszych warunkach, w pomieszczeniu pod jego stopami. Najważniejsze, że mógłby być z nią.

Światła na suficie jeszcze nie migały. Albo to on przyszedł za wcześnie albo człowiek imieniem Donald się spóźniał. Lukas dotarł do najdalszej ściany, mijając kilka serwerów ze zdemontowanymi pokrywami bocznymi, z których wypełzały grube zwoje kabli. Z pomocą Donalda odkrywał, jak uzyskać pełny dostęp do maszyn i przeglądać ich zawartość. Na razie nie natrafili na nic ekscytującego, ale robili postępy.

Przystanął przy serwerze komunikacyjnym, który w poprzednim życiu stanowił dla niego swoisty dom w domu. Teraz prowadził tu całkiem odmienne rozmowy. Na drugim końcu linii była zupełnie inna osoba.

Obok stało przyniesione z dołu chybotliwe, drewniane krzesło. Lukas pamiętał, jak wspinał się po drabinie, pchając je nad głową, a Juliette wrzeszczała na niego, że powinni byli opuścić linę — kłócili się jak parka młodych tragarzy. Przy krześle leżał stosik puszek po książkach tworzący coś w rodzaju stolika. Na wierzchu spoczywała jedna z ksiąg Dziedzictwa. Lukas usiadł wygodnie i podniósł ją. Zaznaczał strony, zaginając rogi. Na marginesach stawiał kropki, jeśli miał jakieś pytania odnośnie treści. Zaczął wertować książkę w oczekiwaniu na telefon.

To, co kiedyś nużyło go w Dziedzictwie, teraz stało się najciekawsze. Kiedy był tu uwięziony — w trakcie rytuału inicjacji — zmuszano go do czytania fragmentów Nakazów poświęconych ludzkim zachowaniom. Teraz godzinami ślęczał nad tymi rozdziałami. A Donald, głos na drugim końcu linii, zdołał go przekonać, że opowiastki o Milgramach, Skinnerach i chłopcach z Robbers Cave to coś więcej niż fikcja. Niektóre z tych rzeczy zdarzyły się naprawdę.

Zakończył lekturę tych opowieści, by w Dziedzictwie odnaleźć jeszcze więcej lekcji. Teraz całą jego uwagę przykuwała historia starego świata. Powstania powtarzały się regularnie na przestrzeni tysięcy lat. Nieraz sprzeczał się z Jules o to, czy można położyć kres takiemu cyklicznemu rozlewowi krwi. Książki sugerowały, że takie nadzieje są płonne. A potem Lukas odkrył cały rozdział poświęcony niebezpieczeństwom, na jakie narażone były społeczeństwa na krótko po powstaniach — czyli w sytuacji, w jakiej właśnie się znaleźli. Czytał o ludziach noszących dziwaczne nazwiska — Cromwell, Napoleon, Castro, Lenin — którzy wywalczyli wolność dla swoich ludzi, a potem zniewolili ich jeszcze bardziej.

To tylko legendy, upierała się Juliette. Mity. Tak jak ghule, którymi rodzice straszą niesforne dzieci. Ona rozumiała te rozdziały inaczej — to żaden problem zburzyć stary porządek świata, gdyż natura ludzka sprzyjała jego upadkowi. Najtrudniej było odbudować go na nowo. Ludzie poświęcali zbyt mało uwagi temu, czym zastąpić starą niesprawiedliwość. Obchodziło ich tylko obalanie, mówiła, tak jakby okruchy i popiół dało się potem zlepić w całość.

Lukas się nie zgadzał. Sądził, a Donald potwierdzał jego przypuszczenia, że te historie były prawdziwe. Owszem, rewolucje były bolesne. Po każdej z nich następował gorszy okres. Ale wcześniej czy później nadchodzi poprawa. Ludzie uczą się na swoich błędach. To właśnie próbował jej powiedzieć pewnej nocy, kiedy rozmowa z Donaldem przedłużyła się do późna. Jules, rzecz jasna, musiała mieć ostatnie słowo. Zaprowadziła go do stołówki i wskazała na wiszącą nad horyzontem poświatę, na jałowe wzgórza, na nieśmiałe odblaski słońca prześlizgujące się po ruinach wież.

— Oto jak poprawił się świat — powiedziała mu wtedy. — Oto jak człowiek nauczył się na własnych błędach.

Lukas nie zamierzał pozwolić, by ostatnie słowo należało do niej.

— Może to, co widzimy to właśnie złe czasy przed lepszymi — szepnął znad kubka z kawą, a Juliette udała, że tego nie słyszała.

Stronice pod palcami Lukasa zamigały na czerwono. Podniósł wzrok; światła na suficie zapalały się i gasły, informując o oczekującej rozmowie. Z wnętrza serwera dobiegało brzęczenie, a kontrolka nad gniazdem numer jeden mrugała. Lukas podniósł zestaw słuchawkowy i, rozplątawszy przewód, podłączył wtyczkę.

— Halo? — odezwał się.

— Lukas. — Maszyna pozbawiała głos intonacji i sprawiała, że był wyprany z wszelkich emocji. Z wyjątkiem rozczarowania. Fakt, że to nie Juliette się zgłosiła, wywołał u rozmówcy zawód, który był jeśli nie słyszalny, to przynajmniej wyczuwalny. A może tylko mu się zdawało?

— To tylko ja — powiedział.

— Dobrze. Musisz wiedzieć, że mam niecierpiące zwłoki sprawy do załatwienia. Nie mamy wiele czasu.

— W porządku. — Lukas odszukał zaznaczone miejsce w książce i znalazł fragment, na którym skończyli. Te rozmowy przypominały mu szkolenie pod okiem Bernarda, tyle tylko, że teraz uczył się Dziedzictwa. A Donald był bystrzejszy od Bernarda i bardziej otwarcie odpowiadał na pytania. — Więc… chciałem cię zapytać o faceta nazwiskiem Rousseau…

— Zanim zaczniemy — przerwał Donald — muszę jeszcze raz poprosić, żebyście przestali kopać.

Lukas przymknął książkę, zaznaczając stronę palcem. Cieszył się, że Juliette zgodziła się pójść na spotkanie rady miasta. Ożywiała się, kiedy rozmowa schodziła na ten temat. Donald, z powodu starej groźby ze strony Juliette, najwyraźniej sądził, że próbują dokopać się do niego, a Jules wymusiła na Lukasie obietnicę, że nie wyprowadzi go z błędu. Nie chciała, żeby ludzie z silosu pierwszego dowiedzieli się o ich przyjaciołach w siedemnastce ani o jej planach ich uratowania. Lukas czuł się z tym kłamstwem niezręcznie. Podczas gdy Juliette nie ufała temu człowiekowi — który ostrzegł, że ich dom może zostać w każdej chwili jakimś tajemniczym sposobem „zamknięty” — Lukas dostrzegał w nim kogoś, kto z poświęceniem usiłuje im pomóc. Jules uważała, że Donald boi się o własne życie. Lukas podejrzewał, że Donald boi się o nich.

— Obawiam się, że to niemożliwe. Kopiemy dalej — powiedział Lukas. Omal nie wymsknęło mu się „ona nie odpuści”, ale uznał, że lepiej zachować pozory solidarności.

— Cóż, moi ludzie wykryli wibracje. Wiedzą, że coś się dzieje.

— Możesz im powiedzieć, że mamy problem z generatorem? Że znowu wymaga osiowania?

W odpowiedzi usłyszał westchnięcie pełne rozczarowania, którego komputery nie zdołały zatuszować.

— Nie są tacy głupi. Rozkazałem im, żeby nie marnowali czasu na zajmowanie się tą sprawą. To wszystko, co mogę zrobić. Mówię ci, nic dobrego z tego nie wyniknie.

— W takim razie czemu nam pomagasz? Czemu nadstawiasz karku? Bo najwyraźniej to właśnie robisz.

— Moim zadaniem jest dopilnować, żebyście nie zginęli.

Lukas rozejrzał się po wnętrzu obudowy serwera, po migających lampkach, kablach, obwodach drukowanych.

— No tak, ale co z tymi rozmowami? Dzwonisz codziennie, punktualnie jak w zegarku, omawiasz ze mną Dziedzictwo… dlaczego to robisz? To znaczy… co ci dają te rozmowy?

Milczenie na drugim końcu linii przedłużyło się — w spokojnym głosie ich domniemanego dobroczyńcy nagle zabrakło pewności.

— To dlatego, że… pomagam wam pamiętać.

— A to ważne?

— Tak. To ważne. Dla mnie. Wiem, co znaczy zapomnieć.

— To po to są tutaj te książki?

Kolejna przerwa. Lukas poczuł, że przypadkiem natrafił na prawdę. Będzie musiał zapamiętać tę rozmowę, by potem powtórzyć ją Juliette.

— Te książki są po to, żeby ci, którzy odziedziczą świat — ci, którzy zostaną wybrani — wiedzieli…

— Co wiedzieli? — Dopytywał desperacko Lukas. Obawiał się, że Donald zaraz zakończy rozmowę. Zdarzało się już, że zahaczali o tego rodzaju tematy, ale Donald zawsze się wtedy wycofywał.

– Żeby wiedzieli, jak przywrócić właściwy bieg rzeczy — odparł Donald. — Słuchaj, nasz czas dobiegł końca. Muszę iść.

— Co miałeś na myśli mówiąc o „odziedziczeniu świata”?

— Następnym razem. Muszę iść. Trzymajcie się.

— Dobra — powiedział Lukas. — Ty też…

Ale w słuchawkach rozległo się już kliknięcie. Człowiek, który jakimś sposobem wiedział tak wiele o starym świecie rozłączył się.

15

Juliette nigdy dotąd nie brała udziału w obradach. Ze spotkaniami rady miejskiej było jak z proszącymi się maciorami — zdawała sobie sprawę, że takie rzeczy mają miejsce, ale jakoś nigdy nie pragnęła być ich świadkiem. Po raz pierwszy miała obserwować ten spektakl będąc burmistrzem i miała nadzieję, że zarazem ostatni.

Dołączyła do sędziego Pickena i szeryfa Billingsa na podwyższeniu, podczas gdy mieszkańcy silosu wylewali się z korytarza i zajmowali miejsca. Platforma, na której się znajdowała przywodziła jej na myśl scenę na bazarze, a Juliette wspomniała słowa ojca, który porównywał obrady do sztuk teatralnych. Sądziła, że nie mówił tego w charakterze komplementu.

— Nie znam swoich kwestii — szepnęła tajemniczo do Petera Billingsa.

Siedzieli tak blisko siebie, że stykali się ramionami.

— Dasz sobie radę — powiedział Peter. Uśmiechnął się do młodej kobiety w pierwszym rzędzie, która pomachała do niego palcami. Młody szeryf kogoś poznał. Życie toczyło się swoim tempem.

Spróbowała się rozluźnić, spoglądając na tłum. Mnóstwo nieznajomych twarzy, ale rozpoznawała parę osób. Z korytarza do sali prowadziło troje drzwi — dwoje wychodziło na alejki rozdzielające rzędy starych ławek, trzecie były przyciśnięte do ściany. Przejścia dzieliły pomieszczenie na trzy części, całkiem jak mgliste, umowne granice dzielące silos. Juliette nie potrzebowała, by ktoś jej tłumaczył znaczenie takiego ustawienia ławek. Wystarczyło popatrzeć na wchodzących ludzi.

Ławki dla górnych pięter stały pośrodku i pękały już w szwach, a za nimi stało jeszcze sporo ludzi — niektórych poznawała z IT albo ze stołówki. Ławki środkowych pięter były w połowie zapełnione. Juliette zauważyła, że ci mieszkańcy siedzą blisko przejścia, tak blisko środka sali jak tylko mogli. Farmerzy w zieleni. Hydraulicy z farm hydroponicznych. Marzyciele. Przeciwna strona sali świeciła pustkami. Było to miejsce zarezerwowane dla głębin. W pierwszym rzędzie siedziała starsza para, trzymając się za ręce. Juliette rozpoznała mężczyznę, szewca. Przeszli kawał drogi. Juliette wyczekiwała przyjścia kolejnych mieszkańców głębin, ale to dla nich za długa wyprawa. Pamiętała zresztą, jak odległe wydawały im się obrady rady miejskiej, kiedy jeszcze pracowała w głębinach silosu. Często dowiadywali się o poruszanych tematach i wprowadzanych ustawach dopiero po fakcie. Nie tylko odległość zniechęcała do zainteresowania polityką — większość mieszkańców głębin była zbyt zajęta, próbując przetrwać bieżący dzień, by z mozołem wspinać się na górę i dyskutować o jutrze.

Gdy potok ludzi przerodził się w strużkę, sędzia Picken wstał, by rozpocząć posiedzenie. Juliette podejrzewała, że zanudzi ją ono na śmierć. Szybka rozmowa, wprowadzenie, a potem wysłuchiwanie bolączek mieszkańców. Obietnica poprawy. A potem powrót do robienia tego samego.

Musiała wracać do pracy. Miała tyle do zrobienia w śluzie i laboratorium czyszczenia. Ostatnie czego potrzebowała to wysłuchiwać małostkowych roszczeń, wezwań do reelekcji czy biadolenia na podkop. Spodziewała się, że rzeczy, które innym wydadzą się poważne, dla niej będą mało istotne. W byciu wysłanym na śmierć i przetrwaniu chrztu ognia jest coś, co sprawia, że większość sprzeczek i sporów traci na znaczeniu.

Picken zastukał młotkiem i poprosił o spokój. Powitał zgromadzonych i szybko odczytał porządek obrad. Juliette wierciła się na swojej ławce. Spoglądając na tłum stwierdziła, że zdecydowana większość ludzi patrzy na nią zamiast na sędziego. Wychwyciła ostatnie zdanie Pickena tylko dlatego, że wspomniał jej imię:

— …co ma do powiedzenia nasza pani burmistrz, Juliette Nichols.

Odwrócił się i gestem zaprosił ją do pulpitu. Peter poklepał ją po kolanie, by dodać jej otuchy. Kiedy szła, niedokręcone metalowe płyty skrzypiały pod jej butami — poza tym panowała zupełna cisza. A potem ktoś na widowni kaszlnął. Zaszeleściły ubrania znieruchomiałych dotąd ludzi. Juliette chwyciła blat pulpitu i rozejrzała się, oniemiała na widok mieszanki kolorów przed jej oczami: błękitu, bieli, czerwieni, brązu i zieleni. Zaś nad kombinezonami wisiały nieprzychylne twarze. Rozzłoszczeni ludzie ze wszystkich środowisk. Odchrząknęła i zdała sobie sprawę, że jest kompletnie nieprzygotowana. Miała nadzieję, że powie parę słów, podziękuje ludziom za uwagi, zapewni ich, że bez wytchnienia pracuje nad świetlaną przyszłością dla nich wszystkich. Miała ochotę powiedzieć: „po prostu dajcie mi szansę”.

— Dziękuję… — zaczęła, a wtedy sędzia Picken pociągnął ją za rękę i wskazał wystający z pulpitu mikrofon. Ktoś z tylnych rzędów krzyknął, że nic nie słychać. Juliette przysunęła mikrofon do ust i pomyślała, że twarze tłumu przypominają te z klatki schodowej. Obawiali się jej. Podziw przerodził się w podejrzliwość.

— Jestem tu dziś z wami, żeby wysłuchać waszych pytań. Waszych zmartwień — powiedziała i aż się wzdrygnęła, tak głośno rozbrzmiewał jej głos. — Zanim zacznę, chciałabym powiedzieć kilka słów o tym, co mamy nadzieję osiągnąć w tym roku…

— Wpuściła tu pani truciznę? — krzyknął ktoś z tylnych rzędów.

— Słucham? — zapytała Juliette. Odchrząknęła.

Z ławki podniosła się kobieta z niemowlęciem na rękach.

— Moje dziecko ma gorączkę, odkąd pani wróciła!

— Czy inne silosy naprawdę istnieją? — zawołał ktoś inny.

— Jak tam jest?

Z ławek przeznaczonych dla środkowych pięter zerwał się mężczyzna z czerwoną ze złości twarzą.

— Co wy tam na dole wyprawiacie, że robicie tyle hałasu…?

Wstało jeszcze kilkanaście osób i zaczęło przekrzykiwać się nawzajem. Ich pytania i skargi zlały się w jeden szum, dźwięk warczącego wściekle silnika. Z pękającego w szwach środkowego rzędu zaczęli wylewać się ludzie, wskazując ją palcami i wymachując rękami. Juliette dostrzegła swojego ojca, który stał na tyłach sali. Ze swoją zmartwioną, lecz spokojną miną wyróżniał się na tle oburzonych mieszkańców.

— Proszę po kolei… — powiedziała Juliette. Uniosła otwarte dłonie do góry. Tłum ruszył naprzód, a wówczas rozbrzmiał wystrzał.

Juliette skrzywiła się.

Rozległ się kolejny huk tuż obok niej — i wtedy zauważyła młotek w dłoni sędziego Pickena. Drewniany krążek na pulpicie podskakiwał i kręcił się, gdy sędzia łomotał w niego raz po raz. Stojący przy drzwiach zastępca Hoyle otrząsnął się z transu i zaczął przeciskać się między ludźmi, uciszając ich i nawołując, by wrócili na swoje miejsca. Również Peter Billings zerwał się z miejsca, wykrzykując, żeby się uspokoili. Wreszcie w sali zapadła pełna napięcia cisza — ale energia wciąż rozsadzała zebranych. To było jak silnik, który jeszcze nie pracuje, ale już rwie się do pracy, elektryczne bzyczenie tuż pod powierzchnią, pomruk powściągniętych emocji. Juliette ostrożnie dobierała słowa.

— Nie potrafię opowiedzieć wam, jak jest na zewnątrz…

— Nie potrafi pani czy nie chce? — zapytał ktoś, momentalnie uciszony karcącym spojrzeniem zastępcy Hoyle’a, który krążył między ławkami. Juliette wzięła głęboki oddech.

— Nie potrafię wam tego powiedzieć, bo nie wiemy, jak tam jest. — Uniosła ręce, by powstrzymać burzliwą reakcję tłumu. — Wszystko, co nam mówiono o świecie za tymi murami okazało się kłamstwem, sfabrykowanym…

— Skąd mamy wiedzieć, że pani nie kłamie?

Wyszukała w tłumie osobę, która zadała pytanie.

— Bo ja przyznaję, że nic nie wiemy. Bo ja staję tu dziś przed wami i mówię, że powinniśmy wyjść i sami się przekonać. Na własne oczy. Kierowani szczerą ciekawością. Proponuję zrobić coś, czego nie robiono jeszcze nigdy: wyjść na zewnątrz i pobrać próbkę, wnieść do środka odrobinę powietrza z zewnątrz i przekonać się, co jest nie tak ze światem…

Okrzyki tłumu zagłuszyły resztę zdania. Ludzie znów pozrywali się z miejsc, niepomni na tych, którzy próbowali ich powstrzymać. Niektórzy byli zaciekawieni. Inni jeszcze bardziej oburzeni. Huknął młotek, a Hoyle pogroził pałką ludziom z pierwszych rzędów — lecz tłum był daleki od spokoju. Peter zrobił krok do przodu z dłonią na rękojeści pistoletu.

Juliette cofnęła się. Z głośników rozległ się pisk, gdy sędzia Picken potrącił ręką mikrofon. Drewniany krążek spadł gdzieś i zniknął, a mężczyzna tłukł teraz w blat pulpitu, zostawiając półksiężycowate ślady.

Zastępca Hoyle zagrodził drogę tłumowi, który ruszył w stronę podwyższenia. Wielu z nich miało jeszcze pytania, choć większość parła naprzód ogarnięta czystą furią, z pianą na drżących ustach. Juliette słyszała kolejne oskarżenia, widziała kobietę z dzieckiem, która obwiniała ją o wywołanie choroby. Marsha pobiegła na tył podwyższenia i z rozmachem otworzyła metalowe drzwi pomalowane tak, by wyglądały jak drewniane, a Peter machnął ręką na znak, żeby schowała się do pokoju sędziowskiego. Nie chciała iść. Chciała uspokoić tych ludzi, powiedzieć im, że ma dobre intencje, że zdoła to naprawić, jeśli dadzą jej szansę… Lecz już ciągnięto ją do tyłu, przez szatnię z ciemnymi togami wiszącymi na ścianach jak cienie, prowadzono ją w głąb korytarza, gdzie wisiały poprzekrzywiane portrety byłych sędziów i dalej, do starego, metalowego biurka imitującego drewniane.

Trzasnęły drzwi, a krzyki urwały się. Jeszcze przez chwilę słyszała łomot pięści o blachę i przekleństwa Petera. Juliette opadła na stare, obite skórą krzesło i ukryła twarz w dłoniach. Ich gniew był jej gniewem. Była wściekła — wbrew samej sobie — na Petera i Lukasa, którzy uczynili ją burmistrzem. Złościła się na Lukasa za to, że błagał, by przestała kopać i przyszła na górę, że wymógł na niej, by przyszła na obrady. Tak jakby ten motłoch dało się w jakiś sposób ugłaskać.

Znów dał się słyszeć zgiełk z sali obrad, kiedy uchylono na moment drzwi. Juliette spodziewała się, że dołączy do nich sędzia Picken. Zamiast niego, ku zdziwieniu Juliette, ukazał się jej ojciec.

— Tato.

Wstała ze starego krzesła i wyszła mu na spotkanie. Ojciec przytulił ją, a Juliette przylgnęła do jego piersi tak, jak to robiła szukając pocieszenia jako mała dziewczynka.

— Słyszałem, że tu cię zastanę — szepnął ojciec.

Juliette nie odezwała się. Choć była dorosła, wiek przestawał mieć znaczenie, kiedy trzymał ją w ramionach.

— Słyszałem też, co planujesz i nie chcę, żebyś tam szła.

Juliette cofnęła się i zmierzyła ojca wzrokiem. Peter wybąknął wymówkę i zostawił ich samych. Gdy uchylił drzwi, hałas z zewnątrz nie był tak głośny jak poprzednio. Juliette zauważyła, że sędzia Picken również zniknął, by uciszać tłum. Ojciec widział reakcję ludzi, słyszał co mówili. Poczuła napływającą do oczu wilgoć.

— Nie pozwolili mi wyjaśnić… — zaczęła, ocierając łzy. — Tato, tam są inne światy takie jak nasz. To szaleństwo siedzieć tutaj i walczyć ze sobą nawzajem, podczas gdy istnieją inne światy…

— Nie mówiłem o tunelu — powiedział ojciec. — Słyszałem też o twoich planach na powierzchni.

— Słyszałeś… — Znów potarła oczy. — Lukas… — wymamrotała.

— To nie Lukas. Tamten technik, Nelson, przyszedł na badanie okresowe i przy okazji zapytał, czy będę w pogotowiu, w razie gdyby coś poszło nie tak. Musiałem udawać, że wiem, o czym on w ogóle gada. Zakładam, że zamierzałaś dzisiaj obwieścić swoje zamiary? — Zerknął w stronę szatni.

— Musimy wiedzieć, co tam jest — powiedziała Juliette. — Tato, oni nie próbowali niczego naprawić. Nie wiemy absolutnie nic…

— Więc niech następny czyściciel to sprawdzi. Niech weźmie próbkę, kiedy go wyślesz. Nie ty.

Potrząsnęła głową.

— Nie będzie już więcej czyszczenia, tato. Nie dopóki ja jestem burmistrzem. Nikogo nie wyślę.

Położył jej rękę na ramieniu.

— A ja nie pozwolę, by moja córka tam poszła.

Odsunęła się od niego.

— Przykro mi — powiedziała. — Muszę to zrobić. Podejmę wszystkie możliwe środki bezpieczeństwa, obiecuję.

Twarz ojca stężała. Odwrócił dłoń wnętrzem do góry i spojrzał na nią.

Przydałaby nam się twoja pomoc — powiedziała Juliette w nadziei, że zdoła postawić most nad kolejną przepaścią, którą stworzyła. — Nelson ma rację. Byłoby miło mieć w ekipie lekarza.

— Nie chcę brać w tym udziału — powiedział. — Spójrz, co przytrafiło ci się ostatnim razem. — Zerknął na jej szyję, gdzie metalowy kołnierz kombinezonu czyścicielki zostawił łukowatą bliznę.

— To przez ogień — odparła Juliette, poprawiając ubranie.

— A następnym razem będzie przez coś innego.

Przez chwilę stali bez słowa w pomieszczeniu, gdzie osądzano ludzi i spoglądali na siebie. Juliette poczuła znajomą pokusę, by uciec od konfliktu — i jednocześnie gorąco zapragnęła ukryć twarz w piersi ojca łkając tak, jak kobietom w jej wieku nie wypadało, a już na pewno nie mechanikom.

— Nie chcę cię znowu stracić — powiedziała ojcu. — Jesteś jedyną rodziną, jaką mam. Proszę, wspieraj mnie w tym.

Słowa przychodziły jej z trudem — szczere i odsłaniające słabość. Jakaś cząstka Lukasa żyła teraz w niej i właśnie dała o sobie znać.

Juliette czekała na reakcję ojca i dostrzegła, że jego rysy się rozluźniają. Może to tylko jej wyobraźnia, ale odniosła wrażenie, że zbliżył się o krok, odsłonił się.

— Przebadam cię przed i po wyjściu — obiecał.

— Dziękuję. Aha, skoro mowa o badaniach, chciałam cię zapytać o coś jeszcze. — Podwinęła rękaw kombinezonu i wbiła wzrok w białe ślady biegnące wzdłuż nadgarstka. — Słyszałeś kiedyś, żeby blizny z czasem znikały? Lukas myśli… — Podniosła spojrzenie na ojca. — Czy one znikają?

Ojciec wziął głęboki oddech i przez chwilę trzymał powietrze w płucach. Jego wzrok powędrował nad jej ramieniem gdzieś w dal.

— Nie — powiedział. — Nie blizny. Ich nie uleczy nawet czas.

16

Silos 1


Siódma zmiana kapitana Brevarda dobiegała końca. Zostały jeszcze trzy. Trzy zmiany siedzenia za bramką ochrony i czytania w kółko tych samych paru powieści, aż wreszcie pożółkłe kartki poddadzą się i powypadają. Trzy zmiany wygrywania ze swoimi zastępcami w tenisa stołowego — na każdej zmianie miał nowego zastępcę — i mówienia im, że od wieków nie grał. Jeszcze trzy zmiany ciągle tego samego jedzenia i ciągle tych samych filmów, i ciągle tego samego wszystkiego, które witało go po przebudzeniu. Jeszcze trzy. Da radę.

Szef ochrony silosu pierwszego odliczał zmiany tak jak kiedyś liczył lata do emerytury. Niech będą nudne — brzmiała jego mantra. Nijakość była czymś dobrym. Mijający bez ekscesów czas był jak smak lodów waniliowych — łagodny i zawsze taki sam. Takie właśnie myśli przechodziły Brevardowi przez głowę, kiedy stał nad otwartą kriokomorą zbryzganą kropelkami zaschniętej krwi, a w jego ustach zbierał się paskudny, całkiem nieprzypominający wanilii posmak.

Oślepiająco błysnął flesz aparatu zastępcy Stevensa, gdy młody mężczyzna zrobił kolejne zdjęcie wnętrza kapsuły. Ciało wyjęto ze środka parę godzin temu. Młody technik medyczny dokonywał przeglądu sąsiedniej komory, gdy spostrzegł smugę rozmazanej krwi na wieku tej tutaj. Wytarł ją do połowy, zanim zorientował się, z czym ma do czynienia. Teraz Brevard wpatrywał się w ślady po ścierce technika. Upił kolejny gorzki łyk kawy.

Kubek już dawno przestał parować. W otaczającym ich składowisku ciał było zimno. Brevard nienawidził tego miejsca. Nie znosił budzić się tu nago, nie znosił, kiedy kładziono go tu do snu, nienawidził też tutejszego chłodu, który studził mu kawę. Upił kolejny łyk. Jeszcze trzy zmiany, a potem emerytura, cokolwiek to oznaczało. Nikt nie wybiegał myślami tak daleko. Oby do następnej zmiany.

Stevens opuścił aparat i skinął w kierunku wyjścia.

— Darcy wrócił, sir.

Dwaj funkcjonariusze patrzyli jak Darcy, stróż nocny, przemierza salę pełną kriokomór. Darcy jako pierwszy pojawił się dziś rano na miejscu zbrodni. To on obudził zastępcę Stevensa, który z kolei obudził przełożonego. Darcy wbrew poleceniom nie poszedł się przespać i towarzyszył ciału w drodze do Medycznego, po czym zaofiarował się, że zaczeka na wyniki testów, podczas gdy pozostali poszli na miejsce zdarzenia. Teraz zaś Darcy szedł w ich stronę, odrobinę zbyt optymistycznie wymachując kartką papieru.

— Nie cierpię tego gościa — szepnął Stevens do szefa.

Brevard dyplomatycznie pociągnął łyk kawy, patrząc na zbliżającego się strażnika. Darcy był młody, koło trzydziestki, miał blond włosy i głupkowaty uśmiech na stałe przyklejony do twarzy. Właśnie tego rodzaju niedoświadczonym ludziom policja uwielbiała przydzielać nocne zmiany, kiedy miały miejsce najpaskudniejsze zbrodnie. Trudno doszukiwać się tu logiki, ale taka była tradycja. Doświadczeni mogli spać, podczas gdy narwańcy czuwali.

— Nie uwierzy pan co mam — zawołał podekscytowanym tonem Darcy z odległości dwudziestu kroków.

— Masz trafienie — rzucił sucho Brevard. — Krew na pokrywie pasuje do osoby w kapsule. — Omal nie dodał, że rzeczą, której Darcy z pewnością nie miał była gorąca kawa dla niego i Stevensa.

— Między innymi to chciałem powiedzieć — odparł Darcy, wyraźnie zbity z tropu. — Skąd pan wiedział? — Wziął parę głębszych oddechów i podał przełożonemu raport.

— Bo trafienia są ekscytujące — powiedział Brevard, biorąc od niego kartkę. — Wymachiwałeś tym w powietrzu, jakbyś miał coś ciekawego do powiedzenia. Prawnicy i ławnicy zawsze się podniecają zgodnością próbek. — I żółtodzioby, miał ochotę dodać. Nie był pewien, czym Darcy zajmował się przed przeszkoleniem, ale na pewno nie była to praca w policji. Brevard zerknął na raport: standardowe zestawienie próbek DNA, dwie serie pasków jedna pod drugą z podkreślonymi miejscami, gdzie się pokrywały. A te tutaj były identyczne, DNA z bazy danych i próbka krwi z wieka kriokomory.

— Ale to nie wszystko — dodał Darcy. Wziął kolejny głęboki oddech. To jasne, że biegł korytarzem od samej windy. — Jest tego znacznie więcej.

— Sądzę, że mamy już zarys zdarzenia — powiedział Stevens pewnym siebie tonem. Ruchem głowy wskazał na otwartą kapsułę. — To chyba oczywiste, że mamy do czynienia z morderstwem. Zaczęło się od…

— To nie morderstwo… — przerwał Darcy.

— Daj zastępcy szansę — powiedział Brevard, unosząc kubek. — Sterczy tu już od paru godzin.

Darcy chciał dodać coś jeszcze, ale się powstrzymał. Potarł oczy, ewidentnie wykończony, ale kiwnął głową.

— Racja — podjął Stevens i wycelował aparat w kapsułę. — Krew na wieku sugeruje, że walka zaczęła się tutaj. W jej trakcie mężczyzna, którego znaleźliśmy w środku musiał zostać obezwładniony przez naszego zabójcę i stąd krew na pokrywie. Potem został wrzucony do własnej kriokomory. Związano mu ręce; nie widać śladów dalszej walki ani otarć na nadgarstkach, więc pewnie był zastraszony, mierzono do niego z broni. Potem otrzymał jeden postrzał w klatkę piersiową. — Stevens wskazał na krwawe zacieki i plamki na wewnętrznej stronie wieka. — Rozbryzgi wskazują, że ofiara siedziała w momencie postrzału. Ale ślady zostawione przez ściekającą krew sugerują, że wieko zamknięto natychmiast. A jej odcień mówi mi, że to najprawdopodobniej stało się na naszej zmianie, nie dalej niż miesiąc temu.

Brevard patrzył na twarz Darcy’ego, która wykrzywiała się w wyrazie dezaprobaty. Dzieciak myślał, że lepiej wie, co zaszło.

— Co jeszcze? — zapytał Brevard, próbując wyciągnąć ze swojego zastępcy więcej informacji.

— A, tak. Po zamordowaniu ofiary nasz sprawca podłączył mu kroplówkę i cewnik, żeby powstrzymać rozkład ciała, a więc szukamy kogoś z medycznym przeszkoleniem. Rzecz jasna niewykluczone, że jego zmiana wciąż trwa. Właśnie dlatego woleliśmy omówić sprawę tutaj, a nie w zasięgu uszu ekipy medycznej. Przesłuchamy ich pojedynczo.

Brevard przytaknął i upił nieco kawy. Czekał na reakcję stróża nocnego.

— To nie było morderstwo — powtórzył Darcy, wyraźnie zirytowany. — Nie chcecie usłyszeć, co jeszcze mam do powiedzenia? Zacznijmy od tego, że krew na wieku pokrywa się z zapisem DNA dla kapsuły, tak jak pan mówił, ale nie dla ofiary. Facet w środku to ktoś inny.

Brevard omal nie wypluł kawy. Otarł wąsy wierzchem dłoni.

— Co? — zapytał, podejrzewając, że może się przesłyszał.

— Krew po zewnętrznej stronie pokrywy była zmieszana ze śliną. Pochodziła od innej osoby. Lekarz powiedział, że ten ktoś kaszlał, może miał ranę klatki piersiowej. Najwyraźniej nasz podejrzany jest ranny.

— Czekaj. Więc kim jest facet, którego znaleźliśmy w kapsule? — zapytał Stevens.

— Nie są pewni. Pobrali od niego krew, ale wygląda na to, że ktoś manipulował przy kartotekach. Facet, na którego kapsuła jest zarejestrowana w ogóle nie powinien się znajdować na skrzydle kierowniczym. Powinien być w sekcji głębokiego zamrożenia. A krew z wnętrza pokrywy pasuje do częściowych zapisów z plików kierownictwa, a więc powinien gdzieś tutaj leżeć…

— Częściowych zapisów? — zapytał Brevard.

Darcy wzruszył ramionami.

— Kartoteki są w fatalnym stanie. Tak powiedział doktor Whitmore.

— Aaa — powiedział zastępca Stevens, pstrykając palcami. — Już rozumiem. Wiem, co tu zaszło. — Wskazał na kapsułę. — Wywiązała się tu walka, no nie? Facet nie chce dać się uśpić. Udaje mu się uwolnić, umie zhakować…

— Czekaj — przerwał mu Brevard, unosząc dłoń. Sądząc po wyrazie twarzy Darcy’ego, było więcej rewelacji. — Dlaczego upierasz się, że to nie morderstwo? Mamy ranę postrzałową, rozbryzg krwi, zamknięte wieko, człowieka ze związanymi rękami i krew na wieku tej cholernej komory, do kogokolwiek by nie należała. Podręcznikowe morderstwo, bez dwóch zdań.

— To właśnie usiłuję wam powiedzieć — odparł Darcy. — To nie było morderstwo, bo facet był podłączony. Był podłączony przez cały czas, jeszcze zanim dostał kulkę. A komora bez przerwy działała. Ten Troy, jeśli tak ma na imię gość, którego znaleźliśmy, nadal żyje.

17

Trzej mężczyźni zostawili kriokomorę za sobą i ruszyli na skrzydło medyczne, do sali operacyjnej. Brevardowi przechodziły przez głowę setki myśli. Nie potrzebował tego gówna na swojej zmianie. W niczym nie przypominało smaku wanilii. Wyobraził sobie raporty, które będzie musiał potem spisać i ile zabawy będzie miał przy wprowadzaniu swojego następcy w tajniki sprawy.

— Myśli pan, że powinniśmy w to zaangażować Pasterza? — zapytał Stevens, mając na myśli szefa kierownictwa na skrzydle administracyjnym, człowieka, który trzymał się zwykle na uboczu.

Brevard wstukał kod otwierający drzwi do sekcji głębokiego zamrażania i wyprowadził mężczyzn na korytarz.

— Nie sądzisz, że to trochę jakby poniżej jego kwalifikacji? — zakpił. — Pasterz ma do upilnowania całe silosy. Nietrudno zauważyć, jak to się na nim odbija, jak ciągle siedzi gdzieś zamknięty na klucz. Do nas należy radzenie sobie z takimi sprawami. Nawet z morderstwem.

— Ma pan rację — powiedział Stevens.

Darcy, nadal zdyszany, z trudem nadążał.

Pojechali windą dwa piętra w górę. Brevard przypomniał sobie oględziny ciała z raną postrzałową w piersi. Mężczyzna był zimny jak sztywniak z kostnicy, ale czy wszyscy tacy nie byli zaraz po przebudzeniu? Myślał o szkodach, jakie wyrządzał bezustanny cykl zamrażania i odmarzania, i jak maszyny w ich krwi naprawiały ich tkanki komórka po komórce. Co jeśli te maleńkie urządzonka potrafiły tak samo załatać ranę postrzałową?

Drzwi windy otworzyły się na sześćdziesiątym ósmym. Brevard słyszał głosy dobiegające z sali operacyjnej. Ciężko było porzucić teorie, które snuli ze Stevensem przez ostatnią godzinę. Ciężko było o nich zapomnieć i objąć umysłem doniesienia Darcy’ego. Fakt, że ktoś manipulował przy kartotekach bardzo komplikował sprawę. Jeszcze tylko trzy zmiany, a tu nagle coś takiego. Ale jeśli ofiara rzeczywiście żyła, dorwanie sprawcy wydawało się pewne. Jeśli mężczyzna będzie w stanie mówić, zidentyfikuje człowieka, który do niego strzelił.

W poczekalni przy rzadko używanej sali operacyjnej był lekarz i jeden z jego asystentów. Zdążyli już zdjąć rękawiczki. Szare włosy lekarza były w nieładzie, jakby raz po raz rozczesywał je palcami. Obaj wyglądali na wycieńczonych. Brevard zajrzał przez szybę do sali operacyjnej, gdzie zobaczył mężczyznę, którego wyciągnęli z kapsuły. Leżał jak gdyby pogrążony we śnie, otoczony z rurkami i przewodami, które wiły się wokół niego i znikały pod bladoniebieską szpitalną koszulą. Jego skóra nabrała kolorytu.

— Słyszałem, że mieliśmy tu cudowne uzdrowienie — powiedział Brevard. Podszedł do zlewu i wylał wystygłą lurę. Rozejrzał się za dzbankiem świeżego naparu, ale bezskutecznie. W tej chwili wziąłby dodatkową zmianę w zamian za kubek gorącej kawy, paczkę fajek i przyzwolenie, by je wypalić.

Lekarz poklepał asystenta po ramieniu i wydał mu kilka poleceń. Młody mężczyzna przytaknął, wyłowił z kieszeni parę rękawiczek, a potem wrócił na salę operacyjną. Brevard widział przez szybę, jak sprawdza urządzenia, do których podpięto mężczyznę.

— Da radę mówić? — zapytał Brevard.

— O, tak — odparł doktor Whitmore i poskrobał się po szarej brodzie. — Mieliśmy tu niezłą szopkę, kiedy się ocknął. Pacjent jest znacznie silniejszy niż można by sądzić.

— I znacznie mniej martwy — powiedział Stevens.

Nikt się nie zaśmiał.

— Był bardzo pobudzony — dodał doktor Whitmore. — Upierał się, że nie nazywa się Troy. To było jeszcze zanim przeprowadziliśmy testy. — Ruchem głowy wskazał na kartkę w ręku Brevarda.

Brevard spojrzał na Darcy’ego, szukając potwierdzenia słów lekarza.

— Byłem wtedy w kiblu — przyznał potulnie Darcy. — Nie było mnie, kiedy się obudził.

— Podaliśmy mu środek nasenny. I pobrałem próbkę krwi, żeby go zidentyfikować.

— Co wykazały testy? — zapytał Brevard.

Doktor Whitmore pokręcił głową.

— Ktoś wymazał jego kartotekę. A przynajmniej takie odniosłem wrażenie. — Wziął z szafki plastikowy kubeczek, nalał sobie trochę wody z kranu i upił łyk. — Komputer wyświetlał strzępy informacji, bo nie miałem do nich dostępu. Nic tylko ranga i piętro kriosekcji. Przypomniałem sobie, że widziałem już coś takiego na swojej pierwszej zmianie, u innego faceta ze skrzydła kierowniczego. A potem przypomniałem sobie, gdzie go znaleźliście.

— Skrzydło kierownicze — powiedział Brevard. — Ale to nie jego kapsuła, prawda? — Odtworzył w pamięci słowa Darcy’ego. — Krew na wieku pasuje do właściciela komory, ale mężczyzna w środku to ktoś inny. Czy to nie sugerowałoby, że ktoś użył własnej kapsuły do ukrycia ciała?

— Jeśli przeczucie mnie nie myli, jest jeszcze gorzej. — Doktor Whitmore upił kolejny łyk wody i przeczesał palcami włosy. — Imię właściciela komory, Troy, pasuje do próbki z wieka, ale tamten człowiek powinien teraz przebywać w sekcji głębokiego zamrażania. Śpi od ponad stu lat i nikt go od tego czasu nie budził.

— Ale jego krew była na pokrywie kapsuły — powiedział Stevens.

— Co oznacza, że jednak został wybudzony — zauważył Darcy.

Brevard zerknął na funkcjonariusza i zdał sobie sprawę, że źle ocenił tego młodego mężczyznę. Tak to już było z pracą na zmiany, za każdym razem z innymi ludźmi. Nie sposób ich porządnie poznać i stwierdzić, ile są naprawdę warci.

— Tak więc na początek zajrzałem do kartotek medycznych w poszukiwaniu śladów jakiejkolwiek nietypowej aktywności w sekcji głębokiego zamrożenia. Chciałem sprawdzić, czy naprawdę nigdy nikogo stamtąd nie wybudzano.

Brevard poczuł się nieswojo. Lekarz odwalał całą robotę za niego.

— Znalazł pan coś? — zapytał.

Doktor Whitmore kiwnął głową. Zamaszystym gestem wskazał terminal na biurku w poczekalni.

— Dwukrotnie doszło do aktywności w głębokim zamrożeniu, w obu przypadkach zainicjowanej z tego gabinetu. Dodam, że nie na mojej zmianie. Co więcej, według podanych przez komputer koordynatów jedna z tych osób przebywała w starej części sekcji, w przechowalni sprzed przeszkolenia.

Lekarz zamilkł, aby dotarło do nich prawdziwe znaczenie jego słów.

Brevard zrozumiał dopiero po chwili. Niewyspany stróż nocny okazał się o włos szybszy.

— Kobieta? — zapytał Darcy.

Doktor Whitmore zmarszczył czoło.

— Ciężko powiedzieć, ale takie jest moje podejrzenie. Z jakiegoś powodu nie mam dostępu do akt tej osoby. Wysłałem Michaela, żeby zajrzał do środka i sprawdził, kto tam leży.

— Możemy tu mieć do czynienia z morderstwem z miłości — powiedział Stevens.

Brevard przytaknął. Również rozważał taką opcję.

— Załóżmy, że jest facet, który nie potrafi dać sobie rady z samotnością. Potajemnie wybudza swoją żonę, więc pewnie jest administratorem, skoro ma dostęp do głęboko zamrożonych. Ktoś odkrywa jego tajemnicę, ktoś spoza kierownictwa, więc nasz facet musi go zabić. Ale… zamiast lego sam ginie… — Brevard pokręcił głową. Zbyt zagmatwane. Miał we krwi za niski poziom kofeiny na tego typu sprawy.

— To jeszcze nie wszystko — powiedział doktor Whitmore.

Brevard jęknął wyczekująco. Żałował, że wylał swoją zimną kawę. Ponaglił lekarza nerwowym gestem.

— Był też drugi przypadek wyciągnięcia kogoś z głębokiego zamrożenia, a do akt tego faceta mam dostęp. — Doktor Whitmore zlustrował trójkę funkcjonariuszy ochrony. — Ktoś zgadnie, jak się nazywa?

— Ma na imię Troy — powiedział Darcy.

Lekarz pstryknął palcami z oczami szeroko otwartymi ze zdumienia.

— Bingo.

Brevard odwrócił się do strażnika.

— A ty skąd, do cholery, wiedziałeś?

Darcy wzruszył ramionami.

— Każdy lubi trafienia.

— Chcę pana dobrze zrozumieć — powiedział Brevard. — Mamy na wolności mordercę z sekcji głębokiego zamrożenia, który kropnął administratora, przywłaszczył sobie jego tożsamość i najwyraźniej kody autoryzacyjne, i zaczął budzić kobiety. — Szef Ochrony zwrócił się do Stevensa. — Dobra, chyba masz rację. Najwyższa pora powiadomić Pasterza. Sprawa właśnie zrobiła się wystarczająco poważna.

Stevens skinął głową i odwrócił się do drzwi. Zanim jednak zdążył wyjść, z korytarza dobiegł ich stukot pospiesznych kroków. Michael, jeden z asystentów medycznych, którzy pomogli funkcjonariuszom wynieść ciało z kriokomory, wypadł zdyszany zza rogu. Oparł ręce na kolanach, z trudem chwytając oddech, i spojrzał na swojego szefa.

— Mówiłem, żebyś się pospieszył — powiedział Whitmore. — Nie kazałem ci biec.

— Taksir… — Michael łapczywie chwytał powietrze. — Mamy problem. — Asystent rozejrzał się po twarzach mężczyzn z Ochrony i skrzywił się.

— O co chodzi? — zapytał Brevard.

— To była kobieta — powiedział Michael, kiwając głową. — Bez dwóch zdań. Ale odczyt na jej komorze migał, więc podbiegłem, żeby to sprawdzić. — Wbijał oszalałe, uporczywe spojrzenie w ich twarze i Brevard już wiedział. Wiedział, ale ktoś go uprzedził.

— Nie żyła — powiedział Darcy.

Asystent przytaknął gorliwie, wciąż opierając ręce o kolana.

— Anna — wymamrotał. — Na kapsule było imię Anna.

* * *

Skrępowany pasami bezimienny mężczyzna szarpał się. Pod starczą skórą jego rąk prężyły się mięśnie. Doktor Whitmore błagał, żeby się nie ruszał. Kapitan Brevard stał po drugiej stronie noszy na kółkach. Czuł zapach świeżo wybudzonego mężczyzny — człowieka porzuconego na pastwę losu. Niespokojne oczy starca namierzyły go wśród zebranych. Ranny mężczyzna najwyraźniej rozpoznał, że to Brevard tu dowodzi.

— Rozwiążcie mnie — zażądał.

— Najpierw musimy się dowiedzieć, co zaszło — odparł Brevard. — I musi pan wydobrzeć.

Skórzane pasy opinające nadgarstki starca zaskrzypiały, gdy je napiął.

— Wydobrzeję, kiedy zejdę z tego cholernego stołu.

— Został pan postrzelony — powiedział doktor Whitmore. Położył pacjentowi rękę na ramieniu, aby go uspokoić.

Starszy mężczyzna opadł na poduszkę, przeskakując spojrzeniem z lekarza na szefa Ochrony i z powrotem.

— Wiem — powiedział.

— Pamięta pan, kto to zrobił? — zapytał Brevard.

Mężczyzna przytaknął.

— Ma na imię Donald. — Zacisnął i rozluźnił szczęki.

— Nie Troy? — dopytywał Brevard.

— To właśnie miałem na myśli. To ten sam facet. — Brevard zauważył, że starzec zacisnął, a potem rozluźnił pięści. — Słuchajcie, jestem jednym z szefów tego silosu. Żądam, abyście mnie wypuścili. Sprawdźcie kartoteki…

— Zajmiemy się tym… — zaczął Brevard.

Pasy skrzypnęły.

— Sprawdźcie te cholerne kartoteki — powtórzył starzec.

— Ktoś przy nich majstrował — odparł Brevard. — Może nam pan podać swoje imię?

Mężczyzna leżał przez chwilę nieruchomo, z rozluźnionymi mięśniami. Wpatrywał się w sufit.

— Które? — zapytał. — Mam na imię Paul. Większość osób zwraca się do mnie po nazwisku, czyli Thurman. Kiedyś mówiono o mnie „Senator”…

— Pasterz — przerwał kapitan Brevard. — Paul Thurman to nazwisko człowieka zwanego Pasterzem.

Oczy starca zwęziły się.

— Nie, nie wydaje mi się — syknął. — Różnie mnie swego czasu nazywano, ale nigdy tak.

18

Silos 17


Ziemia warczała. Ziemia za ścianami silosu dudniła, a hałas narastał bezustannie.

Zaczęło się od odległego pomruku parę dni temu; brzmiało to jak pompa włączająca się na farmie hydroponicznej, jak niosące się rurami wibracje, które dało się wyczuć pod stopami na mokrej, metalowej podłodze. A wczoraj warczenie wzmogło się i przerodziło w nieustające drżenie, od którego Jimmy’emu aż dzwoniło w zębach. Z biegnących pod sufitem rur spadały kropelki strząśniętej przez wibracje wody i chlupały o kałuże, które nie zdążyły jeszcze wyschnąć po podtopieniu.

Elise pisnęła, gdy coś zimnego spadło jej na czubek głowy. Spojrzała w górę i w szerokim uśmiechu wyeksponowała luki po mleczakach, czekając na kolejne krople.

— Okropny zgiełk — odezwał się Rickson. Snopem światła z latarki omiatał przeciwległą ścianę dawnej sali generatora, skąd zdawał się dobiegać dźwięk.

Hannah klasnęła w dłonie i powiedziała bliźniakom, żeby odsunęli się od ściany. Miles — a przynajmniej Jimmy sądził, że to Miles; z trudem ich rozróżniał — przyciskał ucho do betonu. Oczy miał zamknięte, a usta rozchylone w wyrazie najwyższego skupienia. Jego brat Marcus pociągnął go do tyłu, ku pozostałym. Jego twarz jaśniała z podekscytowania.

— Schowajcie się za mnie — powiedział Jimmy. Wibracje łaskotały go w stopy. Czuł w piersi hałas jakiejś niewidocznej maszyny, która przegryzała się przez litą skałę.

— Ile to jeszcze potrwa? — zapytała Elise.

Jimmy musnął jej włosy, gdy z zaniepokojeniem objęła go w pasie.

— Już niedługo — odparł. Prawda była taka, że nie miał pojęcia. Ostatnie dwa tygodnie spędzili pilnując, żeby znów nie zalało Maszynowni. Tego ranka obudzili się i stwierdzili, że hałas towarzyszący kopaniu stał się nieznośny. Zgiełk wzmagał się jeszcze bardziej przez cały dzień, lecz ściana przed nimi wciąż stała nienaruszona, a mżawka skapujących z rur kropelek nie ustawała. Bliźniaki niecierpliwiły się i dla zabicia czasu skakały po kałużach. Niemowlę jakimś niewyjaśnionym sposobem spało w najlepsze w ramionach Hanny. Sterczeli tu od wielu godzin, słuchając narastającego huku i czekając, aż coś się wydarzy.

Długie oczekiwanie miało dobiec końca. Rozległy się dźwięki pracującej maszyny i trzask kruszonej skały. Skrzypnęły metalowe przeguby, zadźwięczały budzące grozę zęby. Jazgot był ogłuszający i dochodził ze wszystkich stron jednocześnie, odbijając się od podłogi, ścian i sufitu. Kałuże ogarnął chaos, jakby woda nagle próbowała z nich wyskoczyć. Jimmy omal się nie przewrócił

— Cofnijcie się! — zawołał, przekrzykując rumor. Chwiejnym krokiem odszedł od ściany, holując uczepioną jego biodra Elise. Pozostali usłuchali; oczy mieli szeroko otwarte, a ręce wyciągnięte na boki, aby nie stracić równowagi.

Od ściany odłamał się kawał betonu, płaski fragment wielkości człowieka. Przechylił się, upadł i roztrzaskał się o podłogę na drobny gruz. Powietrze wypełnił pył, który zdawał się emanować z samej ściany, niczym wydmuchiwany z potężnych płuc dym.

Jimmy zrobił jeszcze kilka kroków do tyłu, a dzieciaki podążyły za nim, teraz bardziej wystraszone niż podekscytowane. To nie brzmiało już jak zbliżająca się maszyna, a raczej jak setki maszyn. Były wszędzie. Czuli je w swoich piersiach.

Ryk osiągnął wściekłe apogeum. Runęło jeszcze więcej betonu, metal zawył, zadźwięczał i buchnął snopem iskier, aż wreszcie potężny kopacz się przebił. Najpierw zobaczyli pęknięcie, a potem głębokie rozcięcie, w którym pojawił się zaokrąglony łuk jak przymykający po ścianie cień.

Rozmiar otworu pozwalał zrozumieć przyczynę tak potężnego hałasu. Tnące zęby maszyny mknęły od sufitu w dół, obracały się pod podłogą, a potem wznosiły się z drugiej strony. Po bokach sterczały przecięte żelazne pręty. W powietrzu unosił się zapach kredy i przypalonego metalu. Kopacz sunął na nich przez ścianę poziomu sto czterdziestego drugiego i wgryzał się w sporą część betonu nad nim i pod nim. Drążył otwór większy niż wynosiła wysokość pojedynczego piętra silosu.

Bliźniaki wrzasnęły. Elise ścisnęła Jimmy’ego za żebra tak mocno, że z trudem oddychał. Dziecko w ramionach Hanny się obudziło, ale jego płacz niknął w ogólnym jazgocie. Zęby zatoczyły kolejne koło od sufitu po podłogę i przebiły się jeszcze bardziej, ujawniając, czym naprawdę były: dziesiątkami dysków kręcących się wewnątrz większego dysku. Z sufitu runęła ciężka bryła i potoczyła się po podłodze ku większemu z dwóch generatorów. Jimmy spodziewał, że silos zaraz zacznie walić im się na głowy.

Jedna z żarówek nie wytrzymała wibracji i rozprysła się, sypiąc deszczem szklanych odłamków, który zniknął w mżawce strząsanych z sufitu kropel.

— Do tyłu! — krzyknął Jimmy. Znajdowali się już po przeciwnej stronie przestronnej sali generatora, ale i tak mieli wrażenie, że to za blisko. Podłoga trzęsła się, ciężko było ustać na nogach. Jimmy poczuł strach. To monstrum się nie zatrzyma, będzie sunąć przez silos, aż przewierci go na wylot; maszyna wymknęła się spod kontroli…

Drążący w skale dysk znalazł się już w środku; ostre krążki obracały się z jazgotem, z jednej strony podrzucając odłamki w górę, a z drugiej sypiąc nimi na podłogę. Wstrząsy zmalały. Pisk metalowych przegubów stał się mniej ogłuszający. Hannah kołysała niemowlę, próbując je uspokoić, choć sama nie spuszczała szeroko otwartych oczu z intruza.

Nie wiadomo skąd dobiegły jakieś krzyki. Dały się słyszeć pomimo huku sypiącego się gruzu. Obracający się dysk zwolnił i zatrzymał się, a mniejsze kółka kręciły się jeszcze przez chwilę. Ich ostre krawędzie były błyszczące i nowe, jakby wypolerowane w trakcie kopania. Długi pręt zbrojeniowy owinął się wokół jednego z dysków jak splątaną sznurówka.

Cisza przedłużała się. Dziecko przestało płakać. Słyszeli tylko jakiś odległy pomruk — być może warkot z trzewi kopacza.

— Halo?

Ktoś wołał zza maszyny.

— No, przekopaliśmy się — krzyknął inny głos. Kobieta.

Jimmy wziął na ręce Elise, która objęła go za szyję i oplotła go nogami w pasie. Podbiegł do piętrzącej się przed nim stalowej ściany.

— Hej! — zawołał Rickson i puścił się pędem za nim.

Bliźniaki ruszyły ich śladem.

Jimmy nie mógł oddychać. Tym razem nie chodziło o uścisk Elise — tylko o świadomość, że mają gości. O obecność ludzi, których nie należy się obawiać. W kierunku których się biegnie, zamiast przed nimi uciekać.

Wszyscy czuli to samo. Pędzili z szerokimi uśmiechami na ustach ku paszczy kopacza.

Ze szczeliny między ścianą a milczącym dyskiem wyłoniła się ręka, potem bark, aż wreszcie cała kobieta wyczołgała się z tunelu, którego dno znajdowało się poniżej poziomu podłogi. Podniosła się z kolan i odgarnęła włosy z twarzy.

Jimmy zatrzymał się. Pozostali zatrzymali się tuzin kroków z tyłu. Kobieta. Nieznajoma. Stała w ich silosie, uśmiechnięta, pokryta kurzem i błotem.

— Solo? — zapytała.

Błysnęła zębami. Była ładna, nawet pod warstwą brudu. Podeszła do nich i ściągnęła grube rękawice, podczas gdy za jej plecami zza zębów kopacza wyczołgał się ktoś inny. Wyciągnęła rękę. Dziecko płakało. Jimmy uścisnął dłoń kobiety, oczarowany jej uśmiechem.

— Jestem Courtnee — powiedziała kobieta. Omiotła spojrzeniem dzieci i uśmiechnęła się jeszcze szerzej. — Ty musisz być Elise. — Ścisnęła ramię dziewczynki. Elise w odpowiedzi mocniej ścisnęła Jimmy’ego za szyję.

Zza maszyny wyłonił się mężczyzna, blady jak świeży papier i z równie białymi włosami. Odwrócił się, by obejrzeć najeżoną ostrymi zębami ścianę metalu.

— Gdzie Juliette? — zapytał Jimmy, unosząc wyżej Elise. Courtnee spochmurniała.

— Nie mówiła wam? Wyszła na zewnątrz.

Загрузка...